C.S. FORESTER
Hornblower i jego okręt Atropos
Przekład: Henryka Stępień
WYDAWNICTWO MORSKIE GDAŃSK
„TEKOP” GLIWICE
1991
Tytuł oryginału angielskiego: Hornblower and the Atropos
Redaktor: Alina Walczak
Opracowanie graficzne: Erwin Pawlusiński, Ryszard Bartnik
Korekta: Teresa Kubica
ISBN 83-85297-16-2
Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991
we współpracy z „Tekop” Spółka z o.o. Gliwice
Bielskie Zakłady Graficzne zam. 1720/K
Rozdział I
Pokonawszy śluzy, łódź kanałowa płynęła teraz krętą trasą przez urocze okolice Cotswoldu. Hornblowera rozpierała radość: był w drodze do objęcia dowództwa nad nową jednostką i sycił wzrok nie znanymi widokami, podróżując w zupełnie nowy dla siebie sposób, podczas gdy kapryśna pogoda angielska zdecydowała się zainscenizować jasny, słoneczny dzień w połowie grudnia. Mimo chłodu ten rodzaj podróżowania bardzo mu odpowiadał.
— Przepraszam na chwilkę, moja droga — powiedział.
Maria, z uśpionym Horatiem w ramionach, skwitowała westchnieniem niecierpliwość małżonka i odsunęła kolana, żeby mu zrobić przejście. Hornblower wyprostował się, na ile było to możliwe w niskiej kajucie pierwszej klasy, i wyszedł na otwartą część dziobową łodzi pasażerskiej, gdzie mógł stanąć na skrzynce ze swoimi rzeczami i rozejrzeć się. Była to dziwna jednostka, o długości najmniej siedemdziesięciu stóp i ledwie pięciu stopach szerokości — przynajmniej tak mu się wydawało, gdy patrzył w kierunku rufy — podobne proporcje widywał w zwariowanych canoe z wydrążonych pni, jakimi posługiwano się w Indiach Zachodnich. Zanurzenie musiała mieć poniżej stopy; widać to było wyraźnie, kiedy mknęła za idącymi kłusem końmi z prędkością na pewno ośmiu węzłów — dziewięć mil na godzinę, przeliczył szybko w myśli, bo tak mierzono prędkość tu, na wodach śródlądowych.
Łódź podążała z Gloucester do Londynu kanałem łączącym Tamizę z rzeką Severn. Sunąc znacznie spokojniej niż dyliżans, była prawie równie szybka i zdecydowanie tańsza, o pensa na mili, mimo że zajmowali kabinę pierwszej klasy. On, Maria i dziecko byli w tej klasie jedynymi pasażerami i kiedy Hornblower wręczał przewoźnikowi opłatę za przejazd, ten, obrzuciwszy porozumiewawczym spojrzeniem figurę Marii, zauważył, że po sprawiedliwości powinni zapłacić za dwoje dzieci, a nie za jedno. Maria zareagowała pogardliwym prychnięciem na taką wulgarność, a obecni przy tej scence skwitowali to chichotem.
Stojąc na skrzynce i patrząc przez obwałowanie kanału Hornblower widział szare kamienne ogrodzenia i z takiego samego szarego kamienia zabudowania gospodarskie. Rytmiczny stukot podków biegnących kłusem koni, które holowały łódź, podkreślał gładkość jej biegu; ślizgała się niemal bez szmeru po powierzchni wody — Hornblower podejrzał sztuczkę stosowaną przez przewoźników: gwałtownie przyśpieszając wjeżdżali na grzbiet fali dziobowej wywołanej ruchem łodzi i utrzymywali na niej dziób łodzi, zmniejszając w ten sposób turbulencję w kanale do minimum. A kiedy Hornblower obejrzał się na rufę, spostrzegł, że daleko w tyle trzciny przybrzeżne pochyliły się, aby wyprostować się ponownie dopiero w dłuższą chwilę po ich przejściu. Właśnie ta sztuczka pozwalała na uzyskiwanie fantastycznych w tych warunkach prędkości. Konie zmieniane co pół godziny utrzymywały stałą prędkość dziewięciu mil na godzinę. Dwie liny holownicze uwiązane były do drewnianych pachołków na dziobie i rufie; jeden z przewoźników jechał na tylnym koniu w charakterze poganiacza konia przedniego, pokrzykując i trzaskając z bicza. Na ławce rufowej siedział drugi przewoźnik, o gburowatym wyglądzie. Hak zastępował mu brakującą dłoń u jednej ręki; drugą dzierżył rumpel, prowadząc łódź przez zakręty ze zręcznością budzącą podziw Hornblowera.
Nagły dźwięk podków na kamiennym podłożu ostrzegł Hornblowera w samą porę. Nie zwalniając biegu konie cwałowały pod niskim mostem, z trudem mieszcząc się na ścieżce holowniczej między wodą a łukiem przęsła. Jadący konno przewoźnik wtulił twarz w grzywę zwierzęcia, żeby nie zawadzić głową o most; ledwo Hornblower zdążył zeskoczyć ze skrzynki i przykucnąć, a już most przemknął nad nim. Usłyszał, jak sternik zaśmiał się głośno, widząc jego popłoch.
— Ucz się pan szybko poruszać w łodzi kanałowej, kapitanie — powiedział głośno ze swego miejsca u steru. — Taki, co ostatni zbiega z masztów, dostaje dwa tuziny kijów! Ale tu w Cotswold, kapitanie,p a ń s k agłowa się rozbije, jak nie będzie pan dobrze uważał.
— Nie pozwalaj, Horatio, żeby ten człowiek był taki niegrzeczny dla ciebie — odezwała się Maria z kajuty. — Nie możesz kazać mu przestać?
— Nie tak łatwo, moja droga — odparł Hornblower. — Tutaj on jest dowódcą, a ja tylko pasażerem.
— Jak nie możesz kazać mu przestać, to chodź tu, gdzie nie dosięgną cię jego ordynarne odezwania.
— Dobrze, skarbie, za minutkę.
Hornblower wolał wystawiać się na drwiny przewoźnika, byle tylko móc rozglądać się wokoło; była to dla niego doskonała sposobność do obserwacji funkcjonowania kanałów, które w ciągu ubiegłych trzydziestu lat zmieniły ekonomiczne oblicze Anglii. A niedaleko przed nimi znajdował się tunel Sapperton, cud techniki stulecia, największe osiągnięcie nowoczesnej nauki. Chciał go koniecznie zobaczyć. Niech sobie sternik pokpiwa z niego, jeśli ma na to chęć. To zapewne dawny marynarz, zwolniony ze służby z powodu utraty dłoni. Dla takiego to nie lada gratka mieć pod swoją komendą kapitana marynarki wojennej.
W dali zamajaczyła szarokamienna wieża śluzy i drobna postać śluzowego otwierającego wrota. Na okrzyk przewoźnika, pełniącego funkcję poganiacza, konie zwolniły bieg; prędkość łodzi bardzo się zmniejszyła, gdy jej dziób ześliznął się z fali dziobowej. Łódź weszła do śluzy i jednoręki sternik wyskoczył na brzeg z liną, owijając ją zręcznie wokół pachoła; jedno, może dwa silne pociągnięcia za linę i łódź prawie stanęła. Przewoźnik pobiegł do przodu i zamocował linę na następnym pachole.
— Kapitanie, niech nam pan rzuci tę linę — zawołał i Hornblower posłusznie cisnął w jego stronę cumę dziobową łodzi. Prawo morza obowiązywało również na wodach śródlądowych — najpierw okręt, a następnie, w znacznie dalszej kolejności, godność osobista.
Dozorca zamykał już za nimi wrota śluzy, a jego żona otwierała zasuwy wrót górnych, przez które zaczęła wdzierać się woda. Pod jej naporem dolne wrota zamknęły się z trzaskiem i łódź poszła w górę na wzbierającej z bulgotem wodzie. W mgnieniu oka zmieniono konie; przewoźnik-poganiacz wgramolił się na siodło. Przytknąwszy do ust ciemną butelkę, przechylił głowę do tyłu i ciągnął przez kilka sekund pozostałych do wypełnienia się śluzy. Sternik odrzucił liny — Hornblower odebrał od niego cumę dziobową — żona śluzowego napierała na jedną połowę wrót górnych, a śluzowy, nadbiegłszy od dołu śluzy zaczął napierać na drugą. Poganiacz krzyknął, trzasnął z bicza i konie szarpnęły łódź do przodu. Sternik wskoczył na swoje miejsce na ławce rufowej i już płynęli dalej, nie straciwszy ani sekundy. Niewątpliwie ruch na tym kanale był szczytem nowoczesności i przyjemnie było podróżować „Queen Charlotte”, najszybszą ze wszystkich łodzi kanałowych, której wszystkie inne jednostki ustępowały z drogi. Na dziobie miała przytwierdzony połyskujący brzeszczot kosy, dumny symbol swojej ważności. Jego ostrze przecięłoby linę holowniczą każdej zbliżającej się łodzi, która nie opuściłaby jej dostatecznie szybko, żeby dać im przejście. Około czterdziestu żon wieśniaków i dziewcząt wiejskich w drugiej klasie, na rufie, wiozło kury, kaczki, jajka i masło na targ odległy o dwadzieścia mil, z zamiarem powrotu jeszcze tego samego dnia. Naprawdę zadziwiające.
Teraz, kiedy płynęli ku szczytowi wzgórza, śluza goniła śluzę, a przy każdej poganiacz podnosił swoją ciemną butelkę do ust. Pokrzykiwał na konie coraz bardziej ochrypłym głosem i coraz częściej strzelał z bata. Przy każdej śluzie Hornblower posłusznie podawał cumę dziobową, mimo usilnych próśb Marii, żeby tego nie robił.
— Moja droga — perswadował jej — oszczędzamy w ten sposób czas.
— Ale to nie jest w porządku — upierała się Maria. — On wie, że jesteś kapitanem w marynarce wojennej.
— Wie aż za dobrze — odparł Hornblower z krzywym uśmiechem. — Ale ja mam dowództwo do objęcia.
— Jakby to nie mogło poczekać — fuknęła Maria.
Trudno było jej pojąć, że dla dowódcy okrętu jego stanowisko jest najważniejsze ze wszystkiego i że nie będzie on chciał tracić ani godziny, ani minuty w drodze do przejęcia dowództwa nad swoją korwetą wojenną na Tamizie; nie mógł się doczekać chwili, gdy ujrzy „Atroposa”, miotany nadzieją i obawą, jak narzeczony zakwefionej dziewicy na Wschodzie — o takiej jednak analogii lepiej było nie mówić Marii.
Sunęli teraz częścią kanału wiodącego przez szczyt wzniesienia; wykop pogłębiał się i stukot kopyt końskich odbijał się dzwoniącym echem od skalistych brzegów. Za małym zakrętem będzie już na pewno tunel Sapperton.
— Nie popuszczaj, Charlie! — zawołał nagle sternik. Zaraz też skoczył do rufowej liny holowniczej, żeby zdjąć ją z drewnianego pachołka. Nastąpiło wielkie zamieszanie. Krzyki i wrzaski na ścieżce holowniczej, rżenie koni, uderzenia podków. Hornblower ujrzał, jak koń czołowy w szaleńczym wysiłku próbował wdrapać się na stromą ścianę wykopu — tuż przed nimi był zakończony blankami mroczny otwór tunelu i koń nie miał innej drogi. „Queen Charlotte” przechyliła się niebezpiecznie w kierunku brzegu przy akompaniamencie krzyków pasażerek drugiej klasy; przez chwilę Hornblower był przekonany, że się wywrócą. Jednakże po zluźnieniu lin łódź wyprostowała się i stanęła; gwałtowna szarpanina drugiego konia zaplątanego w dwie liny holownicze skończyła się wyzwoleniem go z ich uwięzi. Sternik wygramolił się na ścieżkę holowniczą i założył cumę rufową na pachoł.
— Ładny klops — powiedział.
Jakiś mężczyzna zbiegł ku nim z wysokiego obwałowania, skąd rżąc spoglądały na nich zapasowe konie. Ujął za uzdy konie holujące „Queen Charlotte”. Na ziemi, tuż u jego stóp, leżał Charlie, przewoźnik-poganiacz, z twarzą zmienioną w krwawą maskę.
— Wracać mi z powrotem! — huknął sternik na kobiety wysypujące się tłumnie z kabiny drugiej klasy. — Nic się nie stało. Z powrotem do kabiny! Jak da im się wyjść na ląd — dodał do Hornblowera — to potem trudniej je połapać niż te ich kury.
— Horatio, co się dzieje? — pytała Maria stając w drzwiach kajuty pierwszej klasy, z dzieckiem w ramionach.
— Nic takiego, skarbie, żebyś musiała się niepokoić — odparł Hornblower. — Opanuj się. To nie jest czas na nerwy.
Odwrócił się i patrzył, jak jednoręki sternik pochylony nad Charliem sprawdza, co mu się stało; zaczepiwszy swoim stalowym hakiem o przód jego bluzy uniósł jego tułów do góry, ale głowa Charliego zwisła bezwładnie do tyłu. Po policzkach spływała krew.
— Z Charliego niewiele będzie pożytku — stwierdził sternik. Odczepił hak i ciało opadło z tępym stuknięciem. Gdy Hornblower schylił się, żeby popatrzyć z bliska, zauważył strużkę dżynu o trzy stopy od krwawiących ust. Na pół zemdlony i na pół pijany — właściwie bardziej pijany niż zemdlony.
— Musimy przenóżkować przez tunel — oświadczył sternik. — Jest tam ktoś w budnyku na górze?
— Ani żywej duszy — odpowiedział człowiek trzymający konie. — Cały ruch przeszedł wczesnym rankiem.
Sternik gwizdnął.
— Będziesz musiał popłynąć z nami — zdecydował.
— Ja nie — sprzeciwił się koniarz. — Mam szesnaście koni — z tymi dwoma osiemnaście. Nie mogę ich zostawić.
Sternik bluznął stekiem wyszukanych przekleństw, zadziwiając nawet Hornblowera, który tyle ich słyszał w swoim życiu.
— Co to znaczy „przenóżkować” przez tunel? — zapytał.
Sternik wskazał kikutem ręki posępną, ziejącą mrokiem gardziel tunelu oblankowaną u wlotu.
— W tunelu nie ma ścieżki holowniczej, to chyba jasne, kapitanie — powiedział. — Zostawiamy tu konie i przepychamy łódź nogami. Na dziób zakłada się parę „skrzydeł” — coś jak kotbelki. Charlie kładzie się na jednej, ja na drugiej, głowami do środka, a nogami do ścian tunelu. A potem tak jakby idziemy i tak się przeciąga łódź przez tunel, a tam, na południowym końcu, bierze się świeżą parę koni.
— Rozumiem — powiedział Hornblower.
— Wyleję parę wiader wody na tego opoja — ciągnął sternik. — Może to go ocuci.
— Może — zgodził się Hornblower.
Ale wiadra wody nie zrobiły żadnego wrażenia na nieprzytomnym Charliem, który uległ widocznie szokowi. Mimo obmycia potłuczonej twarzy ciekła z niej dalej powoli strużka krwi. Sternik wyrzucił z siebie nowy potok przekleństw.
— Przypłynom tu za wamy inne — zauważył koniarz. — Za jakie dwie godziny.
W odpowiedzi usłyszał nową porcję wymyślań.
— Z progów na Tamizie musimy zjechać za widna — stwierdził sternik. — Dwie godziny? Nawet jak ruszymy zaraz, ledwie zdążymy tam za dnia.
Powiódł wzrokiem wokoło, po milczącym wykopie kanału i gardzieli tunelu, po kobietach trajkocących po pokładzie łodzi i towarzyszących im paru zgrzybiałych starcach.
— Będziemy spóźnieni dwanaście godzin — powiedział zatroskany.
Dla Hornblowera oznaczało to dzień zwłoki w objęciu dowództwa nad okrętem.
— Niech to diabli — mruknął. — Pomogę wam przenóżkować.
— To zacnie z pana strony, sir — ucieszył się sternik, znacząco zastępując egalitarne „kapitanie” słówkiem „sir”, czego dotąd starannie unikał. — Tylko czy pan potrafi?
— Chyba tak — uspokoił go Hornblower.
— No to zakładamy te skrzydła — zdecydował natychmiast sternik.
Były to małe platformy wystające po obu stronach dziobu.
— Horatio — zapytała Maria. — Co ty wyczyniasz?
Takiego właśnie pytania można się było spodziewać po Marii. Hornblower miał już zamiar odpowiedzieć, że doi kury, jak to kiedyś słyszał na „Renown”, ale się powstrzymał.
— Pomagam tylko przewoźnikowi, skarbie — wyjaśnił cierpliwie.
— Za mało dbasz o swoją pozycję — gniewała się Maria.
Hornblower był już teraz na tyle doświadczonym małżonkiem, żeby wiedzieć, że warto pozwolić żonie mówić, co tylko chce, byle sam mógł robić, na co ma ochotę. Założono skrzydła i wszyscy trzej, on ze sternikiem na łodzi, a koniarz na brzegu, zajęli stanowiska wzdłuż burty „Queen Charlotte”. Silne zespołowe odbicie pchnęło łódź wykopem w stronę tunelu.
— Sir, niech pan jej nie daje stanąć — rzucił sternik gramoląc się w stronę dziobu na lewe skrzydło boczne. Było rzeczą oczywistą, że znacznie łatwej jest utrzymywać łódź w ciągłym, acz powolnym, ruchu, niż posuwać się skokami, to zatrzymując się, to ruszając. Hornblower pospieszył na prawe skrzydło, kładąc się na nim na płask z głową skierowaną ku środkowi. Dziób lodzi wsunął się już w mroczną czeluść tunelu. Hornblower wyczuł, że wyciągniętymi nogami dotyka kamiennej obmurówki. Zaparł się stopami i przebierając nimi posuwał łódź naprzód.
— Spokojnie, sir — doradził sternik, z głową tuż przy głowie Hornblowera. — Marny do przejścia więcej jak dwie mile.
Dwumilowy tunel wydrążony w litej skale pogórza Cotswoldskiego! Nic dziwnego, że uznano go za ósmy cud świata. Akwedukty Rzymian były niczym w porównaniu z tym dziełem. Posuwali się coraz dalej w głąb tunelu, w gęstniejących ciemnościach, aż mrok stał się kompletny i chociaż wytężali wzrok, przestali widzieć cokolwiek. Na początku tunelu kobiety gadały, śmiały się i pokrzykiwały, żeby usłyszeć echo swoich słów.
— Głupie gęsi — mruknął sternik.
Teraz jednak, przygnębione ciemnością, zamilkły wszystkie, z wyjątkiem Marii.
— Mam nadzieję, Horatio, że pamiętasz o porządnym ubraniu, które masz na sobie — gderała.
— Tak, skarbie — odparł Hornblower, rad, że Maria nie może go widzieć.
To, co robił, nie miało nic wspólnego z godnością ani z wygodą. Po kilku minutach mocno już odczuwał twardość platformy pod sobą, wkrótce i nogi zaczęły się buntować przeciwko wysiłkowi, do jakiego zostały zmuszone. Próbował zmieniać trochę pozycję, pracować innymi mięśniami i leżeć na innych okolicach swego ciała, ale szybko zorientował się, że należy to czynić rytmicznie i w odpowiednich momentach, żeby nie zakłócić równomiernego tempa posuwania się łodzi — sternik leżący tuż przy nim ofuknął go mrukliwie za to, że łódź chybnęła się nieco, kiedy Hornblower nie zdążył odepchnąć się prawą nogą od muru.
— Niech pan jej nie daje stanąć, sir — powtórzył.
Niczym w koszmarnym śnie posuwali się w absolutnej ciemności i ciszy. „Queen Charlotte” płynęła zbyt wolno, żeby wzbudzić szmer wody pod dziobem. Hornblower przebierał wciąż stopami, zmuszając obolałe nogi do ciągłego wysiłku; podeszwami butów wyczuł, że skończyła się obmurowana część tunelu, a zaczęła naga skała — szorstka i nierówna, jak ją zostawili drążący tunel robotnicy po rozbiciu oskardami i ładunkami prochu. To jeszcze bardziej utrudniało jego zadanie.
Z dala dobiegi go jakiś odgłos, cichutki pomruk — początkowo tak słaby, że dopiero gdy zwrócił na niego uwagę, zorientował się, że słyszał go już od pewnego czasu. W miarę posuwania się łodzi pomruk nasilał się, aż przeszedł w głośny ryk; Hornblower nie miał pojęcia, co to takiego, a ponieważ leżący obok sternik nie zdradzał niepokoju, postanowił go nie pytać.
— Odpocznijmy minutkę, sir — zaproponował sternik. Zdziwiony jego słowami Hornblower zluźnił nacisk obolałych stóp, gdy tymczasem jego sąsiad, dalej w pozycji leżącej, szukał czegoś obok po omacku. Po chwili naciągnął na nich obu plandekę aż po stopy wystające poza nią. Pod plandeką nie było ciemniej niż na zewnątrz, ale znacznie duszniej.
— Pchamy dalej, sir — powiedział sternik i Hornblower znowu zaczął odpychać się stopami od skały. Plandeka przytłumiła nieco słyszany przedtem hałas. Przetoczyła się po niej głośno strużka wody, potem druga, i Hornblower nagle pojął, co to był za odgłos.
— Nadchodzi — powiedział sternik spod plandeki.
Podziemny strumień przerwał tu sklepienie tunelu i spływał hucząc do kanału. Woda lała się na nich ogłuszającymi kataraktami, cisnąc na plandekę i dudniąc po daszkach kabin. W tym huku utonęły krzyki kobiet. Po chwili potok wody osłabł, zaczął się rozpadać na strużki i wkrótce pozostał za nimi.
— Jeszcze raz będzie coś takiego — mówił sternik obok niego w dusznych ciemnościach. — Po suchym lecie jest lepiej.
— Zmokłeś, Horatio? — rozległ się głos Marii.
— Nie, skarbie — odparł Hornblower, tym prostym zaprzeczeniem zapobiegając dalszym indagacjom.
Stopy miał faktycznie mokre, ale po jedenastu latach na morzu była to fraszka dla niego; znacznie bardziej martwiło go zmęczenie odczuwane w nogach. Wydawało mu się, że wiek upłynął, zanim następne strużki wody i okrzyk sternika „Nadchodzi” oznajmiły drugi potop. Gdy przeszli pod nim, sternik z westchnieniem ulgi ściągnął z nich plandekę. A wtedy, wykręciwszy szyję, Hornblower dojrzał coś daleko w przodzie. Oczy przywykły już do ciemności i w gęstym mroku, bardzo bardzo daleko, mignęło nagle coś o rozmiarach może ziarnka piasku. To był drugi koniec tunelu. Hornblower zaczął energiczniej pracować nogami. Wylot tunelu rósł w oczach, od ziarnka piasku do nasiona grochu; jak się należało spodziewać, kształt miał półokrągły i wciąż się zwiększał, dzięki czemu w tunelu robiło się powoli coraz widniej, aż można było dojrzeć ciemną powierzchnię wody i nierówności sklepienia. Tutaj tunel miał znowu wymurówkę z cegieł i łatwiej było się posuwać — przynajmniej się zdawało, że dużo łatwiej.
— Koniec nóżkownia — zakomenderował sternik odepchnąwszy się ostatni raz.
Hornblowerowi trudno było uwierzyć, że nie musi już wysilać nóg, że wypływają już na światło dzienne i że nie spadną na niego kaskady z podziemnych źródeł, gdy dusząc się będzie leżał pod plandeką. Łódź wyśliznęła się wolno z gardzieli tunelu i mimo że płynęła powoli, a zimowe słońce świeciło słabo, poczuł się przez chwilę oślepiony. Głośne teraz paplanie pasażerów urosło prawie do rozmiaru hałasu, z jakim podziemny strumień lał się na plandekę. Usiadł i mrugając powiekami rozglądał się wokoło. Na ścieżce holowniczej czekał człowiek z parą koni. Złapał linę rzuconą przez sternika i konie przyciągnęły łódź do brzegu. Duża grupa pasażerów, którzy tu wysiadali, wyroiła się z tobołkami i drobiem. Reszta czekała na pokładzie.
— Horatio — odezwała się Maria wychodząc ze swej kajuty. Maleńki Horatio obudził się i trochę kaprysił.
— Co, skarbie?
Hornblower czuł na sobie spojrzenie Marii, lustrujące nieporządny wygląd jego odzieży. Wiedział, że Maria najpierw go zbeszta, a potem wyszczotkuje mu ubranie, traktując go z taką samą macierzyńską zaborczością, z jaką on traktował swego syna. Ale w tym momencie nie chciał być traktowany zaborczo.
— Chwileczkę, kochanie, wybacz mi — powiedział i zszedłszy spiesznie na ścieżkę holowniczą, włączył się do rozmowy sternika i właściciela koni.
— Nie ma tu ani jednego mężczyzny — mówił ten ostatni. — I nie znajdziecie nikogo aż do Oksfordu, to wam ręczę.
Sternik obrzucił go takim samym stekiem przekleństw, co poprzedniego koniarza.
— Nie ma rady, tak sprawy stoją — stwierdził filozoficznie koniarz. — Będziecie musieli poczekać aż ktoś przypłynie.
— Nie ma nikogo na podorędziu? — dziwił się Hornblower.
— Nikogo, sir — odparł sternik i dodał po chwili wahania: — Może pan, sir, zgodziłby się zająć parą koni?
— Ja nie — odpowiedział natychmiast Hornblower — tak go zaskoczyła ta propozycja, że nie próbował nawet ukryć konsternacji na myśl o poganianiu koni, co dotąd robił potłuczony Charlie; potem przyszło mu do głowy, jak zachowując swoją godność może się wymigać spod opiekuńczych zakusów Marii, więc dodał: — Ale zajmę się sterem.
— To by pan mógł, sir — ucieszył się sternik. — Sterować dla pana nie pierwszyzna. Na pewno da pan sobie radę. Sprawa jasna. A ja poprowadzę szkapy . Moja awaryjna ręka mi w tym pomoże — dodał kierując spojrzenie na kikut ze stalowym hakiem.
— Załatwione — zdecydował Hornblower.
— Jestem panu wdzięczny, sir, jak pragnę zdrowia — ciągnął sternik, dorzucając parę przekleństw dla podkreślenia swej szczerości. — Dostałem zamówienie na ten przejazd — tamte dwie skrzynie herbaty na dziobie dla Londenu, z pierwszego zbioru w Chinach. Zaoszczędzi mi pan funtów, sir, i pomoże zachować moje dobre imię. Wdzięczny jestem jak…
Znowu podkreślił przekleństwami prawdziwość swoich słów.
— Nie ma o czym mówić — odparł Hornblower. — Im wcześniej ruszymy, tym szybciej będziemy na miejscu. Jak się nazywacie?
— Jenkins, sir. — Tom Jenkins, sternik, który teraz miał pełnić funkcję poganiacza, pociągnął za grzywkę nad czołem. — Starszy obsady marsa na starej „Superb”, pod kapitanem Keatesem, sir.
— W porządku, Jenkins. Ruszamy.
Właściciel koni zabrał się do przywiązywania lin holowniczych. Jenkins odrzucił cumę dziobową; Hornblower rzucił rufową i czekał, z liną raz tylko owiniętą wokół pachołka; Jenkins żwawo wgramolił się na siodło i zaczepił lejce o hak u kikuta.
— Ależ, Horatio — zawołała Maria — co ty masz zamiar robić?
— Dopłynąć do Londynu, skarbie — odparł Hornblower. W tym momencie świsnął bat i liny holownicze naprężyły się.
Hornblower, dzierżąc linę w ręku, musiał skoczyć na ławkę rufową i chwycić za rumpel. Maria mogła jeszcze gadać swoje, ale on był już zbyt zajęty, żeby słuchać, co ona mówi. Rzecz zadziwiająca, jak szybko „Queen Charlotte” nabierała rozpędu, gdy konie, przeszedłszy nagle w kłus, wciągnęły jej dziób na falę dziobową. Konie z kłusa przeszły w cwał i prędkość stała się fantastyczna — tak przynajmniej odbierała to wyobraźnia Hornblowera, który ze zwykłego pasażera stał się teraz sternikiem. Brzegi uciekały szybko; na szczęście w tym głębokim wykopie, przeprowadzonym szczytem wzniesienia, kanał biegł początkowo prosto, bo sterowanie nie było wcale takie łatwe. Dwie liny holownicze, jedna zamocowana do dziobu, a druga do rufy, utrzymywały stateczek w położeniu równoległym do nasypu przy minimalnym użyciu rumpla — to ekonomiczne wykorzystanie siły przemawiało do matematycznego umysłu Hornblowera, lecz utrudniało nieco wyczuwanie ruchu łodzi, gdy Hornblower chciał wypróbować działanie rumpla.
Z pewną obawą patrzył przed siebie na zbliżający się zakręt, a gdy podpływali do niego, przerzucał spojrzenie z brzegu na brzeg, chcąc się upewnić, że idą środkiem toru wodnego. Za zakrętem, prawie na wprost nich, był most — jeszcze jeden z tych piekielnych mostów kanałowych, oszczędnie budowanych, gdzie z powodu wybrzuszenia ścieżki holowniczej pod łukiem mostowym trzeba było dobrze uważać, żeby nie stracić z oczu środka bardzo tu zwężonego kanału. Maria z pewnością mówiła coś do niego, a mały Horatio niewątpliwie darł się w niebogłosy, ale nie miał czasu spojrzeć na nich ani nawet o nich pomyśleć. Przeprowadził łódź za zakręt i kopyta konia czołowego już zadzwoniły o kocie łby pod mostem. O Boże! Za mocno wychylił ster. Pchnął go z powrotem. Za daleko w drugą stronę! Cofnął ster i wyprostował kurs łodzi, gdy dziobem już weszła w zwężenie kanału. Skręciła, nawet dość szybko — częścią rufową prawej burty, gdzie stał Hornblower, uderzyła z tępym odgłosem o wygiętą obmurówkę ściany kanału, ale pas jej poszycia był w tym miejscu zabezpieczony grubą liną odbojową — przypuszczalnie właśnie na takie sytuacje — co zamortyzowało wstrząs; uderzenie było za słabe, żeby pasażerowie w kabinie pospadali z ławek, ale Hornblower, który nisko przykucnął w czasie przechodzenia pod łukiem mostu, omal nie upadł na twarz. Nie było czasu myśleć o tym, chociaż na dziobie mały Horatio, uderzywszy się widocznie o coś wskutek wstrząsu, darł się teraz jeszcze głośniej niż przedtem — kanał skręcał w przeciwną stronę i trzeba było przeprowadzić „Queen Charlotte” przez ten zakręt.
Trzask — trzask — trzask — trzask — to Jenkins z biczem — czyżby prędkość wciąż mu była za mała? Na zakręcie pojawiła się inna łódź, holowana wolniutko przez jednego konia, płynąca naprzeciw nim. Hornblower zrozumiał, że te cztery trzaśnięcia biczem były sygnałem żądającym wolnego przejścia; miał gorącą nadzieję, że je otrzymają, gdyż szybko zbliżali się do barki.
Flisak prowadzący konia holującego barkę zatrzymał go i skierował za ogrodzenie przy ścieżce holowniczej; jego żona wychyliła ster i barka resztą rozpędu skręciła majestatycznie w trzciny porastające przeciwległy brzeg. Zluźniona w ten sposób lina między koniem i barką opadła na ścieżkę i dosyć głęboko w wodę. Poganiane przez Jenkinsa konie przeszły nad nią galopem, a Hornblower skierował łódź w wąskie przejście między barką a ścieżką holowniczą. Domyślał się, że woda przy brzegu jest płytka i że łódź musi przepłynąć możliwie blisko barki. Żona flisaka, przywykła mieć do czynienia z wytrawnymi sternikami, zostawiła mu bardzo mało miejsca. Mknęli szybko i Hornblower był już bliski popadnięcia w panikę.
Ster w lewo — wstrzymywać. Ster w prawo — wstrzymywać. Sam sobie wydawał te rozkazy, jakby swemu sternikowi; poprzez zamęt w mózgu przebiła się myśl, że chociaż potrafi rzucać polecenia, nie może mieć pewności, iż jego niezręczne kończyny wykonają je z precyzją doświadczonego sternika. Wpływał właśnie w lukę; rufa skręcała jeszcze i dopiero w ostatnim momencie udało mu się opanować ją przy pomocy steru wyłożonego na burtę. Miał wrażenie, że mijają barkę z szybkością strzały; ledwie zauważył kącikiem oka, jak pozdrowienie rzucone przez żonę flisaka przeszło w zaskoczenie na widok „Queen Charlotte” sterowanej przez kogoś zupełnie nieznajomego. Usłyszał, że kobieta coś powiedziała, ale nie dosłyszał co — nie mógł pozwolić sobie na rozpraszanie uwagi przez wymianę grzecznościowych zwrotów.
Przemknęli jak błyskawica i znowu mógł odetchnąć spokojnie i wyszczerzyć zęby w uśmiechu; wszystko idzie dobrze na tym cudownym świecie, kiedy steruje się łodzią płynącą z prędkością dziewięciu mil na godzinę kanałem Tamiza-Severn. Ale oto Jenkins znowu coś krzyczy i ściąga cugle koni; przed nimi widać szarą wieżę budynku śluzy. Wrota są otwarte i stoi przy nich śluzowy. Hornblower skierował tam łódź, co przyszło mu dużo łatwiej dzięki nagłemu spadkowi prędkości „Queen Charlotte”, gdy fala dziobowa uciekła spod jej dziobu. Z cumą rufową w ręce Hornblower wyskoczył na brzeg, jakimś cudem utrzymując się na nogach. Podbiegł do pachołka oddalonego o dziesięć stóp, zarzucił na niego pętlę liny i począł hamować pęd łodzi. Idealnym rozwiązaniem byłoby prawie całkowite wytracenie prędkości przez łódź, tak aby wsunęła się wolniutko do śluzy i stanęła przy następnym pachole, lecz trudno było oczekiwać, że uda mu się to za pierwszą próbą. Przepuszczał linę między dłońmi, obserwując posuwanie się łodzi, ale w pewnym momencie pociągnął za nią zbyt gwałtownie. Zaskrzypiał pachołek z liną; „Queen Charlotte” obróciła się w śluzie i uderzyła dziobem o przeciwległą stronę; stanęła, bezradna, w połowie drogi, aż żona śluzowego musiała przybiec od wrót wylotowych i odepchnąć dziób. Potem złapała za cumę dziobową i przełożywszy ją sobie przez mocne plecy przeciągnęła łódź przez końcowe dwanaście jardów śluzy — w ten sposób stracili kilka minut. Ale to jeszcze nie był koniec, gdyż za szczytem wzniesienia śluza prowadziła w dół. Hornblower nie zdążył przestawić się w myślach na tę zmianę i został zaskoczony nagłym spadaniem „Queen Charlotte” wraz z opadającą wodą po otwarciu skrzydeł wrót. W ostatniej chwili zluźnił cumę rufową — w przeciwnym razie łódź mogłaby na niej zawisnąć.
— Hej, człowieku, masz marne pojęcie o łodziach — powiedziała żona śluzowego, a Hornblowera zapiekły uszy ze wstydu. Pomyślał o zdanym przez siebie egzaminie z nawigacji i praktyki morskiej; o tym, jak często halsował wielkim okrętem liniowym w sztormowej pogodzie. Doświadczenie to nie na wiele mu się przydało tu, na śródlądowych wodach hrabstwa Gloucester — a może to już było hrabstwo Oksford — w każdym razie śluza opróżniła się, wrota stały otworem, liny holownicze były napięte i musiał szybko skoczyć sześć, a może i więcej stóp w dół, na rufę już będącą w ruchu, pamiętając o zabraniu ze sobą cumy rufowej. Jakoś mu to poszło, niezdarnie jak zwykle, i przepływając dołem, usłyszał z góry serdeczny śmiech żony śluzowego; coś też zawołała, ale nie dosłyszał co, bo musiał schwycić za rumpel i przeprowadzić pod mostem nabierającą rozpędu łódź. A kiedy na początku podróży płacił za przejazd, myślał, jakie przyjemne musi być życie przewoźnika na kanale!
O, niech to licho! Maria stanęła przy nim, przeszedłszy na rufę przez kabinę drugiej klasy.
— Kochany, jak możesz pozwalać tym ludziom, żeby się tak bezczelnie zachowywali wobec ciebie? — pytała. — Czemu nie powiesz im, kim jesteś?
— Moja droga… — zaczął Hornblower i dał spokój.
Jeśli Maria nie rozumie, co znaczy fakt, że kapitan marynarki wojennej źle steruje łodzią kanałową, to nie ma co się z nią spierać. Nie mógł zresztą poświęcać jej uwagi, gdy „Queen Charlotte” mknęła lotem strzały ciągnięta przez galopujące konie.
— Wszystko to razem wydaje mi się całkiem niepotrzebne, mój drogi — ciągnęła Maria. — Po co masz się tak poniżać? Czy naprawdę cały ten pośpiech jest taki konieczny?
Hornblower przeprowadzał łódź przez zakręt — pogratulował sobie, że już wyczuwa ster.
— Czemu mi nie odpowiadasz? — denerwowała się Maria. — I obiad już czeka na nas, a mały Horatio…
Jej głos brzmiał jak głos sumienia — i faktycznie Maria była jego sumieniem.
— Mario — rzucił Hornblower. — Wracaj na dziób! Na dziób, mówię ci. Idź z powrotem do kajuty.
— Ależ, skarbie…
— Idź na dziób!
Tym razem Hornblower krzyknął ostro — zbliżała się następna barka i nie miał czasu na małżeńskie cackanie się.
— Nie masz zupełnie serca — westchnęła Maria — i to kiedy jestem w takim stanie.
Być może jest bez serca, ale tak bardzo był zaabsorbowany tym, co robił. Wychylił ster, a Maria, z chusteczką przy oczach, energicznym ruchem — na ile pozwolił jej obecny stan — odwróciła się i wycofała się do kabiny drugiej klasy. „Queen Charlotte” zgrabnie przemknęła luką między barką i ścieżką holowniczą i Hornblower mógł już teraz pomachać ręką żonie flisaka w odpowiedzi na jej pozdrowienie. Miał też czas na wyrzuty sumienia za sposób, w jaki potraktował Marię, ale tylko przez chwilę. Musiał dalej sterować łodzią.
Rozdział II
Było jeszcze widno, kiedy wpływali w dolinę Tamizy i Hornblower spoglądając w prawo widział w dole strużkę rodzącej się rzeki — nie tak bardzo zresztą skąpą przy zimowym stanie wody. Każdy zakręt i każda śluza przybliżały kanał do strumienia, aż wreszcie dotarli do Inglesham, skąd widać było wieżę kościelną w Lechlade, i do miejsca, gdzie kanał łączył się z rzeką. Przy śluzie Inglesham Jenkins zostawił konie i podszedł do Hornblowera.
— Sir, teraz będą na rzece trzy progi i trzeba będzie z nich zjechać — powiedział.
Hornblower nie miał pojęcia, jakie to są te progi i bardzo mu zależało, aby się dowiedzieć, zanim będzie musiał z nich zjeżdżać, ale równocześnie nie chciał się zdradzać z ignorancją. Może Jenkins miał tyle taktu, żeby to wyczuć, bo dodał wyjaśniająco:
— To są takie tamy na rzece, sir. O tej porze roku, kiedy jest dużo wody, niektóre zasuwki w tamach po stronie ścieżki holowniczej są otwarte na stałe i robi się tam mały wodospad, pięć albo sześć stóp w dół. — Pięć albo sześć stóp? — powtórzył zaniepokojony Hornblower.
— Tak, sir. Coś koło tego. Ale to nie jest właściwie wodospad, jeśli pan wie, co mam na myśli, sir. Stromy spadek, nic więcej.
— I musimy zjechać nim w dół?
— Tak, sir. To dosyć łatwo, sir… przynajmniej w górnej części.
— A na dole?
— Tam robi się wir, jak zresztą można się spodziewać. Ale jeśli utrzyma pan łódź prosto dziobem do przodu, to szkapy was przeciągną.
— Utrzymam ją prosto — stwierdził Hornblower.
— Jasna rzecz, sir.
— Ale po co im, do diabła, te progi na rzece?
— Żeby spiętrzać wodę dla młynów… i dla nawigacji, sir.
— Czemu nie robią śluz?
Jenkins rozłożył bezradnie ręce — jedną z hakiem zamiast dłoni.
— Bo ja wiem, sir. Śluzy są znowu za Oksfordem. A te progi to istna plaga. Czasem trzeba sześć koni, żeby wywindować na nie w górę „Queen Charlotte”.
Zastanawiając się nad tą sprawą, Hornblower nie doszedł jeszcze w myślach do problemu pokonywania progów pod prąd; był trochę zły na siebie, że nie poruszył tego tematu. Zrobił więc tylko mądrą minę i kiwnął potakująco głową.
— Nie wątpię — powiedział. — No ale w tej podróży nie musimy się tym kłopotać.
— Nie, sir — potwierdził Jenkins i ciągnął dalej, wskazując na kanał przed nimi. — Pierwszy jest tam, pół mili za mostem lechladzkim. Bardziej z lewej burty. Na pewno go pan nie przeoczy.
Hornblower miał nadzieję, że nie. Zajął swe miejsce na rufie i chwycił za rumpel, dzielnie próbując ukryć obawę. Pomachał na pożegnanie dozorcy, gdy łódź pędem wyskoczyła ze śluzy — nabrał już takiej wprawy, że mógł sobie na to pozwolić, mimo że musiał przeprowadzić łódź przez wrota. Wypadli na powierzchnię szerszej tu już rzeki; płynęli z dość silnym prądem — Hornblower dostrzegł wir koło cypelka — ale konie biegły tak szybko, że zapewniały łodzi sterowną prędkość.
Most lechladzki mieli wprost przed sobą — a Jenkins mówił, że próg jest pół mili za nim. Chociaż powietrze było całkiem chłodne, Hornblower czuł, że jego dłonie spoczywające na rumplu są zupełnie mokre. Pomyślał teraz, że to wielka lekkomyślność z jego strony podejmować próbę spłynięcia w dół przez tamę bez żadnego doświadczenia w tej mierze. Dałby wiele — bardzo wiele — żeby to było niepotrzebne. Ale musiał przeprowadzić łódź pod sklepieniem mostu — konie szły tu po pęciny w wodzie, chlapiąc na wszystkie strony — a potem było już za późno na zmianę decyzji. Ukazała się linia tamy przecinającej strumień w poprzek, z dobrze widoczną luką po lewej stronie. Z powodu spadku za tamą nie było widać powierzchni rzeki, natomiast nad luką lśniąca woda spiętrzała się i była wyższa po bokach niż w środku; szczątki unoszące się na wodzie bystro spływały w tę stronę, jak ludzie w wielkiej sali pchający się do jednego wyjścia. Hornblower, tracąc dech z podniecenia, sterował na środek luki; czuł zmianę przegłębienia łodzi, w miarę jak jej dziób opadał, a rufa podnosiła się na stromiźnie wody. Zlatywali w dół, coraz niżej. W dole gładki strumień wody zwężał się do miejsca, za którym i po którego obu stronach był zmętniały wir. Łódź szła jeszcze na tyle szybko względem wody, że Hornblower mógł sterować na ten punkt; czuł reagowanie łodzi na ster, i chwilami kusiło go pójść po linii matematycznego rozwiązania tej sytuacji, podsuwanego mu przez mózg, ale nie miał na to ani czasu, ani właściwie ochoty. Dziób z pluskiem i wstrząsem wbił się w zbełtaną wodę. Łódź przechyliła się w wirze, lecz za chwilę liny holownicze pociągnęły ich do przodu. Jeszcze dwie sekundy uważnego sterowania i już byli za wirem i szli znowu po gładkiej powierzchni, wprawdzie ze smugami piany, ale gładkiej, i Hornblower roześmiał się na głos. Zadanie okazało się proste, a fakt, że się udało, tak go ucieszył, iż zapomniał naurągać sobie w myślach za swoje obawy. Jenkins obróciwszy się w siodle spojrzał w jego stronę i pomachał batem, a Hornblower odpowiedział ruchem dłoni.
— Horatio — oświadczyła Maria —m u s i s zprzyjść zjeść obiad. Przez cały dzień zostawiłeś mnie samą.
— Teraz, skarbie, mamy już blisko do Oksfordu — odparł Hornblower — jakoś udało mu się nie zdradzić, że przez pewien czas, aż do tej chwili, zapomniał o istnieniu żony i syna.
— Horatio…
— Za momencik, kochanie — powiedział Hornblower.
Zapadał zimowy wieczór, jasność dnia bladła, gasnąc nad polami ornymi i łąkami, nad ogłowionymi wierzbami, których pnie stały w wodzie, nad domostwami i zabudowaniami gospodarskimi. Wyglądało to tak pięknie, że Hornblower zapragnął, aby chwila ta trwała wiecznie. Czuł się szczęśliwy; dobre samopoczucie przeszło w spokój, spokojna też stała się powierzchnia wody za wirem. Wkrótce będzie żył znowu innym życiem, w świecie okrucieństwa i wojny — świecie, jaki zostawił za sobą na wodach rzeki Severn i w jaki wejdzie znowu w obszarze pływowym Tamizy. Było coś symbolicznego w fakcie, że tę przelotną chwilę głębokiego szczęścia przeżył tu, w środku Anglii. Bydło na polach, gawrony na drzewach — czy i one w części wpłynęły na to uczucie? Może tak, a może nie. Szczęście miało źródło w nim samym, a zależało od czynników może jeszcze bardziej ulotnych. Hornblower wdychał z lubością powietrze wieczorne, gdy zauważył, że Jenkins daje mu z siodła znak, wskazując na coś biczem, i chwila szczęścia umknęła, stracona na zawsze. To, co pokazał Jenkins, to była następna zapora. Hornblower skierował łódź na nią, bez zdenerwowania; ustawił łódź na kurs nad zaporą, wyczuł podniesienie łodzi i nagłe przyspieszenie, gdy weszła na szczyt stromizny wodnej i ukazał zęby z ukontentowaniem, kiedy poszła w dół jak strzała, trafiła w wir pod tamą i wyszła z niego, jak poprzednio, po króciutkiej chwili niepewności. Płynęli w dół rzeki wśród gęstniejących ciemności, minęli mosty i jeszcze jedną tamę — Hornblower ucieszył się, że już ostatnią. Jenkins miał wiele racji mówiąc, że trzeba je pokonywać przy świetle dziennym. Zostawiali za sobą wsie, kościoły. W końcu zrobiło się całkiem ciemno i Hornblower poczuł, że jest zziębnięty i zmęczony. Gdy Maria znowu przyszła do niego na rufę, rozmawiał z nią w miły sposób i nawet podzielił jej oburzenie, że Oksford jest tak daleko. Jenkins zapalił latarnie świecowe: jedna wisiała u chomąta konia czołowego, a druga u tylnego łęku siodła konia, na którym jechał. Ze swojej ławki rufowej na „Queen Charlotte” Hornblower widział plamki światła tańczące na ścieżce holowniczej — sygnalizowały mu one zakręty rzeki i umożliwiały prowadzenie łodzi bezpiecznym kursem, chociaż dwukrotnie serce skoczyło mu do gardła, gdy otarli się burtą o trzciny przybrzeżne. Ściemniło się już zupełnie, kiedy Hornblower poczuł, że łódź zwalnia nagle wskutek zluźnienia lin holowniczych. Na spokojne zawołanie Jenkinsa skierował łódź w stronę oświetlonej latarniami przystani. Czekający tam ludzie chwycili za liny i zacumowali łódź, i pasażerowie zaczęli ją tłumnie opuszczać.
— Kapitanie… sir? — odezwał się Jenkins.
Nie w taki sposób użył słowa „kapitanie” przy ich pierwszym spotkaniu. Wtedy pobrzmiewał w nim egalitarny ton szyderstwa; teraz użył formułki i intonacji, jakiej by użył każdy członek załogi okrętu zwracając się do swego dowódcy.
— Słucham? — odparł Hornblower.
— To Oksford, sir, i zmiana obsady.
W chwiejnym blasku latarni Hornblower zobaczył dwóch mężczyzn, na których wskazywał Jenkins.
— Więc mogę już zjeść obiad? — zapytał z łagodną ironią.
— No chyba, sir. I bardzo mi przykro, sir, że musiał pan z tym czekać. Sir, jestem pańskim dłużnikiem. Sir…
— Nie ma o czym mówić, Jenkins — przerwał mu Hornblower z rozdrażnieniem. — Miałem własne powody, żeby chcieć się dostać do Londynu.
— Dzięki serdeczne, sir, i…
— Jak daleko stąd do Londynu?
— Sto mil rzeką do Brentford, sir. Będziecie tam o świcie. Jem, jak będzie wtenczas z pływem?
— Akurat będzie przypływ — odpowiedział członek obsady zmianowej, z biczem w ręku. — Może pan tam złapać odpływ, sir, i za godzinę być przy Schodach Whitehall.
— Dziękuję — rzucił w odpowiedzi Hornblower. — A zatem, Jenkins, do zobaczenia.
— Do widzenia, sir, i jeszcze raz dziękuję za prawdziwą szlachetność.
Maria stalą na dziobie łodzi, słabo widoczna, lecz Hornblower wyczul wyrzut w jej postawie. Jej słowa jednak nie odzwierciedliły tego.
— Dostałam dla ciebie, Horatio, gorącą kolację — powiedziała.
— Na Jowisza! — ucieszył się Hornblower.
Na nabrzeżu czekało kilku chłopców i dziewcząt sprzedających różne rzeczy do jedzenia pasażerom podróżującym rzeką. Ten, na którym spoczął wzrok Hornblowera, był młodzieńcem silnej budowy, z baryłką na nosidłach, niewątpliwie zawierającą piwo; Hornblower poczuł, że męczy go pragnienie silniejsze chyba od głodu.
— Tego mi właśnie potrzeba — powiedział. — Daj mi kwartę.
— Tylko w półkwaterkach, sir — odpowiedział młodzieniec.
— To dawaj dwie, ciamajdo.
Bez trudu, jednym tchem opróżnił drewniany kufel i już brał się za drugi, kiedy przypomniał sobie, że f powinien uważać na swoje zachowanie. Ale tak był spragniony, że zupełnie o tym zapomniał.
— A ty, skarbie? — zapytał Marię.
— Wypiłabym ćwierć kwaterki — odpowiedziała — mógł od razu domyślić się, co powie. Według Marii damy piją piwo wyłącznie ćwierćkwaterkami.
— Tylko w półkwaterkach — powtórzył młodzian.
— No to podaj pani, a jak nie wypije, to ja dokończę — zdecydował Hornblower, wypróżniając drugi kufel.
— Wszyscy na pokład! — zawołał nowy sternik. — Wszyscy na pokład!
— Należy się szyling, sir — oznajmił sprzedawca.
— Cztery pensy za półkwaterkę takiego piwska! — cudowała Maria.
— Wcale niedrogo — stwierdził Hornblower.
— Masz tu, chłopcze.
W przystępie dobrego humoru dał sprzedawcy monetę dwuszylingową. Ten, uradowany, podrzucił ją w górę i dopiero potem wsunął do kieszeni. Hornblower wziął kufel z rąk Marii, wypił do końca i rzucił chłopcu.
— Wszyscy na pokład!
Hornblower wszedł do łodzi i uważnie pomógł wejść Marii. Był niemile zaskoczony faktem, że „Queen Charlotte” przyjęła dalszych pasażerów pierwszej klasy, tu czy na wcześniejszym etapie podróży. W kajucie oświetlonej lampą siedziało dwóch lub trzech mężczyzn i z pół tuzina kobiet; mały Horatio spał w rogu kabiny. Maria była zdenerwowana; chciała pomówić o sprawach rodzinnych, ale krępowała się obecnością obcych. Powiedziała szeptem, co miała powiedzieć, wykonując od czasu do czasu gesty w kierunku nowo przybyłych siedzących z obojętnymi twarzami, mające dać do zrozumienia, o ile więcej powiedziałaby, gdyby ich tu nie było.
— Dałeś chłopcu dwa szylingi, mój drogi — stwierdziła. — Czemuś to zrobił?
— Straciłem chyba rozum, skarbie, straciłem rozum
Maria spojrzała z westchnieniem na swego nieobliczalnego małżonka, który wyrzucał szylinga i mówił przy obcych, że musiał zgłupieć, nie przyciszając wcale głosu.
— A tu kolacja, którą kupiłam, kiedy rozmawiałeś z tymi ludźmi — ciągnęła Maria. — Chyba jeszcze ciepła. Nie brałeś nic do ust przez cały dzień, a chleb i mięso, kupione na obiad, już nie są dobre do jedzenia.
— Zjem wszystko, co jest i jeszcze więcej — zapewniał ją Hornblower, mając w pustym żołądku tylko przeszło kwartę piwa.
Maria wskazała na dwa drewniane talerze stojące na ławie obok małego Horatia.
— Wyjęłam nasze łyżki i widelce — powiedziała. — A talerze zostawimy tu, na łodzi.
— Wyśmienicie — pochwalił ją Hornblower.
Na każdym talerzu leżały dwie kiełbaski i masa dymiącego jeszcze puree z grochu. Hornblower usiadł z talerzem na kolanach, i zabrał się do jedzenia. Kiełbaski były naturalnie z wołowiny, jeśli nie z baraniny, a może z mięsa koziego lub końskiego, zrobione z najmniej wartościowych części. Skórka była równie twarda jak nadzienie. Hornblower spojrzał ukradkiem na Marię, która jadła z wyraźnym zadowoleniem. Tego dnia uraził ją już parokrotnie i nie chciał dotknąć jej znowu; w przeciwnym razie wyrzuciłby te kiełbaski przez burtę do rzeki, gdzie może ryby poradziłyby sobie z nimi. Ale w tej sytuacji zabrał się do nich dzielnie. Gdy jednak zaczai drugą, uznał, że to ponad jego siły. Przygotował chusteczkę w lewej ręce.
— Lada chwila dopłyniemy do pierwszej śluzy — powiedział do Marii, gestem prawej ręki odciągając jej uwagę w stronę ciemnego okna. Maria próbowała coś dojrzeć, a on w tym czasie zawinął kiełbaskę w chusteczkę i wpakował w kieszeń. Pochwycił spojrzenie starszawego mężczyzny siedzącego prawie na wprost nich w wąskiej kabinie. Osobnik ten, okutany w obszerny płaszcz i szal, z kapeluszem nisko nasuniętym na czoło, z dezaprobatą obserwował spod oka każdy ruch Hornblowera. Hornblower mrugnął porozumiewawczo w stronę podejrzliwego starucha, widząc zdumienie malujące się na jego twarzy, zamiast poprzedniego nieprzychylnego zaciekawienia. Nie było to mrugnięcie spiskowca; nie podjął też Hornblower beznadziejnej próby udawania, że co dzień wsadza do kieszeni gorące kiełbaski. Mrugnięciem tym dał po prostu do zrozumienia starszemu człowiekowi, aby nie robił uwag i nawet nie zastanawiał się specjalnie nad tym cudacznym postępkiem. Sam zabrał się do zjedzenia resztek puree z grochu.
— Tak szybko jesz, mój drogi — odezwała się Maria. — To nie wyjdzie na dobre twojemu żołądkowi.
Ona sama zmagała się desperacko ze swymi kiełbaskami.
— Taki jestem głodny, że pożarłbym konia — odrzekł Hornblower. — A teraz zabiorę się do tego, co miało być na obiad, nawet jeśli już jest niezbyt świeże.
— Bardzo się z tego cieszę — powiedziała Maria. — Pozwól, że…
— Nie, skarbie. Siedź spokojnie. Dam sobie radę.
Hornblower sięgnął po paczkę z jedzeniem i otworzył ją.
— Całkiem dobre — stwierdził, z ustami pełnymi chleba i mięsa.
Starał się teraz wynagradzać Marii nonszalancję, z jaką traktował ją przez cały ten dzień. Im więcej jadł, tym większy okazywał apetyt i tym większą sprawiał Marii przyjemność. Mały gest, taki jak wzięcie sobie samemu obiadu, radował ją ogromnie. Mógł dawać jej tyle szczęścia; i tak łatwo ją ranić.
— Żałuję, moja droga — powiedział — że tak mało spędziłem dziś z tobą czasu. To strata dla mnie. Ale gdybym nie pomógł w prowadzeniu łodzi, tkwilibyśmy dotychczas przed tunelem Sapperton.
— Tak, skarbie — przyznała Maria.
— Bardzo chciałem pokazywać ci mijane krajobrazy — ciągnął, walcząc z budzącą się w nim odrazą dla własnej hipokryzji. — Ale i tak chyba ci się podobały?
— Nie tyle co gdybyś był ze mną, kochany — odparła Maria, uszczęśliwiona ponad wszelką miarę. Obrzucała spojrzeniami inne kobiety w kabinie, aby dostrzec zazdrość, jaką muszą odczuwać, że ona ma takiego nadzwyczajnego męża. — Czy dzieciak był grzeczny? — zapytał Hornblower. — Zjadł swoją kaszkę?
— Wszyściutko — powiedziała Maria, z dumą patrząc na śpiącego synka. — Chwilami popłakiwał, ale teraz śpi ładnie.
— Gdybyśmy odbywali tę podróż dwa lata później — ciągnął dalej Hornblower — jak by go to interesowało! Pomagałby przy cumach, a ja pokazałbym mu, jak trzymać rumpel.
Teraz w jego słowach nie było ani krzty hipokryzji.
— Już dzisiaj zdradzał zaciekawienie — chwaliła syna Maria.
— A jak tam jego siostrzyczka? — dopytywał się Hornblower. — Czy dobrze się zachowywała?
— Horatio! — Maria była wyraźnie zgorszona.
— Mam nadzieję, skarbie, że nie najgorzej — odpowiedział za nią Hornblower, uśmiechem pokrywając jej zmieszanie.
— Tak, bardzo dobrze — potwierdziła Maria.
Wpływali w śluzę; Hornblower słyszał szczęk zamykanych za nimi wrót.
— Jakoś wolno ci idzie z kiełbaskami, kochanie — zauważył. — Pozwól, że ja zajmę się nimi, a ty zjedz tymczasem trochę chleba z mięsem — naprawdę smakuje świetnie.
— Ale, skarbie…
— Proszę cię o to — powiedział z naleganiem.
Wziął talerz swój i Marii i przeszedł na dziób łodzi, gdzie było ciemno. Wystarczyła chwila na spłukanie za burtą tego, co zostało na talerzach; następnie wyrzucił błyskawicznie do wody kiełbaskę ukrytą w kieszeni i wrócił z ociekającymi talerzami do Marii, zgorszonej i zachwyconej, że małżonek jej zniżył się do tak pospolitej czynności.
— Za ciemno, żeby podziwiać krajobraz — rzekł — łódź opuszczała już śluzę. — Mario, kochanie, jak skończysz kolację, przygotuję ci w miarę wygodne posłanie na noc.
Stał pochylony nad śpiącym dzieckiem, podczas gdy Maria pakowała resztki z kolacji.
— No już, skarbie.
— Horatio, naprawdę nie powinieneś. Proszę cię, Horatio …
— Kapelusz nie jest konieczny o tej porze nocy. A więc zdejmiemy go. Jest dosyć miejsca dla ciebie na ławie. Połóż tu nogi. Buciki też niepotrzebne. Cicho, ani słowa. Teraz poduszka pod głowę. Podłożymy pod nią worek. Czy tak ci wygodnie? A teraz przykryjemy cię kocem, żeby ci było ciepło. No już, śpij dobrze, kochana.
Maria była wniebowzięta z powodu tych objawów władczej troski, toteż nie protestowała. Leżała spokojnie całe dwie minuty, zanim otworzyła znowu oczy, aby zapytać, co zrobi, żeby jemu było wygodnie.
— Nie martw się o to, moja droga. Jestem weteranem zaprawionym w bojach. No, zamknij oczy i śpij spokojnie, mój skarbie.
Hornblowerowi stanowczo nie było wygodnie, chociaż spędził już wiele gorszych nocy, na przykład w otwartych łodziach. Ponieważ Maria z dzieckiem leżała na cienko wyściełanej ławie, on musiał siedzieć prosto, jak inni pasażerowie. W małej, zatłoczonej kajucie powietrze było duszne od lampy i oddechów zgromadzonych tu ludzi; nogi miał zdrętwiałe i bolał go krzyż, a cześć ciała, na której siedział, protestowała przeciwko ciągłemu dźwiganiu jego ciężaru. Ale przecież będzie to tylko jedna noc. Wsunął ręce w kieszenie i poprawił się na siedzeniu. Łódź płynęła rzeką w ciemnościach, przystając pod śluzami, uderzając łagodnie o ich ściany i sunąc znowu naprzód. Nie znał oczywiście odcinka rzeki między Oksfordem i Londynem, toteż nie orientował się, jakie okolice mijali. Ale posuwali się w dół rzeki, ku nowej jednostce, nad którą miał objąć dowództwo. Szczęście, że ją dostałem, mówił sobie. Nie jest to fregata, lecz duża korweta uzbrojona w dwadzieścia dwa działa — akurat dosyć, aby mógł nią dowodzić kapitan, a nie młodszy oficer. Na nic lepszego nie mógł liczyć człowiek, który przed miesiącem był sześćset pierwszym kapitanem na liście liczącej sześćset dwa nazwiska. Przypuszczalnie Caldecott, dotychczasowy dowódca „Atroposa”, rozchorował się w trakcie wyposażania tej jednostki w Deptford, i temu zawdzięczał Hornblower niespodziewane wezwanie go na jego miejsce. Rozkazy doszły do niego jednocześnie z dotarciem do Anglii wiadomości o zwycięstwie Nelsona pod Trafalgarem. Od tego czasu wszyscy myśleli tylko o Nelsonie i Trafalgarze. Kraj radował się ogromnie ze zniszczenia floty Villeneuve'a i tonął w smutku z powodu śmierci Nelsona. Nelson — Trafalgar — Nelson — Trafalgar — na każdej szpalcie gazety, w każdej przelotnej pogawędce z obcym musiały paść te słowa. Ojczyzna hojnie szafowała nagrodami. Ogłoszono, że pogrzeb Nelsona odbędzie się na koszt państwa. Dla marynarki wojennej znalazły się tytuły parów i godności szlacheckie oraz awanse. Po ponownym wprowadzeniu rangi admirała Eskadry Czerwonej dwudziestu kapitanów pierwszych na liście otrzymało awans na admirałów; dwóch kapitanów padło pod Trafalgarem, dwaj zmarli i na liście kapitanów Hornblower przesunął się na pięćset siedemdziesiątą siódmą pozycję. Równocześnie szczodrze rozdawano awanse młodszym oficerom. Na liście kapitanów znalazło się czterdzieści jeden nowych nazwisk — przyjemnie pomyśleć, że jest się teraz starszym stażem od czterdziestu dwóch kolegów. Oznaczało to jednak, że obecnie sześciuset dziewiętnastu kapitanów poszukuje zatrudnienia i nawet ogromnej machinie marynarki wojennej nie będzie dla nich dosyć wolnych miejsc. Co najmniej stu — a raczej nawet stu pięćdziesięciu — będzie wegetować na połowie pensji, czekając na obsadzenie. Można by uznać, że tak być powinno. Ci czekający nie tylko mogli zastąpić chorujących dowódców i tych, co odchodzili na emeryturę, ale sprawiali, że było rzeczą niepotrzebną zatrudniać osoby nieudolne.
Chyba że ci nieudolni mieliby przyjaciół na wysokich stanowiskach; wówczas na połowie pensji zostawałby pechowiec pozbawiony przyjaciół. Hornblower wiedział, że ich nie ma i nawet gratulując sobie szczęśliwego zrządzenia losu wciąż uważał, że i tak w końcu jest skazany na niepowodzenie. Płynął przejąć okręt wyposażony przez kogoś innego, z oficerami i członkami załogi, o których nic nie wiedział; już same te fakty stwarzały dostateczną podstawę do snucia pesymistycznych przewidywań.
Maria na ławie westchnęła i zmieniła pozycję; Hornblower przysunął się do niej, żeby poprawić gruby płaszcz, którym była przykryta.
Rozdział III
W Brentfordzie, we wczesnym świetle zimowego poranka, było zimno, wilgotno i ponuro. Mały Horatio ciągle popłakiwał. Maria nie czuła się dobrze i była zmęczona. Stała obok Hornblowera, patrząc jak wyładowywano z łodzi jej kufer i dwie skrzynki z jego rzeczami.
— Kochanie, czy daleko do Deptfordu? — zapytała.
— Dosyć daleko — odparł Hornblower; między Brendfordem i Deptfordem leżał cały rozległy Londyn, ale odległość była jeszcze większa, bo rzeka, którą płynęli, wiła się szerokimi meandrami — to w przód, to do tyłu. W dodatku przybyli tu późno i odpływ niewiele im pomoże.
Przewoźnicy prześcigali się w oferowaniu swoich usług.
— Łódź, sir? Z jednym wioślarzem, sir? A może z dwoma?
— Z dwoma — zdecydował Hornblower.
Przejazd łódką z dwoma wioślarzami kosztował dwa razy tyle, co z jednym wioślarzem wiosłującym „na śrubkę”, lecz w warunkach odpływu to się opłacało. Hornblower pomógł Marii z dzieckiem usadowić się na ławce rufowej, pilnując równocześnie załadunku bagażu.
— Dobra, Bili, ruszamy — powiedział wzorowy i odcumowana łódź lotem strzały wpłynęła na szarą rzekę.
— Och — przestraszyła się trochę Maria.
Wiosła zgrzytały w dulkach, a łódź tańczyła na krótkiej fali.
— Powiadają, sir, że stary król dostał zdrowego zamętu w głowie z powodu śmierci lorda Nelsona — odezwał się wzorowy, wskazując ręką w kierunku dzielnicy Kew, po drugiej stronie rzeki. — On tam mieszka, sir. W tym pałacu.
— Tak — mruknął Hornblower; nie miał nastroju do rozmowy o królu, lordzie Nelsonie i w ogóle o nikim.
Wiał dość silny wiatr z zachodu; gdyby był wschodni, woda na rzece byłaby bardziej pofalowana i łódź płynęłaby wolniej, więc można było przynajmniej powiedzieć coś pozytywnego o tym ponurym świecie.
— Pomału, Arry — rzucił dziobowy i łódka weszła w zakręt.
— Cicho, malutki. Nie lubisz tej brzydkiej łodzi? — mówiła Maria do synka, którego zachowanie potwierdzało jej słowa.
— Pewnie zimno łobuzowi — powiedział wzorowy.
— Chyba tak — zgodziła się z nim Maria.
Ku uldze Hornblowera przewoźnik wdał się w rozmowę z Marią; mógł więc pogrążyć się w rozmyślaniach, snuć nadzieje i obawy — te ostatnie dominowały — na temat okrętu, który czekał na niego w dole rzeki. Jeszcze godzina, dwie i znajdzie się na jego pokładzie, nie wiedząc nic o okręcie, oficerach i załodze.
— Tam mieszka książę, szanowna pani — przekrzyczał przewoźnik wrzaski małego Horatia. — A za drzewami zobaczy pani pałac biskupa.
Miał to być pierwszy pobyt Marii w Londynie i dobrze się złożyło, że trafili na rozmownego lodziarza.
— Widzisz te śliczne domki — mówiła Maria bujając dziecko w ramionach. — Popatrz na te ładne łódki.
Mijali coraz więcej domów, przepływali pod coraz to innym mostem; ruch na rzece nasilał się i nagle Hornblower uświadomił sobie, że są pod samym Londynem.
— Westminster, proszę szanownej pani — oznajmił przewoźnik. — Pracowałem tutaj na promie, zanim nie postawili mostu. Te pół pensa mostowego odebrało wtenczas chleb niejednemu uczciwemu przewoźnikowi.
— Na pewno tak — powiedziała Maria ze współczuciem. Już zapomniała o swojej wysokiej pozycji żony kapitana.
— Schody Whitehall, proszę pani, a tam dalej to Strand.
Hornblower często brał łódź do Schodów Whitehall w czasie owych gorzkich dni wegetowania na połowie pensji, kiedy starał się w Admiralicji o zatrudnienie.
— Katedra Świętego Pawła, proszę pani.
Teraz już byli naprawdę na terenie londyńskiego City. Hornblower pochwycił w nozdrza zapach dymu węglowego z kominków.
— Zwolnij, Arry — rzucił przez ramię wioślarz od dziobu. Łodzie, lichtugi i barki pokrywały powierzchnię wody, a wprost przed sobą mieli Most Londyński.
— Mocno naprzód! — zakomenderował dziobowy i obaj wioślarze desperacko ruszyli przez lukę między różnorodnymi jednostkami stłoczonymi koło mostu. Prąd odpływu rwał szybko między wąskimi przęsłami; za przewężeniem mostowym woda spiętrzała się. Lotem strzały przemknęli przez wąski otwór.
— Boże! — westchnęła Maria.
Wpływali do największego portu świata; okręty na kotwicy, statki wyładowujące towary i bardzo wąski tor wodny biegnący środkiem. Węglowce z północy kraju, trawlery z Ramsgate, kabotażowce, statki ze zbożem i górująca nad nimi szara bryła Tower.
— W Pool, szanowna pani, jest zawsze coś ciekawego do oglądania — zauważył wioślarz. — Nawet jak jest wojna i cały ten bałagan.
Ożywiony ruch w porcie świadczył najlepiej, że Bonaparte po drugiej stronie Kanału przegrywa swoją wojnę przeciwko Anglii. Anglia nie padnie, póki na morzu panuje marynarka wojenna, trzymająca w szachu mocarstwa z kontynentu europejskiego i zapewniająca swobodę żeglugi handlowej flocie brytyjskiej.
Za basenem Pool stał bezczynnie na kotwicy okręt wojenny; stengi miał opuszczone, a marynarze na ławach bosmańskich malowali od zewnątrz burty. Dziób ozdabiał niezdarnie wyrzeźbiony galion w kształcie postaci kobiecej odzianej w fałdziste szaty w kolorach białym i czerwonym. W grubo ciosanych dłoniach postać trzymała duże pozłacane nożyce i po nich właśnie poznał Hornblower, co to za jednostka, jeszcze zanim mógł policzyć jedenaście furt działowych na burcie i odczytać nazwę „Atropos” w trakcie przepływania pod rufą. Łykając ślinę z podniecenia przyglądał się okrętowi, notując w pamięci jego przegłębienie, kształt sylwetki, i podoficerowi wachty kotwicznej — wszystkiemu, co tylko mógł zauważyć w tej tak denerwującej dla niego chwili.
— „Atropos”, dwadzieścia dwa działa — informował wzorowy widząc zaciekawienie Hornblowera.
— Mój małżonek jest jego dowódcą — oznajmiła z dumą Maria.
— Naprawdę, sir? — pytał wzorcowy z rosnącym respektem, co musiało miło połechtać Marię.
Łódź już skręcała; mieli przed sobą Deptford Greek i Deptford Hard.
— Zwolnić! — komenderował dziobowy. — Teraz znowu naprzód! Wiosła!
Łódź zaszurała o brzeg i podróż z Gloucester dobiegła końca. Nie, jeszcze nie, stwierdził w myślach Hornblower przygotowując się do zejścia na ląd. Czekały ich kłopoty z wyszukaniem mieszkania, przeniesieniem bagaży i ulokowaniem tam Marii, zanim będzie mógł udać się na swój okręt. Życie składa się z gorzkich pigułek, które trzeba kolejno przełykać. Zapłacił przewoźnikowi pod czujnym okiem Marii; na szczęście zjawił się włóczęga portowy szukający zarobku, z wózkiem, na którym ustawił bagaże. Hornblower ujął pod ramię Marię niosącą dziecko i pomógł jej wejść po śliskim nabrzeżu Hard.
— Odetchnę — powiedziała Maria — jak zdejmę buciki z nóg. I trzeba jak najprędzej przebrać małego. Cicho, skarbeńku, cicho.
Od „George'a” dzielił ich na szczęście tylko mały kawałek drogi. Przyjęła ich pulchna gospodyni, obrzuciwszy współczującym spojrzeniem figurę Marii. Powiodła ich do pokoju, poganiając po drodze służącą, aby szybko przyniosła gorącej wody i ręczniki.
— Cicho, kruszynko — uspokajała gospodyni małego Horatia.
— Och — westchnęła z ulgą Maria siadając na łóżku i od razu zabrała się do ściągania bucików.
Hornblower stanął przy drzwiach, czekając aż wniosą skrzynki z jego wyprawą marynarską.
— Kiedy szanowna pani spodziewa się rozwiązania? — zapytała gospodyni.
Po chwili obie z Marią zagłębiły się w rozmowę na temat akuszerek i rosnących kosztów utrzymania — ten drugi problem pojawił się, gdy Maria zaczęła targować się zaciekle o cenę pokoju. Pomocnik oberżysty i łazik portowy przerwali spór, wnosząc bagaże do izby i ustawiając je na podłodze. Hornblower wyjął klucze i z pośpiechem uklęknął przy skrzynce.
— Horatio, skarbie — odezwała się Maria z wymówką w głosie — mówimy do ciebie.
— Aha… co? — spytał z roztargnieniem przez ramię.
— Może coś na rozgrzewkę, sir, zanim będzie śniadanie? — zaproponowała gospodyni. — Szklaneczkę rumu, herbaty?
— Dla mnie nic, dziękuję — odmówił Hornblower.
Otworzył już skrzynkę i wypakowywał ją gorączkowo.
— Mój drogi, czy nie możesz z tym poczekać, aż zjemy śniadanie? — skarciła go Maria. — Mogłabym wtedy zrobić to za ciebie.
— Raczej nie — odparł, dalej klęcząc, Hornblower.
— Twoje najlepsze koszule! Pognieciesz je — protestowała Maria.
Hornblower wyciągnął spod koszul swój mundur, ułożył go na drugiej skrzynce i zabrał się do szukania epoletu.
— Idziesz na swój okręt! — wykrzyknęła Maria.
— Oczywiście, skarbie — odpowiedział Hornblower.
Gospodyni opuściła pokój, mogli więc rozmawiać swobodniej .
— Ale musisz przedtem zjeść śniadanie — upierała się Maria.
Hornblower znalazł wyjście.
— Niech będzie, pięć minut na śniadanie, jak się ogolę — zdecydował.
Położę mundur na łóżku, zły, że jest taki pognieciony, i otworzył lakierowane pudło, w którym spoczywał jego trójgraniasty kapelusz. Zdjął surdut, szybko odwinął halsztuk i odpiął sztywny kołnierz. W tym momencie mały Horatio postanowił znowu zaprotestować przeciwko nieczułości otaczającego go świata. Hornblower rozłożył zawiniątko z przyborami toaletowymi, wyjął brzytwę i zabrał się do golenia, a Maria zajęła się dzieckiem.
— Wezmę Horatia na dół i dam mu mleka z chlebem — powiedziała.
— Dobrze, skarbie — mruknął Hornblower z ustami oblepionymi pianą mydlaną.
Zobaczył w lustrze odbicie Marii i zmusił się do powrotu do rzeczywistości. Stała patrząc na niego z rozczuleniem, więc odłożył brzytwę i otarł ręcznikiem usta z piany.
— Nie pocałowałaś mnie od wczoraj — rzekł. — Mario, kochana, czy nie uważasz, że mnie zaniedbujesz?
Padła w jego wyciągnięte ramiona; oczy jej zwilgotniały, lecz łagodny głos i lekki ton męża wywołały na jej wargi uśmiech przez łzy.
— Myślałam, że to ja jestem zaniedbywana — wyszeptała.
Całowała go żarliwie i zaborczo, z rękami zarzuconymi mu na szyję i przyciskając go do nabrzmiałego brzucha.
— Myślałem tylko o swoich obowiązkach — ciągnął — zapominając o innych rzeczach, o których powinienem był pamiętać. Czy wybaczysz mi najdroższa?
— Czy wybaczę! — Gdy mówiła, jej uśmiech i łzy było widać jeszcze wyraźniej. — Nie mów tak, skarbie. Rób, co chcesz, jestem twoja. Jestem twoja.
Całując ją znowu Hornblower czuł, jak wzbiera w nim fala prawdziwej czułości; szczęście — całe życie istoty ludzkiej zależało od jego cierpliwości i taktu. Nie wytarł mydła zbyt dokładnie; na twarzy Marii pozostały ślady piany.
— Moja najsłodsza — rzekł — dzięki temu jesteś tym, co mam najdroższego.
Całując ją, myślami był przy „Atroposie” stojącym na kotwicy na rzece, więc zaczął wymyślać sobie w duchu od niewiernych hipokrytów. Lecz został nagrodzony za ukrycie zniecierpliwienia, bo gdy mały Horatio znowu się rozpłakał, Maria sama oderwała się od niego.
— Biedne maleństwo — powiedziała, uwalniając się z objęć męża. Schyliła się nad dzieckiem i podniósłszy wzrok dodała z uśmiechem: — Muszę dopilnować, aby obaj moi mężczyźni zostali nakarmieni.
Hornblower musiał jej coś powiedzieć, ale wymagało to taktu, więc zastanowił się przez chwilę, szukając właściwych słów.
— Najdroższa — rzekł. — Dla mnie cały świat może się dowiedzieć, że cię właśnie pocałowałem, ale nie chciałbym, żebyś ty się poczuła zawstydzona.
— O Boże! — jęknęła Maria zrozumiawszy, o co mu chodzi, i podbiegła do lustra zetrzeć z twarzy pianę mydlaną. Potem wzięła dziecko. — Przypilnuję, żebyś miał śniadanie gotowe, jak zejdziesz na dół.
Wychodząc z pokoju uśmiechnęła się do niego z wyrazem nieopisanego szczęścia i posłała mu całusa. Hornblower jeszcze raz rozrobił mydło, a potem przystąpił do dalszych przygotowań związanych z udaniem się na jednostkę. Głowę przepełniały mu myśli o okręcie, żonie, synku i dziecku, które miało przyjść na świat. W zapomnienie poszło przelotne uczucie szczęścia, jakiego doświadczył ubiegłego dnia; może gdyby nie uświadamiał sobie, że jest nieszczęśliwy, mógłby i dziś zostać poczytany za szczęśliwca; nie należał jednak do ludzi, którzy potrafią być szczęśliwi.
Zjadłszy wreszcie śniadanie, wziął znowu łódkę w Hard, żeby przebyć mały szmat wody dzielący go od jego okrętu; usiadł na ławce rufowej, nasadził mocniej trójgraniasty kapelusz ze złotym oblamowaniem i sprzączką i zsunął płaszcz, odsłaniając epolet na prawym ramieniu, świadczący o tym, że jest kapitanem z niespełna trzyletnim stażem. Kilka razy dotknął kieszeni, sprawdzając czy ma tam rozkazy, a potem siedział wyprostowany z całą godnością, na jaką potrafił się zdobyć. Wyobrażał sobie, co się teraz dzieje na „Atroposie” — służbowy oficer dostrzega trójgraniasty kapelusz i epolet; posłaniec pędzi z tą wiadomością do pierwszego oficera; zostają wezwani marynarze trapowi i pomocnicy bosmana i fala niepokoju i zaciekawienia na wieść o przybyciu nowego dowódcy przebiega przez okręt. Myśli te wywołały uśmiech na jego usta, mimo że sam był zdenerwowany i zaciekawiony.
— Łódź ahoj! — nadbiegło obwołanie z okrętu.
Przewoźnik spojrzał pytająco na Hornblowera i Otrzymawszy przyzwalające skinienie głową, odkrzyknął co sił w potężnych płucach:
— „Atropos!”
Było to potwierdzeniem dla okrętu, że nadpływa jego dowódca.
— Dobijać do burty — polecił Hornblower.
„Atropos” był jednostką o ciągłym pokładzie, siedzącą nisko w wodzie; stanąwszy w łodzi Hornblower mógł ze swego miejsca bez trudu dosięgnąć ławy wantowej. Przewoźnik zakaszlał taktownie.
— Czy pamięta pan o mojej należności za przejazd, sir? — zapytał, i Hornblower poszukał miedziaków, żeby mu zapłacić.
Potem zaczął wchodzić po burcie, starając się opanować rozdrażnienie spowodowane tym drobnym incydentem. Maskując zdenerwowanie, wkroczył na pokład pośród świergotu gwizdków. Salutował, jak należało, dłonią przyłożoną do ronda kapelusza, nie był jednak w stanie rozróżnić twarzy oczekujących go tu ludzi.
— John Jones, pierwszy oficer — powiedział jakiś głos. — Witamy na pokładzie, sir.
Padały dalsze nazwiska, przesuwały się inne twarze, równie niewyraźne jak nazwiska. Hornblower opanował jakoś nerwowe połykanie śliny, nie chcąc, aby to zauważono. Z trudem udało mu się przemówić prawidłowo modulowanym tonem.
— Panie Jones, proszę wywołać załogę.
— Cała załoga na pokład! Cała załoga na pokład!
Wołanie rozniosło się po pokładzie, gwizdki znowu się odezwały. Hornblower usłyszał tupot stóp, odgłosy zamieszania i przytłumiony szmer. A potem na śródokręciu zobaczył przed sobą mnóstwo twarzy, lecz wciąż był zbyt zdenerwowany, by móc je rozróżnić.
— Załoga zebrana, sir.
Hornblower odsalutował w odpowiedzi — zakładając, że Jones uczynił to przedtem, bo nie zauważył, czy tak było istotnie — i wyjąwszy rozkazy, przystąpił do ich odczytywania.
„Rozkazy Komisarzy z urzędu Lorda Admirała, naczelnego dowódcy floty Wielkiej Brytanii i Irlandii, adresowane do kapitana Horatia Hornblowera z Królewskiej Marynarki Wojennej.
Niniejszym poleca się panu…”
Przeczytał pismo do końca, złożył i wsunął z powrotem do kieszeni. Od tej chwili stał się prawnie dowódcą „Atroposa”, objąwszy stanowisko, którego mógł go pozbawić tylko sąd wojenny, uchwała parlamentu albo utrata okrętu. I teraz nie będzie już na połowie pensji, lecz zacznie otrzymywać pełne pobory kapitana szóstej klasy. Czy fakt, że w tym samym momencie przestał widzieć jak przez mgłę, pozostawał z tym w jakimś związku? Jones miał zapadłe policzki, dokładnie ogolona broda przeświecała sinawo przez opaleniznę. Hornblower poszukał jego spojrzenia.
— Proszę odprawić załogę, panie Jones.
— Tak jest, sir.
Hornblower wiedział, że mogła to być odpowiednia chwila na przemowę. Weszło to nawet w zwyczaj. Ale nie był przygotowany, toteż uznał, że lepiej nic nie mówić. Przechowywał w pamięci przeświadczenie, że powinien sprawić na pierwszy rzut oka wrażenie człowieka zimnego, twardego, sprawnego w działaniu i pozbawionego sentymentów. Odwrócił się do grupki czekających oficerów; teraz potrafił już odróżnić jednego od drugiego i zauważyć, że każdy z tych ludzi, na których będzie musiał polegać i z których pomocy korzystać przez lata — jest inny. Nie zapamiętał jednak ich nazwisk. Właściwie żadne z nich nie dotarło do jego świadomości w czasie tych denerwujących sekund tuż po przybyciu na pokład rufowy.
— Dziękuję, panowie — powiedział. — Nie wątpię, że wkrótce poznamy się bliżej.
Zasalutowali i odeszli, z wyjątkiem Jonesa. On zaś powiedział:
— Sir, jest dla pana list z Admiralicji.
List z Admiralicji! Rozkazy! Klucz do przyszłości, który pozwoli mu poznać, co ich czeka — słowa mogące posłać „Atroposa” wraz z nim do Chin, Grenlandii czy Brazylii. Hornblower poczuł, że znowu ogarnia go właściwie niewygasła dotąd fala podniecenia. Raz jeszcze powstrzymał się od nerwowego przełknięcia śliny.
— Dziękuję, panie Jones. Przeczytam list, jak tylko znajdę czas.
— Czy zechciałby pan zejść pod pokład, sir?
— Dziękuję.
Pomieszczenia kapitańskie na „Atroposie” były ciasne, jak się Hornblower tego spodziewał: kabina dzienna najmniejsza z możliwych i takaż sypialnia. Były tak małe, że nie przedzielono ich nawet ścianką działową; przypuszczalnie miała być między nimi zasłona, ale jej nie było. Nie było tu w ogóle niczego — koi, biurka czy krzesła — niczego. Prawdopodobnie schodząc z okrętu Caldecott zabrał ze sobą wszystkie swoje rzeczy. Rzecz normalna, ale utrudniająca sytuację. Kajuta była ciemna i duszna; ponieważ okręt opuścił właśnie suchy dok, nie nasiąkła jeszcze przeróżnymi zapachami, które będą później do niej przenikać.
— Gdzie te rozkazy? — spytał szorstko Hornblower, tłumiąc podniecenie.
— W moim biurku, sir. Zaraz przyniosę.
Hornblower niecierpliwie czekał na Jonesa pod małym świetlikiem. Wziął do ręki zalakowany pakiet i stał z nim przez chwilę. Był to moment w pewnym sensie przełomowy. Dwudziestoczterogodzinna podróż, którą właśnie zakończył, trwała długo, ale miała ten sam charakter — stanowiła przerwę między jednym rodzajem działalności a innym. Następne parę sekund mogą przekształcić „Atroposa” z jednostki stojącej bezczynnie na Tamizie w okręt w czynnej służbie na morzu, z obserwatorami na salingach, z działami gotowymi do boju, z niebezpieczeństwem, przygodą i śmiercią tuż za widnokręgiem, a może nawet przy burcie. Hornblower złamał pieczęć — zaplątaną kotwicę stanowiącą emblemat Admiralicji, najmniej odpowiedni, jaki można było wymyślić dla narodu panującego na morzu. Podniósłszy wzrok, napotkał spojrzenie Jonesa; pierwszy oficer oczekiwał niespokojnie na wiadomość, co ich czeka. Hornblower uświadomił sobie, że należało go odprawić przed złamaniem pieczęci, ale teraz było już za późno. Przeczytał pierwsze linijki — z góry wiedział jak będą brzmiały początkowe sześć czy nawet dwanaście słów.
„Niniejszym prosi się pana i żąda, aby natychmiast po otrzymaniu tych rozkazów…”
To była ta chwila; Hornblower napawał się nią przez pół sekundy.
„…zaczekał pan na Henry'ego Pallendera, Esq. Herolda Błękitnego Płaszcza do Spraw Wojskowych, młodszego członka Kolegium Heraldycznego…”
— Niech Bóg ma mnie w swej opiece — westchnął Hornblower.
— Co piszą, sir? — spytał Jones.
— Jeszcze nie wiem — odparł Hornblower.
„…aby się z nim naradzić w sprawie organizacji łodziowego konduktu pogrzebowego zmarłego wiceadmirała lorda wicehrabiego Nelsona…”
— A więc o to chodzi — mruknął Hornblower.
— O co, sir? — podjął Jones, ale Hornblower nie miał w tej chwili czasu na wyjaśnianie.
„…Obejmuje pan, na mocy niniejszych rozkazów, dowództwo nad wszystkimi oficerami, marynarzami i żołnierzami Królewskiej Piechoty Morskiej, którzy wezmą udział we wzmiankowanym wyżej kondukcie, oraz nad wszystkimi statkami, łodziami i barkami stanowiącymi własność miast Londynu i Westminsteru, a także przedsiębiorstw żeglugowych w tych miastach. Wyda pan wszelkie rozkazy niezbędne dla przeprowadzenia konduktu zgodnie z wymaganiami sztuki żeglarskiej. Konsultując się z rzeczonym Henrym Pallenderem, Esq., upewni się pan co do wymogów ceremoniału i pierwszeństwa, jednakże zostaje pan niniejszym zobowiązany zwracać na własne ryzyko baczną uwagę na warunki pływu i pogody, tak aby spełniając wymogi ceremoniału nie wystawić na niebezpieczeństwo lub uszkodzenie wzmiankowanych wyżej łodzi, barek i innych jednostek pływających ani też ich załóg i pasażerów”.
— Proszę, sir.P r o s z ę,sir — nalegał Jones.
Hornblower wrócił myślami do ciasnej kabiny.
— To są rozkazy osobiście dla mnie — powiedział. — No… dobrze, może je pan przeczytać, jeśli panu na tym zależy.
Jones czytał, poruszając wargami, a potem, zdezorientowany, podniósł wzrok na Hornblowera.
— To okręt zostaje tutaj? — zapytał.
— Oczywiście. Od tej chwili „Atropos” jest flagową jednostką konduktu pogrzebowego — wyjaśnił Hornblower. — Potrzebuję natychmiast łodzi z załogą. Och, jeszcze pióro i papier, muszę przesłać wiadomość żonie.
— Tak jest, sir.
— Proszę dać do łodzi dobrego podoficera. Będzie miała długie postoje przy nabrzeżu.
— Tak jest, sir. Co dzień ktoś nam dezerteruje.
Rzecz jasna, że dezercja mogła być bardzo poważnym problemem na okręcie zakotwiczonym na rzece, z brzegiem, do którego można dopłynąć, i niezliczoną ciżbą łodzi kręcących się w pobliżu, z bliskością Londynu, gdzie uciekinier mógłby przepaść bez śladu. Istniało też niebezpieczeństwo przemytu alkoholu na okręt przez łodzie z lądu. A Hornblower przebywał na „Atroposie” zaledwie od dziesięciu minut i miał równie słabe pojęcie jak wczoraj o sprawach, które chciałby znać przede wszystkim: jaką okręt ma załogę i oficerów, czego mu brakuje, w jakim jest stanie. Na razie musi jednak odłożyć na bok wszystkie problemy, którymi tak bardzo chciał się zająć, i poświęcać im wolne chwile w przerwach między wypełnianiem swego nowego, niecodziennego zadania. Sama tylko sprawa umeblowania własnej kajuty wymagała więcej uwagi, niż mógł jej poświęcić. Poprzedniego dnia dowiedział się z gazety, że zwłoki Nelsona czekają w Nore na pomyślny wiatr, który pozwoli przetransportować je do Greenwich. Czas naglił, a na pewno trzeba będzie wypisywać setkami rozkazy.
I tak minął moment przełomowy. Gdyby pozwolono mu zgadywać tysiąc razy, co zawierają rozkazy przeznaczone dla niego, nigdy by nie przyszło mu do głowy, że otrzyma takie właśnie zadanie. Byłoby to śmieszne, gdyby sprawa nie była tak poważna. Mimo to roześmiał się. Zdumiony Jones spojrzał na niego, ale uznawszy, że należy pójść w ślady dowódcy, też zaśmiał się uniżenie.
Rozdział IV
— Czarne bryczesy? — pytał zdezorientowany Hornblower.
— Oczywiście. Czarne spodnie i pończochy oraz opaski żałobne — oświadczył pan Pallender z uroczystą powagą.
Był to mężczyzna w podeszłym wieku, z łysiną ma czubku głowy. Resztę długich siwych włosów, jakie mu zostały, miał splecione na karku w krótki, gruby warkocz ściągnięty czarną wstążką. Jego jasnoniebieskie oczy skaprawiały od starości, a u zaczerwienionego, cienkiego, spiczastego nosa wisiała kapka, może z powodu zimna w pokoju — a może była tam zawsze.
Hornblower zapisał na leżącej przed nim kartce, że mają być czarne bryczesy, pończochy i opaski żałobne, a w pamięci zanotował, że i dla siebie musi postarać się o te rzeczy, zastanawiając się, skąd weźmie na to pieniądze.
— Najlepiej byłoby — ciągnął pan Pallender — żeby kondukt przepływał przez City w południe. Ludzie będą mieli wtedy dosyć czasu, żeby się zgromadzić, a terminatorzy zdążą zrobić swoją przedpołudniową robotę.
— Tego nie mogę obiecać — zauważył Hornblower. — Będzie to zależało od stanu pływu.
— Pływ, kapitanie Hornblower? Musi pan zdawać sobie sprawę, że jest to ceremonia, która bardzo interesuje dwór — i samą jego królewską mość.
— Mimo to będzie zależała od pływu — powtórzył Hornblower. — A także od wiatru.
— Naprawdę? Jego królewska mość bardzo się rozgniewa, jeśli jego pomysły nie zostaną zrealizowane.
— Rozumiem — mruknął Hornblower.
Chciał zauważyć, że chociaż jego królewska mość panuje nad morzami, nie ma większej władzy nad pływem niż jego słynny przodek, król Kanut. Zastanowiwszy się, doszedł jednak do wniosku, że pan Pallender nie należy do ludzi potrafiących docenić żarty na temat ograniczeń władzy królewskiej. Postanowił więc naśladować uroczystą powagę pana Pallendera.
— Ponieważ nie powzięto jeszcze decyzji co do dnia ceremonii — rzekł — można wybrać taki, w którym stan pływu będzie najbardziej sprzyjający.
— I ja tak sądzę — zgodził się pan Pallender.
Hornblower zrobił notatkę o potrzebie niezwłocznego zajrzenia do tablic pływów.
— Lord Mayor — ciągnął pan Pallender — nie będzie obecny osobiście, przybędzie natomiast jego przedstawiciel.
— Rozumiem.
Ulżyło mu nieco, że spada z niego odpowiedzialność za osobę Lorda Mayora, ale zaraz sobie uświadomił, że obecnych będzie ośmiu najwyższych rangą admirałów w marynarce wojennej i że będzie musiał czuwać nad ich bezpieczeństwem.
— Czy naprawdę nie chce pan spróbować troszkę tego koniaku? — pytał pan Pallender lekko popychając ku niemu karafkę.
— Nie, dziękuję.
O tej porze dnia Hornblower zdecydowanie nie miał chęci na koniak, ale teraz już wiedział, skąd pochodzi czerwonawe zabarwienie koniuszka nosa pana Pallendera. Pan Pallender pociągnął zdrowy łyk, zanim zaczął mówić dalej.
— Teraz, jeśli idzie o salut żałobny…
Jak się okazało, wzdłuż trasy konduktu wyznaczono piętnaście punktów, w których działa miały oddawać wystrzały w minutowych odstępach i jego królewska mość miała słuchać, czy strzelają równo. Hornblower pokrywał coraz więcej kartek notatkami. Na kondukt złoży się trzydzieści osiem łodzi i barkasów, które trzeba będzie zebrać w bardzo trudnym nawigacyjnie kanale pływowym koło Greenwich, ustawić w odpowiednim porządku i doprowadzić do Schodów Whitehall; stamtąd trzeba je odprawić po przekazaniu zwłok warcie honorowej marynarki wojennej, która będzie eskortowała ciało do Admiralicji, gdzie ma ono zostać przez noc poprzedzającą ostatnie odprowadzenie zwłok do Św. Pawła.
— Sir, czy może mi pan powiedzieć, jakiego rodzaju są te barkasy pogrzebowe? — zapytał Hornblower.
Ledwie zadał to pytanie, już tego pożałował. Pan Pallender był zaskoczony, że ktoś może nie wiedzieć, co to są barkasy do specjalnych uroczystości, ale oczywiście trudno się było po nim spodziewać, żeby miał pojęcie o zwrotności tych łodzi na sfalowanej wodzie, czy choćby po ile mają wioseł na burtę. Hornblower pomyślał, że im szybciej weźmie taką łódź i przepłynie nią trasę konduktu przy odpowiednim stanie pływu, koordynując w czasie poszczególne etapy, tym będzie lepiej. Robił dalsze notatki na kartkach, a pan Pallender mówił o tym, co dla niego było rzeczą najważniejszą — o kolejności łodzi w kondukcie; obecne będzie całe Kolegium Heraldyczne z Głównym Heroldem z Norroy i z nim samym, Heroldem Błękitnego Płaszcza; książęta krwi królewskiej i admirałowie; trzeba będzie przestrzegać etykiety przy wsiadaniu do łodzi i schodzeniu na ląd; Główny Żałobnik z paziem niosącym tren, paziowie z całunem i Rodzina Nieboszczyka.
— Dziękuję, sir — rzekł w końcu Hornblower, zbierając swoje notatki. — Przystępuję natychmiast do przygotowań.
— Jestem wielce zobowiązany, naprawdę, sir — powiedział pan Pallender do zabierającego się do odejścia Hornblowera.
Była to operacja równie skomplikowana jak lądowanie Abercrombiego na wybrzeżu egipskim, a na Morzu Śródziemnym nie ma komplikujących zadanie pływów. Trzydzieści osiem łodzi z załogami i wioślarzami; warty honorowe; żałobnicy i przedstawiciele władz; Hornblower będzie miał pod swoją komendą najmniej tysiąc oficerów i marynarzy. Opadł trochę na duchu, kiedy przejąwszy jeden z barkasów od robotników przybijających do niego insygnia w stoczni Deptford, mógł sam przeprowadzić z nim próby. Okazało się, że jest to wielka, mało zwrotna jednostka, niewiele mniejsza od lichtugi towarowej i prawie tak samo trudna do manewrowania. Na odkrytym dziobie miała dwanaście stanowisk dla wioślarzy; od śródokręcia po rufę była przykryta wielkim baldachimem o mocnej konstrukcji, który mógł stawiać potężny opór wiatrowi. Barkas przeznaczony do transportu Ciała (w czasie ich rozmowy pan Pallender mówił w sposób nie pozostawiający wątpliwości, iż trzeba to słowo traktować jak pisane z dużej litery) był do tego stopnia ustrojony pióropuszami, że będzie łapać wiatr jak grotżagiel fregaty. Do tej jednostki trzeba będzie odkomenderować krzepkich wioślarzy — najlepiej byłoby mieć ukrytą pod baldachimem prawie pełną zmianę. Ponieważ barkas będzie płynął na czele konduktu, a inne ustawią się za nim, musi pilnować, żeby nie szedł zbyt szybko. Trzeba będzie zgrać wszystko dokładnie w czasie — w górę rzeki z przypływem, podejście do Schodów Whitehall dokładnie w momencie przesilenia pływu, tak aby można tam było przeprowadzić skomplikowane manewry przy minimum ryzyka, a potem wycofywanie się z odpływem i rozpuszczanie po drodze barkasów i załóg.
— Mój drogi — zagadnęła go Maria w ich sypialni u „George'a”. — Obawiam się, że mało mi teraz poświęcasz uwagi.
— Co mówisz, skarbie? — zapytał Hornblower podnosząc wzrok znad stolika, przy którym siedział zajęty pisaniem. Zastanawiał się właśnie, jak wydać solidne śniadanie dla tysiąca ludzi, którzy będą mieli nikłą szansę na następny posiłek w ciągu dnia.
— Mówiłam ci, że rozmawiałam dziś z akuszerką. Wygląda na zacną niewiastę. Od jutra jest wolna. Ponieważ mieszka przy sąsiedniej ulicy, nie ma potrzeby, żeby tu się sprowadzała, póki nie nadejdzie czas, co się szczęśliwie składa… wiesz przecież, Horatio, jak mało mamy pieniędzy.
— Tak, skarbie — odparł Hornblower. — Czy przyniesiono już te moje czarne spodnie?
Przejście od zbliżającego się rozwiązania Marii poprzez problem pieniędzy do czarnych bryczesów Hornblowera było rzeczą całkiem naturalną, ale Maria poczuła się dotknięta pozornym brakiem serca ze strony męża.
— Bardziej cię obchodzą spodnie niż twoje dziecko? — powiedziała — albo ja?
— Najdroższa — obruszył się Hornblower. Musiał odłożyć pióro i wstać z krzesła, żeby ją pocieszyć.— Tyle mam na głowie. Nie potrafię wyrazić, jak mi przykro, że to właśnie w tej chwili.
Szatańska sytuacja. Oczy nie tylko Londynu, lecz całej Anglii będą zwrócone na ten kondukt. Nigdy mu nie wybaczą, jeśli zdarzy się jakaś gafa. Ale musiał ująć dłonie Marii w swoje ręce i dodać jej otuchy.
— Ty, moja kochana — mówił patrząc jej w oczy z uśmiechem — jesteś moim wszystkim. Nic na świecie nie jest dla mnie ważniejsze od ciebie.
— Chciałabym, żeby tak było — rzekła Maria.
Ucałował dłonie, które trzymał w rękach.
— Cóż mogę powiedzieć, żeby cię upewnić — pytał — że cię kocham?
— To byłoby całkiem miłe — stwierdziła Maria.
— Kocham cię, skarbie — powiedział, a widząc, że się jeszcze nie uśmiecha, ciągnął: — Jesteś mi droższa niż moje nowe czarne bryczesy.
— Och! — westchnęła na to Maria.
Musiał wymyślić coś jeszcze, by zrozumiała, że w żartach chce wyrazić swą czułość.
— Droższa niż tysiąc par czarnych bryczesów — dodał. — Czy jakikolwiek mężczyzna mógłby powiedzieć więcej ?
Uśmiechnęła się w końcu i wysunąwszy dłonie z uścisku jego rąk położyła mu je na ramionach.
— Czy mam na zawsze zachować ten komplement w pamięci? — spytała.
— Kochana, zawsze pozostanie on prawdą — zapewnił ją.
— Jesteś najmilszym z mężów — odrzekła, a załamanie głosu świadczyło, że tak myśli naprawdę.
— Który ma najsłodszą z żon — dorzucił. — Czy teraz mogę wrócić do swojej pracy?
— Oczywiście, kochany. Oczywiście. Jestem chyba egoistką. Ale… ale… najdroższy, tak cię kocham. Tak bardzo cię kocham!
— No, no — mówił Hornblower, poklepując ją po plecach. Być może przeżywał tę chwilę równie głęboko jak Maria, ale było poza tym tyle innych spraw, którymi musiał się mocno przejmować. Gdyby źle przygotował uroczystość, dziecko mające przyjść na świat czekałby marny wikt przy ojcu pobierającym połowę pensji do końca życia. Zwłoki Nelsona są teraz wystawione na widok publiczny w Greenwich, procesję pogrzebową wyznaczono na pojutrze, o jedenastej, kiedy zacznie się przypływ, a tu tyle jeszcze zostało do zrobienia. Był rad, że może wrócić do wypisywania rozkazów. Z radością udał się na pokład „Atroposa”, żeby się tam pogrążyć w robocie.
— Panie Jones, zechce pan łaskawie wezwać midszypmenów i młodszych oficerów. Potrzebuję pół tuzina ludzi z ładnym charakterem pisma.
Kajuta na „Atroposie” przypominała klasę w szkole, z midszypmenami siedzącymi na stołkach z mesy przy zaimprowizowanych stolikach zaopatrzonych w kałamarze i pióra, przepisującymi brudnopisy rozkazów Hornblowera, a on krążył wśród nich jak wiewiórka w klatce, odpowiadając na pytania.
— Sir, nie mogę odczytać tego słowa.
— Sir, czy mam teraz zacząć od nowego akapitu?
Był to jeden ze sposobów dowiedzenia się czegoś o młodszych oficerach, rozróżnienia jednostek w bezkształtnej dotąd dla niego masie oficerów; niektórzy bez przerwy zwracali się o pomoc, a inni potrafili wyprowadzać wnioski z kontekstu; byli też głupcy wypisujący nonsensowne rozkazy.
— Do licha, człowieku — zżymał się Hornblower — czy jakikolwiek pacjent Bedlam powiedziałby coś takiego… a tym bardziej napisał?
— Ale tak właśnie to wyglądało, sir — upierał się midszypmen.
— Boże, dopomóż nam — westchnął zrozpaczony Hornblower.
Ale ten akurat miał wyjątkowo czytelny charakter pisma, toteż Hornblower zasadził go do wypisywania nagłówków na wszystkich listach.
Okręt JKM „Atropos” w Deptford
6 stycznia 1806
Sir
Na podstawie uprawnień nadanych mi przez Lordów Komisarzy Admiralicji…
Od tego miejsca mogli pisać inni, co dawało oszczędność czasu. Wreszcie zakończono wypisywanie dziewięćdziesięciu różnych rozkazów wraz z kopiami i do północy rozesłano je gdzie należało; z różnych miejsc ściągnięto załogi i podoficerów dla wszystkich łodzi, jakie miały brać udział w kondukcie, przydzielono im racje żywnościowe, wyznaczono dokładnie ich miejsca w szeregu… „Zajmie pan siedemnastą pozycję, zaraz za łodzią Głównodowodzącego w Nore i tuż przed barkasem Czcigodnej Gildii Handlarzy Ryb”.
O drugiej nad ranem w dniu uroczystości zostały zakończone ostatnie przygotowania z panem Pallenderem i Hornblower, ziewając, nie mógł wymyślić nic, co jeszcze można byłoby zrobić. Tak, została do przeprowadzenia ostatnia zmiana.
— Panie Horrocks, popłynie pan ze mną w pierwszym barkasie, z Ciałem. Pan, panie Smiley, obejmie dowództwo nad drugim, wiozącym Głównego Żałobnika.
Horrocks był najgłupszy z midszypmenów, a Smiley najbardziej rozgarnięty — było rzeczą naturalną zatrzymać tego ostatniego przy sobie, ale teraz uświadomił sobie, że skoro Herrocks jest taki tępy, trzeba mieć go stale na oku.
— Tak jest, sir.
Hornblowerowi wydało się, że Smiley jest zadowolony, iż w ten sposób uniknie bezpośredniego nadzoru swego dowódcy, i pospieszył rozwiać to złudzenie.
— Smiley — powiedział — będzie pan miał jako pasażerów dziewięciu admirałów i czterech kapitanów. W tym admirała floty, Sir Petera Parkera, i lorda St Yincenta.
Na te słowa Smileyowi wydłużyła się twarz.
— Panie Jones, niech szalupa z załogą czeka o szóstej przy molo Greenwich.
— Tak jest, sir.
— A teraz proszę wezwać dla mnie gig.
— Tak jest, sir.
— Będę u „George'a” do piątej. Proszę tam przekazywać ewentualne wiadomości.
— Tak jest, sir.
Miał jeszcze życie prywatne; czas rozwiązania Marii był bardzo bliski.
Na pokładzie rześki zachodni wiatr — porywisty, jak zauważył Hornblower — wygrywał w takielunku swoją melodię. Jeśli nie osłabnie porządnie, trzeba będzie ostrożnie prowadzić barkasy. Zszedł do gigu.
— Do Deptford Hard — rzucił sternikowi i owinął się ciaśniej w płaszcz, bo w kabinie „Atroposa” było gorąco od stłoczonych w niej ludzi, lamp i świec. Przeszedł nabrzeżem Hard i zastukał do drzwi „George'a”; z bocznego okna padało słabe światło, a położone nad nim okno ich pokoju było jasno oświetlone. W drzwiach pojawiła się gospodyni.
— O, to pan, sir. Myślałam, że akuszerka. Właśnie posłałam po nią Daviego. Pańska małżonka…
— Proszę mnie przepuścić — powiedział Hornblower.
Maria w szlafroku chodziła po sypialni oświetlonej dwoma świecami. Gdy Hornblower otworzył drzwi, cienie baldachimu i innych mebli zatańczyły złowieszczo.
— Kochany! — ucieszyła się Maria.
Hornblower podszedł do niej z wyciągniętymi rękami.
— Mam nadzieję, skarbie, że z tobą wszystko w porządku — rzekł.
— Chyba tak. Myślę… myślę, że tak. To się dopiero zaczęło — odparła Maria.
Pocałowali się.
— Kochany — powiedziała Maria — jaki dobry jesteś, że przyszedłeś. Ja… ja się spodziewałam, że cię jeszcze zobaczę, zanim… zanim… przyjdzie mój czas.
— Żadne dobry — obruszył się Hornblower. — Przybyłem, bo chciałem przyjść. Zapragnąłem cię zobaczyć.
— Ale jesteś przecież taki zajęty. To dziś ta procesja, nieprawdaż?
— Tak — potwierdził Hornblower.
— I dziś przyjdzie na świat nasze dziecko. Dziewczynka, mój drogi? Albo drugi chłopczyk?
— Niedługo się dowiemy — rzekł Hornblower. Wiedział, czego pragnie Maria. — Wszystko jedno, co się urodzi, będziemy kochać ją… albo jego.
— Na pewno — zgodziła się Maria.
Ostatnią sylabę wypowiedziała głośniej, niżby należało, a na jej twarzy pojawił się wyraz zaniepokojenia.
— Co się stało najdroższa? — przestraszył się Hornblower.
— To tylko ból — odpowiedziała z uśmiechem — wymuszonym uśmiechem, o czym wiedział doskonale. — Jeszcze nie są bardzo częste.
— Tak chciałbym ci pomóc — martwił się Hornblower, jak miliony innych ojców.
— Pomogłeś, skarbie, przychodząc tu do mnie — uspokajała go Maria.
Hałas za drzwiami i pukanie oznajmiło przybycie akuszerki i gospodyni.
— No tak — mówiła akuszerka — zaczęło się, co?
Hornblower przyjrzał się jej uważnie. Nie wyglądała schludnie, nie można było zresztą oczekiwać tego od nikogo w takich warunkach — ale przynajmniej była trzeźwa i uśmiechała się miło, ukazując dziury po zębach.
— Zaraz panią obejrzę, madam — powiedziała akuszerka i spojrzawszy ukosem dodała: — Panowie zechcą odejść.
Maria podniosła wzrok na męża. Bardzo starała się udawać spokój.
— Przyjdę znowu do ciebie, kochana — powiedział Hornblower, równie usilnie jak ona próbując maskować zdenerwowanie.
Gdy wyszedł z sypialni, gospodyni zaproponowała mu z serdeczną gościnnością:
— Może łyk wódki, sir? Albo szklaneczkę rumu, gorącego?
— Nie, dziękuję — odmówił Hornblower.
— Młody panicz śpi teraz u jednej z pokojówek — wyjaśniła gospodyni. — Nie zapłakał wcale, ani razu, jakeśmy go przenosiły. Prawdziwy mały mężczyzna, sir.
— Tak — mruknął Hornblower. Potrafił uśmiechnąć się na myśl o synku.
— Niech pan lepiej zajdzie do kawiarni, sir — namawiała gospodyni. — Pali się tam jeszcze w kominku.
— Dziękuję — odparł Hornblower spoglądając na zegarek. Boże, jak ten czas ucieka.
— Z pańską małżonką wszystko będzie dobrze — powiedziała gospodyni macierzyńskim tonem. — Będzie chłopiec, rzecz pewna. Mogę to powiedzieć na podstawie jej wyglądu w czasie ciąży.
— Możliwe, że będzie tak, jak pani mówi — odparł Hornblower i znowu popatrzył na zegarek. Musi już naprawdę zacząć przygotowania do nadchodzącego dnia.
— Proszę posłuchać — przemówił i przerwał, bo chciał uwolnić myśli od troski o Marię i od śmiertelnego zmęczenia. Zaczął wyliczać kolejno gospodyni na palcach ręki rzeczy, których potrzebował z sypialni na piętrze. Czarne spodnie i pończochy, epolet i najlepszy trójgraniasty kapelusz, szpada i żałobna opaska.
— Wszystko przyniosę, sir. Może się pan tu przebrać — nikt nie będzie panu przeszkadzał o tej porze nocy.
Wróciła za chwilę z naręczem rzeczy, o które prosił Hornblower.
— Nie pojmuję, jak mogłam zapomnieć, że to dzień Pogrzebu, sir — powiedziała. — Od tygodnia nie mówi się o niczym innym po obu brzegach rzeki, sir. Proszę, sir, tu są pańskie rzeczy.
Przyjrzała się uważnie Hornblowerowi w blasku świec.
— Powinien się pan ogolić, sir — dodała. — Może pan wziąć brzytwę mojego męża, jeżeli pańska została na okręcie.
Najmniejsza wzmianka o macierzyństwie wydaje się zmieniać każdą kobietę w matkę.
— Dobrze zgodził się Hornblower.
Przebrawszy się spojrzał jeszcze raz na zegarek.
— Muszę już iść — powiedział. — Zechciałaby pani dowiedzieć się, czy mogę się zobaczyć z żoną?
— Od razu mogę powiedzieć, sir, że nie — odparła gospodyni. — Jeżeli słyszy pan to samo co ja.
To co czuł Hornblower, musiało odmalować się na jego twarzy, bo gospodyni ciągnęła:
— Za godzinę będzie po wszystkim, sir; nie mógłby pan trochę poczekać?
— Czekać? — powtórzył Hornblower, ponownie patrząc na zegarek. — Nie, nie mogę. Muszę iść.
Gospodyni zapaliła świeczkę w jego latarni od świecy na gzymsie nad kominkiem.
— Boże zmiłuj się — westchnęła. — Pan mi na takiego wygląda. Ale na dworze zimno.
Zapięła mu guzik od płaszcza pod szyją.
— Nie mogę pozwolić, żeby się pan przeziębił. No, proszę się już nie martwić.
Dobra rada, myślał Hronblower schodząc z powrotem ku rzece, ale tak samo trudna do wykonania, jak większość dobrych rad. Na skraju wody dojrzał światełko gigu i nagłe poruszenie majaczących w nim postaci. Załoga gigu musiała wyznaczyć kogoś spośród siebie, żeby wypatrywał jego latarni, podczas gdy reszta starała się uszczknąć choć trochę snu w wyjątkowo niewygodnym do tego celu gigu. Mimo tej niewygody i tak lepiej im było niż jemu. Czuł, że zasnąłby na watersztagu „Atroposa”, gdyby tylko miał do tego okazję. Wszedł do gigu.
— W dół rzeki — rzucił sternikowi.
Na molo Greenwich było jeszcze ciemno, nic nie zwiastowało późnego świtu styczniowego. A wiatr dalej wiał z zachodu w dół rzeki. W ciągu dnia pewnie się nasili. Gdy szedł po molu, zatrzymało go głośne wezwanie wartownika.
— Swój — odpowiedział Hornblower, ukazując w świetle swojej latarni mundur pod płaszczem.
— Zbliżyć się i podać hasło!
— Pamięć Nieśmiertelna — rzucił Hornblower — sam wybierał to hasło; jeden szczegół z tysiąca załatwionych poprzedniego dnia.
— Przechodź, przyjacielu. Wszystko w porządku — powiedział wartownik.
Był to szeregowiec z milicji Blackheath; w czasie gdy Ciało było wystawione na widok publiczny w Greenwich, we wszystkich punktach musiały być rozstawione warty, żeby nie dopuszczać ludzi do miejsc, gdzie nie byli pożądani. Szpital był oświetlony; panował już tam ruch i zdenerwowanie.
— Gubernator ubiera się właśnie, sir — meldował porucznik z drewnianą nogą. — Oczekujemy wyższych osobistości o ósmej.
— Tak — odparł Hornblower. — Wiem.
Sam przecież układał program dnia; dygnitarze z rządu, marynarki wojennej i cywilnej mieli nadjechać drogą karetami z Londynu, żeby wracać z Ciałem wodą. A oto i Ciało, w trumnie. Katafalk, na którym spoczywało, zasłany był flagami, zdobycznymi trofeami i insygniami heraldycznymi. Nadchodził gubernator powłócząc zreumatyzowanymi nogami; jego łysina lśniła w blasku lamp.
— …ńdobry, Hornblower.
— Dzień dobry, sir.
— Wszystko załatwione?
— Tak, sir. Ale wieje bardzo silny wiatr od zachodu. Będzie hamował pływ.
— Bałem się tego.
— Opóźni to oczywiście łodzie, sir.
— To jasne.
— W takim wypadku, sir, byłbym zobowiązany, gdyby spowodował pan punktualne odpłynięcie żałobników. Będziemy mieli niewielki zapas czasu, sir.
— Zrobię, Hornblower, co będę mógł. Ale nie można poganiać admirała floty. Ani lorda St Vincenta czy Lorda Mayora… albo nawet jego przedstawiciela.
— Wiem, sir, że będzie to trudne.
— Hornblower, zrobię, co się da. Muszę jednak przekąsić coś na śniadanie.
Gubernator wskazał gestem na następną salę, gdzie pod nadzorem porucznika z drewnianą nogą marynarze w czarnych szalach owiniętych wokół szyi nakrywali do stołu. Na bufecie stał pasztet na zimno, szynka, płaty zimnej pieczeni wołowej; na śnieżnobiałym obrusie rozkładano srebrne sztućce. Na mniejszym bufecie zaufany podoficer ustawiał karafki i butelki.
— Coś na ząb i szklaneczkę czegoś? — spytał gubernator.
Hornblower jak zawsze popatrzył na zegarek.
— Dziękuję, sir. Mam jeszcze trzy minuty czasu.
Przyjemnie było jeść posiłek, gdy się już na to nie liczyło; przyjemnie było pochłaniać płaty szynki, które w przeciwnym razie poszłyby do żołądka admirała floty. Popił szynkę szklanką wody, ku słabo maskowanemu zdumieniu podoficera przy bufecie ze spirytualiami.
— Dziękuję, sir — zwrócił się do gubernatora. — A teraz muszę odejść.
— Do widzenia, Hornblower. Powodzenia.
Na molu był już prawie świt — dosyć światła, aby zgodnie z mahometańską definicją można było odróżnić czarną nić od białej. Na rzece zaroiło się od łodzi. Z kierunku jej górnego biegu wiatr przyniósł odgłos plusku wioseł i urywanych komend żeglarskich. Przybywała szalupa z „Atroposa”, ze Smileyem i Horrocksem na ławce rufowej; nadpływały łodzie z jednostki strażniczej i ze statku odbierającego; miarowy tupot na molu zwiastował nadejście następnego oddziału marynarzy. Dzień zaczynał się na dobre.
To już nie były żarty. Należało obsadzić załogami trzydzieści osiem łodzi i ustawić je w prawidłowym szyku rozciągającym się na milę w dół rzeki. Znalazło się paru durniów, którym zapodziały się gdzieś rozkazy, i półgłówków nie umiejących połapać się w rozkazach, które mieli w ręku. Hornblower śmigał swoim gigiem tam i z powrotem wzdłuż rozstawionych na rzece łodzi, to wyciągając zegarek z kieszeni, to go chowając. Sytuację komplikował fakt, że sprzedawcy grogu, przewidując dobry dzień dla siebie, już kręcili się przy łodziach; nie ulegało wątpliwości, że zdążyli sprzedać cichaczem trochę towaru. Świadczyły o tym zaczerwienione twarze i głupawe uśmiechy niektórych marynarzy. Trwał jeszcze odpływ wspomagany wiatrem. Horrocks, w barkasie pogrzebowym mającym wieźć Ciało, pomylił się fatalnie w ocenie odległości, gdy próbował dobić do mola. Wielka, mało zwrotna jednostka, wystawiona na wiatr i niesiona pływem, uderzyła z głośnym trzaskiem o pomost prawą ćwiartką rufową. Hornblower na molo otworzył usta, żeby zakląć, ale zmilczał. Jeśli będzie wymyślał przy każdym potknięciu, to wkrótce całkiem zachrypnie. Wystarczyło rzucić spojrzenie na nieszczęsnego Horrocksa. Ten wielki, kościsty prostak skręcił się pod jego wzrokiem i zaraz odwrócił się, żeby wywrzeć swoją złość na wioślarzach.
Trzeba jednak przyznać, że te barkasy pogrzebowe są wyjątkowo trudne w manewrowaniu. Dwanaście wioseł ledwie starczyło, żeby utrzymywać kontrolę nad taką jednostką o długości ponad czterdziestu stóp, a napór wiatru na wielką kabinę na rufie był ogromny. Hornblower zostawił Horrocksa, usiłującego ustawić się na wyznaczonej mu pozycji, i wrócił do gigu. Popłynęli kawałek z prądem, a potem, ciężko wiosłując, pod prąd. Wyglądało, że wszystko jest w porządku. Gdy wróciwszy na molo Hornblower spojrzał na wodę, wydało mu się, że dostrzega zmniejszenie siły prądu. Późno, ale nie za późno. Od Szpitala dobiegł wysoki, czysty dźwięk trąbki. Dla niego, głuchego na muzykę, było rzeczą obojętną, co grała. Wystarczyło, że się odezwała. Milicja ustawiała się wzdłuż drogi ze Szpitala na molo; w uroczystym pochodzie nadchodzili dygnitarze, parami, najmniej ważni na przedzie. Do mola podpływały łodzie na ich przyjęcie, w odwrotnej kolejności numeracji — jak trudno było Hornblowerowi wbić to w głowy dowodzących nimi podoficerów — i odbijały z powrotem w dół rzeki, żeby tam czekać w ustalonym porządku. Nawet i teraz jedna czy dwie łodzie wypadły ze swego miejsca w szyku, ale w tej chwili nie można się było przejmować drobiazgami. Niektórych dygnitarzy z mola także skierowano do niewłaściwych barek, nie dając im możności zaprotestowania. Na molo wkraczały coraz to ważniejsze osobistości, heroldowie i młodsi członkowie Kolegium Heraldycznego, z panem Pallenderem wśród nich. W końcu zjawił się Główny Żałobnik, admirał floty Sir Peter Parker, z Blockwoodem niosącym jego tren, oraz ośmiu innych admirałów — z melancholijnym wyrazem na obliczach — jak nakazywał regulamin; mieliby pewnie ten melancholijny wyraz na twarzach nawet bez regulaminu. Hornblower odprowadzał ich do łodzi, wszystkich po kolei. Prąd pływu zmienił się i już można było zauważyć przypływ. Teraz minuty będą cenne.
Hornblower drgnął na huk wystrzału z ustawionego w pobliżu działa, ale miał nadzieję, że nikt tego nie zauważył. Było to pierwsze z dział, które odtąd miały strzelać w odstępach minutowych, dopóki Ciało nie dotrze do następnego, tymczasowego miejsca spoczynku w Admiralicji. Dla Hornblowera był to sygnał, że wyniesiono Ciało ze Szpitala. Pomógł Sir Peterowi Parkerowi wejść na barkasa. Na głośny rozkaz pułkownika milicji żołnierze przerzucili broń kolbami w górę i oparli się na lufach. Hornblower widział, jak ćwiczyli to w każdej wolnej minucie w ciągu ubiegłych dwóch dni. On sam odwrócił swoją szpadę z taką żołnierską precyzją, na jaką mógł się zdobyć — parę dni temu Maria wchodząc do ich sypialni u „George'a” zastała go, jak się w tym wprawiał i bardzo śmiała się z niego. Barkas z żałobnikami już odbił od pomostu i Horrocks podprowadzał swój ostrożnie do mola. Hornblower obserwował tę operację spod oka, ale teraz, przy wietrze wiejącym pod pływ, nie sprawiała ona większych trudności. Nadchodziła orkiestra. Dla Hornblowera wszystkie melodie brzmiały przygnębiająco, ale zorientował się, że ta, którą gra orkiestra, jest bardziej ponura od innych. U nasady mola grający zrobili zwrot w prawo i otworzyli za sobą widok na marynarzy ciągnących lawetę; szli krótkim krokiem, ze zwieszonymi głowami. Hornblower pomyślał o długim rzędzie łodzi usiłujących utrzymywać się w ustalonym szyku na prostym odcinku rzeki i poczuł nonsensowne pragnienie, aby idący przyspieszyli kroku. Monotonne dudnienie armaty strzelającej w odstępach minutowych znaczyło upływ cennego czasu. Lawetę podciągnięto na koniec mola. Przetransportowanie z niej trumny na barkas pogrzebowy stanowiło skomplikowane zadanie; Hornblower pochwycił uchem kilka słów wyrzeczonych zduszonym szeptem przez podoficera nadzorującego tę operację i ledwie opanował uśmiech z powodu ich niestosowności w tej sytuacji. Ale trumnę ustawiono bezpiecznie na jej miejscu i szybko zamocowano. Gdy zaczęto przykrywać zamocowania flagami i wieńcami, Hornblower ruszył w stronę barkasa. Musiał posuwać się krótkim krokiem, z pochyloną głową i melancholijnym wyrazem twarzy, trzymając odwróconą szpadę pod prawą pachą. Usiłował zachować tę postawę przy przechodzeniu z mola na rufę barkasa za baldachimem.
— Odbijać! — rzucił półgłosem. Strzelające co minuta działa żegnały hukiem barkas oddalający się od mola; wiosła mocno zagarniały wodę, póki łódź nie nabrała szybkości. Siedzący obok niego Horrocks wychylił ster, kierując barkas w środek nurtu. Zanim ustawili się prosto na kursie, Hornblower, wciąż z pochyloną głową, zdążył obejrzeć się ukradkiem na kondukt czekający na wyruszenie. Wyglądało, że wszystko jest w porządku; łodzie, miejscami luźno rozstawione, miejscami stłoczone, z trudem utrzymywały się na wyznaczonych stanowiskach w ciężkich warunkach pogodowych, ale gdy ruszą, będzie z tym łatwiej.
— Na początku powoli — mruknął do Horrocksa, który przekazał rozkaz wioślarzom; trzeba było dać łodziom czas na ustawienie się.
Hornblower zapragnął spojrzeć na zegarek. Co więcej, uświadomił sobie, że musi mieć go ciągle przed oczyma, a trudno wyjmować zegarek z kieszeni co minutę. Tuż przy twarzy miał nogi trumny. Szybkim ruchem odczepił łańcuszek z zegarkiem i powiesił go na uchwycie trumny, tak że cyferblat miał przed samym nosem. Wszystko szło dobrze; mimo czterech minut spóźnienia mieli jeszcze w zapasie pełne jedenaście minut.
— Wydłużyć pociągnięcia — rzucił ściszonym głosem do Horrocksa.
Płynęli teraz przez zakręt. Nawet tak daleko od Londynu pełno było gapiów na rzece i na jej brzegu. Zgodnie z rozkazem Hornblowera reje „Atroposa” obsadzone były pozostałą na okręcie częścią załogi. Widział to kącikiem oka; a gdy podpłynęli bliżej, ostry, wyraźny huk dziewięciofuntówki na tyle rufy okrętu oznajmił, że włączyła się ona do łańcucha strzelających co minutę dział, za armatą w Greenwich. W dalszym ciągu wszystko szło dobrze. Ze wszystkich niewdzięcznych zadań, jakimi mógł zostać obarczony oficer marynarki wojennej, to było chyba najniewdzięczniejsze. Choć będzie wykonane jak najlepiej, czy zostanie docenione? Nikt — nawet w Admiralicji — nie zada sobie trudu, żeby się zastanowić, ile wysiłku umysłowego i pracy trzeba było włożyć w zorganizowanie największego konduktu po wodzie, jaki Londyn w ogóle widział, po jednym z najtrudniejszych do nawigacji torów wodnych podlegających pływom. Ale jeśli cokolwiek pójdzie nie tak, znajdą się setki tysięcy par oczu gotowych to zauważyć i setki tysięcy ust skorych do wyrażenia potępienia.
— Sir! Sir!
Zasłony na rufowym końcu kabiny rozchyliły się; z miejsca, gdzie czekali w ukryciu zapasowi wioślarze, wyjrzała zaniepokojona twarz marynarza; tak bardzo było mu pilno powiedzieć to, co miał do powiedzenia, że wysunął rękę i pociągnął za czarne bryczesy Hornblowera, żeby zwrócić jego uwagę.
— Co jest?
— Sir, złapaliśmy przeciek.
O Boże! Wiadomość ta z diabelską precyzją zbiegła się z jego poprzednimi myślami.
— Czy duży?
— Nie wiem, sir. Ale woda już się pokazała nad poszyciem dna. Stąd wiemy. Musi prędko nabierać, sir.
To się stało z pewnością wtedy, gdy Horrocks dopuścił do uderzenia barkasa o molo. Poszła pewnie od tego jakaś klepka. Ale żeby już przeciekło przez podłogę? Wobec tego nie ma mowy, żeby dopłynęli na czas do Schodów Whitehall. Boże, jeśliby mieli pójść na dno tu, na środku rzeki! Nigdy,p r z e n i g d ynie wybaczyłaby Anglia człowiekowi, który by dopuścił do zatopienia trumny Nelsona, bez odpowiedniego ceremoniału, w mule Tamizy, obok Wyspy Psów. Podejść do brzegu i dokonać naprawy? Z całym konduktem za nimi — cóż by to powstał za bałagan! I z pewnością nie zdążą skorzystać z przypływu, i sprawią zawód tysiącom czekających, nie mówiąc już o jego królewskiej mości. A jutro ma się odbyć końcowa ceremonia przeniesienia Ciała z Admiralicji do Św. Pawła — książęta, parowie, rodzina królewska, tysiące oddziałów wojska, setki tysięcy ludzi miało wziąć w niej udział lub się jej przyglądać. Zatonięcie byłoby tragedią. Zatrzymanie się — też. Nie; mógłby nakazać wyciągnięcie barkasa na brzeg i przeprowadzenie naprawy, powodując rezygnację z dzisiejszej uroczystości. Ale wówczas można by przenieść Ciało wieczorem do Admiralicji, umożliwiając odbycie się pogrzebu następnego dnia. Dla niego oznacza to koniec kariery zawodowej, ale jest to najbezpieczniejszy półśrodek. Nie, nie, nie! Do diabła z półśrodkami.
— Panie Horrocks!
— Sir!
— Ja zajmę się sterem. A pan niech idzie pod pokład. Idioto, czekaj, i słuchaj, co mówię. Podnieście podłogę i zajmijcie się przeciekiem. Wylewajcie wodę cały czas — kapeluszami albo wszystko jedno czym. Ma pan znaleźć ten przeciek i zatkać go, jeśli się da — choćby koszulą któregoś z marynarzy. Zaraz. Żeby mi nie widziano, że wyczerpujecie wodę. Wylewać ją tu, za moimi nogami. Zrozumiano?
— Ee… tak, sir.
— Więc proszę mi dać rumpel. I szybko na dół. A jak pan tego nie załatwi, to przysięgam, że zedrę z pana skórę, choćby to miała być moja ostatnia czynność na tym padole. No, ruszać pod pokład.
Horrocks dał nura za zasłony, a Hornblower ujął rumpel i tak się przesunął na ławce, żeby widzieć, co się dzieje z przodu przed trumną. Musiał pozwolić, żeby szpada opadła na dół i pozbyć się melancholijnego wyrazu twarzy, ale to nie była żadna trudność. Wiatr z zachodu dmuchał im prosto w twarze z siłą prawie wichury; wiejąc w kierunku przeciwnym do pływu powodował zdecydowanie krótką falę — od dziobu leciały bryzgi, a od czasu do czasu pióra wioseł wyrzucały w górę fontanny wody. Może właśnie był to powrót do ojczyzny, jaki przystoi zmarłemu bohaterowi, którego zwłoki leżały tuż przed nim. Gdy zbliżali się do zakrętu, silniejszy podmuch zniósł ich na zawietrzną wskutek potężnego naporu wiatru na wysoką nadbudówkę na rufie.
— Przyłóżcie się lepiej! — krzyknął Hornblower na wioślarzy, z uszczerbkiem dla swojej powagi osoby będącej wiodącą postacią w kondukcie.
Wioślarze zacięli zęby i mrucząc przekleństwa pod nosem zaczęli mocniej wiosłować, całą silą ciągnąc oporny barkas do przodu. Wiatr, wiejąc teraz prosto pod pływ, wzbijał na wodzie potężne fale i barkas szedł przez nie to z dziobem w dole, to w górze, chwiejąc się i kołysząc pionowo jak statek rybacki w czas wichury na morzu, to znów kiwając się na boki i nurzając się dziobem; trudno było ustać w nim prosto, a jeszcze trudniej utrzymywać go na kursie. W dodatku Hornblower wyczuwał, że przy przechyłach woda przelewa się kaskadami to na dziób barkasa, to na rufę. Wioząc ciężką trumnę ustawioną wysoko na pokładzie. Hornblower zaczynał martwić się zakłóceniami stateczności tej niepoczytalnej jednostki pływającej. Cal za calem wywalczali sobie drogę wokół zakrętu, a gdy już wyszli z niego, łodzie stłoczone po stronie północnej dały im osłonę.
— Panie Horrocks, czy oderwał pan wreszcie te deski denne? — denerwował się Hornblower, starając się tak mówić do kabiny, żeby nie zauważyły tego tłumy widzów.
W tym momencie usłyszał odgłos pękania i twarz Horrocksa pojawiła się między zasłonami.
— Wszystkie były mocno przybite gwoździami — oznajmił. — Musiałem je podważyć. Siedzimy głębiej rufą i tak czy owak będziemy musieli wyczerpywać stąd wodę.
Z trumną i zapasowymi wioślarzami musieli, oczywiście, mieć przegłębienie na rufę.
— Ile wody?
— Powiedziałbym, sir, że mało brakuje do stopy.
— Wyczerpywać ile sił!
Ledwie nos Horrocksa zniknął za zasłonami, a już przy nogach Hornblowera chlusnęła woda wylewana z kapelusza, a potem znowu i jeszcze raz. Sporo wody chlapnęło na nowo czarne bryczesy Hornblowera. Zaklął, ale nie mógł narzekać. Znajdowali się na wysokości Bermondsey położonego na skraju Surrey; Hornblower popatrzył na zegarek zawieszony na trumnie. Dzięki temu wiatrowi mieli tylko bardzo nieznaczne opóźnienie. Niegroźne na razie. Znacznie bardziej groziło im zatonięcie na środku rzeki niż niezdążenie na przypływ. Hornblower, zdeprymowany, w przemoczonych spodniach, przesunął się na ławce i spojrzał do tyłu. Kondukt całkiem dobrze trzymał się ustalonych pozycji; Hornblower mógł objąć wzrokiem połowę łodzi, gdyż środek procesji mijał właśnie zakręt, który oni już wzięli. Przed sobą mieli następny zakręt, tym razem w prawo. Będzie tam znowu przeciwny wiatr.
I tak też było. Znów nurzali się dziobem i z trudem gramolili na fale. W pewnym momencie barkas wparł się dziobem w nurt i nabrał masę wody — musiało jej wlać się tyle, ile dotąd zdołał Horrocks wyczerpać. Hornblower zaklął, zapominając o zachowaniu melancholijnego wyrazu twarzy. Słyszał i czuł przetaczanie się wody przy przechyłach barki. Ale spoza zasłon dalej wylewano wodę kapeluszami, przy nogach i na nogi Hornblowera, który przestał się już martwić, jakie wrażenie robi na widzach barkas pogrzebowy, z którego wyczerpuje się wodę. Każdy marynarz w tłumie, widząc wzburzone fale, zrozumie, że to rzecz konieczna, nawet nie wiedząc o przecieku. Przebrnęli jakoś przez zakręt; w ciągu kilku dramatycznych sekund wyglądało, że wcale nie posuwają się naprzód, chociaż pióra wioseł zagarniały wodę. Lecz wiatr ucichł na chwilę i mogli płynąć dalej.
— Panie Horrocks, czy nie może pan zatkać tej dziury?
— To nie tak łatwo, sir — odparł Horrocks, znowu wystawiając nos spoza zasłon. — Uszkodzona jest cała klepka. Kołki na końcach ledwo co trzymają. Jak zatkam za mocno…
— No dobrze. Zabierzcie się z powrotem do wylewania.
Skierować barkas na brzeg? Tam, pod Tower? Miejsce byłoby dogodne. Nie, u diabła. Nigdy. Wyczerpywać, wyczerpywać, wyczerpywać. Sterować po kursie pozwalającym na maksymalne wykorzystanie przypływu i osłony stwarzanej przez inne jednostki — to wymagało trudnych obliczeń, czegoś, co mogło zająć jego umysł. Gdyby znalazł wolną chwilę, żeby rozejrzeć się wokoło, zobaczyłby tysiące widzów zgromadzonych na brzegach. Gdyby znalazł wolną chwilę… Boże! Zupełnie zapomniał o Marii! Zostawił ją w trakcie porodu. Być może — prawie na pewno — dziecko przyszło na świat do tej pory. Może… może… nie, o tym nie był w stanie myśleć.
Most Londyński, z wąskimi przęsłami i zdradliwymi wirami i przeciwprądami. Dzięki próbnym przejazdom, odbytym dwa dni temu, wiedział, że wiosła nie mieszczą się w przęsłach. Trzeba zgrać wszystko dokładnie w czasię; na szczęście główna siła wiatru załamywała się na samym moście. Przełożył ster i ustawił barkas wedle swych najlepszych umiejętności na kursie przez środek przęsła.
— Teraz, mocno wiosłować! — huknął na marynarzy u wioseł; barkas śmignął do przodu niesiony pływem i wzmożonym wysiłkiem wioślarzy. — Wiosła skróć!
Na szczęście zrobili to zręcznie. Z szybkością strzały wskoczyli w przęsło, gdzie czekał już na nich wiatr wyjący między filarami, lecz barkas szedł naprzód rozpędem. Hornblower mierzył wzrokiem przebytą drogę. Za przęsłem dziób wykręcił nagle w bok i zaczął się obracać w wirze, ale barkas minął już most, chociaż on sam na ławce rufowej był jeszcze pod przęsłem.
— Mocno wiosłować! — krzyknął — tu, pod mostem, nie bał się, że ktoś zauważy jego mało dostojne zachowanie się.
Wysunięte wiosła zazgrzytały w dulkach. Wir obracał barkas — wiosła pchały go do przodu — teraz ster mógł znowu wgryźć się w wodę. Przeszli — zostawiając wiry za sobą.
Woda ciągle lała się kaskadami przez zasłony, wsiąkając w jego już i tak namokłe spodnie, ale mimo szybkiego wyczerpywania nie podobało mu się zachowanie barkasa. Szedł wolno i niemrawo. Widocznie przeciek się powiększał i zbliżali się do niebezpiecznego punktu.
— Dalej mocno wiosłować! — rzucił głośno rozkaz wioślarzom; obejrzawszy się zobaczył drugi barkas, z głównymi żałobnikami, wynurzający się spod mostu. Za zakrętem spostrzegł kościoły na Strandzie — żaden rozbitek na morzu nie witał widoku żagla z większą radością.
— Woda dochodzi już prawie do ławek, sir — meldował Horrocks.
— Wyczerpywać do diabła!
Somerset House i jeszcze jeden, płytki, zakręt w kierunku Schodów Whitehall. Hornblower pamiętał rozkazy wydane przez siebie dla konduktu — rozkazy opracowane w porozumieniu z panem Pallenderem. Barkas pogrzebowy miał stąd odejść w kierunku Surrey, aby następne sześć barkasów mogło przybić kolejno do schodów i wysadzić swoich pasażerów. Dopiero po ustawieniu się pasażerów we właściwym porządku, w żadnym razie nie wcześniej, barkas pogrzebowy miał dobić do mola w celu wyładowania trumny z należytym ceremoniałem. Tak, ale nie teraz, gdy miał wody po ławki i gdy tonął pod jego stopami. Odwrócił się i spojrzał na Smileya stojącego na ławce rufowej następnego barkasa, z głową opuszczoną zgodnie z instrukcjami. Na szczęście marynarz u steru zauważył jego spojrzenie i szturchnął Smileya, żeby zwrócić jego uwagę. Hornblower podniesieniem dłoni nakazał zatrzymanie się; podkreślił swój gest pokazując rękami pchanie do tyłu. Musiał powtórzyć gesty, zanim Smiley skinął głową na znak, że zrozumiał. Hornblower przełożył rumpel w prawo i barkas zaczął skręcać powoli, pełznąc w poprzek rzeki. Dalszy skręt; nie; przy tym wietrze i przy słabnącym przypływie lepiej będzie dobijać do brzegu ustawiwszy się dziobem w górę rzeki. Hornblower naprostował ster, oceniając wzrokiem odległość, i barkas powlókł się ku schodom.
— Wiosła złóż!
Bogu dzięki, przybili do pomostu, gdzie stał Herold do Spraw Wojskowych w kaftanie z naszytymi insygniami królewskimi, z oficerem marynarki wojennej dowodzącym eskortą.
— Sir! — zaprotestował Herold tak ostro, jak mu na to pozwalał służbowo melancholijny wyraz twarzy. — Pan wyszedł z szyku… pan…
— Milczeć! — warknął Hornblower i zwracając się do oficera marynarki polecił: — Zabierzcie trumnę na ląd, szybko!
Wyładowali trumnę z pośpiechem, na jaki pozwalała powaga sytuacji; stojąc przy nich Hornblower, teraz znów z opuszczoną głową i odwróconą szpadą, odetchnął z głęboką ulgą, gdy spojrzawszy spod opuszczonych powiek zauważył, że uwolniony spod wielkiego ciężaru trumny barkas wyraźnie podniósł się na wodzie. Wciąż ze zwieszoną głową rzucał krótkie rozkazy.
— Panie Horrocks! Proszę odprowadzić barkas do tamtego pomostu. Szybko. Weźcie plandekę, przeciągnijcię ją pod dnem i zatkajcie przeciek. Wyczerpcie wodę. Odbijać, już.
Barkas oddalił się od schodów; Hornblower mógł się teraz przekonać, iż Horrocks nie przesadzał mówiąc, że woda sięga do ławek. Zorientowawszy się w sytuacji, Smiley podprowadzał barkas z żałobnikami pod schody i Hornblower ustąpił im z drogi, pamiętając żeby stąpać małymi krokami. Jeden za drugim wychodzili na nabrzeże: Sir Peter Parker z Blackwoodem niosącym tren, Cornwallis i St Vincent. St Vincent, drepcąc na swych artretycznych nogach, z obwisłymi ramionami i zwieszoną głową, zaczął wymyślać półgłosem idąc w górę schodami.
— Co, u diabła, Hornblower? — pomrukiwał. — Nie czytał pan swoich własnych rozkazów?
Hornblower przeszedł przy nim kilka kroków, powolnych i krótkich.
— Mieliśmy przeciek, sir… to znaczy, milordzie — wyjaśnił również kącikiem ust. — Omalże nie poszliśmy na dno. Nie było czasu do stracenia.
— Ha! — mruknął St Vincent. — No cóż, w takim razie wszystko w porządku. Proszę sporządzić raport w tej sprawie.
— Dziękuję, milordzie — odparł Hornblower.
Przystanął znowu, z opuszczoną głową i odwróconą szpadą, i przepuścił pozostałych żałobników. Ta część ceremoniału była zaimprowizowana, ale wyszła dobrze. Hornblower starał się stać jak posąg, chociaż żaden z posągów, jakie widział dotąd, nie miał na sobie spodni ociekających wodą. Musiał stłumić dreszcz, gdy przypomniał sobie o Marii. Chciałby już wiedzieć. A potem znów przebiegł go dreszcz, trudniejszy do opanowania. Jego zegarek! Dyndał dalej u trumny, ładowanej teraz na podstawiony karawan. Trudno, w tej chwili nie mógł nic zrobić w tej sprawie. Ani w sprawie Marii. Stał więc dalej w swoich zlodowaciałych bryczesach.
Rozdział V
Wartownik przed Admiralicją był zmartwiony, lecz nieubłagany.
— Przykro mi, sir, ale takie mam rozkazy. Nie przepuszczać nikogo, nawet admirała, sir.
— Gdzie dowódca warty? — zapytał Hornblower.
Podoficer był nieco bardziej skłonny wysłuchać jego argumentów. Ale i on powiedział:
— Takie mamy rozkazy, sir. Nie ośmieliłbym się, sir. Pan rozumie, sir.
Żaden podoficer marynarki wojennej nie kwapiłby się powiedzieć „nie” kapitanowi mianowanemu, nawet takiemu, co ma niecałe trzy lata starszeństwa.
Hornblower rozpoznał przechodzącego w głębi porucznika w trójgraniastym kapeluszu.
— Bracegirdle! — zawołał.
Bracegirdle służył z nim jako midszypmen na starej „Indefatigable” i razem przeżyli niejedną szaloną przygodę. Teraz miał on na sobie mundur porucznika z dystynkcjami oficera sztabowego.
— Jak się pan miewa, sir?
Wymienili uścisk dłoni i przyglądali się sobie, jak to czynią mężczyźni spotykający się po latach wojny. Hornblower powiedział o swoim zegarku i poprosił o pozwolenie zabrania go. Bracegirdle gwizdnął ze współczuciem.
— Niedobrze — powiedział. — Zaryzykowałbym, gdyby to był ktokolwiek inny, tylko nie stary Jervie. Ale to on osobiście wydał ten rozkaz. Nie chciałbym żebrać na bruku przez resztę moich dni.
Jervie to był admirał lord St Vincent, ostatnio znowu mianowany pierwszym lordem Admiralicji, dawniej Sir John Jervis, o którego poglądach na dyscyplinę mówiono stłumionym szeptem w całej marynarce wojennej.
— A pan jest jego oficerem flagowym? — zapytał Hornblower.
— Właśnie — potwierdził Bracegirdle. — Są łatwiejsze posady. Zamieniłbym moją na dowództwo hulka z prochem w piekle. Ale muszę tylko na to poczekać. Kiedy zakończę okres niewolniczej służby u Jerviego, tylko takie dowództwo będą mieli mi do zaoferowania.
— A więc mogę pożegnać się na zawsze z moim zegarkiem — westchnął Hornblower.
— I to bez pocałunku — zażartował Bracegirdle. — Lecz gdy po latach odwiedzi pan kryptę u Św. Pawła, będzie pan mógł z satysfakcją popatrzeć na nagrobek bohatera, wiedząc, że jest tam z nim pański zegarek.
— Pańskie żarty są często nie na miejscu, panie Bracegirdle — zauważył Hornblower całkiem wyprowadzony z równowagi — i zdaje się pan zapomnieć, że różnica rangi między nami wymaga większego respektu ze strony młodszego oficera.
Hornblower był zmęczony i rozdrażniony; zanim skończył mówić, już był zły na siebie za to, co powiedział. Lubił Bracegirdle'a, z którym łączyły go wspólnie przeżyte niebezpieczeństwa i pamięć żartobliwego przekomarzania się w czasach, kiedy obaj byli midszypmenami. Nie było, można powiedzieć, w dobrym tonie wykorzystywać swoją wyższą rangę (którą zawdzięczał tylko pomyślnemu zrządzeniu losu), by zranić uczucia Bracegirdle — jak to niewątpliwie zrobił — i tylko po to, żeby sobie ulżyć. Bracegirdle stanął sztywno na baczność.
— Przepraszam, sir — powiedział. — Pozwoliłem sobie puścić wodze językowi. Mam nadzieję, sir, że wybaczy pan obrazę.
Obaj oficerowie przez chwilę mierzyli się wzrokiem, zanim Bracegirdle, wróciwszy do swobodnej postawy, dodał:
— Nie powiedziałem jeszcze, jak bardzo mi przykro z powodu pańskiego zegarka, sir. Ogromnie mi przykro ze względu na pana. Naprawdę przykro, sir.
Hornblower już miał powiedzieć coś na załagodzenie sytuacji, gdy w tyle, za Bracegirdlem, pojawiła się inna postać, wysoka i zwalista, w szamerowanym złotem mundurze galowym, patrząca spod krzaczastych siwych brwi na obu oficerów. Był to St Vincent; Hornblower zasalutował, a Bracegirdle po tym geście zorientował się, że stoi za nim jego przełożony.
— Czemuż to, Hornblower, tak bardzo przykro temu młodemu człowiekowi? — spytał St Vincent.
Hornblower wyjaśnił rzecz w krótkich słowach, tym razem wypowiadając słówko „milordzie” prawie bez zająknienia.
— Cieszę się, widząc, że pan Bracegirdle przestrzega moich rozkazów — stwierdził St Vincent. — W przeciwnym razie w jednej chwili mielibyśmy Admiralicję zapchaną gapiami po brzegi. Ale pan, kapitanie Hornblower, otrzymuje moje osobiste zezwolenie na przejście przez straże.
— Dziękuję, milordzie. Jestem ogromnie wdzięczny.
St Vincent miał już odkuśtykać w swoją stronę, gdy nagle zmienił zamiar i popatrzył na Hornblowera przenikliwiej niż dotychczas.
— Młodzieńcze, czy został już pan przedstawiony jego królewskiej mości?
— Nie, sir… milordzie.
— Powinien pan. Każdy oficer powinien okazać swój respekt królowi. Zabiorę tam pana.
Hornblower pomyślał o żonie, o dziecku, co właśnie przyszło na świat, o swoim okręcie w Deptford i o mokrym mundurze, który trzeba by elegancko uprasować, zanim będzie mógł pokazać się w nim na dworze. Pomyślał o bogatych, wielkich i możnych, co bywają na dworach, i wiedział, że on będzie tam nie na miejscu, że będzie się czuł nieswojo przez cały czas audiencji. Mógłby się ostatecznie wymówić. Ale… ale będzie to nowe przeżycie. Zniechęcające go przykre aspekty wizyty na dworze prowokowały jednocześnie do stawienia im czoła.
— Dziękuję, milordzie — odpowiedział, szukając w myśli stosownych słów — byłbym głęboko zaszczycony, wysoce zobowiązany.
— A więc załatwione. Dziś mamy poniedziałek, nieprawdaż? Ranne przyjęcia u króla są w środy. Zabiorę pana swoim powozem. Proszę tu być o dziewiątej.
— Tak jest, sir… milordzie.
— Panie Bracegirdle, proszę przepuścić kapitana Hornblowera — polecił St Vincent i pokuśtykał w swoją stronę. Bracegirdle doprowadził Hornblowera do miejsca, gdzie na podpórkach stała trumna, a na uchwycie, od strony nóg, wciąż jeszcze wisiał zegarek. Z uczuciem ulgi Hornblower zdjął go stamtąd i poszedł za Bracegirdlem do wyjścia. Stanąwszy tam wyciągnął dłoń na pożegnanie. Gdy ściskali sobie ręce, na twarzy Bracegirdle pojawił się wyraz wahania.
— A więc pojutrze, o dwóch szklankach wachty przedpołudniowej, sir — powiedział, leciutko akcentując słowo „przedpołudniowej”.
— Tak, do zobaczenia pojutrze — pożegnał go Hornblower.
Pod naporem myśli o czekających go innych obowiązkach odwrócił się i ruszył spiesznie ku Schodom Whitehall. Gdy szedł, układając w myśli plan działania na dwa następne dni, przypomniał sobie o akcencie położonym przez Bracegirdle'a na ostatnim słowie. Porucznik uwolnił go w ten sposób od drobnego dodatkowego kłopotu — już jutro głowiłby się, czy jest umówiony ze St Vincentem na rano, czy na wieczór.
Przy schodach odpływ szedł już w pełni; po obu brzegach rzeki pojawiły się szerokie łachy mułu. Przy pomoście Lambeth widać było barkas pogrzebowy z Horrocksem i załogą kończącą przeciąganie plandeki pod dnem. Inne łodzie, które brały udział w kondukcie, stały w zbitych grupkach tu, tam i wszędzie, toteż Hornblower ucieszył się, zobaczywszy swój gig na dole przy schodach. Zszedł do niego, ujął w dłonie tubę i przystąpił do ustawiania lodzi zgodnie z porządkiem ustalonym w jego poprzednich rozkazach. Wiał dalej silny wiatr, lecz teraz, po zmianie kierunku pływu, powierzchnia wody stała się gładsza, a jedyną nową komplikacją była ogromna ciżba małych jednostek, które kręciły się po rzece, wypełnione gapiami żądnymi zobaczenia z bliska łodzi biorących udział w uroczystości.
Radni miejscy i przemysłowcy z City, członkowie Kolegium Heraldycznego i admirałowie, wszyscy zeszli na ląd i udali się do domu na obiad; i nie zapadł jeszcze styczniowy mrok, gdy Hornblower, załatwiwszy ostatni ze swoich obowiązków w Greenwich, już był z powrotem w gigu i mógł z uczuciem ulgi wydać rozkaz zawiezienia go do Deptford Hard. Zmarznięty, głodny i zmęczony dowlókł się do „George'a”. W jego pamięci ten pracowity dzień mógłby się wydać tygodniem — gdyby nie fakt, że to właśnie dziś rano zostawił Marię w połogu.
Wszedł do „George'a” i pierwszą osobą, na którą się natknął, był gospodarz — postać mało tu znacząca, z którą prawie się nie stykał w tym domu, gdzie ster rządów dzierżyła gospodyni.
— Jak się czuje moja żona? — zapytał.
Gospodarz zamrugał powiekami.
— Nie bardzo wiem, sir — powiedział; Hornblower odwrócił się od niego niecierpliwie i pobiegł schodami na górę. Przed drzwiami sypialni zawahał się; serce biło mu szybko. Usłyszał szmer głosów wewnątrz i otworzył drzwi. Maria leżała w łóżku, wsparta na poduszkach, akuszerka kręciła się przy oknie. Świeca słabo oświetlała twarz Marii.
— Horry! — ucieszyła się Maria; radosne zaskoczenie w jej głosie usprawiedliwiło to zdrobnienie.
Hornblower ujął jej dłoń.
— Wszystko dobrze, najdroższa? — pytał.
— Tak — uspokoiła go.
Podała mu usta do pocałunku, zwracając jednocześnie wzrok w stronę koszyka wiklinowego stojącego na stoliku przy łóżku.
— Dziewczynka, skarbie — oznajmiła. — Nasza mała dziewuszka.
— Śliczne maleństwo — dodała akuszerka.
Hornblower obszedł łóżko i zajrzał do koszyka. Koc przykrywał drobne ciałko — Hornblower, przywykły bawić się z małym Horatiem, zapomniał, jakie małe jest nowo narodzone niemowlę — na poduszeczce widać było drobniutką czerwoną twarzyczkę, karykaturę człowieka. Patrzył na dziecko; mikroskopijne wargi otwarły się i wydały pisk, słaby i wysoki, przy którym zapamiętany płacz małego Horatia wydawał się głośnym rykiem.
— Jest piękna — stwierdził szarmancko; maleństwo wciąż kwiliło, dwie zaciśnięte piąstki wysunęły się nad kocyk.
— Nasza maleńka Maria — mówiła Maria. — Jestem pewna, że będzie miała kręcone włosy.
— No, no… — strofowała ją akuszerka, nie za jej słowa, ale za to, że próbowała dźwignąć się w łóżku, żeby popatrzeć na dziecko.
— Niech tylko wyrośnie na taką jak jej matka — wtrącił Hornblower — a będzie najlepszą córką, jakiej mógłbym zapragnąć.
Maria podziękowała mu uśmiechem i opadła na poduszki.
— Mały Horatio jest na dole — oznajmiła. — Widział swoją siostrzyczkę.
— I co o niej sądzi?
— Zapłakał usłyszawszy, że ona płacze — odparła Maria.
— Pójdę lepiej zobaczyć, co z nim — zaproponował Hornblower.
— Zrób to, proszę — wyciągnęła do niego rękę, a on pochylił się i ucałował jej dłoń.
W pokoju było bardzo ciepło od ognia buzującego na kominku i pachniało chorobą; było to męczące dla płuc Hornblowera po ostrym, styczniowym powietrzu, jakie wypełniało je przez cały dzień.
— Jestem szczęśliwy ponad wszelką miarę, kochana, widząc cię w tak dobrym stanie — rzucił odchodząc.
Gdy stał, wahając się w hallu na dole, z kuchni wyjrzała gospodyni:
— Mały panicz jest tu, sir — oznajmiła — może pan zajrzy do nas.
Malec siedział w wysokim krzesełku. Na widok ojca twarz rozjaśniła mu się uśmiechem — najbardziej głaszczące serce uczucie, jakiego doznał kiedykolwiek Hornblower — i zaczai podskakiwać w krzesełku wymachując trzymaną w rączce skórką chleba.
— No, no! Patrzcie, jak się cieszy, że tatuś przyszedł do domu! — kiwała głową gospodyni; zawahała się przez moment, zanim wystąpiła z propozycją, która — czuła to — była dość ryzykowna. — Niedługo czas mu do łóżeczka, sir. Może pobawiłby się pan z nim do tej pory, sir?
— Dobrze — zgodził się Hornblower.
— Widzisz, malutki! — cieszyła się gospodyni. — Tatuś pobawi się z tobą. No to hops, kwiatuszku. Salka w barze jest pusta, sir. Tędy, sir. Emilio, przynieś świecę dla pana kapitana.
Znalazłszy się na podłodze saloniku mały Horatio popadł w rozterkę, jaki sposób poruszania się będzie odpowiedniejszy dla takiego jak on prawie rocznego mężczyzny. Na czworakach potrafił czynić to szybko i w każdym wybranym przez siebie kierunku. Natomiast trzymając się nogi krzesła mógł przyjąć pozycję pionową; rozpromieniony wyraz twarzy był dowodem satysfakcji z tego osiągnięcia. Następnie puszczał się krzesła, jeśli udało mu się zdobyć na ogromny wysiłek odwrócenia się od niego i robił kroczek w stronę ojca; potem stawał chwiejnie na szeroko rozstawionych nóżkach, zanim zrobił następny krok i rzadko udawało mu się go ukończyć bez lądowania z hukiem na podłodze. I czy to możliwe, że powtarzana tak często monosylaba — coś jakby „ta” — była próbą powiedzenia „tata”?
Przeżył jeszcze jedną ulotną, przemijającą chwilę szczęścia, patrząc, jak synek z promiennym uśmiechem sunie ku niemu na chwiejnych nóżkach.
— Chodź do taty — powiedział wyciągając do dziecka ręce.
Ale uśmiech przeszedł w figlarny grymas i mały Horatio puścił się na czworakach przez pokój, galopując jak błyskawica i zanosząc się radosnym chichotem, gdy ojciec ruszył za nim, żeby go złapać i pobujać w powietrzu. Prosta, rozkoszna radość; a potem, trzymając na odległość ramion zanoszące się śmiechem i kopiące nóżkami dziecko, Hornblower przypomniał sobie na moment, jak sam wisiał uczepiony sterwanty, kiedy zwalił się stermaszt „Indefatigable”, a dowodził wtedy obsadą marsa. I to dziecko pozna grozę, niebezpieczeństwo — i strach; w późniejszych latach. Nie pozwoli, żeby ta myśl zaciemniała mu chwilę szczęścia. Opuścił malca, trzymając go dalej na odległość rąk — co, sądząc po radosnym śmiechu, bardzo mu się podobało.
Weszła gospodyni pukając do drzwi
— Grzeczny, duży mężczyzna — powiedziała, a Hornblower starał się nie czuć skrępowania faktem, że zastała go na wesołej zabawie z własnym dzieckiem.
— Nie wiem, sir, co się ze mną robi — ciągnęła gospodyni. — Zupełnie zapomniałam spytać, czy życzy pan sobie kolację.
— Kolację? — powtórzył Hornblower. Ostatni posiłek zjadł w Malowanej Sali w Greenwich.
— Jajka na szynce? — proponowała gospodyni. — Kawałek zimnej wołowiny?
— Jedno i drugie, jeśli łaska — poprosił Hornblower.
— Wszystko będzie na stole, zanim się pan obejrzy — zapewniła gospodyni. — Niech pan zajmie małego, póki nie wrócę.
— Powinienem iść do pani Hornblower.
— Wytrzyma jeszcze dziesięć minut bez pana — uspokoiła go wesoło gospodyni.
Wniesione jajka na boczku pachniały bosko. Hornblower mógł zabrać się z apetytem do jedzenia, bo Emilia wzięła małego, żeby go położyć spać. A po jajkach na boczku, zimnej wołowinie i marynowanej cebuli oraz wielkim kuflu piwa — jeszcze jedna prosta radość: najedzenia się do syta i ponad miarę; świadomość, że je za dużo, dodawała jeszcze smaku — jemu, który prawie zawsze trzymał się w ryzach i miał zazwyczaj nieufny i pełen pogardy stosunek do przesadnego folgowania sobie. Wykonawszy pomyślnie zadania tego dnia raz chociaż nie przejmował się tym, co będzie potem, mimo że pojutrze czekało go oszałamiające przeżycie w postaci uczestniczenia w porannym przyjęciu u króla. Maria przeszła bezpiecznie swoją próbę, a on ma córeczkę, która będzie równie cudowna jak synek. Pomyślawszy to, kichnął trzy razy z rzędu.
Rozdział VI
— Schody Whitehall — rzucił Hornblower wchodząc do gigu w Deptford Hard. Wygodnie było mieć tu swój gig do dyspozycji; był szybszy od łodzi przewoźników i nic go nie kosztował.
— Naprzód! — powiedział sternik.
Oczywiście padał deszcz. Wiatr, wiejący wciąż z zachodu, przyniósł dziś przelotne strugi ulewnego deszczu, który z sykiem opadał na powierzchnię rzeki, grzmocił o brezentową odzież nieszczęsnej załogi łódki i głośno bębnił w zydwestkę naciągniętą przez Hornblowera na głowę — trójgraniasty kapelusz tkwił pod opończą łodziową. Hornblower kichał okropnie. Był przeziębiony jak nigdy przedtem i powinien wytrzeć nos chusteczką. Ale w tym celu trzeba by wysunąć rękę spod okrycia, a tego nie chciało mu się robić — z opończą rozpostartą jak namiot nad ławką rufową, na której siedział, i z zydwestką na wierzchu mógł mieć nadzieję, że nie wykonując zbędnych ruchów, mogących zburzyć tę konstrukcję, dotrze do Whitehall prawie nie zmoknąwszy. Już wolał kichać.
W strugach deszczu płynęli w górę rzeki, pod Mostem Londyńskim i przez zakręty, które poznał tak dobrze w ciągu ubiegłych paru dni. Zbolały, wstrząsany dreszczami, kulił się pod swoim okryciem. Nigdy jeszcze w życiu nie czuł się tak źle. Powinien leżeć w łóżku, z nagrzanymi cegłami w nogach i gorącą wodą z rumem pod ręką; ale w dniu, w którym pierwszy lord Admiralicji zabierał go na dwór królewski, nie mógł wymawiać się chorobą, chociaż po krzyżu latały mu dreszcze, a nogi wydawały się zbyt słabe, żeby go utrzymywać.
Schody były oślizłe w miejscach, gdzie ustąpił z nich przypływ; Hornblower czuł się tak słaby, że wstępując po nich ledwie trzymał się na nogach.Na górze, pod strumieniami deszczu, doprowadził jako tako swój wygląd do ładu. Zwinął zydwestkę i wsunął ją do kieszeni opończy, włożył trójgraniasty kapelusz i kuląc się przebiegł w strugach deszczu sto pięćdziesiąt jardów dzielących go od Admiralicji. Ta krótka chwila wystarczyła, żeby zachlapał pończochy wodą, która zebrała się również za rondem kapelusza. Był rad, że może postać przed kominkiem w Sali Kapitańskiej, czekając na Bracegirdle'a, który zresztą nadszedł wkrótce oznajmiając, że jego lordowska wysokość już czeka na niego.
— …ńdobry, Hornblower — powiedział St Vincent stojący pod portykiem.
— Dzień dobry, milordzie.
— Nie ma co czekać na przejaśnienie — mruczał St Vincent patrząc na ulewę i mierząc wzrokiem odległość do powozu. — Idziemy.
Pokuśtykał mężnie naprzód, a za nim Hornblower i Bracegirdle. Byli bez okryć — Hornblower zostawił swoje w Admiralicji — i musieli czekać na deszczu, aż St Vincent podejdzie do karety i z nieskończoną powolnością wgramoli się do niej. Hornblower pospieszył za nim, a na końcu Bracegirdle wcisnął się do środka i przycupnął na odchylanej ławeczce z przodu. Powóz zaturkotał po kocich łbach, a wstrząsy od kół w żelaznych obręczach nałożyły się na dreszcze przebiegające ciągle jeszcze Hornblowerowi po krzyżu.
— To, oczywiście, absolutny nonsens jechać karetą z Admiralicji na dwór królewski — gderał St Vincent. — Na starym „Orionie” przespacerowywałem pełne trzy mile po moim pokładzie rufowym.
Hornblower znowu kichnął paskudnie. Nie mógł nawet pogratulować sobie, że czuje się na tyle chory, by nie doznawać prawie wcale niepokoju z powodu czekającego go nowego przeżycia, otępiały bowiem od przeziębienia nie był nawet zdolny zagłębić się swoim zwyczajem w samoanalizę.
— Hornblower, przeczytałem wczoraj wieczorem pański raport — ciągnął St Vincent. — Zadowalający.
— Dziękuję, milordzie. — Zrobił wysiłek, żeby powiedzieć coś z sensem. — A czy wczoraj, u Św. Pawła, pogrzeb wypadł dobrze?
— Nieźle.
Powóz potoczył się po Mali.
— Jesteśmy na miejscu — oznajmił St Vincent. — Chyba wróci pan ze mną, co, Hornblower? Nie zamierzam zostawać długo. Już dziewiąta, a nie zrobiłem jeszcze jednej trzeciej tego, co mam dziś do zrobienia.
— Dziękuję, milordzie. Wobec tego będę się trzymał blisko pana.
Drzwiczki powozu otwarły się i Bracegirdle wysiadł żwawo, żeby pomóc swemu przełożonemu w zejściu ze schodków. Hornblower ruszył za nim; teraz serce biło mu szybciej. Rojno tu było wszędzie od uniformów, czerwonych, niebiesko-złotych, błękitno-srebrnych; wielu mężczyzn nosiło pudrowane peruki. Jeden z nich — z kontrastowo ciemnymi oczyma pod peruką — oderwał się od grupy i podszedł do St Vincenta. Miał na sobie czarny uniform szamerowany srebrem. Wypolerowane powierzchnie srebrnej rękojeści szpady chwytały i odbijały światło w niezliczonej ilości punktów.
— Dzień dobry, milordzie.
— …ńdobry, Catterick. Oto mój protegowany Horatio Hornblower.
Jednym bystrym spojrzeniem ciemnych oczu Catterick zlustrował każdy szczegół wyglądu Hornblowera, mundur, spodnie, pończochy, szpadę, bez żadnej zmiany w wyrazie twarzy. Można było pomyśleć, że przywykł do obecności oficerów marynarki w sfatygowanych mundurach na porannych przyjęciach u króla.
— Rozumiem, kapitanie, że zostanie pan przedstawiony przez jego lordowska wysokość. Proszę towarzyszyć mu do Sali Audiencyjnej.
Hornblower kiwnął głową; zastanawiał się, ile kryje w sobie słówko „protegowany”. Trzymał w ręku kapelusz; za przykładem innych szybko włożył go pod pachę.
— A wiec proszę za mną — powiedział St Vincent.
Schody w górę; na podestach mężczyźni w uniformach trzymający straż; jeszcze jeden czarno-srebrzysty uniform u szczytu schodów; znowu krótka wymiana zdań; tłum lokai w perukach u wejścia; anonsowanie przybyłych wspaniale brzmiącym głosem, przyciszonym, lecz bardzo wyraźnym.
— Admirał jego wysokość lord St Vincent. Kapitan Horatio Hornblower. Porucznik Anthony Barcegirdle.
Sala Audiencyjna zgromadziła barwy prawie wszystkich możliwych mundurów. Szkarłat piechoty; lekka kawaleria we wszystkich kolorach tęczy, z obszyciami z sutaszu i futra, powiewająca połami płaszczów i wlokąca szable za sobą; ciężka kawaleria w sięgających ud butach; biało-zielone mundury obcokrajowców. Zwalisty St Vincent torował sobie drogę między nimi jak okręt wojenny wśród jachtów. A oto i król, siedzący na krześle tronowym z wysokim oparciem; zaskoczeniem było zobaczenie go, w małej, związanej z tyłu peruczce, wyglądającego zupełnie jak swój własny portret. Za nim stali półkolem mężczyźni z wstęgami i gwiazdami orderów. Wstęgi były niebieskie, czerwone, zielone, przepasane przez lewe ramię albo prawe; byli to zapewne kawalerowie Orderu Podwiązki, Orderu Łaźni, Św. Patricka, wielcy mężowie kraju. St Vincent pochylił się przed królem w niezdarnym reweransie.
— Miło mi cię widzieć, milordzie, naprawdę miło — przemówił król. — Nie miałem ani chwili od poniedziałku. Rad jestem, że wszystko poszło dobrze.
— Dziękuję, sir. Czy mogę przedstawić oficera, który był odpowiedzialny za morską część uroczystości?
— Może pan.
Król obrócił wzrok na Hornblowera; miał oczy jasnoniebieskie, wypukłe, lecz o miłym spojrzeniu.
— Kapitan Horatio Hornblower — powiedział St Vincent i Hornblower skłonił się jak umiał najpiękniej, tak jak dziesięć lat temu uczył go francuski emigrant, nauczyciel tańca; lewa stopa wysunięta, dłoń na sercu. Nie wiedział, jak nisko należy się pochylić ani jak długo trwać w zgiętej pozycji. Wyprostował się w końcu, z uczuciem człowieka wynurzającego się na powierzchnię wody po zanurkowaniu na dużą głębokość.
— Jaki okręt, sir? Jaki okręt? — pytał król.
— „Atropos”, dwadzieścia dwa działa, wasza królewska mość.
Chociaż Hornblower nie zmrużył oka poprzedniej nocy, przypuszczał, że padnie takie pytanie, toteż odpowiedział na nie dość szybko.
— Gdzie on jest teraz?
— Deptford, wasza królewska mość.
— Ale pan wkrótce wyrusza w morze?
— Ja… ja… — Hornblower nie mógł dać odpowiedzi na to pytanie, wyręczył go St Vincent.
— Bardzo niedługo, sir — powiedział.
— Tak — zamyślił się król. — Rozumiem.
Podniósł dłoń i potarł czoło gestem niewymownego znużenia, zanim przystąpił do sprawy, którą chciał załatwić.
— Mój wnuk stryjeczny — powiedział — książę Ernest — czy mówiłem już panu o nim, milordzie?
— Tak, sir — odparł St Vincent.
— Czy sądzi pan, że kapitan Hornblower nada się do tego zadania?
— Ależ tak, sir. Jak najbardziej.
— Niecałe trzy lata stażu — zastanawiał się król patrząc na epolet Hornblowera. — Ale niech będzie. Harmond!
— Wasza królewska mość.
Lśniąca od złota postać z wstęgą i gwiazdą wysunęła się naprzód z półkola.
— Przedstaw kapitana Hornblowera Jaśnie oświeconemu.
— Dobrze, wasza królewska mość.
W bladoniebieskich oczach błysnął uśmiech.
— Dziękuję, kapitanie — rzekł król. — Niech pan wykonuje swoje obowiązki tak jak dotąd, a sumienie pańskie zawsze będzie czyste.
— Tak, wasza królewska mość.
St Vincent oddawał znowu ukłon; Hornblower uczynił to samo. Pamiętał, że nie wolno mu odwrócić się plecami do króla — to było prawie wszystko, co wiedział o dworskim ceremoniale — i stwierdził, że wcale nie tak trudno cofać się tyłem. Za drzwiami uformował się już szereg ludzi czekających na audiencję u króla i Hornblower minął ich bokiem, idąc śladem torowym St Vincenta.
— Tędy proszę — mówił Harmond, kierując ich w drugi koniec sali. — Panowie chwilkę zaczekają.
— Służba u jego królewskiej mości dziwnie czasem kojarzy ludzi — zauważył St Vincent, gdy tak stali czekając. — Nie spodziewałem się, że pana tym obarczą, Hornblower.
— Ja… ja wciąż nie bardzo rozumiem, sir — jąkał się Hornblower.
— Och, książę jest…
Harmond był już z powrotem. — Tędy proszę — powiedział.
Powiódł ich ku drobnej postaci oczekującej ze spokojem. Młodzieniec — nie, jeszcze chłopiec — w dziwacznym zielono-złotym mundurze i z krótką szpadą ze złoconą rękojeścią u boku, z orderami na piersi i jeszcze dwoma zawieszonymi na szyi. Za nim stał wysoki osobnik o zwalistej postaci w spokojniejszej wersji tego samego uniformu, o śniadej cerze i tłustych, obwisłych policzkach. Sam chłopiec był przystojny, z jasnymi włosami opadającymi pierścieniami na uszy, z otwartym spojrzeniem niebieskich oczu i lekko zadartym nosem. Tęgi mężczyzna postąpił do przodu, zagradzając nadchodzącym drogę do młodzieńca. Wymienił spojrzenia z Harmondem.
— Prezentacji należy dokonać najpierw mnie — oświadczył chropawym głosem, z niemieckim akcentem, jak się wydało Hornblowerowi.
— A dlaczegóż to, sir? — spytał Harmond.
— Na mocy podstawowych praw Seitz-Bunau tylko marszałek dworu może dokonywać prezentacji przed Jaśnie oświeconym.
— Tak?
— A ja, sir, o czym pan wie, jestem marszałkiem dworu.
— No dobrze, sir — odparł Harmond z rezygnacją. — Czy mogę zatem mieć zaszczyt przedstawienia — jego lordowska wysokość admirał St Vincent, kapitan Horatio Hornblower, porucznik Anthony Bracegirdle.
Hornblower miał już się skłonić, gdy kątem oka dostrzegł, że St Vincent wciąż stoi dumnie wyprostowany, więc powstrzymał się.
— Komu mam honor być przedstawiany? — zapytał St Vincent chłodnym tonem. Wyglądało, że ma on jakieś uprzedzenia w stosunku do Niemców.
— Doktor Eisenbeiss — odpowiedział Harmond.
— Jego ekscelencja baron von Eisenbeiss, marszałek dworu i sekretarz stanu Jaśnie oświeconego księcia Seitz-Bunau — dodał tęgi osobnik. — Jest mi bardzo miło poznać panów.
Przez chwilę wytrzymywał spojrzenie St Vincenta, a potem skłonił się; dopiero gdy Eisenbeiss zaczął wykonywać ukłon, St Vincent odwzajemnił mu się; za jego przykładem poszli Hornblower i Bracegirdle. Wszyscy czterej wyprostowali się równocześnie.
— A teraz — rzekł Eisenbeiss — mam zaszczyt przedstawić…
Odwrócił się do księcia i mówił dalej po niemiecku, przypuszczalnie powtarzając to, co powiedział, po czym kolejno wymienił ich nazwiska. Przy każdym mały książę schylał się w półukłonie, ponieważ jednak St Vincent skłonił się nisko — tak nisko prawie jak przed królem — Hornblower postąpił tak samo. Potem książę powiedział coś po niemiecku do Eisenbeissa, który to przetłumaczył :
— Jego Jaśnie oświecona wysokość mówi, że jest mu bardzo miło poznać oficerów marynarki jego królewskiej mości, ponieważ jest wolą Jaśnie oświeconego prowadzić wraz z nim wojnę przeciwko francuskiemu tyranowi.
— Proszę powiedzieć Jaśnie oświeconemu — odparł St Vincent — że i nam jest bardzo przyjemnie.
W trakcie tłumaczenia tych słów książę obdarzył każdego z nich uśmiechem. Potem nastąpił krępujący moment, gdy wszyscy spoglądali na siebie. Wreszcie Eisenbeiss znowu powiedział coś do księcia i uzyskawszy odpowiedź zwrócił się do przybyłych.
— Jaśnie oświecony mówi, że nie będzie dłużej panów zatrzymywał.
— Phi — fuknął St Vincent, ale raz jeszcze, razem z pozostałymi, skłonił się w pas i wszyscy wycofali się tyłem i bokiem, sprzed oblicza Jaśnie oświeconego.
— Przeklęty parweniuszowski impertynent — burczał pod nosem St Vincent, a potem dodał głośniej: — W każdym razie zrobiliśmy, co do nas należało. Możemy odejść. Idźcie za mną do tamtych drzwi.
Głośnym wołaniem lokaj na dziedzińcu sprowadził powóz lorda. Wsiedli do niego — Hornblower był całkiem oszołomiony chorobą i podniecającym przeżyciem i zaintrygowany incydentem, którego był uczestnikiem.
— A więc, Hornblower, to jest pański midszypmen — odezwał się St Vincent. Głos jego grzmiał jak żelazne obręcze po kocich łbach i Hornblower pomyślał, że może się przesłyszał — tym bardziej że słowa St Vincenta były tak zaskakujące.
— Przepraszam, milordzie?
— Nie wątpię, że słyszał pan. Powiedziałem, że to pański midszypmen… książę Seitz-Bunau.
— Ale któż to jest, milordzie?
— Jeden z tych książątek niemieckich. W zeszłym roku, po drodze do Austerlitz, Bonio wygnał go z jego księstwa. W naszym kraju roi się od książąt niemieckich wypędzonych przez Bonia. Chodzi o to, że, jak pan słyszał, jest on wnukiem stryjecznym króla.
— I on ma być jednym z moich midszypmenów?
— Właśnie. Jest jeszcze na tyle miody, żeby się nauczyć rozumu, w przeciwieństwie do większości z nich. Przeważnie idą do wojska. Do sztabu, niech Bóg ma sztab w opiece. Ale ostatnio modna się stała marynarka wojenna — po raz pierwszy od czasu wojen holenderskich. Wygrywamy bitwy, a wiadomo, że wojsko nie. Wobec tego wszyscy młodzi lordowie, którym się nie powiodło, wstępują teraz do marynarki, zamiast do lekkich dragonów. To pomysł jego królewskiej mości, żeby ten młodzik uczynił to samo.
— Rozumiem, milordzie.
— Jemu to nie zaszkodzi. Ale „Atropos” to oczywiście nie pałac.
— O tym właśnie myślałem, milordzie. Mesa midszypmenów na „Atroposie”…
— Niemniej jednak będzie pan musiał ulokować go tam. Niewiele jest miejsca na gładkopokładowej korwecie. Gdyby to był okręt liniowy, mógłby książę dostać koję dla siebie, ale skoro to ma być „Atropos”, będzie musiał brać, co dają. A nie będzie to kawior ani dziczyzna. Oczywiście przyślę panu rozkazy w tym przedmiocie.
— Tak jest, milordzie.
Powóz ze zgrzytem zatrzymał się przed Admiralicją; ktoś otworzył drzwiczki i St Vincent zaczął gramolić się z siedzenia. Hornblower poszedł za nim pod portyk.
— A więc do widzenia, Hornblower — powiedział St Vincent wyciągając dłoń.
— Do widzenia, milordzie.
St Vincent stał patrząc na niego spod brwi.
— Hornblower — rzekł — marynarka wojenna ma dwa zadania. Jedno znamy wszyscy: bić się z Francuzami i spuścić Boniowi porządne lanie.
— Tak, milordzie?
— O drugim nie myślimy tak dużo. Powinniśmy jednak pilnować, aby odchodząc pozostawiać marynarkę wojenną równie dobrą jak ta, w której służyliśmy. Na razie ma pan, Hornblower, niecałe trzy lata starszeństwa, ale zobaczy pan, lata prędko płyną. Ledwie się pan obejrzy, już będzie miał pan za sobą czterdzieści trzy lata stażu, jak ja. To idzie szybko, zapewniam pana. Może wtedy pan zabierze innego młodego oficera, żeby go przedstawić u dworu.
— Mhh… tak, milordzie.
— Niech pan wybiera starannie, Hornblower, jeśli kiedyś będzie pan musiał. Można się mylić. Ale niech to będą uczciwe pomyłki.
— Tak, milordzie.
— To wszystko.
Starzec odwrócił się już bez słowa, zostawiając Hornblowera z Bracegirdlem pod portykiem.
— Jervie jest w rzewnym nastroju — zauważył Bracegirdle.
— Tak się wydaje.
— Myślę, że chciał powiedzieć, iż poznał się na panu, sir.
— Ale przy tym bezpiecznie stanął na kotwicy — odparł Hornblower, myśląc o tym, co St Vincent powiedział o możliwości popełniania pomyłek.
— Jervie nigdy nie wybacza, sir — powiedział poważnie Bracegirdle.
— No cóż…
Dwanaście lat służby w marynarce wojennej sprawiło, że w pewnych sytuacjach Hornblower stawał się tak dalece fatalistą, iż potrafił wzruszeniem ramion reagować na takie niebezpieczeństwa — przynajmniej póki nie minęły.
— Pozwoli pan, że zabiorę moją opończę łodziową — rzekł — i pożegnam pana, dziękując za wszystko.
— Szklaneczkę czegoś? Filiżankę herbaty? A może coś na ząb, sir?
— Nie, dziękuję. Już pójdę.
Maria czekała go w Deptford, złakniona opowieści o wizycie na dworze i przedstawieniu królowi. Bardzo ją podnieciła wiadomość o tym zamiarze przyniesiona przez Hornblowera. Myśl, że stanie on twarzą w twarz z pomazańcem boskim przytłoczyła ją — akuszerka ostrzegła, że całe to zdenerwowanie może wywołać gorączkę. A on nie tylko został przedstawiony królowi, lecz król przemówił do niego, rozmawiał z nim o jego zawodowej karierze. A do tego będzie miał prawdziwego księcia jako midszypmena — co prawda księcia wygnanego ze swoich włości, lecz równoważył to fakt, że książę jest wnukiem stryjecznym króla, że jest spokrewniony więzami krwi z rodziną królewską. Wiadomość ta usatysfakcjonuje Marię nie mniej niż przedstawienie go na dworze królewskim.
Będzie chciała wiedzieć wszystko, kto był obecny (Hornblower pożałował, że nie był w stanie rozpoznać żadnej z osób stojących za tronem) i co każdy miał na sobie — z tym będzie łatwiej, bo na porannym przyjęciu u króla nie było oczywiście kobiet, a niemal wszyscy mężczyźni byli w mundurach. Będzie musiał uważać opowiadając, żeby nie urazić uczuć Marii. Sam Hornblower walczył o swój kraj; należałoby raczej powiedzieć, że walczy o ideały wolności i prawości przeciwko wyzutemu z zasad tyranowi, który panuje po drugiej stronie Kanału; oklepany zwrot „za króla i ojczyznę” nie odzwierciedlał właściwie jego uczuć. Jeśli gotów był oddać życie za swego króla, to król ten w rzeczywistości nie miał nic wspólnego z sympatycznym starszym panem o wyłupiastych oczach, z którym rozmawiał tego ranka; znaczyło to, że gotów jest umrzeć za ustrój oparty na wolności i ładzie, który reprezentował ten starszy pan. Dla Marii natomiast król symbolizował zupełnie coś innego niż wolność i ład; otrzymał błogosławieństwo Kościoła; był kimś, o kim należy mówić ze czcią. Dla Hornblowera odwrócenie się plecami do króla stanowiło grzech przeciw dobrym manierom, coś, co w pewnym stopniu naruszało zwyczaje konsolidujące kraj w obliczu grożącego niebezpieczeństwa; dla Marii natomiast byłoby to prawie świętokradztwem. Musi uważać, żeby nie mówić zbyt lekkim tonem o starszym panu.
A mimo to (gig wiózł go teraz przez Pool, pod murami Tower) Hornblower musiał przyznać sam przed sobą, że opinia Marii o jego pracy w marynarce nie była tak wzniosła jak własny jego stosunek do służby. Dla Marii był to zawód godny szanującego się człowieka; dawał jej pewien status społeczny, nieosiągalny w inny sposób, i zapewniał utrzymanie jej drogiemu dziecku — teraz już dzieciom, gdy urodziła się mała Maria. Ale poświęcenie dla sprawy; wystawianie się na niebezpieczeństwo w większym stopniu, niż tego wymaga obowiązek; zaszczyty; sława — to dla Marii sprawy mało ważne. W istocie była raczej skłonna kręcić na nie nosem, jako na czysto męskie fanaberie, element skomplikowanej gry czy rytuału wymyślonego przez mężczyzn, żeby mogli czuć się czymś lepszym i innym od kobiet, które dzięki swej próżności i zarozumiałemu poczuciu wyższości nie potrzebują podpierania się takimi niedojrzałymi argumentami.
Hornblower zdziwił się, że gig mija już „Atroposa” stojącego na skraju nurtu. Powinien był cały zamienić się we wzrok, żeby sprawdzić, czy wszystko z okrętem w porządku i czy oficer wachtowy nie przeoczy gigu płynącego w dół rzeki; faktycznie jednak ledwo zdążył odsalutować porucznikowi Jonesowi, a już gig zostawił okręt za sobą. Minęli dok Deptford i sąsiadujący z nim teren Wydziału Zaopatrzenia marynarki, na którym wrzała gorączkowa praca. Z barki żaglowej stojącej przy pomoście grupa robotników wpędzała do zagrody stado świń przeznaczonych na ubój i zasolenie, aby stanowiły pożywienie dla marynarki wojennej.
— Ej, wy tam, nie gapić się! — krzyknął sternik.
Któryś z załogi gigu rzucił widocznie sotto voce dowcip na temat tych świń. Trudno było uwierzyć, nawet gdy się miało je przed oczyma, że twarde jak drewno bryły nieokreślonej substancji, wydawane z beczek z solanką marynarzom na morzu, pochodziły naprawdę z takich porządnych, godnych szacunku zwierząt. Hornblower współczuł swojej załodze. Sternik przełożył ster, żeby wprowadzić gig do Deptford Hard. Hornblower wyszedł na brzeg i podążył do „George'a”, gdzie czekała na niego rodzina. Usiądzie przy łóżku Marii i opowie jej o przepychu na dworze królewskim. Weźmie w ramiona córeczkę; pobawi się z synkiem. Może to będzie ostatni raz; w każdej chwili mogą nadejść rozkazy i będzie musiał wyprowadzić „Atroposa” w morze. Bitwy, burze, rozbicie okrętu, choroba — jakie ma szansę, że wróci? A jeśli nawet wróci, to kwilące niemowlę, jakie tu zostawi, będzie ładnie ubraną panienką bawiącą się lalkami; mały Horatio będzie już na pewno zaczynał wypisywać literki i cyfry rysikiem na tabliczce; a może nawet zacznie odmieniać mensa i poznawać alfabet grecki. A on sam? Miał nadzieję, że będzie mógł powiedzieć, iż spełnił swój obowiązek; miał nadzieję, że jego słabości, z których tak dobrze zdawał sobie sprawę, nie przeszkodzą mu dokonać czegoś, z czego jego dzieci będą mogły być dumne.
Rozdział VII
A więc ma to być Morze Śródziemne. Hornblower siedział w brezentowym krześle w swojej kajucie na „Atroposie”, czytając raz jeszcze dostarczone mu rozkazy.
„Sir,
Lordowie Komisarze z Admiralicji zlecili mi…”
Ma przygotować się z jak największą pilnością do udania się do Gibraltaru, dokąd miał zajść po rozkazy, które mogą zostać mu tam przesłane przez wiceadmirała dowodzącego flotą na Morzu Śródziemnym. Gdyby rozkazy te nie nadeszły, miał ustalić, gdzie można znaleźć przypuszczalnie wiceadmirała i z taką samą pilnością udać się tam, żeby się oddać pod rozkazy tegoż wiceadmirała.
To chyba Cuthbert Collingwood — obecnie lord Collingwood po otrzymaniu godności para za Trafalgar. Hornblower wiedział, że flota, która wygrała tam bitwę — czy raczej jej jednostki będące dalej zdolne do żeglugi — zostały po bitwie skierowane na Morze Śródziemne. Zniszczenie floty francuskiej i hiszpańskiej pod Kadyksem utwierdziło ostatecznie panowanie brytyjskie na Atlantyku, toteż obecnie marynarka wojenna kierowała swoje siły na Morze Śródziemne, aby uprzedzić wszelkie posunięcia, jakie mógłby uczynić Bonaparte teraz, gdy Austerlitz dało mu władzę nad kontynentem europejskim. Austerlitz — Trafalgar. Armia francuska — i Królewska Marynarka Wojenna. Jedną można by przeciwstawić drugiej. Nie ma zakątka w Europie, dokąd nie byłyby w stanie przemaszerować oddziały francuskie — jeśli tylko jest ląd, po którym mogłyby maszerować; nie ma miejsca na morzu, dokąd okręty brytyjskie nie potrafiłyby dotrzeć, żeby rzucić swój wpływ na szalę — jeśli tylko jest woda, na której mogłyby się unosić. Na otoczonym lądami Morzu Śródziemnym, z jego półwyspami i wyspami, siły morskie mogły się najskuteczniej zmierzyć z siłami lądowymi. Krwawy konflikt między tyranią i wolnością, który zdawał się nie mieć końca, tam się rozstrzygnie. A on odegra w nim swoją rolę. Sekretarz Lordów Komisarzy podpisał się „pański uniżony sługa”, lecz przedtem zaznaczył, że ich lordowskie wysokości pozostają w przekonaniu, iż „Atropos” jest gotowy do natychmiastowego odpłynięcia, tak że po otrzymaniu ostatnich rozkazów i przekazaniu na pokład poczty z ostatniej chwili okręt będzie mógł zaraz wyruszyć w drogę. Innymi słowy, Hornblower ze swoją jednostką został postawiony w stan natychmiastowej gotowości.
Hornblower poczuł lekki niepokój, coś jakby gęsią skórkę na karku. Nie był przekonany, że jego okręt jest pod każdym względem przygotowany do wyjścia w morze natychmiast po otrzymaniu takiego polecenia.
Podniósł głos, wołając do wartownika za drzwiami.
— Proszę posłać po pana. Jonesa.
Siedząc z rozkazami w ręku słyszał wołanie powtarzane echem na międzypokładach. Nie upłynęło kilka chwil, a już pan Jones biegiem stawił się przed nim i dopiero wtedy Hornblower uświadomił sobie, że nie przygotował się do wydania odpowiednich rozkazów i zadania niezbędnych pytań. W rezultacie patrzył na Jonesa bez słowa. Układał sobie w mózgu myśli nie reagując na to, o czym informował go wzrok. Nieruchome spojrzenie zbiło z tropu biednego Jonesa, który przyłożył sobie nerwowo dłoń do twarzy. Hornblower spostrzegł plamkę zaschłej piany mydlanej przed prawym uchem Jonesa, a gdy gest porucznika przywrócił go do rzeczywistości, zauważył coś jeszcze: jeden zapadły policzek był gładki i dobrze ogolony, a drugi mocno zarośnięty czarną brodą.
— Przepraszam, sir — tłumaczył się Jones — ale pańskie wezwanie zastało mnie w trakcie golenia, a uważałem, że lepiej stawić się natychmiast.
— Bardzo dobrze, panie Jones — odparł Hornblower; wcale się nie zmartwił, że Jones ma coś do wyjaśnienia, gdyż sam nie był jeszcze gotów z określonymi rozkazami, jakie dobry oficer powinien być zdolny wydać od razu.
Pod jego krępującym spojrzeniem Jones musiał odezwać się ponownie.
— Czy pan mnie potrzebował, sir?
— Tak — powiedział Hornblower. — Mamy rozkazy kierujące nas na Morze Śródziemne.
— Naprawdę, sir? — odezwania pana Jonesa niezbyt były pomocne w posuwaniu naprzód rozmowy.
— Proszę o raport, jak szybko możemy być gotowi do wyjścia w morze.
— Więc, sir…
Jones podniósł znowu dłoń do twarzy; może wydłużyła mu się tak od nawyku pociągania za podbródek.
— Czy zapasy i woda są kompletne?
— Otóż, sir, pan rozumie…
— Pan chce powiedzieć, że nie?
— N…nie, sir. Niezupełnie.
Hornblower miał już zażądać wyjaśnień, ale w ostatniej chwili zmienił zamiar.
— Na razie nie będę pytał dlaczego. Ile nam brakuje?
— No więc, sir… — Nieborak Jones zaczął spiesznie wyliczać. Brakowało dwudziestu ton wody. Chleba, alkoholu, mięsa…
— Pan chce powiedzieć, że mając prowianturę marynarki po drugiej stronie rzeki nie zapewnił pan pełnego zaopatrzenia okrętu?
— Ale, sir… — Jones próbował tłumaczyć, że nie wydawało mu się rzeczą konieczną ściągać zapasy na gwałt. — Było pełno innej roboty dla marynarzy, sir, z wyposażeniem okrętu.
— Rozkłady wacht? Rozkłady stanowisk alarmu bojowego?
Były to listy przydzielające ludzi do poszczególnych zadań i stanowisk na okręcie.
— Brak nam dwudziestu marynarzy marsowych — żalił się Jones.
— To jeszcze jeden powód więcej, żeby jak najlepiej wykorzystać tych, co są.
— Tak, sir. Oczywiście, sir. — Jones desperacko szukał w głowie jakiejś wymówki dla siebie. — Część naszych zapasów wołowiny, sir… ona… ona nie nadaje się do jedzenia.
— Gorsza niż zwykle?
— Tak, sir. Musi być ze starych zapasów. Naprawdę niedobra, przynajmniej część.
— Która warstwa beczułek?
— Zapytam intendenta, sir.
— To znaczy, że pan nie wie?
— Nie, sir… tak, sir.
Hornblower znów zamyślił się głęboko, a że i tym razem nie odwrócił oczu od twarzy Jonesa, nieudolny pierwszy oficer dalej nie mógł wrócić do równowagi. Właściwie Hornblower miał pretensję do siebie samego. W ciągu tych kilku dni od otrzymania dowództwa nad „Atroposem” był bardzo zajęty przeróżnymi szczegółami związanymi z pogrzebem Nelsona, a potem własnymi problemami rodzinnymi, ale to wszystko go nie tłumaczyło. Dowódca okrętu powinien zawsze wiedzieć, jaki jest stan jego jednostki. Był bardzo zły na siebie. Nie znał prawie nazwisk oficerów; nie umiałby nawet powiedzieć, jaki rodzaj walki może podjąć „Atropos” — a przecież wystarczy posunąć się trochę w dół rzeki, żeby jego okręt mógł znaleźć się w boju.
— Co z zapasami artyleryjskimi? — pytał dalej. — Proch? Śrut? Przybitki? Naboje?
— Poślę po artylerzystę, sir, pan pozwoli? — poprosił Jones. Był zrozpaczony, że jego kompletna nieudolność wyszła na jaw.
— Niech tu będą za minutę — rozkazał Hornblower. — Intendent, artylerzysta, bosman, bednarz, zastępca oficera nawigacyjnego.
Byli to szefowie działów odpowiedzialni, poprzez pierwszego oficera, przed dowódcą za prawidłowe funkcjonowanie okrętu.
— Tak jest, sir.
— Co to, u diabła, za hałas? — odezwał się z rozdrażnieniem Hornblower. Od kilku minut nad ich głowami na pokładzie rufowym trwała jakaś kłótnia. Przez świetlik dobiegły obce głosy.
— Mam sprawdzić, sir? — powiedział Jones skwapliwie, mając nadzieję, że odwróci w ten sposób uwagę od siebie. Ale gdy mówi! te słowa, ktoś zapukał do drzwi kabiny.
— Zaraz się dowiemy — odparł Hornblower. — Wejść!
W otwartych drzwiach stanął midszypmen Horrocks.
— Sir, pan Still przesyła wyrazy uszanowania i zawiadamia, że przybyli jacyś panowie z listem z Admiralicji do pana, sir.
— Niech przyjdą tutaj.
Można się spodziewać tylko kłopotów, takich czy innych, myślał Hornblower czekając. Jeszcze jedna dystrakcja w chwili, gdy ma tyle do zrobienia. Horrocks wprowadził dwie osoby, dużą i małą, w mundurach połyskujących zielenią i złotem — Hornblower widział tych ludzi nie dalej jak wczoraj, na dworze królewskim; niemieckie książątko i jego guwerner. Podniósł się z krzesła i gdy Eisenbeiss postąpił do przodu w wyszukanym ukłonie, odwzajemnił mu się krótkim skinieniem głowy.
— I cóż, sir?
Eisenbeiss wręczył mu ceremonialnie list; Hornblower stwierdził rzutem oka, że list ten był adresowany do niego. Otworzył go ostrożnie i przeczytał.
„Niniejszym prosi się pana i nakazuje przyjąć na swój okręt Jaśnie oświeconego Ernesta księcia Seitz-Bunau, który otrzymał rangę midszypmena Królewskiej Marynarki Wojennej. Dołoży pan pilności w zapoznawaniu Jaśnie oświeconego z jego nowym zawodem i kontynuowaniu jego edukacji, gotując go do dnia, niezbyt odległego, jeśli Opatrzność pozwoli, gdy Jaśnie oświecony znów obejmie rządy nad należnym mu dziedzicznie krajem. Przyjmie pan również na swój okręt jego ekscelencję barona Ottona von Eisenbeiss, szambelana i pierwszego sekretarza Jaśnie oświeconego księcia. Jego ekscelencja praktykował do niedawna jako chirurg i otrzymał z biura marynarki wojennej patent chirurga w Królewskiej Marynarce Wojennej. Będzie pan mógł zatem korzystać na swoim okręcie z usług jego ekscelencji jako chirurga, ale przy tym, na ile pozwoli na to dyscyplina marynarki i Regulamin Wojenny, będzie on pełnił funkcję szambelana Jaśnie oświeconego księcia”.
— Rozumiem — mruknął. Popatrzył na dziwaczną parę w bijących blaskiem mundurach. — Witam na okręcie, wasza wysokość.
Książę skinął głową i uśmiechnął się, wyraźnie nie rozumiejąc słów Hornblowera.
Hornblower usiadł, zaś Eisenbeiss zaczął od razu mówić; twardy niemiecki akcent podkreślał rozżalenie w jego głosie.
— Muszę zaprotestować, sir — powiedział.
— Tak? — odparł Hornblower tonem, który można było uznać za ostrzegawczy.
— Jaśnie oświecony nie jest traktowany z należytym respektem. Gdy dotarliśmy do okrętu, posłałem lokaja na pokład, żeby nas zaanonsował, tak aby jego wysokość mogła zostać przyjęta z królewskimi honorami. Ale mu tego absolutnie odmówiono, sir. Ten człowiek na pokładzie, przypuszczam, że oficer, stwierdził, że nie ma instrukcji. Dopiero kiedy pokazałem mu ten list, sir, pozwolił nam w ogóle wejść na burtę.
— I słusznie. Nie miał instrukcji.
— Wobec tego mam nadzieję, że go pan odpowiednio ukarze. I czy mogę przypomnieć, że siedzi pan w obecności osoby krwi królewskiej?
— Proszę mówić do mnie „sir” — przerwał mu Hornblower. — I zwracać się do mnie tak, jak powinien się zwracać mój podwładny.
Eisenbeiss podskoczył z oburzenia, aż jego głowa wyrżnęła z trzaskiem o belkę pokładową; przerwało to potok jego słów i Hornblower mógł ciągnąć dalej.
— Jako oficerowie w służbie królewskiej powinniście nosić mundury królewskie. Czy macie ze sobą swoje rzeczy?
Eisenbeiss był wciąż zbyt oszołomiony, żeby odpowiadać, gdyby nawet zrozumiał, o co chodzi, więc wyręczył go Horrocks.
— Przepraszam, sir, są w łodzi przy burcie. Pełno skrzyń.
— Dziękuję, panie Horrocks. Doktorze, rozumiem, że posiada pan niezbędne kwalifikacje zawodowe, aby pracować na okręcie w charakterze chirurga. Czy tak?
Eisenbeiss wciąż usiłował zachować godność.
— Jako do sekretarza stanu należy zwracać się do mnie per „wasza ekscelencjo” — powiedział.
— Ale jako do chirurga na okręcie będzie się mówić do pana per „doktorze”. I to jest ostatni raz, że daruję opuszczenie słowa „sir”. A teraz. Pańskie kwalifikacje?
— Jestem chirurgiem… sir.
Eisenbeiss dodał ostatnie słówko, widząc podnoszące się brwi Hornblowera.
— Praktykował pan ostatnio?
— Jeszcze parę miesięcy temu… sir. Byłem chirurgiem na dworze Seitz-Bunau. Ale teraz jestem…
— Teraz jest pan chirurgiem na królewskim okręcie „Atropos” i możemy darować sobie farsę z pańskim stanowiskiem sekretarza stanu.
— Sir…
— Doktorze, proszę być cicho. Panie Horrocks!
— Sir!
— Proszę przekazać pozdrowienia ode mnie panu Stillowi. Niech wciągną bagaże tych dżentelmenów. Mają oni natychmiast wybrać rzeczy najpotrzebniejsze, tyle, ile się zmieści w jednej skrzynce marynarskiej dla każdego. Reszta ma za dziesięć minut zostać zabrana z okrętu przez łódź, która te rzeczy przywiozła. Czy to jasne, panie Horrocks?
— Tak jest, sir. Przepraszam bardzo, ale z bagażami jest dwóch lokai.
— Lokai?
— Tak, sir. W podobnych uniformach — Horrocks wskazał na zielono-zlote ubrania Niemców.
— A więc mamy o dwóch członków załogi więcej. Wciągnijcie ich na listę i poślijcie do obsady dziobu.
Marynarka wojenna zawsze potrafiła znaleźć zatrudnienie dla ludzi; dwójka tłustych, dobrze odżywionych lokai stanie się w przyszłości parą pożytecznych marynarzy.
— Ale, sir… — zaczął Eisenbeiss.
— Doktorze, proszę mówić tylko wtedy, kiedy się mówi do pana. Panie Horrocks, zabierze pan księcia i ulokuje go w pomieszczeniu midszypmenów. Przedstawię panów sobie. Pan midszypmen Horrocks — ee, pan midszypmen książę.
Horrocks automatycznie wyciągnął rękę, a książę, równie automatycznie, ujął ją, nie zdradzając po sobie żadnej nagłej zmiany wskutek skalania dotknięciem ręki zwykłego człowieka. Uśmiechnął się nieśmiało, nic nie rozumiejąc.
— Panie Horrocks, proszę także przekazać ode mnie pozdrowienia zastępcy oficera nawigacyjnego. Niech go pan poprosi, żeby łaskawie wskazał doktorowi, gdzie będzie spał na dziobie.
— Tak jest, sir.
— A teraz, doktorze, za pół godziny chcę zobaczyć was obu w mundurach królewskich. Wówczas będzie pan mógł przystąpić do pełnienia swoich obowiązków. Właśnie wtedy pierwszy oficer, intendent i pan zaczniecie dochodzenie w celu zadecydowania, czy niektóre beczułki z wołowiną nadają się do spożycia. Będzie pan w tym zespole pełnił funkcję sekretarza; chcę mieć w południe pański raport na piśmie. A teraz proszę iść za panem Horrocksem.
Eisenbeiss zawahał się przez moment pod ostrym spojrzeniem Hornblowera, zanim odwrócił się, żeby opuścić kajutę, lecz gdy doszedł do zasłony, znów dał wyraz swemu oburzeniu.
— Napiszę do premiera, sir — oświadczył. — Niech się dowie, jak traktuje się sprzymierzeńców jego królewskiej mości.
— Tak, doktorze. Jeśli pan wejdzie w kolizje z Dekretem o buncie, zawiśnie pan na rei. No więc, panie, Jones, wracając do tych rozkazów wacht i stanowisk alarmu bojowego…
Zwracając się do Jonesa z zamiarem dalszego omawiania spraw związanych z przygotowaniem „Atroposa” do wyjścia w morze Hornblower czynił sobie w duchu wymówki. Potrafił dosyć skutecznie zastraszyć głupiego doktora niemieckiego; może sobie pochlebić, że dobrze wyszedł z trudnej, chociaż mało istotnej sytuacji. Ale nie jest to żaden powód do dumy wobec faktu, że nie wywiązał się ze swoich rzeczywistych obowiązków. Stracił cenne godziny. W ciągu ubiegłych dwóch dni dwukrotnie bawił się z synkiem; siedział przy łóżku żony i brał na ręce córeczkę w czasie, kiedy właściwie powinien był być tu, na pokładzie, i pilnować spraw swego okrętu. Nie mógł się wymawiać, że tych wszystkich rzeczy powinien był dopilnować Jones; obowiązkiem Hornblowera było pilnowanie Jonesa, aby to uczynił. Oficer marynarki wojennej nie powinien mieć żony ani dzieci — obecna sytuacja była potwierdzeniem prawdziwości tego banalnego poglądu. Doszedłszy do takiego wniosku, Hornblower zagryzł mocno wargi. Zostało dziś jeszcze osiem godzin światła dziennego. Przystąpił do starannego rozplanowania tych ośmiu godzin. Były sprawy wymagające jego osobistego udziału, jak na przykład interwencja u inspektora stoczni; inne mógł spokojnie powierzyć podwładnym. Pewne prace można będzie prowadzić na jednej burcie okrętu, drugą zostawiając wolną; do niektórych zadań potrzeba doświadczonych marynarzy, inne mogą być wykonane przez szczury lądowe. Są prace, których nie da się zacząć przed ukończeniem innych. Jeśli dobrze wszystkiego nie obmyśli, może się okazać, że niektórzy oficerowie będą musieli być w dwóch miejscach naraz, nastąpi zamieszanie, opóźnienie, niepotrzebny bałagan. Ale przy dobrym zaplanowaniu wszystko to da się zrobić.
Kolejno wzywał do swojej kajuty intendenta, artylerzystę, bosmana, bednarza, przydzielając im zadania i każdemu, z oporami, dając część żądanej przez nich liczby ludzi. Wkrótce okręt napełnił się świergotem gwizdków.
— Załoga szalupy na pokład!
Niezadługo szalupa, wypełniona pustymi baryłkami, przygotowanymi przez bednarza i jego pomocników, ruszyła na drugą stronę rzeki, żeby zacząć dowożenie dwudziestu ton wody niezbędnej dla uzupełnienia potrzeb okrętu. Tuzin poganianych przez bosmana marynarzy rozbiegło się po wantach i rejach; trzeba było przygotować talie rejowe i sztagtalie do operacji przewidzianych do wykonania tego dnia.
— Panie Jones! Opuszczam teraz okręt. Niech pan ma dla mnie gotowy raport o wołowinie, kiedy wrócę ze stoczni.
Hornblower zauważył dwie postacie na pokładzie rufowym, starające się zwrócić na siebie jego uwagę. Byli to książę i doktor. Przebiegł wzrokiem po ich mundurach, po naszywkach midszypmeńskich na kołnierzu i gładkim uniformie chirurga.
— Może być — orzekł. — Doktorze, pańskie obowiązki czekają na pana. Panie Horrocks, proszę zaopiekować się księciem przez dzień dzisiejszy. Niech pan wezwie mój gig.
Kapitan inspektor stoczni wysłuchał żądań Hornblowera z obojętnością nabytą w czasie długich lat wysłuchiwania ponagleń ze strony oficerów.
— Sir, mogę przysłać ludzi po pociski. Lewa burta jest wolna, żeby mógł do niej podejść hulk z prochem — za pół godziny przesilenie pływu, sir. Jeśli trzeba, mogę dać także ludzi do obsadzenia hulka. Brakuje mi tylko czterech ton. Hulk załatwi to w pół godziny.
— Mówi pan, że już jest pan gotów?
— Tak, sir.
Kapitan inspektor spojrzał na „Atroposa” stojącego na kotwicy w środku nurtu.
— Bardzo dobrze. Mam nadzieję, kapitanie, dla pańskiego własnego dobra, że to, co pan mówi, nie mija się z prawdą. Może pan zacząć przeciągać hulk pod burtę — ostrzegani pana, że chcę go mieć z powrotem na cumach za godzinę.
— Dziękuję, sir.
Gdy wrócił na „Atroposa”, po okręcie rozniosło się wołanie.
— Marynarze do kabestanu! Obsada śródokręcia! Żaglomistrze ! Sanitariusze!
Ze wszystkich zakamarków okrętu przygnano marynarży do handszpaków kabestanu — każda para ramion, każdy mocny grzbiet nadawał się do tego. Po pokładzie przetoczył się łoskot werbla.
— Wygasić wszystkie ognie!
Kucharz z pomocnikami wyrzucili za burtę żarzące się węgle z kuchni i niechętnie ruszyli obsadzić talie rei i sztagtalie. Do burty podchodził wolno hulk z prochem. Miał mocny dźwig nożycowy i szerokie otwory łukowe, co sprawiało, że dobrze się nadawał do szybkiego przeładunku materiałów wybuchowych. Cztery tony prochu, osiemdziesiąt baryłek, każda po centnarze, wynurzyły się z ładowni hulka i zostały opuszczone do ładowni „Atroposa”, gdzie artylerzysta z pomocnikami i spoconą brygadą roboczą ciężko pracowali w zupełnych niemal ciemnościach — na bosaka, aby nie wywołać iskry tarciem obuwia — rozlokowując baryłki w magazynach. Któregoś dnia „Atropos” będzie może walczył o swe istnienie, i wówczas to istnienie może zależeć od prawidłowego ustawienia tych baryłek w ładowni, tak aby można było z nich łatwo korzystać, dostarczając proch do dział na pokładzie.
Członkowie zespołu dochodzeniowego pojawili się na pokładzie — zakończyli właśnie badanie zepsutych beczułek z wołowiną.
— Panie Jones, proszę poinstruować doktora, jak ma sporządzić raport we właściwej formie — rozkazał Hornblower, a potem zwrócił się do intendenta: — Panie Carslake, chciałbym podpisać pańskie zamówienia, jak tylko ten raport będzie gotów.
Jeszcze ostatnie spojrzenie po okręcie i Hornblower mógł zejść pod pokład, wziąć pióro, atrament i papier i zająć się już tylko układaniem odpowiedniego listu przewodniego do Wydziału Zaopatrzenia (sformułowanego w sposób prawidłowy, dający wyraz pilności sprawy i taktownie zmuszający władze do zgody, nie nudząc zbytnim naleganiem o przychylne załatwienie próśb), który zaczynał się słowami: „Sir, mam zaszczyt przesłać w załączeniu…”, a kończył: „…w możliwie jak najlepiej pojętym interesie służby królowi, pański posłuszny sługa…”
Teraz mógł już wrócić na pokład, żeby sprawdzić, jak posuwa się praca i wyrzucić z siebie złość, czekając na Jonesa i Carslake'a, którzy mieli przygotować mu dokumenty. Pośród zgiełku i zamętu musiał raz jeszcze skoncentrować się, żeby uważnie przeczytać papiery, po czym położył na nich dumny podpis: „H. Hornblower, Kapitan”.
— Panie Carslake, może pan popłynąć moim gigiem do Wydziału Zaopatrzenia. Panie Jones, spodziewam się, że prowiantura zażąda ludzi do obsadzenia lichtugi. Niech pan łaskawie tego dopilnuje.
Została mu teraz chwila czasu, żeby popatrzeć, jak pracują marynarze, nasadzić swój trójgraniasty kapelusz na głowę, spleść dłonie za plecami, przejść wolno na dziób, bardzo się starając, żeby wyglądać tak obojętnie i niewzruszenie, jakby cały ten rejwach był rzeczą najnaturalniejszą w świecie.
— Przestać ciągnąć sztagtalię! Obkładać!
Baryłka z prochem zawisła tuż nad pokładem. Hornblower starał się mówić spokojnie, bez podniecenia. Któraś klepka w baryłce nadpękła nieco. Na pokładzie widać było cienką strużkę ziaren prochu; dalsze sypały się wolno z otworu.
— Zabrać tę baryłkę z powrotem na hulk. Hej, pomocniku bosmana, weźcie mokrą szmatę i zetrzyjcie ten proch z pokładu.
Proch mógł się łatwo zapalić przez przypadek. Ogień rozprzestrzeniłby się wówczas migiem we wszystkich kierunkach; cztery tony prochu na „Atroposie”, ze czterdzieści pewnie na hulku — co ostałoby się w takim wypadku z jednostek morskich stłoczonych w Pool? Marynarze patrzyli na niego; była to dogodna chwila, żeby zagrzać ich do pracy.
— Widzicie, chłopcy, tam jest szpital Greenwich — przemówił Hornblower wskazując w kierunku biegu rzeki na wdzięczną sylwetkę budowli Wrena. — Niektórzy z nas pewnie wylądują tam kiedyś, ale ja bym wolał, żeby nas tam nie wdmuchnęło już dzisiaj.
Dowcip był może słaby, mimo to kilku zareagowało wyszczerzeniem zębów.
— Pracujcie dalej!
Hornblower ruszył znów w stronę dziobu, niewzruszony dowódca, a przy tym na tyle ludzki, że zdobył się na zażartowanie. Zachowywał się podobnie jak wobec Marii, gdy wydawała się być nie w humorze.
Nadpłynęła lichtuga z pociskami i ustawiała się przy prawej burcie. Hornblower spojrzał w dół na nią. Dziewięciofuntowe kule do czterech armat dalekiego zasięgu — dwóch na dziobie i dwóch na rufie; dwunastofuntowe pociski do osiemnastu karonad stanowiących podstawowe uzbrojenie okrętu. Te dwadzieścia ton żelaza leżące na dnie barki wyglądało na śmiesznie mały ładunek, gdy patrzył na nie człowiek mający za sobą służbę na okręcie liniowym; stary „Renown” zużyłby cały ten zapas w ciągu kilku godzin walki. Kule te stanowiły poważną część obciążenia „Atroposa”. Połowa zostanie rozłożona stosunkowo równomiernie wzdłuż burt w pojemnikach na pociski; to, gdzie postanowi on zasztauować pozostałe dziesięć ton, będzie rzeczą niezwykle istotną dla „Atroposa”, gdyż może zwiększyć lub zmniejszyć jego prędkość o węzeł, spowodować, że będzie sztywny albo miękki na wietrze i łatwy lub trudny do prowadzenia pod żaglami. Hornblower nie mógł podjąć tej decyzji, póki reszta zapasów nie znajdzie się na pokładzie i póki nie sprawdzi przegłębienia okrętu. Przebiegi uważnym spojrzeniem po siatkach, w których pociski miały być wciągane po prawej burcie na fokrei, i przypomniał sobie, co wiedział o wytrzymałości lin manilowych — ta, mógł to od razu powiedzieć — była już używana od kilku lat.
— Ładujcie po szesnaście kul na jeden unoś — krzyknął do barki — ani sztuki więcej.
Swoim zwyczajem poświęcił chwilę na wyobrażenie sobie, co by się stało, gdyby któraś z tych siatek pękła; kule posypałyby się z powrotem do lichtugi; spadając z poziomu rei mogłyby przebić dno; z ładunkiem, jaki lichtuga ma na pokładzie, zatonęłaby jak kamień tu, na skraju toru wodnego, wielce komplikując ruch statków w porcie londyńskim, zanim nurkowie z wielkim trudem nie uwolniliby wraka od ciężaru kul, a pontony ratownicze nie odciągnęłyby go z toru wodnego. Ogromny ruch w porcie londyńskim zostałby poważnie zahamowany wskutek chwilowego niedopatrzenia stanu siatki na ładunek.
Jones podszedł szybkim krokiem z drugiej strony pokładu i zasalutował.
— Sir, kończą już ładować proch.
— Dziękuję, panie Jones. Proszę odprowadzić hulk i postawić go w jego miejscu cumowania. Pan Owen może przysłać tu chłopców od noszenia prochu, żeby układali kule w pojemnikach w miarę ich dostarczania na pokład.
— Tak jest, sir.
Gig wracał zza rzeki z Carslake'em na ławce sterowej.
— I cóż, panie Carslake? Jak prowiantura przyjęła pańskie zamówienia?
— Zaakceptowali je, sir. Jutro rano zapasy będą na nabrzeżu.
— Jutro? Czy słuchał pan moich rozkazów, panie Carslake? Nie chciałbym stawiać czarnego znaczka przy pańskim nazwisku. Panie Jones! Płynę do Wydziału Zaopatrzenia stoczni. Pan uda się tam ze mną, panie Carslake.
Prowiantura była wydziałem Urzędu Marynarki Wojennej, a nie Admiralicji. Z jej urzędnikami trzeba inaczej rozmawiać niż z ich kolegami ze stoczni. Można by nawet pomyśleć, że te dwie organizacje rywalizują ze sobą, zamiast pracować dla wspólnego patriotycznego celu, przeciwko śmiertelnemu wrogowi.
— Mogę sam dostarczyć ludzi do wykonania pracy — mówił Hornblower — panowie nie muszą wcale posyłać swoich brygad.
— Hmm — zastanawiał się inspektor prowiantowy.
— Przeniesiemy sami wszystko na nabrzeże i przewieziemy barkami na okręt.
— Hmm — powtórzył inspektor trochę mięknąc.
— Będę panu wysoce zobowiązany — ciągnął Hornblower. — Proszę tylko polecić któremuś ze swoich pracowników, żeby wskazał dowódcy mojej brygady roboczej, gdzie są zapasy. Wszystko inne zostanie załatwione. Bardzo pana proszę, sir.
Urzędnikowi biura marynarki wojennej sprawiało ogromną satysfakcję mieć dowódcę okrętu prawie na kolanach przed sobą. Równie przyjemna była mu myśl, że marynarka zrobi całą robotę, oszczędzając prowianturze kłopotów z rozliczeniami za czas pracy. Hornblower zauważył wyraz zadowolenia na tłustym obliczu urzędnika. Starłby go chętnie pięścią, ale dalej udawał pokorę. Jemu nie przynosiło to żadnego uszczerbku, a dzięki temu nakłaniał urzędnika do postąpienia zgodnie z jego wolą równie skutecznie jak groźbami.
— Jest jeszcze ta sprawa zapasów wybrakowanych przez was — zauważył inspektor.
— Mój zespół dochodzeniowy działał zgodnie z przepisami — oświadczył Hornblower.
— Tak — mruknął inspektor w zamyśleniu.
— Mogę oczywiście zwrócić panu baryłki — zasugerował Hornblower. — Zamierzałem to uczynić zaraz po wyrzuceniu wołowiny do rzeki.
— Nie, proszę się nie trudzić. Zwróćcie mi je razem z zawartością.
Sposób myślenia tych biurokratów był nie do pojęcia dla normalnego człowieka. Hornblower nie mógł uwierzyć — chociaż było to rzeczą całkiem prawdopodobną — że inspektor ma osobiście jakiś interes wiążący się ze sprawą odrzuconych zapasów. Fakt, że zostały uznane za wybrakowane stanowiłby przypuszczalnie skazę na jego aktach lub aktach prowiantury. Jeśli baryłki zostaną zwrócone, nie będzie potrzeba wspominać oficjalnie o ich odrzuceniu i uda się je pewnie wepchnąć na jakiś inny okręt — taki, co będzie wychodził w morze, nie mając możności uprzedniego skontrolowania dostarczonego towaru. Marynarze walczący za kraj mogą głodować, byle tylko akta Wydziału Zaopatrzenia pozostały w porządku.
— Chętnie zwrócę je bez opróżniania, sir — zgodził się Hornblower. — Odeślę je panu barką, która przywiezie inne zapasy.
— To byłoby dobrze — ucieszył się inspektor.
— Bardzo się cieszę, sir, i jak już powiedziałem, jestem panu wielce zobowiązany. Za dziesięć minut będzie tu szalupa z moją brygadą roboczą.
Hornblower pochylił się w ukłonie z całym namaszczeniem, na jakie umiał się zdobyć; nie był to moment, żeby przez drobiazg narażać się na wielką stratę. Odszedł w ukłonach, zanim dyskusja mogła się rozwinąć na nowo. Ale ostatnie słowa inspektora były:
— Kapitanie, proszę pamiętać o zwrocie tych beczułek.
Hulk amunicyjny został już odholowany na swoje miejsce cumowania; pozostałe zapasy artyleryjskie ładowane na okręt nie były duże: wiązki przybitek i bele pustych woreczków z serży na ładunki, kilka krążków giętkich wyciorów, zapasowe lawety armatnie, zwoje wolnotlącego lontu — najprzeróżniejsze akcesoria niezbędne do funkcjonowania dwudziestu dwóch dział. Hornblower posłał midszypmena Smileya z brygadą roboczą, jak to obiecał w prowianturze.
— Panie Carslake, weźmiecie ze sobą te wybrakowane baryłki. Przyrzekłem je zwrócić i muszę dotrzymać słowa.
— Tak jest, sir — odrzekł Carslake.
Carslake był wielkogłowym młodzieńcem z jasnoniebieskimi, pozbawionymi wyrazu oczyma; teraz oczy te patrzyły jeszcze bardziej bezmyślnie niż zwykle. Był świadkiem rozmowy Hornblowera z inspektorem, ale nie zdradził się, co o tym sądzi. Hornblower nie umiałby powiedzieć, czy jego intendent okrętowy w pełni aprobuje ocalenie tych zapasów, by w efekcie został nabity w butelkę jakiś inny okręt, czy też będąc marynarzem świadomym niedostatków czekających go na morzu potępia słabość Hornblowera, który zgodził się na to, czego żądał od niego inspektor.
— Oznakuję je przed zwrotem — oświadczył Hornblower.
Idąc tak łatwo na ustępstwa wobec inspektora myślał o użyciu farby, ale takie rozwiązanie niezbyt mu odpowiadało, gdyż farbę można dosyć szybko usunąć terpentyną. Na szczęście w tym właśnie momencie przyszedł mu do głowy lepszy pomysł.
— Niech kucharz rozpali ogień w kuchni — rozkazał — Będę potrzebował… będę potrzebował kilku rozgrzanych w ogniu stempli do muszkietów. Zechce je pan pobrać od zbrojarza.
— Tak jest, sir. Przepraszam, sir, ale już dawno minął czas obiadu załogi.
— Zjedzą go, jak ja będę miał czas na swój obiad — odparł Hornblower.
Był rad, że słowa jego zostaną usłyszane na pełnym marynarzy pokładzie, bo od jakiegoś czasu sam zastanawiał się nad porą posiłku załogi, chociaż był zdecydowany nie tracić teraz na to czasu.
Pierwsze odrzucone baryłki, trzeszczące i kołyszące się na linie, wyciągnięto z ładowni i opuszczono na pokład. Hornblower popatrzył dookoła; zauważył Herrocksa z młodym księciem; książę, oszołomiony nie kończącym się zamieszaniem, nie odstępował go.
— Pan to może zrobić, panie Horrocks. Proszę do mnie — zawołał Hornblower. Wziął kredę zza tabliczki przy kompasie i dużymi literami na ukos przez beczułkę wypisał: WYBRAKOWANA. — W palenisku kuchni rozgrzewają się dwa pręty. Obaj z księciem możecie zająć się znakowaniem tych beczułek. Na każdej wypalcie te same litery. Zrozumiano?
— Ee… tak, sir.
— Porządnie i głęboko, żeby nie można ich było zheblować. Proszę dobrze tego dopilnować.
— Tak jest, sir.
Pod burtą, z lewej strony, w miejscu skąd odszedł właśnie hulk prochowy, stała teraz następna barka ze stoczni. Pełno w niej było zapasów bosmańskich: lin, płótna żaglowego, farb; kilku zmęczonych marynarzy wrzucało wiązki tych rzeczy na pokład. Wydawało się, że nie ma końca ekwipowaniu „Atroposa” do wyjścia w morze. Sam Hornblower czuł w nogach zmęczenie niby ochwacony koń i musiał stać sztywno, żeby to ukryć. Lecz gdy popatrzył na rzekę, zobaczył barkę z urzędu prowiantury już wynurzającą się z Greek. Marynarze pod dowództwem Smileya poruszali długimi wiosłami, z wysiłkiem prowadząc ciężkie cielsko barki przez prąd odpływu. Hornblower mógł dojrzeć z pokładu rufowego, że barka wypełniona jest beczkami, baryłkami i workami sucharów. Już niedługo brzuch „Atroposa” będzie pełny. Do jego nozdrzy dobiegł gryzący swąd rozżarzonych do czerwoności prętów, którymi wypalano napisy na przesiąkłych solanką beczułkach z zepsutym mięsem. Żaden okręt nie przyjmie tych zapasów. Dla Jaśnie oświeconego było to dość niecodzienne zajęcie. Jak brzmiały te rozkazy? „Dołoży pan pilności w zapoznawaniu Jaśnie oświeconego z jego nowym zawodem”. No cóż, może nie jest to takie złe wprowadzenie w metody stosowane przez ludzi walki i przez pracowników cywilnych.
Później — znacznie później, jak mu się wydało — pojawił się pan Jones i zasalutował.
— Mamy już na pokładzie resztę zapasów, sir. Pan Smiley odsyła właśnie barkę do urzędu prowiantury.
— Dziękuję, panie Jones. Proszę wezwać mój gig.
Schodząc do łódki czuł na sobie spojrzenia wielu zmęczonych oczu. Zimowe popołudnie rozpływało się w chłodnej, ponurej mżawce, bo właśnie zaczął siąpić deszcz. Hornblower opłynął okręt w takiej odległości, żeby można było bez trudu sprawdzić jego przegłębienie. Obejrzał „Atroposa” od dziobu, od strony burty i od rufy. Przed oczy wyobraźni przywołał kształt jego części podwodnej. Patrzył na rozpiętość rei dolnych; w tym miejscu wiatr będzie napierał na płótno żagla, obliczył więc w myśli równowagę działających tu sił, stosunek siły wiatru i poprzecznego oporu kadłuba oraz zależność między naporem na kliwry a reakcją steru. Musiał brać pod uwagę zdolność żeglugową i zwrotność oraz prędkość okrętu. Wrócił na pokład, gdzie czekał na niego Jones.
— Musimy zwiększyć przegłębienie na dziób — oznajmił Hornblower. — Niech ustawią te beczki z wołowiną w dziobowej części ładowni, a pociski niech ułożą w przedniej części magazynu. Proszę posłać ludzi do roboty.
Jeszcze raz powietrze nad pokładami przeszył przenikliwy dźwięk gwizdków i marynarze zabrali się do przenoszenia stojących na pokładzie zapasów. Powrót Hornblowera z następnego objazdu okrętu oczekiwany był z niepokojem.
— Na razie wystarczy — zdecydował.
Nie była to decyzja podjęta na chybcika ani na pokaz. Gdy tylko „Atropos” odejdzie od lądu, znajdzie się w niebezpieczeństwie, a może nawet od razu będzie musiał rozpocząć bój. Jest małą jednostką; nawet statek korsarski, dobrze uzbrojony, mógłby zalać mu sadła za skórę. Wyprzedzić w pościgu; wymknąć się w ucieczce; być zwrotnym przy ustawianiu się w pozycji do walki; odejść od brzegu pod wiatr w wypadku zaskoczenia z brzegiem po zawietrznej — do wykonywania wszystkich tych operacji musi być zdolny dziś, bo jutro, już jutro mogłoby być za późno. Życie załogi, jego życie, jego reputacja zawodowa mogły zależeć od tej decyzji.
— Panie Jones, może pan teraz przenosić wszystko pod pokład.
Pod nasilającym się deszczem doprowadzono powoli zaśmiecone pokłady do porządku i noc zaczęła zapadać wokół małego „Atroposa”. Warstwy dużych beczek, upchane aż po poszycie okrętu, ściśnięto i zaklinowano w położeniu; zawartość ładowni trzeba było ubić w zwartą całość, bo natychmiast po wyjściu w morze „Atropos” zacznie się kołysać wzdłużnie i na boki, a wtedy nic nie może się wybrzuszyć ani przesunąć, bo w przeciwnym razie mogłaby ucierpieć konstrukcja okrętu albo nawet, wskutek przemieszczania się masy ładunku, okręt mógłby się wywrócić. W marynarce wojennej ciągle mówiono o Sir Edwardzie Berrym jako o oficerze, który dowodząc Nelsonowską „Yanguard” dopuścił do utraty masztów przy przechyle poprzecznym w czasie bardzo silnego wiatru w pobliżu Sardynii.
Hornblower stał przy relingu rufowym pod strugami deszczu. Nie zszedł pod pokład; może była to część kary, jaką sobie wymierzył za niedostateczny nadzór nad okrętem.
— Pokłady uprzątnięte, sir — zameldował Jones wyłaniając się przed nim z wilgotnego mroku.
— Doskonale, panie Jones. Kiedy wszystko zostanie wyszorowane, załoga będzie mogła zjeść swój obiad.
W małej kajucie pod pokładem było zimno, ciemno i ponuro. W części dziennej stały dwa brezentowe krzesła i stolik na krzyżakach; w części sypialnej było zupełnie pusto. Lampa olejna rzucała posępne światło na gołe klepki poszycia pokładu pod jego stopami. Hornblower mógłby znowu wezwać gig, w którym przepłynąłby szybko te pół mili z prądem do Deptford Hard, gdzie, u „George'a”, jest jego żona i dzieci. Byłby tam ogień buzujący na kominku, skwierczący befsztyk z kapustą łóżko z puchową pierzyną, wygrzane aż za bardzo ogrzewadłem. Przeziębię ciało i zbolałe nogi tęskniły niewymownie do troski o nie i do ciepła. Ale w obecnym stanie ducha nie pozwoli sobie ani na jedno, ani na drugie. Zamiast tego, dygocąc z zimna, zjadł strawę okrętową na pośpiesznie nakrytym stoliku. Wdrapał się na hamak rozwieszony dla niego w części sypialnej i owinął się w wilgotne i zimne koce. Nie leżał w hamaku od czasu, gdy był midszypmenem, i plecy odwykły od niezbędnego wygięcia. Był zbyt otępiały, psychicznie i fizycznie, żeby poczuć, że robi mu się cieplej.
Rozdział VIII
Nad powierzchnią morza w Downs wisiała chłodna, gęsta i nieprzenikniona mgła. Brakowało oddechu powietrza, żeby ją poruszyć; woda za burtą, ledwie widoczna, gdy Hornblower spojrzał na nią z pokładu, była czarna i szklista. Tylko przy samej burcie można było zauważyć leciutkie zmarszczki znaczące bieg prądu pływowego przy zakotwiczonym w Downs okręcie. Mgła, skraplająca się w górze na takielunku, kapała melancholijnie na pokład wokół Hornblowera i od czasu do czasu jakaś kropla lądowała z głuchym stuknięciem na jego trójgraniastym kapeluszu; gruba kurtka z włochatej tkaniny, jaką miał na sobie, wyglądała jak obmarzła zebraną na niej wilgocią. Pogoda jednak nie była mroźna, chociaż oderwawszy się od smętnej kontemplacji morza Hornblower poczuł ziąb przenikający coraz głębiej poprzez warstwy odzieży.
— No to, panie Jones — powiedział — zaczynamy od nowa. Zdejmijcie stengi i reje, wszystko opuścicie i ułożycie na przeznaczonych do tego miejscach. Proszę zarządzić „odgwizdanie”.
— Tak jest, sir — odpowiedział Jones.
Załoga spędziła już pół ranka na ćwiczeniach na masztach; Hornblower wyzyskiwał ciszę spowodowaną przez mgłę na szkolenie swoich ludzi. Mając na pokładzie tylu szczurów lądowych i oficerów nie znających swoich sekcji mógł w gruncie rzeczy mieć korzyść z tej mgły; miał czas na próbę przekształcenia okrętu w sprawnie działającą bojową jednostkę podczas tej chwili wytchnienia przed wyruszeniem na Kanał. Hornblower wsunął zziębniętą dłoń w kieszeń munduru i wyjął zegarek; jak gdyby gest ten sprowokował dźwięk, pięć szklanek zadźwięczało przenikliwie za kompasem, a z otaczającej okręt gęstej mgły dobiegły odgłosy innych dzwonów — tu w Downs tyle różnych jednostek stało na kotwicach wszędzie dookoła „Atroposa”, że upłynęło kilka minut, zanim przebrzmiał ostatni dźwięk; wskazania klepsydr na okrętach wyraźnie nie były zgodne.
Gdy dzwony brzmiały jeszcze, Hornblower zanotował położenie minutowej wskazówki na swoim zegarku i kiwnął głową do Jonesa. Natychmiast rozbrzmiały rozkazy; marynarze wywołani po krótkim odpoczynku wysypali się na rufę poganiani przez podoficerów. Hornblower z zegarkiem w ręku stał oparty o reling rufowy. Z jego miejsca widać było tylko dolną część want grotmasztu; cały fokmaszt był skryty we mgle. Marynarze pobiegli po wyblinkach, a Hornblower sprawdzał uważnie, jaka część z nich nie orientuje się, gdzie są ich stanowiska i jakie mają zadania. Chciałby wiedzieć wszystko, co się działo — lecz gdyby nie było mgły, nie byłoby ćwiczeń na masztach i „Atropos” płynąłby już w najlepsze Kanałem. Ale oto i książę, przynaglany przez Horrocksa, który trzymał go ręką za ramię.
— No, dalejże! — krzyknął Horrocks dając susa na wyblinki.
Książę skoczył w górę obok niego. Hornblower dostrzegł zdezorientowany wyraz twarzy chłopca. Nie miał prawie żadnego pojęcia o tym, co robił. Nauczy się, bez wątpienia — uczył się wiele choćby z faktu, że stryjeczny wnuk monarchy, w którego żyłach płynie królewska krew, może być popychany plebejską ręką midszypmena.
Hornblower usunął się z drogi stermarsla, który pochylając się zjeżdżał w dół. Wrzeszcząc nadbiegł pomocnik oficera nawigacyjnego z gromadką marynarzy z obsady śródokręcia następującą mu na pięty; rzucili się do ciężkiego zwoju płótna i odciągnęli go na bok. Obsada stermasztu pracowała widocznie szybciej niż ci z grotmasztu — grotmarsel nie był jeszcze opuszczony. Jones z głową zadartą tak, że jabłko Adama sterczało mu o parę cali, wykrzykiwał dalsze rozkazy w stronę salingu. Ktoś odkrzyknął mu z góry. Marynarze zaczęli tłumnie zjeżdżać na dół po wyblinkach.
— Popuszczać! Wybierać! Opuszczać!
Reja stermarsla wykonała majestatyczny łuk i zaczęła powoli obsuwać się po maszcie. Nastąpiła denerwująca zwłoka przy zakładaniu talii grotsztagu — organizacja w tym punkcie była beznadziejna — lecz w końcu reja została opuszczona i złożona wzdłuż bomów obok innych. Następnie wykonano trudne i skomplikowane zadanie opuszczania steng.
— Godzina i kwadrans, panie Jones. A właściwie prawie godzina i dwadzieścia minut. Znacznie za długo. Pół godziny — pół godziny z pięcioma minutami wytchnienia; tyle najwyżej powinno to panu zająć.
— Tak, sir — odparł Jones. Nic innego nie mógł powiedzieć.
Gdy Hornblower mierzył go oczyma przed wydaniem dalszych rozkazów, do jego uszu dobiegł głuchy odgłos przytłumiony przez mgłę. Strzał z muszkietu? Z pistoletu? Tak to właśnie zabrzmiało, ale trudno być pewnym w tej mgle zmieniającej brzmienie wszystkich dźwięków. Jeśli nawet był to strzał, oddany z któregoś z wielu niewidocznych okrętów wokół nich, to można znaleźć mnóstwo niewinnych wyjaśnień tego faktu; a poza tym mógł to nie być strzał. Opadła na pokład pokrywa luku… przesunięto kratownicę na miejsce — mogło to być wszystko.
Marynarze zebrani na pokładzie, majaczący niewyraźnie we mgle, czekali na dalsze rozkazy. Hornblower domyślał się, że mimo chłodu ociekają potem. To był sposób na wyciśnięcie z nich londyńskiego piwska, nie chciał jednak zmęczyć ich nadmiernie.
— Pięć minut „spocznij” — zarządził. — I panie Jones, niech pan lepiej postawi dobrego podoficera przy tej talii grotsztagu.
— Tak jest, sir.
Hornblower odwrócił się, żeby dać Jonesowi okazję do przeprowadzenia zmiany. Zaczął spacerować po pokładzie, chcąc trochę rozruszać zmarznięte członki; trzymał jeszcze w ręku zegarek, zapomniawszy schować go do kieszeni. Przystanął przy burcie i spojrzał na czerń wody. Ale cóż to takiego przepływa obok okrętu? Coś długiego i czarnego; w momencie gdy Hornblower zauważył to „coś”, uderzyło ono właśnie jednym końcem o burtę pod podwięziami wantowymi grotmasztu, a teraz, na jego oczach, obróciło się uroczyście, popychane pływem, i podpłynęło w jego kierunku. To było wiosło. Zaciekawiło go to. W takiej ciżbie stłoczonych okrętów wiosło unoszące się na wodzie nie jest rzeczą specjalnie niespodziewaną, ale jednak…
— Hej, sterniku — zawołał Hornblower — zeskoczcie z liną na podwięzia stermasztu i złapcie to wiosło.
Było to zwykłe wiosło; sternik trzymał je w wyciągniętych rękach, a Hornblower lustrował je uważnie. Skórzany mankiet był dobrze podniszczony — nie było to z pewnością nowe wiosło. Z drugiej strony, sądząc po fakcie, że skóra nie była jeszcze całkiem przemiękła, nie przebywało ono za długo w wodzie, minuty raczej niż dnie, to rzecz jasna. Na trzonie wypalony był numer „27”, i to właśnie sprawiło, że Hornblower popatrzył na wiosło uważniej. Siódemka jest przekreślona, a tak nie pisze tej cyfry żaden Anglik. Piszą ją natomiast w ten sposób wszyscy na kontynencie europejskim; na morzu znajdują się Duńczycy, Szwedzi i Norwegowie, Rosjanie i Prusacy — neutralni w tej wojnie albo sprzymierzeni z Anglią. Ale Francuz albo Holender, nieprzyjaciele Anglii, też napisaliby „7” w taki sposób.
I był przecież ten odgłos, który brzmiał jak wystrzał. Wiosło na wodzie i strzał z muszkietu tworzyły kombinację trudną do wyjaśnienia. Ale gdyby istniał między nimi związek przyczynowy!… Hornblower wciąż jeszcze trzymał w ręku zegarek. Tamten strzał — jeśli to był strzał — dobiegł do jego uszu tuż przed wydaniem rozkazu „spocznij”, siedem, może osiem minut temu. Prąd pływu ma prędkość dobrych dwóch węzłów. Jeśli to wystrzał spowodował upadek wiosła do wody, musiał być oddany z odległości około jednej czwartej mili — może dwóch kabli — w górę rzeki. Sternik, ciągle z wiosłem w ręku, patrzył na niego zaciekawiony, a Jones, z załogą ustawioną do akcji, czekał na dalsze rozkazy. Hornblower poczuł pokusę, żeby dać sobie spokój z tym incydentem.
Jest jednak oficerem w służbie króla i do jego obowiązków należy sprawdzanie niejasnych rzeczy dziejących się na morzu. Wahał się, wiodąc w myśli spór z sobą samym; mgła jest strasznie gęsta. Jeśli wyśle łódź na zwiad, może ona zabłądzić; ma spore doświadczenie w poruszaniu się łodzią we mgle po kotwicowisku, powinien więc sam popłynąć. Poczuł obawę przed błądzeniem i szukaniem drogi we mgle — mógł łatwo wyjść na durnia w oczach swojej załogi. Z drugiej jednak strony byłoby to mniej denerwujące niż miotanie się po okręcie w oczekiwaniu na powrót spóźniającej się łodzi.
— Panie Jones — powiedział — proszę wezwać mój gig.
— Tak jest, sir — odparł Jones nie mogąc ukryć zdziwienia w głosie.
Hornblower podszedł do kompasu i wziął dokładny odczyt kursu, na którym ustawił się dziób okrętu. Czynił to możliwie starannie, nie dla własnej wygody czy bezpieczeństwa, lecz ze względu na to, że jego prestiż osobisty zależał od prawidłowości odczytu. Północ ku wschodowi i pół rumba na wschód. Ponieważ okręt był zakotwiczony dziobem przeciwko prądowi pływu, mógł mieć pewność, że wiosło nadpłynęło z tamtej strony.
— Panie Jones, proszę mi dać do gigu dobry kompas.
— Tak jest, sir.
Hornblower zawahał się przed wydaniem jeszcze jednego, ostatniego rozkazu, który miał oznaczać publiczne przyznanie się do obawy, że coś poważnego może go spotkać we mgle. Ale niewydanie takiego rozkazu oznaczałoby, że zajmując się drobiazgami zapomniał o rzeczy najważniejszej. Jeżeli to, co słyszał było rzeczywiście strzałem z muszkietu, to może ich czekać walka; może trzeba będzie przynajmniej zademonstrować swoją siłę.
— Panie Jones, niech wydadzą pistolety i kordelasy załodze gigu.
— Tak jest, sir — powtórzył Jones, jakby nic już nie mogło go zdziwić.
Schodząc do łodzi Hornblower odwrócił się.
— Od tej chwili, panie Jones, zaczynam liczyć czas. Niech pan spróbuje podnieść reje na miejsca w pół godziny od teraz — będę z powrotem wcześniej.
— Tak jest, sir.
Gdy Hornblower zajmował miejsce na ławce rufowej gigu, na okręcie już ruszono do dzieła.
— Ja zajmę się sterem — rzucił do sternika. — Naprzód.
Sterując gigiem opłynął całego „Atroposa”, od rufy do dziobu. Rzucił ostatnie spojrzenie na przód okrętu, na bukszpryt i watersztag, a potem pochłonęła ich mgła. Gig od razu znalazł się w swoim własnym świecie ograniczonym ścianą tumanu mgielnego. Odgłosy czynności z okrętu ucichły raptownie.
— Równo wiosłować! — skarcił Hornblower wioślarza. Mały kompas łodziowy dawałby niepewne wskazania przy igle stabilizującej się w dziesięć sekund, gdyby pozwolił gigowi posuwać się innym kursem niż prosto przed siebie. Północ ku wschodowi i pół rumba na wschód.
— Siedemnaście — mruczał do siebie Hornblower. — Osiemnaście. Dziewiętnaście.
Liczył pociągnięcia wioseł; był to prosty, chociaż niezbyt dokładny sposób mierzenia przebytej drogi. Licząc siedem stóp na jedno pociągnięcie, na ćwierć mili wypada nieco mniej niż dwieście pociągnięć. Należało jednak wziąć poprawkę na prędkość pływu. Będzie to więc gdzieś około pięciuset pociągnięć — całe to obliczenie jest dalekie od dokładności, lecz przy takiej zwariowanej wyprawie trzeba przedsiębrać wszelkie możliwe środki ostrożności.
— Siedemdziesiąt cztery, siedemdziesiąt pięć — liczył Hornblower nie spuszczając oczu z kompasu.
Mimo wartkiej fali pływowej powierzchnia morza była spokojna i gładka jak tafla szkła; pióra wioseł, unoszone nad wodę, po każdym pociągnięciu zostawiały na niej małe wiry.
— Dwieście — powiedział Hornblower tłumiąc przelotną obawę, że się pomylił i że w rzeczywistości pociągnięć było trzysta.
Wiosła monotonnie jęczały w dulkach.
— Patrzcie dobrze przed siebie — polecił sternikowi — i zaraz rai mówcie, jak coś zobaczycie. Dwieście sześćdziesiąt cztery.
Wydało mu się, że nie dalej jak wczoraj siedział na ławce rufowej jolki z „Indefatigable”, płynąc ujściem Żyrondy, aby odciąć drogę „Papillonowi”. A było to przeszło dziesięć lat temu. Trzysta. Trzysta pięćdziesiąt.
— Sir — zwrócił jego uwagę sternik.
Hornblower spojrzał przed siebie. W przodzie, nieco w lewo od dziobu, mgła była odrobinę gęstsza i coś litego majaczyło tam niewyraźnie.
— Wiosła! — rozkazał Hornblower; łódź szła dalej poślizgiem po wodzie; wychylił lekko rumpel, żeby podchodzić bardziej na wprost do tego czegoś we mgle. Jednakże łódź przestała się posuwać, zanim zbliżyli się na tyle, żeby móc dostrzec jakieś szczegóły, toteż na komendę Hornblowera marynarze znowu wzięli się za wiosła. Z daleka, spoza mgły nadbiegło ciche obwołanie, widocznie sprowokowane odgłosami wiosłowania.
— Łódź, ahoj!
W każdym razie obwołanie było w języku angielskim. Teraz widać już było mgliste zarysy dużego brygu; sądząc po ciężkich drzewcach i mocnej budowie była to któraś z jednostek Kompanii Zachodnioindyjskiej.
— Co to za bryg? — zawołał Hornblower w odpowiedzi.
— „Amelia Jane” z Londynu, trzydzieści siedem dni od wyjścia z Barbados.
Było to bezpośrednie potwierdzenie pierwszego wrażenia odniesionego przez Hornblowera. Ale ten głos? Coś mu nie brzmiał całkiem po angielsku. W brytyjskiej marynarce handlowej służyli kapitanowie obcych narodowości, nawet dużo ich było, ale raczej na stanowiskach dowodzących jednostkami Kompanii Zachodnioindyjskiej.
— Wiosła! — rzucił rozkaz Hornblower i gig zaczął sunąć cicho po wodzie. Nie było żadnego objawu, że coś jest nie w porządku.
— Trzymać dystans — odezwał się głos z brygu.
Słowa te również nie budziły żadnych podejrzeń. Każda jednostka stojąca na kotwicy niewiele dalej niż dwadzieścia mil od wybrzeża Francji miała pełne prawo odnosić się podejrzliwie do obcych podpływających do niej we mgle. Jednakże słowo wymówione zostało raczej jak „distans”. Hornblower wychylił ster, żeby przejść pod rufą brygu. Teraz widać było kilka głów nad jego burtą; przesuwały się po rufie w miarę posuwania się gigu. I oczywiście była też nazwa brygu „Amelia Jane”, Londyn. Ale potem Hornblower zauważył coś innego; dużą łódź z lewej burty koło podwięzi wantowych grotmasztu. Można było znaleźć na to ze sto różnych wyjaśnień, lecz sprawa budziła podejrzenia.
— Bryg ahoj! — krzyknął. — Przybywam na pokład.
— Nie zbliżać się! — odpowiedział głos.
Wraz z niektórymi głowami nad burtę brygu wysunęły się ramiona; kilka muszkietów było wycelowanych w gig.
— Jestem oficerem w służbie króla — dodał Hornblower.
Stanął na ławce rufowej i rozpiął grubą kurtkę łodziową, ukazując mundur. Główna postać przy burcie brygu, mężczyzna, który przemawiał, patrzył przez dłuższą chwilę, a potem rozłożył ręce w geście rezygnacji.
— Dobrze — powiedział.
Hornblower wdrapał się po burcie brygu tak szybko, jak mu na to pozwoliły zziębnięte członki. Stanąwszy na pokładzie przed tuzinem mężczyzn we wrogiej postawie, z których kilku trzymało muszkiety w rękach, uświadomił sobie z popłochem, że nie ma przy sobie broni. Lecz zaraz na pokład weszła załoga gigu i stanęła za nim zbitą gromadką, ujmując w dłonie swoje kordelasy i pistolety.
— Kapitanie, sir! — zza burty dobiegł głos jednego z dwóch marynarzy pozostawionych w gigu. — Proszę, sir, tam w tej łodzi jest nieżywy człowiek.
Hornblower odwrócił się, żeby popatrzeć. Istotnie, na dnie łodzi leżał zgięty wpół trup mężczyzny. To wyjaśniało sprawę wiosła unoszącego się na wodzie. I, oczywiście, strzału. Człowiek ten zginął od kuli z brygu; w momencie gdy łódź stawała przy burcie; bryg został wzięty przez abordaż. Hornblower wrócił spojrzeniem do grupy mężczyzn na pokładzie.
— Francuzi? — spytał.
— Tak, sir.
Ten człowiek był rozsądny. Nie próbował beznadziejnego oporu, kiedy jego śmiały wyczyn został odkryty. Chociaż miał za plecami piętnastu ludzi, a cała załoga gigu złożona była z zaledwie ośmiu marynarzy, zdawał sobie z tego sprawę, że mając w pobliżu okręt Królewskiej Marynarki Wojennej, zostanie w końcu na pewno wzięty do niewoli.
— Gdzie załoga? — pytał Hornblower. Francuz wskazał na dziób i na gest Hornblowera jeden z obsady gigu pobiegł uwolnić załogę brygu — pół tuzina kolorowych marynarzy i dwóch oficerów — z zamknięcia w dziobówce.
— Wielce panu zobowiązany, sir — przemówił kapitan brygu, występując do przodu.
— Jestem kapitan Horatio Hornblower z królewskiego okrętu „Atropos” — przedstawił się Hornblower.
— Przepraszam najmocniej, kapitanie. — Był to starszy mężczyzna z białymi włosami i niebieskimi oczyma, silnie kontrastującymi z opaloną na mahoń twarzą. — Pan uratował mój statek.
— Tak — przyznał Hornblower. — Niech pan lepiej rozbroi tych ludzi.
— Z przyjemnością, sir. Dopilnuj tego, Jack.
Drugi oficer, przypuszczalnie jego zastępca, ruszył w stronę rufy, żeby zabrać muszkiety i szpady nie stawiającym oporu Francuzom.
— Wyszli z mgły i stanęli pod moją burtą, zanim zdążyłem się połapać, sir — ciągnął kapitan. — Okręt królewski zabrał mi czterech najlepszych ludzi z załogi, jakeśmy przepływali koło Startu, w przeciwnym razie lepiej bym się z nimi rozprawił. A tak to tylko raz do nich puknąłem.
— Właśnie to puknięcie przywiodło mnie tutaj — powiedział krótko Hornblower. — Skąd oni przybyli?
— No więc sam siebie o to pytałem. Nie z Francji w tej łodzi, nie daliby rady.
Zwrócili badawcze spojrzenia na gromadkę przygnębionych Francuzów. To było pytanie o poważnym znaczeniu. Musieli przybyć z jakiegoś okrętu, który stoi na kotwicy gdzieś wśród ich ciżby w Downs. A w takim razie ten okręt jest chyba upozorowany na jednostkę brytyjską lub neutralną, która przypłynęła tu z innymi okrętami przed ucichnięciem wiatru i zapadnięciem mgły. W czasie wojny miało miejsce wiele podobnych wypadków. Był to łatwy sposób zdobycia pryzu. Oznaczało także jednak, że gdzieś w pobliżu znajduje się wilk w przebraniu owcy, zamaskowany francuski okręt korsarski, przypuszczalnie wypchany załogą — mógł on wziąć już więcej pryzów niż ten jeden. W pośpiechu i zamieszaniu, jakie nastąpi, kiedy zacznie wiać bryza od lądu, gdy wszyscy będą usiłowali podnieść kotwicę i odpłynąć, może liczyć na to, że uda mu się wymknąć razem z pryzami.
— Jak spadła mgła — dodał kapitan brygu — to najbliżej nas był trawler z Ramsgate. Stanął na kotwicy w tym samym czasie co my. Wątpię, żeby to był on.
Sprawa była tak poważna, że Hornblower nie mógł spokojnie ustać w miejscu. Odwrócił się i przez jakiś czas chodził tam i z powrotem po pokładzie; jego mózg pracował gorączkowo. Wrócił do swoich ludzi, nie podjąwszy jeszcze ostatecznej decyzji, i wydał swój pierwszy rozkaz, który miał zapoczątkować realizację mglistego na razie planu. Nie był pewien, czy starczy mu zdecydowania na jego przeprowadzenie.
— Leadbitter — zwrócił się do sternika.
— Sir!
— Powiąż tym ludziom ręce na plecach.
— Sir?
— Słyszałeś, co powiedziałem.
Wiązanie jeńców było nieomalże pogwałceniem prawa wojennego. Gdy Leadbitter zbliżył się do nich, żeby wykonać rozkaz, Francuzi zaczęli okazywać wyraźne oburzenie. Podniósł się gwar głosów.
— Nie może pan tego zrobić, sir — odezwał się ich rzecznik. — Mamy…
— Zamknij się — warknął Hornblower.
Już sam fakt, że musiał wydać taki rozkaz, popsuł mu humor, który pogorszył się jeszcze wskutek wątpliwości, jakie w nim powstały. Rozbrojeni Francuzi nie mogli stawiać oporu wobec pistoletów marynarzy brytyjskich. Głośno protestując musieli ulec, kiedy Leadbitter przechodził od jednego do drugiego, wiążąc im dłonie na plecach. Hornblower nienawidził sam siebie za rolę, jaką musiał odgrywać, chociaż wewnętrzny głos mówił mu, że ma sporą szansę na udanie się planu. Musi robić z siebie osobnika żądnego krwi, lubującego się w bezlitosnym uśmiercaniu ludzi, człowieka, którego cieszy widok śmiertelnych mąk innych przedstawicieli rodzaju ludzkiego. Wiedział, że tacy istnieją. W marynarce wojennej służyło kilku ponurych tyranów. W czasie ubiegłych dziesięciu lat wojny zdarzyły się wypadki gwałcenia prawa po obu stronach. Ani ci Francuzi, ani marynarze ze statku Kompanii Zachodnioindyjskiej nie wiedzieli, jaki on jest naprawdę. W gruncie rzeczy nie znała go również jego własna załoga. Miał z nimi do czynienia przez tak krótki czas, że nie było powodu, aby nie wierzyli w jego ludobójcze skłonności, toteż ich zachowanie nie osłabi wrażenia, jakie chciał wywrzeć. Zwrócił się do jednego ze swoich ludzi.
— Wejdź na mars — powiedział — i przewlecz linę przez blok rei grotmasztu.
Była to zapowiedź wieszania. Marynarz patrzył na niego przez chwilę z niedowierzaniem, ale widząc chmurę na obliczu Hornblowera, pomknął po wyblinkach. Hornblower przeszedł do miejsca, gdzie stali powiązani nieszczęśni Francuzi; ich spojrzenia przesunęły się z marynarza na rei na nasrożoną twarz Hornblowera i niespokojny gwar zamarł.
— Jesteście piratami — przemówił Hornblower powoli i wyraźnie. — Mam zamiar was powiesić.
Na wypadek, gdyby zasób słów Francuza mówiącego po angielsku nie obejmował słówka „powiesić”, wskazał znacząco na marynarza na rei. To wszyscy zrozumieją. Przez sekundę czy dwie trwało milczenie, a potem kilku naraz zaczęło mówić tak szybko po francusku, że Hornblower nie mógł wszystkiego zrozumieć; wreszcie rzecznik grupy, zebrawszy się na odwagę, zaprotestował w języku angielskim.
— Nie jesteśmy piratami — oświadczył.
— Ja uważam, że jesteście — odparł Hornblower.
— Jesteśmy z załogi okrętu korsarskiego — powiedział Francuz.
— Piratami — upierał się Hornblower.
Znów rozgorzała wymiana słów między Francuzami; Hornblower znał ich język na tyle dobrze, by zrozumieć, że przywódca tłumaczy swoim ziomkom złożone przez siebie krótkie oświadczenie, a oni ponaglają go, żeby dokładniej wyjaśnił sytuację.
— Zapewniam, sir — przemówił nieszczęśnik, starając się wysławiać poprawnie w obcym języku — że jesteśmy z załogi okrętu korsarskiego, a nie piratami.
Hornblower popatrzył na niego z kamiennym wyrazem twarzy i nie odpowiedziawszy odwrócił się, żeby wydać dalsze rozkazy.
— Leadbitter — powiedział — zrób pętlę na końcu tej liny. Potem odwrócił się znowu do Francuzów.
— A więc kim, powiadasz, jesteście? — spytał. Starał się przemawiać możliwie obojętnym tonem.
— Jesteśmy z korsarskiego okrętu „Yengeance” z Dunkierki, sir. Jestem Jacąues Lebon, dowódca pryzu. Korsarze wypływali zazwyczaj w morze z kilkoma nadliczbowymi oficerami na pokładzie, żeby można ich było postawić na czele pryzów, z poleceniem doprowadzenia ich do portu francuskiego, bez uszczerbku dla siły bojowej okrętu korsarskiego, który mógł dalej czatować na morzu. Tych oficerów dobierano zwykle spośród ludzi znających język angielski i obeznanych z angielskimi metodami żeglugi, i oni właśnie nosili tytuł „dowódca pryzu”. Hornblower odwrócił się, żeby spojrzeć na pętlę zwisającą już złowieszczo z rei, a potem rzekł do dowódcy pryzu:
— Nie masz papierów.
Mówiąc to starał się nadać swoim wargom szyderczy wyraz; biedakom studiującym każdy rys jego twarzy grymas ten wydał się całkiem nienaturalny i tak było istotnie. A Hornblower ryzykował trochę wypowiadając te słowa. Gdyby dowódca pryzu mógł przedstawić jakieś papiery, cała linia ataku musiałaby ulec zmianie; jednakże ryzyko nie było duże. Mówiąc to, co powiedział, Hornblower był pewien, że gdyby Lebon miał jakieś dokumenty przy sobie, już wspomniałby o nich i poprosił kogoś, żeby mu je wyjął z kieszeni. Taka byłaby pierwsza reakcja każdego Francuza w wypadku zakwestionowania jego tożsamości.
— Nie mam — odpowiedział zbity z tropu Lebon. Było rzeczą mało prawdopodobną, żeby je zabierał udając się na zwykłą operację wojenną.
— Więc zostaniecie powieszeni — oświadczył Hornblower. — Wszyscy. Jeden po drugim.
Śmiech, do którego się przymusił, zabrzmiał naprawdę przerażająco nieludzko. Każdy, kto go usłyszał, miał prawo pomyśleć, że wywołała go myśl o zbliżającej się przyjemności obserwowania śmiertelnych konwulsji tuzina ludzi. Siwowłosy kapitan „Amelii Jane” nie mógł tego wytrzymać i wystąpił, żeby wmieszać się do rozmowy.
— Sir — zapytał — co pan zamierza uczynić?
— Mam zamiar pilnować swego własnego interesu, sir — odburknął Hornblower, starając się, aby jego głos brzmiał możliwie tak szorstko, jak głosy wszystkich butnych oficerów, jakich poznał w okresie służby w marynarce. — Czy mogę prosić, żeby pan zechciał łaskawie robić to samo?
— Ależ pan nie może chcieć naprawdę powywieszać tych biedaków — ciągnął kapitan.
— Właśnie, że chcę.
— Lecz nie na moim statku, sir… nie teraz… nie bez sądu.
— Na pańskim statku, sir, który dał pan sobie odebrać. A poza tym, jak pan wie, sir, piratów schwytanych na gorącym uczynku można powiesić od razu. I ja tak właśnie zrobię.
Szczęśliwie się stało, że wmieszał się do rozmowy kapitan. Wyraz bolesnej konsternacji na jego twarzy i ton, jakim protestował, były przekonywująco szczere — nie byłyby nigdy takie, gdyby uprzednio został poinformowany o uknutym planie. Hornblower odniósł się do niego brutalnie, ale uczynił to dla dobra sprawy.
— Sir — nalegał kapitan. — Jestem przekonany, że to tylko załoga statku korsarskiego…
— Proszę nie przeszkadzać oficerowi Królewskiej Marynarki Wojennej w pełnieniu jego obowiązków. Wy tam dwaj, chodźcie tu.
Wskazani przez niego dwaj marynarze z załogi gigu podeszli posłusznie. Być może byli już przedtem świadkami wieszania, jak wszelkich innych przejawów brutalności w brutalnej służbie. Ale grożąca im konieczność osobistego udziału w egzekucji wyraźnie wywarła na nich wrażenie. W wyrazie ich twarzy można było wyczytać niechęć, lecz twarda dyscyplina służby sprawi na pewno, że będą posłuszni rozkazom jednego człowieka, nie uzbrojonego i samotnego wobec przewagi liczebnej innych.
Hornblower przesuwał wzrokiem po szeregu twarzy. Chwilami żołądek buntował się w nim na samą myśl o wyborze ofiary, a co dopiero, gdyby naprawdę miał ją wybierać.
— Wezmę tego na początek — powiedział wskazując.
Ciemnoskóry mężczyzna o grubym karku, którego wybrał, zbladł i zatrząsł się ze strachu; cofnął się, próbując skryć się między towarzyszami. Wszyscy mówili naraz, szarpiąc gorączkowo więzami krępującymi ich dłonie na plecach.
— Sir! — zawołał Lebon. — Proszę… błagam pana… proszę…
Hornblower raczył obrócić na niego wzrok i Lebon ciągnął dalej, borykając się tym bardziej z trudnościami językowymi, że nie mógł gestykulować związanymi rękami.
— Jesteśmy korsarzami. Walczymy za cesarstwo, za Francję. — Padł na kolana unosząc twarz do góry. Ponieważ nie mógł pomóc sobie rękami, dotykał ustami poły kurtki Hornblowera. — Poddaliśmy się. Nie walczyliśmy. Nie spowodowaliśmy niczyjej śmierci.
— Zabrać ode mnie tego człowieka — żachnął się Hornblower, odsuwając się od niego.
Lebon jednak wlókł się za nim po pokładzie na kolanach, czepiając się kurtki i błagając o litość.
— Kapitanie — wtrącił się ponownie angielski dowódca brygu. — Nie mógłby pan chociaż zaczekać i odesłać ich na ląd, żeby tam zostali osądzeni? Jeśli są piratami, to szybko im to zostanie udowodnione.
— Chcę ich widzieć dyndających na stryczku — odparł Hornblower, gorączkowo szukając w myśli słów, które wywarłyby najsilniejsze wrażenie.
Dwaj angielscy marynarze przerwali wykonywanie rozkazu na czas protestów. Hornblower podniósł wzrok na stryczek bujający we mgle niewyraźnie, lecz groźnie.
— Nie wierzę ani przez chwilę — ciągnął — aby ci ludzie byli tymi, za kogo się podają. To banda złodziei, piratów. Leadbitter, wyznacz czterech ludzi, niech złapią za linę. Powiem, kiedy mają zacząć ją ciągnąć.
— Sir — przekonywał Lebon. — Zapewniam słowem honoru, że jesteśmy z okrętu korsarskiego „Yengeance”.
— Ba! — rzekł Hornblower. — Gdzież on jest?
— Tam — wskazał Lebon. Nie mógł uczynić tego rękami, wysunął więc podbródek w stronę dziobowej części lewej burty zakotwiczonej „Amelii Jane”. Kierunek nie został pokazany zbyt dokładnie, ale i taka wskazówka była bardzo pomocna.
— Kapitanie, czy widział pan tam jakiś statek przed zapadnięciem mgły? — spytał Hornblower zwracając się do Anglika z brygu.
— Tylko trawler z Ramsgate — odparł ten z niechęcią.
— To nasz okręt! — wykrzyknął Lebon. — To jest „Yengeance”! Była używana w Dunkierce jako trawler… my… my zmieniliśmy trochę jej wygląd.
Ą więc to tak. Trawler z Dunkierki. Ładownie na ryby muszą być wypełnione po brzegi ludźmi. Nieznaczne zmiany w osprzęcie, „R” wymalowane na grotżaglu i odpowiednia nazwa namalowana na rufie, i już mógł bez trudności żeglować po Kanale, chwytając tyle pryzów, ile tylko chciał.
— Gdzie, mówi pan, on stoi?
— Tam… och!
Lebon urwał, zdawszy sobie sprawę, ile już powiedział.
— Mogę bez pudła zaryzykować wskazanie, w jakim jest namiarze w stosunku do nas — wtrącił angielski kapitan. — Widziałem… och!
Urwał, dokładnie tak samo jak Lebon, ale ze zdumienia. Szeroko otwartymi oczyma patrzył na Hornblowera. Było zupełnie jak w kulminacyjnej scenie z jakiejś idiotycznej farsy. Zaginiony bohater odnajduje się wreszcie. Hornblower nie mógł znieść myśli, że będzie teraz musiał wysłuchiwać pełnych podziwu słów swoich nieświadomych rzeczy kolegów-aktorów i przyznawać ze skromnością, że nie jest tym okrutnym potworem, za jakiego usiłował uchodzić. Cały jego instynkt i dobry smak buntował się przeciwko rzeczom banalnym i oczywistym. Teraz, gdy miał już informację, którą chciał zdobyć, mógł zadowolić siebie tylko natychmiastowym jej zużytkowaniem w działaniu. Chciał utrzymać gniewny wyraz twarzy, co mu bardzo ułatwiła ta zmiana nastroju.
— Szkoda, że nie zobaczę wieszania — rzucił jakby sam do siebie, przebiegając raz jeszcze spojrzeniem od stryczka dyndającego na końcu liny do grupki Francuzów
wciąż nieświadomych tego, co zaszło. — Gdyby ten gruby kark rozciągnął się trochę…
Urwał i przeszedł się szybko tam i z powrotem po pokładzie, czując na sobie wzrok wszystkich obecnych.
— No dobrze — powiedział zatrzymawszy się. — Jest to sprzeczne z moim głębszym odczuciem, ale wstrzymam się z powieszeniem tych ludzi. Kapitanie, jaki był przybliżony namiar tego trawlera, kiedy stawał na kotwicy?
— Było przesilenie pływu… — Anglik robił w myśli obliczenia. — Właśnie zaczynaliśmy się obracać. Powiedziałbym, że…
Kapitan był wyraźnie człowiekiem trzeźwego sądu i dobrym obserwatorem. Hornblower wysłuchał wszystkiego, co on miał do powiedzenia.
— Doskonale — rzekł, gdy tamten skończył, — Leadbitter, zostawiam cię na statku z dwoma towarzyszami. Miej oko na jeńców i uważaj, żeby nie odbili brygu. Ja wracam na okręt. Czekaj tu na dalsze rozkazy.
Zszedł do gigu; kapitan statku odprowadzający go do burty był wyraźnie zaintrygowany, co musiało pochlebić Hornblowerowi. Trudno mu było uwierzyć, że Hornblower jest takim demonicznym potworem, jakim się wydał; jeśli zaś nim jest, to było to szczęśliwym zrządzeniem losu, bo przez czysty przypadek jego okrucieństwo pozwoliło im zdobyć od jeńców informacje. Z drugiej strony równie trudno mu było uwierzyć, że Hornblower, jeśli zastosował chytry podstęp dla zdobycia tych informacji, mógł zrezygnować z rozkoszowania się aplauzem widzów i pławienia się w ich zaskoczeniu i podziwie. Oba przypuszczenia nie wyjaśniały sprawy. No i dobrze. Niech się głowi. Niech wszyscy się głowią — chociaż wyglądało na to, że trzeźwo myślący marynarze u wioseł gigu wcale się nie głowili. Obojętni na stawkę w tej grze, byli wyraźnie przekonani, że ich dowódca pokazał swoje prawdziwe oblicze i że jest to osobnik, który zrezygnuje z obiadu, żeby się przyglądać śmiertelnym mękom człowieka. Niech tak myślą. To nic nie szkodzi. W każdym razie Hornblower nie miał czasu zastanawiać się nad tym, mając całą swą uwagę skoncentrowaną na kompasie. Byłoby rzeczą śmieszną, absurdalnie komiczną, gdyby po tym wszystkim nie trafił w drodze powrotnej na „Atroposa”, gdyby musiał błądzić godzinami we mgle, szukając swojej jednostki. Odwrotnością kierunku północ ku wschodowi i pół rumba na wschód jest południe ku zachodowi i pół rumba na zachód, więc trzymał się dokładnie na tym kursie. Wspomagani resztką prądu odpływu powinni ujrzeć „Atroposa” za kilka sekund. Odetchnął z ogromną ulgą, gdy tak się stało.
Pan Jones oczekiwał na Hornblowera przy burcie okrętu. Rzut oka wystarczył na zorientowanie się, że z załogi gigu ubyło dwóch ludzi i sternik. Trudno było odgadnąć przyczynę ich braku, więc pana Jonesa rozsadzała ciekawość. Zastanawiał się, co robił jego dowódca tam, we mgle. Ciekawość silniejsza była od lęku wywołanego widokiem ponurego grymasu wciąż jeszcze wykrzywiającego oblicze Hornblowera — teraz, gdy znalazł się już z powrotem na swoim okręcie, Hornblower zaczął silniej odczuwać obawę, jaka powinna go była ogarnąć o wiele wcześniej na myśl o tym, co mogą pomyśleć lordowie z Admiralicji na temat jego nieobecności na okręcie. Zignorował pytania Jonesa.
— Widzę, panie Jones, że wciągnął pan te marsreje.
— Tak, sir. Posłałem ludzi na obiad, kiedy pan nie wrócił, sir. Sądziłem…
— Mają pięć minut na skończenie posiłku. Nie więcej. Panie Jones, gdyby został pan dowódcą dwóch łodzi wysyłanych dla wzięcia w niewolę jednostki nieprzyjacielskiej stojącej na kotwicy w tej mgle, od czego by pan zaczął? Jakie wydałby pan rozkazy?
— No więc, sir, ja bym… ja bym…
Pan Jones nie był człowiekiem szybko myślącym czy też dostosowującym się błyskawicznie do nowych sytuacji. Stękał i mruczał coś pod nosem. Ale w marynarce wojennej jest bardzo niewielu oficerów, którzy nie brali udziału przynajmniej w jednej wyprawie odcinającej czy abordażowej. Wiedział zupełnie dobrze, co ma robić i powoli dał temu wyraz.
— Doskonale, panie Jones. Opuści pan teraz na wodę szalupę i barkas. Proszę obsadzić je załogą i dopilnować, żeby była w pełnym uzbrojeniu. Popłynie pan w kierunku północ ku wschodowi i pół rumba na wschód — proszę wbić to sobie w głowę, panie Jones. Północ ku wschodowi i pół na wschód — ćwierć mili od naszego okrętu. Znajdzie pan tam bryg Kompanii Zachodnioindyjskiej, „Amelia Jane”. Został on właśnie odbity z rąk francuskiej załogi pryzowej i mój sternik jest tam na pokładzie z dwoma marynarzami. Stamtąd uda się pan dalej. Jest tam francuski korsarz „Yengeance”. To trawler z Dunkierki upozorowany na trawler z Ramsgate. Prawdopodobnie ma liczną załogę — zostało na nim co najmniej pięćdziesięciu ludzi — stoi na kotwicy w odległości około trzech kabli mniej więcej na północny zachód od „Amelii Jane”. Weźmie pan ten statek w niewolę, przez zaskoczenie, jeśli się da. Pan Still będzie dowódcą drugiej łodzi. Posłucham, jak będzie mu pan przekazywał otrzymane ode mnie instrukcje; oszczędzi to nam powtarzania. Panie Still!
Raport, który napisał Hornblower tego wieczora i powierzył „Amelii Jane” z zadaniem dostarczenia go Admiralicji, sporządzony został z zastosowaniem zwrotów powszechnie używanych w marynarce wojennej.
Sir.
Mam zaszczyt donieść Panu, w celu poinformowania Ich Lordowskich Wysokości, że w dniu dzisiejszym, stojąc na kotwicy w gęstej mgle w Downs stwierdziłem, iż w pobliżu nastąpiło jakby jakieś zamieszanie. Badając sprawę, miałem szczęście odbić bryg „Amelia Jane”, będący w drodze powrotnej z Barbados, który był obsadzony przez francuską załogę pryzową. Posługując się informacjami uzyskanymi od jeńców byłem w stanie wysłać mojego pierwszego oficera, pana Jonesa, z łodziami z okrętu królewskiego, którego jestem dowódcą, w celu zaatakowania francuskiego okrętu korsarskiego „Yengeance” z Dunkierki. Został on zręcznie opanowany przez pana Jonesa, jego oficerów i załogę, z panem Stillem, drugim oficerem, midszypmenami: Horrocksem, Smileyem i jego wysokością księciem Seitz-Bunau, po krótkim boju, w którym nasze straty wyniosły dwóch lekko rannych, natomiast francuski dowódca, pan Ducos, odniósł ciężką ranę, próbując poderwać do boju załogę „Yengeance”, która okazała się być francuskim trawlerem upozorowanym na angielski statek rybacki. Z załogą pryzową miała ona łącznie na pokładzie siedemdziesięciu jeden oficerów i marynarzy, a uzbrojona była w jedną karonadę czterofuntową ukrytą pod siecią.
Mam zaszczyt pozostać
Pańskim posłusznym sługą,
H. Hornblower, Kapitan.
Przed zapieczętowaniem Hornblower przejrzał raport z krzywym uśmiechem na twarzy. Zastanawiał się, czy ktoś kiedyś odczyta cokolwiek między wierszami tej suchej opowiastki, ile się domyśli, ile wydedukuje. Mgła, chłód, wilgoć; odstręczająca scena na pokładzie „Amelii Jane”; czy ktoś byłby w ogóle w stanie domyślić się całej prawdy? A nie ulega wątpliwości, że załoga gigu już rozpowiada na okręcie ścinające krew w żyłach historie o jego żądzy krwi. I z tego można mieć także pewną sardoniczną satysfakcję. Pukanie do drzwi. Czy nigdy nie dadzą mu spokoju?
— Wejść — krzyknął.
Był to Jones. Objął spojrzeniem gęsie pióro w palcach Hornblowera, kałamarz i papiery leżące przed nim na stole.
— Proszę wybaczyć, sir — powiedział. — Mam nadzieję, że nie przychodzę za późno.
— O co chodzi? — spytał Hornblower. Nie czuł zbytniej sympatii do Jonesa i jego niezdecydowanego sposobu bycia.
— Jeśli zamierza pan wysłać raport do Admiralicji, sir… a przypuszczam, że tak, sir…
— Tak, oczywiście że zamierzam.
— Nie wiem, czy wspomni pan moje nazwisko w tym raporcie, sir… nie chcę się dopytywać, sir, nie ośmieliłbym się…
Jeżeli Jonesowi chodzi o specjalną wzmiankę o nim samym w liście do Admiralicji, to nie będzie żadnej.
— O czym pan mówi do mnie, panie Jones?
— Idzie o to, że mam pospolite nazwisko, sir. John Jones, sir. Na liście poruczników jest dwunastu Johnów Jonesów, sir. Nie wiem, czy pan się orientuje, sir, ale ja jestem John Jones Dziewiąty. Pod tym mianem jestem znany w Admiralicji, sir. Jeśli pan o tym nie wspomni, to może…
— Dobrze, panie Jones. Rozumiem. Może pan polegać na mnie, że sprawiedliwość zostanie oddana.
— Dziękuję, sir.
Po odejściu Jonesa Hornblower westchnął lekko, przebiegi wzrokiem raport i sięgnął po czystą kartkę. Nie było mowy, żeby się udało dopisać czytelnie „Dziewiąty” pod wzmianką odnoszącą się do Jonesa. Jedyną rzecz, jaką mógł zrobić, to wziąć nową kartkę i przepisać całość od początku. Dziwne zajęcie dla żądnego krwi tyrana.
Rozdział IX
Hornblower uważnym spojrzeniem obserwował załogę zwijającą żagle „Atroposa”, który wpłynął w Zatokę Gibraltarską. Mógł o niej teraz powiedzieć, że jest dobrze wyszkolona. Długie halsowanie przez Kanał i zmagania z wichrami biskajskimi przekształciły ludzi w zgrany zespół. Nie było bałaganu ani zbędnych rozkazów. Marynarze zbiegli właśnie z rei; patrzył, jak dwaj z nich, uchwyciwszy się padunów grotmasztu, zjeżdżali po nich spod salingu na sam dół, nie korzystając wcale z want ani wyblinek. Obaj równocześnie dotknęli stopami pokładu i stali przez chwilę szczerząc zęby do siebie — było rzeczą jasną, że się ścigali. Jednym z nich był Smiley, midszypmen z obsady grotmarsla. Drugim — Jaśnie oświecony książę Seitz-Bunau. Chłopiec robił postępy ponad wszelkie oczekiwania. Jeśli kiedyś w ogóle zasiądzie na tronie w swojej książęcej stolicy w Niemczech, będzie miał dziwne rzeczy do wspominania.
Nie był to jednak czas dla dowódcy na rozpraszanie uwagi.
— Rzucamy, panie Jones — zawołał i kotwica poszła w dół, wlokąc za sobą oporną linię przez kluzę kotwiczną; Hornblower patrzył, jak lina naprężyła się i „Atropos” obrócił się na kotwicy. Znajdował się na wyznaczonym mu miejscu postoju; Hornblower podniósł wzrok na wyniosłą Skałę i dalej, na brzeg hiszpański. Miał wrażenie, że nic się nie zmieniło od ostatniego razu — tyle lat temu — gdy wpływał do Zatoki Gibraltarskiej. Słońce świeciło mu prosto na głowę i przyjemnie było poczuć znowu to słońce śródziemnomorskie, mimo że dawało niewiele ciepła przy tej ponurej, zimowej pogodzie.
— Panie Jones, proszę łaskawie kazać opuścić mój gig.
Hornblower zbiegł pod pokład przypasać szpadę i wziąć z blaszanego pudła mniej zniszczony ze swoich dwóch trójgraniastych kapeluszy, żeby wyglądać możliwie przyzwoicie przy składaniu oficjalnych wizyt na lądzie. Podniecała go myśl, że wkrótce będzie czytał rozkazy, które skierują go w następny etap przygód — miał nadzieję, że będą to przygody; chociaż powinien raczej przygotować się na nudne halsowanie w ramach nie kończącej się blokady w okolicy jakiegoś portu francuskiego.
A jednak czytając rozkazy Collingwooda znalazł w nich ustęp, który sprawił, że poczuł się zaintrygowany.
„Weźmie pan na pokład swojego okrętu pana Williama McCulluma z Zasłużonej Kompanii Wschodnioindyjskiej, wraz z pomocnikami, jego współplemieńcami, i przywiezie ich pan, gdy, spełniając polecenie zawarte w pierwszym ustępie rozkazów, podąży pan, aby się do mnie przyłączyć”.
Pan McCullum oczekiwał go w poczekalni biura gubernatora. Był to niebieskooki, tęgi, mocno zbudowany mężczyzna o gęstych czarnych włosach.
— Kapitan Horatio Hornblower? — Wymawiając „r” z wibracją zdradził kraj swego pochodzenia.
— Pan McCullum?
— Z biura Kompanii.
Mężczyźni zmierzyli się wzrokiem.
— Ma pan odbyć podróż na moim okręcie?
— Tak.
Człowiek ten zachowywał się w sposób bardzo pewny siebie. Jednakże skąpa srebrna lamówka na mundurze i fakt, że nie nosił szpady, wskazywały na to, iż nie zajmował on zbyt wysokiej pozycji w hierarchii Kompanii.
— Kim są ci tubylcy, pańscy pomocnicy?
— Trzej nurkowie syngalescy.
— Sygnalescy?
Hornblower uważnie wymówił to słowo. Nie słyszał go nigdy dotąd, a przynajmniej wymawianego w ten sposób. Podejrzewał, że ma ono jakiś związek z Cejlonem, ale nie miał zamiaru zdradzać swojej ignorancji.
— Poławiacze pereł z Cejlonu — wyjaśnił McCullum.
A więc dobrze myślał. Jednakże na razie nie umiał sobie wyobrazić, po co cejlońscy poławiacze pereł mogliby być potrzebni Collingwoodowi biorącemu się za bary z Francuzami na Morzu Śródziemnym.
— A jakie jest pańskie służbowe stanowisko, panie McCullum?
— Jestem kierownikiem plażowym i nadzorcą ratownictwa na Wybrzeżu Koromandelskim.
To w znacznym stopniu wyjaśniało ostentacyjny brak respektu w zachowaniu się tego człowieka. Był jednym z ekspertów, którzy ze względu na swe umiejętności byli zbyt cenni, żeby można ich było lekceważyć. Przypuszczalnie wiatry zaniosły go do Indii w charakterze pomocnika stewarda albo praktykanta; w młodości mógł być traktowany jak służący, ale wyuczył się fachu tak dobrze, że teraz jest niezastąpiony i może odgrywać się za afronty, jakie musiał kiedyś znosić. I teraz prawdopodobnie im bogatsze złote lamowania zdobią ubiór osoby, do której się zwraca, tym mniej uprzejme jest jego zachowanie.
— Bardzo dobrze, panie McCullum. Odpływam niezwłocznie i będę rad, jeśli przybędzie pan na pokład ze swymi pomocnikami możliwie jak najszybciej. W ciągu godziny. Czy ma pan ze sobą jakiś sprzęt do załadowania?
— Niewiele, poza skrzynkami z moimi rzeczami i tobołkami nurków. Oni są gotowi i żywność dla nich też.
— Żywność?
— Ci biedacy — McCullum tak wymówił pierwsze samogłoski, że zabrzmiało to jak „bidacy” — to nieoświeceni poganie, wyznawcy Buddy. O mało nie pomarli w drodze do nas przez to, że nie wiedzieli dotychczas, co znaczy mieć pełny brzuch. Odrobina jarzyn, kropla oliwy i kęs ryby dla smaku. To wszystko, czego im potrzeba do życia.
Oliwa? Jarzyny? Trudno oczekiwać, że takie rzeczy znajdą się na okręcie wojennym.
— Mam dla nich dużą beczułkę hiszpańskiej oliwy z oliwek — wyjaśnił McCullum. — Zasmakowali w niej, chociaż daleko tej oliwie do ich łoju bawolego. Jest soczewica, cebula i marchew. Dać im solonej wołowiny, a pomrą niechybnie; byłby to marny interes, jak się już ich tu przywiozło długą drogą przez Przylądek Dobrej Nadziei.
Słowa te wypowiedziane zostały pozornie grubiańsko, lecz Hornblower wyczuł, że kryje się pod nimi współczucie dla nieszczęsnych podwładnych, którzy znaleźli się tak daleko od swego rodzinnego kraju. Pan McCullum zaczął mu się trochę bardziej podobać.
— Wydam rozkaz, żeby dobrze się nimi opiekowano — powiedział.
— Dziękuję. — Był to pierwszy odcień uprzejmości w zachowaniu się pana McCulluma. — Biedacy umierają z zimna tu, na Skale. I to też jest powód, że tęsknią za ojczyzną, od której są tak daleko.
— Wobec tego po co zostali tu przysłani? — spytał Hornblower. Od jakiegoś czasu chciał zadać to pytanie, lecz zwlekał z nim, by nie dać panu McCullumowi dobrej okazji do zrobienia mu afrontu.
— Bo potrafią nurkować na głębokość szesnastu i pół sążni — odparł McCullum patrząc mu prosto w oczy.
Odpowiedź nie była niegrzeczna; Hornblower zdał sobie sprawę, że przyczyną tej zmiany była jego obietnica dobrego traktowania nurków. Chociaż pożerała go ciekawość, wolał nie ryzykować następnego pytania. Nie umiał sobie wyobrazić, po co Flocie Śródziemnomorskiej potrzebni są ludzie umiejący nurkować na głębokość stu stóp. Zadowolił się zakończeniem rozmowy propozycją wysłania łodzi po McCulluma i jego ludzi.
Przybyli na pokład „Atroposa” Cejlończycy budzili litość swoim wyglądem. Zziębnięci, owijali się ciasno swoimi białymi bawełnianymi szatami; drżeli na ostrym powietrzu niesionym z wiatrem z pokrytych śniegiem gór hiszpańskich. Szczupli, o kruchym wyglądzie, spoglądali wokół siebie bez ciekawości, z wyrazem rezygnacji w ciemnych oczach. Ciemnobrązowy kolor ich skóry wzbudził zainteresowanie ludzi z załogi, którzy stali gapiąc się na nich. Oni sami nie zwracali uwagi na białych, lecz wymieniali ze sobą krótkie zdania wysokimi dźwięcznymi głosami.
— Panie Jones, proszę umieścić ich w najcieplejszym miejscu na międzypokładzie — polecił Hornblower. — Niech pan dopilnuje, żeby mieli wygodnie. Proszę porozumieć się z panem McCullumem w sprawie wszystkiego, czego mogliby potrzebować. Pozwólcie, panowie, że ich sobie przedstawię: pan McCullum — pan Jones. I będę bardzo zobowiązany, jeśli przyjmiecie gościnnie pana McCulluma w mesie oficerskiej.
Hornblower musiał tak to sformułować. Mesa oficerska jest teoretycznie dobrowolnym zespołem oficerów, którzy mogą dobierać sami jej członków, ale musiałby to być zuchwały zespół oficerów, żeby pozwolił sobie na nieprzyjęcie do mesy gościa rekomendowanego przez dowódcę, o czym obaj, i Jones, i Hornblower, doskonale wiedzieli.
— Panie Jones, musi pan również łaskawie przygotować koję dla pana McCulluma. Niech pan sam zdecyduje, gdzie ją umieścić.
Wygodnie było móc tak powiedzieć. Hornblower wiedział — równie dobrze jak Jones, o czym świadczyła konsternacja malująca się na jego twarzy — że na korwecie uzbrojonej w dwadzieścia dwa działa nie było na pokładzie nawet kwadratowej stopy wolnego miejsca. Okręt już i tak był przepełniony, a obecność McCulluma jeszcze bardziej pogorszy sytuację. Ale niech Jones się martwi, jak znaleźć z niej wyjście.
— Tak jest, sir — odpowiedział Jones; króciutka zwłoka w jego odpowiedzi była najlepszym dowodem, jak bardzo głowił się nad tą sprawą.
— Doskonale — odparł Hornblower. — Może pan się tym zająć, gdy już będziemy w drodze. Nie możemy więcej tracić czasu, panie Jones.
Minuty zawsze były cenne. Wiatr mógł zmienić kierunek lub osłabnąć. Godzina zwłoki teraz mogła później spowodować stratę tygodnia. Hornblower śpieszył się gorączkowo z wyprowadzeniem swojego okrętu z gardzieli cieśniny na szersze wody Morza Śródziemnego, gdzie będzie dosyć przestrzeni morskiej na lawirowanie pod wiatr, gdyby zaczął dąć lewanter. Przywołał przed oczy wyobraźni obraz zachodniej części Morza Śródziemnego; wiejący w tej chwili wiatr północno-zachodni mógł szybko przenieść okręt wzdłuż południowego wybrzeża Hiszpanii, za niebezpieczną płyciznę Alboranu, aż do przylądka Gata, gdzie hiszpański brzeg ostro wyginał się ku północy. Gdy już tam dotrze, będzie mniej ograniczony; nie uspokoi się, póki nie zostawią za sobą Gapę de Gata. Łączyło się z tym — czemu Hornblower nie mógł zaprzeczyć — jego osobiste pragnienie działania, dowiedzenia się, co czeka go w przyszłości, wejścia na ścieżkę, na której byłaby przynajmniej możliwość przygody. Szczęśliwie się składało, że istniała taka zbieżność między jego obowiązkami i pragnieniami; jeden z drobnych okruchów pomyślnego zrządzenia losu, powiedział sobie z gorzkim uśmiechem, jakie trafiły mu się od czasu, gdy wybrał zawód oficera marynarki wojennej.
W każdym razie dotarł do Zatoki Gibraltarskiej po nastaniu świtu i opuszczał ją przed zmrokiem. Nie można mu było zarzucić, że traci czas. Okrążyli Skałę; Hornblower spojrzał na kompas i w górę, na proporczyk dowódcy powiewający na topie masztu.
— Pełnymi żaglami ostro do wiatru! — rozkazał.
— Pełnymi żaglami ostro do wiatru, sir — powtórzył jak echo sternik od steru.
Nadleciał ostry powiew wiatru od Sierra de Ronda, przechylając „Atroposa” na burtę, gdy Zbrasowane reje utrzymywały żagle w takim położeniu, że mogły go one pochwycić. Okręt trwał w przechyle; dopędziła go krótka, stroma fala, resztka atlantyckiego wału wodnego, jaka pozostała po przejściu przez gardło cieśniny. Podniosła rufę „Atroposa”, który zaczął gwałtownie kołysać się pionowo, przeciwstawiając się tej niezwykłej kombinacji przeciwnych kierunków wiatru i fali. Jedna fontanna trysnęła pod nawisem rufowym, druga wokół zagłębionego w wodzie dziobu. Okręt znowu zarył się w wodę na krótkiej fali. Była to tylko niewielka jednostka, najmniejszy trójmasztowiec w marynarce wojennej, najmniejszy okręt zasługujący na posiadanie dowódcy w stopniu kapitana. Wyniosłe fregaty, masywne okręty uzbrojone w siedemdziesiąt cztery działa mogły patrzyć z góry na „Atroposa”. Hornblower rozejrzał się wokół po chłodnym w czas zimowy Morzu Śródziemnym, podniósł wzrok na świeże chmury zaciemniające słońce chylące się ku zachodowi. Fale mogły rzucać jego okręcikiem, a wiatry przechylać go na obie strony, ale stojąc mocno na nogach tu, na pokładzie rufowym, on był ich panem. Ogarnęło go uniesienie, gdy jego okręt płynął tak w nieznane.
Trwał w tym nastroju uniesienia, nawet gdy zszedł z pokładu do swojej kajuty. Przedstawiała ona zupełnie beznadziejny widok. Tutaj Hornblower umartwiał swe ciało od czasu wejścia na pokład w Deptford. Sumienie nie dawało mu spokoju za te krótkie godziny stracone na pobyt z żoną i dziećmi; po zameldowaniu gotowości do wyjścia w morze nie zszedł już z okrętu ani razu. Nie było pożegnania z Marią, leżącą jeszcze po porodzie, ani z małym Horatiem i córeczką Marią. Nie kupił też żadnego wyposażenia do kabiny. Umeblowana była tym, co zrobił dla niego cieśla okrętowy; krzesełka z płótna żaglowego, grubo ciosany stół, koja ze sznurami naciągniętymi na ramie do podtrzymywania zwykłego brezentowego siennika wypchanego słomą. Pod głową płócienna poduszka, też wypchana słomą, i szorstkie koce, dostarczone przez zaopatrzenie marynarki wojennej, dla przykrycia chudego ciała. Pod stopami, na deskach pokładu, nie było żadnego dywanika; światło dawała cuchnąca latarnia okrętowa, dyndająca u belki pokładowej. Deska z otworem w środku podtrzymywała cynową miskę do mycia; nad miednicą zawieszone było na ściance grodziowej lusterko z kawałka polerowanej stali, pochodzące ze skromnego brezentowego zawiniątka Hornblowera z przyborami toaletowymi. Najbardziej okazałymi przedmiotami były dwie skrzynki z rzeczami ustawione w dwóch kątach; gdyby nie one, kajuta przypominałaby celę zakonnika.
Ale Hornblower, pochylając się pod belkami pokładu, aby zdjąć z haka swój nocny przyodziewek, nie czuł dla siebie współczucia. Niewiele oczekiwał od tego świata, a poza tym mógł żyć bogatym życiem wewnętrznym, pozwalającym mu zapomnieć o niewygodach. Oszczędził sporo grosza nie meblując kajuty i tymi pieniędzmi zapłaci należność akuszerce, długi rachunek za pobyt u „George'a” oraz za przejazd Marii z dziećmi dyliżansem do Southsea, gdzie zamieszka ona u swojej matki. Myślał o nich — musieli być już teraz w drodze — naciągając na siebie chłodne, wilgotne koce i przykładając policzek do grubej poduszki. A potem musiał zapomnieć o Marii i dzieciach przypomniawszy sobie, że wobec bliskiego połączenia się „Atroposa” z flotą trzeba przećwiczyć midszypmenów i chłopców sygnałowych w sygnalizacji. Musi na to poświęcić sporo godzin, a czasu nie ma wiele, bo skrzypienie poszycia i pionowa oscylacja okrętu świadczyły o ustabilizowaniu się wiatru.
Wiatr sprzyjał im ciągle. W południe, szóstego dnia, marynarz z salingu zawołał w kierunku pokładu:
— Widzę żagle. Dokładnie po zawietrznej.
— Panie Jones, proszę odpaść od wiatru, by zbliżyć się do tej jednostki. Panie Smiley, niech pan weźmie lunetę i spróbuje rozpoznać, co to za okręt.
Było to drugie miejsce spotkania podane przez Collingwooda w jego rozkazach. Wczorajsze, za przylądkiem Carbonara, było puste. Od czasu opuszczenia Gibraltaru nie widzieli ani jednego statku. Fregaty Collingwooda wymiotły morze z jednostek francuskich i hiszpańskich, a brytyjskiego konwoju do Lewantu nie należało się spodziewać przed upływem miesiąca. Nikt nie miał pojęcia, co się dzieje w tej chwili we Włoszech.
— Kapitanie, sir! To fregata. Jedna z naszych.
— Bardzo dobrze. Midszypmen sygnałowy! Proszę przygotować się do podania naszego tajnego sygnału i znaku rozpoznawczego.
Bogu dzięki, że w ciągu ostatnich paru dni tyle czasu poświęcił na ćwiczenia w sygnalizacji.
— Kapitanie, sir! Widzę za nią topy masztów. To wygląda na flotę.
— Bardzo dobrze, panie Jones. Proszę kazać artylerzyście przygotować się do oddania salutu okrętowi admiralskiemu.
— Tak jest, sir.
Była to Flota Śródziemnomorska, dwadzieścia okrętów liniowych, pływających wolno w dwóch rzędach po błękitnym morzu na tle błękitu nieba.
— Fregata „Maenada”, 28, sir.
— Bardzo dobrze.
Fregaty zwiadowcze, wysunięte jak macki potwora morskiego, szły daleko przed głównymi siłami eskadry; było ich cztery, z piątą daleko po nawietrznej, skąd najprawdopodobniej mogły wyłonić się okręty, wrogie lub przyjazne. Powietrze było przejrzyste; Hornblower na pokładzie rufowym, z lunetą przy oczach, dojrzał podwójną kolumnę marsli okrętów liniowych idących bejdewindem w idealnie równych odstępach za rufami poprzedników. Rozpoznał flagę wiceadmiralska na fokmaszcie okrętu czołowego, w rzędzie jednostek idących po nawietrznej.
— Panie Carslake! Proszę przygotować worki z pocztą do odesłania.
— Tak jest, sir.
Jego własny pakiet poczty dla Collingwooda czekał gotowy w kajucie.
— Midszypmen sygnałowy! Czy nie widzi pan sygnału z okrętu flagowego?
— Widzę, sir, ale flagi powiewają prostopadle do nas. Nie mogę ich rozpoznać.
— Po co, jak pan myśli, fregata powtarza sygnał? Niech pan wysili oczy.
— Sygnał ogólny, sir. Numer 41. To znaczy „Wykonać zwrot przez sztag”, sir.
— Bardzo dobrze.
Ponieważ „Atropos” nie doszlusował jeszcze formalnie do eskadry śródziemnomorskiej, sygnał ogólny nie mógł go dotyczyć. Sygnał poszedł w dół z rei okrętu flagowego; był to moment rozpoczęcia wykonywania rozkazu. Reje okrętu admiralskiego obróciły się; w ślad za nimi poszły reje fregat zwiadowczych i czołowego okrętu kolumny zawietrznej. Jeden za drugim, w równych odstępach, obracały się kolejno okręty w obu rzędach; Hornblower mógł widzieć, jak stermarsie przez chwilę pracowały wstecz, a potem wypełniały się, dzięki czemu okręty trzymały się w równych odstępach od siebie. Było rzeczą istotną, że ćwiczenia odbywały się z postawionymi wszystkimi zwykłymi żaglami, a nie tylko pod „żaglami bojowymi”, przy czym widok precyzji, z jaką wykonywano ćwiczenia, miał w sobie coś podniecającego, a jednocześnie lekko niepokojącego. Hornblowera ogarnęła wątpliwość, czy potrafi utrzymać „Atroposa” tak dokładnie na pozycji w momencie, gdy nadszedł czas przyłączenia się do floty.
Manewr został właśnie zakończony; na nowym halsie flota sunęła spokojnie naprzód po błękitnym morzu. Na rei okrętu admiralskiego wykwitły nowe pęki flag.
— Sygnał ogólny, sir. „Załogi na obiad”.
— Bardzo dobrze.
Stojąc i patrząc Hornblower czuł, jak narasta w nim podniecenie. Następny sygnał będzie na pewno dla niego.
— Nasz znak rozpoznawczy, sir! Flagowy do „Atroposa”. „Zająć pozycję po mojej nawietrznej w odległości dwóch kabli”.
— Bardzo dobrze. Potwierdzić.
Oczy wszystkich na pokładzie skierowały się na niego. Była to chwila próby. Miał przejść obok fregat osłaniających, przeciąć drogę kolumny obecnie nawietrznej i zbliżyć się do wiatru w odpowiedniej chwili i we właściwej odległości. A cała flota będzie obserwować mały okręt. Najpierw trzeba więc ocenić, jak daleko jednostka flagowa przesunie się w kierunku prawej burty „Atroposa”, podczas gdy on będzie płynął w tamtą stronę. Ale nie ma innego wyjścia, niż spróbować; cała pociecha w tym, że się jest oficerem w służbie wojennej, gdzie rozkaz jest czymś, co musi być spełnione.
— Na sterze! Trochę w prawo! Wstrzymywać! Tak trzymać! Na tym kursie! Panie Jones!
— Tak jest, sir.
Jonesowi nie trzeba wydawać rozkazu. Jest on bardziej przejęty — przynajmniej na zewnątrz — niż sam Hornblower. Już postawił ludzi przy brasach, żeby trymowali reje. Hornblower podniósł wzrok na reje i proporczyk dowódcy, chcąc sprawdzić dokładność brasowania. Zostawili za sobą „Maenadę”; teraz mijali „Amphiona”, jedną ze środkowych fregat w linii osłony. Hornblower patrzył, jak przechylona boryka się z przeciwnym wiatrem, wyrzucając spod dziobu bryzgi wody. Potem spojrzał znów na okręt admiralski, już prawie całkiem nad widnokręgiem — widać było co najmniej dwa z trzech rzędów jego szachownicowe rozmieszczonych furt strzelniczych.
— Trochę w prawo! Tak trzymać!
Niechętnie wydawał ten dodatkowy rozkaz; pragnąłby płynąć prosto na swoją pozycję, bez zmieniania kursu. Okręt czołowy — z proporcem wiceadmiralskim — z kolumny nawietrznej był teraz prawie na lewym trawersie „Atroposa”. Odstęp między dwoma rzędami wynosił cztery kable, ale ponieważ jego pozycja była po nawietrznej okrętu flagowego, niemalże na jego prawym trawersie, znajdzie się bez wątpienia między tymi dwoma jednostkami, lecz w nierównej odległości od każdego z nich. Wyobraził sobie w myślach trójkąt nierównoramienny, jaki można by nakreślić łącząc liniami „Atroposa” i dwa okręty admiralskie.
— Panie Jones! Weźcie stermarsel na gejtawy. — Teraz „Atropos” będzie miał rezerwę prędkości do wykorzystania w razie potrzeby. Hornblower był zadowolony, że od chwili opuszczenia Deptford nieustannie ćwiczył załogę na masztach. — Czekać w pogotowiu na szotach stermarsla.
Zmniejszenie powierzchni żagli tylnych sprawi, że „Atropos” będzie nieco wolniej zbliżał się do wiatru; o tym trzeba pamiętać. Szybko dopływali do wyznaczonej pozycji. Hornblower przerzucał spojrzenie z jednej kolumny okrętów na drugą; mógł objąć wzrokiem wszystkie prawe burty jednej i wszystkie lewe burty drugiej. Przydałoby się zmierzyć kąt sekstansem, lecz przy tak nieskomplikowanym problemie trygonometrycznym wolał raczej ufać własnemu oku. Uznał, że właśnie nadszedł odpowiedni moment. Dziób był skierowany na stengę bukszprytu okrętu flagowego.
— Ster w prawo — rzucił rozkaz. Może się myli. Może mały okręt spóźni się z reakcją na ster. Może… Musi przemawiać spokojnym głosem. — Wykręcaj na wiatr.
Koło sterowe zawirowało. Nastąpiła sekunda napięcia, może dwie. A potem wyczuł pod stopami zmianę przechyłu, zobaczył, jak okręt flagowy przechodzi na lewy trawers „Atroposa” i już wiedział, że jego okręt zmienia kurs.
— Tak trzymać!
Zbrasowane reje; silne ramiona wybierały halsy. Upłynęła chwila, zanim „Atropos” nadrobił niewielką stratę prędkości w czasie zmieniania kursu; ale nawet biorąc na to poprawkę Hornblower widział, że okręt admiralski powoli zyskuje w kierunku na wiatr.
— Panie Jones! Wybrać szoty stermarsla.
Gdy stermarsel zacznie dobrze brać wiatr, oni z kolei będą zyskiwali w kierunku na wiatr w porównaniu z okrętem flagowym.
— Niech ludzie zostaną na brasach!
Wypuszczając od czasu do czasu wiatr ze stermarsla „Atropos” będzie mógł iść z tą samą prędkością co okręt flagowy. Hornblower poczuł powiew na szyi; spojrzał na proporczyk i na okręt admiralski. Byli dokładnie po jego nawietrznej, a odstęp wynosił dwa kable.
— Panie Jones! Może pan rozpocząć salut.
Piętnaście wystrzałów dla wiceadmirała — minuta i piętnaście sekund na ich oddanie. Wystarczy, żeby odzyskać zimną krew i żeby serce powróciło do normalnego rytmu. Teraz byli częścią Floty Śródziemnomorskiej, częścią najmniejszą i najmniej ważną. Hornblower patrzył na masywne sylwetki okrętów prujących fale za „Atroposem”, trójpokładowce i dwupokładowce, jednostki zbrojne w sto dział i inne, wyposażone w siedemdziesiąt cztery; okręty, które walczyły pod Trafalgarem; huk ich armat zdmuchnął Bonapartemu sprzed nosa nadzieję na panowanie nad światem. Po niewidocznych dalekich brzegach Morza Śródziemnego, które ich otaczały, mogą maszerować armie, królowie mogą być wynoszeni na tron i strącani z niego; ale to właśnie te okręty będą w końcu decydować o losie świata, dopóki prowadzący je marynarze nie stracą wprawy, dopóki będą gotowi stawiać czoło niebezpieczeństwom i trudnościom, dopóki rząd w ich ojczyznę pozostanie stanowczy i nieustraszony.
— Nasz znak rozpoznawczy, sir! Okręt admiralski do „Atroposa”. „Witajcie”.
— Odpowiedzieć: „Pozdrawiamy z szacunkiem”.
Gorliwi marynarze żwawo ciągnęli za flaglinki sygnałowe.
— Proszę sygnalizować:” »Atropos« do okrętu flagowego. Mamy na pokładzie przesyłki i listy dla floty”.
— Okręt flagowy potwierdza, sir.
— Okręt flagowy znowu sygnalizuje — oznajmił Still.
Z dogodnego punktu obserwacyjnego na burcie nawietrznej Hornblower widział na tyle dobrze przez lunetę pokład rufowy jednostki admiralskiej (chociaż okręt przechylał się w przeciwną stronę), aby się zorientować, że chłopcy sygnałowi wiążą nowy rzut flag do flaglinek. Ciemne kulki powędrowały na reję okrętu flagowego i rozwinęły się we flagi o wesołych barwach.
— Sygnał ogólny. „Położyć się w dryf na prawym halsie”.
— Potwierdzający, panie Jones! Wziąć dolne żagle na gejtawy.
Hornblower obserwował marynarzy przy zdwojonych gejtawach i gordingach i innych, przy halsach i szotach.
— Sygnał opuszczony, sir.
Hornblower już zauważył początek opadania flag.
Przebrasować stermarsel na pracę wstecz! Stanąć w dryf.
„Atropos” stanął gładko pod wiatr, dziobem przeciwko falom — ciężka walka z wiatrem przeszła w uległe poddawanie mu się, jak opór dziewczyny osuwającej się w ramiona kochanka. Nie był to jednak czas na takie sentymentalne porównania — bo oto okręt admiralski wysyłał następny długi sygnał.
— Sygnał ogólny. „Posłać na…” nasz znak rozpoznawczy, sir „…po listy”.
— Panie Carslake! Niech zaraz wyniosą worki z pocztą na pokład. Będzie pan miał przy burcie łodzie ze wszystkich jednostek floty.
Upłynął co najmniej miesiąc — a może i dwa — od czasu, gdy listy z Anglii dotarły do floty. Ani gazety, ani słowa wiadomości. Załogi niektórych z obecnych tu okrętów mogły jeszcze nie czytać w prasie opisów zwycięstwa odniesionego przez nie pod Trafalgarem cztery miesiące temu. „Atropos” przyniósł ulgę w tej przykrej izolacji, w jakiej żyje zwykle flota na morzu. Łodzie przypłyną tak szybko, jak im na to pozwolą żagle albo wiosła, żeby zabrać żałośnie chude worki z pocztą.
Następny sygnał.
— Nasz znak rozpoznawczy, sir. „Okręt admiralski do »Atroposa«. Przybyć i złożyć raport”.
— Niech opuszczą na wodę mój gig.
Miał na sobie bardziej zniszczony ze swoich dwóch mundurów. Starczyło mu ledwie czasu, żeby pobiec do kajuty i zabrać pakiet przesyłek, zmienić mundur, przeciągnąć grzebieniem po włosach i poprawić halsztuk. Wrócił na pokład w momencie, gdy gig dotknął powierzchni wody. Niesiony żwawymi pociągnięciami wioseł gig podpłynął do okrętu admiralskiego. Z burty zwisał stołek, to dotykając prawie wzbijającej się fali, to wisząc wysoko nad wodą po jej przejściu. Musiał wypatrywać pilnie właściwej chwili; przeżył nieprzyjemny moment, gdy zawisł uczepiony na rękach, a gig uciekł spod niego. Ale jakoś usadowił się na stołku i poczuł, że sunie on szybko w górę wciągany talią przez marynarzy. W chwili gdy jego głowa zrównała się z poziomem pokładu głównego, powietrze rozdarł świergot gwizdków i stołek przeciągnięto przez burtę. Hornblower stanął na pokładzie, z dłonią przy rondzie kapelusza.
Pokład był biały jak papier, jak rękawiczki i koszule chłopców trapowych. Pozłota części dekoracyjnych lśniła w słońcu, a olinowanie zdobne było w niezwykle starannie uplecione opaski tureckie. Jacht króla nie mógłby wyglądać bardziej elegancko niż pokład rufowy „Oceanu” — oto co można było osiągnąć na jednostce flagowej zwycięskiego admirała. Warto było pamiętać, że poprzedni okręt flagowy Collingwooda, „Royal Sovereign”, rozbity pod Trafalgarem, stał się pozbawionym masztów hulkiem, z czterystu zabitymi i rannymi na pokładzie. Oficer wachtowy, z lunetą z oślepiająco polerowanego mosiądzu na sznurze wyszorowanym glinką kamionkową, miał na sobie białe spodnie nieposzlakowanej czystości i bez najmniejszego zgniecenia; guziki jego świetnie dopasowanego munduru migotały w blasku słońca. Hornblower pomyślał, że być zawsze tak eleganckim na okręcie zatłoczonym ponad miarę w związku z obecnością admirała i jego sztabu nie było rzeczą łatwą. Służba na okręcie flagowym może być szybką drogą do awansu, ale i ta róża miała swoje kolce. Witający go dowódca tego okrętu, Rotherham — Hornblower znał go z nazwiska, figurowało ono w setkach opisów prasowych bitwy pod Trafalgarem — i porucznik flagowy byli jednakowo eleganccy.
— Jego lordowska wysokość oczekuje pana w kajucie, sir — oznajmił oficer flagowy. — Pozwoli pan tędy?
W ogromnej kajucie pod pokładem Collingwood przywitał go uściskiem dłoni. Był to duży mężczyzna o przygarbionych ramionach i miłym uśmiechu. Skwapliwie sięgnął po przesyłki podane mu przez Hornblowera i zaczął przeglądać napisy na nich. Jedną zatrzymał, pozostałe oddał sekretarzowi. Już miał złamać pieczęć, ale przypomniał sobie o wymogach dobrych manier.
— Proszę siadać, kapitanie. Harkness, szklaneczkę madery dla kapitana Hornblowera. Mamy tu też marsalę, którą polecam, sir. Przepraszam na chwilę. Pan mnie zrozumie, jeśli powiem, że to listy od mojej żony.
Krzesło, na którym usiadł Hornblower, było wyściełane; pod stopami miał gruby dywan; na ściankach grodziowych wisiało kilka obrazów w złoconych ramach; z belek pokładu zwisały srebrne lampy na srebrnych łańcuchach. Rozglądając się, w czasie gdy Collingwood spiesznie przebiegał wzrokiem swoje listy, Hornblower myślał o tym, że wszystkie te rzeczy trzeba usuwać w pośpiechu podczas przygotowywania „Oceanu” do boju. Uwagę jego zatrzymały dwie długie skrzynki pod wielkimi oknami rufowymi. Wypełnione były ziemią i zasadzone pięknie kwitnącymi kwiatami — hiacyntami i żonkilami. Zapach hiacyntów docierał aż do nozdrzy Hornblowera. Było coś niezwykle uroczego w ich obecności tu, na morzu.
— W tym roku udało mi się z cebulkami — odezwał się Collingwood wsuwając listy do kieszeni i idąc za spojrzeniem Hornblowera. Podszedł do kwiatów i delikatnie rozchylił kielich żonkila palcami, zaglądając do jego wnętrza. — Piękne są, nieprawdaż? Niedługo żonkile zakwitną w Anglii — kiedyś może znów je zobaczę. A tymczasem te tutaj pomagają mi w zachowaniu pogody ducha. Od trzech lat nie postawiłem stopy na lądzie
Głównodowodzący mogą zdobywać godności parów i emerytury, ale ich dzieci dorastają nie znając swoich ojców. A Collingwood przechadzał się po pokładach okrętów zoranych kartaczami w stu bitwach; lecz patrząc na jego tęskny uśmiech Hornblower myślał o czymś innym niż o bitwach — o trzydziestu tysiącach niesfornych marynarzy, których trzeba było utrzymywać w dyscyplinie i sprawności, o konieczności zatwierdzania wyroków sądów wojennych, o wiecznych kłopotach z zapasami i wodą, o konwojach i blokadzie.
— Zechce mi pan łaskawie dotrzymać towarzystwa przy obiedzie, kapitanie? — zapytał Collingwood.
— Będzie to dla mnie zaszczytem, milordzie.
Był rad, że udało mu się przypomnieć sobie w samą porę ten zwrot i wypowiedzieć go tylko z leciutkim uczuciem zażenowania.
— Doskonale. Opowie mi pan wszystkie plotki z kraju. Boję się, że przez pewien okres nie będziemy mieli do tego innej okazji, gdyż „Atropos” nie pozostaje z flotą.
— Naprawdę, milordzie?
Była to chwila ogromnego podniecenia, miał się bowiem dowiedzieć, co go czeka. Ale nie należało dać tego poznać po sobie; mógł tylko okazać umiarkowane zainteresowanie jako opanowany, gotów na wszystko dowódca okrętu. — Obawiam się, że tak… wy młodzi dowódcy ze swoimi zuchwałymi okręcikami nie lubicie trzymać się fartuszka floty.
Collingwood znów się uśmiechał, lecz coś w jego słowach sprawiło, że nowa myśl przyszła do głowy Hornblowerowi. Collingwood obserwował oczywiście z uwagą przybycie najnowszego rekruta do jego floty. Hornblower uświadomił sobie nagle, że gdyby podchodzenie „Atroposa” na wyznaczoną pozycję odbyło się niezdarnie lub gdyby odpowiadał był opieszale na sygnały, jego przyjęcie tutaj mogłoby nie być takie przyjemne. W tej chwili mógłby stać na baczność i bez słowa wysłuchiwać reprymendy w jej najgorszym wydaniu. Ta myśl wywołała mu gęsią skórkę na karku i sprawiła, że tylko coś wymamrotał w odpowiedzi.
— Ma pan na pokładzie tego McCulluma i jego współziomków? — zapytał Collingwood.
— Tak, milordzie.
Wystarczyła odrobina opanowania, żeby nie zapytać, jaka będzie misja tych ludzi; Collingwood sam mu to powie.
— Pan nie zna Lewantu?
— Nie, milordzie.
A więc to będzie Lewant, z Turkami, Grekami i Syryjczykami.
— Wkrótce go pan pozna, kapitanie. Po zabraniu mojej poczty na Maltę zawiezie pan pana McCulluma do zatoki Marmaris i pomoże mu pan tam w jego czynnościach.
Zatoka Marmaris? To jest u wybrzeży Azji Mniejszej. Flota i transportowce biorące przed laty udział w ataku na Egipt miały tam miejsce spotkania. Strasznie to daleko od Deptford.
— Tak jest, milordzie — odpowiedział Hornblower.
— O ile wiem, nie ma pan na „Atroposie” oficera nawigacyjnego.
— Nie, milordzie. Tylko dwóch zastępców.
— Na Malcie dostanie pan nawigatora. Nazywa się George Turner; zna wody tureckie i był we flocie w zatoce Marmaris. Wziął namiar, gdy zatonął „Speedwell”.
„Speedwell”? Hornblower pobiegł myślami wstecz. Był to transportowiec, który wywrócił się dnem do góry i zatonął stojąc na kotwicy w czasie niespodziewanego uderzenia wichury w zatoce Marmaris.
— Tak, milordzie.
— Miał na pokładzie wojskową kasę sił ekspedycyjnych. Nie sądzę, żeby wiedział pan o tym.
— Istotnie nie, milordzie.
— Bardzo duża suma, w złotych i srebrnych monetach, przeznaczona na żołd i utrzymanie oddziałów — ćwierć miliona funtów szterlingów. Zatonął na głębokości, do której nie zdołał dotrzeć żaden nasz nurek. Ponieważ nikt nie wiedział, co potrafią wykombinować nasi dzielni sprzymierzeńcy, Turcy, prowadząc akcję ratowniczą z niewymowną opieszałością, postanowiono zachować utratę pieniędzy w tajemnicy. I chociaż raz sekret pozostał sekretem.
— Tak, milordzie.
Z pewnością nie było powszechnie wiadomo, że ćwierć miliona w bilonie leży na dnie zatoki Marmaris.
— Tak więc rząd musiał posłać do Indii po nurków, którzy potrafią dotrzeć na takie głębokości.
— Rozumiem, milordzie.
— Otóż zadaniem pana będzie udać się do zatoki Marmaris i z pomocą McCulluma i Turnera odzyskać ten skarb.
— Tak jest, milordzie.
Żadna wyobraźnia nie jest w stanie przewidzieć zakresu zadań oficera marynarki wojennej. Ale dobrze się stało, że odpowiadając użył jedynych słów, jakie oficer marynarki wojennej mógł wyrzec w takich okolicznościach.
— Będzie pan musiał być ostrożny w postępowaniu z naszymi przyjaciółmi Turkami. Będą ciekawi powodu waszej obecności w Marmaris, a gdy dowiedzą się o celu wizyty, mogą mieć obiekcje. Będzie pan musiał działać odpowiednio do sytuacji panującej w danej chwili.
— Tak jest, milordzie.
— Nie znajdzie pan nic, kapitanie, na ten temat w przeznaczonych dla pana rozkazach. Musi pan jednak rozumieć, że Rada Ministrów nie życzy sobie komplikacji z Turkami. A z drugiej strony ćwierć miliona szterlingów byłoby dla rządu darem losu — dziś czy kiedykolwiek. Pieniądze są bardzo potrzebne, ale Turków nie należy urazić.
Trzeba przepłynąć obok Scylii nie zawadzając o Charybdę, powiedział sobie Hornblower.
— Chyba rozumiem, sir.
— Na szczęście jest to mało odwiedzane wybrzeże. Turcy utrzymują w tej okolicy niewielkie siły, wojskowe lub marynarki wojennej. Nie znaczy to, że powinien pan próbować załatwić sprawę nie licząc się z nikim i z niczym.
Nie z „Atroposem” uzbrojonym w jedenaście pukawek na burtę, pomyślał Hornblower, ale opanował szyderczy uśmiech. Rozumiał, o co szło Collingwoodowi.
— Oczywiście, milordzie.
— No to w porządku, kapitanie, dziękuję.
Sekretarz stał u boku Collingwooda z plikiem otwartej korespondencji w ręku i wyraźnie czekał na przerwę w rozmowie, żeby móc się odezwać, a w głębi kręcił się porucznik flagowy. Obaj natychmiast zaczęli mówić.
— Obiad będzie za pół godziny, milordzie — oznajmił porucznik.
— To są pilne listy, milordzie — oświadczył sekretarz. Hornblower nieco zażenowany wstał z fotela.
— Może chciałby pan, kapitanie, przejść się po pokładzie rufowym, co? — spytał Collingwood. — Nasi oficerowie na pewno dotrzymają panu towarzystwa.
Gdy wiceadmirał sugeruje coś kapitanowi i oficerowi flagowemu, nie musi czekać długo na spełnienie swojej propozycji. Jednakże spacerując tam i z powrotem po pokładzie rufowym i prowadząc uprzejmą konwersację Hornblower żałował, że Collingwood był aż tak troskliwy, iż zapewnił mu towarzystwo. Miał bowiem sporo do przemyślenia.
Rozdział X
Malta; cypel Ricasoli z jednej strony i odwzajemniający salut fortu St Elmo z drugiej, a między nimi otwierający się widok na Wielki Port, Vallettę, z jego pałacami na wzgórzach; wszędzie pełno małych stateczków wymalowanych na wesołe kolory; wieje silny północno-wschodni wiatr. Ten wiatr — zwany gregalem w instrukcjach żeglarskich — nie dawał na razie Hornblowerowi możności podziwiania widoków. Na wodach zamkniętych okręt żaglowy idący fordewindem zawsze robi wrażenie, jakby z uporczywą determinacją starał się utrzymać swoją prędkość niezależnie od tego, jaką część żagli ma zwiniętą, nawet z gołymi czubami masztów. Trzeba było wszystko dokładnie zgrać w czasie, żeby wykręcić pod wiatr we właściwym momencie, wytracić prędkość, sprzątnąć żagle i w odpowiedniej chwili rzucić kotwicę.
Wyglądało na to, że Hornblower nie znajdzie wolnej chwili podczas ich kilkugodzinnego pobytu w tym porcie. Może połączyć służbowe wizyty z przekazaniem osobiście powierzonej mu poczty, zaoszczędzając dzięki temu sporo czasu, ale ten czas zostanie natychmiast pochłonięty — jak tłuste krowy pożarte we śnie faraona przez chude — przez sprawy, których sam musi dopilnować; i podobnie jak chude krowy nie stały się tłuściejsze po zjedzeniu tłustych, on nie będzie mniej zajęty mimo czasu zaoszczędzonego przez staranne zaplanowanie zajęć. Listy z Malty dotrą do Anglii w dzień wypłaty kwartalnej lub bardzo blisko tego dnia, więc może wziąć już zaliczkę na pensję. Nie za wiele, oczywiście — trzeba pamiętać o Marii i dzieciach — ale dosyć na to, żeby się zaopatrzyć w parę rzeczy będących dla niego luksusem na tej wyspie, gdzie chleb jest drogi, a rzeczy luksusowe tanie. Pomarańcze, oliwki i świeże jarzyny — łodzie handlarzy portowych czekają na pozwolenie podejścia do burty.
McCullum, z myślą o operacjach ratowniczych, jakie miał prowadzić, domagał się zamówienia potrzebnych mu materiałów. Chciał mieć półcalową linę długości mili i ćwierć mili wolnotlącego lontu — zwariowane wymagania, zdaniem Hornblowera, ale McCullum z pewnością lepiej znał się na swojej robocie od niego — oraz pięćset stóp skórzanego „węża zapalnikowego”, rzecz, o której Hornblower nigdy nie słyszał. Hornblower podpisał zamówienie, zastanawiając się przez moment, czy Intendentura marynarki wojennej obciąży kosztami jego i odwrócił się, żeby usłyszeć, iż wszyscy oficerowie z okrętu chcą oczywiście jechać na ląd i przedstawiają panu Jonesowi nieodparte powody na poparcie swojej prośby. Gdyby „Atropos” stanął w ogniu, nie mogliby z większym pośpiechem starać się go opuścić.
A tymczasem pojawiła się jeszcze jedna komplikacja: list od jego ekscelencji gubernatora. Czy kapitan Hornblower i jeden z jego oficerów zechcą przybyć po południu na obiad do pałacu? Nie można odmówić, a więc nie ma co tracić czasu na zastanawianie się nad tą sprawą — jego ekscelencja, jak każdy zwykły śmiertelnik, był żądny usłyszenia plotek z Anglii i ujrzenia nowej twarzy — nie było też kwestii, którego oficera powinien zabrać ze sobą. Jego ekscelencja nigdy by mu nie darował wiedząc, iż członek rodziny królewskiej przebywał na pokładzie „Atroposa”, a on nie miał okazji posadzenia go przy swoim stole.
— Proszę poprosić księcia do mnie — powiedział Hornblower — i doktora.
Doktor będzie konieczny, żeby dokładnie przetłumaczyć księciu, co go czeka; chłopiec nauczył się sporo angielskiego w czasie miesiąca pobytu na okręcie, ale słownictwo mesy artyleryjskiej było za ubogie, żeby można się nim posługiwać przy omawianiu szczegółów etykiety wicekrólewskiej. Przybiegł książę, lekko zdyszany, obciągając na sobie mundur; Eisenbeiss również sapał ciężko — musiał przebiec całą długość okrętu i wejść po wąskim trapie.
— Proszę przekazać jego książęcej wysokości — powiedział Hornblower — że udaje się ze mną na ląd na obiad do gubernatora.
Eisenbeiss zagadał po niemiecku i chłopiec oddał swój mechaniczny lekki ukłon. Użycie języka niemieckiego wydobyło maniery członka rodziny królewskiej spod nowej skóry brytyjskiego midszypmena.
— Czy Jaśnie oświecony ma włożyć strój dworski? — spytał Eisenbeiss.
— Nie — odparł Hornblower — swój mundur. A jeśli jeszcze kiedyś zobaczę go w tak źle wyczyszczonych butach, to zostanie wychłostany.
— Sir… — zaczął Eisenbeiss, ale zabrakło mu słów. Na myśl, że książę mógłby zostać wychłostany, oniemiał; może na szczęście dla siebie.
— To znaczy, że i ja mam włożyć mój uniform, sir? — upewniał się Eisenbeiss.
— Obawiam się, doktorze, że nie został pan zaproszony — odpowiedział Hornblower.
— Ale ja jestem marszałkiem dworu Jaśnie oświeconego, sir — wybuchnął Eisenbeiss. — Będzie to wizyta ceremonialna i zgodnie z podstawowymi prawami Seitz-Bunau ja muszę dokonywać wszystkich prezentacji.
Hornblower panował nad sobą.
— A ja reprezentuję jego królewską mość króla Brytanii.
— Jego królewska mość król Brytanii z pewnością nie życzyłby sobie, żeby jego sprzymierzeńca traktowano bez honorów należnych mu jako członkowi rodziny królewskiej. Jest moim obowiązkiem, jako sekretarza stanu, złożyć oficjalny protest.
— Tak — burknął Hornblower. Wyciągnął rękę i przygiął głowę księcia do przodu. — Niech pan lepiej pilnuje, żeby Jaśnie oświecony miał czysto za uszami.
— Sir! Sir! — mówił Eisenbeiss.
— Panie książę, zechce pan być gotów za pół godziny i w odpowiednim stroju.
Obiad w pałacu przebiegał nieciekawie, czego można się było spodziewać. Na szczęście Hornblower został powitany przez adiutanta gubernatora i skorzystał z tej okazji, aby przerzucić na jego barki ciężar trudnej decyzji co do prezentacji — sam bowiem nie miał pojęcia, czy jego księżęca wysokość powinien być przedstawiony jego ekscelencji czy na odwrót; trochę ubawił go fakt, że usłyszawszy, kto jest drugim gościem, małżonka jego ekscelencji odeszła spiesznie na bok; trzeba było szybko wprowadzić zmiany w planie rozsadzenia gości do obiadu. W rezultacie Hornblower znalazł się między dwoma nudnymi niewiastami, z których jedna miała spierzchnięte ręce, a druga wciąż pociągała nosem. Starał się prowadzić uprzejmą rozmowę i uważał, żeby nie wypić zbyt dużo wina, upijając po łyku ze szklaneczki, gdy inni opróżniali swoje do dna.
Gubernator wzniósł toast na cześć Jaśnie oświeconego księcia Seitz-Bunau, a książę bez chwili wahania odwzajemnił się toastem na cześć jego królewskiej mości króla Wielkiej Brytanii; przypuszczalnie były to pierwsze słowa w języku angielskim, jakie poznał w ogóle, na długo zanim nauczył się wołać „Przestać wybierać” czy „Ruszać się, osły morskie!”. Gdy panie przeszły do innego pokoju, Hornblower wysłuchał uwag jego ekscelencji na temat inwazji, jaka grozi południowym Włochom ze strony Bonapartego, i szans uchronienia Sycylii przed jego szponami; odczekawszy trochę po powrocie do salonu poszukał spojrzenia księcia. Książę uśmiechnął się do niego i podniósł się ze swego miejsca. Dziwnie było patrzeć, jak przyjmuje ukłony panów i dworskie dygi dam z pewnością siebie nabytą przez głęboko zakorzeniony nawyk. Jutro chłopiec znajdzie się znowu w mesie artyleryjskiej — Hornblower zastanawiał się, czy tam potrafi dopominać się o swoje prawa i upewniać się, że przy nakładaniu mięsa dostaje nie więcej chrząstek, niż faktycznie na niego przypada.
Gig przeniósł ich lotem strzały spod schodów pałacu gubernatorskiego przez Wielki Port do burty okrętu i Hornblower wszedł na pokład rufowy, witany świergotem gwizdków pomocników bosmana. Jeszcze zanim skończył odsalutowywać, poczuł, że coś jest nie w porządku. Obrzucił spojrzeniem okręt oświetlony wściekle czerwonym zachodem słońca przyniesionym przez gregal. Sądząc po zachowaniu się załogi zgromadzonej na dziobie, kłopot dotyczył nie jej. Trzej nurkowie cejlońscy tkwili swoim zwyczajem przy pachołach, w izolacji od reszty. Lecz oficerowie na rufie wyglądali podejrzanie niespokojnie; wzrok Hornblowera przesunął się po twarzach Jonesa i Stilla, dwóch poruczników, intendenta Carslake'a i Silvera, oficera wachtowego. Jones, jako starszy oficer, wystąpił z meldunkiem.
— Przepraszam, sir…
— O co chodzi, panie Jones?
— Sir, na pokładzie odbył się pojedynek.
Nikt nie potrafi przewidzieć, jaki nowy ciężar spadnie na barki dowódcy okrętu. Może to być wybuch zarazy czy wykrycie suchego grzyba w drewnianym poszyciu okrętu. A z zachowania Jonesa można było wnioskować, że nie tylko odbył się pojedynek, lecz że także został ktoś w nim ranny.
— Kto się bił? — zapytał Hornblower.
— Doktor i pan McCullum, sir.
Trudno, gdzieś po drodze znajdzie się innego doktora, a w najgorszym razie mogą się obejść bez doktora.
— Co się stało?
— Pan McCullum ma przestrzelone płuca, sir.
Boże! To zupełnie inna sprawa, rzecz ogromnej wagi. Przestrzelone płuca oznaczały z całą pewnością zgon, a cóż on pocznie z martwym McCullumem? Przysłano go aż z Indii. Sprowadzenie kogoś stamtąd na jego miejsce zajmie półtora roku. Nie wystarczą zwykli śmiertelnicy z doświadczeniem w zakresie ratownictwa — musi to być ktoś, kto potrafi korzystać z pomocy nurków cejlońskich. Zrozpaczony Hornblower pomyślał, że nie ma chyba drugiego człowieka tak prześladowanego przez los jak on. Musiał przełknąć ślinę, żeby móc się odezwać.
— Gdzie on jest teraz?
— Pan McCullum, sir? W szpitalu na lądzie, w rękach chirurga garnizonowego.
— Czy żyje jeszcze?
Jones rozłożył ręce w beznadziejnym geście.
— Tak, sir. Żył jeszcze pół godziny temu.
— Gdzie doktor?
— Pod pokładem, w swojej koi.
— Idę zobaczyć się z nim. Nie, proszę zaczekać. Poślę po niego, gdy będę chciał go widzieć.
Pragnął przemyśleć sprawę; potrzebował czasu i spokoju, żeby zdecydować, co powinien zrobić. Instynkt pchał go do chodzenia po pokładzie; tylko w ten sposób mógł uwolnić się od wewnętrznego naporu uczuć. A przy okazji rytmiczny ruch pozwoliłby mu uporządkować myśli. Ale na małym pokładzie stali ciasno stłoczeni oficerowie — a jego kajuta pod pokładem nie nadawała się oczywiście do tego celu. W takiej chwili Jones zwrócił się do niego z jeszcze jedną sprawą.
— Pan Turner przybył na pokład, sir.
Pan Turner? Turner? To ten oficer nawigacyjny z doświadczeniem na wodach tureckich, odkomenderowany specjalnie przez Collingwooda do służby na „Atroposie”. Gdy Jones skończył mówić, nowo przybyły wysunął się spoza jego pleców; pomarszczony starzec, z listem w ręku, zawierającym przypuszczalnie przyniesione przez niego rozkazy.
— Witam na pokładzie, panie Turner — powiedział Hornblower, zmuszając się do serdecznego tonu i zastanawiając się jednocześnie, czy Turner w ogóle będzie mógł być mu w czymś pomocny.
— Pański sługa, sir — odparł Turner ze staroświecką galanterią.
— Panie Jones, proszę dopilnować, żeby pan Turner miał wygodnie.
— Tak jest, sir.
To była jedyna odpowiedź, jaką mógł dać Jones, niezależnie od tego, jakie trudności może mieć z wykonaniem rozkazu. Widać jednak było, że chce coś jeszcze powiedzieć; może zasugerować ulokowanie pana Turnera na miejscu McCulluma. Hornblower nie mógł znieść myśli, że może paść taka propozycja, podczas gdy on sam jeszcze nie podjął decyzji. Ta kropla przepełniła kielich, rozdrażniając go do tego stopnia, że przemówił z arbitralnością kapitana starej szkoły.
— Idźcie na dół, wszyscy. Chcę mieć ten pokład wolny.
Spojrzeli na niego, jakby się przesłyszeli, ale wiedzieli, że nie.
— Proszę pod pokład — powtórzył, a słówko „proszę” wcale nie złagodziło brutalności jego żądania. — Służbowy, proszę dopilnować, żeby pokład był wolny, a pan sam niech też nie wchodzi mi w drogę.
Zeszli pod pokład — był to rozkaz dowódcy, który (zgodnie z tym, co mówiła załoga jego gigu) został z trudem odwiedziony od zamiaru powieszenia tuzina jeńców francuskich tylko dlatego, że pragnął widoku ich śmiertelnych mąk. Miał więc pokład rufowy dla siebie i mógł chodzić po nim, od relingu do stermasztu i z powrotem, w szybko zapadającym zmierzchu. Poruszał się energicznymi krokami, robiąc ostry zwrot na każdym końcu pokładu. Czuł, że narasta w nim irytacja i niepokój.
Musi podjąć decyzję. Najprostszą rzeczą byłoby złożyć meldunek Collingwoodowi i czekać na dalsze rozkazy. Lecz ileż to czasu upłynie, zanim jakiś statek odejdzie z Malty z pocztą do Collingwooda i jak długo trzeba będzie czekać, aż inny tu wróci ? Pewnie z miesiąc. Żaden przyzwoity dowódca nie trzymałby „Atroposa” bezczynnie na kotwicy w Wielkim Porcie przez miesiąc. Wyobrażał sobie, co Collingwood pomyślałby o człowieku uchylającym się w taki sposób od odpowiedzialności. Może wziąć „Atroposa” i wyruszyć na poszukiwanie Collingwooda; ale i to rozwiązanie budziło takie same zastrzeżenia. A ponadto jak będzie wyglądał w oczach Collingwooda; jeśli zjawi się pod Tulonem, Livorno czy gdziekolwiek jeszcze, dokąd okoliczności wojenne mogły ściągnąć Collingwooda, w momencie gdy powinien być dwa tysiące mil stamtąd? Tak więc przynajmniej dwie pozorne możliwości zredukował do poziomu niemożliwości.
Musi zatem wykonywać otrzymane rozkazy, tak jakby nic się nie stało McCullumowi. To znaczy, że sam musi zabrać się do przeprowadzenia operacji ratowniczych, a przecież nie ma o tym pojęcia. Ogarnęła go fala wściekłości, gdy tak się zastanawiał nad trudnościami i stratami spowodowanymi przez pojedynek. Ten idiota Eisenbeiss i przewrażliwiony McCullum. Nie powinni byli utrudniać Anglii jej walki z Bonapartem tylko dla zaspokojenia swoich własnych śmiesznych pretensji. On sam znosił cierpliwie ciężkie idiotyzmy Eisenbeissa. Czemuż by McCullum nie miał postępować tak samo? A przynajmniej czemu McCullum nie potrafił lepiej celować ze swego pistoletu i zabić groteskowego doktora, zamiast dać się zabić? Lecz takie retoryczne pytania nie mogły mu pomóc w rozwiązaniu jego własnych pilnych problemów; nie wolno mu dać myślom biec tym torem. Poza tym wraz z dręczącym poczuciem winy inna okoliczność przyszła mu do głowy. Powinien był się orientować w animozjach istniejących między ludźmi na jednostce, którą dowodzi. Przypomniał sobie, jak lekkomyślnie zrzucił na barki Jonesa odpowiedzialność za ulokowanie McCulluma na małym, zatłoczonym okręcie. W messie oficerskiej doktor i McCullum zaczęli sobie pewnie działać wzajemnie na nerwy; co do tego nie może być wątpliwości — a przypuszczalnie na lądzie, przy winie w jakiejś tawernie, ich wrogość doszła do szczytu i wywołała pojedynek. Powinien był przewidzieć taką możliwość i zdławić ją w zarodku. Hornblower wymyślał sobie w duchu za to niedopatrzenie. Czuł w tej chwili gorzką pogardę dla samego siebie. Być może nie nadaje się na dowódcę okrętu jego królewskiej mości.
Ta myśl nasiliła jeszcze bardziej narastającą w nim złość. Nie mógł tego wytrzymać. Musi udowodnić przed sobą samym, że tak nie jest albo złamać się przy próbie. W razie potrzeby musi przeprowadzić operację ratowniczą własnym wysiłkiem. Musi.M u s i.
I to była decyzja. Wystarczyło ją podjąć, żeby szarpiące nim emocje ucichły, żeby mógł zacząć myśleć gorączkowo, ale jasno. Musi oczywiście zrobić wszystko dla zapewnienia powodzenia przedsięwzięcia i nie pominąć niczego, co mogłoby mu w tym pomóc. McCullum złożył zapotrzebowanie na „skórzany wąż zapalnikowy”; to była pewna wskazówka, jak należy podchodzić do tego problemu ratowniczego. A ponadto, o ile mu wiadomo, McCullum, jak dotąd, nie umarł. Może… nie, to prawie niemożliwe. Nikt jeszcze nie przeżył przestrzelenia płuc. Ale jednak…
— Panie Nash!
— Sir! — odpowiedział młodszy oficer wachtowy, podbiegając z pośpiechem.
— Mój gig! Płynę do szpitala.
Niebo jeszcze nie ściemniało zupełnie, ale woda za burtą była czarna jak atrament i odbijała światła Valletty długimi, nieregularnymi liniami. Wiosła zgrzytały rytmicznie w dulkach. Hornblower powstrzymał się od przynaglania marynarzy do silniejszych pociągnięć. Nie byliby w stanie w żadnym wypadku wiosłować na tyle szybko, by zaspokoić palącą go potrzebę natychmiastowego działania.
Oficerowie garnizonowi siedzieli jeszcze w mesie przy winie; na żądanie Hornblowera sierżant mesowy wszedł do środka i sprowadził chirurga. Był to człowiek dość młody i na szczęście jeszcze trzeźwy. Stał z twarzą oświetloną świecą i uważnie słuchał pytań Hornblowera.
— Kula trafiła go w prawą pachę — odpowiedział. — Można się było tego spodziewać, ponieważ stał z podniesioną ręką ramieniem zwrócony do przeciwnika. Ranę otrzymał właściwie w tylny brzeg pachy, innymi słowy w stronę pleców, na poziomie piątego żebra.
Hornblower wiedział, że serce jest właśnie na poziomie piątego żebra, toteż słowa chirurga zabrzmiały w jego uszach złowieszczo.
— Kula nie przeszła chyba na wylot? — zapytał.
— Nie — odparł chirurg. — Kula z pistoletu, jeśli napotka kość, bardzo rzadko przechodzi przez ciało, nawet wystrzelona z odległości dwunastu kroków. Zawiera ona tylko jedną drachmę prochu. Oczywiście, kula tkwi tam jeszcze, przypuszczalnie w jamie piersiowej.
— A więc jest małe prawdopodobieństwo, że przeżyje?
— Bardzo małe, sir. Jestem zaskoczony, że dotąd żyje. Haemoptysis — to znaczy plucie krwią, sir — jest minimalne. Większość pacjentów z ranami klatki piersiowej umiera z powodu krwawienia wewnętrznego w ciągu godziny, dwóch, ale w tym wypadku płuca są właściwie nietknięte. Jest duży siniak pod prawą scapula — to znaczy pod łopatką — wskazujący, że tam kula zakończyła swą drogę.
— Blisko serca?
— Blisko serca, sir. Ale musiała chyba, rzecz naprawdę zadziwiająca, nie naruszyć żadnego z większych naczyń w tej okolicy, bo w przeciwnym razie pacjent zmarłby po kilku sekundach.
— A więc dlaczego pan sądzi, że nie będzie żyć?
Doktor potrząsnął głową.
— Gdy już powstał otwór w jamie piersiowej, sir, szansę są małe, a z kulą tkwiącą tam jeszcze, prawie żadne. Na pewno pociągnęła za sobą szczątki odzieży. Możemy się spodziewać gangreny wewnętrznej, ogólnego nagromadzenia się szkodliwych humorów i ewentualnie zgonu w ciągu paru dni.
— Nie mógłby pan poszukać kuli?
— W ściance klatki piersiowej? Mój drogi panie!
— Cóż więc pan przedsięwziął?
— Zabandażowałem ranę w miejscu, gdzie weszła kula, żeby zatrzymać krwawienie w tej okolicy. Założyłem opaski na klatkę piersiową, aby poszarpane końce złamanych żeber nie uszkadzały dalej płuc. Upuściłem dwie uncje krwi z lewej żyły odłokciowej i podałem opiat.
— Opiat? A więc chory jest teraz w stanie zamroczenia?
— Z całą pewnością, sir.
Hornblower czul się niewiele mądrzejszy, niż gdy Jones powiedział mu o pojedynku.
— Mówi pan, że może pożyć kilka dni. Ile?
— Nie znam ogólnego stanu pacjenta, sir. Ale jest to silny mężczyzna w kwiecie wieku. Może pożyć tydzień. A nawet dłużej. Z drugiej strony przy złym obrocie rzeczy zgon może nastąpić już jutro.
— Jeśli jednak potrwa to kilka dni? Czy w tym czasie zachowa przytomność?
— Bardzo możliwe. Gdy zacznie ją tracić, będzie to oznaką zbliżającego się końca. Wówczas możemy oczekiwać gorączki, niepokoju, delirium i zgonu.
A więc możliwe, że przez kilka dni będzie przytomny. I jest też bardzo nikła, słabiutka szansa, że McCullum pozostanie w ogóle przy życiu.
— Przypuśćmy, że zabiorę go z sobą na morze? Czy pomoże mu to? Czy zaszkodzi?
— Musiałby pan zapewnić, że będzie leżał nieruchomo, ze względu na strzaskane żebra. Ale na morzu mógłby nawet pożyć dłużej. Na tej wyspie panuje śródziemnomorska malaria. A ponadto niewysoka gorączka endemiczna. W moim szpitalu pełno takich przypadków.
To była informacja naprawdę pomagająca w podjęciu decyzji.
— Dziękuję, doktorze — powiedział Hornblower i zdecydował się. Potem wystarczyło kilka minut na załatwienie sprawy z chirurgiem i odpłynięcie. Gig poniósł go z powrotem przez ciemność, po czarnej wodzie, w kierunku słabego światła kotwicznego „Atroposa”.
— Proszę wezwać natychmiast doktora do mojej kabiny — rzekł Hornblower w odpowiedzi na pozdrowienie oficera wachtowego.
Eisenbeiss wszedł ociągając się. W jego zachowaniu przejawiały się równocześnie lęk i pyszałkowatość. Przygotował się na obronę przed burzą, jaka — był pewien — musiała spaść na niego. Nie spodziewał się natomiast, że zostanie przyjęty w zupełnie inny sposób. Podszedł do stolika, za którym siedział Hornblower, i stał ponuro, wytrzymując spojrzenie Hornblowera z miną bezczelnego winowajcy, który właśnie odebrał życie innemu człowiekowi.
— Pan McCullum — zaczął Hornblower (na grubych wargach doktora pojawił się szyderczy wyraz) — zostanie przysłany na pokład dziś wieczorem. Jeszcze żyje.
— Tu, na pokład? — powtórzył doktor; to niespodziewane oświadczenie wywołało zmianę w jego zachowaniu.
— Niech się pan do mnie zwraca przez „sir”. Tak, przysyłają mi go tu ze szpitala. Rozkazuję panu dokonać wszelkich niezbędnych przygotowań na jego przyjęcie.
Doktor zareagował niezrozumiałym bełkotem w języku niemieckim, ale nie ulegało wątpliwości, że daje gwałtowny wyraz swojemu zdumieniu.
— Ma pan odpowiadać mi „tak jest, sir” — rzucił ostro Hornblower. Dławione uczucia i napięcie sprawiły, że omal nie zadrżał siedząc przy stole. Zacisnął pięść, ale powstrzymał się od uderzenia nią w stół. Intensywność jego uczuć musiała mieć działanie telepatyczne.
— Tak jest, sir — powiedział doktor z wewnętrznym oporem.
— Doktorze, życie pana McCulluma jest niesłychanie cenne. Dużo bardziej niż pańskie.
Doktor na to tylko coś wymamrotał.
— Pańskim obowiązkiem jest utrzymać go przy życiu.
Hornblower rozprostował zaciśniętą pięść i mógł już teraz powoli wyłuszczyć sprawę. Wymieniał żądania, jedno po drugim, akcentując je powolnym stukaniem chudego wskazującego palca w stół.
— Ma pan zrobić dla niego wszystko, co w pańskiej mocy. Jeśli jest coś specjalnego, czego mógłby pan potrzebować do tego celu, proszę mi powiedzieć, a ja postaram się, żeby pan to otrzymał. Musi pan utrzymać go przy życiu albo, jeśli okaże się to niemożliwe, przedłużać je, ile się da. Zalecam panu przygotowanie mu miejsca szpitalnego za karonadą nr 6, po prawej burcie, gdzie najmniej będzie odczuwał ruchy okrętu i gdzie będzie można zainstalować dla niego osłonę przed wpływami atmosferycznymi. Proszę zwrócić się o to do pana Jonesa. Świnie można zabrać stamtąd na przód okrętu, gdzie nie będą mu przeszkadzać.
Pauza i spojrzenie Hornblowera wyciągnęły z ust doktora „tak jest, sir” jak korek z butelki i Hornblower mógł mówić dalej.
— Odpływamy jutro o świcie — ciągnął — pan McCullum ma dopłynąć z nami żywy do naszego miejsca przeznaczenia i ma żyć jeszcze długo potem, dostatecznie długo, żeby mógł wykonać zadanie, dla którego ściągnięto go z Indii. Czy to zupełnie jasne dla pana?
— Tak, sir — odparł doktor, chociaż zaintrygowanie w wyrazie jego twarzy świadczyło, że w rozkazach jest coś, czego on sobie nie potrafi wytłumaczyć.
— Niech pan lepiej stara się utrzymać go przy życiu — dodał Hornblower. — Niech pan bardzo się stara. Jeśli umrze, mogę pana sądzić za morderstwo na podstawie zwyczajowego prawa Anglii. Niech pan tak na mnie nie patrzy. Mówię prawdę. Prawo zwyczajowe nic nie mówi o pojedynkach. Mogę pana powiesić, doktorze.
Doktor zbladł nieco, a jego wielkie dłonie usiłowały wyrazić to, czego nie mógł sparaliżowany język.
— Ale zwykłe powieszenie to byłoby za mało dla pana, doktorze — mówił dalej Hornblower. — Mogę zrobić coś lepszego i uczynię to. Ma pan tłuste, mięsiste plecy. Węźlasta lina będzie się dobrze w nie wcinać. Widywał pan chłostanych marynarzy — w ubiegłym tygodniu widział pan dwóch. Słyszał pan ich krzyki. I pan będzie tak krzyczał na gretingach. To panu obiecuję.
— Nie! — jęknął doktor — pan nie może…
— Ma pan zwracać się do mnie przez „sir” i niech mi się pan nie sprzeciwia. Słyszał pan moją obietnicę? Spełnię ją. Mogę to uczynić i uczynię.
Na okręcie przebywającym daleko od władzy zwierzchniej nie ma rzeczy, której dowódca nie mógłby zrobić, i doktor wiedział o tym. Mając przed sobą groźną twarz i to bezlitosne spojrzenie utkwione w jego oczach, doktor nie mógł wątpić w taką możliwość. Hornblower starał się utrzymać kamienny wyraz oblicza i nie zwracać uwagi na myśli usiłujące dojść do głosu w jego mózgu. Mógłby mieć ogromne kłopoty, gdyby się w Admiralicji dowiedziano, że kazał wychłostać doktora z patentem oficerskim, ale przecież Admiralicja może w ogóle nie usłyszeć o incydencie, który miał miejsce w dalekim Lewancie. Zachodziła też inna wątpliwość — gdy McCullum umrze, w gruncie rzeczy sam nie wierzył, by potrafił skazać na tortury istotę ludzką praktycznie bez żadnego celu. Jak długo jednak Eisenbeiss nie domyśla się tego, sprawa nie ma znaczenia.
— Czy teraz wszystko jasne dla pana, doktorze?
— Tak, sir.
— A więc rozkazuję panu zabrać się od razu do poczynienia odpowiednich przygotowań.
Hronblower był naprawdę bardzo zaskoczony widząc, że Eisenbeiss jeszcze się waha. Miał już przemówić o wiele ostrzej, przerywając gorączkową gestykulację dużych dłoni, gdy Eisenbeiss odezwał się znowu.
— Czy pan nie zapomina o czymś, sir?
— O czymże to miałbym zapomnieć? — spytał Hornblower, grając na zwłokę, zamiast zwyczajnie odmówić słuchania jakichkolwiek argumentów — najlepszy dowód, że był nieco zbity z pantałyku uporem Eisenbeissa.
— Pan McCullum i ja… my jesteśmy wrogami — oświadczył Eisenbeiss.
Hornblower rzeczywiście o tym zapomniał. Tak był pochłonięty manipulowaniem ludźmi jak pionkami na szachownicy, że przeoczył ten istotny czynnik. Ale nie musi się do tego przyznawać.
— I cóż z tego? — spytał chłodno, mając nadzieję, że nie widać zbytnio po nim zmieszania.
— Strzelałem do niego — powiedział Eisenbeiss. Ilustrował te słowa żywymi gestami swej wielkiej prawej dłoni, która trzymała wtedy pistolet, dzięki czemu Hornblower mógł sobie uzmysłowić, jak wyglądał pojedynek. — Co on powie, jak zacznę go leczyć?
— Kto rzucił wyzwanie? — pytał Hornblower, dalej grając na zwłokę.
— On mnie wyzwał — odparł Eisenbeiss. — Powiedział… powiedział, że nie jestem żadnym baronem, a ja na to, że on nie jest wcale dżentelmenem. „Zabiję pana za to”, powiedział, i potem stoczyliśmy pojedynek.
Słowa wypowiedziane przez Eisenbeissa musiały oczywiście wywołać wściekłość McCulluma.
— A pan jest przekonany, że jest pan baronem? — Hornblower zadał to pytanie zarówno z ciekawości, jak i po to, żeby zyskać na czasie i móc zebrać myśli. Baron wyprostował się na tyle, na ile pozwoliły belki pokładowe nad jego głową.
— Wiem, że jestem, sir. Mój patent szlachecki został osobiście podpisany przez jego książęcą wysokość.
— Kiedy to zrobił?
— Gdy tylko… gdy tylko znaleźliśmy się sami. Jedynie księciu i mnie udało się przekroczyć granicę po wtargnięciu Bonapartego do Seitz-Bunau. Wszyscy inni poszli na służbę do tyrana. Nie wypadało, aby księciem opiekował się człowiek z gminu. Wyłącznie osoba pochodzenia szlacheckiego może przygotowywać go do łoża i podawać posiłki. Musiał mieć marszałka dworu, który by pilnował ceremoniału, oraz sekretarza stanu do prowadzenia polityki zagranicznej. Toteż jego książęca wysokość nobilitował mnie — dlatego mam tytuł barona — i nadał mi wysoki urząd państwowy.
— Za pańską radą?
— Byłem jedynym doradcą, jaki mu pozostał.
To co mówił Eisenbeiss było wielce ciekawe i tak właśnie Hornblower rzecz sobie wyobrażał, ale nie o to mu chodziło. Był już gotów zająć się właściwą sprawą.
— W czasie pojedynku — zapytał — wymieniliście strzały ?
— Jego kula przeleciała mi za uchem — odpowiedział Eisenbeiss.
— A zatem honor obu stron został usatysfakcjonowany — stwierdził Hornblower, bardziej do siebie niż do doktora.
Od strony technicznej wszystko było w absolutnym porządku. Wymiana strzałów, a do tego jeszcze przelana krew, kończyła wszelkie sprawy honorowe. Przeciwnicy mogli spotykać się dalej na gruncie towarzyskim, jak gdyby nic między nimi nie zaszło. Lecz spotkanie się w sytuacji zależności, jako doktor i pacjent, mogło wyglądać inaczej. Skoro już ta trudność zaistniała, musi się z nią uporać.
— Dobrze się stało, że mi pan o tym przypomniał, doktorze — zauważył Hornblower, zachowując resztki sędziowskiego spokoju, na jaki zdołał się zdobyć. — Zapamiętam to sobie.
Eisenbeiss popatrzył na niego, niezupełnie rozumiejąc, a Hornblower znowu przybrał kamienny wyraz twarzy.
— Ale to nie ma bynajmniej wpływu na to, co panu obiecałem. Co do tego może pan być pewny — dodał. — Moje rozkazy wciąż pozostają w mocy. Dalej… zostają… w mocy.
Upłynęło kilka sekund, zanim padła niechętna odpowiedź :
— Tak jest, sir.
— Wychodząc zechce pan powiedzieć, żeby posłano po pana Turnera, nowego oficera nawigacyjnego?
— Tak jest, sir.
W ten sposób zademonstrował subtelną różnicę między rozkazem a prośbą — niemniej jednak i rozkaz, i prośba musiały być spełnione.
— A więc, panie Turner — zaczął Hornblower, gdy Turner wszedł do kajuty — celem naszej podróży jest zatoka Marmaris. Wypływamy jutro o świcie. Chcę wiedzieć, jakich wiatrów możemy się spodziewać o tej porze roku. Chciałbym przybyć tam jak najszybciej. Ważna jest każda godzina… powiedziałbym nawet: każda minuta.
Czas był dlatego tak ważny, że należało wyzyskać jak się da najlepiej ostatnie godziny życia umierającego człowieka.
Rozdział XI
Oto błękitne wody, na których tworzyła się historia, gdzie decydowała się przyszłość cywilizacji nie raz jeden i nie dwa. Tu Grecy walczyli przeciwko Persom, Ateńczycy przeciwko Spartanom, krzyżowcy przeciwko Saracenom, a rycerze maltańscy przeciwko Turkom. Morze pruły tu bizantyńskie pentekontery i karraki z Pizy. Wielkie miasta pławiły się w nieopisanym bogactwie. Tuż za widnokręgiem na lewym trawersie leżała wyspa Rodos, gdzie stosunkowo małe miasto zbudowało jeden z siedmiu cudów świata, tak że dwa tysiące lat później przymiotnik „kolosalny” był częścią słownictwa ludzi, których przodkowie nosili skóry i malowali się urzetem w okresie, kiedy Rodyjczycy rozprawiali o istocie Nieskończoności. Obecnie sytuacja odwróciła się. Oto nadpływał „Atropos”, wiedziony sekstantem i kompasem, gnany wiatrem okiełznanym przez jego dobrze zaprojektowane żagle, uzbrojony w działa dalekostrzelne i karonady — krótko mówiąc, triumf nowoczesności — przybywający z najzamożniejszej strony świata w okolice, gdzie złe rządy i choroby, anarchia i wojna pozostawiły pustynie na miejscu urodzajnych pól, wsie na miejscu miast i rudery na miejscu pałaców. Nie było jednak czasu na tak głębokie rozważania filozoficzne. Kończył się przesypywać piasek w klepsydrze obok kompasu i zbliżał się moment, w którym należało zmienić kurs.
— Panie Turner!
— Sir!
— Zmieniamy kurs po wywołaniu wachty.
— Tak jest, sir.
— Doktorze!
— Sir!
— Proszę być w pogotowiu do zmiany kursu.
— Tak jest, sir.
Koja inwalidzka McCulluma ustawiona została w poprzek okrętu między karonadami nr 6 i 7 po prawej burcie; zwykła talia umocowana w głowach umożliwiała zmianę poziomu ustawienia koi w razie zmiany kursu, tak aby pacjent leżał możliwie poziomo niezależnie od kierunku przechyłu okrętu. Obowiązkiem doktora było pilnowanie tych zmian.
Wywoływano wachtę.
— Bardzo dobrze, panie Turner.
— Kliwerszoty! Załoga do brasów!
Mimo swego wieku Turner był sprawnym żeglarzem. Do tego czasu Hornblower zdążył się o tym przekonać. Stał w pobliżu i obserwował, jak Turner ustawiał okręt do wiatru. Salutując podszedł do Turnera Still, żeby przejąć wachtę.
— Na tym halsie powinniśmy zaoczyć Siedem Przylądków, sir — powiedział Turner podchodząc do Hornblowera.
— Tak przypuszczam — odparł Hornblower.
Pocieszający był fakt, że podróż z Malty przeszła szybko. Przez jedną noc stali uwięzieni ciszą na południe od Krety, ale rano wiatr zaczął wiać znowu z kierunku zachodniego. Nie poczuli nawet tchnienia lewantera — przypuszczalnie zrównanie dnia z nocą było jeszcze zbyt daleko na to — i co dzień robili co najmniej po sto mil. A McCullum wciąż żył.
Hornblower przeszedł do niego na przód okrętu; Eisenbeiss pochylał się nad chorym, z palcami na pulsie, a po ustaniu zamieszania związanego z wykonywaniem zwrotu trzej nurkowie cejlońscy wrócili i przykucnęli wokół nóg koi z oczyma wlepionymi w swego pana. Hornblower pomyślał, że gdyby on sam był chory, widok tych trzech par melancholijnych oczu wpatrzonych w jego twarz działałaby na niego przygnębiająco, ale widocznie McCullumowi to nie przeszkadzało.
— Wszystko dobrze, panie McCullum? — spytał Hornblower.
— Nie… całkiem tak dobrze, jak bym chciał.
Przykro było patrzeć, z jaką powolnością i trudem głowa obracała się na poduszce. Gęsta broda zarastająca twarz McCulluma nie mogła ukryć faktu, że ma on bardziej zapadnięte policzki i więcej gorączki w oczach niż ubiegłego dnia. Pogorszenie było wyraźnie widoczne; w dniu, kiedy odpływali, McCullum wyglądał najwyżej na lekko rannego, a następnego dnia jeszcze lepiej — protestował przeciwko pozostawaniu w koi — lecz tej nocy stan jego pogorszył się. Od tej pory pacjent niknął w oczach, zgodnie z ponurą przepowiednią chirurga garnizonowego i Eisenbeissa.
Oczywiście trzymanie go w koi nie było jedyną rzeczą, przeciwko której McCullum protestował. Wściekał się, na ile pozwalał na to stan zamroczenia, w jakim się znajdował, gdy ocknąwszy się spod działania narkotyków stwierdził, że leczy go człowiek, który go postrzelił. Chciał przemóc swą słabość i krępujące go bandaże. Potrzeba było osobistej interwencji Hornblowera — na szczęście „Atropos” wyszedł już z portu, gdy McCullum odzyskiwał świadomość — aby go uspokoić. „Kontynuować sprawę honorową po wymianie strzałów to rzecz godna szubrawca — powiedział Hornblower i dodał: — leczy pana doktor, a nie baron”, a zakończył decydującym argumentem: „Człowieku, niechże pan nie będzie idiotą. W obrębie pięćdziesięciu mil nie ma innego chirurga. Chce pan umrzeć?” Tak więc McCullum ustąpił i poddał swe storturowane ciało zabiegom Eisenbeissa, być może czerpiąc pewną pociechę ze służebnych posług, jakie musiał spełniać przy nim Eisenbeiss.
Ale teraz cały duch uleciał z McCulluma; był on ciężko chorym człowiekiem. Zamknął oczy, gdy Eisenbeiss położył mu dłoń na czole. Blade wargi mamrotały coś, lecz pochyliwszy się Hornblower zdołał jedynie pochwycić oderwane urywki zdań. Było tam coś o „zapalnikach pod wodą”. A więc McCullum myślał o czekającej ich operacji ratowniczej. Hornblower podniósł wzrok do góry i napotkał pełne głębokiego niepokoju spojrzenie Eisenbeissa. Doktor ledwie dostrzegalnie pokiwał głową. Był przekonany, że McCullum umrze.
— To boli… boli — jęknął cicho McCullum.
Poruszył się niespokojnie, więc duże, mocne ręce Eisenbeissa, ułożyły go w wygodniejszej pozycji, na lewym boku. Hornblower zauważył, że Eisenbeiss położył jedną dłoń, jakby badając, na prawej łopatce McCulluma i przesunął ją następnie w dół, w kierunku krótszych żeber, a McCullum znowu wydał cichy jęk. Ponury wyraz twarzy Eisenbeissa nie zmienił się.
To było straszne. Straszną rzeczą było patrzeć, jak umiera tak wspaniale skonstruowany twór natury. A nie mniej okropny był fakt, że Hornblower zdawał sobie sprawę, iż jego głębokie współczucie wiąże się z niepokojem o samego siebie. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak przeprowadzi operację ratowniczą po zgonie McCulluma czy nawet z McCullumem żywym, lecz tak bezużytecznym jak teraz. Wróci z pustymi rękami, wystawiając się na gniew i pogardę Collingwooda. Cóż za korzyść ze wszystkich jego wysiłków? W Hornblowerze nagle wezbrała złość na myśl o zwyczaju pojedynkowania się, który zabierał życie cennego człowieka, narażając jednocześnie reputację zawodową jego samego. Kłębiły się w nim sprzeczne uczucia.
— Ląd! Widzę ląd! Ląd z prawej strony dziobu!
To dźwięczne wołanie nadbiegło z salingu fokmasztu. Każdy, kto je usłyszał, musiał poczuć podniecenie. McCullum otworzył oczy i chciał znowu obrócić głowę, ale pochylony nad nim Eisenbeiss zaczął go uspakajać. Miejsce Hornblowera było na rufie, toteż odwrócił się od koi i odszedł, starając się nie robić wrażenia, że bardzo się śpieszy. Był już tam Turner, sprowadzony okrzykiem marynarza na oku, chociaż nie miał służby na pokładzie, a przy burcie zawietrznej gromadzili się szybko pozostali oficerowie.
— Ładne zaoczenie lądu, sir — zauważył Turner.
— Godzinę wcześniej, niżbym przypuszczał — odparł Hornblower.
— Tu prąd skierowuje się ku północy, przy stałych wiatrach z zachodu, sir — ciągnął Turner. — Niedługo po lewej burcie wyłoni się zza horyzontu Atairo na Rodos, i wtedy określimy pozycję z przecięcia się namiarów.
— Tak — mruknął Hornblower. Powiedział to oschłym tonem, ale tylko mgliście zdawał sobie sprawę z przyczyny takiego zachowania; odczuwał niepewność mając na pokładzie oficera nawigacyjnego, który lepiej od niego znał warunki lokalne, mimo że oficer ten został mu przydzielony właśnie po to, aby go uwolnić od niepewności.
„Atropos” dzielnie torował sobie drogę przez krótkie, lecz strome fale, nadbiegające od dziobu i atakujące go z lewej burty. Sunął lekko, z dokładnie taką liczbą postawionych żagli, jaką należało postawić przy tym wietrze. Turner wsunął lornetkę do kieszeni i przeszedł ku przodowi okrętu, żeby wejść na grotwanty, a Hornblower stanął przy burcie nawietrznej. Wiatr owiewał mu opalone policzki. Turner wrócił na rufę z uśmiechem wyrażającym zadowolenie z siebie.
— To Siedem Przylądków, sir — powiedział. — Dwa rumby w prawo od dziobu.
— Mówi pan, że kierunek prądu jest tu północny? — zapytał Hornblower.
— Tak, sir.
Hornblower podszedł do kompasu i spojrzał na jego wskazanie, a potem w górę, na trym żagli. Prąd o kierunku północnym jest dla nich korzystny, a wiatr wieje z południowego zachodu, ale nie ma sensu wysuwać się bez potrzeby daleko pod brzeg zawietrzny.
— Panie Still, proszę ustawić okręt trochę bliżej do wiatru. Brasować ostro na wiatr.
Nie chciał być zmuszonym do halsowania w końcu podróży i przygotowywał sobie rezerwę na ewentualną zmianę kierunku prądu koło przylądka Kum.
Nadszedł doktor i zasalutował, żeby zwrócić na siebie uwagę.
— Co jest, doktorze? — spytał Hornblower.
Marynarze ciągnęli za hals grotmarsla.
— Czy mogę z panem mówić, sir?
Robił to właśnie, i to w bardzo nieodpowiednim momencie. Ale chodziło mu oczywiście o możność pomówienia z Hornblowerem na osobności, a nie tu, wśród załogi krzątającej się po pokładzie.
— W sprawie pacjenta, sir — dodał Eisenbeiss. — Myślę, że to bardzo ważne.
— No dobrze — zgodził się Hornblower, powstrzymując się, żeby nie zakląć. Poszedł przodem do swojej kajuty i siadł twarzą do doktora. — No więc? Cóż ma pan do powiedzenia?
Eisenbeiss był wyraźnie zdenerwowany.
— Stworzyłem pewną teorię, sir.
Jak zwykle nie udało mu się wymówić prawidłowo „th”; samo zaś słowo było tak niespodziewane, a jego wymowa tak dziwna, że Hornblower musiał się przez moment zastanawiać, zanim się domyślił, co powiedział Eisenbeiss.
— I cóż to za teoria?
— Na temat położenia kuli, sir — odparł Eisenbeiss; on też potrzebował chwili, żeby to słowo w wymowie angielskiej dotarło do jego mózgu.
— Chirurg garnizonowy na Malcie mówił mi, że utkwiła w jamie piersiowej. Czy pan wie coś więcej na ten temat?
Wyrażenie „jama piersiowa” wydawało mu się dziwne, ale użył go chirurg garnizonowy. Przywodziło na myśl puste miejsce i zupełnie tu nie pasowało. Płuca, serce i duże naczynia krwionośne musiały przecież całkowicie wypełniać tę jamę.
— Moim zdaniem może jej tam wcale nie być, sir — powiedział Eisenbeiss, zebrawszy się na odwagę.
— Tak pan sądzi? — Jeśli to prawda, to wiadomość ta może być ogromnie ważna. — Więc czemu pacjent jest taki chory?
Eisenbeiss, raz zacząwszy, stał się znowu wymowny. Sypał wyjaśnieniami, pomagając sobie gestami rąk. Ale Hornblowerowi trudno było nadążyć za tokiem jego słów. W tej wielce specjalistycznej sprawie Eisenbeiss bardziej niż zwykle myślał w swoim ojczystym języku, a tu miał to wszystko wyrazić w obcej mowie fachowymi terminami nie znanymi mu, a tym bardziej Hornblowerowi, który desperacko uczepił się jednego niezdarnie sformułowanego zdania.
— Sądzi pan, że kula, zgruchotawszy żebra, mogła się odbić od nich? — zapytał. W ostatniej chwili, zamiast słowa „odbić”, powiedział „pójść rykoszetem” w nadziei, że tak będzie jaśniej.
— Tak, sir. To często się zdarza.
— I jak pan myśli, dokąd doszła?
Eisenbeiss spróbował sięgnąć lewą ręką pod prawą pachę; był zbyt otyły, aby móc wyciągnąć rękę tak daleko, żeby pokazać, o co mu chodzi.
— Pod scapula, sir… pod… pod łopatkę.
— Widzę ląd! Ląd na dziobie z lewej!
Okrzyk ten dobiegł do Hornblowera z góry przez świetlik. Musieli zaoczyć Rodos. Wchodzą właśnie w Przesmyk Rodoski, a on rozmawia sobie pod pokładem o żebrach i łopatkach. Jednakże obie sprawy są równie ważne.
— Mogę zostać tu jeszcze tylko chwilkę, doktorze. Niech mi pan powie, czemu pan uważa, że tak właśnie jest w tym wypadku?
Eisenbeiss znowu zaczął swoje wyjaśnienia. Mówił o gorączce pacjenta i o jego stosunkowo dobrym samopoczuciu następnego ranka po otrzymaniu rany oraz o nikłym krwiopluciu. Gadał w najlepsze, gdy rozległo się stukanie do drzwi.
— Wejść — rzekł Hornblower.
Wszedł Jaśnie oświecony książę Seitz-Bunau z przemową, którą musiał sobie starannie przygotować po drodze.
— Wyrazy szacunku od pana Stilla, sir — oznajmił. — Widać ląd na dziobie z lewej burty.
— Doskonale, panie książę. Dziękuję.
Szkoda, że nie ma w tej chwili czasu powiedzieć chłopcu komplementu na temat szybkiego przyswajania sobie języka angielskiego. Odwrócił się do Eisenbeissa.
— Więc ja uważam, że kula przeszła po plecach, sir. Skóra jest… jest twarda, sir, a żebra są… są elastyczne.
— Tak? — Hornblower słyszał już przedtem o kulach wędrujących po ciele.
— A pacjent jest bardzo umięśniony. Bardzo.
— I pan myśli, że kula uwięzła w mięśniach pleców?
— Tak. Głęboko przed żebrami. Pod dolnym końcem scapula, sir.
— A gorączka? Choroba?
Można to było, według Eisenbeissa, zalewającego Hornblowera potokiem wyjaśnień, przypisać obecności ciała obcego głęboko w tkankach, zwłaszcza iż — co było rzeczą prawdopodobną — wciągnęło ono ze sobą szczątki odzieży. Wszystko to wydawało się dosyć możliwe do przyjęcia.
— I chce pan powiedzieć, że skoro kula jest tam, a nie wewnątrz klatki piersiowej, mógłby pan ją wyjąć?
— Tak, sir.
Swoim zachowaniem Eisenbeiss potwierdził, iż wie, że mówiąc te słowa, bierze na siebie określone zobowiązanie.
— Uważa pan, że potrafi pan to zrobić? To znaczy przy użyciu noża?
Ledwie skończył wypowiadać drugie pytanie, Hornblower uświadomił sobie, że popełnił niezręczność, zadając dwa pytania naraz komuś, kto ma dosyć trudności z odpowiedzią na jedno. Eisenbeiss musiał długo się zastanawiać nad sformułowaniem odpowiedzi.
— Tak, przy użyciu noża — odparł w końcu. — Oznacza to trudną operację. Nie wiem, czy zdołam ją przeprowadzić.
— Ale ma pan nadzieję, że tak?
— Mam nadzieję.
— I myśli pan, że się to panu uda?
— Nie myślę. Mam nadzieję.
— A jeśli się nie uda?
— To on umrze.
— Ale pan uważa, że umrze tak czy tak, jeśli nie podejmie pan operacji?
W tym sęk. Eisenbeiss dwukrotnie otwierał i zamykał usta, zanim odpowiedział.
— Tak.
Gdy Hornblower siedział, badając wzrokiem wyraz twarzy Eisenbeissa, przez świetlik dobiegło nowe wołanie, ledwo słyszalne, z ławy wantowej grotmasztu na burcie nawietrznej.
— Nie ma dna! Sonda nie sięga dna!
Turner i Still bardzo słusznie nakazali sondowanie; jak można było oczekiwać, wciąż byli na głębszej wodzie, niż sięgała sonda. Hornblower wrócił myślami od sytuacji okrętu do decyzji w sprawie McCulluma. Ten ostatni mógłby się ewentualnie domagać, aby porozumiano się z nim w tej sprawie, lecz to jego prawo było tylko pozorne. Jego życie należało do kraju. Marynarza nie pyta się o zgodę, posyłając go w ciężki bój.
— A więc taka jest pańska opinia, doktorze. Jeśli operacja się nie uda, będzie to jedynie oznaczało skrócenie życia pacjenta o kilka godzin?
— Kilka godzin. Kilka dni.
Kilka dni mogło wystarczyć na operację ratowniczą, lecz będąc w tak złym stanie jak teraz McCullum będzie niezdatny do niczego w ciągu tych kilku dni. Z drugiej strony nie było wiadomo w tej chwili, czy bez operowania mógłby wyzdrowieć po tych paru dniach, czy nie.
— Jakie są trudności związane z operacją? — zapytał Hornblower.
— Mięśnie leżą kilkoma warstwami — wyjaśnił Eisenbeiss. — Infraspinatus. Subscapularis, wiele innych. W każdym wypadku ich… ich włókna biegną w innym kierunku. Z tego powodu trudno pracować szybko, nie robiąc przy tym dużo szkody. Jest też tętnica duża, podłopatkowa. Pacjent już jest słaby i niezdolny do przetrzymania większego wstrząsu.
— Ma pan wszystko, czego potrzeba, do tej operacji, gdyby ją pan przeprowadzał?
Eisenbeiss skulił swoje tęgie ramiona.
— Dwaj asystenci — wy ich nazywacie łapiduchami, sir — mają doświadczenie. Obaj służyli na okrętach, które były w boju. Mam potrzebne instrumenty. Ale chciałbym…
Eisenbeiss wyraźnie chciał czegoś, co jego zdaniem było trudne do uzyskania.
— Czego?
— Chciałbym, żeby okręt stanął nieruchomo. Na kotwicy. I dobrego oświetlenia.
To przeważyło szalę decyzji.
— Przed zapadnięciem nocy — oświadczył Hornblower — okręt stanie na kotwicy w otoczonym lądem porcie. Może pan czynić przygotowania do operacji.
— Tak, sir. — Znowu pauza, zanim Eisenbeiss zadał ważne pytanie: — A pańska obietnica, sir?
Hornblower nie musiał długo myśleć, żeby zdecydować, czy Eisenbeiss będzie pracował skuteczniej, czy nie, jeśli będzie mu niechybnie groziła chłosta i powieszenie w razie nieudania się operacji. Człowiek ten da z siebie wszystko ze zwykłej ambicji zawodowej. A myśl, że ryzykuje życiem, może mieć wpływ na jego nerwy.
— Cofam moją obietnicę — powiedział. — Nic się złego panu nie stanie niezależnie od obrotu rzeczy.
— Dziękuję, sir.
— Nie ma dna! — wołał z ławy sondujący.
— Bardzo dobrze. Ma pan czas do wieczora, żeby przygotować, co się da.
— Tak, sir. Dziękuję, sir.
Po wyjściu Eisenbeissa z kajuty Hornblower siedział przez krótką chwilę, odtwarzając w myśli powody podjęcia przez siebie decyzji. Okręt wpływał do Przesmyku Rodoskiego, i on musiał być na pokładzie.
— Wiatr skręcił na południe o rumb, sir — zameldował Still salutując.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważył Hornblower wszedłszy na pokład, był oczywiście fakt, że „Atropos” był wciąż tak ostro zbrasowany na wiatr, jak się dało. Still i Turner działali prawidłowo, nie niepokojąc go w tej sprawie.
— Doskonale, panie Still.
Hornblower przyłożył lunetę do oczu i omiótł spojrzeniem widnokrąg. Wyniosły, mocno poszarpany brzeg z jednej strony, a z drugiej niski, piaszczysty. Pochylił się nad mapą.
— Przylądek Angistro z prawej burty, sir — odezwał się stojący z boku Turner. — Przylądek Kum zaraz za trawersem lewej burty.
— Dziękuję.
Wszystko szło jak należy. Hornblower wyprostował się i skierował lunetę na wybrzeże tureckie. Było strome, z ostrymi urwiskami, za którymi wznosił się łańcuch strzeliście pofałdowanych wzgórz.
— Są zielone tylko o tej porze roku, sir — wyjaśnił Turner. — Przez resztę roku brunatne.
— Tak.
Hornblower przeczytał wszystko, co się dało o wschodniej części Morza Śródziemnego i miał jakie takie pojęcie o tutejszych warunkach klimatycznych.
— Teraz mało ludzi tu żyje, sir — ciągnął Turner. — Trochę rolników. Pasterze. Małe wioski rybackie w niewielkich zatoczkach. Jakiś handel przybrzeżny w kaikach z Rodos — niewiele tego teraz, sir. Na wszystkich tych wodach grasują piraci w związku z porachunkami między Grekami i Turkami. Trochę handluje się miodem i drewnem, ale to towary o małej wartości.
— Tak.
Szczęściem wiatr skręcił na południe, choć tak nieznacznie. Złagodziło to jedno z mnóstwa powikłań w jego skomplikowanym żywocie.
— Jednakże pełno tu ruin wzdłuż wybrzeża, sir — mówił dalej monotonnym głosem Turner. — Miasta… świątynie… będzie pan zaskoczony.
Tu kwitła starożytna cywilizacja grecka. Gdzieś tam była Artemizja i dwadzieścia innych miast greckich pulsujących życiem i urodą.
— Tak — powtórzył Hornblower.
— Na miejscu starych miast przeważnie są wioski — kontynuował Turner. — A wokoło nich ruiny. Połowę chat zbudowano z marmuru ze świątyń.
— Tak.
W innych okolicznościach Hornblower byłby może głęboko zainteresowany, ale teraz Turner mu tylko przeszkadzał. Nie dość, że miał na głowie aktualne zadanie wprowadzenia „Atroposa” do zatoki Marmaris, ale jeszcze i problem, jak się zachować wobec władz tureckich; jak przystąpić do operacji ratowniczej; poza tym pytanie — bardzo pilne, niepokojące pytanie — czy McCullum będzie żył. Na okręcie wszystko szło normalnym trybem; rozejrzawszy się wokół siebie, Hornblower zobaczył marynarzy i oficerów, którzy oblepiwszy burty gapili się chciwie na wybrzeże. Na lądzie byli Grecy zamieszkali pośród mahometan — będzie to rzeczą ważną, kiedy przyjdzie kwestia trzymania mocniejszych napojów z dala od załogi. Chciał również napełnić baryłki wodą; był też problem dostania świeżych jarzyn.
Zjawił się Still ze zwykłym zapytaniem natury porządkowej. Hornblower skinął potakująco głową.
— Wydawanie rumu!
Wołanie rozległo się po małym okręcie, a usłyszawszy je, marynarze przestali nadstawiać uszu na syreni śpiew z lądu. Dla większości z nich była to wielka chwila dnia, kiedy mogli wlać swoją skąpą porcję rumu z wodą do spragnionego gardła. Pozbawienie marynarza jego porcji było jak wygnanie świętego z raju. W porównaniu ze spekulacjami przeprowadzanymi przez marynarzy, ich transakcjami racjami rumu, zamianą, kupowaniem i sprzedawaniem przydzielonych porcji, opowieści o najwspanialszych operacjach handlowych wydawały się mało interesujące. Hornblower uznał jednak, że nie musi wynosić się ponad ciemny tłum, że nie powinien poskramiać marynarzy protekcjonalnym spojrzeniem, jakby byli prosiętami Circe, pchającymi się do pomyj w korycie; była to naprawdę wielka chwila w ich dniu, ale była nią dlatego, że nie mieli żadnych innych wielkich chwil przez miesiące i lata, zamknięci w drewnianych ścianach swego małego okrętu, nie widząc często na oczy ani szylinga przez ten cały czas, żadnej nowej twarzy, bez żadnego ludzkiego problemu, na którym mogliby pogimnastykować swój umysł. Może już lepiej być dowódcą i mieć za wiele problemów.
Załoga udała się na obiad. Z jednej strony przesunął się przylądek Kum, z drugiej wybrzeże tureckie, wiatr nasilał się w miarę upływu jasnego, słonecznego dnia, a Turner monotonnie wygłaszał informacje o mijanych punktach orientacyjnych.
— Przylądek Marmaris, sir — zameldował.
Brzeg zniżał się tu, ukazując na dalszym planie wyższe góry. Nadszedł czas sprzątania niektórych żagli i przygotowywania się do wejścia do zatoki. Nadszedł czas również na podjęcie zdecydowanego działania; czas, gdy z pokojowej jednostki, sunącej spokojnie poza obrębem wód terytorialnych, „Atropos” przekształcał się w ptaka burzy, którego przybycie do obcego portu może spowodować spieszne wysyłanie depesz przez ambasady i posiedzenia gabinetów na przeciwległych krańcach Europy. Hornblower starał się wydawać rozkazy, jak gdyby nie obchodziła go ważność tej chwili.
— Załoga na pokład! Załoga na pokład do zwijania żagli! Załoga na pokład!
Marynarze wolni od wachty pognali na swoje stanowiska manewrowe. Usłyszawszy wywoływanie załogi, oficerowie pośpieszyli do swoich sekcji, a ten czy ów podrzemujący w swej koi biegł szybko na pokład. Sprzątnięto dolne żagle i bramsle.
— Panie Jones! — zawołał szorstko Hornblower.
— Sir!
— Zluzować ten szot i zmniejszyć naprężenie halsu! Gdzie się pan uczył żeglarstwa?
— Tak jest, sir — odparł znękanym tonem Jones, ale całkiem zręcznie zluzował oba rogi żagla naraz.
Reprymenda była zasłużona, lecz Hornblower pomyślał, czy udzieliłby jej w taki właśnie sposób, gdyby nie pragnął pokazać, że odpowiedzialność, jaką dźwigał na sobie, nie przeszkadza mu w zauważaniu każdego szczegółu związanego z prowadzeniem okrętu. Potem uznał z goryczą, że nie było to w ogóle potrzebne; żadna z postaci biegających spiesznie po pokładzie nie pomyślała ani przez moment o odpowiedzialności spoczywającej na ich dowódcy ani o tym, jakiego kryzysu międzynarodowego mogło się stać początkiem to sprzątanie żagli.
— Cypel Czerwonego Urwiska, sir — oznajmił Turner. — Wyspa przesmyków. A tam jest przylądek Sari. Przesmyk wschodni jest dogodniejszy, sir… pośrodku zachodniego jest skała.
— Tak — odparł Hornblower. Mapa nie była zbyt szczegółowa, lecz tyle można było z niej wyczytać. — Popłyniemy wschodnim przesmykiem. Na sterze! Ster w prawo! Tak trzymać! Trzymać tak jak teraz!
Idąc baksztagiem, „Atropos” gnał w kierunku wejścia jak jeleń, mimo że zostawiono mu tylko marsie i kliwry. W miarę zbliżania się wejście rysowało się coraz wyraźniej przed ich oczyma; dwa dumne, biegnące ku sobie cyple, z wyniosłą wyspą między nimi. Było rzeczą jasną, dlaczego Cypel Czerwonego Urwiska został tak właśnie nazwany; wszędzie poza nim, na przylądkach i wyspie, była ciemna, wybujała zieleń sosen, zaś na szczytach wzgórz widniały prostokątne zarysy małych fortów.
— Nie trzymają w nich załóg, sir — mówił Turner, — Forty niszczeją, jak wszystko tutaj.
— Mówi pan, że droga przez przesmyk wschodni jest absolutnie wolna?
— Tak, sir.
— Bardzo dobrze.
„Atropos” płynął ku wejściu; Hornblower rzucał rozkazy sternikowi. Na brzegu nie powiewała żadna flaga, a dopóki nie było flagi, nie istniała potrzeba oddawania salutu. Wejście między cyplem a wyspą miało może pół mili szerokości, może mniej; zobaczyli teraz przed sobą szerokie wody zatoki Marmaris, otoczonej prawie zewsząd, z wyjątkiem północy, wysokimi górami.
— Tam jest miasto, sir — informował Turner. — Nic specjalnego.
W białej wieży — minarecie — odbijało się popołudniowe słońce.
— Może pan teraz zobaczyć czerwony kopiec za miastem, sir.
— Gdzie poszedł na dno „Speedwell”? — spytał Hornblower.
— Tu, na lewo, sir. W linii prostej między tym czerwonym kopcem a fortem na Wyspie Przesmyków. Fort na Adzie był wówczas w namiarze południe-południowy wschód i pół rumba ku południu.
— Proszę wziąć teraz namiar — polecił Hornblower.
Przeszli już wejście do zatoki. Woda była gładka, ale nie na tyle, żeby odbijała błękitne niebo. Turner wykrzykiwał namiar fortu na Capa Ada. Własnym okiem Hornblower mógł określić drugi namiar przecinający się z tamtym. Nie było przeciwwskazań dla zakotwiczenia blisko planowanego miejsca działania; zwróci to mniejszą uwagę niż stawanie na kotwicy w jednym miejscu, a potem przesuwanie się na inne. Jones całkiem zgrabnie przeprowadził sprzątnięcie fokmarsli, grotmarsli i kliwrów. „Atropos” sunął powoli zatoką.
— Lewo na burtę — rzucił Hornblower do sternika. „Atropos” obracał się, wspomagany stermarslem, który Jones wziął na gejtawy. Okręt wytracił prędkość prawie niedostrzegalnie; drobniutkie fale lizały jego dziób.
— Kotwicę rzuć!
Lina wysunęła się ze zgrzytem. „Atropos” stanął na kotwicy na wodach tureckich. Przekroczenie granicy trzech mil, a nawet wejście przez przesmyk to operacje, co do których można by się było spierać albo się do nich nie przyznawać. Ale ta kotwica, ze swymi łapami mocno wczepionymi w zbity piasek, jest faktem, który może być wzmiankowany w nocie dyplomatycznej.
— Wezwać doktora — polecił Hornblower.
Miał mnóstwo rzeczy do zrobienia; powinien sam skontaktować się z władzami tureckimi, jeśli one nie skontaktują się z nim. Przede wszystkim jednak trzeba było natychmiast, nie tracąc ani chwili czasu, poczynić niezbędne przygotowania do operowania McCulluma. Na szali wisiało życie człowieka — i znacznie więcej niż jego życie.
Rozdział XII
Hornblower siedział w swojej kajucie i czekał. Według oceny Eisenbeissa na operację potrzeba było „kilku minut”. Hornblower wiedział, że należało ją wykonać możliwie jak najszybciej, żeby zmniejszyć do minimum szok czekający pacjenta.
— Na starym „Hannibalu”, sir — powiedział pielęgniarz zapytany przez Hornblowera o jego doświadczenie na tym polu — odjęliśmy jedenaście nóg w pół godziny. To było pod Algeciras, sir.
Lecz amputacje są stosunkowo łatwe. Dobra połowa wszystkich pacjentów poddanych amputacji utrzymuje się przy życiu — sam Nelson stracił rękę amputowaną na morzu ciemną nocą przy bardzo silnej wichurze i żył, aż kula z muszkietu zabiła go pod Trafalgarem. Ale tu chodziło nie o amputację, lecz o coś, co pogorszy jeszcze sytuację, jeśli Eisenbeiss pomylił się w swojej diagnozie; coś, co w ogóle mogło się łatwo nie udać.
Na okręcie było bardzo cicho i spokojnie. Hornblower wiedział, że cała załoga odczuwa niezdrowe zainteresowanie losem „biednego dżentelmena”. Współczuli McCullumowi leżącemu na łożu śmierci w wyniku postrzału, którego wcale nie musiał otrzymać; fakt, że będzie krajany nożem, stanowił dla nich niesamowitą atrakcję; świadomość, że za klika minut może być trupem, że może przejść przez te tajemnicze wrota, których wszyscy się obawiali, przydawał jego osobie szczególnych cech w ich oczach. Trzeba było postawić wartowników, żeby nie dopuszczali w pobliże wszystkich sentymentalnych i wścibskich z załogi i tych o niezdrowej wyobraźni; po ciszy panującej na okręcie Hornblower orientował się, że jego ludzie czekają w trwożnym milczeniu na moment kulminacyjny, spodziewając się może usłyszeć krzyk albo jęk; czekają, tak jakby czekali na zobaczenie w rękach kata zbrodniarza skazanego na powieszenie. On sam czekając słyszał ciężkie tykanie swego zegarka.
Wreszcie dobiegły go jakieś dalekie odgłosy, które jednak na małym drewnianym okręcie mogły mieć tyle różnych przyczyn, że początkowo wolał nie myśleć, iż powodem ich może być zakończenie operacji. Ale potem za drzwiami kajuty rozległy się kroki i głosy, odezwał się wartownik i Eisenbeiss — i ktoś zastukał do drzwi.
— Wejść — powiedział Hornblower, usiłując mówić obojętnym głosem; jeden rzut oka na wchodzącego Eisenbeissa wystarczył na zorientowanie się, że wszystko poszło tak dobrze, jak tylko można się było spodziewać. Mówiła o tym wyraźnie zauważalna lekkość zwykle słoniowatych ruchów doktora.
— Znalazłem kulę — oznajmił Eisenbeiss. — Była tam, gdzie myślałem — w dolnym kącie łopatki.
— Wyjął ją pan? — zapytał Hornblower; fakt, że nie zwrócił Eisenbeissowi uwagi za opuszczenie „sir”, był dowodem — gdyby ktokolwiek był tu obecny i mógł to zauważyć — że Hornblower nie był taki spokojny, na jakiego wyglądał.
— Tak — odparł Eisenbeiss.
Położył coś na stole przed Hornblowerem dramatycznym gestem. Była to kula, zdeformowana, spłaszczona w nieregularny krążek, z ostrą rysą po jednej stronie.
— To tu dosięgnął jej mój skalpel — oświadczył z dumą. — Trafiłem prosto we właściwe miejsce.
Hornblower wziął kulę ostrożnie, żeby ją obejrzeć.
— Widzi pan — ciągnął Eisenbeiss — było tak, jak powiedziałem. Kula uderzyła w żebra — strzaskała je, a potem odbiła się i wróciła z powrotem między kością a mięśniem.
— Tak, rozumiem — mruknął Hornblower.
— A tu jest jeszcze to — powiedział Eisenbeiss, kładąc coś przed Hornblowerem ze świadomą dumą kuglarza na jarmarku wyciągającego królika z kapelusza.
— Czy to przybitka? — spytał zaintrygowany Hornblower, nie zamierzając nawet wziąć do ręki tego obrzydliwego małego przedmiotu.
— Nie — odparł Eisenbeiss — w tym stanie wyjąłem to moimi kleszczami. Ale proszę popatrzeć…
Wielkimi paluchami rozdzielił przedmiot na warstwy.
— Obejrzałem to pod obiektywem. Oto strzępek niebieskiego munduru. A tu kawałek jedwabnej bielizny. Ten fragment pochodzi z płóciennej koszuli. A tutaj mamy nitki z trykotowej podkoszulki.
Eisenbeiss promieniował triumfem.
— Więc kula wciągnęła to wszystko ze sobą ? — dziwił się Hornblower.
— Właśnie. Rzecz oczywista. Między kulą i kością, te strzępki zostały odcięte, jak między ostrzami nożyczek, i pociągnięte dalej przez pocisk. Wyjąłem wszystkie. Nic dziwnego, że rana ropiała.
— Proszę mówić do mnie „sir” — powiedział Hornblower spostrzegłszy się teraz, gdy już napięcie zelżało, że Eisenbeiss opuszcza to grzecznościowe słówko. — A poza tym operacja w ogóle się udała?
— Tak… sir — stwierdził Eisenbeiss. — Usunięcie tych ciał obcych i odsączenie rany przyniosło pacjentowi natychmiastową ulgę.
— Nie cierpiał za bardzo?
— Nie za bardzo. Ci, co mieli go przytrzymywać, nie mieli prawie nic do roboty. Poddał się zabiegowi w dobrym nastroju, jak to panu przyrzekł. Dobrze się stało, że leżał spokojnie. Bałem się, że gdy zacznie się szamotać, strzaskane żebra jeszcze bardziej poranią mu płuca.
— Ma pan mówić do mnie „sir” — powtórzył Hornblower. — Ostatni raz, doktorze, puszczam płazem to przeoczenie.
— Tak… sir.
— Więc pacjent czuje się dobrze?
— Zostawiłem go w tak dobrym stanie, jak tylko mógłbym oczekiwać… sir. Oczywiście muszę zaraz wracać do niego.
— Myśli pan, że będzie żył?
Wyraz twarzy Eisenbeissa stał się nieco mniej triumfujący, gdy zaczął w myślach dobierać słów odpowiedzi.
— Teraz ma więcej szans na przeżycie, sir — powiedział. — Ale z ranami… nie można być pewnym.
Zawsze istniało prawdopodobieństwo, nie do przewidzenia, że rana pogorszy się, zajątrzy i stanie się zabójcza.
— Nic więcej nie może pan powiedzieć?
— Nie, sir. Rana musi pozostać otwarta, żeby się odsączyła. Zakładając szwy włożyłem szczecinę…
— Świetnie — przerwał Hornblower, poczuwszy nagle wstręt. — Rozumiem. Niech pan lepiej teraz wraca do niego. Ma pan, doktorze, podziękowanie ode mnie za to, co pan zrobił.
Nawet po odejściu Eisenbeissa nie było możliwości na spokojne rozważenie sytuacji. Stukanie do drzwi oznajmiło przybycie midszypmena Smileya.
— Pozdrowienia od pana Jonesa, sir, i od brzegu płyną łodzie w naszą stronę.
— Dziękuję, już przychodzę na pokład. A jeśli nie ma tam pana Turnera, proszę mu powiedzieć, że chcę go widzieć.
Niektóre z pomalowanych na wesołe kolory łodzi szły na wiosłach, ale najbliższa płynęła ostrym bejdewindem pod żaglem łacińskim. Hornblower patrzył jak opuściła żagiel, wykonała zwrot przez sztag i podniosła żagiel z powrotem na nowym halsie. Takielunek łaciński ma swoje wady. Na nowym halsie łódź dosyć łatwo podejdzie do burty „Atroposa”.
— A teraz niech pan słucha, panie Turner — zaczai Hornblower, podejmując decyzję, którą obmyślał przez ostatnie dwa dni, a która tkwiła skryta wśród nakładających się innych rozważań. — Rozmawiając z nimi proszę im powiedzieć, że szukamy eskadry francuskiej.
— Co proszę, sir?
— Szukamy eskadry francuskiej. Dwóch jednostek — to wystarczy. Okrętu liniowego i fregaty, które wymknęły się z Korfu trzy tygodnie temu. Zapyta pan przede wszystkim, czy zawinęły do tutejszego portu.
— Tak jest, sir.
— Admirał… admirał Harvey wysłał nas po informacje. Krąży w pobliżu Krety z czterema okrętami liniowymi, szukając tych francuzów. Cztery wystarczą. Dostateczna siła, żeby potraktowali nas z respektem.
— Rozumiem, sir.
— Jest pan tego zupełnie pewny?
— Tak, sir.
Był zły, że jest uzależniony od Turnera jako tłumacza. Sam mógłby prowadzić swoje negocjacje z władzami hiszpańskimi lub francuskimi, ale nie z Turkami.
— Proszę pamiętać, że pierwsza rzecz to spytać, zaraz na samym początku. Czy były tu dwa okręty francuskie. Potem może pan prosić o pozwolenie napełnienia baryłek wodą. Kupimy świeżych jarzyn i dwa byczki, jeśli będzie można.
— Tak, sir.
— Niech pan ani na chwilę nie zapomina, że przeprowadzamy rekonesans dla admirała Harveya. Jeśli pan wciąż będzie o tym pamiętał, to wszystko pójdzie dobrze.
— Tak jest, sir.
Łódź z żaglem łacińskim zbliżała się do nich szybko, rozwijając zadziwiającą prędkość przy słabym wieczornym powiewie; woda silnie pieniła się pod jej dziobem. Podeszła do burty i stanęła przy niej w dryfie; żagiel łaciński łopotał, póki nie sprzątnięto jego górnej części.
— Turcy, sir, nie Grecy — powiedział Turner.
Hornblower mógł się tego domyślić bez pomocy Turnera; załoga łodzi ubrana była w brudną białą odzież; na głowach mieli czerwone fezy owinięte brudnymi białymi turbanami. Siwobrody mężczyzna stojący na rufie był przepasany czerwoną szarfą, z której zwisał zakrzywiony miecz. Obwołał „Atroposa” cienkim, wysokim głosem. Turner odwzajemnił obwołanie; mówił żargonem stanowiącym lewantyńską mieszaninę włoskiego, francuskiego, hiszpańskiego i greckiego. Hornblower próbował się domyślić znaczenia słów wypowiadanych w tej lingua franca z domieszką angielskiego i arabskiego. Zrobiło mu się dziwnie, gdy poprzez niezrozumiały gąszcz wyrazów przebiły się słowa „Horatio Hornblower”.
— Kim jest ten człowiek? — spytał.
— To mudir, sir. Miejscowa ważna osobistość. Kapitan portu — szef służby zdrowia. Pyta o nasze świadectwo zdrowia, sir.
— Niech pan pamięta o tych okrętach francuskich — przypomniał raz jeszcze Hornblower.
— Tak jest, sir.
Głośna wymiana zdań trwała dalej; Hornblower kilka razy pochwycił słowo „fregata”. Siwobrody w łodzi rozłożył ręce przeczącym gestem i coś do tego powiedział. — On mówi, sir, że od lat nie było tu okrętów francuskich — przetłumaczył Turner.
— Niech go pan spyta, czy słyszał o jakimś z nich kręcącym się u wybrzeży albo przy wyspach?
Siwobrody wyraźnie zarzekał się, że nic nie wie.
— Proszę powiedzieć — dodał Hornblower — że dam mu pięć sztuk złota za wiadomość o Francuzach.
Było coś zaraźliwego w atmosferze, w tej gadaninie orientalnej — tylko takie wyjaśnienie pasowało Hornblowerowi wobec faktu, że sam użył obcego wyrażenia „sztuki złota”. Dlaczegóż by bowiem nie miał powiedzieć „gwinei”, zwracając się do Turnera? Siwobrody znowu pokręcił przecząco głową; patrząc uważnie na niego Hornblower odniósł wrażenie, że mimo to oferta nie pozostała nie zauważona. Zadał następne pytanie i Turner odpowiedział:
— Mówiłem mu o brytyjskiej eskadrze w pobliżu na pełnym morzu, sir — zameldował.
— Dobrze. Nic nie zaszkodzi, jeśli Turcy będą myśleli, że wspiera go duża siła. Siwobrody w odpowiedzi na jakieś pytanie Turnera pokazał wyprostowane pięć palców dłoni.
— Mówi, że chce po pięć piastrów za dużą beczkę wody do napełnienia naszych baryłek, sir — wyjaśnił Turner. — To znaczy po szylingu za sztukę.
— Proszę powiedzieć… niech pan powie, że dam mu pół tego.
Rozmowa trwała dalej; niebo po zachodniej stronie zaczęło czerwienieć w miarę opadania słońca za widnokrąg. Wreszcie siwobrody pomachał ręką na pożegnanie. Łódź odpłynęła, jej załoga rozwinęła żagiel na zamierający powiew.
— Odeszli, żeby rozesłać swoje maty na wieczorną modlitwę, sir — odezwał się Turner. — Obiecałem mu dziesięć gwinei za wszystko. Otrzymujemy za to prawo do wylądowania przy tamtym pomoście, napełnienia baryłek wodą i dokonania zakupów na targu, który on otworzy jutro rano. Weźmie dla siebie haracz ze wszystkiego, co tam wydamy, sir, może pan być pewny.
— Bardzo dobrze, panie Turner. Panie Jones!
— Sir!
— Z pierwszym brzaskiem dnia mam zamiar zacząć poszukiwanie wraka. Proszę już przygotować trał.
— Ee… tak jest, sir.
— Sto sążni liny jednocalowej, jeśli łaska, panie Jones. Dwa pociski dziewięciofuntowe. Niech przygotują dla każdego siatkę i przymocują je w odległości dziesięciu sążni od siebie, w równych odstępach od obu końców liny. Czy to jasne?
— Nie… nie całkiem, sir.
Uczciwe przyznanie się sprawiło, że Hornblower powstrzymał się od uwagi na temat wolnej pracy jego umysłu.
— Niech pan weźmie sto sążni liny i przyczepi po jednym pocisku w odległości czterdziestu pięciu sążni od jednego i czterdziestu pięciu sążni od drugiego końca liny. Czy teraz jasne?
— Tak, sir.
— Może pan już opuścić na wodę szalupę i barkas, żeby były gotowe na rano. Będą wlokły trał między sobą, szukając wraka na dnie. Proszę wyznaczyć do łodzi załogi do spełnienia tego zadania. Jak powiedziałem, chcę, żeby zaczęto o pierwszym brzasku. Będziemy potrzebowali kotwiczek łodziowych i boi dla oznaczania tego, co znajdziemy. Nic rzucającego się w oczy — wystarczą kawałki desek z siedemnastoma sążniami liny przymocowanej do każdej z nich. Rozumie pan to wszystko?
— Tak, sir.
— A więc do dzieła. Panie Turner, proszę zameldować się u mnie w kajucie za piętnaście minut. Posłaniec! Zanieś pozdrowienia ode mnie do doktora i powiedz, że chcę go widzieć natychmiast w mojej kabinie.
Hornblower czuł się jak żongler na jarmarku żonglujący sześcioma piłeczkami naraz. Od doktora chciał się dowiedzieć o stanie McCulluma po operacji; z Turnerem chciał omówić sprawę ewentualnej obecności w zatoce Marmaris przedstawicieli władz miejscowych, którzy mogliby mu przeszkadzać w jego pracy w tej okolicy; pragnął przygotować wszystko na następny ranek; chciał mieć gotowe własne plany wydobycia skarbu, gdyby nie mógł korzystać z rad McCulluma; trzeba też było wypisać rozkazy na noc dotyczące pilnowania okrętu w tym porcie o wątpliwej neutralności; a późnym wieczorem przypomniał sobie jeszcze o czymś — przypomniało mu się to, gdy nagle poczuł, że ma pustkę w żołądku. Od śniadania nie miał nic w ustach. Zjadł suchar i kawałek zimnego mięsiwa, żując twarde jak kamień kawałki przy stole w swojej kajucie, a potem znów udał się na tonący w ciemnościach pokład.
Noc była chłodna, księżyc w pierwszej kwadrze już zaszedł. Żaden powiew nie marszczył czarnej powierzchni wody zatoki, która była tak gładka, że widać na niej było słabe odbicia gwiazd. Czarna i nieprzenikliwa była woda, pod którą leżało ćwierć miliona funtów szterlingów. Oparty o nadburcie Hornblower pomyślał, że jest ona tak samo nieprzenikniona jak jego przyszłość. Uznał, że człowiek inteligentny udałby się do łóżka i zasnął po zrobieniu wszystkiego, co mógł wymyślić jego przezorny i przewidujący umysł; człowiek inteligentny nie przejmowałby się już niczym w tej chwili. Jeśli chodziło o niego, to musiał być bardzo stanowczy w stosunku do samego siebie, żeby się zmusić do położenia się na koi i pozwolić swemu ogromnie znużonemu ciału i mózgowi na zapadnięcie w stan nieświadomości.
Było jeszcze ciemno, gdy go wywołano, ciemno i zimno, ale kazał sobie przynieść kawy i ubierając się popijał ją łykami. Podając wieczorem czas, o którym miano go obudzić, zostawił sobie margines na swobodne ubranie się przed świtem, ale wstawszy z łóżka poczuł takie napięcie i obawę, jakie odczuwał zazwyczaj przy innych okazjach, kiedy to podrywano go w nocy na nogi, żeby brał udział w ekspedycji odcinającej albo w wypadzie na ląd o świcie, toteż musiał powstrzymywać się od ubierania się na ślepo i udania się biegiem na pokład. Zmusił się do ogolenia, chociaż musiał wykonywać tę operację kierując się głównie dotykiem, gdyż wisząca lampa prawie wcale nie oświetlała lusterka. Wciągnąwszy koszulę poczuł jej wilgoć i chłód na żebrach; szamotał się właśnie ze spodniami, gdy Eisenbeiss zastukał do drzwi i zameldował się, zgodnie z rozkazami wydanymi ubiegłego wieczora.
— Pacjent śpi dobrze, sir — oznajmił.
— Czy jego stan jest dobry?
— Pomyślałem, sir, że lepiej go nie ruszać. Spał spokojnie, ale trudno mi powiedzieć, czy ma gorączkę; nie mogłem też zbadać rany. Mogę go zbudzić, jeśli pan sobie życzy, sir…
— Nie, oczywiście że nie. Proszę tego nie robić. W każdym razie to, że śpi, jest chyba dobrym objawem?
— Bardzo dobrym, sir.
— No to zostawmy go w spokoju, doktorze. Proszę mi zameldować, gdyby zaszła jakaś zmiana.
— Tak jest, sir.
Hornblower dopiął spodnie i wepchnął stopy w buty. Tak mu było pilno znaleźć się na pokładzie, że stracił opanowanie i wchodził po trapie jeszcze manipulując przy guzikach płaszcza. Na pokładzie również atmosfera wydawała się być naładowana, jak przed atakiem, który ma się zacząć o świcie. Majaczyły na nim postacie oficerów, sylwetki ich rysowały się niewyraźnie na tle nieba. Na wschodzie pojawiła się prawie niedostrzegalna jasność, lekkie światło sięgające pół drogi do zenitu, tak słabe, że prawie nie było go widać, z odcieniem tak leciutko różowym, iż trudno go było określić tą barwą.
— ń… dobry — odpowiedział Hornblower salutując podwładnym.
Usłyszał rozkazy spokojnie wydawane na śródokręciu
— zupełnie jak przy obsadzaniu łodzi udających się na wyprawę odcinającą.
— Załoga barkasa prawa burta — rozległ się głos Smileya.
— Załoga szalupy lewa burta. — To był głos księcia. Nabierał lepszego akcentu niż Eisenbeiss.
— Nad powierzchnią jest mgła, sir — meldował Jones. — Ale zalega luźnymi ławicami.
— Widzę — mruknął Hornblower.
— W nocy byliśmy w odległości dwóch kabli od wraka, sir, co nie jest żadną odległością — informował Turner. — W ciągu nocy obróciliśmy się na kotwicy, ale niedużo, a wiatr osłabł.
— Proszę mi powiedzieć, jak będzie dość widno, żeby pan mógł wziąć namiary.
— Tak jest, sir.
W ciągu tych krótkich chwil niebo na wschodzie zmieniło się. Można by nawet powiedzieć, że pociemniało, ale być może kontrast stał się mniej zaznaczony przy ogólnym nasileniu się jasności.
— Wziął pan trzeci namiar o czasie, gdy „Speedwell” szedł na dno, panie Turner?
— Tak, sir. To był namiar na…
— Nieważne.
Na Turnerze można było polegać, że da sobie radę z tak prostym zadaniem.
— Nie przypuszczam, żeby wrak przesunął się chociaż o cal, sir — dodał Turner. — Tutaj nie ma pływu. Ani podmywania przez wody rzeczne. Dwie rzeki wpadające do zatoki nie wywołują prądu dość silnego, żeby go można było zmierzyć.
— A dno jest z twardego piasku?
— Twardy piasek, sir.
Był to zbieg okoliczności, za który należało czuć wdzięczność do losu. W błotnistym dnie wrak mógłby zapaść się tak, że trudno byłoby go znaleźć.
— Jak, u licha, doszło do wywrócenia się „Speedwella”? — zapytał Hornblower.
— Zwykły pech, sir. Ten stary okręt przebywał w morzu już od dłuższego czasu. Wzdłuż linii wodnej obrosły go grubo wodorosty i wąsonogi — nie miał miedzianego obicia dostatecznie wysoko, sir. Wychylili go więc, oczyszczając z lewej burty, przeciągnąwszy na prawą działa i wszystkie ciężkie przedmioty, jakie dało się przesunąć. Dzień był spokojny, piekielnie upalny. A potem w mgnieniu oka nadleciał powiew od gór, dopadł okręt prosto z lewego trawersu i przechylił, zanim „Speedwell” zdążył się obrócić z wiatrem. Furty strzelnicze były otwarte i woda zaczęła wlewać się przez nie, przechylając okręt jeszcze bardziej — tak w każdym razie ustalił przewód śledczy, sir — a że i luki były otwarte, woda przelała się przez zrębnicę i „Speedwell” poszedł na dno.
— Czy tonąc wyprostował się?
— Nie, sir. Spojrzałem na niego, usłyszawszy krzyk, i zobaczyłem jego stępkę. Zatonął dnem do góry. Stengi odłarnały się i wkrótce wypłynęły na powierzchnię; stengi grotmasztu i fokmasztu trzymały się jeszcze wraka na jednej czy dwóch wantach, co było ułatwieniem, gdy przyszło brać namiary.
— Rozumiem — pokiwał głową Hornblower.
Świt nadchodził szybko. Wydawało się co było oczywiście złudzeniem optycznym — jak gdyby wielkie, pełne barw ramiona wznosiły się po niebie od wschodniej strony widnokręgu w tempie zauważalnym dla oka.
— Teraz już jest dość jasno, sir — powiedział Turner.
— Dziękuję. Panie Jones! Może pan kontynuować.
Hornblower patrzył, jak się oddalają, Turner na czele w gigu, ze swymi przyrządami i kompasem, za nim Still w szalupie i Smiley w barkasie, sczepiony z szalupą trałem. Hornblower poczuł, że mimo wypitej filiżanki kawy ma wielką chęć na śniadanie. Zwlekał z tym prawie wbrew swojej woli. Taka martwa cisza o świcie była idealnym czasem na tego rodzaju operację; pozwalała gigowi czynić pomiary i utrzymywać się na swej pozycji z minimalnym wysiłkiem. Zmarszczki na wodzie po przejściu, nawet tak wolnym, łodzi rozchodziły się po szklistej powierzchni zatoki, zanim całkiem zamarły. Zobaczył, że gig staje i po wodzie dobiegł go wyraźnie głos Turnera mówiącego coś przez tubę do pozostałych łodzi. Manewrowały niezdarnie, zajmując swoje pozycje, jak dwa żuki związane nitką, a potem popuściły trał między sobą, manewrowały znów niezdarnie przez chwilę, aż znalazły się dokładnie na właściwym namiarze i wtedy wiosła zaczęły wykonywać powoli i rytmicznie swoje ruchy, niby wahadło Przeznaczenia, w miarę jak łodzie przeszukiwały obszar przed nimi. Mimo woli serce Hornblowera zabiło szybciej; przełknął ślinę z podniecenia. Wokół niego zaczęło się normalne życie na okręcie. Wśród specyficznego tupotu bosych stóp po deskach pokładu — odgłosu niepodobnego do żadnego innego na świecie — marynarze wolni od wachty znosili hamaki, układając je w siatkach. Szmaty do mycia pokładu i cegiełki do szorowania, wiadra i pompa; marynarze nie pracujący w łodziach zaczęli odwieczne, codzienne zmywanie pokładów. Nie po raz pierwszy w czasie podróży Hornblower pozazdrościł przez chwilę trudzącym się członkom załogi. Ich problemy były najprostsze z prostych, a wątpliwości niewielkie. Wycegiełkować odcinek pokładu do białości wymaganej przez podoficera, zmyć ten odcinek, wytrzeć do sucha, pracując w przyjacielskiej grupie ze starymi towarzyszami, taplając się bosymi stopami w strugach czystej wody — to było wszystko, co musieli robić, tak jak robili to przez nieskończoną liczbę poranków w przeszłości i jak będą robić przez nieskończoną liczbę poranków w przyszłości. Chętnie zmieniłby z nimi swoją samotność, odpowiedzialność i złożoność swoich problemów; tak mu się zdawało przez chwilę, aż roześmiał się z siebie, wiedząc doskonale, że byłby przerażony, gdyby jakiś kaprys losu zmusił go do takiej zamiany. Odwrócił się, zmieniając przedmiot rozmyślań; duży plaster tłustej wieprzowiny, wysmażony na jasnobrązowy kolor — od dwóch dni moczyła się dla niego szynka, i płat odcięty z wierzchu nie będzie już za słony. Będzie pachnieć wspaniale — prawie poczuł ten zapach w tym momencie. Święte Jeruzalem, jeśli nie będzie skwierczeć na talerzu postawionym przed nim, mimo drogi z kuchni do kabiny, ktoś pożałuje, że się w ogóle narodził. Razem z szynką podsmażone będą kawałki suchara, a suchar poleje po wierzchu czarną melasą i rozsmaruje ją grubą warstwą. To jest śniadanie, o którym warto myśleć.
Rozdział XIII
Hornblower stał z sakiewką w ręku wyjętą ze skrzynki ze swymi rzeczami, gdzie spoczywała w wewnętrznym schowku. Wiedział dokładnie, ile ma w niej gwinei i starał się nie pragnąć, żeby ich było więcej. Gdyby był bogatym dowódcą, byłby szczodry dla swojej załogi, dla mesy oficerskiej i artyleryjskiej. Ale tak… Potrząsnął głową. Nie chciał, żeby go miano za skąpca czy biedaka, ale z pewnością nie miał zamiaru zachowywać się jak głupiec. Podszedł do drzwi mesy oficerskiej i przystanął; Still pochwycił jego spojrzenie.
— Proszę wejść, sir.
Pozostali oficerowie podnieśli się z krzeseł; nie mieli innego miejsca do siedzenia poza tą malutką mesą, gdzie mogli zasiąść wokół okrągłego stołu.
— Pomyślałem — powiedział Hornblower do intendenta Carslake'a — że może zechce pan łaskawie zrobić zakupy dla mnie.
— Oczywiście, sir. Będę zaszczycony — odparł Carslake. Tak czy inaczej nie mógł dać innej odpowiedzi.
— Kilka kurcząt… powiedzmy, pół tuzina. I trochę jajek.
— Tak, sir.
— Czy mesa oficerska zamierza nabyć dla siebie świeżego mięsa?
— No więc, sir…
Dyskutowali nad tym w chwili jego wejścia.
— O tej porze roku mogą być w sprzedaży jagnięta. Mógłbym kupić jedno, może dwa młode, jeśli będą tanie. Ale wół… co począłbym z całym wołem?
Każdy z członków mesy oficerskiej stawał kiedyś w obliczu takiego problemu.
— Jeśli mesa postanowi nabyć wołu, zapłacę chętnie jedną czwartą ceny — zaproponował Hornblower, ku widocznej uldze obecnych.
Dowódca przyłączający się do zakupu zwierzęcia zawsze dostanie najlepsze kawałki — taka jest kolej rzeczy. Ale wszyscy znali dowódców płacących tylko tyle, ile na nich przypadało. Przy pięciu członkach mesy oficerskiej propozycja Hornblowera była więc hojna.
— Dziękujemy bardzo, sir — rzekł Carslake. — Myślę, że mi się uda sprzedać parę kawałków mesie artyleryjskiej.
— Na korzystnych warunkach, prawda? — powiedział Hornblower szczerząc zęby.
Dobrze pamiętał z czasów midszypmeńskich, jak mesa oficerska i artyleryjska uczestniczyły w zakupie sztuki bydła.
— Spodziewam się, że tak, sir — potwierdził Carslake, a potem, zmieniając przedmiot rozmowy, dodał: — Pan Turner mówi, że tu są przeważnie kozy, sir. Czy lubi pan kozie mięso, sir?
— Młoda sztuka, duszona z rzepą i marchewką! — dorzucił Jones. — Bywa gorzej, sir.
Zapadła twarz Jonesa rozbłysła pożądliwością. Ci dorośli mężczyźni, wciąż karmieni konserwowaną żywnością, na myśl o świeżym mięsie zachowywali się jak dzieciaki na jarmarku przed kramem z piernikami.
— Zróbcie, jak chcecie — powiedział Hornblower. — Zjem koźlę albo jagnię, czy też dołożę się do wołu, w zależności od tego, co będzie można dostać. Wie pan już, co pan kupi dla załogi?
— Tak, sir — odparł Carslake.
Szukający groszowych oszczędności urzędnicy niezasobnego w pieniądz rządu zbadają dokładnie te wydatki w swoim czasie. Nie można zbyt szczodrze szafować pieniędzmi na zakupy dla marynarzy.
— Nie wiem, sir, jakie jarzyny da się zdobyć o tej porze roku — zauważył Carslake — może kapustę zimową.
— Kapusta zimowa nie jest zła — wtrącił swoje trzy grosze Jones.
— Marchew i rzepa z zapasów zimowych — ciągnął Carslake — będą bardzo łykowate, sir.
— Lepsze to niż nic — zauważył Hornblower. — Nie będzie ich dosyć dla nas na rynku, dopóki wiadomość nie rozejdzie się po okolicy. Tym lepiej dla nas. Będziemy mieć wymówkę dla przedłużania tu pobytu. Pan będzie tłumaczem, panie Turner?
— Tak, sir.
— Niech pan ma oczy otwarte. I uszy.
— Tak jest, sir.
— Panie Jones, proszę zająć się napełnianiem baryłek wodą.
— Tak jest, sir.
W ten sposób przeszedł od towarzyskiej wizyty do oficjalnego wydawania rozkazów.
— Róbcie swoje.
Hornblower podszedł do koi, na której leżał McCullum, wsparty na poduszkach z płótna żaglowego, w pozycji lekko na boku. Pocieszający był jego stosunkowo dobry wygląd. Opuściła go już gorączka i towarzyszące jej zaburzenia umysłu.
— Rad jestem widzieć pana w dobrym stanie, panie McCullum — powitał chorego Hornblower.
— Czuję się nie najgorzej — odparł McCullum.
Głos miał lekko chrapliwy, ale poza tym mówił prawie całkiem normalnie.
— Spał calutką noc — dorzucił Eisenbeiss kręcący się po drugiej stronie koi. Złożył już raport Hornblowerowi — rana okazywała wszelkie oznaki gojenia się, szwy, jak dotąd, nie spowodowały nadmiernego zaognienia, a odsączanie rany na plecach, utrzymywanej w stanie otwartym przez włożoną do niej szczecinę, wyglądało zadowalająco.
— A my od rana zabraliśmy się na dobre do roboty — ciągnął Hornblower. — Słyszał pan, że zlokalizowaliśmy wrak?
— Nie. Nie słyszałem o tym.
— Został zlokalizowany i oznaczony bojami — poinformował go Hornblower.
— Jesteście pewni, że to wrak? — zapytał chrapliwie McCullum. — Znane mi są dziwne pomyłki.
— To jest dokładnie w miejscu, gdzie zostały wzięte namiary, gdy okręt tonął — wyjaśniał Hornblower. — Wielkość jest prawidłowa, jeśli można polegać na tym, co pokazuje trał. A ponadto trałowanie nie wykryło żadnych innych większych przedmiotów na dnie, które jest z twardego piasku, jak chyba panu wiadomo.
— To brzmi zadowalająco — przyznał niechętnie McCullum. — Ale mimo to wolałbym, żebym sam był w stanie kierować trałowaniem.
— Musi mi pan ufać, panie McCullum — przemówił Hornblower cierpliwie.
— Tak mało wiem o panu i pańskich umiejętnościach — westchnął McCullum.
Zdławiwszy rozdrażnienie wywołane tą uwagą Hornblower pomyślał, jak udało się McCullumowi przeżyć tak długo i już wcześniej nie paść w pojedynku. Lecz McCullum jest ekspertem nie do zastąpienia i nawet gdyby nie był chory, spieranie się z nim byłoby dowodem głupoty i braku godności.
— Uważam, że następną rzeczą do zrobienia będzie posłanie pańskich nurków pod wodę, żeby zdali relację ze stanu wraka — ciągnął Hornblower, starając się mówić jednocześnie twardo i uprzejmie.
— Niewątpliwie to pierwsza rzecz, jaką zrobię, gdy tylko będzie mi wolno wstać z koi — rzekł McCullum.
Hornblower przypomniał sobie wszystko, co usłyszał od Eisenbeissa na temat rany McCulluma, gangreny, ropienia i ogólnego zatrucia krwi i pomyślał, iż nie jest całkiem wykluczone, że McCullum nigdy nie podniesie się z koi.
— Panie McCullum — rzekł — sprawa jest nagląca. Jak tylko Turcy zorientują się, co chcemy zrobić i zdołają zebrać dostateczne siły, żeby nas powstrzymać, nigdy już nie uzyskamy zezwolenia na prowadzenie operacji ratowniczych w tym rejonie. Jest sprawą pierwszej wagi, abyśmy zabrali się do roboty możliwie jak najszybciej. Spodziewałem się, że poinstruuje pan swoich nurków, co mają robić, żeby mogli zacząć od razu, natychmiast.
— A więc tak pan myślał, co? — mruknął McCullum.
Trzeba było kilku minut cierpliwej argumentacji, żeby skruszyć opór McCulluma; dając niechętnie swoją zgodę, McCullum obwarował ją natychmiast przytoczeniem przeróżnych trudności.
— Ta woda jest śmiertelnie zimna — powiedział.
— Obawiam się, że tak — zgodził się Hornblower — ale od początku liczyliśmy się z tym.
— Wschodnia część Morza Śródziemnego w marcu zupełnie nie przypomina Zatoki Bengalskiej latem. Moi ludzie nie wytrzymają tego długo.
Był to duży postęp, że pan McCullum przyznał, iż w ogóle mogą wytrzymać.
— A gdyby pracowali przez krótkie odcinki czasu i z przerwami?… — zasugerował Hornblower.
— Tak. Siedemnaście sążni przy wraku?
— Siedemnaście sążni wszędzie naokoło wraka — rzekł Hornblower.
— Na takiej głębokości w żadnym razie nie mogą pracować długo. Pięć nurkowań dziennie, to wszystko. Bo potem krwawią nosem i uszami. Będą potrzebowali lin i obciążników — mogą posłużyć do tego celu kule dziewięciofuntówek.
— Każę je mieć w pogotowiu — odparł Hornblower.
Hornblower przysłuchiwał się przemowie McCulluma do nurków. Momentami domyślał się, o czym mowa. Jeden z nurków wyrażał zastrzeżenia; wynikało to jasno z jego gestów, zaciśnięcia ramion na klatce piersiowej i dramatycznego drżenia, czemu towarzyszyło przewracanie ciemnymi oczyma o patetycznym wyrazie. Przez chwilę wszyscy trzej mówili naraz w swoim świergotliwym języku. W odpowiedzi McCulluma zabrzmiała surowsza nuta; wskazał gestem na Hornblowera, i oczy wszystkich spoczęły na nim przez moment. Trzej nurkowie przywarli do siebie i cofnęli się przed nim skurczeni jak przerażone dzieci. McCullum przemawiał dalej energicznie — Eisenbeiss pochylił się nad nim i przytrzymał gestykulującą lewą dłoń; prawa była unieruchomiona bandażem mocującym ją do klatki piersiowej.
— Proszę się nie ruszać — ostrzegał Eisenbeiss — bo będziemy mieli zapalenie.
McCullum wykrzywił się z bólu raz i drugi po nieostrożnym ruchu; poprzednie dobre samopoczucie ustąpiło zmęczeniu, które odbiło się na jego wyglądzie.
— Zaczną od razu — oznajmił w końcu, z głową na poduszce. — Może pan ich zabrać. Looney, ten tutaj — tak go nazywam — będzie ich szefem. Powiedziałem im, że nie ma tu rekinów. Zwykle gdy jeden z nich pracuje na dnie, dwaj inni modlą się, żeby go nie zaatakowały rekiny… wszyscy trzej to kucharze od rekinów. Dobrze, że widzieli tu na pokładzie marynarzy poddanych chłoście. Obiecałem im, że da im pan spróbować, jak smakuje lina Węźlasta, jeśli zrobią jakieś głupstwo.
Hornblower widział doskonale, jaka była reakcja tych ćwierkających, podobnych do ptaszyn stworzeń na tę okropną groźbę.
— Niech ich pan zabiera — rzekł McCullum opadając na poduszkę.
Ponieważ barkas i szalupa popłynęły na drugą stronę zatoki po zapasy żywności i po wodę, do dyspozycji pozostał tylko gig i maleńka jolka. Na gigu było nieprzyjemnie ciasno, ale jakoś pomieścili się wszyscy: czterej marynarze u wioseł, Hornblower z Leadbitterem na ławce rufowej — Hornblower nie potrafiłby nie wziąć udziału w próbnej wyprawie — i Cejlończycy stłoczeni na dziobie. Hornblower zorientował się już co do umiejętności McCulluma mówienia językiem nurków. Nie miał wątpliwości, że McCullum nie zadaje sobie trudu, żeby mówić nim prawidłowo i z właściwą modulacją głosu. Dawał do zrozumienia, o co mu chodzi za pomocą kilku rzeczowników i czasowników oraz energicznych gestów. Jego znajomość cejlońskiego nie można było porównać z opanowaniem przez Hornblowera mowy hiszpańskiej czy nawet francuskiej. Wywołało to w Hornblowerze uczucie rozżalenia, gdy tak siedział z dłonią na rumplu, prowadząc gig po roztańczonej wodzie — nieruchomy spokój powierzchni morza o świcie ustąpił już przed lekkim powiewem wywołującym na wodzie drobne zmarszczki.
Dopłynęli do pierwszej bójki — kawałka deski nurzającej się w drobnych falach na końcu swej linki — i Hornblower stanął, żeby zobaczyć, gdzie są inne. Jedno czy dwa pociągnięcia wioseł przyniosły gig w środek strefy, i Hornblower spojrzał na dziób łodzi, gdzie tulili się do siebie nurkowie.
— Looney — powiedział.
Patrząc na nich uważnie potrafił już teraz odróżnić każdego z tej trójki. Do tej chwili nie rozróżniał ich wcale, jakby byli trojaczkami.
— Looney — powtórzył.
Looney wstał i rzucił za burtę kotwiczkę. Poszła w dół, wyciągając szybko za sobą zwiniętą linę przez krawężnik łodzi. Looney ściągnął powoli ubranie i stanął nagi. Siadł na burcie i przerzucił nogi na zewnątrz. Krzyknął, gdy jego stopy poczuły chłód wody, a pozostali dwaj zaczęli też wydawać okrzyki współczucia.
— Czy mam go popchnąć, sir? — spytał marynarz przy wiośle dziobowym.
— Nie — odparł Hornblower.
Siedzący Looney systematycznie wykonywał wdechy i wydechy, wciągając powietrze tak głęboko, jak się dało, i wpychając je do płuc. Hornblower widział, jak szeroko rozchodzą mu się żebra przy każdym oddechu. Jeden z pozostałych dwóch Cejlończyków włożył kulę armatnią do rąk Looneya, a on przycisnął ją do nagiej piersi. Potem ześliznął się z krawędzi burty i zniknął pod powierzchnią, zostawiając za sobą mocno rozkołysany gig.
Hornblower wyjął zegarek; nie miał on wskazówki sekundowej — zegarki z taką wskazówką były zbyt drogie na jego kieszeń — ale i tak mógł z grubsza mierzyć czas. Patrzył, jak czubek wskazówki minutowej pełznie od jednego znaczka do drugiego, potem do następnego i do punktu oznaczającego trzecią minutę. Tak uważnie śledził ruch wskazówki, że zauważył Looneya wynurzającego się z wody dopiero, gdy zwrócił mu na to uwagę Leadbitter. Głowa Looneya widoczna była dwadzieścia jardów za rufą, przy uchu wlókł mu się pęczek jego długich, gęstych czarnych włosów związanych sznurkiem.
— Wiosłować wstecz! — rzucił natychmiast Hornblower. — Popuszczać tę linę.
Ten drugi rozkaz został dostatecznie zrozumiany przez Cejlończyków, czy też może wiedzieli dobrze, co mają robić, bo gdy jedno i drugie energiczne pociągnięcie wioseł skierowało łódkę do Looneya, jeden z nich zluzował linę na dziobie, Looney uchwycił się burty, a pozostali dwaj wciągnęli go do łodzi. Zaczęli mówić gęsto, lecz Looney siedział początkowo cicho na ławce rufowej z głową opuszczoną na uda. Potem podniósł głowę, a woda zaczęła mu ściekać po włosach. Było rzeczą jasną, że mówi o chłodzie — ten ostry wiatr musiał lizać go lodowatym językiem po mokrej skórze — bo pozostali Cejlończycy wytarli go ręcznikiem i pomogli wciągnąć na siebie ubranie.
Hornblower zastanawiał się, jak ma im nakazać dalszą pracę, ale jego interwencja nie była potrzebna. Gdy tylko Looney miał już na grzbiecie swoje białe szaty, stanął na dziobie gigu i rozejrzał się z namysłem. Następnie wskazał na miejsce w wodzie odległe o kilka jardów i popatrzył na Hornblowera.
— Naprzód! — rzucił Hornblower.
Jeden z Cejlończyków wyciągnął kotwiczkę i spuścił ją znowu, kiedy łódź dopłynęła do wskazanego miejsca. Teraz na niego przyszła kolej rozebrać się, wykonać wdechy i wydechy, wziąć kulę do rąk i dać nurka przez burtę. Pociski kosztują, pomyślał Hornblower, i może nadejść czas, że będzie ich potrzebował, żeby strzelać do nieprzyjaciela. Na przyszłość trzeba będzie zebrać do tego celu małe kawałki skał na brzegu. Nurek wypłynął na powierzchnię i wdrapał się na łódź, gdzie został przyjęty przez towarzyszy tak samo jak przedtem Looney. Między nurkami wynikła dyskusja, zakończona udaniem się trzeciego z nich na to samo miejsce, widocznie w celu rozstrzygnięcia sporu. W wyniku jego poszukiwań Looney poprosił na migi o dalsze przesunięcie gigu, a potem rozebrał się i po raz drugi skoczył w wodę.
Nurkowie pracowali pilnie i inteligentnie, o ile Hornblower mógł się zorientować. Później Looney zanurkował wspólnie z jednym z towarzyszy i właśnie wtedy Hornblower zauważył, że nogi i stopy wchodzącego do łódki Looneya są podrapane i krwawią. Przez moment Hornblower pomyślał o rekinach i podobnych niebezpieczeństwach podwodnych, ale zaraz porzucił tę myśl. Looney musiał się wdrapywać na sam wrak, którego drewno rozpadało się, pogrążone głęboko w przezroczystej wodzie, i który był porosły wąsonogami i oblepiony ostrymi jak brzytwa muszlami morskimi. Hornblower utwierdził się w swojej opinii, gdy Looney poprosił o zaznaczenie bójkami tego właśnie miejsca. Zakotwiczyli tam kawałek deski przy pomocy kotwiczki łodziowej i kilkakrotnie nurkowali w tej okolicy.
Teraz wyczerpani nurkowie pokładli się skurczeni wpół i przytuleni do siebie przy ławce dziobowej.
— Bardzo dobrze, Looney — powiedział Hornblower i wskazał na okręt.
Looney odpowiedział skinieniem znużonej głowy.
— Podnieść kotwicę — rozkazał Hornblower i gig popłynął z powrotem w kierunku „Atroposa”.
W odległości mili widać było żagle lugrowe barkasa i szalupy, również w drodze powrotnej, płynących półwiatrem pod nasilającym się powiewem. Hornblower pomyślał, że chyba nigdy nic się nie będzie u niego działo po kolei; ledwie postawił stopę na pokładzie „Atroposa”, a już łodzie podpływały do burty okrętu, a gdy tylko Cejlończycy, pociągając ze zmęczenia nogami, odeszli na dziób, żeby się zameldować McCullumowi, przed Hornblowerem pojawili się Carslake i Turner, każdy ze swoimi sprawami.
— Baryłki napełnione wodą, sir — oznajmił Carslake. — Pobrałem ją ze strumyka płynącego pół mili od miasta. Pomyślałem, że tak będzie lepiej, niż brać wodę w mieście.
— Bardzo słusznie, panie Carslake — odparł Hornblower. Na podstawie tego co widział w Afryce Północnej, zgadzał się z Carslake'iem, że należy raczej brać wodę, która nie przechodziła przez miasto tureckie.
— Jakie dostaliście zapasy?
— Obawiam się, sir, że dziś bardzo niewiele.
— Mogliśmy korzystać tylko z rynku miejscowego, sir — dodał Turner. — Mudir dał wiadomość dopiero dziś. Jutro zaczną napływać towary na sprzedaż.
— Mudir? — powtórzył Hornblower. Tego słowa Turner użył już przedtem.
— Ten ich szef, sir, tutejszy zarządca. Ten stary ze szpadą, co wczoraj przypynął do nas łodzią.
— I on jest mudirem?
— Tak, sir. Mudir podlega kaimakamowi , kaimakam walemu, wali wielkiemu wezyrowi, a ten sułtanowi, a przynajmniej tak powinno być — każdy z nich stara się być niezależnym, jak tylko ma do tego okazję.
— To rozumiem — odparł Hornblower.
Nikt, kto choć trochę studiował historię wojskową i morską ostatniego dziesięciolecia wschodniej części Morza Śródziemnego, nie mógł nie wiedzieć o anarchii i rozkładzie panującym w cesarstwie tureckim. Hornblower pragnął się dowiedzieć, jakie są obecnie lokalne tego skutki. Odwrócił się znowu do Carslake'a, żeby cierpliwie wysłuchać pierwszego raportu o tym, co już kupiono i co można będzie nabyć później.
— Kupiłem wszystkie jajka, jakie były, sir. Dwa i pół tuzina — powiedział Carslake, składając swoje sprawozdanie.
— Dobrze — powiedział Hornblower, ale bez żadnego zapału, co było oczywistym dowodem, że myślami był daleko od tego, o czym mówił Carslake. Zwykle napomknięcie o jajkach, gotowanych, smażonych czy w koszulkach, podnieciłoby go. Niefortunny obrót spraw na Malcie nie pozwolił mu na zakup jajek na swój użytek, a w Deptford nie zrobił sobie zapasu jaj konserwowanych.
Carslake zakończył swoje monotonne sprawozdanie.
— Dziękuję, panie Carslake — rzekł Hornblower. — Panie Turner, zejdziemy do mojej kabiny i tam wysłucham, co ma mi pan do powiedzenia.
Okazało się, że zgodnie z poleceniem Hornblowera Turner miał oczy i uszy otwarte.
— Mudir nie ma tu żadnych sił wartych uwagi, sir
— powiedział, z ożywionym, wesołym wyrazem swojej starej, pomarszczonej twarzy. — Wątpię, czy w sumie udałoby mu się zebrać dwudziestu pięciu uzbrojonych ludzi. Przybył z dwoma strażnikami równie starymi jak on sam.
— Rozmawiał pan z nim?
— Tak, sir Dałem mu — to znaczy wręczyliśmy mu z panem Carslake'iem — dziesięć gwinei za zezwolenie wstępu na targ. Przyrzekliśmy mu też, że jutro dostanie drugie dziesięć.
Nie zaszkodzi mieć lokalne władze jak najdłużej po swojej stronie, pomyślał Hornblower.
— Czy odniósł się przyjaźnie? — spytał.
— No… więc, sir, tego nie powiedziałbym. Raczej nie całkiem, sir. Może to dlatego, że chciał od nas pieniędzy. Nie nazwałbym jego stosunku przyjacielskim, sir.
Będzie ostrożny i pełen rezerwy, pomyślał Hornblower, nie chcąc angażować się bez instrukcji od władz zwierzchnich, nie mając jednak przy tym nic przeciwko schowaniu do kieszeni dwudziestu sztuk złota — sumy równej przypuszczalnie jego rocznym dodatkowym dochodom — kiedy nadarzała się taka okazja.
— Wali zabrał stąd wojsko, sir — ciągnął Turner. — Wynikało to jasno z tego, co mówił mudir. Ale nie wiem, dlaczego to zrobił, sir. Może znowu mają kłopoty z Grekami. Tu, na Archipelagu, zawsze są jakieś problemy.
Rewolty były zjawiskiem endemicznym wśród Greków zamieszkałych w Turcji. Pożar i miecz, masakra i spustoszenie, piractwo i bunty coraz to nękały wyspy i tereny na lądzie stałym. A obecnie, gdy kraj penetrowały wpływy francuskie od strony Siedmiu Wysp, a Rosja zdradzała podejrzanie humanitarne zainteresowanie warunkami życia prawosławnych obywateli tureckich, powstały nowe źródła trudności i niepokoju.
— Jedna przynajmniej sprawa jest jasna — zauważył Hornblower — to, że nie ma tu teraz walego.
— Rzeczywiście, sir.
Potrzeba czasu, żeby wiadomość dotarła do walego czy nawet do jego podwładnego, tego… tego kaimakama, zdecydował Hronblower, wysłupławszy z trudem z pamięci ten dziwny tytuł. Sytuacja polityczna jest tak zagmatwana, że nie dałoby się jej łatwo rozwikłać. Ostatnio Turcja stała się entuzjastycznym sprzymierzeńcem Brytanii, po tym jak Bonaparte podbił Egipt, dokonał inwazji na Syrię i zagroził Konstantynopolowi. Ale Rosja i Turcja są chronicznymi wrogami — w ciągu ubiegłego półwiecza stoczyły ze sobą pół tuzina wojen — a teraz Rosja i Anglia to sprzymierzeńcy, a Rosja i Francja są w nieprzyjacielskich stosunkach, mimo że po Austerlitz nie ma sposobu zaatakowania jednego z tych krajów przez drugi. Świat nie miał wątpliwości, że francuski ambasador w Konstantynopolu podżega Turcję do nowej wojny z Rosją; nikt też nie wątpił, że od czasów Katarzyny Wielkiej Rosja spogląda pożądliwym okiem na Konstantynopol i Dardanele.
Niepokój Greków był faktem ustalonym, podobnie jak ambicje miejscowych zarządców tureckich. Chwiejny rząd turecki chwyci się każdej sposobności do wygrania jednego ewentualnego nieprzyjaciela przeciwko drugiemu i będzie patrzył z najgłębszą podejrzliwością — należało tu także pamiętać o czynniku religijnym — na wszelkie poczynania brytyjskie na terytorium tureckim. W czasie gdy Anglia i Francja zwarły się ze sobą w śmiertelnej walce, trudno mieć Turkom za złe, że podejrzewają Anglię, iż planuje kupić sobie stały sojusz z Rosją obietnicą dania jej części terytorium tureckiego; na szczęście Francja, znacznie gorzej notowana u Turków, mogła być podejrzewana o taki sam zamiar. Gdy sułtan usłyszy — jeśli w ogóle usłyszy — o obecności brytyjskiego okrętu wojennego w zatoce Marmaris, zacznie się zastanawiać, jakie intrygi są knute z walim; jeżeli zaś sułtan albo wali dowiedzą się, że na dnie zatoki spoczywa ćwierć miliona funtów szterlingów, można mieć pewność, że nic nie zostanie wydobyte, chyba że lwia część skarbu pójdzie w ręce tureckie.
Po tych rozmyślaniach trudno byłoby dojść do jakiejkolwiek konkluzji poza tą jedną, do której doszedł już tydzień temu, że należy jak najszybciej odzyskać skarb i zostawić dyplomatom spór o fait accompli. Przeszedł na dziób, żeby usłyszeć z ust McCulluma, czego się dowiedziano na temat tej możliwości.
Nurkowie kończyli właśnie składać sprawozdanie McCullumowi. Siedzieli w kucki dookoła jego koi; cała uwaga ich wielkich oczu skoncentrowana była na jego twarzy. Tak się poowijali we wszystko, co mieli z ubrania, że wyglądali trochę jak ule.
— On jest tam — odezwał się McCullum. Najwyraźniej był całkiem przygotowany do stwierdzenia, że popełniono jakąś wielką pomyłkę, czy to w kreśleniu pierwotnych namiarów, czy w ostatnich operacjach trałowania.
— Miło mi to słyszeć — odparł Hornblower z całą uprzejmością, na jaką mógł się zdobyć wobec tego popędliwego człowieka mającego przywileje eksperta i inwalidy.
— Jest cały obrosły porostami, z wyjątkiem poszycia miedzianego, ale nie wykazuje żadnych śladów złamania kadłuba.
Drewniany statek zbity kołkami drewnianymi i nietknięty sztormem ani prądem mógł przez wieki leżeć na piaszczystym podłożu nie rozpadając się.
— Czy się wyprostował? — spytał Hornblower.
— Nie, leży prawie dnem do góry. Moi ludzie mogą powiedzieć, gdzie jest dziób, a gdzie rufa.
— To dobrze — rzekł Hornblower.
— Tak — potwierdził McCullum i przejrzał kilka stron notatek w notesie trzymanym w wolnej ręce. — Pieniądze znajdują się w dolnej części ładowni, na rufie, za stermasztem, zaraz pod pokładem głównym. Półtorej tony złotych monet w żelaznych skrzyniach i blisko cztery tony srebrnych w workach.
— Ta… ak — powiedział Hornblower udając, że to się akurat zgadza z jego własnymi obliczeniami.
— Przed załadowaniem pieniędzy ściany tej wydzielonej komory wzmocniono dodatkowo wykładziną dębową — ciągnął McCullum. — Myślę, że pieniądze są tam jeszcze.
— To znaczy?… — zapytał Hornblower całkiem zdezorientowany.
— To znaczy, że nie wypadły przez pokład na dno morza — powiedział McCullum zniżając się do udzielenia wyjaśnień nie mającemu o niczym pojęcia amatorowi.
— Oczywiście — rzucił spiesznie Hornblower.
— Główny ładunek „Speedwella” składał się w połowie z artyleryjskiego uzbrojenia wojskowego — ciągnął McCullum. — Dziesięć osiemnastofuntówek o dalekim zasięgu. Działa z brązu i kule do nich. Żelazne kule.
— To dlatego zatonął w taki sposób — zauważył inteligentnie Hornblower. Mówiąc to uświadomił sobie również dodatkowe znaczenie wiążące się ze słowami „brąz” i „żelazo”, na które McCullum położył akcent. Brąz może przetrwać pod wodą dłużej niż żelazo.
— Tak — potwierdził McCullum. — Gdy tylko okręt się przechylił, armaty i pociski zaczęły się przesuwać. Pójdę o zakład, że tak było, znając dzisiejszych pierwszych oficerów. W czasie wojny byle praktykant ledwie odrosły od ziemi już się robi pierwszym oficerem.
— Sarn byłem tego świadkiem — przyznał ze smutkiem Hornblower.
— Ale to nie ma nic do rzeczy — mówił dalej McCullum. — Mój Looney powiada, że większa część wraka jest jeszcze nad piaskiem. Mógł się dostać do środka pod samym uskokiem rufówki.
Ze znaczącego spojrzenia McCulluma wypowiadającego te słowa Hornblower domyślił się, że fakt ten ma wielkie znaczenie, ale nie miał pojęcia dlaczego.
— Tak? — powiedział działając na zwłokę.
— Czy pan myśli, że mogą się przebić przez burtę okrętu przy pomocy łomów? — zapytał w rozdrażnieniu McCullum. — Po pięć minut pracy dziennie na dnie na każdego z trzech ludzi! Sterczelibyśmy tu przez rok.
Hornblower przypomniał sobie nagle „o skórzanych wężach zapalnikowych” zamówionych przez McCulluma na Malcie. Rzucił szybko przypuszczenie, choć wydawało mu się mało prawdopodobne.
— Chce pan rozsadzić wrak? — powiedział.
— Oczywiście. Ładunek prochu w tym położeniu może otworzyć okręt dokładnie w potrzebnym nam miejscu.
— To jasne — rzucił Hornblower. Coś tam słyszał o możliwości eksplodowania ładunków pod wodą, ale miał bardzo mgliste pojęcie o technicznej stronie takiej operacji.
— Najpierw spróbujemy węży zapalnikowych — oświadczył McCullum. — Ale nie bardzo liczę na ich skuteczność na tej głębokości. Złącza mogą nie wytrzymać ciśnienia.
— I ja tak myślę — zgodził się Hornblower.
— Chyba trzeba będzie użyć w końcu latającego zapalnika — powiedział McCullum. — Moi chłopcy bardzo się ich boją. Ale zrobię to.
Pękata postać Eisenbeissa pojawiła się przy koi. Położył dłoń na czole McCulluma, a drugą ujął za nadgarstek.
— Niech on zabierze ręce ode mnie! — rzucił wściekły McCullum. — Jestem zajęty.
— Nie może się pan przepracowywać — mówił Eisenbeiss. — Podniecenie zwiększa szkodliwe humory.
— Do licha ze szkodliwymi humorami! — wykrzyknął McCullum. — Do licha z panem.
— Niech pan, człowieku, nie będzie głupcem — wtrącił Hornblower, straciwszy w końcu cierpliwość. — On wczoraj ocalił panu życie. Nie pamięta pan, jak bardzo był pan chory? „To boli. To boli”, powtarzał pan ciągle.
Hornblower złapał się na tym, że przemawia piszczącym głosem, naśladując wczorajszy sposób mówienia McCulluma; wykręcał także powoli swoją twarz w obie strony, jak McCullum swoją na poduszce. Wiedział, że sprawia mocny efekt swoimi minami i nawet McCullum poczuł się trochę zbity z tropu.
— Może i byłem chory — stwierdził — ale teraz czuję się całkiem dobrze.
Hornblower spojrzał na Eisenbeissa.
— Dajmy panu McCullumowi jeszcze pięć minut — rzekł. — A więc, panie McCullum, zaczął pan mówić o skórzanych wężach zapalnikowych. Może objaśni mnie pan łaskawie, jak się ich używa?
Rozdział XIV
Hornblower przeszedł na dziób, gdzie artylerzysta z pomocnikami przykucnęli na pokładzie , pracując przy wężu zapalnikowym zgodnie z instrukcjami McCulluma.
— Spodziewam się, panie Clout, że robicie starannie te szwy — powiedział.
— Tak jest, sir — odpowiedział Clout.
Siedzieli na rozpostartym kawałku starego żagla, osłaniającym nieskazitelny pokład przed ciepłą smołą w stojącym obok kociołku żelaznym.
— Ten szybkotlący lont pali się pięć sekund stopa, sir. Powiedział pan, żeby dać jedną stopę lontu wolnotlącego, sir?
— Tak.
Hornblower schylił się, żeby popatrzeć na ich robotę. Skórzany wąż był z kawałków nierównej długości, od trzech do pięciu stóp; z typową dla natury złośliwością zwierzęta nie dostarczały dłuższych odcinków skóry. Jeden z pomocników artylerzysty przeciągał spory kawałek szybkotlącego lontu przez część węża, posiłkując się cienkim drewnianym szpikulcem. Kiedy szpikulec wysunął się, marynarz zaczął naciągać wąż na lont, aż go połączył z poprzednim odcinkiem.
— Rób to ostrożnie — rzucił Clout. — Lont nie może mieć przerwy.
Drugi pomocnik artylerzysty, z igłą i rękawicą żeglarską, zszywał i przyszywał podwójnym szwem nowy odcinek do poprzedniego. Po przyszyciu Clout nakładał obficie ciepłą smołę na połączenie i na szew nowego odcinka. Razem wszystkiego miało być sto dwadzieścia stóp pozszywanego i wysmarowanego smolą węża, z lontem szybkotlącym przeciągniętym na całej długości.
— Wybrałem kilka nieuszkodzonych baryłek, sir — ciągnął Clout. — Pięćdziesięciofuntowych. Mam suchy piasek w workach do ich napełnienia.
— Bardzo dobrze — pochwalił go Hornblower.
McCullum zażądał trzydziestu funtów prochu dla swojego ładunku wybuchowego, ani mniej, ani więcej.
— Nie chcę pogruchotać statku na szczątki — powiedział. — Muszę tylko zapewnić dostęp do jego wnętrza.
To była próbka zawodowych umiejętności McCulluma. Hornblower raczej nie potrafiłby odgadnąć, ile trzeba prochu, żeby uzyskać ten efekt na głębokości stu stóp. Wiedział, że w dziewięciofuntowym dziale dalekiego zasięgu trzy funty prochu wyrzucają pocisk na odległość półtorej mili przy strzelaniu bez celu, ale tu rzecz miała się całkiem inaczej, a do tego dochodziło nieściśliwe środowisko wody. Mając baryłkę pięćdziesięciofuntową i tylko trzydzieści funtów prochu, trzeba ją było dopełnić jakąś obojętną substancją, na przykład piaskiem.
— Proszę przysłać po mnie, jak skończycie — polecił Hornblower i poszedł z powrotem na rufę.
Był tam Turner, świeżo przybyły z lądu i starający się zwrócić na siebie uwagę.
— I cóż, panie Turner?
Turner trzymał się z dala, a jego zachowanie wskazywało, że miał coś do powiedzenia w absolutnej tajemnicy. Gdy Hornblower podszedł do niego, Turner odezwał się przyciszonym głosem.
— Przepraszam, sir, chodzi o mudira. Chce złożyć panu wizytę. Nie potrafiłem go wybadać, ale on czegoś chce.
— Co mu pan powiedział?
— Powiedziałem… bardzo mi przykro, sir, ale nie wiedziałem, co można zrobić innego… powiedziałem, że będzie pan zachwycony. Jest w tym coś podejrzanego. Powiedział, że zaraz tu będzie.
— Tak powiedział?
Sprawy muszą być podejrzane na tych niespokojnych wodach, pomyślał Hornblower, z równoczesną dezaprobatą dla tego rodzaju rozumowała.
— Midszypmen wachtowy!
— Sir!
— Co pan widzi od strony miasta?
Smiley nastawił lunetę na przeciwległy brzeg zatoki.
— Łódź odbija od nabrzeża, sir. Ma to samo ożaglowanie łacińskie, jakie widzieliśmy przedtem.
— Jakąś banderę?
— Tak, sir. Czerwoną. Wygląda to na barwy tureckie.
— Doskonale. Panie Jones, będziemy mieli oficjalnego gościa. Niech pan zarządzi dla niego świst trapowy.
— Tak jest, sir.
— Panie Turner, naprawdę nie wie pan, czego chce mudir?
— Nie, sir. Chciał się widzieć z panem, pilnie, takie odniosłem wrażenie. „Il capitano” to było wszystko, co powiedział, kiedy zeszliśmy na ląd — towary miały być dla nas przygotowane, ale nie były. Żądał widzenia się z dowódcą, więc powiedziałem, że pan go przyjmie.
— Nie napomknął o czymś?
— Nie, sir. Nic nie mówił. Ale widziałem, że był poruszony.
— No cóż, wkrótce się dowiemy — powiedział Hornblower.
Mudir wszedł na okręt z pewną dozą godności, mimo że niewygodne wejście sprawiało trudność jego starym nogom. Stanąwszy na pokładzie rozejrzał się uważnie dookoła; trudno było powiedzieć, czy zdaje sobie sprawę z kurtuazyjnego powitania zgotowanego mu przez podoficerów i chłopców trapowych. Z jastrzębiej twarzy ponad białą brodą para ciemnych, żywo patrzących oczu chłonęła czujnie otaczający go widok, nie dając poznać, czy jest dla niego czymś nowym, czy nie. Hornblower zasalutował, a mudir odwzajemnił się uprzejmym gestem, przykładając dłoń do twarzy.
— Niech go pan poprosi, żeby zszedł na dół — powiedział Hornblower. — Ja pójdę przodem.
W kabinie Hornblower z ukłonem wskazał krzesło i mudir usiadł. Hornblower siadł naprzeciwko niego, z Turnerem u boku. Mudir mówił, a Turner tłumaczył.
— On ma nadzieję, że Bóg dał panu dar zdrowia, sir — rzekł Turner.
— Proszę mu odpowiedzieć, jak należy — powiedział Hornblower.
Mówiąc to poszukał spojrzenia bystrych brązowych oczu i uśmiechnął się grzecznie.
— Teraz on pyta, czy miał pan pomyślną podróż, sir — tłumaczył dalej Turner.
— Proszę powiedzieć cokolwiek, co pan uzna za stosowne — odparł Hornblower.
Rozmowa toczyła się od jednego zwrotu grzecznościowego do następnego. Hornblower wiedział, że taki jest zwyczaj w krajach Lewantu. Byłoby rzeczą sprzeczną z godnością i taktem wyłuszczać swoją sprawę już w pierwszych zdaniach.
— Czy powinniśmy zaproponować mu kieliszek? — spytał Hornblower.
— Właściwie, sir, przy rozmowie o interesach proponuje się zwykle kawę.
— I nie uważa pan, że powinniśmy to zrobić?
— Chodzi o to, sir, że kawa… nie będzie tym, co on nazywa kawą.
— Nic na to nie poradzimy. Proszę wydać polecenie.
Rozmowa toczyła się dalej, wciąż nie dotykając żadnego tematu. Ciekawie było obserwować, jak na tak inteligentnej i ruchliwej twarzy jak twarz mudira nie odbija się żaden ślad skrywanych skrzętnie uczuć. Lecz kawa wywołała zmianę w jej wyrazie. Bystre oczy obrzuciły spojrzeniem grube kubki, powyginany dzbanek cynowy do kawy, ale oblicze wciąż pozostawało nieruchome, gdy mudir najpierw, certując się, odmówił uprzejmie poczęstunku, by potem przyjąć go z wdzięcznością; dopiero po spróbowaniu kawy nastąpiła przemiana. Mudir nie potrafił w żaden sposób zapobiec pojawieniu się zdziwienia na swojej twarzy, które zresztą opanował natychmiast. Wsypał tyle cukru do kawy, że zrobił się z niej syrop i nie dotykał kubka, lecz podnosił go do warg na podstawce.
— Należałoby podać również drobne ciasteczka i słodycze, sir — zauważył Turner. — Ale nie możemy przecież zaproponować mu rumu z melasą i suchara.
— I ja tak myślę — mruknął Hornblower.
Pociągnąwszy ostrożnie następny łyk kawy mudir wrócił do rozmowy.
— On mówi, że ma pan bardzo piękny okręt, sir — tłumaczył Turner. — Chyba zaraz już powie, o co mu chodzi.
— Proszę mu podziękować i powiedzieć, że ma prześliczną wioskę, jeśli uważa pan to za stosowne — rzekł Hornblower.
Mudir wyprostował się w swoim krześle — widać było, że nie przywykł siedzieć na krzesłach — i popatrzył badawczo najpierw na twarz Hornblowera, a potem Turnera, po czym przemówił ładnie modulowanym, opanowanym głosem.
— Pyta, czy „Atropos” ma zamiar długo tu zostać, sir — powiedział Turner.
Hornblower oczekiwał takiego pytania.
— Proszę powiedzieć, że nie skompletowałem jeszcze zapasów — odparł.
Był przekonany, że wstępne operacje ratownicze, trałowanie w poszukiwaniu wraka, oznaczanie jego pozycji bójkami i posyłanie nurków na dno pozostały nie zauważone, a w każdym razie musiały być absolutnie niezrozumiałe dla patrzących z lądu. Nie odrywał oczu od twarzy mudira, gdy ten słuchał tłumaczenia Turnera i wypowiadał słowa odpowiedzi.
— Mówi, że spodziewa się, iż odpłynie pan natychmiast po ich skompletowaniu — ciągnął Turner.
— Proszę powiedzieć, że przypuszczalnie tak.
— On mówi, że to byłoby dobre miejsce do czekania na informacje o francuskich okrętach, sir. Łodzie rybackie często przybywają z nowinami.
— Proszę powiedzieć, że mam swoje rozkazy.
W umyśle Hornblowera zaczęło rodzić się podejrzenie, że mudir wcale nie chce, żeby „Atropos” opuścił zatokę. Może chce go przetrzymać do czasu, aż zdoła przygotować zasadzkę, aż można będzie obsadzić załogą działa w forcie, aż wróci wali z miejscowymi siłami wojskowymi. Był to dobry sposób prowadzenia rozmowy dyplomatycznej. Mógł przez cały czas obserwować mudira, a każde nieopatrzne stwierdzenie Turnera mogło zostać zdezawuowane jako źle przetłumaczone czy z jakiejś innej przyczyny.
— Mówi, że stąd możemy mieć na oku kanał Rodos, sir — ciągnął Turner. — Tamtędy najprędzej mogą przepływać jednostki francuskie. Wygląda na to, sir, że chce dostać swoje dwadzieścia gwinei.
— Być może — zgodził się Hornblower, starając się tonem swoich słów dać Turnerowi do zrozumienia, iż nie widzi potrzeby jego udziału w prowadzonej rozmowie.
— Niech pan powie, że moje rozkazy pozostawiają mi bardzo mało swobody.
Przy takim obrocie rozmowy stało się rzeczą oczywistą, iż najlepszą taktyką będzie manifestowanie niechęci, która z wielkim trudem mogłaby zostać przezwyciężona. Hornblower miał nadzieję, że Turner na tyle zna lingua franca, iż będzie mógł sprostać temu zadaniu.
Mudir odpowiedział z większym niż dotąd ożywieniem; wyglądało, że postanowił wreszcie wyłożyć kawę na ławę.
— Chce, żebyśmy tu zostali, sir — tłumaczył Turner. — Jeśli to zrobimy, to ze wsi przyjdą znacznie lepsze zapasy.
Nie była to, rzecz jasna, prawdziwa przyczyna jego prośby.
— Nie — odpowiedział Hornblower. — Jeśli nie dostaniemy zapasów, odpłyniemy bez nich.
Hornblower musiał uważać na wyraz swojej twarzy; musiał tak wypowiadać swoje słowa do Turnera, jakby mówił je jak najbardziej serio — mudir nie dopuści, żeby cokolwiek umknęło jego uwadze.
— Teraz zaczyna mówić otwarcie, sir — powiedział Turner. — Prosi, żebyśmy zostali.
— Niech powie, dlaczego chce, żebyśmy zostali.
Tym razem mudir mówił długo.
— No więc tak, sir — meldował Turner. — Teraz już wiemy. Tu się kręcą piraci.
— Panie Turner, proszę mi przetłumaczyć dokładnie, co on powiedział.
— Koło wybrzeża są piraci, sir — wyjaśnił Turner, przyjąwszy naganę. — Jakiś osobnik imieniem Michael… Michael Pogromca Turków, sir. Słyszałem o nim. Dokonuje napadów na tutejsze wybrzeża. Oczywiście Grek. Dwa dni temu był w Fettech. To tutaj, na wybrzeżu, sir.
— A mudir boi się, że następny napad będzie na jego wioskę?
— Tak, sir. Spytam go, żeby się upewnić, sir — dodał Turner, gdy Hornblower popatrzył na niego.
Raz zacząwszy mudir stał się bardzo rozmowny. Turner musiał długo słuchać, zanim mógł przystąpić do tłumaczenia.
— Michael pali domy, sir, i zabiera kobiety i bydło. Jest przysięgłym wrogiem mahometan. Tam właśnie udał się wali ze swoim wojskiem, sir. Podążył przeciąć drogę Michaelowi, ale źle wyczuł. Wyruszył do Adalii, a to jest tydzień marszu stąd, sir.
— Rozumiem.
Obecność „Atroposa” w zatoce Marmaris zapobiegnie napaści pirata i mudir ze swoimi ludźmi tak długo będzie bezpieczny, jak długo okręt tu zostanie. Cel wizyty mudira stał się jasny; chciał nakłonić Hornblowera do zostania do czasu, aż ten Michael znajdzie się znowu w bezpiecznej odległości. Było to naprawdę łaskawe zrządzenie losu; dostateczna rekompensata, pomyślał Hornblower, za kaprys Opatrzności, który sprawił, że McCullum został ranny w pojedynku. Na wojnie bywa podobnie jak przy grze w wista, gdzie po dostatecznie dużej liczbie rozgrywek gracz stwierdza, że szczęście się wyrównało. Po pechu przychodzi powodzenie — Hornblowera zaskoczyło potwierdzenie tej prawidłowości, chociaż był dostatecznie skłonny przyznać, że po złej passie następuje dobra. Nie może jednak pod żadnym pozorem okazać zadowolenia.
— To szczęśliwy traf dla nas, sir — zauważył Turner.
— Proszę zatrzymać swoje uwagi dla siebie, panie Turner — rzucił kąśliwie Hornblower.
Ton Hornblowera i zakłopotany wyraz twarzy Turnera zaintrygowały mudira, który wciąż obserwował ich uważnie. Czekał jednak cierpliwie, aż niewierni zrobią następne posunięcie.
— Nie — powiedział stanowczo Hornblower — proszę mu powiedzieć, że nie mogę tego uczynić.
Widząc przeczący ruch głowy mudir zdradził lekką konsternację, jeszcze zanim Turner dokonał tłumaczenia. Pociągnął za swoją białą brodę i przemówił, dobierając starannie słów.
— Ofiarowuje nam łapówkę, sir — rzekł Turner. — Pięć jagniąt albo koźląt za każdy dzień naszego pobytu.
— To już lepiej odparł Hornblower. — Niech pan powie, że wolałbym raczej pieniądze.
Teraz mudir z kolei pokręcił przecząco głową na słowa Hornblowera. Hornblowerowi, który przyglądał mu się badawczo, wydał się całkiem szczery.
— Powiada, że nie ma tu pieniędzy, sir. Zabrał wszystko wali w czasie swego ostatniego tutaj pobytu.
— Ma przecież nasze dwadzieścia gwinei. Niech je zwróci i niech dostarcza co dzień sześć jagniąt — nie koźląt — to zostanę.
I na tym ostatecznie stanęło. Turner odprowadził mudira do szalupy, a Hornblower udał się na dziób, żeby sprawdzić, jak posuwa się praca artylerzysty. Była już prawie skończona. Na pokładzie leżało około stu stóp węża starannie zwiniętego w krąg; jeden koniec był wpuszczony do beczułki z prochem okrytej płótnem, które artylerzysta smarował grubą warstwą smoły. Hornblower pochylił się, żeby obejrzeć najsłabszy punkt, gdzie płócienna powłoka baryłki była doszyta do węża.
— Zrobiłem to jak umiałem najlepiej, sir — powiedział artylerzysta. — Ale to strasznie długi kawał węża.
Sto stóp pod wodą ciśnienie jest ogromne. Drobniutka, niewidoczna, mała jak główka szpilki dziurka w tkaninie i woda zacznie się wciskać do środka.
— Możemy to wypróbować — zdecydował Hornblower. — Im wcześniej, tym lepiej.
Było, jak zawsze — „im wcześniej, tym lepiej” — tę maksymę można by znaleźć wypisaną na sercu każdego oficera marynarki wojennej, jak Calais królowej Marii. Obsadzić gig załogą, dopilnować załadowania całego niezbędnego sprzętu, zapędzić na dziób nurków wysłuchujących ostatnich instrukcji McCulluma i wyruszyć bez chwili zwłoki. O jednej godzinie pić kawę z tureckim mudirem, a o następnej bawić się podwodnymi środkami wybuchowymi. Jeśli różnorodność jest solą życia, pomyślał Hornblower, to jego obecny żywot musi być orientalnym curry.
— Wiosła! — rzucił i gig doszedł powoli do zakotwiczonej deski zaznaczającej miejsce dostępu do wraka od spodu.
Looney znał swoją robotę. Obszyta w płótno baryłka z prochem leżała obok niego owinięta liną; Looney wziął drugi, krótki kawałek liny, przywiązał jeden jej koniec do baryłki, przeciągnął linę przez linkę cumowniczą boi i przymocował drugi koniec również do baryłki. Sprawdził, czy swobodny koniec węża zapalnikowego jest dobrze przymocowany do pustej baryłki, która miała utrzymywać go na powierzchni, i rzucił cienkim głosem rozkaz jednemu ze swoich towarzyszy, a ten wstał, żeby się rozebrać. Looney chciał podnieść baryłkę z prochem, lecz okazała się za ciężka dla jego wrzecionowatych ramion.
— Wy dwaj, pomóżcie mu — rzucił Hornblower do znajdujących się najbliżej dwóch marynarzy. — Uważajcie, żeby nie zaczepiła się ani lina, ani wąż.
Pod kierunkiem Looneya podniesiono baryłkę i opuszczono za burtę.
— Popuszczać! Powoli! Ostrożnie! — komenderował Hornblower.
Był to moment napięcia — jeszcze jeden — kiedy obserwował, jak baryłka zapada się pod powierzchnię wody na krótkiej fali. Za pomocą przywiązanej do niej liny marynarze opuszczali ją wolno w dół, a wraz z jej opadaniem rozwijał się zwój węża zapalnikowego. Pętla przełożona przez linkę cumowniczą pławy zapewniała opadnięcie baryłki na dół we właściwym miejscu.
— Dno, sir — powiedział marynarz, kiedy lina w ich rękach straciła naprężenie. W łódce zostało kilka stóp węża.
Nurek siedział na przeciwległej burcie łódki; na sznurku opasującym jego nagi brzuch miał nóż w pochwie, a w rękach trzymał podaną mu przez Looneya kulę armatnią. Nurek opuścił się w dół za burtę i zniknął pod powierzchnią. Czekali, aż się wynurzy, a potem, aż następny da nurka i wypłynie; czekali też, aż Looney wykona swoją kolejkę. Nurkowie opuszczali się parokrotnie do wody; widocznie przesunięcie baryłki z prochem dokładnie we właściwe miejsce pod uskokiem dziobówki „Speedwella” nie było zbyt łatwą operacją. Przypuszczalnie jednak nurkowie zrobili w końcu swoje pod wodą. Looney wypłynął na powierzchnię po wyjątkowo długim zanurzeniu; trzeba było go wciągnąć przez burtę na dziób, gdzie leżał dysząc przez jakiś czas, zanim wrócił do siebie. Wreszcie usiadł i bezbłędnym gestem pokazał Hornblowerowi manipulowanie krzesiwem.
— Wykrzesać ogień — rzucił Hornblower do Leadbittera. Przez całe swoje dotychczasowe życie nie nauczył się porządnie tej sztuki.
Leadbitter otworzył pojemnik z hubką i krzesiwem i zaczął nim pocierać raz i drugi. Udało się już za szóstym razem. Schylił się i zaczął rozdmuchiwać iskierkę na hubce, a potem zapalił od niej kawałek wolnotlącego lontu, rozdmuchał go również i przeniósł wzrok na Hornblowera, czekając na dalsze rozkazy.
— Ja to zrobię — rzekł Hornblower.
Leadbitter oddał mu tlący się lont i Hornblower odczekał chwilkę, siedząc z nim w ręce i sprawdzając raz jeszcze, czy wszystko jest gotowe. Drżał cały z podniecenia.
— Uwaga przy baryłce! — powiedział. — Leadbitter, trzymać zaślepkę w pogotowiu.
Z węża zapalnikowego zwisało cztery albo pięć cali lontu szybkotlącego; Hornblower przytknął do niego swój palący się lont. Chwila wahania i już lont zapalił się. Hornblower patrzył, jak iskra biegnie po szybkotlącym odcinku lontu i znika w wężu.
— Zatkać wąż! — krzyknął i Leadbitter wepchnął drewnianą zaślepkę w koniec węża, trąc nią o kruche, spopielałe resztki lontu.
Hornblower miał nadzieję, że iskra — biegnąca pięć sekund na stopę — wędruje wężem w dół, w dół, daleko pod poziom wody. Na drugim końcu, przy baryłce z prochem, znajdował się odcinek lontu wolnotlącego o długości stopy, który spalał się w tempie stopy na pięć minut; mieli dość czasu — nie muszą śpieszyć się gorączkowo, choćby im było bardzo pilno.
— Za burtę z nią! — krzyknął Hornblower i Leadbitter złapał pustą baryłkę i opuścił ją delikatnie na wodę. Unosiła się na niej, utrzymując nad powierzchnią zatkany koniec węża zapalnikowego.
— Wiosła! — rzucił rozkaz Hornblower. — Naprzód!
Gig odpływał od beczułki na wodzie. Hornblower przypuszczał, że iskra wciąż wędruje po loncie szybkotlącym; upłynie jeszcze kilka sekund, zanim dotrze do lontu wolnotlącego pod wodą przy wraku „Speedwella”. Pamiętał, żeby mierzyć czas na swoim zegarku.
— Wracamy do okrętu! — polecił Leadbitterowi; obejrzał się na pustą baryłkę podskakującą na powierzchni morza.
McCullum powiedział: „Radzę panu trzymać się z daleka od miejsca eksplozji”. Widocznie wybuch baryłki z prochem, nawet głęboko pod wodą, wywoływał na powierzchni wzburzenie wody mogące zagrozić gigowi. Dotarłszy do okrętu znajdą się w odległości ćwierć mili, która to odległość jest dostatecznie bezpieczna. Gdy dziobowy zahaczył bosakiem o podwięzia wantowe „Atroposa”, Hornblower znów spojrzał na zegarek. Upłynęło dokładnie pięć minut od momentu, kiedy widział, że iskra wpełzła do węża zapalnikowego. Teraz należało w każdej chwili spodziewać się wybuchu.
Burta okrętu była oczywiście oblepiona przez wszystkich wałkoni, którzy zdołali się tam docisnąć. Przygotowywanie ładunku i zapalnika sprawiło, że plotka falą obiegła okręt.
Hornblower, zamiast czekać na wybuch w łodzi, jak przedtem zamierzał, wszedł na pokład.
— Panie Jones! — krzyknął. — Czy to jakiś cyrk? Proszę zabrać ludzi do roboty.
— Tak jest, sir.
On sam bardzo chciał zobaczyć eksplozję, ale obawiał się zdradzić ciekawości nieprzystojnej jego powadze. A ponadto istniała możliwość — bardzo prawdopodobna, według McCulluma — że wybuch w ogóle nie nastąpi. Rzut oka na zegarek powiedział mu, że już jest opóźniony. Starając się zachowywać możliwie obojętnie przeszedł na dziób, do koi McCulluma, który wysłuchiwał meldunków swoich nurków.
— Nic dotąd? — spytał McCullum.
— Nic.
— Nie mam nigdy zaufania do węża zapalnikowego o długości ponad pięć sążni — zauważył McCullum — nawet gdy sam go przygotuję.
Hornblower opanował chęć odparowania z irytacją jego słów i utkwił wzrok w miejscu swoich niedawnych poczynań. Od czasu do czasu z trudem dostrzegał na krótkiej fali ciemny punkcik — baryłkę przytrzymującą nad wodą koniec węża zapalnikowego. Jeszcze raz rzucił okiem na zegarek.
— Duża zwłoka — zauważył.
— W wężu jest woda. Będzie pan jednak musiał użyć latającego zapalnika.
— Im wcześniej, tym lepiej — rzekł Hornblower. — Jak mam się do tego zabrać?
Był rad, ze względu na swoją cenną powagę dowódcy, że nie czekał na oczach załogi.
Rozdział XV
Tym razem tylu ludzi potrzeba było do operacji, że Hornblower wziął szalupę zamiast gigu. Jak zwykle, trzej nurkowie cejlońscy siedzieli skuleni na dziobie, ale przy nich, na dnie łodzi, stał żeliwny kocioł pełen stopionej smoły, a obok przykucnął pomocnik żaglomistrza, natomiast pan Clout, artylerzysta, siedział pośrodku łodzi z baryłką prochu między nogami. Baryłka nie była do końca obszyta płótnem — u góry miała duży, nie zaszyty otwór. Wyrzucili kotwiczkę łodziową i szalupa stanęła na drobnej fali przy pustej baryłce, która unosiła się na powierzchni z końcem bezużytecznego węża zapalnikowego, pomnik poprzedniego niepowodzenia.
— Proszę kontynuować, panie Clout — powiedział Hornblower.
Tym razem sprawa była nie tylko podniecająca, ale i niebezpieczna. Nurkowie rozebrali się i usiadłszy zaczęli swoje ćwiczenia wdechowo-wydechowe. Później nie będzie na to ani chwili czasu. Clout wziął hubkę i krzesiwo i zaczął krzesać iskrę, przykucnąwszy nisko, żeby osłonić ją przed lekkim wiatrem wiejącym na powierzchni zatoki. Przypalił lont wolnotlący, rozdmuchał go, aż zaczął się żarzyć, i spojrzał na Hornblowera.
— Powiedziałem, żeby kontynuować — rzekł Hornblower.
Clout przytknął lont do zapalnika wystającego przez otwór w dnie beczułki z prochem. Hornblower słyszał słabe nieregularne syczenie zapalnika, gdy Clout czekał, aż lont zacznie się palić w otworze. Teraz wśród nich, pośrodku łodzi, pełzł ogień ku trzydziestu funtom prochu armatniego. Jeśli było gdzieś kilka rozsypanych ziarenek prochu albo jeśli zapalnik jest chociaż odrobinę nie w porządku, to nastąpi nagła, miażdżąca eksplozja, która rozniesie ich i szalupę na szczątki. W łodzi, absolutnie cichej w tej chwili, słychać było tylko syk zapalnika. Iskra wpełzła do otworu. Tu, w górnym dnie, baryłka z prochem miała podwójną pokrywę, rezultat bardzo starannej pracy bednarza okrętowego. Między tymi dwoma pokrywami leżał zwinięty zapalnik, którego dalszy koniec przechodził przez pokrywę wewnętrzną, sięgając do ładunku prochu. Po tym zapalniku, przymocowanym do dolnej pokrywy, sunął teraz niewidoczny ogień, obiegając zwój po zwoju, aby w końcowym odcinku dać nura do wewnątrz przez drugą pokrywę.
Clout wyjął z kieszeni owiniętą płótnem zatyczkę i zanurzył ją w ciepłej smole.
— Niech pan dobrze ją wbije, panie Clout — powiedział Hornblower.
Clout wepchnął zatyczkę do otworu w pokrywie zewnętrznej. Przestali teraz słyszeć syk zapalnika, ale każdy w łodzi wiedział, że ogień dalej toruje sobie nieuchronnie drogę do środka. Clout nałożył jeszcze sporo smoły na zatyczkę i odsunął się.
— Teraz, mój chłopcze — powiedział do pomocnika żaglomistrza.
Tego ostatniego nie trzeba było poganiać. Z igłą i rękawicą żeglarską w ręku zajął miejsce Clouta i zaczął zaszywać powłokę z płótna na wierzchu baryłki.
— Rób drobne ściegi — rzucił Hornblower; rzecz naturalna, że pomocnik żaglomistrza był zdenerwowany, gdy tak schylał się nad przedmiotem, w którym była zamknięta błyskawiczna śmierć. Hornblower też się denerwował, ale niepowodzenie poprzedniej próby sprawiło, że pilnował, aby wszystko było zrobione jak należy.
Pomocnik żaglomistrza zrobił ostatni ścieg, zakończył szew i wyjąwszy szybkim ruchem nóż z pochwy przeciął nić. Trudno było sobie wyobrazić coś bardziej niewinnego z wyglądu niż ta obszyta płótnem baryłka. Gdy tak stała w łodzi, wyglądała na głupi, bezmyślny przedmiot. Clout już nakładał smołę na świeżo zaszyty koniec; boki i spód zostały grubo zasmołowane przed załadowaniem baryłki do łodzi.
— Teraz lina — rzucił Hornblower.
Jak poprzednio, pętla z liny zamocowanej do baryłki została przeciągnięta po lince pławy i z powrotem przytwierdzona do baryłki.
— Wy dwaj, podnieść ją. Opuszczać. Ostrożnie.
Beczułka zapadała pod powierzchnię, tańcząc na końcu liny przepuszczanej przez marynarzy ręką za ręką. W łodzi nagle osłabło napięcie, co można było poznać po tym, że marynarze zaczęli głośno paplać.
— Cisza! — krzyknął Hornblower.
Chociaż opadając na dno zatoki beczułka stała się teraz niewidoczna, pozostawała wciąż śmiertelnie niebezpieczna — marynarze nie zdawali sobie z tego sprawy. Jeden z nurków siedział już na burcie z kulą w rękach — rzecz zabawna, że właśnie teraz Hornblower przypomniał sobie, iż nie wykonał powziętego przedtem postanowienia zebrania zapasu odłamków skalnych do tego celu — jego klatka piersiowa to się kurczyła, to rozkurczała. Hornblower chciałby mu powiedzieć, żeby koniecznie umieścił baryłkę z prochem w najodpowiedniejszy sposób, ale nie mógł tego zrobić ze względu na barierę językową. Musiał zadowolić się spojrzeniem niosącym i otuchę, i groźbę.
— Dno, sir — oznajmił marynarz zajęty opuszczaniem liny.
Nurek ześliznął się z burty łodzi i zniknął pod wodą. Tam, w dole, z ładunkiem prochu i tlącym się zapalnikiem, był on w gorszym niebezpieczeństwie niż kiedykolwiek przedtem. „Widzieli kolegę rozerwanego na kawałki przy posługiwaniu się latającym zapalnikiem pod Cuddalore” — powiedział mu McCullum. Hornblower nie chciał, żeby teraz zdarzyło się coś takiego. Przyszło mu na myśl, że w takim wypadku szalupa i on w niej byliby na samym szczycie eksplozji i zawirowanej wody i pomyślał, co to za tajemnicza siła popycha go zawsze do dobrowolnego udziału w niebezpiecznych przedsięwzięciach. Chyba ciekawość, ale także i poczucie niższości; nie przyszło mu natomiast do głowy, że poczucie obowiązku też grało tu jakąś rolę.
Drugi nurek siadł na burcie, z kulą w rękach, oddychając głęboko, i w momencie gdy głowa poprzednika wynurzyła się spod wody, zsunął się w dół i zniknął. „Zaszczepiłem w nich lęk przed Bogiem — powiedział McCullum. — Zapowiedziałem im, że jeśli ładunek wybuchnie w niewłaściwym położeniu, dostaną wszyscy po dwa tuziny kijów. I jeszcze powiedziałem, że tu zostaniemy, aż nie wydobędziemy tych pieniędzy. Może więc pan polegać na nich. Zrobią, co tylko będą mogli”.
I rzeczywiście robili, co mogli. Teraz Looney czekał na burcie i zsunął się w dół natychmiast po pojawieniu się drugiego nurka. Nie chcieli tracić ani chwili czasu. Hornblower raz po raz spoglądał przez burtę, usiłując zobaczyć coś poprzez wodę, ale bez skutku. Była przejrzysta, o przepięknym, intensywnie zielonym kolorze, lecz tak rozchlupotana na powierzchni, że w głąb nic nie było widać. Hornblower musiał wierzyć, że głęboko w dole, na pewno w półmroku i w paraliżującym chłodzie, Looney wlecze baryłkę z prochem w stronę wraka i wpycha ją pod uskok dziobówki. Pod wodą baryłka mogła ważyć stosunkowo niewiele dzięki sile wyporu odkrytej przez Archimedesa dwadzieścia wieków temu.
Wrócił Looney i natychmiast ruszył na jego miejsce pierwszy nurek. Dla nich była to gra o życie i śmierć, loteria bez wygranej. Jeśli ładunek wybuchnie przedwcześnie, los podyktuje, który z nich będzie w tym momencie pod wodą. Ale inna rzecz, że przeciągnięcie ładunku kilka jardów po dnie na właściwe miejsce nie może trwać długo. Miał też nadzieję, że tam, na dole, ogień pełznie wciąż po zwojach zapalnika ciasno upchanych między podwójną pokrywą baryłki. Uczeni stwierdzili, że zapalniki mogą się palić bez powietrza — przeciwnie niż świece — ponieważ saletra, którą jest nasycony sznur, dostarcza takiej samej substancji palnej jak powietrze. Było to odkrycie bliskie rozwiązania problemu życia — życie istoty ludzkiej gaśnie jak świeca bez powietrza. Można wkrótce oczekiwać odkrycia sposobu utrzymywania życia bez powietrza.
Jeszcze jeden skok pod wodę. Ogień sunie po loncie. Clout dał go tyle, żeby starczyło na godzinę palenia się — nie mogło go być oczywiście za mało, ale też i nie za dużo, bo im dłużej baryłka pozostawała wystawiona na ciśnienie wody, tym większa była obawa, że puści w jakimś słabym punkcie i że woda dostanie się do niej. Ale Clout zwrócił uwagę, że z zamkniętej przestrzeni między dwiema pokrywami wierzchu baryłki ciepło nie może uciekać; będzie tam coraz goręcej i lont zacznie się spalać coraz szybciej — ogień może nawet przeskoczyć z jednego zwoju na drugi. Innymi słowy, nie można przewidzieć tempa spalania się lontu.
Nurek, który wypłynął właśnie na powierzchnię, krzyknął przenikliwie, w sam czas, aby powstrzymać następnego — Looneya — przed skoczeniem w dół. Szybkie pytanie, odpowiedź i już Looney odwrócił się do Hornblowera wymachując rękami.
— Wciągnijcie tego człowieka do łodzi — rozkazał Hornblower. — Podnieść kotwicę!
Kilka ruchów wioseł wystarczyło, żeby nabrać prędkości; Cejlończycy na dziobie świergotali jak wróble o świcie.
— Z powrotem do okrętu — rzucił Hornblower następny rozkaz.
Uda się prosto na pokład nie oglądając się ani razu; nie będzie narażał na szwank swojej powagi, czekając na wybuch, który może w ogóle nie nastąpić. Wychylił rumpel i łódź płynęła ustalonym kursem w kierunku „Atroposa”.
I wtedy to się stało, właśnie gdy Hornblower był odwrócony tyłem. Ponury, stłumiony odgłos, niezbyt głośny, jak gdyby wystrzeliło działo w odległej jaskini. Hornblower odwrócił się na siedzeniu akurat na czas, żeby zobaczyć, jak wyprzedza ich wysoko wybrzuszona fala, podnosząc w górę rufę szalupy. Potem rufa opadła, a podniósł się dziób, i szalupa zaczęła kiwać się gwałtownie z dziobu na rufę, jak dziecinna łódeczka w wannie. Woda wzbijająca się wokół nich była bezbarwna i ciemna. To gwałtowne wzburzenie trwało zaledwie kilka sekund i przeszło, zostawiając za sobą rozchybotaną łódź.
— Wybuchła, sir — odezwał się Clout zupełnie niepotrzebnie.
Marynarze rozgadali się jak Cejlończycy.
— Cisza w łodzi! — krzyknął Hornblower.
Był zły na siebie, bo po niespodziewanym odgłosie podskoczył na siedzeniu. Potoczył groźnym wzrokiem po marynarzach, którzy zamilkli trwożnie.
— Ster lewo na burtę — warknął Hornblower. — Naprzód !
Łódź obróciła się i ruszyła z powrotem w kierunku miejsca wybuchu zaznaczonego brudną plamą wody. Gdy patrzył w tamtą stronę, na powierzchni ukazało się pół tuzina ogromnych bąbli, które pękły po chwili. Potem wypłynęło coś innego i jeszcze coś, martwe ryby unoszące się na powierzchni, świecące białymi brzuchami w blasku słońca. Szalupa minęła jedną jeszcze nie całkiem martwą; ryba czyniła słabe, ledwie dostrzegalne wysiłki, żeby odwrócić się grzbietem w górę i zanurzyć się w wodę.
— Milczeć! — powtórzył Hornblower — bo znowu załoga rozpuściła języki. — Wiosła złóż.
Wśród ciszy szalupa unosiła się na wodzie w miejscu wybuchu. Martwe ryby, plama i nic więcej. Zupełnie nic. Hornblower poczuł nieprzyjemne rozczarowanie; powierzchnia wody powinna być zasłana szczątkami wraka i pogruchotanymi odłamkami drewna na znak, że baryłka z prochem zrobiła swoje. Brak tego wszystkiego oznaczał, że wybuch nie spowodował pęknięcie wraka. Myśli jego poszybowły w przyszłość. Trzeba będzie pewnie użyć następnego latającego zapalnika i uciec się do najbrutalniejszych gróźb, żeby zmusić nurków do podłożenia go pod wrak. Uciekli przed tą eksplozją najwyżej na trzydzieści sekund i nie będą skorzy znowu wystawiać się na ryzyko.
Jest odłamek drewna! Nie, to deska użyta jako boja znakowa.
— Wybierzcie tamtą linę — polecił Hornblower wzorowemu. Przy desce był tylko dziesięciostopowy odcinek liny — w tym miejscu lina pękła; a więc eksplozja jednak miała jakiś skutek. Tylko taki — jak na ironię — oderwana boja znakowa.
— Dać drugą kotwiczkę z liną — rozkazał Hornblower. Trzeba, żeby boja znakowa była dalej dość blisko tego punktu, jeśli ma spełniać swoje zadanie.
Hornblower pochwycił spojrzenie Looneya; sądząc po jego zachowaniu, miał chęć sprawdzić wynik wybuchu; jakikolwiek by nie był, zbadanie tego już teraz oszczędzi im czasu.
— Looney — powiedział Hornblower i wskazał ręką burtę. Wystarczyło jedno powtórzenie tego gestu, żeby Looney kiwnął głową, że się zgadza i zaczął się znowu rozbierać. Jak Hornblower pamiętał, Looney nie wykonał jeszcze swej dziennej normy pięciu nurkowań. Looney nabrał powietrza do płuc i zsunął się do wody, a łódź czekała w dryfie. Drobne fale uderzające o jej burty były inne niż zwykle; nie było w nich ani śladu regularności jak przy falach wzbudzanych na powierzchni przez wiatr — wydawało się, że nadbiegają ze wszystkich stron naraz. Hornblower uświadomił sobie, że są to ostatnie, zamierające ruchy wody wzburzonej przez eksplozję.
Ukazał się Looney, z cienkimi, związanymi w pęczek czarnymi włosami unoszącymi się na wodzie obok jego twarzy. Wyszczerzył zęby w czymś, co można by prawie nazwać uśmiechem, gdyby nie to, że oczywiście chwytał ustami powietrze. Płynął w kierunku szalupy mówiąc coś przy tym do towarzyszy, którzy zaczęli natychmiast świergotać swoimi głosami. Widocznie wybuch, oderwawszy boję znakową nie odsunął jej daleko od jej pozycji. Nurkowie wciągnęli Looneya na dziób łodzi, wciąż gadając między sobą; Looney zaczął przesuwać się między marynarzami i po ławkach w kierunku rufy. Zbliżywszy się do Hornblowera, wytarł coś o połę odzieży i położył mu na dłoni z szerokim uśmiechem. To coś miało kształt okrągły, było ciężkie, matowe i zaskorupiałe, a jednak… a jednak…
— Na miły Bóg! — zawołał Hornblower.
Był to szyling; Hornblower gapił się na monetę obracając ją w palcach.Wszystkie oczy w łodzi były na nią skierowane; marynarze szybko się domyślili, co to jest, chociaż nie widzieli dobrze. Któryś wzniósł okrzyk, inni go podjęli. Hornblower potoczył spojrzeniem po roześmianych twarzach; nawet Clout darł się i wymachiwał kapeluszem.
— Cisza! — krzyknął Hornblower. — Panie Clout, powinien się pan wstydzić.
Ale tym razem hałas nie zamarł tak błyskawicznie jak poprzednio; załoga była zbyt podniecona. W końcu jednak ucichli i czekali. Hornblower musiał teraz obmyślić następny krok. Był zupełnie zdezorientowany — taki rozwój sytuacji kompletnie go zaskoczył; przez chwilę nie wiedział co robić dalej. W końcu zdecydował, że musi to być działanie powstrzymujące narastanie napięcia. Do wydobycia skarbu potrzebny będzie nowy sprzęt; to rzecz pewna. Nurkowie dziś wykonali już prawie swoją dzienną normę skoków. Ponadto należałoby poinformować McCulluma o wynikach wybuchu i wysłuchać jego decyzji co do dalszych kroków. Hornblower uświadomił sobie przy tym, że nie ma pewności, czy przyszłe zadania będą łatwe. Jeden szyling to nie ćwierć miliona funtów. Jeszcze dużo będzie do zrobienia.
— Wiosła chwyć! — rzucił krótki rozkaz do czekającej załogi łodzi. Zaskrzypiały trzony wioseł zakładane do dulek i marynarze pochylili się do przodu, gotowi rozpocząć wiosłowanie. — Naprzód!
Pióra wioseł zanurzyły się w wodę i szalupa powoli nabierała prędkości.
— Kierunek na okręt! — mruknął do sternika.
Siedział na ławce rufowej tocząc wokoło groźnym spojrzeniem. Każdy, kto widział jego twarz, mógł myśleć, że szalupa wraca po całkowitym niepowodzeniu przedsięwzięcia, ale on był tylko zły na siebie, że nie zdążył od razu mieć w pogotowiu odpowiednich rozkazów, zaskoczony szylingiem, który został mu położony na dłoni. Cała załoga widziała, jak stracił głowę. Jego cenna powaga poniosła szwank. Przybywszy na pokład w posępnym nastroju miał ochotę zamknąć się w kajucie, ale rozsądek kazał mu iść zaraz na dziób, żeby omówić sytuację z McCullumem.
— Srebro sypie się tam kaskadą — oznajmił McCullum po wysłuchaniu raportów nurków. — Worki przegniły i po otwarciu się pomieszczenia ze skarbem wskutek eksplozji pieniądze zaczęły się wysypywać. Myślę, że to zupełnie jasne.
— A złoto? — spytał Hornblower.
— Looney nie może mi jeszcze nic powiedzieć na ten temat — rzekł McCullum. — Ośmielam się zauważyć, że gdybym ja był w szalupie, zebrałbym więcej informacji.
Hornblower zagryzł zęby, żeby nie odciąć się za zniewagę. Nic by bardziej nie uradowało McCulluma niż kłótnia, a on nie miał zamiaru zaspokoić go w tym względzie.
— W każdym razie eksplozja spełniła swoje zadanie — rzucił tonem pokojowym.
— Chyba tak.
— Więc dlaczego — zapytał Hornblower — z tym pytaniem zwlekał od pewnego czasu — dlaczego, jeśli wrak pękł wskutek wybuchu, szczątki nie wypływają na powierzchnię?
— Pan nie wie? — McCullum odpowiedział pytaniem, wyraźnie uradowany, że ma więcej wiadomości.
— Nie.
— To jeden z podstawowych faktów w przyrodzie. Drewno zanurzone w wodzie na dużej głębokości szybko nią nasiąka.
— Naprawdę?
— Drewno unosi się na powierzchni — o czym pan wie, jak sądzę — dzięki powietrzu zawartemu w szczelinach jego masy. Pod ciśnieniem to powietrze zostaje wyciśnięte, a pozbawiony wyporu pozostały materiał nie ma tendencji do wypływania w górę.
— Rozumiem — rzekł Hornblower. — Dziękuję, panie McCullum.
— Już przywykłem — odparł McCullum — do uzupełniania edukacji oficerów królewskich.
— A więc mam nadzieję — mówił Hornblower, wciąż panując nad sobą — że będzie pan to czynił dalej w moim wypadku. Jak należy przedsięwziąć następny krok?
McCullum zacisnął wargi.
— Gdyby tylko ten przeklęty holenderski doktor — powiedział — miał dosyć rozumu, żeby pozwolić mi wstać z łóżka, sam dopilnowałbym wszystkiego.
— Niedługo zdejmie panu szwy — zapewnił Hornblower. — Na razie ważny jest czas.
Było rzeczą oburzającą, żeby dowódca na własnym okręcie musiał znosić tego rodzaju zuchwalstwo. Hornblower pomyślał, że może złożyć oficjalne zażalenie. Może spierać się z McCullumem, zaniechać całego przedsięwzięcia, a w raporcie do Collingwooda stwierdzić, że „z powodu absolutnego braku gotowości do współpracy ze strony pana Williama McCulluma z biura Czcigodnej Kompanii Wschodnio-indyjskiej” ekspedycja zakończyła się niepowodzeniem. Wówczas niewątpliwie McCullum dostałby urzędowo po łapach. Lepiej jednak osiągnąć sukces, bez żadnego współczucia za próbę cierpliwości, na jaką jest wystawiany, niż wracać z doskonałymi wymówkami i próżnymi rękami. Było rzeczą równie chwalebną schować własną dumę do kieszeni i zmusić McCulluma, żeby wydał odpowiednie instrukcje, jak dowodzić oddziałem abordażującym pokład nieprzyjacielski. Równie chwalebną — chociaż w mniejszym stopniu zapewniającą uzyskanie pochlebnej wzmianki w „Gazette”. Zmusił się do zadawania stosownych pytań i wysłuchiwania niechętnych wyjaśnień McCulluma, co należy robić dalej.
Przyjemnie też było później, przy kolacji, móc sobie pogratulować, że obowiązek został wykonany, rozkazy wydane i wszystko przygotowane. Gdy siedział przy jedzeniu, przyszły mu na myśl słowa McCulluma o kaskadzie srebra. Trzeba było trochę wyobraźni, żeby zobaczyć przed oczyma duszy obraz wraka, tam, w przejrzystej wodzie, z rozdartym schowkiem i wysypującym się z niego zakrzepłym strumieniem srebra. Gray mógłby napisać o tym wiersz; a gdzieś tam w tym skarbcu jest złoto. Życie jest piękne, a on jest szczęśliwcem. Powoli zżuł ostatni kęs pieczonego jagnięcia i nałożył sobie zielonej sałaty, delikatnych, młodych listków, słodkich i smakowitych, pierwszych owoców wiosny tureckiej.
Rozdział XVI
Wiosna turecka nie chciała ustąpić latu bez ostatnich zmagań, bez przywoływania na pomoc zimy, która już odeszła. Z północnego zachodu dął wściekle zimny wiatr; niebo było szare, a deszcz lał strumieniami. Bębnił po pokładzie, spływał potokiem przez odpływniki; spadał nieoczekiwanymi kaskadami z różnych miejsc na takielunku; stwarzając załodze okazję do uprania odzieży w słodkiej wodzie, nie pozwalał jej wysuszyć. „Atropos” jeździł w różne strony na kotwicy, w miarę jak podmuchy z otaczających zatokę gór zmieniały nieustannie kierunek, chłostając powierzchnię tak, że tworzyły się na niej niesforne baranki. Wiatr i deszcz wydawały się szczególnie przenikliwe. Wszyscy czuli się bardziej zziębnięci i przemoczeni, niż gdyby okręt zmagał się ze sztormem na środku Atlantyku, z pokładem przeciekającym wskutek luzowania się w szwach kadłuba pracującego na fali i masami wody przelewającej się po nim z łoskotem. Posępny nastrój i zły humor panowały wśród załogi nękanej chłodem i wilgocią — a wywoływał je brak wysiłku fizycznego, zajęć, przy nieustannym bębnieniu deszczu.
Chodzenie po pokładzie rufowym wśród kropli deszczu uderzających o ubranie sztormowe działało na Hornblowera przygnębiająco, tym bardziej że nie było mowy o kontynuowaniu akcji ratowniczej przed osłabnięciem tej wichury. Skrzynie ze złotem leżały pod chłostaną wichrem powierzchnią; był wściekły, że musi czekać przez te bezczynne godziny nie wiedząc, czy uda się je wydobyć. Nienawistna była mu myśl, że musi wyrwać się z tej bierności i zmusić się do podniesienia ducha załogi, ale wiedział, że jest to rzecz konieczna.
— Posłaniec! — powiedział. — Zanieś pozdrowienia ode mnie do panów Smileya i Horrocksa i niech przyjdą zaraz do mojej kajuty.
Pół godziny później obie wachty zebrały się na pokładzie sekcjami („daję wam na to wszystko pół godziny”, powiedział Hornblower). Marynarze odziani byli tylko w spodnie drelichowe i zimne krople spadały na ich obnażone piersi i stopy. Było sporo narzekań i niezadowolenia, ale też i uciechy wśród marynarzy z obsady marsa, ponieważ musieli się stawić wszyscy członkowie załogi nie pełniący wacht — „mają być wszyscy, rozkazał Hornblower, obsada śródokręcia i obsługa ładowni, pomocnicy artylerzysty i żaglomistrza”. Zapanowało podniecenie, towarzyszące wszelkim wyścigom, i zadowolenie z widoku trzech starszych rangą oficerów wachtowych, Jonesa, Stilla i Turnera, gramolących się po wyblinkach w celu zajęcia miejsc na salingach i pilnowania, żeby wyścigi przebiegały uczciwie. Hornblower stanął na dziobie przy pachołach ze swoją tubą, żeby wiatr mógł nieść jego głos po całym pokładzie.
— Na raz stanąć w pozycji! — zawołał. — Na dwa gotów! Na trzyr u s z a ć!
Były to wyścigi sztafetowe, po kolei w górę i na dół po wantach każdego masztu, wachta lewoburtowa przeciwko wachcie prawej burty; włączenie tych członków załogi, którzy rzadko biegali po masztach albo nawet wcale, dodało pieprzu wydarzeniu. Wkrótce sekcje na pokładzie przestępowały z nogi na nogę, obserwując z podnieceniem powolne wspinanie się i schodzenie któregoś niezdarnego pomocnika artylerzysty czy podoficera; zanim oni nie zakończyli swego biegu, nie wolno było ruszyć do następnego masztu i zacząć wspinaczki.
— Ruszaj się, Tłuściochu!
Pegazoskrzydli z obsady marsa, dla których bieganie po wantach było drobnostką, podskakiwali na pokładzie zapomniawszy o strugach deszczu, gdy któraś rywalizująca z nimi sekcja, zwolniona po zejściu z want ostatniego jej członka, gnała radośnie pokładem do następnego masztu, a oni musieli stać i patrzeć na ostrożne ruchy najwolniejszego zawodnika z ich burty.
Marynarze wdrapywali się w górę, zbiegali w dół, pędzili dookoła i w poprzek pokładu. Książę Seitz-Bunau wrzeszcząc obiegał pokład, oszalały z podniecenia; Horrocks i Smiley, starsi burt, skrzeczeli jak kruki, bo zawodziły ich głosy od ciągłego krzyku przy organizowaniu swoich ludzi i dodawaniu im otuchy. Pomocnik kucharza, ostatni zawodnik z wachty lewej burty, już docierał do salingu grotmasztu, gdy Horrocks, który sobie zarezerwował ostatnie miejsce w wachcie prawej burty, zaczynał wspinanie się po drugiej stronie. Wydawało się, że wszyscy na okręcie krzyczą i gestykulują. Horrocks sunął w górę, a wanty drgały od małpiej szybkości jego ruchów. Pomocnik już był na salingu i zaczął schodzić w dół.
— Dalejże, Tłuściochu!
Pomocnik kucharza nie patrzył nawet, gdzie trzeba stawiać stopy i stawiał je na co drugą wyblinkę. Horrocks dopadł salingu i skoczywszy chwycił się paduna. Ześlizgiwał się w dół z taką prędkością, że lina musiała parzyć mu dłonie. Pomocnik kucharza i midszypmen stanęli równocześnie na pokładzie, ale Horrocks miał dalej do swojego miejsca w sekcji niż kuchcik. Rozległo się końcowe wycie, gdy obaj chwytając powietrze biegli chwiejnym krokiem na swoje pozycje, ale kuchcik był pierwszy na stanowisku o cały jard, i oczy wszystkich zwróciły się na Hornblowera.
— Zwycięża wachta lewej burty! — zawyrokował. — Wachta prawej burty da przedstawienie jutro wieczorem.
Wachta lewej burty wzniosła ponownie okrzyk, ale wachta prawoburtowa — Hornblower obserwował uważnie jej członków — nie czuła się upokorzona. Domyślał się, że jest wśród nich wielu takich, których ucieszyła myśl o jutrzejszym zademonstrowaniu swoich talentów przed publicznością i którzy już obmyślali swoje występy. Przyłożył znowu tubę do warg.
— Uwaga! Panie Horrocks! Panie Smiley! Dajcie swoim zespołom rozkaz „rozejść się”!
Gdy Hornblower wracał do swojej kajuty, ujrzał na rufie przy drzwiach do mesy oficerskiej dawno nie spotykaną postać, posuwającą się wolnymi krokami pod nadzorem doktora.
— Jakże się cieszę, panie McCullum — powiedział Hornblower. — Przyjemnie zobaczyć pana nie w koi.
— Cięcie już się zagoiło, sir — oznajmił z dumą Eisenbeiss. — Nie tylko zdjąłem szwy, ale uznałem również, że można spokojnie usunąć szczecinę z rany, która jest już całkiem odsączona.
— Wspaniale! — rzekł Hornblower. — To znaczy, że wkrótce będzie można zdjąć rękę z temblaka?
— Za kilka dni. Wygląda na to, że połamane żebra dobrze się zrosły.
— Tu jest jeszcze trochę sztywne — powiedział McCullum, dotykając prawej pachy lewą ręką. Nie okazywał swego zwykłego złego humoru; ale rekonwalescent, czyniący pierwszą próbę chodzenia, którego rana jest przedmiotem dyskusji, może się czuć na tyle w centrum uwagi, żeby okazać łaskawość w stosunku do innych.
— Ma prawo być — zauważył Hornblower. — Kula z pistoletu wystrzelona z odległości dwunastu kroków nie jest mile witanym gościem. Baliśmy się, że pana stracimy. Na Malcie sądzili, że kula utkwiła panu w płucach.
— Sprawa byłaby łatwiejsza — odezwał się Eisenbeiss — gdyby nie był on tak umięśniony. Trudno było wyczuć kulę w tej masie muskułów.
McCullum wyłowił mały przedmiot z lewej kieszeni spodni i podał go Hornblowerowi.
— Widział pan to? — zapytał. Była to kula wyjęta przez Eisenbeissa, spłaszczona i zniekształcona. Hornblower widział już ją przedtem, ale nie była to chwila sposobna, żeby mówić o tym. Obejrzał ją, jak należało, ku wielkiej satysfakcji McCulluma.
— Uważam — powiedział Hornblower — że taką okazję należy uczcić uroczyście. Zapraszam panów z mesy oficerskiej na obiad do mnie, a przede wszystkim obu panów.
— Jestem naprawdę zaszczycony — odparł McCullum, zaś Eisenbeiss pochylił się w ukłonie.
— Powiedzmy jutro. Możemy posilić się w spokoju, przed przedstawieniem, które ma dać wachta prawej burty.
Wycofał się do kajuty bardzo z siebie zadowolony. Poćwiczył trochę załogę; dał im coś, nad czym muszą się pogłowić; znalazł dobry pretekst do spotkania się z oficerami na gruncie towarzyskim, jego ekspert od ratownictwa wyrwał się z objęć śmierci i był w lepszym nastroju niż zwykle — a do tego wszystkiego skarb ze „Speedwella” leżał jak w dziecinnym schowku na piaszczystym dnie zatoki, ze złotem i srebrem czekającym tylko, żeby je zabrać. Zadowolenie z samego siebie pomogło mu przetrwać nudę koncertu, przygotowanego przez wachtę prawej burty. Młody, przystojny marynarz z obsady fokmarsa śpiewał sentymentalne piosenki; ten mdły sentymentalizm był równie nużący dla umysłu Hornblowera jak muzyka dla jego głuchego na tony ucha. „Kwiaty na grobie matki” i „Pusta kołyska” — młody marynarz wyciskał ostatnią kroplę żałości z ich ponurej treści, a widownia, z wyjątkiem Hornblowera, upajała się jego śpiewem. Natomiast starszy pomocnik bosmana śpiewał pieśni morskie potężnym basem; Hornblower dziwił się, jak słuchacze rekrutujący się z ludzi morza mogą tolerować nieprawidłowe używanie terminów nautycznych w tych pieśniach; gdyby na jego okręcie wiatr od rufy zaczął szumieć w „wypełnionych żaglach”, oficer wachtowy usłyszałby od niego kilka mocnych słów; było też zwykłe dla szczurów lądowych pomieszanie szotów i żagli, a Dibdin nie zadał sobie wcale trudu dowiedzenia się, że „zwykły hulk” może być dalej wykorzystywany z pożytkiem dzięki zamontowaniu na nim nożyc — określenie to nie oznaczało kompletnego hulka ani niczego w tym rodzaju. I oczywiście w pieśni kładziono akcent na fakt, że Tom Bowling nie żyje, podobnie jak mityczna matka i dziecię z kolebki, o których śpiewał marynarz z fokmarsa. „Odszedł hen, w górę” i najwyraźniej cała załoga współczuła mu z tego powodu.
Skoczne tańce marynarskie bardziej mu się podobały; podziwiał lekkość i grację tancerzy, co pozwoliło mu nie słyszeć słodkiego, piskliwego dźwięku fletu, na którym grał im do tańca ten sam pomocnik kucharza, który swoim końcowym wysiłkiem przeważył szalę zwycięstwa na stronę lewej burty — jego usługi jako akompaniatora były widocznie tak niezbędne, że poproszono go o to, mimo że oficjalnie wachta lewej burty obecna była na koncercie w roli gości. Dla Hornblowera najzabawniejszą częścią wieczornego przedstawienia była w gruncie rzeczy różnica postaw obu wacht: prawej — jako gorliwych gospodarzy i lewej — jako krytykujących gości. I znów, gdy wieczór dobiegł końca, mógł sobie pogratulować kawałka dobrej roboty. Miał chętną i zdyscyplinowaną załogę i zadowalający zespół oficerów.
A następny ranek przyniósł prawdziwy triumf, satysfakcjonujący Hornblowera, mimo iż został na okręcie, pozwoliwszy McCullumowi, z ręką wciąż na temblaku, wypłynąć z szalupą, barkasem i całym nowym sprzętem skonstruowanym dla potrzeb akcji ratowniczych. Gdy łodzie wracały, Hornblower stał przy burcie, grzejąc się w promieniach słońca, które właśnie zaświeciło na niebie.
McCullum wskazał lewą ręką na duży stos między środkowymi ławkami szalupy, a potem odwrócił się i pokazał na drugi, na barkasie. Srebro! Nurkowie musieli szybko uwijać się na dnie, nagarniając rękoma monety do spuszczonych kubłów.
Łodzie stanęły przy burcie i brygada robocza gotowała się do przeładowania tej masy srebra na pokład. Rozkaz rzucony nagle ostrym tonem przez McCulluma zatrzymał trzech Cejlończyków, którzy zamierzali właśnie iść na dziób do swoich legowisk. Patrzyli na niego bojaźliwie, gdy wydawał im następny rozkaz w ich dziwnym języku i powtarzał go raz jeszcze. A potem zaczęli z ociąganiem ściągać odzież z siebie; Hornblower widział ich poprzednio tyle razy rozbierających się w ciągu dni — zdawało mu się, że było to wiele tygodni temu — gdy zaczęły się operacje ratownicze. Zdejmowali jedną po drugiej fałdziste szaty.
— Założę się — powiedział McCullum — że podzielili między sobą pięćdziesiąt funtów.
Jedna ze sztuk odzieży kładziona na pokładzie wydała dziwny brzęk mimo ostrożności jej właściciela.
— Sierżancie! — powiedział Hornblower do podoficera żandarmerii — przeszukajcie te ubrania!
Na oczach szczerzącej zęby załogi szwy i fałdy ubrań zostały opróżnione z monet, a były ich tam tuziny.
— Przy każdym nurkowaniu próbują tej sztuczki — wyjaśnił McCullum.
Hornblower mógł tylko się dziwić, jak nagi człowiek wchodząc z morza do łodzi był w stanie niedostrzegalnie włożyć srebrne monety do swej odzieży, ale nie ma granic dla pomysłowości ludzkiej.
— Byliby bogaci do końca życia, gdyby udało im się zabrać to ze sobą do Jaffry — ciągnął McCullum. Wróciwszy do języka nurków kazał im odejść, a gdy pozbierali ubrania i znikli, zwrócił się znów do Hornblowera: — Szybciej pójdzie ważenie tych monet niż liczenie. Jeśli przeniesiemy tu wszystko, będzie tego razem cztery tony.
Srebro na tony! Żaglomistrz poszył na nie worki z nowego płótna i, podobnie jak na utraconym „Speedwellu”, opróżniono część ładowni, żeby je tam zmagazynować. A Hornblower stwierdził, że głęboka prawda tkwi w historii o Midasie, który otrzymał dar Złotego Dotyku nie tak daleko od miejsca, gdzie „Atropos” stał na kotwicy. Podobnie jak Midas, który utracił szczęście w momencie, gdy świat musiał go uznać za najszczęśliwszego człowieka na ziemi, tak Hornblower utracił swoje szczęście w tym momencie sukcesu. Z chwilą bowiem, gdy złożono srebro w schowku ładowni, zaczął się niepokoić o monety. Nie wątpił w pomysłowość, upór i zdolności marynarzy, których miał pod swoją komendą; nie miał też wątpliwości co do kryminalnej przeszłości wielu z nich, wymiecionych z więzienia Newgate. Opowiadano niezliczone historie o sprytnych sposobach wykradania napojów alkoholowych przez marynarzy, lecz człowiek, który je ukradł, zdradzał się prędzej czy później. Tu były pieniądze, monety angielskie, i tylko krucha drewniana ścianka grodziowa chroniła je przed złodziejami. Toteż podobnie jak na „Speedwellu” wzmocniono ścianki grodziowe i pokłady grubymi, przybitymi do nich deskami; trzeba też było zmienić staranne i dobrze rozplanowane rozmieszczenie zapasów w ładowni, ustawiając największe beczki z wołowiną, które można było przesuwać tylko przy pomocy lin i bloków, pod grodziami, aby przeszkodzić złodziejom w dokonaniu włamania. Mimo to Hornblower spędzał bezsennie noce, uprzytomniając sobie usytuowanie dolnej części ładowni i zastanawiając się najpierw, jak on sam zabrałby się do włamania, a potem jak przeciwdziałałby takiej próbie. Uczucia te nasilały się z dnia na dzień, w miarę jak rosły stosy worków ze srebrem, aby dojść do szczytu tego triumfalnego dnia, gdy nurkowie McCulluma dotarli do złota. McCullum znał się na swojej robocie, to nie ulegało wątpliwości. Jednego dnia powiedział Hornblowerowi o znalezieniu skrzynki ze złotem; następnego ranka Hornblower zobaczył, jak wyrusza barkas i szalupa, z łączącymi je drągami zamontowanymi na rufach, z założonymi na nie blokami i taliami, z milami przygotowanych lin w zwojach, deskami, kubłami, wszystkim, co pomysłowość ludzka mogła wymyślić do użycia przy realizacji tego nowego zadania. Hornblower obserwował przez lunetę, jak obie łodzie stanęły obok siebie nad wrakiem. Widział nurków wchodzących do wody i wychodzących z niej raz za razem. Patrzył, jak opuszczano na taliach liny z przyczepionymi do nich obciążnikami; raz i drugi zaobserwował, że marynarze ciągnący liny talii przerywali pracę, czekając na innego nurka schodzącego do wody przypuszczalnie w celu rozplatania liny. W końcu spostrzegł, że marynarze znów zaczęli ciągnąć i dotąd ciągnęli, zwijając równocześnie liny w łodziach, aż między dwoma łodziami coś wynurzyło się nad wodą, a echo okrzyku triumfu dobiegło do okrętu.
Było to coś dużego, co ostrożnie wciągnięto na rufę szalupy — Hornblower widział, jak pod przenoszonym ciężarem rufa zapadła się w wodę, a dziób dźwignął się w górę. Obliczył już sobie, że stopa sześcienna złota waży pół tony — a złoto było w cenie, pięć papierkowych gwinei i więcej za uncję. To były bajońskie sumy; Hornblower przyglądał się szalupie dobijającej do burty; na jej dnie leżał dziwny przedmiot, na pół pokryty porostami.
— Jest chyba okuta prętami żelaznymi — powiedział McCullum stając przy nim, podczas gdy Jones nerwowo nadzorował przeładunek na okręt — a do tego z najlepszego żelaza z Sussex. Stal zardzewiałaby na nic już rok temu, a niektóre z tych prętów są dotąd całe. Porosty na dębowym drewnie miały pewnie jard długości — moi chłopcy zmuszeni byli je poobcinać, zanim mogli przełożyć talie.
— Ej, wy tam, ostrożnie! Powoli! — krzyczał Jones.
— Reja, przestać ciągnąć! — wołał bosman. — Teraz wy, przy sztagtalii, wybierać!
Skrzynia zawisła nad pokładem, balansując na podtrzymujących ją linach.
— Ostrożnie! Reja, opuszczać w dół! Powoli! Sztagtalia, opuszczać! Powoli!
Skrzynia spoczęła na pokładzie; wyciekały z niej jeszcze strużki wody. Zamknięte w środku złoto starczyłoby na zbudowanie, uzbrojenie i wyekwipowanie całego „Atroposa”, wypełnienie jego ładowni zapasami na rok, wypłacenie miesięcznej zaliczki dla załogi i jeszcze sporo by zostało.
— A więc to jedna z nich — powiedział McCullum. — Czuję, że pozostałe dwie nie dadzą się wyjąć tak łatwo. Jak dotąd, jest to najłatwiejsza praca, jaką miałem kiedykolwiek do wykonania. Mieliśmy szczęście… z pańskim brakiem doświadczenia nigdy się pan nie dowie, jak wielkie szczęście.
Ale Hornblower wiedział, ile miał szczęścia. To, że McCullum przeżył strzał z pistoletu w żebra; że nurkowie cejlońscy przetrwali podróż dookoła Afryki z Indii do Azji Mniejszej; miał szczęście — niewiarygodne szczęście — że Turcy trwali w tak błogim spokoju ducha, pozwalając mu przeprowadzać operację ratowniczą w zatoce i nie domyślając się, co właściwie robi, ani mu nie przeszkadzając. Właśnie przez wzgląd na ten szczęśliwy zbieg okoliczności pogodził się w końcu z kłopotami związanymi z pilnowaniem skarbu w ładowni. Jest najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi; szczęściarzem (mówił sobie), a przecież w pewnym stopniu zawdzięcza sukces swoim własnym zaletom. Sprytnie postępował z mudirem. Chytrym posunięciem było przyjęcie łapówki za pozostanie tu w zatoce na kotwicy, udawanie, że wzdraga się zrobić rzecz, na której mu tak bardzo zależało. Collingwood pochwali go, bez wątpienia. Odzyskał srebro; odzyskał już także jedną trzecią złota. Uzyska pochwałę władz, nawet gdyby McCullum stwierdził, że nie uda się wydobyć reszty.
Rozdział XVII
Te poranki śródziemnomorskie były piękne. Przyjemnie było wyjść na pokład, gdy jutrzenka przechodziła w jasny dzień; zwykle wtedy wiatr ucichał, zostawiając zatokę gładką jak szkło, odbijającą, z nasilającym się światłem dnia, intensywny błękit nieba, w miarę jak słońce podnosiło się nad góry Turcji. Powietrze było orzeźwiająco chłodne — nie na tyle, żeby trzeba było nakładać grubą kurtkę — tak że rosnące ciepło promieni słonecznych pozwalało chłonąć je zmysłami. W czasie spacerów po pokładzie, obmyślając bez pośpiechu plany na bieżący dzień, Hornblower sycił się pięknem i świeżością; a na samym dnie mózgu, dodając smaku przeżywanej przyjemności, jak sos podnoszący na końcu smak jakiejś wspaniałej potrawy, tkwiła świadomość, że gdy zejdzie pod pokład, zasiądzie przed talerzem jajecznicy i dzbankiem kawy. Piękno widziane dookoła, rosnący apetyt i możność natychmiastowego jego zaspokojenia — przynajmniej te rzeczy uświadamiały mu, że jest szczęśliwcem.
Dziś nie czuł się tak szczęśliwy jak zawsze, zamiast bowiem rozmyślać w samotności, musiał poświęcić nieco uwagi McCullumowi i jego sprawom.
— Raz jeszcze spróbujemy zadziałać tak jak dotąd — powiedział McCullum. — Poślę dziś znowu chłopców na dno i zobaczę, co będą mieli do powiedzenia. Lecz obawiam się, że obecnie dostęp do tej skrzyni jest niemożliwy. Zacząłem to podejrzewać wczoraj.
Dwa dni temu wydobyto drugą z trzech skrzyń złota, ale dopiero po powiększeniu otworu we wraku za pomocą ładunku materiałów wybuchowych.
— Tak — potwierdził Hornblower. — To był istotny punkt w pańskim sprawozdaniu.
— Niełatwo skłonić ich do nurkowania do samego wnętrza rozbitego wraka.
— I ja tak myślę — zgodził się Hornblower.
W mrocznych głębinach, pod trudnym do wytrzymania ciężarem stu stóp wody, przedzieranie się przez splątane szczątki, wstrzymując oddech i dusząc się, musiało być przerażającym zadaniem.
— Pokład odchylił się od szczeliny w burcie i wydaje mi się, że ostatnia eksplozja wyrzuciła skrzynię przez nią w dół. Teraz przykrywa ją cały wrak — stwierdził McCullum.
— Więc co pan proponuje zrobić?
— Przypuszczam, że zajmie to nam ze dwa tygodnie. Wezmę pół tuzina ładunków — oczywiście z latającymi zapalnikami — i rozsadzę cały wrak na kawałki. Ale muszę poinformować pana oficjalnie, że mimo to wynik może być niezadowalający.
— To znaczy, że nawet wtedy może pan nie wydobyć złota?
— Tak.
Dwie trzecie złota i całe srebro leżało już w ładowni pod pokładem „Atroposa” — nie najgorsze częściowe załatwienie sprawy, lecz równie niezadowalające jak wszelkie nieosiągnięcie pełni.
— Jestem pewien, że zrobi pan wszystko, co w pańskiej mocy, panie McCullum — rzekł Hornblower.
Zaczęła już wiać poranna bryza. Pierwsze łagodne tchnienia obróciły „Atroposa” z miejsca, gdzie stał na wodzie w całkowitym bezruchu. Łańcuch kotwiczny zaczął znowu naprężać się. Hornblower poczuł na policzkach lekki powiew wiatru omiatającego pokład.
Od kilku sekund coś go dręczyło. Podświadomie zauważył coś, gdy kończył swe ostatnie zdanie do McCulluma, coś, jak komar widziany kącikiem oka. Spojrzał na porośnięte sosnami zbocza półwyspu Ada, na prostokątny zarys fortu na szczycie. Piękność poranka nagle zszarzała i zbladła; doskonały nastrój wywołany świadomością sukcesu nagle zmienił się w obawę.
— Niech mi pan poda lunetę — warknął do wachtowego podoficera nawigacyjnego.
W gruncie rzeczy nie potrzebował lunety: umiejętność dedukcji wzmocniła jego nieuzbrojone oko, a luneta pokazała mu tylko to, co miał pewność zobaczyć. Nad fortem na półwyspie powiewała flaga — czerwona flaga Turcji, w miejscu, gdzie wczoraj jej nie było i gdzie nie było jej od przybycia okrętu do zatoki Marmaris. Wniosek mógł być tylko jeden. W forcie jest teraz wojsko; oddziały musiały wrócić do Marmaris — musiały obsadzić działa fortu. Był durniem, głupim, bezmyślnym idiotą, zaślepionym przez samozachwyt. Teraz, gdy to sobie uświadomił, jego umysł zaczął pracować gorączkowo. Został całkowicie wyprowadzony w pole; mudir ze swoją białą brodą i gorliwością niewiniątka nabrał go tak samo jak on sądził, że nabiera mudira — uśpił jego czujność, zyskując czas na ściągnięcie wojska, gdy on sądził, że zyskuje czas na przeprowadzenie operacji ratowniczych. Poczuł gorzką pogardę dla siebie, uświadamiając sobie, że cała praca na wraku musiała być dokładnie śledzona z brzegu. Nawet Turcy mają lunety — musieli widzieć wszystko, co się robiło. Na pewno wiedzą o wydobyciu skarbu, a teraz obsadzili działa strzegące wyjścia i zamknęli go w pułapce.
Z miejsca gdzie stał na rufie, nie było widać Wyspy Przesmyków — Cypel Czerwonego Urwiska leżał z nią w jednej linii. Nie powiedziawszy słowa do zdumionego podoficera nawigacyjnego, pobiegł na dziób i rzucił się do want fokmasztu. Wspiął się po nich, dysząc ciężko, tak szybko jak zawodnicy w tamtym głupim wyścigu sztafetowym, potem obrócony plecami do dołu wspiął się po podwantkach marsa i wyżej, po wantach stengi, na saling fokmasztu. Nad fortem na Wyspie Przesmyków też powiewała flaga; przez lunetę dojrzał kilka łodzi wyciągniętych na plażę w małej zatoczce, co wyjaśniało, w jaki sposób zostało tam przewiezione wojsko w nocy lub o pierwszym brzasku. Armaty z Wysp Przesmyków mogły skrzyżować ogień z działami na półwyspie Ada i trzymać pod obstrzałem wejście, a także kręty kanał między wyspą i skałą Kaia. Butelka została zamknięta korkiem. On i „Atropos” znaleźli się w potrzasku.
Nie tylko zresztą armaty. Słońce od wschodu, świecące mu w plecy, odbiło się, daleko w Kanale Rodoskim, od trzech plamek o geometrycznym kształcie, widocznych jedna obok drugiej na widnokręgu, dwóch prostokątów i trójkąta — żagli dużego okrętu, oczywiście tureckiego. Równie oczywisty był fakt, że nie może być to zwykły zbieg okoliczności, iż podniesienie flag nad fortami nastąpiło właśnie w momencie pojawienia się tych żagli. Flagi wciągnięto, gdy tylko w wyniosłym forcie na półwyspie Ada dostrzeżono żagle; zlekceważony Turek potrafił zrobić świetnie zaplanowane śmiałe posunięcie. Za godzinę — nawet mniej — okręt zablokuje wejście do zatoki. Mając wiatr od morza w kierunku zatoki nie mógł mieć nadziei na ucieczkę, nawet nie biorąc pod uwagę faktu, że gdyby spróbował halsować w stronę wyjścia, działa z Ady zmiotłyby mu maszty. Pogrążony w rozpaczy Hornblower przywarł tu, w górze, do salingu, z lunetą w dłoni; rozpaczy człowieka mającego przeciwko sobie wszelkie przeciwności losu towarzyszyła ogromna pogarda dla samego siebie odczuwana przez kogoś, kto został przechytrzony, wywiedziony w pole. Wspomnienie niedawnego gratulowania samemu sobie było jak odbijający się echem śmiech tłumu pogardliwych widzów, który głuszył mu myśli i paraliżował pracę mózgu.
Była to zła chwila, tam wysoko na salingu fokmasztu, chyba najgorsza, jaką przeżył dotąd Hornblower. Powoli wracało opanowanie, mimo zupełnego braku nadziei. Patrząc znowu przez lunetę na zbliżający się okręt, Hornblower zauważył jej drżenie powodowane drżeniem jego rąk; okular oślepiał go, ocierając się o rzęsy. Mógł przyznać przed sobą, że jest głupcem — jakkolwiek by gorzkie było takie przyznanie — ale nie może uznać siebie za tchórza, przynajmniej tego rodzaju. A jednak czy jest coś warte wysiłku? Czy ma to jakiekolwiek znaczenie, że ziarenko pyłu w trąbie powietrznej zachowa swoją godność? Zbrodniarz wieziony na wózku do Tyburn pod spojrzeniami nieczułego tłumu usiłuje panować nad sobą, nie poddawać się żałosnym obawom i słabościom ludzkim, umierać bez trwogi, by zachować szacunek dla samego siebie, ale cóż mu z tego, jeśli za pięć minut przestanie żyć? Była straszna chwila, gdy Hornblower pomyślał, jak łatwe byłoby inne rozwiązanie. Wystarczyło puścić uchwyt, żeby zacząć spadać w dół, w dół, aż do roztrzaskania się o pokład, i już wszystko się skończy, nie trzeba będzie dalszych wysiłków, koniec, zapomnienie; byłoby to znacznie łatwiejsze, niż stanąć wobec współczucia lub pogardy towarzyszy, udając że się tego nie zauważa. Kusiło go, żeby rzucić się w dół, jak Chrystus był kuszony przez szatana.
Potem powtórzył sobie, że nie należy do tego rodzaju tchórzy. Uspokoił się; spływający pot ziębił mu skórę. Zamknął lunetę z trzaskiem, który zabrzmiał czysto w szumie wiatru wokół jego uszu. Nie miał pojęcia, co zrobi, ale przystąpienie do schodzenia z salingu, stawianie na wyblinkach najpierw jednej stopy, a potem drugiej, przekonanie się, że mimo odczuwalnej słabości bezpiecznie zakończył schodzenie, było mechanicznym ćwiczeniem, które podziałało na niego kojąco. A gdy już postawił stopę na pokładzie, mógł kontynuować to ćwiczenie, starając się zachowywać całkiem niewzruszony, niezmącony spokój, ziarenko piasku nie poddające się zmianie pośród wiru powietrznego, mimo iż miał uczucie, że policzki pobladły mu pod opalenizną. Pożyteczną rzeczą okazał się nawyk; odrzucenie głowy do tyłu i wykrzyknięcie rozkazu wprawiło znowu w ruch mechanizm działania, tak jak zegar, który stanął, zaczyna cykać i cyka dalej po jednym potrząśnięciu.
— Panie McCullum! Proszę zaprzestać tych przygotowań. Oficer wachtowy! Wezwać całą załogę. Niech wciągną szalupę. Barkas może na razie zostać.
Zaskoczony Jones pośpieszył na pokład, usłyszawszy, że wzywana jest cała załoga.
— Panie Jones! Niech pan każe przewlec cumę przez przewłokę rufową. Chcę mieć założony szpryng na linie kotwicznej.
— Szpryng, sir? Tak jest, sir.
Wywołanie spojrzeniem ostatnich trzech słów po pełnych zaskoczenia dwóch pierwszych było drobną rekompensatą za jego własne cierpienia. Ludzie idący do służby na morzu, a dziesięć razy bardziej do służby na okręcie wojennym, muszą być gotowi do wykonywania najbardziej nieoczekiwanych rozkazów, i to w każdej chwili nawet zakłócających zajęcia o spokojnym poranku, jak polecenie założenia szpryngu na linę kotwiczną — cuma wypuszczona przez przewłokę na rufie i zamocowana do tej liny pozwoli, wciągając szpryng przy pomocy kabestanu, obracać okręt nawet stojący w miejscu i tak kierować jego działa, żeby miały w zasięgu dowolne, coraz to inne sektory ostrzału. Okazało się, że była to chyba jedyna czynność, której Hornblower nie przećwiczył ze swoją załogą.
— Za wolno pan się rusza, panie Jones! Sierżancie, zapisać nazwiska tamtych trzech!
Midszypmen Smiley odpływał z końcem cumy w barkasie; Jones, pędząc w kierunku dziobu, chrypł od wykrzykiwania przez tubę instrukcji dla Smileya, dla marynarza stojącego obok przy kabestanie, dla marynarza na rufie z cumą. Wybrano nieco linę kotwiczną, potem ją znowu popuszczono.
— Szpryng gotowy, sir.
— Bardzo dobrze, panie Jones. Wciągnąć barkas na pokład i zarządzić pogotowie bojowe.
— Ee… tak jest, sir. Rozkaz gwizdkiem „załoga na stanowiska”. Przygotować okręt do boju. Dobosz! Bić na alarm.
Na tak małym okręcie jak „Atropos” nie było oddziału żołnierzy piechoty morskiej. Chłopiec okrętowy, mianowany doboszem, przyłożył pałeczki do bębna. Wojenny dźwięk — nie ma bardziej wojowniczego odgłosu jak odgłos werbla — poniesie się nad wodą i rzuci wyzwanie tym na lądzie. Barkas chwiejąc się w powietrzu osiadł na legarach; podnieceni marynarze, mając jeszcze w uszach echo werbla, opasali łódź linami i zamocowali w położeniu; już ci z obsady pomp kierowali na łódź strumień wody, żeby ją wypełnić — niezbędna ostrożność na wypadek zapalenia się barkasa, który jednocześnie stanowić będzie wygodny zbiornik z wodą do tłumienia pożaru gdzie indziej. Marynarze odeszli od talii i pognali na swoje stanowiska.
— Panie Jones, załadować i wytoczyć działa, jeśli łaska.
— Tak jest, sir.
Pan Jones znowu był zaskoczony. W czasie ćwiczebnych przygotowań do boju zwykle symulowano tylko ładowanie dział; w przeciwnym razie po zakończeniu ćwiczeń trzeba byłoby się parać trudnym i marnotrawnym wyciąganiem przybitek i ładunków. Na wydany okrzykiem rozkaz chłopcy od noszenia prochu pobiegli pod pokład, żeby przynieść ładunki, które pan Clout układał w komorze nabojowej. Któryś działonowy wrzasnął, rzucając się całym swoim ciężarem na talię, żeby wytoczyć armatę.
— Cisza!
Załoga zachowywała się całkiem dobrze; mimo podniecenia tym, co się działo, pracowali w milczeniu, z wyjątkiem tego jednego okrzyku. Ciągłe ćwiczenia i bezlitosna dyscyplina działały, jak widać skutecznie.
— Gotowy do boju, sir! — zameldował Jones.
— Proszę założyć siatki przeciwabordażowe.
To było nieprzyjemne, denerwujące zadanie. Trzeba było wyciągnąć siatki na pokład, rozłożyć je odpowiednio wzdłuż burt okrętu i przymocować ich dolne końce do podwięzi wantowych. Następnie należało przewlec liny od noków rei i z noku bukszprytu przez górne brzegi sieci. W końcu ciągnąc powoli za fały podnoszono siatki do właściwego położenia i rozchylano je na zewnątrz od burt okrętu, od dziobu do rufy, tak aby abordażujący nie mogli dostać się na pokład przez burty.
— Dosyć — rozkazał Jones, gdy linki do przeciągania zostały już naprężone.
— Za mocno, panie Jones! Mówiłem to już panu przedtem. Poluzować te fały.
Mocno napięte siatki abordażowe, naciągnięte do granic możliwości, wyglądały może po żeglarsku, ale nie były zbyt skuteczne z punktu widzenia ich funkcji jako przeszkód. Na luźną, zwisającą siatkę dużo trudniej jest wejść i trudniej ją przeciąć. Hornblower obejrzał siatkę zwisającą w nierównych festonach.
— Dosyć!
Teraz było lepiej. Te siatki nie miały zdać egzaminu podczas inspekcji admirała, lecz zatrzymać abordażujących.
— Siatki przeciwabordażowe założone, sir — meldował Jones po chwili przerwy, aby zwrócić uwagę dowódcy na fakt, że załoga okrętu czeka na dalsze rozkazy. Hornblower sam wydał ostatni.
— Dziękuję, panie Jones.
Hornblower mówił tonem, jak gdyby był nieobecny; spojrzenie miał skierowane nie na Jonesa, ale gdzieś w dal. Automatycznie Jones poszedł za jego wzrokiem.
— Dobry Boże! — powiedział Jones.
Wielki okręt opływał Cypel Czerwonego Urwiska i wchodził do zatoki. Wszyscy zobaczyli go w tej samej chwili i podniosła się fala okrzyków.
— Milczeć, wy tam!
Wielki okręt, krzykliwie wymalowany na czerwono i żółto, wpływał pod marslami, z proporcem komodorskim na grotmaszcie i flagą Proroka na gaflu. Była to ogromna, ciężka jednostka, bardzo przestarzała, z dwoma rzędami armat po każdej stronie, tak że jej burty wydawały się nienaturalnie wysokie w stosunku do długości okrętu; była nienaturalnie szeroka, a bukszpryt sterczał wyżej, niż to było przyjęte we współczesnych europejskich marynarkach wojennych. Jednakże pierwszą rzeczą zwracającą uwagę było łacińskie ożaglowanie bezanmasztu; upłynęło przeszło trzydzieści lat od czasu, gdy ostatni bezanżagiel łaciński w marynarce królewskiej został zastąpiony przez stermarsel prostokątny. Gdy Hornblower zobaczył przez lunetę ten okręt po raz pierwszy, trójkątny pik jego bezanżagla przy dwóch marslach prostokątnych zdradził mu nieomylnie kraj jego pochodzenia. Wyglądał jak ze starego sztychu; gdyby nie bandera, mógłby znaleźć się w szyku bojowym floty Blake'a albo Van Trompa, nie powodując żadnych uwag. Musi to być ostatni z ocalałych niedużych i mało zwrotnych okrętów liniowych, zastąpionych przez wspaniałe jednostki siedemdziesięcioczterodziałowe; nieduży i mało zwrotny, ale uzbrojony w tyle dział, że jedną salwą burtową może zamienić malusieńkiego „Atroposa” w strzaskany wrak.
— To proporczyk komodora, panie Jones — powiedział Hornblower. — Proszę oddać mu salut.
Mówił kątem ust, bo trzymał lunetę wycelowaną na okręt. Furty strzelnicze były na nim zamknięte; na wysokim baku zobaczył biegających jak mrówki marynarzy, którzy czynili przygotowania do rzucenia kotwicy. Na pokładzie roiło się od nich; dziwny to był widok, jak przy sprzątaniu żagli balansowali na pochyłej rei bezanmasztu — Hornblower nigdy nie przypuszczał, że będzie oglądać coś takiego w swoim życiu, szczególnie że ci ludzie odziani byli w długie, luźne koszule, przypominające sutanny, które trzepotały wokół ich ciał przewieszonych przez reję.
Dziewięciofuntówką na dziobie puknęła z przenikliwym hukiem — któryś chłopiec od noszenia prochu musiał pobiec szybko pod pokład , żeby przynieść te jednofuntowe ładunki używane do salutów — a kłębek dymu i huk oznajmiły, że okręt turecki odwzajemnił pozdrowienie. Postawiono tam grotmarsel na motylka — jeszcze jeden dziwny widok w tych okolicznościach — i okręt zaczął wolno płynąć zatoką w ich kierunku.
— Panie Turner! Proszę tutaj, będzie pan tłumaczył, Panie Jones, niech pan pośle kilku ludzi do kabestanu. Wybierzcie w razie potrzeby szpryng, żeby działa ustawiły się na cel.
Okręt turecki zbliżał się.
— Obwołać go — powiedział Hornblower do Turnera.
Turek odwzajemnił obwołanie.
— To „Mejidieh”, sir — meldował Turner. — Widziałem go przedtem.
— Niech pan powie, żeby nie podpływali blisko.
Turner powtórzył jego polecenie przez tubę, ale „Mejidieh” wciąż płynął ku nim.
— Niech nie podchodzą! Panie Jones! Wybierać szpryng. Uwaga przy działach!
„Mejidieh” zbliżał się coraz bardziej, zaś „Atropos” obracał się, z działami wymierzonymi w jego stronę. Hornblower przyłożył tubę do ust.
— Nie podchodzić albo strzelam do was!
Prawie niedostrzegalnie okręt turecki zmienił kurs i prześliznął się obok „Atroposa”, na tyle blisko, że Hornblower mógł zobaczyć twarze ludzi oblepiających burtę na całej długości; twarze z wąsikami i twarze z brodami; jedne koloru mahoniu, a inne prawie czekoladowe. Hornblower obserwował, jak turek zawraca, wykręcając na wiatr, z ostro zbrasowanym grotmarslem zrefowanym na motylka, idzie kilka chwil nowym kursem, a potem zwija żagle i staje na kotwicy w odległości jednej czwartej mili. W duszy Hornblowera podniecenie wywołane przygotowaniami do boju rozwiało się, ustępując poprzedniemu przygnębieniu. Szmer rozmów dobiegł go od strony obsady dział — trudno byłoby go stłumić, teraz, gdy mieli przed oczyma niezwykłego przybysza.
— Płynie ku nam ta łódź z ożaglowaniem łacińskim, sir — meldował Horrocks.
Sądząc po szybkości, z jaką się pojawiła, musiała oczekiwać na przybycie „Mejidieha”. Hornblower patrzył, jak przepływa tuż pod jego rufą; słyszał niemal wymianę słów między okrętem i łodzią, która zaraz podeszła pod burtę „Atroposa”. Usłyszał obwołanie skierowane do nich przez siedzącego na ławce rufowej białobrodego mudira.
— Chce wejść na pokład, sir — powiedział Turner.
— Niech przychodzi — odparł Hornblower. — Zróbcie taki otwór w siatce, żeby mógł przejść.
W kajucie pod pokładem mudir wyglądał zupełnie tak samo jak przedtem. Siedział ze zwykłym swoim kamiennym wyrazem twarzy; w każdym razie nie było na niej oznak triumfu. Potrafił grać i wygrywać jak dżentelmen; Hornblower, nie mając w ręku ani jednego atutu, postanowił pokazać, że i on potrafi grać i przegrywać jak dżentelmen.
— Proszę mu powiedzieć — zwrócił się do Turnera — że jest mi przykro, iż nie mogę poczęstować go kawą. Na okręcie w pogotowiu bojowym nie wolno palić ognia.
Mudir uprzejmym gestem dał do zrozumienia, że brak kawy mu nie przeszkadza. Nastąpiła uprzejma wymiana komplementów, których Turner nawet nie usiłował tłumaczyć, a potem mudir przystąpił do rzeczy.
— Mówi, że wali ze swoim wojskiem jest w Marmaris — meldował Turner. — Powiada, że forty przy wejściu do zatoki są obsadzone załogą, a działa załadowane.
— Niech pan powie, że wiem o tym.
— Mówi, że ten okręt to „Mejidieh”, z pięćdziesięcioma sześcioma armatami i tysiącem załogi.
— Proszę powiedzieć, że wiem o tym także.
Mudir pogłaskał brodę, zanim zrobił następne posunięcie.
— Powiada, że wali bardzo się rozgniewał na wiadomość, że zabieramy skarb z dna zatoki.
— Niech mu pan powie, że to skarb brytyjski.
— On mówi, że leżał w wodach sułtana, a wszystkie wraki należą do sułtana.
W Anglii wszystkie wraki należały do króla.
— Proszę mu powiedzieć, że sułtan i król Jerzy są przyjaciółmi.
Odpowiedź mudira na to oświadczenie była dłuższa.
— Niedobrze, sir — zmartwił się Turner. — Powiada, że Turcja jest teraz na stopie pokojowej z Francją i w związku z tym jest neutralna. Twierdzi… twierdzi, że nie mamy tu większych praw, niż gdybyśmy byli Neapolitariczykami, sir.
Był to wyraz największej pogardy w całym Lewancie.
— Niech go pan spyta, czy widział kiedyś Neapolitańczyka z wytoczonymi działami i zapalonymi lontami.
Hornblower prowadził przegraną grę, ale nie miał zamiaru rzucić swoich kart i oddać wszystkich lew bez walki, chociaż nie widział możliwości zdobycia choćby jednej lewy. Mudir znowu pogłaskał brodę; mówiąc patrzył swoimi pozbawionymi wyrazu oczyma prosto na Hornblowera i jakby dalej, poprzez niego.
— Musiał obserwować wszystko przez lunetę z brzegu, sir — zauważył Turner — albo może to te łodzie rybackie. W każdym razie wie o złocie i srebrze i, moim zdaniem, sir, oni wiedzieli o tym skarbie we wraku od lat. Tajemnica nie była tak dobrze strzeżona, jak sądzono w Londynie.
— Dziękuję panu, panie Turner, ale potrafię sam wyciągać wnioski.
Wszystko jedno, co mudir wiedział albo czego się domyślał; Hornblower nie zamierzał do niczego się przyznawać.
— Proszę mu powiedzieć, że byliśmy zaszczyceni jego wizytą.
Gdy słowa te zostały przetłumaczone, wyraz twarzy mudira zmienił się na mgnienie. Zacząwszy jednak mówić, głos miał tak samo bezbarwny jak zawsze.
— Mówi, że jeśli oddamy wszystko, co wydobyliśmy dotąd, wali pozwoli nam zostać i zatrzymać całą resztę, jaką jeszcze znajdziemy — tłumaczył Turner.
Turner przekazał to trochę zmartwionym tonem, ale na jego starczej twarzy wrażeniem najsilniej odmalowującym się była ciekawość; nie na nim ciążyła odpowiedzialność i mógł sobie pozwolić na luksus — przyjemność — zastanawiania się, jak dowódca przyjmie to żądanie. Nawet w tak trudnej chwili Hornblower stwierdził, że pamięta cyniczny epigramat Rochefoucalda o przyjemności, jaką nam sprawia rozpamiętywanie kłopotów naszych przyjaciół.
— Niech mu pan powie — zaczął Hornblower — że mój władca, król Jerzy, rozgniewa się, gdy usłyszy, że coś takiego powiedziano do mnie, jego sługi, i że jego przyjaciel sułtan będzie zły, gdy się dowie, co mówił jego sługa.
Ale na mudirze nie zrobiła wrażenia wzmianka o komplikacjach międzynarodowych. Potrzeba byłoby dużo, dużo czasu, żeby skarga dotarła z Marmaris do Londynu i z powrotem do Konstantynopola. Hornblower domyślał się, że bardzo drobna część z ćwierci miliona funtów szterlingów złożona w odpowiednim miejscu wystarczy na kupienie poparcia wezyra dla walego. Twarz mudira była nieubłagana — tak bezlitosna twarz mogła się przyśnić przerażonemu dziecku w koszmarnym śnie.
— Niech mnie diabli wezmą — mruknął Hornblower — nie zrobię tego.
Niczego bardziej nie pragnął na tym świecie, jak skruszyć kamienny spokój mudira.
— Niech mu pan powie — oświadczył — że raczej zatopię złoto z powrotem w zatoce, niż mu je dam. Na Boga, uczynię to. Spuszczę je na dno i niech sami próbują je wyłowić, czego nie potrafią. Proszę mu powiedzieć, że przysięgam na… na Koran czy brodę Proroka, czy na co tam oni przysięgają.
Zaskoczony Turner skinął głową z aprobatą; był to krok, jaki jemu nie przyszedłby do głowy, toteż spiesznie zabrał się do tłumaczenia. Mudir słuchał ze swą niezmienną cierpliwością. — Nie, to się na nic nie zda, sir — rzekł Turner, gdy mudir skończył swoją odpowiedź. — Pan ich tym nie przestraszy. On mówi…
Przerwał, żeby wysłuchać jeszcze jednego zdania mudira.
— On mówi, że po skonfiskowaniu okrętu ci bałwochwalcy — to znaczy nurkowie cejlońscy, sir — będą pracować dla niego, tak jak pracują dla nas.
Zdesperowanemu Hornblowerowi przemknęła przez głowę obłędna myśl o podcięciu gardeł nurkom po wyrzuceniu skarbu za burtę; harmonizowałoby to z panującą tu orientalną atmosferą. Ale zanim zdążył ubrać tę przerażającą myśl w słowa, mudir odezwał się znowu i mówił przez dłuższą chwilę.
— Mówi, czy nie lepiej będzie wracać zj a k ą śczęścią skarbu, sir — tym, co zdołamy jeszcze wydobyć — niż stracić wszystko? Powiada… powiada… bardzo przepraszam, sir, ale on mówi, że jeśli okręt zostanie zajęty za pogwałcenie prawa, to pańskie nazwisko nie będzie w poważaniu u króla Jerzego.
To było eleganckie sformułowanie. Hornblower wyobrażał sobie, co powiedzą lordowie z Admiralicji. Gdyby nawet bił się do ostatniego członka załogi, Londyn w najlepszym razie nie patrzyłby łaskawie na człowieka, który swoją porywczością wywołał kryzys międzynarodowy i którego postępowanie wymagało posyłania eskadry okrętów i wojska do Lewantu dla przywrócenia prestiżu brytyjskiego w momencie, kiedy każdy okręt i każdy człowiek był potrzebny do walki z Bonapartym. A w najgorszym razie… Hornblower zobaczył w wyobraźni maleńki okręt opanowany nagle przez tysiąc abordażujących, wzięty w niewolę, opróżniony ze skarbu i puszczony wolno, z pobłażliwą pogardą dla niego, żeby mógł wrócić na Maltę z doniesieniem być może mówiącym o pogwałceniu prawa, ale na pewno o fiasku.
Musiał zebrać całą swą siłę ducha, żeby ukryć rozpacz i strach — zarówno przed Turnerem, jak i przed mudirem — siedząc przez chwilę milcząco w oszołomieniu, jak bokser w ringu, usiłujący przyjść do siebie po ciosie, który dopadł go przez gardę. Jak bokser potrzebował czasu na zebranie sił.
— Doskonale — przemówił wreszcie — proszę mu powiedzieć, że muszę to wszystko przemyśleć. Niech mu pan powie, że sprawa jest zbyt poważna, żebym mógł podjąć decyzję już teraz.
— On mówi — tłumaczył Turner odpowiedź mudira — on mówi, że wróci jutro rano, żeby zabrać skarb.
Rozdział XVIII
Kiedyś, dawno temu, Hornblower, służąc na „Indefatigable” jako midszypmen, brał udział w tylu ekspedycjach odcinających, że trudno by mu było je spamiętać. Fregata wyszukiwała statek kabotażowy zakotwiczony pod ochroną baterii z lądu albo też zapędzała taki statek do małej przystani; następnie nocą — a nawet w biały dzień — obsadzano łodzie załogą i wysyłano na wyprawę. Kabotażowiec przedsiębrał wszelkie możliwe środki ostrożności; załadowywano działa, stawiano siatki przeciwabordażowe, trzymano załogę w alarmie; łódź wypatrująca nieustannie krążyła wokół niego, ale wszystko to na nic się zdało. Abordażujący wdzierali się na burtę, oczyszczali pokłady z nieprzyjaciela, stawiali żagle i zabierali pryz spod nosa broniących go sił. Bardzo często Hornblower oglądał to z bliska, brał udział w takich wyprawach. Bez współczucia patrzył na żałosne środki ostrożności podejmowane przez ofiarę.
Teraz sytuacja wyglądała zupełnie inaczej; gorzej, bo „Atropos” stał na kotwicy w rozległej zatoce Marmaris, bez ochrony baterii brzegowych, otoczony dziesiątkiem tysięcy nieprzyjaciół. Mudir powiedział, że jutro zjawi się po skarb, ale Turkom nie można ufać. Może to być jeszcze jeden krok mający na celu uśpienie czujności „Atroposa”. Mogą napaść na niego jeszcze tej nocy. Stojący opodal „Mejidieh” może załadować do swych łodzi więcej ludzi, niż ma ich „Atropos”, a do nich mogą się dołączyć żołnierze upchani w łodziach rybackich z lądu. Jeśli „Atropos” zostanie zaatakowany ze wszystkich stron naraz przez dwadzieścia łodzi z tysiącem fanatyków mahometańskich, cóż będzie mógł zrobić, żeby się obronić?
Można założyć siatki przeciwabordażowe — i już je założono. Można załadować działa — są załadowane, kulami i na wierzch kartaczami, i ustawione pod takim małym kątem podniesienia, żeby mogły omiatać ogniem z bliskiego zasięgu powierzchnię zatoki wokół okrętu. Można trzymać czujną straż — Hornblower sam obszedł okręt, żeby sprawdzić, czy wszyscy obserwatorzy czuwają; ludzie z obsługi dział, leżąc na swoich stanowiskach, podrzemywali, na ile pozwalały na to twarde deski pokładu, a reszta załogi została rozstawiona wzdłuż nadburci, z pikami i kordelasami pod ręką.
Było to dla niego czymś nowym być myszą zamiast kotem, być w defensywie, zamiast w ofensywie, czekać niespokojnie na wschód księżyca, zamiast atakować, póki trwa ciemność. Można by to uznać za jeszcze jedną lekcję prowadzenia wojny, to uczenie się, co myśli czekająca na uderzenie ofiara i co czuje — któregoś dnia w przyszłości Hornblower być może skorzysta z tej lekcji i stawiając się w położeniu jednostki, którą będzie miał atakować, obmyśli sposób przechytrzenia przedsiębranych przez nią środków ostrożności.
Hornblower uznał to w duchu za jeszcze jeden dowód lekkomyślności i zmienności swego charakteru; rozgoryczenie i rozpacz opanowały go znów ze zdwojoną siłą. Myślał o przyszłości, o dowództwie jakiegoś innego okrętu, które może mu zostać powierzone, tymczasem nie ma przyszłości. Nie ma przyszłości. Jutro przyjdzie koniec. Nie wiedział jeszcze na pewno, jak postąpi; w myślach zarysował mu się niejasno taki plan: o świcie opróżni okręt z załogi — tych, co nie umieją pływać, umieści w łodziach, pływającym każe szukać schronienia na „Mejidiehu” — a sam zejdzie pod pokład do magazynu prochowego, z naładowanym pistoletem, żeby wysadzić w powietrze okręt i skarb, i siebie samego wraz ze swymi niezdrowymi ambicjami, ze swą miłością do dzieci i żony, rozerwać to wszystko na szczątki. Czy jednak nie lepiej się potargować? Czy takie wyjście jest lepsze niż powrót nie tylko z nietkniętym „Atroposem”, lecz z dalszą częścią skarbu, jaką udałoby się odzyskać McCullumowi? Ma obowiązek ratować okręt, jeśli może, a on może. Siedemdziesiąt tysięcy funtów to dużo mniej niż ćwierć miliona, ale byłby to dar losu dla Anglii, która nie ma skąd wziąć złota. Dowódca w marynarce wojennej nie powinien mieć osobistych uczuć; jego zadaniem jest spełnianie obowiązków.
Może tak jest, ale Hornblower dalej cierpiał katusze. Głęboki, tajemny żal rozdzierający mu duszę był czymś, czego nie potrafił opanować. Spojrzał na ciemną sylwetkę „Mejidieha” i smutek zmieszał się z głęboką nienawiścią, układając się w jakiś wstrętny czerwono-czarny deseń przed oczyma jego duszy. „Mejidieh” majaczył niewyraźnie tuż za rufą „Atroposa” — łagodny powiew nocny zmieniał kierunek, jak można było się spodziewać o tej godzinie, obracając okręt na kotwicach. W górze świeciły gwiazdy, tu i ówdzie przysłonięte strzępami chmur, których obecności można się było tylko domyślać, przesuwających się bardzo powoli po zenicie. A tam, za „Mejidiehem” niebo było nieco bledsze; księżyc za górami pewnie właśnie wschodzi nad widnokrąg. Najprzyjemniejsza noc, jaką można by sobie wymarzyć, z tym lekkim powiewem — z tym lekkim powiewem! Hornblower spojrzał groźnie w ciemność, jak gdyby obawiając się, że ktoś może przedwcześnie odgadnąć myśl kształtującą się w jego mózgu.
— Schodzę pod pokład na kilka minut, panie Jones — powiedział przyciszonym głosem.
— Tak jest, sir.
Turner oczywiście wszystko wygadał. Opowiedział dokładnie w mesie oficerskiej o trudnym położeniu, w jakim znalazł się ich dowódca. Nawet ton, jakim Jones wyrzekł te trzy słowa, zdradzał ciekawość. Podjąwszy decyzję Hornblower pozbył się wewnętrznego widoku wstrętnej czarno-czerwonej plamy.
W kajucie pod pokładem dwie świece, które kazał sobie przynieść, oświetlały całe niewielkie pomieszczenie, zostawiając tylko tu i ówdzie gęste plamy cienia. Ale rozłożona między nimi mapa była jasno oświetlona. Pochylił się nad nią, przyglądając się uważnie drobnym cyferkom oznaczającym pomierzone głębokości. Przypomniał je sobie, gdy tylko zaczął o nich myśleć; nie musiał właściwie odświeżać swojej pamięci. Cypel Czerwonego Urwiska, Wyspa Przesmyków, skała Kaia; cypel Sari za skałą Kaia — znał to wszystko. Przy tym wietrze mógłby obejść skałę Kaia po nawietrznej, jeśli wiatr się utrzyma. Boże, trzeba się śpieszyć! Zdmuchnął świece i po omacku wyszedł z kabiny.
— Panie Jones, potrzebuję dwóch pewnych podoficerów. Cicho, jeśli łaska.
Wiatr wiał dalej, tak samo łagodnie, może nieco bardziej kapryśnie, niżby się chciało, a księżyc jeszcze się nie wynurzył spoza gór.
— Uważajcie, wy dwaj. Obejdźcie po cichu okręt i sprawdźcie, czy nikt nie śpi. Ani szmeru — słyszycie, co mówię? Marynarze z obsady marsa niech się zbiorą u stóp masztów. Ale cicho.
— Tak jest, sir — padła szeptem odpowiedź.
— Wykonać. Otóż, panie Jones…
Przytłumiony tupot bosych stóp zbierającej się załogi na pokładzie stanowił akompaniament do rozkazów przekazywanych szeptem Jonesowi przez Hornblowera. Opodal stało ogromne cielsko „Mejidieha”; dwa tysiące uszu mogących pochwycić najlżejszy nienormalny odgłos — na przykład toporka kładzionego w pogotowiu na pokładzie albo handszpaków wsuwanych ostrożnie w gniazda. Na rufę przyszedł znowu bosman, aby dołączyć do małej grupki oficerów otaczających Hornblowera i złożyć raport szeptem kłócącym się z jego masywną, mocną postacią.
— Zapadka kabestanu zwolniona, sir.
— Doskonale. Do pana należy pierwszy ruch. Proszę iść z powrotem, doliczyć do stu i zacząć wybierać szpryng. Sześć obrotów, a potem trzymać. Jasne?
— Tak jest, sir.
— No to niech pan idzie. A wy, reszta, czy dla was jasne, co macie robić? Pan Carslake z toporkiem przy linie kotwicznej. Ja z toporkiem zajmę się szpryngiem. Pan Smiley, do szotów fokmarsla. Pan Hunt, do szotów grotmarsla. Ruszajcie na swoje stanowiska.
Na małym okręcie panowała cisza. Wąski brzeżek księżyca wysunął się nad góry i poszerzał się szybko, oświetlając „Atroposa” stojącego spokojnie na kotwicy. Wydawał się bezwładny, niezdolny do działania. Marynarze w milczeniu wspięli się na wanty i czekali na sygnał. Rozległo się ciche skrzypienie w momencie naprężania szpryngu na linie kotwicznej, natomiast nie było słychać szczęku kabestanu dzięki wyjęciu zapadki z mechanizmu zapadkowego; marynarze przy handszpakach robili w milczeniu okrążenia i gdy skończyli szóste, stanęli oparci piersiami o handszpaki, ze stopami wpartymi w pokład, utrzymując okręt w tym położeniu. Pociągnięty przez szpryng „Atropos” ustawił się pod kątem do wiatru, tak aby po postawieniu żagli nie stracić ani chwili przy nabieraniu prędkości wstecz i odpadaniu od wiatru. Dzięki temu zacznie od razu słuchać steru.
Księżyc zostawił góry za sobą; sekundy mijały wolno.
Dzyń-dzyń zadzwonił dzwon okrętowy — dwie szklanki; to sygnał.
Rozległ się cichy tupot stóp. Zaskrzypiały krążki w blokach, a ledwie ucho pochwyciło ten odgłos, już na marsrejach i forsztagu rozwinęły się żagle. Od dziobu i rufy dobiegły tępe odgłosy uderzeń toporów odcinających linę kotwiczną i szpryng — wskutek nagłego zwolnienia oporu szpryngu kabestan zawirował, rzucając na pokład marynarzy od handszpaków. Były sińce i zdarta skóra, ale nikt nie zwracał uwagi na skaleczenia; „Atropos” ruszył. W ciągu pięciu sekund, bez żadnego ostrzeżenia, przekształcił się z bezwładnej, nieruchomej masy w stwór żywy, sunący po wodzie w kierunku wyjścia z zatoki. Nie groziło mu już niebezpieczeństwo salwy burtowej z „Mejidieha”, bo „Mejidieh” nie miał na linie kotwicznej założonego szpryngu, który mógłby go obracać. Będzie musiał podnieść kotwicę albo odciąć czy zwolnić linę kotwiczną; będzie musiał postawić tyle żagli, ile potrzeba na uzyskanie prędkości sterownej i pomyszkować, zanim mu się uda otworzyć ogień. Z załogą w pogotowiu, czekającą tylko na wezwanie, potrzebowałby przynajmniej kilku minut na wycelowanie salwy burtowej w „Atroposa”, a wówczas zasięg wynosiłby pół mili lub więcej.
A tymczasem „Atropos” nabierał prędkości i mijał już prawie „Mejidieha”, zanim zauważono na nim pierwszy znak życia. Po wodzie popłynął głęboki odgłos werbla; nie był to terkot bębenka „Atroposa”, lecz znacznie głębszy i wolniejszy łoskot jednostajnych uderzeń w werbel basowy.
— Panie Jones! — powiedział Hornblower. — Proszę zdjąć siatki przeciwabordażowe.
Księżyc świecił jasno, oświetlając powierzchnię wody przed okrętem.
— Rumb w lewo — rzucił Hornblower do sternika.
— Jest rumb w lewo — padła automatyczna odpowiedź.
— Chce pan przejść zachodnim przesmykiem, sir? — spytał Turner.
W czasie boju jego stanowisko jako oficera nawigacyjnego było na pokładzie rufowym, u boku dowódcy, a zadane przez niego pytanie mieściło się dokładnie w ramach jego kompetencji.
— Raczej nie — odparł Hornblower.
Wciąż jeszcze było słychać werbel z „Mejidieha”; jeśli jego odgłos dotarł do baterii, obsada dział będzie już w stanie gotowości alarmowej. Ledwie o tym pomyślał, a już w dużej odległości za rufą mignął pomarańczowy błysk, jakby ktoś otworzył na chwilę drzwiczki pieca, by natychmiast je zaniknąć. W kilka sekund później rozległ się głośny huk; to „Mejidieh” oddał strzał z armaty. Nie było słychać odgłosu przelatującego pocisku — jeśli jednak był to nawet ślepy ładunek, zaalarmuje baterie.
— Popłyniemy pod cyplem Sari — odpowiedział Hornblower.
— Cypel Sari, sir!
— Tak.
Zaskoczenie, a nie dyscyplina sprawiły, że Turner nie zaprotestował przeciw tej zdawkowej odpowiedzi. Trzydzieści lat służby w marynarce handlowej tak nastawiło sposób myślenia Turnera, że nic nie potrafiłoby go skłonić do wzięcia pod uwagę możliwości dobrowolnego wystawienia okrętu na ryzyko nawigacyjne; lata służby w marynarce wojennej na stanowisku oficera nawigacyjnego nie zmieniły prawie wcale tego nawyku myślowego. Obowiązkiem jego było strzec okrętu przed mieliznami i sztormami; strzałami z armat niech się martwi dowódca. Nie przyszłoby mu nigdy do głowy spróbować przeprowadzić „Atroposa” przez wąską rynnę głębszej wody między cyplem Sari i skałą Kaia nawet przy świetle dziennym, a tym bardziej w nocy, toteż fakt, że o tym nie pomyślał, odebrał mu mowę na chwilę.
Za rufą mignął następny pomarańczowy błysk; znowu huk dobiegł ich uszu.
— Proszę wziąć lornetkę nocną — polecił Hornblower — i udać się na dziób. Niech pan wypatruje przyboju.
— Tak jest, sir.
— Niech pan też weźmie ze sobą tubę, żebym mógł pana usłyszeć.
Tak jest, sir.
Ostrzał armatni z „Mejidieha” musiał zaalarmować załogi baterii; mają dość czasu, żeby stanąć w pogotowiu przy swoich działach, porządnie rozżarzyć lonty i omieść przejścia swoimi salwami. Tureccy artylerzyści mogą nie strzelać celnie, ale przy ogniu krzyżowym przy przesmyku wschodnim trudno byłoby nie trafić. Przesmyk zachodni, między skałą Kaia i Wyspą Przesmyków, trudno byłoby utrzymywać tak skutecznie pod ogniem; z drugiej jednak strony zasięg jest tu bardzo mały, a przy konieczności wykonania podwójnego zwrotu („Atropos” byłby wtedy jak kaczka na wodzie) nie ma szansy na przejście cało. Pozbawiony masztów czy nawet tylko uszkodzony „Atropos” stałby się łatwym łupem dla „Mejidieha”, który swobodnie przepłynąłby przesmykiem wschodnim. Poza tym uszkodzony, nieposłuszny sterowi „Atropos” mógłby łatwo wejść na mieliznę, a jest przecież tylko małą jednostką, o kruchej konstrukcji — salwa wielkimi pociskami kamiennymi, w których lubują się Turcy, oddana z góry, rozbiłaby go na szczątki, przebiłaby dno i zatopiła w ciągu minuty. Musi przejść pod cyplem Sari; zasięg dla dział na Wyspie Przesmyków zwiększy się dzięki temu dwukrotnie, a może nawet trzykrotnie; będzie to też zaskoczeniem dla tamtejszej baterii, której armaty są przypuszczalnie wycelowane na skałę Kaia, dla trzymania pod obstrzałem najwęższego przejścia — nastawienie na cel będzie musiało być pośpiesznie zmieniane, a poza tym co najmniej przez chwilę „Atropos” będzie osłaniany przez samą skałę. To było najlepsze wyjście.
— Rumb w lewo — rzucił do sternika. To był moment, jak zagranie królem przez trzeciego gracza i wzięcie pierwszej lewy w partii wista; najlepsze posunięcie, biorąc wszystkie okoliczności pod uwagę, toteż po podjęciu decyzji nie było co dalej się nad tym zastanawiać.
Umiarkowany wiatr utrzymywał się; oznaczało to nie tylko, że „Atropos” będzie dobrze słuchał steru, lecz że drobne fale rozbijające się u stóp skały Kaia i cypla Sari będą odbijały światło księżyca w sposób widoczny dla Turnera z lornetką nocną. Hornblower widział dosyć wyraźnie półwysep Ada; z tej strony wyglądało to tak, jakby nie było wyjścia z zatoki, zaś „Atropos” robił wrażenie, iż sunie niespiesznie, aby lec ofiarą na dziewiczym brzegu.
— Panie Jones, proszę obsadzić brasy i szoty kliwrów.
Teraz artylerzyści na wyspie Ada zobaczą całkiem wyraźnie sylwetkę okrętu rysującą się na tle księżyca; będą czekać, aż zacznie wykonywać zwrot. Wyspa Przesmyków i cypel Sari nie odcinały się jeszcze od siebie. Czekał.
— Fale przyboju na lewo od dziobu!
To Turner wołał od przodu okrętu.
— Fale przyboju przed nami! — Długa przerwa, a potem znów ten cienki, wysoki głos Turnera zaostrzony obawą: — Fale przyboju przed dziobem!
— Panie Jones, za chwilę zaczniemy zwrot przez rufę.
Widział wszystko zupełnie dobrze. Przed oczyma duszy miał mapę i nanosił na nią pogrążony w cieniu krajobraz leżący przed nimi.
— Fale przyboju przed dziobem!
Im bliżej podejdą, tym lepiej. Brzeg gwałtownie się podnosił.
— Teraz, panie Jones. Sterniku… lewo na burtę.
Okręt obracał się jak baletnica. Za szybko!
— Wstrzymywać! Tak trzymać!
Musi iść dalej tym kursem przez chwilę; zresztą nie zaszkodzi to wcale, bo wskutek tego „Atropos” będzie mógł odzyskać prędkość i zwrotność, których pozbawił go nagły zwrot.
— Kipiel przed dziobem! Kipiel z prawej burty od dziobu! Kipiel po lewej!
Łańcuch długich, jasnych błysków nad lewym baksztagiem; grzmot wystrzałów odbijający się echem od wzgórz.
— Lewo na burtę. Brasować, panie Jones. Na wiatr!
Zrobili zwrot, mając tuż przy burcie cypel Sari, a prosto przed dziobem wklęsłość w jego brzegu.
— Ster na wiatr!
— Sir… sir…
Sternik u koła sterowego umierał ze strachu; za chwilę stracą panowanie nad okrętem. Kliwry łopotały. Dało się odczuć, że „Atropos” wytraca prędkość i że znosi go na zawietrzną; zaraz znajdzie się na mieliźnie.
— Trochę w prawo.
To mu pomoże utrzymać prędkość jeszcze przez chwilę. Czarny masyw Kaia był wyraźnie widoczny po lewej burcie, Sari przed dziobem i z prawej burty, a wiatr prosto od dziobu. Sunęli wolno ku zniszczeniu. Ale musi tu być podmuch powrotny wiatru od cypla Sari — musi. Przy tej konfiguracji lądu nie może być inaczej. Kliwry znów załopotały, a sternik u steru balansował pomiędzy pójściem na mieliznę a pracą żagli wstecz.
— Nie wyostrzać więcej!
— Sir!…
Jeśli ten podmuch ma gdzieś być, to tuż pod lądem. Ach! Hornblower poczuł zmianę czułymi zmysłami marynarza; ustanie wiatru, a potem słaby, łagodny powiew na drugim policzku. Kliwry znowu załopotały, ale inaczej niż przedtem; zanim Hornblower zdążył przemówić, sternik już obracał kołem z nieopisaną ulgą. Będą mieli sekundę, może dwie, niewiele jak na nabranie sterownej prędkości, żeby okręt znowu zaczął słuchać steru i odsunął się od urwiska.
— Przygotować się do zwrotu przez sztag!
Sterowna prędkość, pozwalająca sterowi pracować — oto co im było teraz potrzebne. Błysk i huk z Wyspy Przesmyków — skała Kaia odbiła błysk; może przyjęła na siebie również i pocisk. To będzie pierwsze działo wymagające ponownego załadowania. Za nim z pewnością pójdą inne. Następny błysk, nowy grzmot, ale Hornblower nie miał czasu o tym myśleć, bo wyczuł zmysłami nową zmianę w zachowaniu się okrętu. Wychodzili znowu na wiatr.
— Szoty kliwra!
Jeszcze chwila. Już!
— Lewo na burtę!
Wyczuł pracę steru. „Atropos” robił zwrot. Nie chybił zwrotu. Gdy złapał znowu wiatr, był już na nowym halsie.
— Kipiel prosto przed dziobem! Była to oczywiście skała Kaia. Ale muszą znów nabrać prędkości.
— Przygotować się do zwrotu przez sztag!
Muszą czekać, aż bukszpryt prawie dotknie brzegu. Czekać. Teraz!
— Ster na burtę!
Szprychy koła sterowego zawirowały. Okręt nie reagował. Tak… nie… tak. Forsztaksel wypełniał się. Okręt zaczynał robić zwrot. Reje obracały się, w miarę jak marynarze biegli na rufę z brasami podwietrznymi. Chwila wahania i już „Atropos” ruszył naprzód na nowym halsie, zostawiając skałę Kaia tuż za sobą, a cypel Sari mając przed dziobem; nie ma mowy o minięciu go po nawietrznej na tym kursie.
— Przygotować się do zwrotu przez sztag!
Wstrzymywać, jak długo się da; będzie to ostatnia konieczna zmiana halsu. Coś przeleciało z wyciem tuż nad ich głowami. To pocisk armatni z Wyspy Przesmyków.
— Uwaga! Ster na burtę!
Okręt wykonał zwrot, oddalając się od skał u stóp cypla Sari, wyraźnie widocznych w tym momencie. Znów podmuch i krótki moment wahania przed złapaniem właściwego wiatru. Iść tym kursem dla bezpieczeństwa jeszcze chwilę, ze skałą Kaia tuż na trawersie. Ale już wszelkie niebezpieczeństwo minęło.
— Panie Jones! Kurs południe ku wschodowi.
— Kurs południe ku wschodowi, sir!
Zdążali ku otwartemu morzu, mając Rodos z prawej burty, zostawiwszy Turcję za sobą, wioząc w ładowni skarb godny króla. Za sobą zostawili skarb godny — można by powiedzieć — księcia, ale Hornblower potrafił myśleć o tym prawie bez wyrzutów sumienia.
Rozdział XIX
Korweta jego królewskiej mości „Atropos” była niewątpliwie najmniejszą jednostką w Brytyjskiej Marynarce Wojennej. Były brygi wojenne mniejsze od niej i jeszcze mniejsze szkunery i kutry, lecz „Atropos” był najmniejszym posiadanym przez króla Jerzego okrętem w technicznym znaczeniu tego słowa, z trzema masztami i dowódcą w stopniu kapitana; a mimo to Hornblower był z niego zadowolony. Niekiedy spoglądał na listę kapitańską i widział pod swoim nazwiska pięćdziesięciu kapitanów młodszych od niego stażem i gdy spostrzegł, jak nad jego nazwiskiem powoli kurczy się liczba kapitanów z dłuższym od niego stażem — w miarę jak kapitanowie umierali lub awansowali — przychodziło mu do głowy, że któregoś dnia, jeśli los będzie łaskawy, i on może otrzymać dowództwo fregaty, a może nawet okrętu liniowego, lecz w tej chwili był zadowolony.
Wykonał jedno zadanie i przystępował do następnego. Wyładował w Gibraltarze dwieście tysięcy funtów szterlingów w złotych i srebrnych monetach i zostawił tam nieprzyjemnego pana McCulluma i jego nurków cejlońskich. Pieniądze miały czekać na przewiezienie do Londynu, gdzie będą stanowić część „złota brytyjskiego”, podtrzymującego słabnącego ducha w sprzymierzeńcach Anglii, na co Bonaparte tak strasznie się wściekał w swoich biuletynach; McCullum ze swymi ludźmi wyczekiwał na okazję udania się w przeciwnym kierunku, naokoło Afryki z powrotem do Indii. Zaś „Atropos” mknął gnany wichurą z zachodu w trzecim kierunku, z powrotem na Morze Śródziemne, aby dołączyć do Collingwooda i do Floty Śródziemnomorskiej.
Wydawało się, że okręt niefrasobliwie nie odczuwa swego brzemienia, gdy tak wznosił się i opadał, kołysząc się z dziobu na rufę na fali z baksztagu; po sześciu miesiącach pływania i niecałych sześciu godzinach na lądzie choroba morska nie dawała się już we znaki Hornblowerowi, toteż i on czuł się niefrasobliwie, jak jego okręt. Collingwood uznał za stosowne zaaprobować jego raport na temat poczynań w Marmaris przed wysłaniem go ze skarbem do Gibraltaru i dał mu na drogę powrotną rozkazy, które każdy żądny przygód młody kapitan przyjąłby z radością. Miał odbyć rekonesans wzdłuż śródziemnomorskiego wybrzeża południowej Hiszpanii, zdezorganizować hiszpański handel kabotażowy, zebrać ile się da informacji poprzez obserwację portów i zajrzeć na Korsykę przed dołączeniem do floty w pobliżu wybrzeża włoskiego, gdzie na skraju wód, usiłowała ona zahamować nowy potok zwycięstw Bonapartego. Neapol padł, lecz Sycylia trzymała się nietknięta; monstrualna potęga Bonapartego kończyła się tam, gdzie słona woda sięgała popręgów u siodła jego konia. Jego wojska mogły maszerować dokąd chciały, lecz jego okręty kryły się w portach albo odważały się na ukradkowe wypady, podczas gdy maleński „Atropos”, ze swymi dwudziestoma dwoma małymi działkami, przepłynął dwukrotnie całą długość Morza Śródziemnego, od Gibraltaru do Marmaris i z powrotem, ani razu nie zobaczywszy trójkolorowej bandery.
Nic dziwnego, że Honblower czuł się zadowolony z siebie, gdy tak stał na pokładzie swego nurzającego się dziobem w falach okrętu, nie czując przy tym mdłości, i patrzył na sylwetki gór Hiszpanii rysujące się wystrzępioną linią na tle nieba w przejrzystym śródziemnomorskim powietrzu. Wpływał śmiało w zasięg dział chroniących porty i redy wybrzeża; zajrzał do Malagi, Motrilu i Almerii; łodzie rybackie i kabotażowce umykały przed nim jak drobne rybki przed szczupakiem. Okrążył przylądek Gata i wrócił znów na wybrzeże, żeby zajrzeć do Kartageny. W Maladze i Almerii nie kryły się żadne okręty wojenne. Była to informacja negatywna, lecz nawet taka mogła się przydać Collingwoodowi kierującemu działaniami swej olbrzymiej floty, osłaniającemu ruch brytyjskich statków handlowych na morskiej trasie o długości dwóch tysięcy mil, trzymającemu rękę na pulsie ze dwudziestu chyba międzynarodowych animozji i przymierzy. Kartagena była główną bazą morską Hiszpanii. Obejrzenie jej pozwoli stwierdzić, czy zbankrutowany rząd hiszpański uczynił jakikolwiek wysiłek, żeby odbudować flotę rozbitą pod Trafalgarem. Może skrył się tam jeden czy drugi okręt francuski w drodze na ryzykowną wyprawę zaplanowaną przez Bonapartego w celu uderzenia na konwoje brytyjskie.
Hornblower podniósł wzrok na pracujące ożaglowanie, wyczuł kołysanie się i nurzanie okrętu pod stopami. Marsie zostały już zrefowane podwójnie — wiatr dął z siłą półwichury. Pomyślał, czyby nie Zrefować marsli potrójnie, ale porzucił ten zamiar. „Atropos” mógł płynąć bezpiecznie z tą liczbą postawionych żagli. Przylądek Cope leżał na trawersie lewej burty; przez lunetę odkrył, że grupka kabotażowców schroniła się na płyciznach po jego zawietrznej, i popatrzył na nie pożądliwym okiem. Broniły ich tam jednak baterie, a wiejący w tej chwili wiatr uniemożliwiał jakąkolwiek próbę zaatakowania ich — nie mógł wysyłać łodzi przy tym nasileniu wichury. Rzucił rozkaz sternikowi i „Atropos” ruszył spiesznie w stronę Kartageny. Przyjemnie było tak stać przy relingu, wśród wycia wiatru, patrząc na spieniony ślad torowy wypływający spod rufy pod jego stopami. Uśmiechał się patrząc na grupę młodszych oficerów, których pan Turner uczył nawigacji; dawał on zgromadzonym wokół siebie midszypmenom i pomocnikom oficera nawigacyjnego instrukcje na temat nawigacji przybrzeżnej. Próbował obciążyć ich lekkie jak piórka mózgi solidną porcją matematyki, mówiąc o takich pojęciach, jak „pozycja z dwóch nie jednoczesnych linii pozycyjnych”, „określanie odległości w czasie drugiego namiaru” czy „odległość na trawersie”, ale utrzymanie ich uwagi było trudnym zadaniem, szczególnie w tak podniecającym otoczeniu, na wietrze szarpiącym gwałtownie mapą trzymaną przez Turnera i utrudniającym nawet młodym ludziom mocne dzierżenie tabliczek w momentach, gdy uderzał w ich nachylone powierzchnie.
— Panie Turner — powiedział Hornblower — proszę meldować mi o każdym wypadku braku uwagi, a zajmę się tym tak, jak na to zasługuje.
Te słowa znacznie uspokoiły młodzieńców i sprawiły, że zaczęli wytężać swoje mózgi. Smiley, który miał już mrugnąć porozumiewawczo do młodego księcia, powstrzymał się, a rubaszny śmiech, którym książę chciał mu odpowiedzieć, zamarł mu na ustach, przekształcając się w słaby uśmiech winowajcy. Chłopiec zmienił się w zupełnie normalną istotę ludzką — jakże daleką przeszedł drogę od zatęchłego dworu germańskiego, gdzie się urodził, do omiatanego wiatrami pokładu „Atroposa”. Jeśli w ogóle zostanie mu kiedykolwiek przywrócony tron jego ojców, to uwolniony od jarzma sekstantu będzie może z żalem wspominał te wietrzne dni. Wnuk stryjeczny króla Jerzego — Hornblower popatrzył na niego, udając, że ogląda trójkąt równoboczny nagryzmolony na tabliczce, i uśmiechnął się do siebie, wspomniawszy przerażenie Eisenbeissa na jego oświadczenie, że panującemu księciu może być wymierzona kara cielesna. Jak dotąd, nie zdarzyło mu się to, ale kto wie?
Zabrzmiały cztery szklanki, klepsydra została odwrócona, przy sterze nastąpiła zmiana, a Turner odprawił swoich słuchaczy.
— Panie Smiley! Panie Horrocks!
Zwolnieni midszypmeni stanęli przed dowódcą.
— Wejdźcie na saling z lornetkami.
Bystre, młode oczy będą najlepsze do obserwacji Kartageny. Hornblower zauważył błagalne spojrzenie księcia.
— No dobrze, panie książę. Pan też może iść. Na saling fokmasztu, z panem Smileyem.
Bardzo często młodzi oficerowie skazywani byli za karę na niewygody salingu, ale nie było to karą dziś, kiedy należało poddać port nieprzyjaciela uważnym oględzinom i złożyć meldunek o znajdujących się tam jednostkach pływających. Kartagena była coraz bliżej; widać już było zamek i wieże kościołów za osłoną wyspy La Escombrera. Przy wietrze z zachodu nie było trudno zająć pozycję na wprost, tak aby mieć z salingu widok na port wewnętrzny.
— Hej, pokład! Kapitanie, sir…
To wołał Smiley z salingu fokmasztu. Hornblower musiał podejść w tamtą stronę, żeby go słyszeć, bo wiatr znosił jego słowa.
— W zewnętrznej części zatoki stoi okręt wojenny, sir! Wygląda na hiszpański. Jedna z tych wielkich fregat. Ma reje na masztach.
Mogła to być „Castilla”, jeden z okrętów ocalałych pod Trafalgarem.
— Przy fregacie stoi na kotwicach siedem kabotażowców, sir.
W tych warunkach „Atropos” nie był dla nich groźny.
— A port wewnętrzny?
— Są tam zakotwiczone cztery — nie pięć jednostek, sir. I dwa hulki.
— Może je pan rozpoznać?
— Cztery okręty liniowe, sir, i fregata. Nie mają zamocowanych rei. Powiedziałbym, że stoją na sznurku, sir.
W przeszłości rząd hiszpański budował doskonałe okręty, ale pod skorumpowanymi i niedołężnymi rządami Godoya pozwalano im gnić na kotwicowiskach w braku załóg i zaopatrzenia. Ostatnie doniesienia mówiły o czterech okrętach liniowych i fregacie uwiązanych w Kartagenie, a zatem nic się nie zmieniło; znów użyteczna, chociaż negatywna informacja dla Collingwooda.
— Stawia żagle!
To wołał książę cienkim, podnieconym głosem. W chwilę później informację uzupełnił Horrocks i Smiley.
— To fregata, sir! Stawiają na niej żagle!
— Widzę tam krzyż, sir!
Wojenne okręty hiszpańskie miały zwyczaj stawiania wielkich drewnianych krzyży na szczycie stermasztu, gdy spodziewały się bitwy. Fregata musi widocznie planować wypad w celu odpędzenia ciekawskiego gościa. Najwyższy czas wycofać się. Duże fregaty hiszpańskie, w rodzaju „Castilli”, uzbrojone były w czterdzieści cztery działa, dokładnie dwa razy tyle co „Atropos”, a do tego o trzykrotnie większym kalibrze. Gdyby tak „Atropos” miał za widnokręgiem towarzysza, do którego mógłby podprowadzić „Castillę”! W każdym razie warto było o tym pamiętać i zasugerować rzecz Collingwoodowi; ten dowódca hiszpański jest przedsiębiorczy i energiczny, może też być zuchowaty — niewykluczone, że żyje w nim wciąż uczucie wstydu za Trafalgar i można by wywabić go na stracenie.
— Już ruszyła, sir!
— Ma postawiony fokmarsel! I grotmarsel, sir!
Nie ma sensu igrać z niebezpieczeństwem, choćby nawet przy tym wietrze „Atropos” mógł bez trudu uciec na bezpieczną odległość.
— Odpaść od wiatru o rumb — powiedział Hornblower do sternika, i „Atropos” skręcił lekko w ucieczce przed hiszpanem.
— Wypływa z portu, sir! — meldował Horrocks z salingu grotmasztu. — Ma zrefowane marsie. Chyba podwójnie, sir.
Hornblower wycelował lunetę na baksztag. Zobaczył go, biały prostokąt, ukazujący się nad widnokręgiem, gdy „Atropos” dźwignął się na fali — zrefowany fokmarsel „Castilli”.
— Płynie teraz prosto na nas, sir — meldował Smiley.
Przy tego rodzaju pościgu za rufą „Atropos” nie musiał się niczego obawiać, ze swoim nowym poszyciem z blachy miedzianej i stosunkowo dużą prędkością. Bardzo silny wiatr i wzburzone morze stwarzały oczywiście lepszą sytuację dla większej jednostki. Może „Castilla” zechce mieć „Atroposa” w polu widzenia, nawet nie mając szans na jego prześcignięcie. Będzie to pożyteczna lekcja poglądowa dla oficerów i załogi — pokazanie, jak „Atropos” może maksymalnie wyzyskać swoje możliwości, jeśli chodzi o prędkość. Hornblower znowu podniósł wzrok na żagle i takielunek. Nie może być mowy o potrójnym zrefowaniu. Musi, jak „Castilla”, nieść wszystkie żagle możliwe do postawienia przy tej pogodzie.
Pan Still, oficer wachtowy, podszedł do Hornblowera, zasalutował i zwrócił się z formalną prośbą o zezwolenie na wykonanie codziennej czynności.
— Proszę wykonać, panie Still.
— Wydawanie grogu!
Na „Atroposie” ściganym przez potężną jednostkę nieprzyjacielską życie toczyło się normalnym torem; marynarze dostali swoje porcje napoju alkoholowego i udali się na obiad, zmieniła się wachta i obsługa steru. Cypel Palos zniknął za lewym baksztagiem „Atroposa” wpływającego na otwarte wody Morza Śródziemnego, lecz biały prostokąt dalej utrzymywał swoją pozycję na widnokręgu za rufą korwety. „Castilla” szła dobrze, jak na fregatę hiszpańską.
— Proszę mnie wezwać, jak tylko zajdzie jakaś zmiana, panie Jones — rzekł Hornblower, zatrzaskując futerał lunety.
Jones był zdenerwowany — może już widział siebie oczyma duszy w więzieniu hiszpańskim. Nic mu to nie zaszkodzi, że został pozostawiony na pokładzie, z odpowiedzialnością za okręt na głowie, niemniej Hornblower, zszedłszy do swojej kajuty, poderwał się nagle od obiadu i wyjrzał znad zejściówki w stronę rufy, żeby się upewnić, czy „Castilla” ich nie dogania. W gruncie rzeczy wcale się nie zmartwił, gdy jeszcze zanim skończył jeść, do drzwi zapukał posłaniec z pokładu rufowego.
— Wyrazy szacunku od pana Jonesa, sir, i jemu się zdaje, że wiatr trochę słabnie, sir.
— Już idę — odparł Hornblower, odkładając nóż i widelec.
Przy umiarkowanym wietrze „Atropos” powinien być w stanie uciec „Castilli” pod marslami w godzinę albo dwie, a wszelki spadek wiatru działał na korzyść „Atroposa”, jak długo miał postawione wszystkie możliwe żagle. Potrzebna była jednak rozwaga, aby odrefować we właściwym czasie, nie ryzykując utraty drzewc z jednej strony i nie tracąc na dystansie z drugiej. Gdy Hornblower wszedł na pokład, jeden rzut oka powiedział mu, że to jest odpowiedni moment.
— Ma pan zupełną rację, panie Jones — rzekł (nie zaszkodzi poklepać go po plecach) — zdejmiemy jeden ref.
Rozkaz obiegł błyskawicznie pokład.
— Załoga do stawiania żagli!
Hornblower skierował lunetę nad rufą; gdy „Atropos” uniósł się na fali, pochwycił obraz fokmarsla „Castilli” w samym środku pola widzenia. Wytężywszy wszystkie zmysły, wciąż nie umiał odpowiedzieć sobie na pytanie, czy nieprzyjaciel zbliżył się do nich, czy też nie. Chyba utrzymuje stale ten sam dystans. A potem marsel zatańczył mu w obiektywie i zobaczył — widział to prawie na pewno — że z prostokąta przeszedł w kwadrat. Dał oku odpocząć i spojrzał jeszcze raz. Nie ma wątpliwości. Na „Castilli” też zdecydowano, że nadszedł moment na odrefowanie.
Hornblower podniósł wzrok na grotmarsreję „Atroposa”. Marynarze, przewieszeni przez nią na tej oszałamiającej wysokości, skończyli odwiązywanie refsejzingów i zaczęli przechodzić z noków rei w stronę masztu. Smiley dowodził pracą na prawym noku, a Jaśnie oświecony książę Seitz-Bunau na lewym. Ścigali się, jak zwykle, czepiając się padunów, i zjeżdżali w dół na złamanie karku. Hronblower był rad, że chłopcu udało się stanąć stopami na pokładzie — rzecz jasna, był on strasznie podniecony ucieczką i pościgiem; był rad, że Smiley jest tak zabawnie opiekuńczy w stosunku do księcia.
Po odrefowaniu „Atropos” znowu przyśpieszył; Hornblower poczuł świeży napór ożaglowania na konstrukcję okrętu; wyczuł, że kadłub pod stopami gwałtowniej podskakuje na grzbietach fali; skierował uważne spojrzenie na maszty. Nie jest to odpowiednia chwila do utraty któregokolwiek z żagli, gdy „Castilla” mknie za nimi w pościgu. Jones stał obok sternika. Mieli wiatr równo z prawego baksztagu i mały okręt dobrze słuchał steru, ale w takiej sytuacji należało mieć oko na sternika, żeby nie dopuścić do pęknięcia marsla. Trzeba było trochę zdecydowania, żeby zostawić znowu Jonesowi odpowiedzialność za okręt i zejść do kabiny dla dokończenia obiadu.
Gdy znów przysłano mu wiadomość, że wiatr słabnie, doznał tego tajemniczego uczucia, którego doświadczył już raz czy dwa razy, że znowu coś się wydarzy, mimo że na razie nic się nie wydarzyło — tak bardzo okoliczności były podobne.
— Wyrazy szacunku od pana Jonesa, sir, i on myśli, że wiatr trochę słabnie, sir.
Hronblower zmusił się do dania nieco innej niż przedtem odpowiedzi.
— Pozdrowienia dla pana Jonesa i zaraz przychodzę na pokład.
Tak jak poprzednio, czuł, że okręt nie daje z siebie wszystkiego. Tak jak poprzednio, dał rozkaz do odrefowania. Jak poprzednio, skierował lunetę na marsel „Castilli”. I tak jak poprzednio, odwrócił się, gdy tylko marynarze mieli schodzić z rei. Ale od tej chwili wszystko poszło innym torem, gdyż zaistniała krytyczna sytuacja, czyhająca zawsze na morzu tuż za horyzontem przyszłości.
Książę oszalał z podniecenia. Podniósłszy wzrok Hornblower zobaczył go stojącego na noku rei z lewej burty, więcej, tańczącego, wykonującego jeden niezdarny krok i drugi, z jedną ręką na biodrze, a drugą nad głową w zamiarze podbechtania Smileya na noku rei prawej burty do pójścia w swoje ślady. Hornblower chciał krzyknął słowa nagany; otworzył usta i nabrał powietrza, lecz zanim zdążył wydać dźwięk, księciu osunęła się stopa. Hornblower patrzył, jak chłopiec chwieje się, usiłując odzyskać równowagę, a potem spada ciężko, wykonując pełny obrót w powietrzu.
Później, z ciekawości, Hornblower dokonał obliczenia. Książę runął z wysokości nieco ponad siedemdziesięciu stóp, i bez oporu powietrza, nie obijając się o wanty, doleciałby do powierzchni wody w dwie sekundy, może z małą nadwyżką. Ale opór powietrza był niemały — dostawszy się pod kurtkę chłopca powietrze musiało znacznie zwolnić jego spadanie, gdyż nie zabił się, a tylko na chwilę stracił przytomność wskutek wstrząsu. Spadanie księcia do morza trwało chyba cztery sekundy. Hornblower przeprowadził to obliczenie, kiedy później zastanawiał się nad wypadkiem, bo pamiętał wyraźnie wszystkie myśli, jakie przebiegły mu przez głowę w czasie tych czterech sekund. Chwilową złość, potem strach, a potem szybkie podsumowanie sytuacji. Jeśli postawi okręt w dryf, żeby wyłowić chłopca, „Castilla” będzie miała dość czasu, żeby ich prześcignąć. Gdyby płynął dalej, chłopiec utonie. A w takim wypadku będzie musiał zameldować Collingwoodowi, że zostawił królewskiego stryjecznego wnuka nie ruszywszy palcem, żeby mu pomóc. Musiał szybko wybierać — szybko. Nie ma prawa wystawić okrętu na ryzyko dla ratowania życia jednego człowieka. Ale… ale… gdyby chłopak został zabity w bitwie podczas salwy burtowej omiatającej pokład, rzecz przedstawiałaby się inaczej. Zostawić go tak na morzu — to inna sprawa. W ślad za tym wnioskiem nowa myśl przyszła mu do głowy, zaczątek myśli kiełkujący z nasionka zasianego pod Kartageną. Nie miało czasu rozwinąć się w ciągu tych czterech sekund; było tak, jakby Hornblower zaczął działać w momencie ukazania się nad ziemią kiełka, który miał później wyrosnąć na dojrzałą roślinę.
W chwili gdy chłopak doleciał do wody, Hornblower miał już w ręku koło ratunkowe wyrwane z gniazda relingu; cisnął je za lewy baksztag, gdy wskutek dużej prędkości okrętu chłopiec znalazł się prawie naprzeciwko niego; koło plasnęło w morze tuż przy nim. W tym samym momencie Hornblower wyrzucił z siebie powietrze nabrane w płuca dla dania księciu reprymendy, wykrzykując salwę rozkazów.
— Na brasach stermasztu! Brasować stermarsel na pracę wstecz! Opuścić łódź rufową!
Możliwe — Hornblower nie miał później co do tego pewności — że wszyscy krzyczeli naraz, ale w każdym razie wszyscy zareagowali na rozkazy z szybkością będącą rezultatem miesięcy ćwiczeń. „Atropos” wyskoczył do linii wiatru, zmniejszając błyskawicznie prędkość. Smiley — Bóg jeden wie, jak zjechał z prawego noku marsrei w tak krótkim czasie — opuścił jolkę za burtę z czterema ludźmi u wioseł i pomknął na ratunek; łódeczka wzbijała się w górę i leciała w dół na przechodzących pod nią falach. A zanim jeszcze „Atropos” stanął w dryfie, Hornblower przystąpił do następnej części planu.
— Panie Horrocks! Sygnał „Widać nieprzyjaciela po nawietrznej”!
Horrocks stał i gapił się; Hornblower już miał krzyknąć „Do diabła, robić, co każę”, ale się powstrzymał. Horrocks nie należał do ludzi szybko myślących i zupełnie nie rozumiał, po co sygnalizować do pustego widnokręgu. Zwymyślanie go w tej chwili zwiększyłoby tylko jego zdenerwowanie i spowodowało dalszą zwłokę.
— Panie Horrocks, proszę łaskawie podnieść sygnał możliwie jak najszybciej. „Widać nieprzyjaciela po nawietrznej”. Szybko, proszę.
Sygnalista stojący obok Horrocksa był na szczęście bystrzejszy — należał oczywiście do tuzina ludzi z załogi umiejących czytać i pisać — więc już był przy flaglinkach i otwierał schowek na flagi. Jego przykład otrząsnął Horrocksa z osłupienia. Rzut flag wzbił się do noku marsrei na grotmaszcie, powiewając wściekle na wietrze. Hornblower zanotował sobie w pamięci, że ten marynarz, jeszcze nie wykwalifikowany — był poprzednio praktykantem w City i zamustrował spiesznie w Deptford, żeby ujść przed czymś gorszym w życiu cywilnym — zasługuje na awans.
— A teraz następny sygnał, panie Horrocks. „Nieprzyjaciel to fregata w odległości siedmiu mil w namiarze zachód idzie kursem wschód”.
Rozsądek dyktował podnoszenie takich sygnałów, jakie zostałyby wciągnięte, gdyby miał rzeczywiście pomoc w zasięgu widzenia — ci na „Castilli” mogą umieć je odczytać albo przynajmniej domyślić się ich znaczenia. Gdyby istotnie przyjazny okręt był w polu widzenia po zawietrznej (Hornblower przypomniał sobie, co chciał zaproponować Collingwoodowi), to oczywiście w żadnym wypadku nie postawiłby „Atroposa” w dryf, lecz prułby dalej, żeby zwabić „Castillę”, jak by się dało najbliżej, ale o tym dowódca „Castilli” nie miał wiedzieć.
— Proszę zostawić ten sygnał. A teraz, panie Horrocks, wywiesić potwierdzający. Doskonale. Ściągnąć go. Panie Jones! Proszę przejść na prawy hals, sterować prawym baksztagiem.
Potężna jednostka angielska, tam, po zawietrznej, kazałaby na pewno „Atroposowi” podejść do „Castilli” możliwie jak najprędzej. Musi działać w taki sposób, jakby tak było rzeczywiście. Dopiero kiedy Jones — prawie tak osłupiały ze zdumienia jak poprzednio Horrocks — przystąpił do rozwijania prędkości na nowym halsie, Hornblower znalazł czas na popatrzenie przez lunetę. Skierował ją znów na odległy marsel; teraz już nie tak odległy. Zbliżał się szybko, i Hornblowera ogarnęło głębokie rozczarowanie i obawa. Lecz wkrótce zauważył, że kwadratowy zarys marsla zwęża się w pionowy prostokąt i że obok niego pojawiają się dwa inne prostokąty. A w tej samej chwili marynarz na oku krzyknął z salingu.
— Hej, pokład! Nieprzyjaciel wykręca ostro na wiatr, sir!
Było rzeczą jasną, że tak zrobi — zawód i obawa rozwiały się momentalnie. Każdy dowódca hiszpańskiej fregaty, wysunąwszy bukszpryt poza bezpieczne schronienie w bronionym porcie, zawsze się przestraszy , że padnie czyimś łupem. Zawsze będzie podejrzewał, że tuż za widnokręgiem czyha eskadra brytyjska, gotowa chwycić go w swoje szpony. Skwapliwie ścigałby małą korwetę, ale gdy tylko zobaczy, że ta korweta wysyła sygnały i zaczyna odważnie iść kursem prowokującym bitwę, przypomni sobie, że wyszedł w zbyt niebezpieczne miejsce, zacznie sobie wyobrażać, że tuż tuż, za polem widzenia, nieprzyjacielskie jednostki stawiają żagle, żeby go odciąć od jego bazy, a gdy raz o tym pomyśli, nie będzie tracił dodatkowej mili czy minuty i zawróci, by pohalsować z powrotem ku bezpiecznemu schronieniu. Przez dwie minuty po postawieniu „Atroposa” w dryf hiszpan wahał się, ale ostatnie śmiałe posunięcie pomogło mu podjąć decyzję. Gdyby poczekał jeszcze trochę, zauważyłby jolkę na falach i domyśliłby się, co robi „Atropos”, ale teraz „Atropos” wygrał grę o czas i hiszpan wracał bejdewindem do portu, uciekając przed nie istniejącym nieprzyjacielem.
— Na salingu! Widzicie łódź?
— Płynie dalej, sir, prosto na wiatr!
— Czy widzicie pana księcia?
— Nie, sir, nie mogę powiedzieć, że widzę.
Na tym wzburzonym morzu trudno było dojrzeć człowieka unoszącego się na powierzchni w odległości dwóch mil, nawet z salingu.
— Panie Jones, proszę wykonać zwrot przez sztag.
Najlepiej będzie ustawić „Atroposa” możliwie prosto z wiatrem w stosunku do łodzi, żeby miała łatwe podejście na zawietrzną po zakończeniu swego zadania. „Castilla” nie będzie w stanie zauważyć tego manewru.
— Hej, pokład! Łódź stanęła, sir. Chyba wyciągają pana księcia, sir.
Dzięki Bogu. Dopiero teraz Hornblower uświadomił sobie, jak okropne były te dziesięć minut.
— Hej, pokład! Tak, sir, machają koszulą. Już płyną do nas.
— Panie Jones, niech pan postawi okręt w dryf. Doktorze Eisenbeiss, proszę przygotować wszystko, na wypadek gdyby pan książę potrzebował zabiegu.
W środku lata Morze Śródziemne było dosyć ciepłe; najprawdopodobniej nic się chłopcu nie stało. Jolka przypłynęła z powrotem, tańcząc na falach, i zawróciła pod rufą „Atroposa”, żeby stanąć pod osłoną zawietrznej części rufy okrętu stojącego w dryfie prawą stroną dziobu przeciw fali. Zjawił się Jaśnie oświecony książę, mokry i w poszarpanym odzieniu, lecz bez śladu skaleczenia, napotykając oczy wszystkich na pokładzie z na pół zakłopotanym i na pół wyzywającym uśmiechem. Nadbiegł Eisenbeiss, robiąc dużo szumu i zalewając księcia potokiem słów w języku niemieckim, by potem zwrócić się do Hornblowera z wyjaśnieniem.
— Przygotowałem dla niego ogrzany koc, sir.
W tym momencie pękła tama opanowania Hornblowera.
— Ogrzany koc! Wiem, co rozgrzeje go szybciej niż koc. Pomocniku bosmana! Zanieście ode mnie pozdrowienia bosmanowi i poproście, żeby wam pożyczył swoją trzcinę na kilka minut. Milczeć, doktorze, jeśli sam pan nie chce oberwać. A teraz, młody człowieku…
Zwolennicy humanitaryzmu mają wiele do powiedzenia przeciwko karze cielesnej, lecz w swoich argumentach, wskazując na szkodę, jaką kara ta może sprawić karanemu, zapominają o wzięciu pod uwagę satysfakcji, jaką daje innym taki widok. A to miała być na przyszłość nauka, dla osoby krwi królewskiej, umiejętności zamanifestowania nabytej brytyjskiej niewzruszoności, tłumienia wycia pod wpływem spadającej na plecy trzciny i stania po chłoście w wyprostowanej pozycji, nie dając niczym poznać wściekłego bólu, z trudem powstrzymując się od pocierania dłonią piekącego królewskiego tyłka i mężnie hamując łzy. Niezależnie od satysfakcji, Hornblowerowi jednak było potem trochę przykro.
Rozdział XX
Wszystko przemawiało za trzymaniem „Castilli” pod obserwacją, przynajmniej przez jakiś czas, a nic przeciwko temu. Ostatnia ucieczka i pościg wykazywały, że „Atropos” może jej umknąć nawet pod zrefowanymi marslami, czyli można przyjąć, iż może się jej nie bać przy jakimkolwiek wietrze o słabszej sile — a wiatr właśnie słabnął. „Castilla” znajdowała się teraz pełne trzydzieści mil dokładnie po zawietrznej Kartageny; warto byłoby się dowiedzieć — Collingwood z pewnością chciałby otrzymać takie informacje — czy zamierza halsować z powrotem do tego portu, czy też skieruje się do jakiegoś innego, łatwiejszego do osiągnięcia portu hiszpańskiego. Płynąc bejdewindem może zajść do Alicante na północy albo do Almerii na południu; w tej chwili płynie na południe, bejdewindem prawego halsu. Należy również wziąć pod uwagę i tę możliwość, że nie zamierza chwilowo wracać do Hiszpanii, że jej dowódca zechce popływać trochę po Morzu Śródziemnym i zobaczyć, czy nie uda mu się zdobyć jakichś pryzów. Na swoim obecnym kursie może bez trudu dotrzeć do wybrzeża berberyjskiego i pochwycić jeden czy drugi zaopatrzeniowiec ze zbożem lub bydłem przeznaczonym dla floty.
Rozkazy dla Hornblowera mówiły, że ma dołączyć do Collingwooda na wodach sycylijskich po przeprowadzeniu zwiadu w Maladze i Kartagenie; nie wiózł żadnej pilnej poczty, „Atropos” zaś nie był bynajmniej ważnym uzupełnieniem sił floty, natomiast każdy dowódca angielski, po nawiązaniu styczności z nieprzyjacielską jednostką na wodach otwartych, miał obowiązek utrzymywać tę styczność możliwie jak najdłużej. „Atropos” nie może myśleć o stawieniu czoła „Castilli” w bitwie, lecz jest w stanie mieć ją pod obserwacją, ostrzegać statki handlowe o niebezpieczeństwie, a przy szczęśliwym zbiegu okoliczności może spotkać jakiś duży brytyjski okręt wojenny, nie fikcyjnie, ale naprawdę — i wskazać mu miejsce pobytu nieprzyjaciela.
— Panie Jones — powiedział Hornblower. — Proszę znowu położyć okręt na prawy hals. Pełnymi żaglami na wiatr.
— Tak jest, sir.
Jones naturalnie okazał pewne zdziwienie tym odwróceniem ról, gdy ścigany stawał się ścigającym, i to był jeszcze jeden dowód, że nie potrafi myśleć strategicznie. Ale musiał wykonać otrzymane rozkazy i ustawić „Atroposa” na kursie na południe, równolegle do kursu „Castilli”, w dużej odległości po nawietrznej; Hornblower nastawił lunetę na żagle ledwie widoczne nad widnokręgiem. Utrwalił sobie w pamięci ich kształt; nieznaczna zmiana w stosunku długości do szerokości będzie oznaczała jakąś zmianę w kursie „Castilli”.
— Na salingu! — krzyknął — Miejcie nieprzyjaciela na oku. Meldujcie o wszystkim, co zobaczycie.
— Tak jest, sir.
Teraz „Atropos” był jak terier skaczący ze szczekaniem bykowi do pięt na polu — rola niezbyt dostojna — a byk mógł się w każdej chwili odwrócić i zaatakować. Może się zdarzyć, iż dowódca „Castilli” uzna, że został wyprowadzony w pole, że „Atropos” wysyłał sygnały do nie istniejących sprzymierzeńców; trudno było odgadnąć, co by postanowił, gdyby się upewnił, że nikt nie czeka tuż za widnokręgiem, żeby pomóc „Atroposowi”. Tymczasem wiatr słabł dalej i „Atropos” mógł postawić więcej żagli. Płynąc bejdewindem sprawował się najlepiej mając postawione wszystkie możliwe żagle i mógł trzymać się tak blisko nieprzyjaciela, jak pozwalał na to wiatr.
— Niech pan spróbuje postawić grotżagiel, panie Jones.
— Tak jest, sir.
Był to wielki żagiel i maleńki „Atropos” jakby dostał skrzydeł pod jego naciskiem, gdy naciągnięto jego szoty, a hals wybrano jak najdalej do przodu wspólnymi siłami połowy wachty. Przebijał się dzielnie tego letniego wieczora, przechylając się mocno pod naporem wiatru i odbijając dziobem z prawej burty zgłodniałe fale wielkimi, rozpryskującymi się fontannami, przez które zachodzące słońce przeświecało ulotnymi, porywająco pięknymi barwami tęczy, zostawiając za sobą kipiącą pianą ślad torowy, olśniewająco biały na tle błękitu. Była to chwila, kiedy dobrze było żyć, gdy się tak gnało na wiatr ku przygodzie, czekającej być może tuż tuż w nieznanem. Wojna na morzu to zwykle ponura sprawa, z nudą i niewygodami, które trzeba znosić dniem i nocą, wachta za wachtą, lecz miewa ona chwile wielkich uniesień, jak na przykład dziś, tak jak miewa swe momenty czarnej rozpaczy, strachu i wstydu.
— Może pan zwolnić wolną wachtę, panie Jones.
— Tak jest, sir.
Hornblower rozejrzał się po pokadzie. Still będzie miał służbę.
— Panie Still, proszę mnie wezwać w razie jakiejkolwiek zmiany. Niech postawią dalsze żagle, gdyby wiatr nie przestał słabnąć.
— Tak jest, sir.
Chwila uniesienia przyszła i odpłynęła. Był na nogach prawie cały dzień, od świtu, toteż czuł w nich zmęczenie, które by narastało, gdyby dalej pozostał na pokładzie. Pod pokładem w swojej kajucie miał dwie książki kupione w Gibraltarze za wysupłaną z kieszeni gwineę — lorda Hodge'a „Omówienie obecnej sytuacji politycznej we Włoszech” i Barbera „Nowe metody określania długości geograficznej z kilkoma uwagami na temat rozbieżności w najnowszych mapach morskich”. Chciał dowiedzieć się czegoś o obu tych zagadnieniach, toteż lepiej zrobić to teraz, niż tkwić na pokładzie i czuć narastające znużenie w miarę upływu godzin.
O zachodzie słońca znów wyszedł na pokład; „Castilla” wciąż szła tym samym kursem, z „Atroposem” bardzo nieznacznie zyskującym w kierunku na wiatr. Popatrzył na odległe marsie; odczytał na tabliczce zapis przebiegu dobowego i poczekał na ponowne wybranie logu. Jeśliby „Castilla” zamierzała wracać do Kartageny, to do tego czasu zmieniłaby już hals. Wyszła daleko na południe i każda zmiana wiatru w kierunku północnym — rzecz bardzo możliwa o tej porze roku — obróci na marne znaczną część pokonanej przez nią odległości. Jeśli nie wykona zwrotu przed zapadnięciem ciemności, może to wyraźnie wskazywać, że ma inne zamiary. Czekał, dopóki ostatnia jasność zapadającego za widnokrąg słońca nie znikła z nieba na zachodzie i dopóki pierwsze gwiazdy nie zaczęły pojawiać się w górze; wtedy jego zbolałe oczy, w napięciu patrzące przez lunetę, nie dojrzały już „Castilli”. Ale gdy ją widział ostatnio, szła dalej w kierunku południowym. Tym większy powód, żeby ją obserwować.
Kończyła się druga psia wachta i wywoływano załogę.
— Niech sprzątną grotżagiel, panie Turner — polecił Hornblower.
Wypisał rozkazy na noc w nikłym oświetleniu kompasu; okręt ma być utrzymywany na wiatr, na prawym halsie; mają go wezwać, jeśli kierunek wiatru zmieni się o dwa rumby, a w każdym razie tuż przed wzejściem księżyca, w czasie pierwszej wachty po północy. Mała, ponura kajuta kapitańska, dokąd potem się udał, skłaniała do porównania z legowiskiem dzikiego zwierza, ze swymi ciemnymi kątami, do których nie dochodziło światło lampy. Rzucił się na koję w ubraniu, starając się nie męczyć już i tak znużonego umysłu odgadywaniem zamiarów „Castilli”. Kazał sprzątnąć niektóre żagle, co przypuszczalnie i na niej uczynią. Jeśli nie, to jest od niej niedaleko i będzie mógł ją wyprzedzić przy świetle dziennym. Gdyby zrobiła jakiś inny manewr, zmieniła hals lub zawróciła, to postąpił, jak można było najlepiej, żeby ją odnaleźć znowu następnego dnia. Powieki skleiły mu się od zmęczenia i nie otworzył oczu, aż przyszedł posłaniec powiedzieć, że wywołano pierwszą wachtę po północy.
Wiatr z zachodu, chociaż słabnący, przyniósł ze sobą lekkie zachmurzenie, dostateczne dla przysłonięcia gwiazd i pozbawienia księżyca, będącego już prawie w ostatniej kwadrze, prawie całego blasku. „Atropos”, wciąż żeglując na wiatr, teraz, przy tym słabnącym wietrze, już tylko flirtował z falami podbiegającymi mu do dziobu z prawej burty, wychodząc im elegancko na spotkanie, jak piękność w teatrze wyciągająca na scenie dłoń do kochanka. Otaczająca go ciemna woda dostosowała się jak gdyby do nastroju i mruczała jakieś miłe banalne słówka. Nic nie wskazywało, że gwałtowna śmierć może się czaić w pobliżu. Minuty upływały w błogiej bezczynności.
— Hej, pokład! — zawołał marynarz z salingu. — Chyba coś widzę, sir. Prosto z prawej strony dziobu.
— Chłopcze, skocz na saling z lornetką nocną — powiedział Turner, pełniący służbę wachtową, do stojącego przy nim swego pomocnika.
Minęła jedna minuta, dwie.
— Tak, sir — rozległ się nowy głos z salingu. — To sylwetka okrętu. Trzy mile… cztery… dobrze z prawej burty od dziobu.
Lornetki nocne obróciły się w tamtym kierunku.
— Możliwe — rzekł Turner.
Widniała tam maleńka plamka jakby nieco ciemniejsza od otaczającej ją nocy; Hornblower nic więcej nie mógł dojrzeć przez swoją lunetę. Nie spuszczając wzroku z plamki odniósł wrażenie, że jej namiar zmienia się.
— Nie wychylać za dużo steru! — mruknął do sternika.
Przez chwilę zaczął powątpiewać, czy ta plamka jest tam w ogóle; umysł mógł zasugerować jego oczy — zdarza się, że cała załoga widzi to samo, jeśli wbije sobie coś do głowy. Ale nie, jest tam na pewno i przesuwa się w poprzek dziobu „Atroposa” szybciej, niż można by to przypisać chwiejności kursu powodowanej złym sterowaniem. To chyba „Castilla”; zawróciła pewnie o północy i poszła z wiatrem, w nadziei pochwycenia łupu przez zaskoczenie. Gdyby nie sprzątnął niektórych żagli, weszłaby wprost na niego. Obserwatorzy hiszpańscy nie przykładali się do swojej pracy, bo fregata szła dalej swoim kursem.
— Na wiatr, panie Turner — rozkazał Hornblower i przeszedł do lewej burty, chcąc mieć „Castillę” na oku, w czasie gdy „Atropos” będzie przechodził na ostry bejdewind. „Castilla” utraciła już większą część korzyści płynących z pozycji po nawietrznej „Atroposa”, a za parę minut straci je do reszty. Sunące wolno chmury przedzieliły się; przez cienkie pasmo obłoku przebiło się nikłe światło, potem była znów ciemność, aż blask księżyca przedarł się przez szczelinę. Tak, to okręt; to „Castilla”, teraz już daleko po zawietrznej.
— Uwaga, pokład! Teraz dobrze ją widzę, sir. Z lewego baksztagu. Kapitanie, sir! Ona zawraca!
A więc jest. Jej żagle zalśniły jasno na moment w blasku księżyca, gdy wykonywała zwrot. Poprzednio nie udało się jej zaskoczyć nieprzyjaciela, próbuje więc na nowo.
— Panie Turner! Proszę położyć okręt na lewy hals.
Mały „Atropos” może w taką pogodę zabawić się z każdą dużą fregatą w zabawę „łap mnie, jak potrafisz”. Zawrócił i przeszedł na ostry bejdewind, znowu rufą do ścigającej go „Castilli”.
— Na salingu! Jakie żagle ma postawione nieprzyjaciel?
— Teraz stawia bombramsle, sir. Ma już postawione wszystkie żagle normalne oprócz bombramżagli.
— Proszę wywołać całą załogę, panie Turner. Postawić wszystkie normalne żagle.
Siła wiatru była wciąż jeszcze dostateczna, żeby po dodaniu grotżagli i bombramsli „Atropos”, przechyliwszy się początkowo mocno na burtę pod naporem wiatru, mógł znowu pomknąć lotem strzały. Hornblower obejrzał się na marsie i bombramsle „Castilli” rysujące się wyraźnie na czystym niebie pod księżycem. Nie trzeba było wiele czasu na stwierdzenie, że teraz „Atropos” szybko zyskuje na dystansie. Zastanawiał się, czy sprzątnąć część żagli, ale sprawa rozstrzygnęła się sama. Sylwetki znowu zwęziły się nagle.
— Hej, pokład! — rozległo się wołanie z salingu. — Nieprzyjaciel wykręcił ostro na wiatr, sir.
— Doskonale! Panie Turner, proszę łaskawie zarządzić wykonanie zwrotu przez rufę. Ustawić nas dziobem prosto na nią i sprzątnąć fokżagiel.
Terier uchylił się przed atakiem byka i teraz znowu następował mu na pięty. Nie mieli trudności z żeglowaniem za „Castilla” przez resztę nocy, prowadząc dokładną obserwację w okresach ciemności, żeby nie dać jej zwieść się tak, jak ją zwiódł „Atropos”. Bombramżagle i marsie „Castilli”, początkowo czarne jak atrament w świetle wstającej przed nimi jutrzenki, zmieniły kolor na biel kości słoniowej na tle błękitnego nieba. Hornblower wyobrażał sobie, jak dowódca hiszpański pieni się ze złości na widok tego zawziętego pościgu ze strony „Atroposa”, płynącego w ślad za nim z bezczelną bezkarnością. Okręty dzieliło od siebie siedem mil, ale dla wielkich osiemnastofuntowych dział „Castilli” równie dobrze mogło to być siedemdziesiąt, a do tego niewidoczny wiatr wiejący prosto od „Atroposa” w kierunku „Castilli” stwarzał mu dodatkową ochronę, osłaniającą go przed nieprzyjacielem, jak cudowna tarcza szklana, która odwróciła miecz bohatera w jednym z włoskich poematów epickich. „Atropos”, siedem mil po nawietrznej, był równie bezpieczny i wciąż równie widoczny jak magik saraceński z tego poematu.
Hornblower znowu poczuł znużenie. Był na nogach od północy po niecałych czterech godzinach odpoczynku. Bardzo pragnął dać odpocząć nogom i nie mniej silnie pragnął zamknąć zbolałe oczy. Wyniesiono hamaki na pokład, wymyto pokład i pozostało już tylko trzymać się pięt „Castilli”; w sytuacji jednak, gdy każda chwila mogła przynieść potrzebę szybkiej decyzji, nie odważył się zejść z pokładu — dziwna rzecz, teraz, gdy okręt szedł bezpieczny po nawietrznej, sytuacja była bardziej napięta niż wczoraj, gdy znajdował się po zawietrznej „Castilli”. Ale tak właśnie było. „Castilla” może w każdym nieoczekiwanym momencie wykręcić na wiatr, a do tego obie jednostki płynęły na błękitne Morze Śródziemne, gdzie za widnokręgiem mogły czekać na niego wszelkiego rodzaju niespodzianki.
— Proszę mi tu przynieść materac — rozkazał Hornblower.
Przyniesiono materac i ułożono go na rufie, przy odpływnikach. Hornblower rozciągnął się na nim, rozprostował zbolałe członki, położył głowę na poduszce i zamknął oczy. Wznoszenie się okrętu na wodzie i wbijanie dziobem w falę, wraz ze szmerem morza spod nawisu rufowego działało usypiająco. Światło przesuwało się po jego twarzy tam i z powrotem, a cienie żagli i takielunku tańczyły do wtóru ruchom okrętu. Spał — spał ciężko, nie śniąc, gdy „Atropos” wpływał na Morze Śródziemne, gdy wywołano wachtę, rzucono log, a nawet gdy trymowano reje, w miarę jak wiatr skręcał lekko na północ, posuwając się przed słońcem.
Gdy się ocknął, było popołudnie. Ogolił się przed lusterkiem zatkniętym za siatki hamakowe; wziął kąpiel pod pompą do zmywania pokładu i włożył przyniesioną mu czystą koszulę; zasiadł na pokładzie do posiłku złożonego z zimnego mięsa i reszty wspaniałego, miękkiego chleba zabranego na pokład w Gibraltarze, nieco już sczerstwiałego, lecz mimo to nieskończenie lepszego od sucharów okrętowych; a świeże masło, trzymane w chłodzie w kamionkowym naczyniu, pochodzące z tego samego źródła, smakowało wybornie. Gdy kończył ostatni kęs, wybiło siedem szklanek.
— Hej, pokład! Nieprzyjaciel zmienia kurs.
W mgnieniu oka zerwał się na nogi, talerz zjechał do odpływnika, a luneta znalazła się w jego dłoni bez świadomego udziału woli. Nie było co do tego wątpliwości. „Castilla” przeszła na kurs bardziej ku północy, idąc teraz półwiatrem. Zmiana nie była zbyt zaskakująca, gdyż oddalili się dobre dwieście mil od Kartageny; jeśli „Castilla” nie zamierzała płynąć dalej wprost na Morze Śródziemne, daleko na zawietrzną wszystkich baz hiszpańskich, to akurat był dla niej czas skręcić na północ, żeby dopłynąć do Minorki. Będzie szedł w ślad za nią, jak terier nękający byka, i zrobi ostatni skok na pięty tego byka pod portem Mahoń. Zresztą fakt zmienienia kursu przez „Castillę” nie musi oznaczać zwykłej ucieczki na Minorkę. Znajdowali się na samej trasie konwojów płynących po Morzu Śródziemnym z Sycylii i Malty.
— Proszę ster w prawo, panie Still. Utrzymywać kurs równoległy do hiszpana.
Było rzeczą rozsądną trzymać się tak daleko po nawietrznej „Castilli”, jak się tylko dało. Intensywne uczucie zadowolenia z życia odczuwane pięć minut temu ustąpiło podnieceniu, lekkiemu mrowieniu pod skórą. Dziesięć do jednego, że zmiana kursu „Castilli” nic nie znaczy, ale istnieje ta jedna dziesiąta. Osiem szklanek; stawiła się załoga na pierwszą psią wachtę.
— Hej, pokład! Przed dziobem nieprzyjaciela widać statek, sir!
A więc tak się rzecz miała.
— Niech pan wejdzie na saling, panie Smiley. Pan książę też może iść.
W ten sposób pokaże Jaśnie oświeconemu, że kara w marynarce wojennej anuluje przewinę i że okazuje mu się zaufanie, iż nie będzie więcej wyczyniał małpich sztuczek. Był to szczegół, o którym należało pamiętać mimo fali podniecenia wywołanej informacją z salingu. Jeszcze nie wiadomo, co może znaczyć ten statek tam, w przodzie, niewidoczny z pokładu. Ale nie wykluczone, że to brytyjski okręt wojenny, prosto na drodze „Castilli”.
— Dwa żagle! Trzy! Kapitanie, sir, to wygląda na konwój, dokładnie po zawietrznej.
Konwój, może być tylko brytyjski, a to oznacza obecność brytyjskiego okrętu wojennego wprost przed nimi, na drodze „Castilli”.
— Ster od wiatru i pełnym wiatrem w kierunku nieprzyjaciela. Proszę wywołać załogę, panie Still. Niech pan zarządzi alarm bojowy.
W czasie tego całego długiego okresu ucieczki i pościgu nie zarządzał alarmu bojowego. Nie chciał wdawać się w bój ze znacznie silniejszą „Castilla” i był zdecydowany unikać tego. Teraz oczekiwał boju — oczekiwał go z drżeniem niepokoju; czuł za to nienawiść do siebie, tym bardziej że załoga, usłyszawszy rozkaz, wzniosła radosny okrzyk, a wolna wachta zaczęła tłumnie wylewać się na pokład, szczerząc zęby w oczekiwaniu i podnieceniu, jak chłopaki ze szkoły. Pan Jones biegł spiesznie na pokład, zapinając po drodze guziki munduru; widocznie drzemał sobie spokojnie podczas wachty popołudniowej. Jonesowi przypadnie dowodzenie „Atroposem”, jeśli jemu coś się stanie, jeśli pocisk urwie mu nogę albo rozniesie go na krwawe szczątki. Dziwna sprawa, że myśl o przejęciu przez Jonesa odpowiedzialności za okręt wzburzyła go tak samo jak poprzednie. Mimo to trzeba było zaznajomić Jonesa z bieżącą sytuacją i powiedzieć mu, co trzeba robić. Uczynił to w trzech krótkich zdaniach.
— Rozumiem, sir — powiedział Jones, pociągając za swój długi podbródek. Hornblower nie był taki pewny, czy Jones wszystko zrozumiał, ale nie mógł poświęcić mu więcej czasu.
— Na salingu! Co z tym konwojem!
— Jeden ze statków zmienił kurs. Kieruje się w naszą stronę.
— Poznajecie go?
— Wygląda jak okręt wojenny, sir. Widzę tylko jego bombramsle, sir.
— Panie Horrocks, proszę nadać nasz tajny sygnał i nasz znak rozpoznawczy.
Okręt kierujący się na „Castillę” może być tylko okrętem wojennym, eskortującą jednostką. Hornblower miał nadzieję, że to jedna z tych większych fregat, będąca w stanie zmierzyć się z „Castilla” z mniej więcej równymi szansami. Znał jednak większość fregat pod dowództwem Collingwooda: „Syriusza”, „Najadę”, „Hermione” — przeważnie były to jednostki uzbrojone w trzydzieści dwa działa dwunastofuntowe, którym trudno byłoby stawić czoło czterdziestu czterem osiemnastofuntówkom „Castilli”, chyba że będą sprawnie prowadzone, że „Castilla” będzie bić się słabo i że on będzie miał możność wmieszać się w bój. Wytężył wzrok, starając się dojrzeć coś przez lunetę, ale z pokładu nie było jeszcze widać okrętu brytyjskiego, a „Castilla” dalej szła śmiało fordewindem. Przygotowania do boju były już prawie ukończone; odmocowywano właśnie działa.
— Sygnał, sir!
Horrocks czekał w pogotowiu z książką sygnałową, gdy marynarz z salingu podawał, jakie widzi flagi.
— Prawidłowa odpowiedź na tajny sygnał, sir. A oto jej znak rozpoznawczy. To „Nightingale”, sir, dwadzieścia osiem dział. Dowódca kapitan Ford, sir.
Prawie najmniejsza z fregat, mająca tylko dziewięciofuntowe działa na pokładzie głównym. Trzeba prosić Boga, żeby Ford miał dosyć rozsądku, by nie wdawać się w walkę z „Castilla”. Musi starać się wymanewrowywać ją, angażować w rozgrywkę, a potem, gdy przybędzie „Atropos”, mogą zastosować jakąś ciekawą taktykę, aż zestrzelą na „Castilli” kilka drzewc i postawią ją w niekorzystnej sytuacji. Potem będą już mogli ostrzelać ją ogniem flankowym i osłabić, podejść bliżej i dobić. Dowódca „Castilli” dał poznać, że pojął z grubsza sytuację; przychwycony między dwoma nieprzyjacielskimi jednostkami, tak że nie będzie w stanie uniknąć boju, jeśli zostanie do tego zmuszony, skierował się swoją maksymalną szybkością w stronę jednostki łatwiej dla niego dostępnej, aby ją zaatakować; szedł wciąż pod wszystkimi żaglami, chcąc jak najszybciej rozpocząć bój, zanim „Atropos” zdąży przyjść na pomoc. Ma wszelkie dane spodziewać się, że obróci „Nightingale” we wrak, żeby potem ruszyć przeciwko „Atroposowi”. Jeśli mu się to uda — och, jeśli mu się uda! — przed „Atroposem” stanie straszliwy problem, czy podjąć walkę, czy nie.
— Okręt przygotowany do boju, sir — zameldował Jones.
— Doskonale.
Teraz złapał ją w swoją lunetę; daleki żagiel, hen za „Castilla”. Gdy patrzył, bombramżagle znikły, a pojawiły się pod nimi bramsle. „Nightingale” zmniejszała liczbę postawionych żagli do „ożaglowania bojowego”, gotując się do walki. Hornblower mało wiedział o Fordzie. Miał reputację dobrego, bojowego kapitana. Daj Boże, aby cechowała go również rozwaga. Ford był daleko przed nim na liście dowódców marynarki wojennej, nie może mu zatem kazać, aby trzymał się z dala.
„Castilla” dalej gnała w kierunku „Nightingale”.
— Sygnał, sir. Numer 72. „Związać bliżej nieprzyjaciela!”
— Potwierdzić!
Hornblower czuł na sobie oczy Jonesa i Turnera. W podtekście sygnału może być nagana, że nie czyni, co w jego mocy, aby włączyć się w walkę. Z drugiej strony może po prostu oznaczać, że czeka ich bój. Teraz marsie „Nightingale” wysunęły się ponad widnokrąg; idąc ostro na wiatr śpieszyła ile sił, żeby stawić czoło „Castilli”. Oby tylko Ford poczekał pół godziny — „Atropos” wciąż zyskiwał na dystansie w stosunku do „Castilli”. Nie, pędzi jednak, żeby stoczyć potyczkę, nim „Atropos” zdąży nadpłynąć; gra na korzyść „Castilli”. Fregata wzięła teraz dolne żagle na gejtawy i zwijała bombramsle, szykując się do starcia. Oba okręty gnały razem; białe żagle na niebieskim morzu, pod błękitnym niebem. Były w jednej linii z miejsca, gdzie Hornblower oglądał je przez lunetę, prosto w linii, tak że trudno było ocenić odległość między nimi. Teraz obracały się — „Nightingale” odpadała od wiatru w miarę zbliżania się „Castilli”. Wygląda, jakby wszystkie maszty zlały się w jeden. Ford musi pozostać z dala i postarać się zestrzelić drzewce.
Nagle dym skłębił się wokół okrętów; wystrzelono pierwsze salwy burtowe. Wydawało się, że okręty sczepiły się już w walce — chociaż było to niemożliwe. Jeszcze nie czas sprzątać grotżagle i bombramsle; im szybciej włączą się do walki, tym lepiej. Teraz po niebieskiej wodzie przetoczył się ciężko huk tych pierwszych salw, jak odgłos grzmotu. Dym odpływał z miejsca walki długą ławicą. Znowu podniósł się kłębem; armaty, załadowane ponownie, oddawały następną salwę burtową, a maszty wciąż były blisko siebie — czyżby Ford był tak głupi, żeby sczepić się rejami? Znowu długi łoskot dział. Okręty obracały się w chmurze dymu; widział, jak zmienia się nad nim położenie masztów, ale nie mógł odróżnić jednego okrętu od drugiego. Walił się maszt z rejami, żaglami i całą resztą; to musi być stenga grotmasztu „Nightingale”, choć myśl ta była przerażająca. Czekanie na włączenie się do walki wydawało się przeciągać w nieskończoność. Dym z armat i grzmot armat. Nie chciał wierzyć lunecie, że pokazuje mu prawdę, gdy zbliżając się widział coraz wyraźniej szczegóły. Oba okręty były sczepione ze sobą, to nie ulegało wątpliwości. A to jest „Nightingale” — już bez stengi grotmasztu. Stoi pod kątem do burty „Castilli”, dziobem w jej stronę. Wiatr dalej obracał okręty, tak jakby stanowiły jeden. „Nightingale” musiała wczepić się w „Castillę” bukszprytem albo zaczepić kotwicą o podwięzia wantowe fokmasztu. Wszystkie działa „Castilli” mogą strzelać celnie, praktycznie omiatając „Nightingale” każdą salwą burtową, natomiast ogień „Nightingale” jest chyba prawie nieskuteczny. Czy potrafi się oderwać? Poszedł za burtę jej fokmaszt, z całym osprzętem; teraz nie ma prawie możliwości wyplątać się ze zwarcia.
Marynarze u dział zawyli na ten widok.
— Cisza! Panie Jones, proszę sprzątnąć dolne żagle.
Co powinien zrobić? Powinien zajść „Castillę” od dziobu albo od burty i omieść ją ogniem flankowym, a potem wykonać zwrot i powtórzyć to samo. Ale trudno będzie ostrzeliwać dziób „Castilli” nie trafiając w „Nightingale”; nie tak łatwo przeciąć jej drogę za rufą; będzie musiał znaleźć się po zawietrznej, to zaś spowoduje zwłokę w ponownym włączeniu się do boju. A oba okręty wciąż kołysały się mocno, nie tylko od wiatru, lecz także od odrzutu swoich dział. Przypuśćmy, że zechce odsunąć się trochę z „Atroposem”, wtedy okręty tak się obrócą, że „Nightingale” znajdzie się pod jego obstrzałem, i „Atropos” będzie musiał znów przechodzić na nawietrzną, żeby móc na powrót włączyć się do walki. Byłby to sromotny obrót rzeczy, a inni dowódcy usłyszawszy o tym pomyśleliby, że celowo wycofał się z ognia. Mógłby postawić swój okręt przy nie zaangażowanej burcie „Castilli”, ale jego krucha konstrukcja drewniana nie przetrzymałaby potężnej salwy burtowej z „Castilli”; „Atropos” w kilka minut zamieniłby się we wrak. A przecież „Nightingale” już jest wrakiem. Musi ulżyć jej zaraz, natychmiast.
Byli teraz zaledwie o milę od sczepionych okrętów i zbliżali się szybko do nich. Lata doświadczenia na morzu nauczyły go, jak szybko mijają te ostatnie minuty, gdy okręty potrzebują się nawzajem.
— Wezwać obsługę dział lewej burty — powiedział. — Wszystkich, celowniczych i całą resztę. Uzbroić ich do abordażu. Uzbroić wszystkich na okręcie, którzy są wolni od wacht. Zostawić obsadę brasów sterżagla.
— Tak jest, sir.
— Piki, pistolety i kordelasy, chłopcy — rzucił do marynarzy, którzy z zapałem tłoczyli się do skrzynek z bronią. — Panie Smiley, proszę zebrać swoją obsadę marsa na przodzie okrętu, przy dziale nr 1. Prawa burta. Przygotować się do natarcia. Młody Smiley był najlepszy ze wszystkich pod względem bojowości, lepszy od nerwowego Jonesa, ograniczonego Stilla i starego Turnera. Należało zatem jemu powierzyć dowództwo na drugim końcu okrętu. Tu, na rufie, on sam będzie miał wszystko na oku. Uświadomił sobie, że jeszcze nie wziął broni. Jego szpada — ta, którą miał u boku w czasie audiencji na dworze królewskim — była tanią szpadą. Pewnie słabo hartowaną; nigdy nie było go stać na dobrą szpadę. Podszedł do skrzyni z bronią i wziął dla siebie kordelas, wyjął go z pochwy, a pochwę rzucił na pokład; założył pętlę kordelasa na nadgarstek i stał z obnażonym ostrzem w ręku; promienie słońca prażyły mu twarz.
Zbliżali się do „Castilli”; dzieliła ich tylko odległość kabla, a wydawało się, że mniej. Trzeba było bardzo uważać, żeby stanąć przy samej burcie.
— Rumb w lewo — rzucił do sternika.
— Jest rumb w lewo — odpowiedział sternik jak echo.
Dyscyplina sprawiała, że sternik z całą starannością wykonywał swoje zadanie, mimo że otwierały się furty strzelnicze w lewej burcie „Castilli”, że przy tak małej odległości lufy dział wycelowane były prosto w nich i że można było widzieć przez furty twarze artylerzystów patrzących przez celowniki. O Boże, nadchodzi!
— Uwaga, ster powoli w lewo. Wykonać łagodnie zwrot.
Jakby nadszedł koniec świata, runęła salwa na okręt, niszcząc wszystko i gruchocąc; rozległy się jęki, przerażające trzaski, w słońcu zawirowały drobinki pyłu wznieconego uderzeniami pocisków armatnich. Odłamki świstały w powietrzu, a potem okręt przechylił się na bok, w kłęby dymu prochowego wypływającego z luf armat. Ale Hornblower musiał w tym momencie myśleć tylko o jednej rzeczy.
— Uwaga! Prawo na burtę. Na brasach! Stermarsel dookoła!
Między burtami obu okrętów była wąska szczelina, do całkowitego styku brakowało kilku cali. Jeśli „Atropos” mocno uderzy, może się odbić i poszerzyć tę szczelinę; jeśli jego ruch do przodu nie zostanie zahamowany, może przepchnąć się w przód i obrócić. W wyższych burtach „Castilli” furty strzelnicze były nad furtami „Atroposa”. Przy swoim nieckowatym kształcie „Atropos” nie miał burt nachylonych ku środkowi. Jego nadburcia nadawały się do zwarcia — na to właśnie liczył Hornblower.
— Prawa burta! Ognia!
Piekielny trzask salwy burtowej; dym skłębił się, wymalowaną na pomarańczowo burtę „Castilli” rozdarły kule karonad; ale nie ma chwili czasu, żeby myśleć o tym.
— Za mną!
W górę, po burcie „Castilli”, w kłębiącym się dymie, przez który przebijają się promienie słoneczne; w górę po burcie, z kordelasami w dłoni, w szale bojowym. Z góry patrzy na niego wykrzywiona twarz. Uderzać, wymachując ciężką klingą jak siekierą. Wyrwać ostrze i następny cios w inną twarz. Naprzód. Złote lamówki, chuda, brunatna twarz przecięta czarnym wąsikiem, wymierzone w niego cienkie ostrze; odtrącić na bok i uderzać, i uderzać, i uderzać, każdym gramem siły, z całą szybkością, na jaką go stać; położyć słabą obronę i znowu uderzać bez pardonu. Potknąć się o coś i odzyskać równowagę. Przerażone, wytrzeszczone na niego oczy tych u steru, nim uciekną przed jego furią. Żołnierz w mundurze, z bandoletem, podnoszący ręce w geście poddania; jakaś pika wysuwa się obok nie wiadomo skąd i wbija w jego odsłoniętą pierś. Pokład rufowy oczyszczony, ale nie ma czasu na oddech; krzyknąć „Za mną” i rzucić się na pokład główny.
Coś uderzyło w klingę jego kordelasa, aż wstrząs sparaliżował mu rękę — chyba kula z pistoletu. Przy grotmaszcie zwarta gromada marynarzy, lecz nim zdążył dobiec do nich, las pik od burty obrócił ją w pierzchające grupki. Teraz nagły zryw nieprzyjaciela, strzały z pistoletów, ale już opór złamany, a Hornblower ma przed sobą parę rozjuszonych oczu i widzi, że to ktoś w mundurze angielskim, twarz Anglika zupełnie mu nieznana — midszypmen na czele oddziału abordażujących z „Nightingale” wdarł się na „Castillę” po bukszprycie swego okrętu.
Mógł stanąć wreszcie pośród zniszczenia i trupów; szaleństwo odpływało od niego, pot zalewał mu oczy i oślepiał go. Ale raz jeszcze musiał pomyśleć jasno i zmusić się do działania. Musi przerwać trwające wciąż zabijanie, zorganizować rozbrajanie jeńców i skupienie ich wszystkich przy burcie okrętu. Musi też pamiętać o słówku podziękowania dla Smileya, którego minął na trapie dziobowym we krwi i kłębach dymu. Wyrosła przed nim ciężka postać dyszącego gwałtownie Eisenbeissa, z zakrwawionym kordelasem, wyglądającym w jego wielkiej dłoni jak dziecinna zabawka. Jego widok wywołał w nim wściekłość.
— Co, u diabła, pan tu robi, doktorze? Niech pan wraca na pokład i zajmie się rannymi. Nie wolno ich panu zostawiać samych.
Uśmiech do księcia, a potem musiał zwrócić uwagę na mężczyznę o cienkim nosie i długiej, szczurzej twarzy.
— Kapitan Hornblower? Moje nazwisko Ford.
Chciał ująć wyciągniętą dłoń, ale musiał najpierw zsunąć pętlę kordelasa z nadgarstka i przełożyć broń do drugiej ręki.
— Wszystko dobre, co się dobrze kończy — powiedział Ford. — Przybył pan na czas, kapitanie, ale w ostatniej chwili.
Nie ma sensu próbować wykazywać starszemu jego błędy. Wymienili uścisk dłoni, stojąc na trapie zdobytej „Castilli” i patrząc na sczepione ze sobą trzy okręty, rozbite i zniszczone. Daleko w kierunku zawietrznym długi ogon dymu prochowego, dryfujący nad błękitnym morzem, rozpraszał się powoli pod błękitem nieba.
Rozdział XXI
Dzwony kościelne Palermo biły jak zawsze w sennym upale poranka. Ich dźwięk niósł się po wodzie zatoki, Gońca d'Oro, złotej muszli obejmującej perłę Palermo. Wpływając do zatoki na „Atroposie” Hornblower słyszał ich echo od Monte Pellegrino do Zaffarano. Ze wszystkich dźwięków muzycznych tego nie znosił najbardziej, toteż patrzył niecierpliwie na okręt dowodzony przez oficera starszego stażem, czekając aż rozpocznie salut i zagłuszy ten doprowadzający go do szału hałas. Gdyby nie te dzwony kościelne, byłaby to szczęśliwa chwila, dramatyczna w swojej wymowie. „Nightingale” z awaryjnym takielunkiem, utrzymywana na powierzchni przez pompy wypompowujące z niej strumienie przejrzystej wody, „Atropos” z pośpiesznie zatkanymi dziurami od kul w burtach i „Castilla”, też pogruchotana i rozdarta pociskami, z flagą eskadry „białej” dumnie powiewająca nad czerwono-złotą banderą hiszpańską. Niewątpliwie nawet Sycylijczycy muszą odczuć dramatyzm tego wejścia. A żeby przyjemność była jeszcze większa, opodal stała na kotwicach trójka angielskich okrętów wojennych; przynajmniej ich załogi będą się gapić na dumną procesję; przynajmniej one odczują wymowę wyglądu nowo przybyłych jednostek; pomyślą o zgiełku i szale bitewnym, o męce rannych i żałobnej ceremonii chowania zmarłych.
Palermo wyglądało sennie, gdy okręty stawały tam na kotwicach i gdy opuszczono na wodę łodzie (i one były w łaty, z pośpiesznie ponaprawianymi uszkodzeniami od pocisków) zabrały się do nowych czynności. Przewożono do szpitala na lądzie rannych, jęczących lub oniemiałych z bólu, jedna wyładowana łódź za drugą; następnie trzeba było przetransportować pod strażą jeńców — w widoku tych łodzi wyładowanych synami dumnego narodu, wiezionymi do niewoli, do ponurych czterech ścian, z wszelkimi oznakami klęski, był również patos. Należało także wykonać inne zadanie transportowe, przewieźć na „Nightingale” czterdziestu świeżych ludzi w miejsce czterdziestki wypożyczonej fregacie przez „Atroposa”. Wracający byli wycieńczeni, z zapadłymi policzkami, zarośnięci i brudni. Spali siedząc w łodziach na ławkach i zapadali ponownie w sen, gdy tylko weszli na pokład, padając jak martwi przy działach, ponieważ harowali po zwycięstwie jedenaście dni i nocy, doprowadzając zgruchotaną „Nightingale” do jakiego takiego ładu.
Tyle było do zrobienia, że dopiero wieczorem u Hornblower znalazł wolną chwilę, żeby otworzyć czekające na niego dwa prywatne listy. Drugi został wysłany zaledwie przed sześcioma tygodniami; szybko przebywszy drogę z Anglii, nie czekał długo na przybycie „Atroposa” do Palermo, nowej bazy Floty Śródziemnomorskiej. Maria czuła się dobrze, tak samo dzieci. Małego Horatia wszędzie teraz pełno, pisała Maria, jest ruchliwy niby piłeczka od krykieta, a mała Maria to złote dziecko, prawie wcale nie płacze, chociaż będzie jej się chyba wyrzynać ząbek, rzadki wypadek u pięciomiesięcznego maleństwa. Sarna Maria czuje się szczęśliwa w Southsea, ze swoją matką, chociaż brak jej męża i chociaż matka psuje dzieciaki w sposób, który, czego obawia się Maria, nie spodobałby się jej najdroższemu.
Listy z domu; listy o małych dzieciach i drobnych domowych niesnaskach; uchyliły one na chwilę zasłony, żeby ukazać inny świat, tak diametralnie nie podobny do tego świata niebezpieczeństw, trudów i wysiłku prawie nie do zniesienia. Mały Horatio kręci się wszędzie po domu na swoich ruchliwych nóżkach, maleńkiej Marii wyrzyna się pierwszy ząbek, podczas gdy tu wojska tyrana przeszedłszy przez całą długość Włoch czekają zmasowane przy Cieśninie Messyńskiej na okazję do następnego skoku i ponownego podbicia Sycylii, gdy zaledwie mila wody — i brytyjska marynarka — powstrzymują ich marsz do przodu. Anglia walczy o życie przeciwko całej Europie zjednoczonej pod wodzą jednego tyrana o straszliwej energii i przebiegłości.
Nie, nie cała Europa, Anglia ma jeszcze sprzymierzeńców — Portugalię pod rządami obłąkanej królowej, Szwecję, gdzie panuje pomylony król, i Sycylię rządzoną przez łajdaka. Ferdynand, król Neapolu i Sycylii — król Obojga Sycylii — zły, okrutny, samolubny; brat króla Hiszpanii, dawniej najbliższego sprzymierzeńca Bonapartego; Ferdynand, żądny krwi i gorszy tyran niż sam Bonaparte, pozbawiony czci i wiary, który utracił jeden ze swoich dwóch tronów i utrzymywał się na drugim tylko dzięki potędze brytyjskiej, a który mimo to zdradziłby swoich sprzymierzeńców dla jednej chwili zadowolenia swoich żądz, którego więzienia zapchane są więźniami politycznymi, zaś szubienice trzeszczą pod ciężarem podejrzanych. Porządni ludzie, dzielni ludzie cierpią i umierają we wszystkich częściach świata, podczas gdy Ferdynand poluje w swoich sycylijskich włościach, nikczemna królowa kłamie, intryguje i zdradza, a Maria pisze proste liściki o dzieciach.
Lepiej myśleć o obowiązkach, niż dumać nad tymi anomaliami nie do rozwiązania. Oto pismo od lorda Williama Bentincka, brytyjskiego ministra w Palermo. „Zgodnie z ostatnimi wiadomościami od wiceadmirała dowodzącego na Morzu Śródziemnym ma on zjawić się w bardzo krótkim czasie w Palermo ze swoim okrętem flagowym. Jego ekscelencja pragnie w związku z tym poinformować kapitana Horatia Hornblowera, że zdaniem jego ekscelencji najlepiej byłoby, gdyby kapitan Horatio Hornblower przystąpił niezwłocznie do niezbędnych napraw „Atroposa”. Jego ekscelencja zwróci się do władz morskich jego sycylijskiej królewskiej mości o udostępnienie kapitanowi Hornblowerowi wszelkich urządzeń, jakie mogłyby mu być potrzebne”.
Lord William mógł być — i był niewątpliwie — człowiekiem zacnego charakteru i o liberalnych poglądach, co jest rzadkością u syna księcia, ale słabo się orientował w kwestii funkcjonowania stoczni sycylijskiej. W ciągu następnych trzech dni Hornblower nie uzyskał niczego z pomocą władz sycylijskich. Turner zalewał ich potokami słów w lingua franca, a Hornblower schował dumę do kieszeni i wygłaszał błagalne mowy po francusku, mając nadzieję, że przez dodawanie końcówek „o” i „a” przekazuje po włosku, o co mu chodzi, ale nawet gdy go rozumiano, jego żądania nie były spełniane. Płótno? Liny? Blacha ołowiana dla załatania dziur po pociskach? Wyglądało, jakby w ogóle o czymś takim nie słyszeli. Po tych trzech dniach Hornblower przeciągnął znowu okręt do basenu portowego i przystąpił do naprawy swoimi własnymi zasobami i rękami swoich własnych ludzi, ciężko harujących w upale, pocieszając się trochę faktem, że kłopoty kapitana Forda — „Nightingale” została przechylona po stępkę — były jeszcze większe niż jego. Ford, by przechylić okręt dla załatania dna, musiał wyładować zapasy, postawić straż dla ochrony przed ich rozkradzeniem przez Sycylijczyków, gdy tymczasem ludzie z jego załogi znikali w uliczkach Palermo, żeby oddawać w zastaw odzież i nabyć mocne sycylijskie wino.
Hornblower z ulgą powitał „Oceana” wpływającego dumnie do Palermo, z flagą wiceadmiralska na fokmaszcie; był przekonany, że gdy zamelduje, iż jego okręt może być gotowy pod każdym względem do wyjścia w morze w ciągu jednego dnia, otrzyma rozkaz dołączenia do floty. A do niczego bardziej nie było mu spieszno.
Zgodnie z przewidywaniami rozkaz nadszedł wieczorem, gdy wrócił na okręt po złożeniu ustnego sprawozdania o swych poczynaniach i wręczeniu raportu na piśmie. Collingwood wysłuchał wszystkiego, co Hornblower miał do powiedzenia, złożył mu w odpowiedzi bardzo przyjemne gratulacje, odprowadził do burty ze swoją zwykłą uprzejmością i oczywiście dotrzymał przyrzeczenia w sprawie rozkazów. Hornblower czytał je zamknięty w kabinie, gdy gig z „Oceanu” dostarczył je na „Atroposa”; były wyrażone w chwalebnie krótkiej formie. „Proszono go i żądano od niego, „aby pojutrze, siedemnastego bieżącego miesiąca” udał się jak najśpieszniej na wyspę Ischia, zameldował się u komodora Harrisa i przyłączył się do eskadry blokującej Neapol”.
Tak więc przez cały następny dzień załoga „Atroposa” pracowała w pocie czoła, kończąc przygotowania do wyjścia okrętu w morze. Hornblower ledwo zauważył ruch wokół „Oceanu” — rzecz normalna dla jednostki flagowej głównodowodzącego w stolicy jego sprzymierzeńca. Był zły, że widok przepływającego obok barkasa admiralskiego oderwał na chwilę załogę od pracy, a jeszcze bardziej, kiedy łódź królewska, z banderą sycylijską, zdobna w lilie burbońskie, przesunęła się przed „Atroposem”, płynąc z wizytą na „Ocean”. Ale tego należało się spodziewać. Gdy ziejące upałem popołudnie zaczęło przechodzić w przyjemny wieczór, znalazł czas na przećwiczenie załogi zgodnie z nowym rozkładem wacht i planem stanowisk bojowych — tylu miał zabitych, że trzeba było zmienić całkiem organizację. Stał w świetle płomiennego zachodu, obserwując marynarzy zbiegających z want po postawieniu marsli.
— Sygnał z okrętu flagowego, sir — powiedział Smiley, przerywając mu skoncentrowany tok myśli. „Dowódca do »Atroposa«. Stawić się na pokładzie!”
— Proszę wezwać mój gig — rozkazał Hornblower. — Panie Jones, pan przejmie dowództwo.
Po desperackim pośpiechu przy przebieraniu się w lepszy mundur szybko zszedł do gigu czekającego pod burtą okrętu. Collingwood przyjął go w kabinie, którą dobrze pamiętał; paliły się już srebrne lampy, a pod dużymi oknami rufowymi stały niezwykłe kwiaty o nie znanych mu nazwach. Na twarzy Collingwooda malował się dziwny wyraz, mieszanina strapienia, współczucia i irytacji. Hornblower przystanął na jego widok z bijącym sercem. Nie pamiętał nawet, czy oddał odpowiedni ukłon. Przebiegło mu przez myśl, że może Ford wyraził się źle po jego zachowaniu podczas ostatniej bitwy. Może czeka go sąd wojenny i ruina.
U boku Collingwooda stał wysoki, elegancki mężczyzna we fraku, z wstęgą i gwiazdą orderu.
— Milordzie — przemówił Collingwood — to jest kapitan Horatio Hornblower, zdaje się, że korespondował już pan z jego ekscelencją, kapitanie. Lord William Bentinck.
Hornblower znowu się skłonił, a pracujący gorączkowo umysł podpowiedział mu, że sprawa nie może mieć nic wspólnego z bitwą z „Castilla” — minister by się tym nie zajmował; ze swej strony Collingwood trzymałby raczej obcych z dala od jakiejkolwiek skandalicznej sprawy w marynarce.
— Jak się pan miewa, sir? — zapytał lord William.
— Dziękuję, milordzie, bardzo dobrze.
Obaj lordowie patrzyli na Hornblowera, a on na nich, starając się wyglądać spokojnie podczas tych długich jak wiek sekund.
— Obawiam się, Hornblower, że mam dla pana złe nowiny — przemówił wreszcie ze smutkiem Collingwood.
Hornblower powstrzymał się od zapytania „Co się stało?” Wyprostował się jeszcze bardziej i starał się patrzyć Collingwoodowi w oczy bez drżenia.
— Jego królewska mość król Sycylii — ciągnął Collingwood — potrzebuje okrętu.
— Tak, milordzie?
Hornblower nie był wciąż mądrzejszy niż przedtem.
— Podbiwszy ląd stały Bonaparte położył ręce na Sycylijskiej Marynarce Wojennej. Niedbalstwo… dezercja… rozumie pan. I teraz jego królewska mość nie ma okrętu do swojej dyspozycji.
— Tak, milordzie. — Hornblower już się domyślał, o co chodzi.
— Płynąc dziś rano z wizytą na „Ocean” jego królewska mość widział „Atroposa”, świeżo odmalowanego. Jak zauważyłem, kapitanie, świetnie pan sobie poradził z ponownym wyposażeniem swojej jednostki.
— Dziękuję, milordzie.
— Jego królewska mość uważa, że nie wypada, aby panując na wyspie nie miał okrętu.
— Rozumiem, milordzie.
Tu wmieszał się Bentinck szorstkim tonem.
— W tym rzecz, Hornblower, że król zażądał, aby oddano pański okręt pod jego flagę.
— Tak, milordzie.
Nic teraz nie znaczyło. Nic nie miało wartości.
— A ja poradziłem jego lordowskiej wysokości — ciągnął Bentinck, wskazując na Collingwooda — że z najwyższych względów państwowych należy zgodzić się na to.
Bezdennie głupi monarcha pożąda świeżo odmalowanej zabawki. Hornblower nie mógł powstrzymać się od protestu.
— Trudno mi uwierzyć, milordzie, że to rzecz konieczna — rzekł.
Przez chwilę jego ekscelencja patrzył zdumiony na nędznego młodszego kapitana, kwestionującego jego opinię, lecz się opanował w sposób godny podziwu i zniżył się do udzielenia wyjaśnień.
— Mam na wyspie oddziały brytyjskie w sile sześciu tysięcy — powiedział szorstkim tonem. — Przynajmniej nazywają je brytyjskimi, lecz połowa z tego to korsykańskie oddziały konne i Chasseurs Britanniąues, dezerterzy francuscy w brytyjskich mundurach. Dzięki nim jednak mogę chronić cieśninę przed Bonapartem, jak długo król okazuje mi dobrą wolę. Bez tego — jeśli armia sycylijska zwróci się przeciwko nam — jesteśmy zgubieni.
— Musiał pan, kapitanie, słyszeć o królu — wtrącił delikatnie Collingwood.
— Trochę, milordzie.
— Zniszczy wszystko dla kaprysu — rzekł Bentinck. — Teraz, kiedy Bonaparte widzi, że nie przejdzie cieśniny, szuka ugody z Ferdynandem. Obieca mu tutejszy tron w zamian za sprzymierzenie się z nim. A Ferdynand może się zgodzić. Rad by tu mieć oddziały francuskie bardziej niż brytyjskie i być satelitą — czy jak on teraz uważa — jeśliby to znaczyło wyrównanie rachunku wobec nas.
— Rozumiem, milordzie — powiedział Hornblower.
— Gdy będę miał więcej wojska, inaczej z nim pogadam — ciągnął Bentinck. — Ale teraz…
— „Atropos” to najmniejsza jednostka, jaką mam na Morzu Śródziemnym — dodał Collingwood.
— A ja jestem najmłodszym dowódcą — Hornblower nie potrafił się powstrzymać od tej gorzkiej uwagi. Zapomniał nawet dodać „milordzie”.
— I to prawda — przyznał Collingwood.
W opartej na dyscyplinie służbie oficer jest durniem, jeśli żali się na traktowanie go w określony sposób, spowodowane jego niższym stopniem służbowym. Ponadto było rzeczą jasną, że Collingwoodowi bardzo się nie podobała ta sytuacja.
— Rozumiem, milordzie — rzekł Hornblower.
— Lord William ma pewne propozycje, które mogłyby złagodzić ten cios — dodał Collingwood, i Hornblower przesunął spojrzenie na lorda.
— Może pan zatrzymać dowództwo nad „Atroposem” — powiedział Bentinck — co za chwila radości, jedna przelotna chwila! — jeśli przejdzie pan na służbę do Sycylijczyków. Jego królewska mość mianuje pana komodorem i może pan podnieść komodorski proporzec. Jestem również pewny, że otrzyma pan od niego wysokie odznaczenie.
— Nie — powiedział Hornblower. Nic innego nie mógł chyba powiedzieć.
— Myślałem właśnie, że tak pan odpowie — odezwał się Collingwood. — A jeśli list ode mnie do Admiralicji ma jakieś znaczenie, to po powrocie do Anglii może się pan spodziewać mianowania dowódcą fregaty, do czego upoważnia pana pańskie obecne miejsce na liście dowódców.
— Dziękuję, milordzie. Mam zatem wracać do Anglii?
Zobaczy więc Marię i dzieci.
— Obawiam się, kapitanie, że nie widzę innej możliwości i sądzę, że pan to rozumie. Jeśli jednak ich lordowskie moście uznają za stosowne wysłać tu pana z powrotem jako dowódcę nowego okrętu, nikt nie będzie się bardziej z tego cieszył niż ja.
— Jakiego rodzaju człowiekiem jest pański pierwszy oficer? — zapytał Bentinck.
— No cóż, milordzie… — Hornblower przeniósł spojrzenie z Bentincka na Collingwooda. Trudno jest potępiać publicznie nawet kogoś tak mało wartego jak Jones. — Jest to człowiek dosyć wartościowy. Fakt, że jest Johnem Jonesem Dziewiątym na liście poruczników nie pozwolił mu dotąd awansować.
Chłodny błysk pojawił się w oku Bentincka.
— Myślę, że będzie Johnem Jonesem Pierwszym na liście Sycylijskiej Marynarki Wojennej.
— Mam nadzieję, milordzie.
— Sądzi pan, że przyjmie służbę jako dowódca u króla Obojga Sycylii?
— Byłbym zdziwiony, gdyby nie przyjął.
To dla Jonesa jedyna szansa awansowania na kapitana i przypuszczalnie Jones wie o tym, choćby nie wiem jak usprawiedliwiał się za to sam przed sobą.
W tym momencie Collingwood znów włączył się do rozmowy.
— Józef Bonaparte także ogłosił się właśnie w Neapolu królem Obojga Sycylii — zauważył. — Mamy więc teraz cztery Sycylie.
Wszyscy roześmieli się i to była chwila odprężenia dla Hornblowera przed nawrotem smętnego nastroju, gdy przypomniał sobie, że musi oddać okręt doprowadzony przez niego do stanu doskonałości, z załogą tak starannie przeszkoloną, i swoją zaszczytną pozycję na Morzu Śródziemnym. Zwrócił się do Collingwooda.
— Jakie są pańskie rozkazy, milordzie?
— Otrzyma je pan oczywiście na piśmie. Na razie informuję pana ustnie, że ma pan się nie ruszać, póki nie dostanie pan oficjalnego zawiadomienia o przekazaniu pańskiego okrętu pod banderę sycylijską. Rozdzielę pańską załogę po jednostkach floty — mogę mieć z niej pożytek.
Niewątpliwie — przypuszczalnie każdy okręt pod dowództwem Collingwooda cierpiał na brak załogi, i z radością powita przydział wyszkolonych marynarzy.
— Tak, jest milordzie.
— Księcia wezmę na mój okręt flagowy — mam u siebie wakat.
Książę spędził siedem miesięcy na korwecie; prawdopodobnie w tym czasie nauczył się więcej, niż mógłby się nauczyć w ciągu siedmiu lat pobytu na okręcie admiralskim.
— Tak jest, milordzie — Hornblower odczekał chwilę; trudno mu było mówić dalej. — A pańskie rozkazy w stosunku do mnie osobiście?
— „Aquila” — opróżniony transportowiec wojskowy — odpływa niezwłocznie do Portsmouth bez konwoju, ponieważ to szybki statek. Konwój comiesięczny gromadzi się, ale jeszcze daleko do jego skompletowania. Jak pan wie, jestem odpowiedzialny za ich eskortowanie tylko do Gibraltaru, więc gdyby wolał pan płynąć na okręcie wojennym, będzie się pan musiał tam przesiąść. Jednostką eskortującą ma być „Penelopa”, o ile pamiętam w tej chwili. A jeśli będę mógł obejść się bez starej „Temeraire” — Bóg wie, kiedy to nastąpi — to odeślę ją prosto do Anglii.
— Tak, milordzie.
— Będę rad, kapitanie, jeśli pan sam dokona wyboru. Dostosuję moje rozkazy do pańskich życzeń. Może pan płynąć na „Aquili” albo „Penelopie” czy też czekać na „Temeraire”, jak pan woli.
„Aquila” odpływa do Portsmouth natychmiast i jest szybką jednostką, która płynie sama. Za miesiąc, może nawet wcześniej, jeśli wiatr będzie sprzyjał, może stanąć stopą na lądzie w odległości pół godziny drogi od miejsca, gdzie Maria mieszka z dziećmi. Za miesiąc mógłby zwrócić się do Admiralicji o dalsze zatrudnienie. Może otrzymać dowództwo fregaty, o czym wspomniał Collingwood — nie chce stracić takiej możliwości. Im wcześniej, tym lepiej, jak zawsze. W dodatku zobaczy Marię i dzieci.
— Poprosiłbym o rozkazy na „Aquilę”, jeśli pan tak łaskaw, milordzie.
— Spodziewałem się, że pan tak odpowie.
Takie to nowiny przywiózł Hornblower wróciwszy na swój okręt. Ponura, ciasna kajuta wydała mu się przytulna, gdy siadł w niej znowu przy stoliku; raz jeszcze złożył na poduszce z płótna żaglowego nieskorą do snu głowę, gdy wreszcie zmusił się do położenia się na koi. Dziwnie bolesne było pożegnanie z oficerami i załogą, ludźmi o charakterach dobrych i złych, chociaż odczuł rozbawienie na widok Jonesa prezentującego się okazale w mundurze kapitana Sycylijskiej Marynarki Wojennej i na widok dwudziestu ochotników spośród załogi, których pozwolono zaciągnąć Jonesowi do służby we flocie sycylijskiej. Byli to oczywiście ci źli członkowie załogi, wyśmiewani przez innych za to, że wymieniają grog i suchary starej Anglii na „pasta” i ćwiartkę sycylijskiego wina dziennie. Ale nawet z nimi trudno mu się było rozstać — sentymentalny idiota, nazwał sam siebie w myśli.
Nastąpiły dwa nieprzyjemne dni czekania, aż „Aquila” przysposobi się do drogi. Bentinck zachęcał go do obejrzenia kaplicy pałacowej, do przejażdżki do Monreale dla zobaczenia tamtejszych mozaik, ale jemu się nie chciało, jak nadąsanemu dziecku. Palermo, zjawiskowe miasto, jest odwrócone tyłem do morza, a Hornblower stał tyłem do Palermo, dopóki „Aquila” nie okrążyła Monte Pellegrino, by potem stanąć przy relingu rufowym i patrzeć na stojącego w porcie „Atroposa”, „Nightingale” na pół dnem do góry i pałace Palermo w tyle za nimi. Czuł się zgubiony i samotny, nieważny pasażer wśród zamieszania towarzyszącego wychodzeniu statku w morze.
— Przepraszam, sir, ale… — powiedział marynarz śpieszący do flaglinek — jeszcze trochę, a odepchnąłby go z drogi.
— Dzień dobry, sir — rzucił dowódca statku i natychmiast odwrócił się, żeby wykrzykiwać rozkazy do marynarzy przy fałach grotmarsla; dowódca wynajętego
transportowca nie miał zamiaru zachęcać kapitana Królewskiej Marynarki Wojennej do wygłaszania uwag na temat prowadzenia przez niego statku. Oficerowie marynarki wojennej z niechęcią uznają, że między nimi i Bogiem są jeszcze admirałowie.
„Aquila” zasalutowała banderą okrętowi admiralskiemu, „Ocean” odwzajemnił pozdrowienie opuszczeniem i powolnym podniesieniem swej bandery. To miało być ostatnie wspomnienie Hornblowera z Palermo i z jego podróży na „Atroposie”. Na „Aquili” Zbrasowane żagle i statek pochwyciwszy pierwszy podmuch bryzy od lądu ruszył dumnie na północ w kierunku morza. Sycylia niknęła w dali, a Hornblower próbował wyperswadować sobie swój niezrozumiały dla siebie smutek, mówiąc sobie, że jest w drodze do Marii i dzieci. Usiłował podniecić się myślą, że czeka go nowe dowództwo, czekają nowe przygody. Adiutant Collingwooda przekazał mu plotkę, że Admiralicja wciąż wysyła okręty, gdy tylko są gotowe do wyjścia w morze; jest taka fregata, „Lydia”, w trakcie przygotowań, która byłaby odpowiednia dla kapitana z jego stażem. Bardzo powoli pokonywał w sobie uczucie straty i zawodu, tak powoli, jak dowódca „Aquili” przywykał do witania go przyjaźnie w czasie określania pozycji co dzień w południe, tak powoli, jak płynęły dni na „Aquili” halsującej w stronę Cieśniny Gibraltarskiej i w kierunku Atlantyku.
Za cieśniną czekała na nich jesień, z wyciem wichur z zachodu towarzyszących zrównaniu się dnia z nocą. Na szczęście wysunęli się dosyć daleko na zachód, aby nie odczuwać zagrożenia ze strony wybrzeża Portugalii, gdy stawali w dryfie na długie godziny na szerokości geograficznej Lizbony i później Oporto, a wreszcie w Zatoce Biskajskiej. Na ogonie ostatniej wichury gnali jak szaleni przez Kanał, miotani burzą, z przeciekającym poszyciem, z ciągle pracującymi pompami i potrójnie zrefowanymi marslami. A potem były Anglia, ledwie widoczna, lecz dobrze pamiętana, słaby zarys chłonięty oczyma z zapartym tchem. Przylądek Start i wreszcie Przylądek Św. Katarzyny i godzina niepewności, czy uda im się dostać pod osłonę wyspy Wight, czy też cały czas będą gnani wichurą przez Kanał. Przelotny powiew wiatru w pomyślnym kierunku dał im taką sposobność i weszli na bardziej osłonięte wody Spithead, mając po lewej stronie niewiarygodną zieleń wyspy Wight, doszli do Portsmouth i stanęli na kotwicy w miejscu, gdzie spokój i cisza sprawiały, iż cały chaos za nimi wydawał się istnieć tylko w wyobraźni.
Łódź z lądu zabrała Hornblowera do Sally Port, i znowu postawił stopę na ziemi angielskiej. Z uczuciem prawdziwego uniesienia, szedł schodami przystani i patrzył na znajome domy Portsmouth. Włóczęga portowy — stary, zgarbiony człowiek — pobiegł na wykrzywionych nogach po swój wózek, a Hornblower rozglądał się dokoła; gdy wrócił, Hornblower musiał mu pomóc władować skrzynki ze swoim marynarskim dobytkiem.
— Dziękuję panu kapitanowi, dziękuję — powiedział staruch. Użył tego tytułu automatycznie, nie wiedząc jaką szarżę ma Hornblower.
Nikt w Anglii — nawet Maria — nie wiedział jeszcze, że jest on w kraju. Na dobrą sprawę nikt w Anglii nie wiedział również o ostatnim wyczynie „Atroposa” i o zdobyciu „Castilli”. Kopie raportów Forda i Hornblowera do Collingwooda znajdowały się na pokładzie „Aquili”, w zapieczętowanym worku z pocztą oddanym pieczy dowódcy, który miał je przesłać do sekretarza Admiralicji „dla poinformowania Ich Lordowskich Wysokości”. Za dzień lub dwa mogą się pojawić w „Gazette” i mogą zostać nawet przedrukowane w „Naval Chronicie” i w gazetach codziennych. Przeważająca część zaszczytu i chwały pójdzie naturalnie na konto Forda, ale i Hornblowerowi może się trafić parę okruchów; to wystarczyło, aby wprowadzić go w dobry humor; towarzyszył mu w drodze turkot i zgrzyt drewnianych kół wózka o kocie łby.
Smutek i żal odczuwane przez Hornblowera w czasie rozstawania się z „Atroposem” już się prawie rozwiały. Był z powrotem w Anglii i szedł tak szybko, jak mogły nadążyć nogi starucha, do Marii i dzieci, na chwilę chociaż wolny od potrzeby okazywania cierpliwości i wytrzymałości, z prawem bycia, choć krótko, szczęśliwym, snucia ambitnych marzeń o fregacie, jaką ich lordowskie wysokoście mogą mu powierzyć, z prawem do odpoczynku z Marią, szczęśliwą, paplającą o nieważnych rzeczach, z małym Horatiem biegającym po pokoju i maleńką Marią z wysiłkiem próbującą posuwać się na czworakach. Turkot kół wózka stanowił miły akompaniament do jego marzeń.
Oto ten dom i dobrze pamiętane drzwi. Usłyszał echo kołatki w środku i odwrócił się, żeby pomóc staremu wnosić skrzynki. Włożył szylinga do drżącej dłoni i szybko zwrócił się w stronę otwieranych drzwi. Stała w nich Maria z dzieckiem w ramionach, nie poznając go przez długą chwilę, a gdy wreszcie przemówiła, zabrzmiało to tak, jakby była nieprzytomna.
— Horry! — rzekła. — Horry!
Nie było uśmiechu na jej przestraszonej twarzy.
— Przybyłem do domu, najdroższa — powiedział Hornblower.
— Ja… ja myślałam, że to aptekarz — odparła Maria, mówiąc bardzo wolno — dzie… dzieci nie czują się dobrze.
Podała mu dziecko, żeby mu się przyjrzał. Musiała to być mała Maria, chociaż nie poznawał tej zaczerwienionej, rozgorączkowanej twarzyczki. Zamknięte oczka otworzyły się i zaraz zamknęły, bo je raziło słońce, mała główka odwróciła się ze złością, zmęczona, a z ust wydobył się ochrypły płacz.
— Sz… sz… — mówiła Maria przytuliwszy dziecko do piersi, z głową schyloną nad łkającym zawiniątkiem. Potem znowu podniosła wzrok na Hornblowera.
— Musisz wejść — powiedziała. — To… to zimno. Wpędzi gorączkę do środka.
Pamiętany hali; z boku pokój, w którym zaproponował Marii małżeństwo; schody do sypialni. Była tam pani Mason, nieładu jej siwych włosów nie skrywał nawet mrok zaciemnionego zasłonami pokoju.
— Aptekarz? — zapytała, schylona nad łóżeczkiem.
— Nie, mamo. To Horry wrócił.
— Horry? Horatio?
Pani Mason podniosła wzrok, chcąc sprawdzić, co mówi jej córka, a Hornblower podszedł do łóżka. Leżała na nim maleńka, drobna postać, trochę na boku, wyciągniętą rączką trzymającą panią Mason za palec.
— Jest chory — westchnęła pani Mason. — Biedaczek. Jest taki chory.
Hornblower przyklęknął przy łóżeczku i schylił się nad synem. Dotknął dłonią rozpalonego od gorączki policzka. Gdy główka synka obróciła się na poduszce, spróbował chłodzić mu czoło. To czoło; wyczuwał palcami jakby drobne kulki śrutu pod aksamitem. Hornblower wiedział dobrze, co to znaczy. Wiedział dobrze i musiał bezwzględnie przyznać to przed sobą zanim oznajmił niewiastom, co to znaczy. Ospa.
Nim podniósł się z klęczek, doszedł także do innego wniosku. Musi dalej pełnić swój obowiązek, wobec króla i ojczyzny, wobec służby i wobec Marii. Musi pocieszać Marię. Musi zawsze ją pocieszać, jak długo będzie żył.
Cotswold — pasmo wzgórz w Gloucestershire.
Stopa ang. — ok. 29,48 cm.
Tu mila lądowa — ok. 1609 m.
Ten typ okrętu tu i w poprzednich tomach nazywany jest też słupem lub dozorowcem (or. sloop), czyli chodzi o to samo, gdy mówi się: dozorowiec, korweta, slup.
Or.: for Lunnon — żargon.
Kwarta — 1,136 1.
Nazwa eskadra „czerwona” pochodzi od koloru podnoszonej bandery. Biała (white ensign) stalą się banderą marynarki wojennej na cześć Nelsona, który pod Trafalgarem był dowódcą eskadry „białej”; niebieska (blue ensign) — jednostek pomocniczych marynarki wojennej, a czerwona (red ensign) — marynarki handlowej.
The Tower of London — niegdyś pałac i forteca, później więzienie państwowe. Obecnie obiekt turystyczno-zabytkowy.
The Pool of London — nazwa odcinka Tamizy stanowiącego port londyński.
Deptford Greek — odnoga.
Deptford Hard — nabrzeże.
Esq. — Esquire, tytuł grzecznościowy, używany na listach po imieniu i nazwisku adresata.
Nore — ujście Tamizy.
Lord Mayor — burmistrz Londynu.
Główny Herold z Norroy — jeden z pięciu przewodniczących Kolegium Heraldycznego z jurysdykcją na północ od rzeki Trent.
Or.: Abercrombie — według „Encyklopaedia Britannica”: Sir RalphA b e r c r o m b y(1734—1801), wybitny wojskowy i reformator brytyjski. Przygotował egipską kampanię, okupioną własną śmiercią, przyszłe zwycięstwo Anglików nad Napoleonem w Egipcie.
Szpital Matki Boskiej z Betlejem dla obłąkanych. Zrazu, w 1247 r., był to klasztor, przekształcony na zakład dla obłąkanych w 1547 r.; „bedlam” oznacza też ogólnie dom wariatów.
Mali — aleja w Parku Św. Jakuba (St Jame's Park) w Londynie, pierwotnie przeznaczona do gry w pall-mall (polegającej na przepychaniu kuli przez obręcz uderzeniem drewnianego młotka); obecnie ulica Pall-Mall.
Seitz-Bunau — nazwa fikcyjna.
Sotto voce (wł.) — szeptem.
Mensa (łac.) — miesiące.
Sir ChristopherW r e n(1632—1723) — angielski architekt, matematyk i astronom. Autor częściowo zrealizowanego planu odbudowy Londynu po pożarze (1666), budowniczy katedry Św. Pawia i wielu innych kościołów.
Kordelas — mieczyk z szerokim, lekko zakrzywionym ostrzem, nadającym się do trzymania w zębach.
Żyronda — fr. Gironde.
Cypel Start koło Plymouth.
Pirat to rabuś morski, korsarz zaś walczył z upoważnienia jakiegoś władcy na jego rzecz.
Or.: narrow seas — dosłownie: ciasne morza, w odróżnieniu od oceanu; tu (hist.) kanał La Manche.
Gibraltar.
Sygnalescy — cejlońscy.
Kierownik plażowy — urzędnik sprawujący pieczę nad ludźmi i mieniem wyrzuconym na brzeg i organizujący akcje ratownicze.
Wybrzeże Koromandelskie — wschodnie wybrzeże w Indiach.
L e w a n t e r— wiatr wschodni w Cieśninie Gibraltarskiej.
A l b o r a n— wyspa na Morzu Śródziemnym.
Marsala — wino sycylijskie.
L e w a n t— dawna nazwa krajów położonych na wschodnich wybrzeżach Morza Śródziemnego.
Humory — dawne określenie płynów ograniczanych (krew, limfa).
Opiat — lek makowy (zawierający opium), nasenny.
Gorączka endemiczna — nagminna, występująca stale na danym terenie lub związana z danym terenem.
Pentekonter (gr.) — statek o pięćdziesięciu wiosłach.
Karraka — duży żaglowiec z XV—XVI w.
U wjazdu na Rodos stał tzw. Kolos rodyjski, 30-metrowy posąg boga słońca, Heliosa, z brązu, przedstawiający młodego pięknego mężczyznę z promienistą koroną na głowie. Zniszczony przez trzęsienie ziemi.
Urzet barwierski — roślina, której liście dostarczają niebieskiego barwnika.
Ang.: theory. Eisenbeiss wymawiał z niemiecka czyste „t”, zamiast specyficznego angielskiego dźwięku „th” (coś jak sepleniące „s”).
Infraspinatus (łac.) — mięsień podkręgosłupowy.
Subscapularis (łac.) — mięsień podłopatkowy.
Kaik — turecka długa, wąska łódka z lekkiego drewna.
Or.: South Sea Bubble — coś mało istotnego, nieważnego, zwłaszcza złudne projekty handlowe i finansowe.
Circe — Kirke — czarodziejka, córka Słońca, zamieniła swych gości, część załogi z okrętu Odyseusza, w świnie.
Szczecina służyła za sączek.
Lingua franca — żargon używany w portach Morza Śródziemnego, będący, jak to wyjaśniono w tekście, mieszaniną włoskiego, francuskiego, hiszpańskiego i greckiego.
Mudir — wójt wsi tureckiej lub prowincji egipskiej.
Fait accompli (fr.) — fakt dokonany.
Calais przez ponad 200 lat należące do Anglii, a będące jednym z centrów handlu wełną, utraciła Maria Tudor (1558 r.) na rzecz Franciszka Lotaryńskiego.
To znaczy: pikantną mieszanką. Cechą korzennej indyjskiej przyprawy curry jest różnorodność składników.
Wzorowy — wioślarz siedzący na pierwszej od rufy ławie lodzi, nadający tempo wiosłowania.
ThomasG r a y(1716—1771), poeta angielski, autor ód wzorowanych na Pindarze.
Or.: on the Tom Tiddler's Ground — miejsce w zabawie dziecięcej, gdzie składa się pieniążki, żeby je później zabierać.
Charles Dibdin (1745—1814) — angielski kompozytor, poeta, autor.
W oryginale gra słów, gdyż „a sheer hulk” znaczy zarówno „zwykły (czy: po prostu) hulk”, jak i termin: „hulk z dźwigiem nożycowym”. Mowa o pieśni „Tom Bowling leży jak stary hulk” — tak przynajmniej jej tytuł brzmi w przekładzie M. Pisarka w książce H. Melville'a „Biały Kubrak” (s. 13). Komentarz Hornblowera świadczy o zacietrzewieniu marynarza przesłaniającym zdolność oceny tekstu poetyckiego, świadczy też o ironicznym stosunku Forestera do swego bohatera. Pomysł przedstawienia, jak i wcześniej — zawodów, wraz z wieloma innymi rozsianymi w poszczególnych tomach „serii Hornblowera”, dowodzi, jaką biblią dla Forestera był „Biały Kubrak” Melville'a (nie tylko zresztą dla Forestera, dla wielu piszących książki morskie w języku angielskim). (Przyp. red.).
Or.: hornpipes. „Hornpipe” to taniec wykonywany w pojedynkę na dawnych żaglowcach; nazwa pochodzi od instrumentu „hornpipe” przypominającego kobzę.
Midas, na swą prośbę obdarzony przez Dionizosa darem zamieniania wszystkiego, czego się dotknie, na złoto, po krótkiej chwili szczęścia poznał tragizm tego daru, gdy pożywienie także zamieniało się w złoto.
Tyburn — dawne miejsce straceń w Londynie.
RobertB l a k e(1599—1657), admirał angielski.
Maarten Harpertzoon vanT r o m p(1598—1653), admirał holenderski.
Czyli: odstawionych do rezerwy.
Psia wachta — w owym czasie nazywano tak wachtę łamaną: 16—18 i 18—20; druga, a więc: 18—20.
Wachta 16—18. Por. przypis na s. 290
Kabel — 185,2 m.
Conca d'Oro (wł.) — Złota Muszla.
Patrz przypis na s. 32.
Chasseurs Britanniques (fr.) — brytyjscy szaserzy, strzelcy piesi lub konni.
Pasta (wł.) — ciasto.