C.S. FORESTER
Hornblower i jego
okręt Atropos
Przekład: Henryka Stępień
WYDAWNICTWO MORSKIE GDAŃSK
„TEKOP” GLIWICE
1991
Tytuł oryginału angielskiego: Hornblower and the Atropos
Redaktor: Alina Walczak
Opracowanie graficzne: Erwin Pawlusiński, Ryszard Bartnik
Korekta: Teresa Kubica
ISBN 83-85297-16-2
Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991
we współpracy z „Tekop” Spółka z o.o. Gliwice
Bielskie Zakłady Graficzne zam. 1720/K
Rozdział I
Pokonawszy śluzy, łódź kanałowa płynęła teraz krętą trasą przez urocze
okolice Cotswoldu. Hornblowera rozpierała radość: był w drodze do objęcia
dowództwa nad nową jednostką i sycił wzrok nieznanymi widokami, podróżując w
zupełnie nowy dla siebie sposób, podczas gdy kapryśna pogoda angielska
zdecydowała się zainscenizować jasny, słoneczny dzień w połowie grudnia. Mimo
chłodu ten rodzaj podróżowania bardzo mu odpowiadał.
— Przepraszam na chwilkę, moja droga — powiedział.
Maria, z uśpionym Horatiem w ramionach, skwitowała westchnieniem
niecierpliwość małżonka i odsunęła kolana, żeby mu zrobić przejście. Hornblower
wyprostował się, na ile było to możliwe w niskiej kajucie pierwszej klasy, i wyszedł
na otwartą część dziobową łodzi pasażerskiej, gdzie mógł stanąć na skrzynce ze
swoimi rzeczami i rozejrzeć się. Była to dziwna jednostka, o długości najmniej
siedemdziesięciu stóp i ledwie pięciu stopach szerokości — przynajmniej tak mu się
wydawało, gdy patrzył w kierunku rufy — podobne proporcje widywał w
zwariowanych canoe z wydrążonych pni, jakimi posługiwano się w Indiach
Zachodnich. Zanurzenie musiała mieć poniżej stopy; widać to było wyraźnie, kiedy
mknęła za idącymi kłusem końmi z prędkością na pewno ośmiu węzłów — dziewięć
mil na godzinę, przeliczył szybko w myśli, bo tak mierzono prędkość tu, na wodach
śródlądowych.
Łódź podążała z Gloucester do Londynu kanałem łączącym Tamizę z rzeką
Severn. Sunąc znacznie spokojniej niż dyliżans, była prawie równie szybka i
zdecydowanie tańsza, o pensa na mili, mimo że zajmowali kabinę pierwszej klasy.
On, Maria i dziecko byli w tej klasie jedynymi pasażerami i kiedy Hornblower
wręczał przewoźnikowi opłatę za przejazd, ten, obrzuciwszy porozumiewawczym
spojrzeniem figurę Marii, zauważył, że po sprawiedliwości powinni zapłacić za dwoje
dzieci, a nie za jedno. Maria zareagowała pogardliwym prychnięciem na taką
wulgarność, a obecni przy tej scence skwitowali to chichotem.
Stojąc na skrzynce i patrząc przez obwałowanie kanału Hornblower widział
szare kamienne ogrodzenia i z takiego samego szarego kamienia zabudowania
gospodarskie. Rytmiczny stukot podków biegnących kłusem koni, które holowały
łódź, podkreślał gładkość jej biegu; ślizgała się niemal bez szmeru po powierzchni
wody — Hornblower podejrzał sztuczkę stosowaną przez przewoźników: gwałtownie
przyśpieszając wjeżdżali na grzbiet fali dziobowej wywołanej ruchem łodzi i
utrzymywali na niej dziób łodzi, zmniejszając w ten sposób turbulencję w kanale do
minimum. A kiedy Hornblower obejrzał się na rufę, spostrzegł, że daleko w tyle
trzciny przybrzeżne pochyliły się, aby wyprostować się ponownie dopiero w dłuższą
chwilę po ich przejściu. Właśnie ta sztuczka pozwalała na uzyskiwanie
fantastycznych w tych warunkach prędkości. Konie zmieniane co pół godziny
utrzymywały stałą prędkość dziewięciu mil na godzinę. Dwie liny holownicze
uwiązane były do drewnianych pachołków na dziobie i rufie; jeden z przewoźników
jechał na tylnym koniu w charakterze poganiacza konia przedniego, pokrzykując i
trzaskając z bicza. Na ławce rufowej siedział drugi przewoźnik, o gburowatym
wyglądzie. Hak zastępował mu brakującą dłoń u jednej ręki; drugą dzierżył rumpel,
prowadząc łódź przez zakręty ze zręcznością budzącą podziw Hornblowera.
Nagły dźwięk podków na kamiennym podłożu ostrzegł Hornblowera w samą
porę. Nie zwalniając biegu konie cwałowały pod niskim mostem, z trudem mieszcząc
się na ścieżce holowniczej między wodą a łukiem przęsła. Jadący konno przewoźnik
wtulił twarz w grzywę zwierzęcia, żeby nie zawadzić głową o most; ledwo
Hornblower zdążył zeskoczyć ze skrzynki i przykucnąć, a już most przemknął nad
nim. Usłyszał, jak sternik zaśmiał się głośno, widząc jego popłoch.
— Ucz się pan szybko poruszać w łodzi kanałowej, kapitanie — powiedział
głośno ze swego miejsca u steru. — Taki, co ostatni zbiega z masztów, dostaje dwa
tuziny kijów! Ale tu w Cotswold, kapitanie, p a ń s k a głowa się rozbije, jak nie
będzie pan dobrze uważał.
— Nie pozwalaj, Horatio, żeby ten człowiek był taki niegrzeczny dla ciebie —
odezwała się Maria z kajuty. — Nie możesz kazać mu przestać?
— Nie tak łatwo, moja droga — odparł Hornblower. — Tutaj on jest
dowódcą, a ja tylko pasażerem.
— Jak nie możesz kazać mu przestać, to chodź tu, gdzie nie dosięgną cię jego
ordynarne odezwania.
— Dobrze, skarbie, za minutkę.
Hornblower wolał wystawiać się na drwiny przewoźnika, byle tylko móc
rozglądać się wokoło; była to dla niego doskonała sposobność do obserwacji
funkcjonowania kanałów, które w ciągu ubiegłych trzydziestu lat zmieniły
ekonomiczne oblicze Anglii. A niedaleko przed nimi znajdował się tunel Sapperton,
cud techniki stulecia, największe osiągnięcie nowoczesnej nauki. Chciał go
koniecznie zobaczyć. Niech sobie sternik pokpiwa z niego, jeśli ma na to chęć. To
zapewne dawny marynarz, zwolniony ze służby z powodu utraty dłoni. Dla takiego to
nie lada gratka mieć pod swoją komendą kapitana marynarki wojennej.
W dali zamajaczyła szarokamienna wieża śluzy i drobna postać śluzowego
otwierającego wrota. Na okrzyk przewoźnika, pełniącego funkcję poganiacza, konie
zwolniły bieg; prędkość łodzi bardzo się zmniejszyła, gdy jej dziób ześliznął się z fali
dziobowej. Łódź weszła do śluzy i jednoręki sternik wyskoczył na brzeg z liną,
owijając ją zręcznie wokół pachoła; jedno, może dwa silne pociągnięcia za linę i łódź
prawie stanęła. Przewoźnik pobiegł do przodu i zamocował linę na następnym
pachole.
— Kapitanie, niech nam pan rzuci tę linę — zawołał i Hornblower posłusznie
cisnął w jego stronę cumę dziobową łodzi. Prawo morza obowiązywało również na
wodach śródlądowych — najpierw okręt, a następnie, w znacznie dalszej kolejności,
godność osobista.
Dozorca zamykał już za nimi wrota śluzy, a jego żona otwierała zasuwy wrót
górnych, przez które zaczęła wdzierać się woda. Pod jej naporem dolne wrota
zamknęły się z trzaskiem i łódź poszła w górę na wzbierającej z bulgotem wodzie. W
mgnieniu oka zmieniono konie; przewoźnik-poganiacz wgramolił się na siodło.
Przytknąwszy do ust ciemną butelkę, przechylił głowę do tyłu i ciągnął przez kilka
sekund pozostałych do wypełnienia się śluzy. Sternik odrzucił liny — Hornblower
odebrał od niego cumę dziobową — żona śluzowego napierała na jedną połowę wrót
górnych, a śluzowy, nadbiegłszy od dołu śluzy zaczął napierać na drugą. Poganiacz
krzyknął, trzasnął z bicza i konie szarpnęły łódź do przodu. Sternik wskoczył na
swoje miejsce na ławce rufowej i już płynęli dalej, nie straciwszy ani sekundy.
Niewątpliwie ruch na tym kanale był szczytem nowoczesności i przyjemnie było
podróżować „Queen Charlotte”, najszybszą ze wszystkich łodzi kanałowych, której
wszystkie inne jednostki ustępowały z drogi. Na dziobie miała przytwierdzony
połyskujący brzeszczot kosy, dumny symbol swojej ważności. Jego ostrze
przecięłoby linę holowniczą każdej zbliżającej się łodzi, która nie opuściłaby jej
dostatecznie szybko, żeby dać im przejście. Około czterdziestu żon wieśniaków i
dziewcząt wiejskich w drugiej klasie, na rufie, wiozło kury, kaczki, jajka i masło na
targ odległy o dwadzieścia mil, z zamiarem powrotu jeszcze tego samego dnia.
Naprawdę zadziwiające.
Teraz, kiedy płynęli ku szczytowi wzgórza, śluza goniła śluzę, a przy każdej
poganiacz podnosił swoją ciemną butelkę do ust. Pokrzykiwał na konie coraz bardziej
ochrypłym głosem i coraz częściej strzelał z bata. Przy każdej śluzie Hornblower
posłusznie podawał cumę dziobową, mimo usilnych próśb Marii, żeby tego nie robił.
— Moja droga — perswadował jej — oszczędzamy w ten sposób czas.
— Ale to nie jest w porządku — upierała się Maria. — On wie, że jesteś
kapitanem w marynarce wojennej.
— Wie aż za dobrze — odparł Hornblower z krzywym uśmiechem. — Ale ja
mam dowództwo do objęcia.
— Jakby to nie mogło poczekać — fuknęła Maria.
Trudno było jej pojąć, że dla dowódcy okrętu jego stanowisko jest
najważniejsze ze wszystkiego i że nie będzie on chciał tracić ani godziny, ani minuty
w drodze do przejęcia dowództwa nad swoją korwetą wojenną na Tamizie; nie mógł
się doczekać chwili, gdy ujrzy „Atropos”, miotany nadzieją i obawą, jak narzeczony
zakwefionej dziewicy na Wschodzie — o takiej jednak analogii lepiej było nie mówić
Marii.
Sunęli teraz częścią kanału wiodącego przez szczyt wzniesienia; wykop
pogłębiał się i stukot kopyt końskich odbijał się dzwoniącym echem od skalistych
brzegów. Za małym zakrętem będzie już na pewno tunel Sapperton.
— Nie popuszczaj, Charlie! — zawołał nagle sternik. Zaraz też skoczył do
rufowej liny holowniczej, żeby zdjąć ją z drewnianego pachołka. Nastąpiło wielkie
zamieszanie. Krzyki i wrzaski na ścieżce holowniczej, rżenie koni, uderzenia
podków. Hornblower ujrzał, jak koń czołowy w szaleńczym wysiłku próbował
wdrapać się na stromą ścianę wykopu — tuż przed nimi był zakończony blankami
mroczny otwór tunelu i koń nie miał innej drogi. „Queen Charlotte” przechyliła się
niebezpiecznie w kierunku brzegu przy akompaniamencie krzyków pasażerek drugiej
klasy; przez chwilę Hornblower był przekonany, że się wywrócą. Jednakże po
zluźnieniu lin łódź wyprostowała się i stanęła; gwałtowna szarpanina drugiego konia
zaplątanego w dwie liny holownicze skończyła się wyzwoleniem go z ich uwięzi.
Sternik wygramolił się na ścieżkę holowniczą i założył cumę rufową na pachoł.
— Ładny klops — powiedział.
Jakiś mężczyzna zbiegł ku nim z wysokiego obwałowania, skąd rżąc
spoglądały na nich zapasowe konie. Ujął za uzdy konie holujące „Queen Charlotte”.
Na ziemi, tuż u jego stóp, leżał Charlie, przewoźnik-poganiacz, z twarzą zmienioną w
krwawą maskę.
— Wracać mi z powrotem! — huknął sternik na kobiety wysypujące się
tłumnie z kabiny drugiej klasy. — Nic się nie stało. Z powrotem do kabiny! Jak da im
się wyjść na ląd — dodał do Hornblowera — to potem trudniej je połapać niż te ich
kury.
— Horatio, co się dzieje? — pytała Maria stając w drzwiach kajuty pierwszej
klasy, z dzieckiem w ramionach.
— Nic takiego, skarbie, żebyś musiała się niepokoić — odparł Hornblower. —
Opanuj się. To nie jest czas na nerwy.
Odwrócił się i patrzył, jak jednoręki sternik pochylony nad Charliem
sprawdza, co mu się stało; zaczepiwszy swoim stalowym hakiem o przód jego bluzy
uniósł jego tułów do góry, ale głowa Charliego zwisła bezwładnie do tyłu. Po
policzkach spływała krew.
— Z Charliego niewiele będzie pożytku — stwierdził sternik. Odczepił hak i
ciało opadło z tępym stuknięciem. Gdy Hornblower schylił się, żeby popatrzyć z
bliska, zauważył strużkę dżynu o trzy stopy od krwawiących ust. Na pół zemdlony i
na pół pijany — właściwie bardziej pijany niż zemdlony.
— Musimy przenóżkować przez tunel — oświadczył sternik. — Jest tam ktoś
w budnyku na górze?
— Ani żywej duszy — odpowiedział człowiek trzymający konie. — Cały ruch
przeszedł wczesnym rankiem.
Sternik gwizdnął.
— Będziesz musiał popłynąć z nami — zdecydował.
— Ja nie — sprzeciwił się koniarz. — Mam szesnaście koni — z tymi dwoma
osiemnaście. Nie mogę ich zostawić.
Sternik bluznął stekiem wyszukanych przekleństw, zadziwiając nawet
Hornblowera, który tyle ich słyszał w swoim życiu.
— Co to znaczy „przenóżkować” przez tunel? — zapytał.
Sternik wskazał kikutem ręki posępną, ziejącą mrokiem gardziel tunelu
oblankowaną u wlotu.
— W tunelu nie ma ścieżki holowniczej, to chyba jasne, kapitanie —
powiedział. — Zostawiamy tu konie i przepychamy łódź nogami. Na dziób zakłada
się parę „skrzydeł” — coś jak kotbelki. Charlie kładzie się na jednej, ja na drugiej,
głowami do środka, a nogami do ścian tunelu. A potem tak jakby idziemy i tak się
przeciąga łódź przez tunel, a tam, na południowym końcu, bierze się świeżą parę
koni.
— Rozumiem — powiedział Hornblower.
— Wyleję parę wiader wody na tego opoja — ciągnął sternik. — Może to go
ocuci.
— Może — zgodził się Hornblower.
Ale wiadra wody nie zrobiły żadnego wrażenia na nieprzytomnym Charliem,
który uległ widocznie szokowi. Mimo obmycia potłuczonej twarzy ciekła z niej dalej
powoli strużka krwi. Sternik wyrzucił z siebie nowy potok przekleństw.
— Przypłynom tu za wamy inne — zauważył koniarz. — Za jakie dwie
godziny.
W odpowiedzi usłyszał nową porcję wymyślań.
— Z progów na Tamizie musimy zjechać za widna — stwierdził sternik. —
Dwie godziny? Nawet jak ruszymy zaraz, ledwie zdążymy tam za dnia.
Powiódł wzrokiem wokoło, po milczącym wykopie kanału i gardzieli tunelu,
po kobietach trajkocących po pokładzie łodzi i towarzyszących im paru zgrzybiałych
starcach.
— Będziemy spóźnieni dwanaście godzin — powiedział zatroskany.
Dla Hornblowera oznaczało to dzień zwłoki w objęciu dowództwa nad
okrętem.
— Niech to diabli — mruknął. — Pomogę wam przenóżkować.
— To zacnie z pana strony, sir — ucieszył się sternik, znacząco zastępując
egalitarne „kapitanie” słówkiem „sir”, czego dotąd starannie unikał. — Tylko czy pan
potrafi?
— Chyba tak — uspokoił go Hornblower.
— No to zakładamy te skrzydła — zdecydował natychmiast sternik.
Były to małe platformy wystające po obu stronach dziobu.
— Horatio — zapytała Maria. — Co ty wyczyniasz?
Takiego właśnie pytania można się było spodziewać po Marii. Hornblower
miał już zamiar odpowiedzieć, że doi kury, jak to kiedyś słyszał na „Renown”, ale się
powstrzymał.
— Pomagam tylko przewoźnikowi, skarbie — wyjaśnił cierpliwie.
— Za mało dbasz o swoją pozycję — gniewała się Maria.
Hornblower był już teraz na tyle doświadczonym małżonkiem, żeby wiedzieć,
że warto pozwolić żonie mówić, co tylko chce, byle sam mógł robić, na co ma ochotę.
Założono skrzydła i wszyscy trzej, on ze sternikiem na łodzi, a koniarz na brzegu,
zajęli stanowiska wzdłuż burty „Queen Charlotte”. Silne zespołowe odbicie pchnęło
łódź wykopem w stronę tunelu.
— Sir, niech pan jej nie daje stanąć — rzucił sternik gramoląc się w stronę
dziobu na lewe skrzydło boczne. Było rzeczą oczywistą, że znacznie łatwej jest
utrzymywać łódź w ciągłym, acz powolnym, ruchu, niż posuwać się skokami, to
zatrzymując się, to ruszając. Hornblower pospieszył na prawe skrzydło, kładąc się na
nim na płask z głową skierowaną ku środkowi. Dziób łodzi wsunął się już w mroczną
czeluść tunelu. Hornblower wyczuł, że wyciągniętymi nogami dotyka kamiennej
obmurówki. Zaparł się stopami i przebierając nimi posuwał łódź naprzód.
— Spokojnie, sir — doradził sternik, z głową tuż przy głowie Hornblowera.
— Marny do przejścia więcej jak dwie mile.
Dwumilowy tunel wydrążony w litej skale pogórza Cotswoldskiego! Nic
dziwnego, że uznano go za ósmy cud świata. Akwedukty Rzymian były niczym w
porównaniu z tym dziełem. Posuwali się coraz dalej w głąb tunelu, w gęstniejących
ciemnościach, aż mrok stał się kompletny i chociaż wytężali wzrok, przestali widzieć
cokolwiek. Na początku tunelu kobiety gadały, śmiały się i pokrzykiwały, żeby
usłyszeć echo swoich słów.
— Głupie gęsi — mruknął sternik.
Teraz jednak, przygnębione ciemnością, zamilkły wszystkie, z wyjątkiem
Marii.
— Mam nadzieję, Horatio, że pamiętasz o porządnym ubraniu, które masz na
sobie — gderała.
— Tak, skarbie — odparł Hornblower, rad, że Maria nie może go widzieć.
To, co robił, nie miało nic wspólnego z godnością ani z wygodą. Po kilku
minutach mocno już odczuwał twardość platformy pod sobą, wkrótce i nogi zaczęły
się buntować przeciwko wysiłkowi, do jakiego zostały zmuszone. Próbował zmieniać
trochę pozycję, pracować innymi mięśniami i leżeć na innych okolicach swego ciała,
ale szybko zorientował się, że należy to czynić rytmicznie i w odpowiednich
momentach, żeby nie zakłócić równomiernego tempa posuwania się łodzi — sternik
leżący tuż przy nim ofuknął go mrukliwie za to, że łódź chybnęła się nieco, kiedy
Hornblower nie zdążył odepchnąć się prawą nogą od muru.
— Niech pan jej nie daje stanąć, sir — powtórzył.
Niczym w koszmarnym śnie posuwali się w absolutnej ciemności i ciszy.
„Queen Charlotte” płynęła zbyt wolno, żeby wzbudzić szmer wody pod dziobem.
Hornblower przebierał wciąż stopami, zmuszając obolałe nogi do ciągłego wysiłku;
podeszwami butów wyczuł, że skończyła się obmurowana część tunelu, a zaczęła
naga skała — szorstka i nierówna, jak ją zostawili drążący tunel robotnicy po rozbiciu
oskardami i ładunkami prochu. To jeszcze bardziej utrudniało jego zadanie.
Z dala dobiegi go jakiś odgłos, cichutki pomruk — początkowo tak słaby, że
dopiero gdy zwrócił na niego uwagę, zorientował się, że słyszał go już od pewnego
czasu. W miarę posuwania się łodzi pomruk nasilał się, aż przeszedł w głośny ryk;
Hornblower nie miał pojęcia, co to takiego, a ponieważ leżący obok sternik nie
zdradzał niepokoju, postanowił go nie pytać.
— Odpocznijmy minutkę, sir — zaproponował sternik. Zdziwiony jego
słowami Hornblower zluźnił nacisk obolałych stóp, gdy tymczasem jego sąsiad, dalej
w pozycji leżącej, szukał czegoś obok po omacku. Po chwili naciągnął na nich obu
plandekę aż po stopy wystające poza nią. Pod plandeką nie było ciemniej niż na
zewnątrz, ale znacznie duszniej.
— Pchamy dalej, sir — powiedział sternik i Hornblower znowu zaczął
odpychać się stopami od skały. Plandeka przytłumiła nieco słyszany przedtem hałas.
Przetoczyła się po niej głośno strużka wody, potem druga, i Hornblower nagle pojął,
co to był za odgłos.
— Nadchodzi — powiedział sternik spod plandeki.
Podziemny strumień przerwał tu sklepienie tunelu i spływał hucząc do kanału.
Woda lała się na nich ogłuszającymi kataraktami, cisnąc na plandekę i dudniąc po
daszkach kabin. W tym huku utonęły krzyki kobiet. Po chwili potok wody osłabł,
zaczął się rozpadać na strużki i wkrótce pozostał za nimi.
— Jeszcze raz będzie coś takiego — mówił sternik obok niego w dusznych
ciemnościach. — Po suchym lecie jest lepiej.
— Zmokłeś, Horatio? — rozległ się głos Marii.
— Nie, skarbie — odparł Hornblower, tym prostym zaprzeczeniem
zapobiegając dalszym indagacjom.
Stopy miał faktycznie mokre, ale po jedenastu latach na morzu była to fraszka
dla niego; znacznie bardziej martwiło go zmęczenie odczuwane w nogach. Wydawało
mu się, że wiek upłynął, zanim następne strużki wody i okrzyk sternika „Nadchodzi”
oznajmiły drugi potop. Gdy przeszli pod nim, sternik z westchnieniem ulgi ściągnął z
nich plandekę. A wtedy, wykręciwszy szyję, Hornblower dojrzał coś daleko w
przodzie. Oczy przywykły już do ciemności i w gęstym mroku, bardzo bardzo daleko,
mignęło nagle coś o rozmiarach może ziarnka piasku. To był drugi koniec tunelu.
Hornblower zaczął energiczniej pracować nogami. Wylot tunelu rósł w oczach, od
ziarnka piasku do nasiona grochu; jak się należało spodziewać, kształt miał
półokrągły i wciąż się zwiększał, dzięki czemu w tunelu robiło się powoli coraz
widniej, aż można było dojrzeć ciemną powierzchnię wody i nierówności sklepienia.
Tutaj tunel miał znowu wymurówkę z cegieł i łatwiej było się posuwać —
przynajmniej się zdawało, że dużo łatwiej.
— Koniec nóżkowania — zakomenderował sternik odepchnąwszy się ostatni
raz.
Hornblowerowi trudno było uwierzyć, że nie musi już wysilać nóg, że
wypływają już na światło dzienne i że nie spadną na niego kaskady z podziemnych
źródeł, gdy dusząc się będzie leżał pod plandeką. Łódź wyśliznęła się wolno z
gardzieli tunelu i mimo że płynęła powoli, a zimowe słońce świeciło słabo, poczuł się
przez chwilę oślepiony. Głośne teraz paplanie pasażerów urosło prawie do rozmiaru
hałasu, z jakim podziemny strumień lał się na plandekę. Usiadł i mrugając powiekami
rozglądał się wokoło. Na ścieżce holowniczej czekał człowiek z parą koni. Złapał linę
rzuconą przez sternika i konie przyciągnęły łódź do brzegu. Duża grupa pasażerów,
którzy tu wysiadali, wyroiła się z tobołkami i drobiem. Reszta czekała na pokładzie.
— Horatio — odezwała się Maria wychodząc ze swej kajuty. Maleńki Horatio
obudził się i trochę kaprysił.
— Co, skarbie?
Hornblower czuł na sobie spojrzenie Marii, lustrujące nieporządny wygląd
jego odzieży. Wiedział, że Maria najpierw go zbeszta, a potem wyszczotkuje mu
ubranie, traktując go z taką samą macierzyńską zaborczością, z jaką on traktował
swego syna. Ale w tym momencie nie chciał być traktowany zaborczo.
— Chwileczkę, kochanie, wybacz mi — powiedział i zszedłszy spiesznie na
ścieżkę holowniczą, włączył się do rozmowy sternika i właściciela koni.
— Nie ma tu ani jednego mężczyzny — mówił ten ostatni. — I nie znajdziecie
nikogo aż do Oksfordu, to wam ręczę.
Sternik obrzucił go takim samym stekiem przekleństw, co poprzedniego
koniarza.
— Nie ma rady, tak sprawy stoją — stwierdził filozoficznie koniarz. —
Będziecie musieli poczekać aż ktoś przypłynie.
— Nie ma nikogo na podorędziu? — dziwił się Hornblower.
— Nikogo, sir — odparł sternik i dodał po chwili wahania: — Może pan, sir,
zgodziłby się zająć parą koni?
— Ja nie — odpowiedział natychmiast Hornblower — tak go zaskoczyła ta
propozycja, że nie próbował nawet ukryć konsternacji na myśl o poganianiu koni, co
dotąd robił potłuczony Charlie; potem przyszło mu do głowy, jak zachowując swoją
godność może się wymigać spod opiekuńczych zakusów Marii, więc dodał: — Ale
zajmę się sterem.
— To by pan mógł, sir — ucieszył się sternik. — Sterować dla pana nie
pierwszyzna. Na pewno da pan sobie radę. Sprawa jasna. A ja poprowadzę szkapy .
Moja awaryjna ręka mi w tym pomoże — dodał kierując spojrzenie na kikut ze
stalowym hakiem.
— Załatwione — zdecydował Hornblower.
— Jestem panu wdzięczny, sir, jak pragnę zdrowia — ciągnął sternik,
dorzucając parę przekleństw dla podkreślenia swej szczerości. — Dostałem
zamówienie na ten przejazd — tamte dwie skrzynie herbaty na dziobie dla Londenu, z
pierwszego zbioru w Chinach. Zaoszczędzi mi pan funtów, sir, i pomoże zachować
moje dobre imię. Wdzięczny jestem jak…
Znowu podkreślił przekleństwami prawdziwość swoich słów.
— Nie ma o czym mówić — odparł Hornblower. — Im wcześniej ruszymy,
tym szybciej będziemy na miejscu. Jak się nazywacie?
— Jenkins, sir. — Tom Jenkins, sternik, który teraz miał pełnić funkcję
poganiacza, pociągnął za grzywkę nad czołem. — Starszy obsady marsa na starej
„Superb”, pod kapitanem Keatesem, sir.
— W porządku, Jenkins. Ruszamy.
Właściciel koni zabrał się do przywiązywania lin holowniczych. Jenkins
odrzucił cumę dziobową; Hornblower rzucił rufową i czekał, z liną raz tylko owiniętą
wokół pachołka; Jenkins żwawo wgramolił się na siodło i zaczepił lejce o hak u
kikuta.
— Ależ, Horatio — zawołała Maria — co ty masz zamiar robić?
— Dopłynąć do Londynu, skarbie — odparł Hornblower. W tym momencie
świsnął bat i liny holownicze naprężyły się.
Hornblower, dzierżąc linę w ręku, musiał skoczyć na ławkę rufową i chwycić
za rumpel. Maria mogła jeszcze gadać swoje, ale on był już zbyt zajęty, żeby słuchać,
co ona mówi. Rzecz zadziwiająca, jak szybko „Queen Charlotte” nabierała rozpędu,
gdy konie, przeszedłszy nagle w kłus, wciągnęły jej dziób na falę dziobową. Konie z
kłusa przeszły w cwał i prędkość stała się fantastyczna — tak przynajmniej odbierała
to wyobraźnia Hornblowera, który ze zwykłego pasażera stał się teraz sternikiem.
Brzegi uciekały szybko; na szczęście w tym głębokim wykopie, przeprowadzonym
szczytem wzniesienia, kanał biegł początkowo prosto, bo sterowanie nie było wcale
takie łatwe. Dwie liny holownicze, jedna zamocowana do dziobu, a druga do rufy,
utrzymywały stateczek w położeniu równoległym do nasypu przy minimalnym użyciu
rumpla — to ekonomiczne wykorzystanie siły przemawiało do matematycznego
umysłu Hornblowera, lecz utrudniało nieco wyczuwanie ruchu łodzi, gdy Hornblower
chciał wypróbować działanie rumpla.
Z pewną obawą patrzył przed siebie na zbliżający się zakręt, a gdy podpływali
do niego, przerzucał spojrzenie z brzegu na brzeg, chcąc się upewnić, że idą środkiem
toru wodnego. Za zakrętem, prawie na wprost nich, był most — jeszcze jeden z tych
piekielnych mostów kanałowych, oszczędnie budowanych, gdzie z powodu
wybrzuszenia ścieżki holowniczej pod łukiem mostowym trzeba było dobrze uważać,
żeby nie stracić z oczu środka bardzo tu zwężonego kanału. Maria z pewnością
mówiła coś do niego, a mały Horatio niewątpliwie darł się w niebogłosy, ale nie miał
czasu spojrzeć na nich ani nawet o nich pomyśleć. Przeprowadził łódź za zakręt i
kopyta konia czołowego już zadzwoniły o kocie łby pod mostem. O Boże! Za mocno
wychylił ster. Pchnął go z powrotem. Za daleko w drugą stronę! Cofnął ster i
wyprostował kurs łodzi, gdy dziobem już weszła w zwężenie kanału. Skręciła, nawet
dość szybko — częścią rufową prawej burty, gdzie stał Hornblower, uderzyła z tępym
odgłosem o wygiętą obmurówkę ściany kanału, ale pas jej poszycia był w tym
miejscu zabezpieczony grubą liną odbojową — przypuszczalnie właśnie na takie
sytuacje — co zamortyzowało wstrząs; uderzenie było za słabe, żeby pasażerowie w
kabinie pospadali z ławek, ale Hornblower, który nisko przykucnął w czasie
przechodzenia pod łukiem mostu, omal nie upadł na twarz. Nie było czasu myśleć o
tym, chociaż na dziobie mały Horatio, uderzywszy się widocznie o coś wskutek
wstrząsu, darł się teraz jeszcze głośniej niż przedtem — kanał skręcał w przeciwną
stronę i trzeba było przeprowadzić „Queen Charlotte” przez ten zakręt.
Trzask — trzask — trzask — trzask — to Jenkins z biczem — czyżby
prędkość wciąż mu była za mała? Na zakręcie pojawiła się inna łódź, holowana
wolniutko przez jednego konia, płynąca naprzeciw nim. Hornblower zrozumiał, że te
cztery trzaśnięcia biczem były sygnałem żądającym wolnego przejścia; miał gorącą
nadzieję, że je otrzymają, gdyż szybko zbliżali się do barki.
Flisak prowadzący konia holującego barkę zatrzymał go i skierował za
ogrodzenie przy ścieżce holowniczej; jego żona wychyliła ster i barka resztą rozpędu
skręciła majestatycznie w trzciny porastające przeciwległy brzeg. Zluźniona w ten
sposób lina między koniem i barką opadła na ścieżkę i dosyć głęboko w wodę.
Poganiane przez Jenkinsa konie przeszły nad nią galopem, a Hornblower skierował
łódź w wąskie przejście między barką a ścieżką holowniczą. Domyślał się, że woda
przy brzegu jest płytka i że łódź musi przepłynąć możliwie blisko barki. Żona flisaka,
przywykła mieć do czynienia z wytrawnymi sternikami, zostawiła mu bardzo mało
miejsca. Mknęli szybko i Hornblower był już bliski popadnięcia w panikę.
Ster w lewo — wstrzymywać. Ster w prawo — wstrzymywać. Sam sobie
wydawał te rozkazy, jakby swemu sternikowi; poprzez zamęt w mózgu przebiła się
myśl, że chociaż potrafi rzucać polecenia, nie może mieć pewności, iż jego
niezręczne kończyny wykonają je z precyzją doświadczonego sternika. Wpływał
właśnie w lukę; rufa skręcała jeszcze i dopiero w ostatnim momencie udało mu się
opanować ją przy pomocy steru wyłożonego na burtę. Miał wrażenie, że mijają barkę
z szybkością strzały; ledwie zauważył kącikiem oka, jak pozdrowienie rzucone przez
żonę flisaka przeszło w zaskoczenie na widok „Queen Charlotte” sterowanej przez
kogoś zupełnie nieznajomego. Usłyszał, że kobieta coś powiedziała, ale nie dosłyszał
co — nie mógł pozwolić sobie na rozpraszanie uwagi przez wymianę
grzecznościowych zwrotów.
Przemknęli jak błyskawica i znowu mógł odetchnąć spokojnie i wyszczerzyć
zęby w uśmiechu; wszystko idzie dobrze na tym cudownym świecie, kiedy steruje się
łodzią płynącą z prędkością dziewięciu mil na godzinę kanałem Tamiza-Severn. Ale
oto Jenkins znowu coś krzyczy i ściąga cugle koni; przed nimi widać szarą wieżę
budynku śluzy. Wrota są otwarte i stoi przy nich śluzowy. Hornblower skierował tam
łódź, co przyszło mu dużo łatwiej dzięki nagłemu spadkowi prędkości „Queen
Charlotte”, gdy fala dziobowa uciekła spod jej dziobu. Z cumą rufową w ręce
Hornblower wyskoczył na brzeg, jakimś cudem utrzymując się na nogach. Podbiegł
do pachołka oddalonego o dziesięć stóp, zarzucił na niego pętlę liny i począł
hamować pęd łodzi. Idealnym rozwiązaniem byłoby prawie całkowite wytracenie
prędkości przez łódź, tak aby wsunęła się wolniutko do śluzy i stanęła przy
następnym pachole, lecz trudno było oczekiwać, że uda mu się to za pierwszą próbą.
Przepuszczał linę między dłońmi, obserwując posuwanie się łodzi, ale w pewnym
momencie pociągnął za nią zbyt gwałtownie. Zaskrzypiał pachołek z liną; „Queen
Charlotte” obróciła się w śluzie i uderzyła dziobem o przeciwległą stronę; stanęła,
bezradna, w połowie drogi, aż żona śluzowego musiała przybiec od wrót wylotowych
i odepchnąć dziób. Potem złapała za cumę dziobową i przełożywszy ją sobie przez
mocne plecy przeciągnęła łódź przez końcowe dwanaście jardów śluzy — w ten
sposób stracili kilka minut. Ale to jeszcze nie był koniec, gdyż za szczytem
wzniesienia śluza prowadziła w dół. Hornblower nie zdążył przestawić się w myślach
na tę zmianę i został zaskoczony nagłym spadaniem „Queen Charlotte” wraz z
opadającą wodą po otwarciu skrzydeł wrót. W ostatniej chwili zluźnił cumę rufową
— w przeciwnym razie łódź mogłaby na niej zawisnąć.
— Hej, człowieku, masz marne pojęcie o łodziach — powiedziała żona
śluzowego, a Hornblowera zapiekły uszy ze wstydu. Pomyślał o zdanym przez siebie
egzaminie z nawigacji i praktyki morskiej; o tym, jak często halsował wielkim
okrętem liniowym w sztormowej pogodzie. Doświadczenie to nie na wiele mu się
przydało tu, na śródlądowych wodach hrabstwa Gloucester — a może to już było
hrabstwo Oksford — w każdym razie śluza opróżniła się, wrota stały otworem, liny
holownicze były napięte i musiał szybko skoczyć sześć, a może i więcej stóp w dół,
na rufę już będącą w ruchu, pamiętając o zabraniu ze sobą cumy rufowej. Jakoś mu to
poszło, niezdarnie jak zwykle, i przepływając dołem, usłyszał z góry serdeczny
śmiech żony śluzowego; coś też zawołała, ale nie dosłyszał co, bo musiał schwycić za
rumpel i przeprowadzić pod mostem nabierającą rozpędu łódź. A kiedy na początku
podróży płacił za przejazd, myślał, jakie przyjemne musi być życie przewoźnika na
kanale!
O, niech to licho! Maria stanęła przy nim, przeszedłszy na rufę przez kabinę
drugiej klasy.
— Kochany, jak możesz pozwalać tym ludziom, żeby się tak bezczelnie
zachowywali wobec ciebie? — pytała. — Czemu nie powiesz im, kim jesteś?
— Moja droga… — zaczął Hornblower i dał spokój.
Jeśli Maria nie rozumie, co znaczy fakt, że kapitan marynarki wojennej źle
steruje łodzią kanałową, to nie ma co się z nią spierać. Nie mógł zresztą poświęcać jej
uwagi, gdy „Queen Charlotte” mknęła lotem strzały ciągnięta przez galopujące konie.
— Wszystko to razem wydaje mi się całkiem niepotrzebne, mój drogi —
ciągnęła Maria. — Po co masz się tak poniżać? Czy naprawdę cały ten pośpiech jest
taki konieczny?
Hornblower przeprowadzał łódź przez zakręt — pogratulował sobie, że już
wyczuwa ster.
— Czemu mi nie odpowiadasz? — denerwowała się Maria. — I obiad już
czeka na nas, a mały Horatio…
Jej głos brzmiał jak głos sumienia — i faktycznie Maria była jego sumieniem.
— Mario — rzucił Hornblower. — Wracaj na dziób! Na dziób, mówię ci. Idź
z powrotem do kajuty.
— Ależ, skarbie…
— Idź na dziób!
Tym razem Hornblower krzyknął ostro — zbliżała się następna barka i nie
miał czasu na małżeńskie cackanie się.
— Nie masz zupełnie serca — westchnęła Maria — i to kiedy jestem w takim
stanie.
Być może jest bez serca, ale tak bardzo był zaabsorbowany tym, co robił.
Wychylił ster, a Maria, z chusteczką przy oczach, energicznym ruchem — na ile
pozwolił jej obecny stan — odwróciła się i wycofała się do kabiny drugiej klasy.
„Queen Charlotte” zgrabnie przemknęła luką między barką i ścieżką holowniczą i
Hornblower mógł już teraz pomachać ręką żonie flisaka w odpowiedzi na jej
pozdrowienie. Miał też czas na wyrzuty sumienia za sposób, w jaki potraktował
Marię, ale tylko przez chwilę. Musiał dalej sterować łodzią.
Rozdział II
Było jeszcze widno, kiedy wpływali w dolinę Tamizy i Hornblower
spoglądając w prawo widział w dole strużkę rodzącej się rzeki — nie tak bardzo
zresztą skąpą przy zimowym stanie wody. Każdy zakręt i każda śluza przybliżały
kanał do strumienia, aż wreszcie dotarli do Inglesham, skąd widać było wieżę
kościelną w Lechlade, i do miejsca, gdzie kanał łączył się z rzeką. Przy śluzie
Inglesham Jenkins zostawił konie i podszedł do Hornblowera.
— Sir, teraz będą na rzece trzy progi i trzeba będzie z nich zjechać —
powiedział.
Hornblower nie miał pojęcia, jakie to są te progi i bardzo mu zależało, aby się
dowiedzieć, zanim będzie musiał z nich zjeżdżać, ale równocześnie nie chciał się
zdradzać z ignorancją. Może Jenkins miał tyle taktu, żeby to wyczuć, bo dodał
wyjaśniająco:
— To są takie tamy na rzece, sir. O tej porze roku, kiedy jest dużo wody,
niektóre zasuwki w tamach po stronie ścieżki holowniczej są otwarte na stałe i robi
się tam mały wodospad, pięć albo sześć stóp w dół. — Pięć albo sześć stóp? —
powtórzył zaniepokojony Hornblower.
— Tak, sir. Coś koło tego. Ale to nie jest właściwie wodospad, jeśli pan wie,
co mam na myśli, sir. Stromy spadek, nic więcej.
— I musimy zjechać nim w dół?
— Tak, sir. To dosyć łatwo, sir… przynajmniej w górnej części.
— A na dole?
— Tam robi się wir, jak zresztą można się spodziewać. Ale jeśli utrzyma pan
łódź prosto dziobem do przodu, to szkapy was przeciągną.
— Utrzymam ją prosto — stwierdził Hornblower.
— Jasna rzecz, sir.
— Ale po co im, do diabła, te progi na rzece?
— Żeby spiętrzać wodę dla młynów… i dla nawigacji, sir.
— Czemu nie robią śluz?
Jenkins rozłożył bezradnie ręce — jedną z hakiem zamiast dłoni.
— Bo ja wiem, sir. Śluzy są znowu za Oksfordem. A te progi to istna plaga.
Czasem trzeba sześć koni, żeby wywindować na nie w górę „Queen Charlotte”.
Zastanawiając się nad tą sprawą, Hornblower nie doszedł jeszcze w myślach
do problemu pokonywania progów pod prąd; był trochę zły na siebie, że nie poruszył
tego tematu. Zrobił więc tylko mądrą minę i kiwnął potakująco głową.
— Nie wątpię — powiedział. — No ale w tej podróży nie musimy się tym
kłopotać.
— Nie, sir — potwierdził Jenkins i ciągnął dalej, wskazując na kanał przed
nimi. — Pierwszy jest tam, pół mili za mostem lechladzkim. Bardziej z lewej burty.
Na pewno go pan nie przeoczy.
Hornblower miał nadzieję, że nie. Zajął swe miejsce na rufie i chwycił za
rumpel, dzielnie próbując ukryć obawę. Pomachał na pożegnanie dozorcy, gdy łódź
pędem wyskoczyła ze śluzy — nabrał już takiej wprawy, że mógł sobie na to
pozwolić, mimo że musiał przeprowadzić łódź przez wrota. Wypadli na powierzchnię
szerszej tu już rzeki; płynęli z dość silnym prądem — Hornblower dostrzegł wir koło
cypelka — ale konie biegły tak szybko, że zapewniały łodzi sterowną prędkość.
Most lechladzki mieli wprost przed sobą — a Jenkins mówił, że próg jest pół
mili za nim. Chociaż powietrze było całkiem chłodne, Hornblower czuł, że jego
dłonie spoczywające na rumplu są zupełnie mokre. Pomyślał teraz, że to wielka
lekkomyślność z jego strony podejmować próbę spłynięcia w dół przez tamę bez
żadnego doświadczenia w tej mierze. Dałby wiele — bardzo wiele — żeby to było
niepotrzebne. Ale musiał przeprowadzić łódź pod sklepieniem mostu — konie szły tu
po pęciny w wodzie, chlapiąc na wszystkie strony — a potem było już za późno na
zmianę decyzji. Ukazała się linia tamy przecinającej strumień w poprzek, z dobrze
widoczną luką po lewej stronie. Z powodu spadku za tamą nie było widać
powierzchni rzeki, natomiast nad luką lśniąca woda spiętrzała się i była wyższa po
bokach niż w środku; szczątki unoszące się na wodzie bystro spływały w tę stronę,
jak ludzie w wielkiej sali pchający się do jednego wyjścia. Hornblower, tracąc dech z
podniecenia, sterował na środek luki; czuł zmianę przegłębienia łodzi, w miarę jak jej
dziób opadał, a rufa podnosiła się na stromiźnie wody. Zlatywali w dół, coraz niżej.
W dole gładki strumień wody zwężał się do miejsca, za którym i po którego obu
stronach był zmętniały wir. Łódź szła jeszcze na tyle szybko względem wody, że
Hornblower mógł sterować na ten punkt; czuł reagowanie łodzi na ster, i chwilami
kusiło go pójść po linii matematycznego rozwiązania tej sytuacji, podsuwanego mu
przez mózg, ale nie miał na to ani czasu, ani właściwie ochoty. Dziób z pluskiem i
wstrząsem wbił się w zbełtaną wodę. Łódź przechyliła się w wirze, lecz za chwilę
liny holownicze pociągnęły ich do przodu. Jeszcze dwie sekundy uważnego
sterowania i już byli za wirem i szli znowu po gładkiej powierzchni, wprawdzie ze
smugami piany, ale gładkiej, i Hornblower roześmiał się na głos. Zadanie okazało się
proste, a fakt, że się udało, tak go ucieszył, iż zapomniał naurągać sobie w myślach za
swoje obawy. Jenkins obróciwszy się w siodle spojrzał w jego stronę i pomachał
batem, a Hornblower odpowiedział ruchem dłoni.
— Horatio — oświadczyła Maria — m u s i s z przyjść zjeść obiad. Przez
cały dzień zostawiłeś mnie samą.
— Teraz, skarbie, mamy już blisko do Oksfordu — odparł Hornblower; jakoś
udało mu się nie zdradzić, że przez pewien czas, aż do tej chwili, zapomniał o
istnieniu żony i syna.
— Horatio…
— Za momencik, kochanie — powiedział Hornblower.
Zapadał zimowy wieczór, jasność dnia bladła, gasnąc nad polami ornymi i
łąkami, nad ogłowionymi wierzbami, których pnie stały w wodzie, nad domostwami i
zabudowaniami gospodarskimi. Wyglądało to tak pięknie, że Hornblower zapragnął,
aby chwila ta trwała wiecznie. Czuł się szczęśliwy; dobre samopoczucie przeszło w
spokój, spokojna też stała się powierzchnia wody za wirem. Wkrótce będzie żył
znowu innym życiem, w świecie okrucieństwa i wojny — świecie, jaki zostawił za
sobą na wodach rzeki Severn i w jaki wejdzie znowu w obszarze pływowym Tamizy.
Było coś symbolicznego w fakcie, że tę przelotną chwilę głębokiego szczęścia
przeżył tu, w środku Anglii. Bydło na polach, gawrony na drzewach — czy i one w
części wpłynęły na to uczucie? Może tak, a może nie. Szczęście miało źródło w nim
samym, a zależało od czynników może jeszcze bardziej ulotnych. Hornblower
wdychał z lubością powietrze wieczorne, gdy zauważył, że Jenkins daje mu z siodła
znak, wskazując na coś biczem, i chwila szczęścia umknęła, stracona na zawsze. To,
co pokazał Jenkins, to była następna zapora. Hornblower skierował łódź na nią, bez
zdenerwowania; ustawił łódź na kurs nad zaporą, wyczuł podniesienie łodzi i nagłe
przyspieszenie, gdy weszła na szczyt stromizny wodnej i ukazał zęby z
ukontentowaniem, kiedy poszła w dół jak strzała, trafiła w wir pod tamą i wyszła z
niego, jak poprzednio, po króciutkiej chwili niepewności. Płynęli w dół rzeki wśród
gęstniejących ciemności, minęli mosty i jeszcze jedną tamę — Hornblower ucieszył
się, że już ostatnią. Jenkins miał wiele racji mówiąc, że trzeba je pokonywać przy
świetle dziennym. Zostawiali za sobą wsie, kościoły. W końcu zrobiło się całkiem
ciemno i Hornblower poczuł, że jest zziębnięty i zmęczony. Gdy Maria znowu
przyszła do niego na rufę, rozmawiał z nią w miły sposób i nawet podzielił jej
oburzenie, że Oksford jest tak daleko. Jenkins zapalił latarnie świecowe: jedna wisiała
u chomąta konia czołowego, a druga u tylnego łęku siodła konia, na którym jechał. Ze
swojej ławki rufowej na „Queen Charlotte” Hornblower widział plamki światła
tańczące na ścieżce holowniczej — sygnalizowały mu one zakręty rzeki i
umożliwiały prowadzenie łodzi bezpiecznym kursem, chociaż dwukrotnie serce
skoczyło mu do gardła, gdy otarli się burtą o trzciny przybrzeżne. Ściemniło się już
zupełnie, kiedy Hornblower poczuł, że łódź zwalnia nagle wskutek zluźnienia lin
holowniczych. Na spokojne zawołanie Jenkinsa skierował łódź w stronę oświetlonej
latarniami przystani. Czekający tam ludzie chwycili za liny i zacumowali łódź, i
pasażerowie zaczęli ją tłumnie opuszczać.
— Kapitanie… sir? — odezwał się Jenkins.
Nie w taki sposób użył słowa „kapitanie” przy ich pierwszym spotkaniu.
Wtedy pobrzmiewał w nim egalitarny ton szyderstwa; teraz użył formułki i intonacji,
jakiej by użył każdy członek załogi okrętu zwracając się do swego dowódcy.
— Słucham? — odparł Hornblower.
— To Oksford, sir, i zmiana obsady.
W chwiejnym blasku latarni Hornblower zobaczył dwóch mężczyzn, na
których wskazywał Jenkins.
— Więc mogę już zjeść obiad? — zapytał z łagodną ironią.
— No chyba, sir. I bardzo mi przykro, sir, że musiał pan z tym czekać. Sir,
jestem pańskim dłużnikiem. Sir…
— Nie ma o czym mówić, Jenkins — przerwał mu Hornblower z
rozdrażnieniem. — Miałem własne powody, żeby chcieć się dostać do Londynu.
— Dzięki serdeczne, sir, i…
— Jak daleko stąd do Londynu?
— Sto mil rzeką do Brentford, sir. Będziecie tam o świcie. Jem, jak będzie
wtenczas z pływem?
— Akurat będzie przypływ — odpowiedział członek obsady zmianowej, z
biczem w ręku. — Może pan tam złapać odpływ, sir, i za godzinę być przy Schodach
Whitehall.
— Dziękuję — rzucił w odpowiedzi Hornblower. — A zatem, Jenkins, do
zobaczenia.
— Do widzenia, sir, i jeszcze raz dziękuję za prawdziwą szlachetność.
Maria stalą na dziobie łodzi, słabo widoczna, lecz Hornblower wyczul wyrzut
w jej postawie. Jej słowa jednak nie odzwierciedliły tego.
— Dostałam dla ciebie, Horatio, gorącą kolację — powiedziała.
— Na Jowisza! — ucieszył się Hornblower.
Na nabrzeżu czekało kilku chłopców i dziewcząt sprzedających różne rzeczy
do jedzenia pasażerom podróżującym rzeką. Ten, na którym spoczął wzrok
Hornblowera, był młodzieńcem silnej budowy, z baryłką na nosidłach, niewątpliwie
zawierającą piwo; Hornblower poczuł, że męczy go pragnienie silniejsze chyba od
głodu.
— Tego mi właśnie potrzeba — powiedział. — Daj mi kwartę.
— Tylko w półkwaterkach, sir — odpowiedział młodzieniec.
— To dawaj dwie, ciamajdo.
Bez trudu, jednym tchem opróżnił drewniany kufel i już brał się za drugi,
kiedy przypomniał sobie, że powinien uważać na swoje zachowanie. Ale tak był
spragniony, że zupełnie o tym zapomniał.
— A ty, skarbie? — zapytał Marię.
— Wypiłabym ćwierć kwaterki — odpowiedziała — mógł od razu domyślić
się, co powie. Według Marii damy piją piwo wyłącznie ćwierćkwaterkami.
— Tylko w półkwaterkach — powtórzył młodzian.
— No to podaj pani, a jak nie wypije, to ja dokończę — zdecydował
Hornblower, wypróżniając drugi kufel.
— Wszyscy na pokład! — zawołał nowy sternik. — Wszyscy na pokład!
— Należy się szyling, sir — oznajmił sprzedawca.
— Cztery pensy za półkwaterkę takiego piwska! — cudowała Maria.
— Wcale niedrogo — stwierdził Hornblower.
— Masz tu, chłopcze.
W przystępie dobrego humoru dał sprzedawcy monetę dwuszylingową. Ten,
uradowany, podrzucił ją w górę i dopiero potem wsunął do kieszeni. Hornblower
wziął kufel z rąk Marii, wypił do końca i rzucił chłopcu.
— Wszyscy na pokład!
Hornblower wszedł do łodzi i uważnie pomógł wejść Marii. Był niemile
zaskoczony faktem, że „Queen Charlotte” przyjęła dalszych pasażerów pierwszej
klasy, tu czy na wcześniejszym etapie podróży. W kajucie oświetlonej lampą
siedziało dwóch lub trzech mężczyzn i z pół tuzina kobiet; mały Horatio spał w rogu
kabiny. Maria była zdenerwowana; chciała pomówić o sprawach rodzinnych, ale
krępowała się obecnością obcych. Powiedziała szeptem, co miała powiedzieć,
wykonując od czasu do czasu gesty w kierunku nowo przybyłych siedzących z
obojętnymi twarzami, mające dać do zrozumienia, o ile więcej powiedziałaby, gdyby
ich tu nie było.
— Dałeś chłopcu dwa szylingi, mój drogi — stwierdziła. — Czemuś to zrobił?
— Straciłem chyba rozum, skarbie, straciłem rozum
Maria spojrzała z westchnieniem na swego nieobliczalnego małżonka, który
wyrzucał szylinga i mówił przy obcych, że musiał zgłupieć, nie przyciszając wcale
głosu.
— A tu kolacja, którą kupiłam, kiedy rozmawiałeś z tymi ludźmi — ciągnęła
Maria. — Chyba jeszcze ciepła. Nie brałeś nic do ust przez cały dzień, a chleb i
mięso, kupione na obiad, już nie są dobre do jedzenia.
— Zjem wszystko, co jest i jeszcze więcej — zapewniał ją Hornblower, mając
w pustym żołądku tylko przeszło kwartę piwa.
Maria wskazała na dwa drewniane talerze stojące na ławie obok małego
Horatia.
— Wyjęłam nasze łyżki i widelce — powiedziała. — A talerze zostawimy tu,
na łodzi.
— Wyśmienicie — pochwalił ją Hornblower.
Na każdym talerzu leżały dwie kiełbaski i masa dymiącego jeszcze puree z
grochu. Hornblower usiadł z talerzem na kolanach, i zabrał się do jedzenia. Kiełbaski
były naturalnie z wołowiny, jeśli nie z baraniny, a może z mięsa koziego lub
końskiego, zrobione z najmniej wartościowych części. Skórka była równie twarda jak
nadzienie. Hornblower spojrzał ukradkiem na Marię, która jadła z wyraźnym
zadowoleniem. Tego dnia uraził ją już parokrotnie i nie chciał dotknąć jej znowu; w
przeciwnym razie wyrzuciłby te kiełbaski przez burtę do rzeki, gdzie może ryby
poradziłyby sobie z nimi. Ale w tej sytuacji zabrał się do nich dzielnie. Gdy jednak
zaczai drugą, uznał, że to ponad jego siły. Przygotował chusteczkę w lewej ręce.
— Lada chwila dopłyniemy do pierwszej śluzy — powiedział do Marii,
gestem prawej ręki odciągając jej uwagę w stronę ciemnego okna. Maria próbowała
coś dojrzeć, a on w tym czasie zawinął kiełbaskę w chusteczkę i wpakował w kieszeń.
Pochwycił spojrzenie starszawego mężczyzny siedzącego prawie na wprost nich w
wąskiej kabinie. Osobnik ten, okutany w obszerny płaszcz i szal, z kapeluszem nisko
nasuniętym na czoło, z dezaprobatą obserwował spod oka każdy ruch Hornblowera.
Hornblower mrugnął porozumiewawczo w stronę podejrzliwego starucha, widząc
zdumienie malujące się na jego twarzy, zamiast poprzedniego nieprzychylnego
zaciekawienia. Nie było to mrugnięcie spiskowca; nie podjął też Hornblower
beznadziejnej próby udawania, że co dzień wsadza do kieszeni gorące kiełbaski.
Mrugnięciem tym dał po prostu do zrozumienia starszemu człowiekowi, aby nie robił
uwag i nawet nie zastanawiał się specjalnie nad tym cudacznym postępkiem. Sam
zabrał się do zjedzenia resztek puree z grochu.
— Tak szybko jesz, mój drogi — odezwała się Maria. — To nie wyjdzie na
dobre twojemu żołądkowi.
Ona sama zmagała się desperacko ze swymi kiełbaskami.
— Taki jestem głodny, że pożarłbym konia — odrzekł Hornblower. — A teraz
zabiorę się do tego, co miało być na obiad, nawet jeśli już jest niezbyt świeże.
— Bardzo się z tego cieszę — powiedziała Maria. — Pozwól, że…
— Nie, skarbie. Siedź spokojnie. Dam sobie radę.
Hornblower sięgnął po paczkę z jedzeniem i otworzył ją.
— Całkiem dobre — stwierdził, z ustami pełnymi chleba i mięsa.
Starał się teraz wynagradzać Marii nonszalancję, z jaką traktował ją przez cały
ten dzień. Im więcej jadł, tym większy okazywał apetyt i tym większą sprawiał Marii
przyjemność. Mały gest, taki jak wzięcie sobie samemu obiadu, radował ją ogromnie.
Mógł dawać jej tyle szczęścia; i tak łatwo ją ranić.
— Żałuję, moja droga — powiedział — że tak mało spędziłem dziś z tobą
czasu. To strata dla mnie. Ale gdybym nie pomógł w prowadzeniu łodzi, tkwilibyśmy
dotychczas przed tunelem Sapperton.
— Tak, skarbie — przyznała Maria.
— Bardzo chciałem pokazywać ci mijane krajobrazy — ciągnął, walcząc z
budzącą się w nim odrazą dla własnej hipokryzji. — Ale i tak chyba ci się podobały?
— Nie tyle co gdybyś był ze mną, kochany — odparła Maria, uszczęśliwiona
ponad wszelką miarę. Obrzucała spojrzeniami inne kobiety w kabinie, aby dostrzec
zazdrość, jaką muszą odczuwać, że ona ma takiego nadzwyczajnego męża. — Czy
dzieciak był grzeczny? — zapytał Hornblower. — Zjadł swoją kaszkę?
— Wszyściutko — powiedziała Maria, z dumą patrząc na śpiącego synka. —
Chwilami popłakiwał, ale teraz śpi ładnie.
— Gdybyśmy odbywali tę podróż dwa lata później — ciągnął dalej
Hornblower — jak by go to interesowało! Pomagałby przy cumach, a ja pokazałbym
mu, jak trzymać rumpel.
Teraz w jego słowach nie było ani krzty hipokryzji.
— Już dzisiaj zdradzał zaciekawienie — chwaliła syna Maria.
— A jak tam jego siostrzyczka? — dopytywał się Hornblower. — Czy dobrze
się zachowywała?
— Horatio! — Maria była wyraźnie zgorszona.
— Mam nadzieję, skarbie, że nie najgorzej — odpowiedział za nią
Hornblower, uśmiechem pokrywając jej zmieszanie.
— Tak, bardzo dobrze — potwierdziła Maria.
Wpływali w śluzę; Hornblower słyszał szczęk zamykanych za nimi wrót.
— Jakoś wolno ci idzie z kiełbaskami, kochanie — zauważył. — Pozwól, że
ja zajmę się nimi, a ty zjedz tymczasem trochę chleba z mięsem — naprawdę smakuje
świetnie.
— Ale, skarbie…
— Proszę cię o to — powiedział z naleganiem.
Wziął talerz swój i Marii i przeszedł na dziób łodzi, gdzie było ciemno.
Wystarczyła chwila na spłukanie za burtą tego, co zostało na talerzach; następnie
wyrzucił błyskawicznie do wody kiełbaskę ukrytą w kieszeni i wrócił z ociekającymi
talerzami do Marii, zgorszonej i zachwyconej, że małżonek jej zniżył się do tak
pospolitej czynności.
— Za ciemno, żeby podziwiać krajobraz — rzekł — łódź opuszczała już
śluzę. — Mario, kochanie, jak skończysz kolację, przygotuję ci w miarę wygodne
posłanie na noc.
Stał pochylony nad śpiącym dzieckiem, podczas gdy Maria pakowała resztki z
kolacji.
— No już, skarbie.
— Horatio, naprawdę nie powinieneś. Proszę cię, Horatio …
— Kapelusz nie jest konieczny o tej porze nocy. A więc zdejmiemy go. Jest
dosyć miejsca dla ciebie na ławie. Połóż tu nogi. Buciki też niepotrzebne. Cicho, ani
słowa. Teraz poduszka pod głowę. Podłożymy pod nią worek. Czy tak ci wygodnie?
A teraz przykryjemy cię kocem, żeby ci było ciepło. No już, śpij dobrze, kochana.
Maria była wniebowzięta z powodu tych objawów władczej troski, toteż nie
protestowała. Leżała spokojnie całe dwie minuty, zanim otworzyła znowu oczy, aby
zapytać, co zrobi, żeby jemu było wygodnie.
— Nie martw się o to, moja droga. Jestem weteranem zaprawionym w bojach.
No, zamknij oczy i śpij spokojnie, mój skarbie.
Hornblowerowi stanowczo nie było wygodnie, chociaż spędził już wiele
gorszych nocy, na przykład w otwartych łodziach. Ponieważ Maria z dzieckiem leżała
na cienko wyściełanej ławie, on musiał siedzieć prosto, jak inni pasażerowie. W
małej, zatłoczonej kajucie powietrze było duszne od lampy i oddechów
zgromadzonych tu ludzi; nogi miał zdrętwiałe i bolał go krzyż, a cześć ciała, na której
siedział, protestowała przeciwko ciągłemu dźwiganiu jego ciężaru. Ale przecież
będzie to tylko jedna noc. Wsunął ręce w kieszenie i poprawił się na siedzeniu. Łódź
płynęła rzeką w ciemnościach, przystając pod śluzami, uderzając łagodnie o ich
ściany i sunąc znowu naprzód. Nie znał oczywiście odcinka rzeki między Oksfordem
i Londynem, toteż nie orientował się, jakie okolice mijali. Ale posuwali się w dół
rzeki, ku nowej jednostce, nad którą miał objąć dowództwo. Szczęście, że ją
dostałem, mówił sobie. Nie jest to fregata, lecz duża korweta uzbrojona w
dwadzieścia dwa działa — akurat dosyć, aby mógł nią dowodzić kapitan, a nie
młodszy oficer. Na nic lepszego nie mógł liczyć człowiek, który przed miesiącem był
sześćset pierwszym kapitanem na liście liczącej sześćset dwa nazwiska.
Przypuszczalnie Caldecott, dotychczasowy dowódca „Atropos”, rozchorował się w
trakcie wyposażania tej jednostki w Deptford, i temu zawdzięczał Hornblower
niespodziewane wezwanie go na jego miejsce. Rozkazy doszły do niego jednocześnie
z dotarciem do Anglii wiadomości o zwycięstwie Nelsona pod Trafalgarem. Od tego
czasu wszyscy myśleli tylko o Nelsonie i Trafalgarze. Kraj radował się ogromnie ze
zniszczenia floty Villeneuve'a i tonął w smutku z powodu śmierci Nelsona. Nelson —
Trafalgar — Nelson — Trafalgar — na każdej szpalcie gazety, w każdej przelotnej
pogawędce z obcym musiały paść te słowa. Ojczyzna hojnie szafowała nagrodami.
Ogłoszono, że pogrzeb Nelsona odbędzie się na koszt państwa. Dla marynarki
wojennej znalazły się tytuły parów i godności szlacheckie oraz awanse. Po
ponownym wprowadzeniu rangi admirała Eskadry Czerwonej dwudziestu kapitanów
pierwszych na liście otrzymało awans na admirałów; dwóch kapitanów padło pod
Trafalgarem, dwaj zmarli i na liście kapitanów Hornblower przesunął się na pięćset
siedemdziesiątą siódmą pozycję. Równocześnie szczodrze rozdawano awanse
młodszym oficerom. Na liście kapitanów znalazło się czterdzieści jeden nowych
nazwisk — przyjemnie pomyśleć, że jest się teraz starszym stażem od czterdziestu
dwóch kolegów. Oznaczało to jednak, że obecnie sześciuset dziewiętnastu kapitanów
poszukuje zatrudnienia i nawet ogromnej machinie marynarki wojennej nie będzie dla
nich dosyć wolnych miejsc. Co najmniej stu — a raczej nawet stu pięćdziesięciu —
będzie wegetować na połowie pensji, czekając na obsadzenie. Można by uznać, że tak
być powinno. Ci czekający nie tylko mogli zastąpić chorujących dowódców i tych, co
odchodzili na emeryturę, ale sprawiali, że było rzeczą niepotrzebną zatrudniać osoby
nieudolne.
Chyba że ci nieudolni mieliby przyjaciół na wysokich stanowiskach; wówczas
na połowie pensji zostawałby pechowiec pozbawiony przyjaciół. Hornblower
wiedział, że ich nie ma i nawet gratulując sobie szczęśliwego zrządzenia losu wciąż
uważał, że i tak w końcu jest skazany na niepowodzenie. Płynął przejąć okręt
wyposażony przez kogoś innego, z oficerami i członkami załogi, o których nic nie
wiedział; już same te fakty stwarzały dostateczną podstawę do snucia
pesymistycznych przewidywań.
Maria na ławie westchnęła i zmieniła pozycję; Hornblower przysunął się do
niej, żeby poprawić gruby płaszcz, którym była przykryta.
Rozdział III
W Brentfordzie, we wczesnym świetle zimowego poranka, było zimno,
wilgotno i ponuro. Mały Horatio ciągle popłakiwał. Maria nie czuła się dobrze i była
zmęczona. Stała obok Hornblowera, patrząc jak wyładowywano z łodzi jej kufer i
dwie skrzynki z jego rzeczami.
— Kochanie, czy daleko do Deptfordu? — zapytała.
— Dosyć daleko — odparł Hornblower; między Brendfordem i Deptfordem
leżał cały rozległy Londyn, ale odległość była jeszcze większa, bo rzeka, którą
płynęli, wiła się szerokimi meandrami — to w przód, to do tyłu. W dodatku przybyli
tu późno i odpływ niewiele im pomoże.
Przewoźnicy prześcigali się w oferowaniu swoich usług.
— Łódź, sir? Z jednym wioślarzem, sir? A może z dwoma?
— Z dwoma — zdecydował Hornblower.
Przejazd łódką z dwoma wioślarzami kosztował dwa razy tyle, co z jednym
wioślarzem wiosłującym „na śrubkę”, lecz w warunkach odpływu to się opłacało.
Hornblower pomógł Marii z dzieckiem usadowić się na ławce rufowej, pilnując
równocześnie załadunku bagażu.
— Dobra, Bili, ruszamy — powiedział wzorowy i odcumowana łódź lotem
strzały wpłynęła na szarą rzekę.
— Och — przestraszyła się trochę Maria.
Wiosła zgrzytały w dulkach, a łódź tańczyła na krótkiej fali.
— Powiadają, sir, że stary król dostał zdrowego zamętu w głowie z powodu
śmierci lorda Nelsona — odezwał się wzorowy, wskazując ręką w kierunku dzielnicy
Kew, po drugiej stronie rzeki. — On tam mieszka, sir. W tym pałacu.
— Tak — mruknął Hornblower; nie miał nastroju do rozmowy o królu,
lordzie Nelsonie i w ogóle o nikim.
Wiał dość silny wiatr z zachodu; gdyby był wschodni, woda na rzece byłaby
bardziej pofalowana i łódź płynęłaby wolniej, więc można było przynajmniej
powiedzieć coś pozytywnego o tym ponurym świecie.
— Pomału, Arry — rzucił dziobowy i łódka weszła w zakręt.
— Cicho, malutki. Nie lubisz tej brzydkiej łodzi? — mówiła Maria do synka,
którego zachowanie potwierdzało jej słowa.
— Pewnie zimno łobuzowi — powiedział wzorowy.
— Chyba tak — zgodziła się z nim Maria.
Ku uldze Hornblowera przewoźnik wdał się w rozmowę z Marią; mógł więc
pogrążyć się w rozmyślaniach, snuć nadzieje i obawy — te ostatnie dominowały —
na temat okrętu, który czekał na niego w dole rzeki. Jeszcze godzina, dwie i znajdzie
się na jego pokładzie, nie wiedząc nic o okręcie, oficerach i załodze.
— Tam mieszka książę, szanowna pani — przekrzyczał przewoźnik wrzaski
małego Horatia. — A za drzewami zobaczy pani pałac biskupa.
Miał to być pierwszy pobyt Marii w Londynie i dobrze się złożyło, że trafili
na rozmownego lodziarza.
— Widzisz te śliczne domki — mówiła Maria bujając dziecko w ramionach.
— Popatrz na te ładne łódki.
Mijali coraz więcej domów, przepływali pod coraz to innym mostem; ruch na
rzece nasilał się i nagle Hornblower uświadomił sobie, że są pod samym Londynem.
— Westminster, proszę szanownej pani — oznajmił przewoźnik. —
Pracowałem tutaj na promie, zanim nie postawili mostu. Te pół pensa mostowego
odebrało wtenczas chleb niejednemu uczciwemu przewoźnikowi.
— Na pewno tak — powiedziała Maria ze współczuciem. Już zapomniała o
swojej wysokiej pozycji żony kapitana.
— Schody Whitehall, proszę pani, a tam dalej to Strand.
Hornblower często brał łódź do Schodów Whitehall w czasie owych gorzkich
dni wegetowania na połowie pensji, kiedy starał się w Admiralicji o zatrudnienie.
— Katedra Świętego Pawła, proszę pani.
Teraz już byli naprawdę na terenie londyńskiego City. Hornblower pochwycił
w nozdrza zapach dymu węglowego z kominków.
— Zwolnij, Arry — rzucił przez ramię wioślarz od dziobu. Łodzie, lichtugi i
barki pokrywały powierzchnię wody, a wprost przed sobą mieli Most Londyński.
— Mocno naprzód! — zakomenderował dziobowy i obaj wioślarze
desperacko ruszyli przez lukę między różnorodnymi jednostkami stłoczonymi koło
mostu. Prąd odpływu rwał szybko między wąskimi przęsłami; za przewężeniem
mostowym woda spiętrzała się. Lotem strzały przemknęli przez wąski otwór.
— Boże! — westchnęła Maria.
Wpływali do największego portu świata; okręty na kotwicy, statki
wyładowujące towary i bardzo wąski tor wodny biegnący środkiem. Węglowce z
północy kraju, trawlery z Ramsgate, kabotażowce, statki ze zbożem i górująca nad
nimi szara bryła Tower.
— W Pool, szanowna pani, jest zawsze coś ciekawego do oglądania —
zauważył wioślarz. — Nawet jak jest wojna i cały ten bałagan.
Ożywiony ruch w porcie świadczył najlepiej, że Bonaparte po drugiej stronie
Kanału przegrywa swoją wojnę przeciwko Anglii. Anglia nie padnie, póki na morzu
panuje marynarka wojenna, trzymająca w szachu mocarstwa z kontynentu
europejskiego i zapewniająca swobodę żeglugi handlowej flocie brytyjskiej.
Za basenem Pool stał bezczynnie na kotwicy okręt wojenny; stengi miał
opuszczone, a marynarze na ławach bosmańskich malowali od zewnątrz burty. Dziób
ozdabiał niezdarnie wyrzeźbiony galion w kształcie postaci kobiecej odzianej w
fałdziste szaty w kolorach białym i czerwonym. W grubo ciosanych dłoniach postać
trzymała duże pozłacane nożyce i po nich właśnie poznał Hornblower, co to za
jednostka, jeszcze zanim mógł policzyć jedenaście furt działowych na burcie i
odczytać nazwę „Atropos” w trakcie przepływania pod rufą. Łykając ślinę z
podniecenia przyglądał się okrętowi, notując w pamięci jego przegłębienie, kształt
sylwetki, i podoficerowi wachty kotwicznej — wszystkiemu, co tylko mógł zauważyć
w tej tak denerwującej dla niego chwili.
— „Atropos”, dwadzieścia dwa działa — informował wzorowy widząc
zaciekawienie Hornblowera.
— Mój małżonek jest jego dowódcą — oznajmiła z dumą Maria.
— Naprawdę, sir? — pytał wzorcowy z rosnącym respektem, co musiało miło
połechtać Marię.
Łódź już skręcała; mieli przed sobą Deptford Greek i Deptford Hard.
— Zwolnić! — komenderował dziobowy. — Teraz znowu naprzód! Wiosła!
Łódź zaszurała o brzeg i podróż z Gloucester dobiegła końca. Nie, jeszcze nie,
stwierdził w myślach Hornblower przygotowując się do zejścia na ląd. Czekały ich
kłopoty z wyszukaniem mieszkania, przeniesieniem bagaży i ulokowaniem tam Marii,
zanim będzie mógł udać się na swój okręt. Życie składa się z gorzkich pigułek, które
trzeba kolejno przełykać. Zapłacił przewoźnikowi pod czujnym okiem Marii; na
szczęście zjawił się włóczęga portowy szukający zarobku, z wózkiem, na którym
ustawił bagaże. Hornblower ujął pod ramię Marię niosącą dziecko i pomógł jej wejść
po śliskim nabrzeżu Hard.
— Odetchnę — powiedziała Maria — jak zdejmę buciki z nóg. I trzeba jak
najprędzej przebrać małego. Cicho, skarbeńku, cicho.
Od „George'a” dzielił ich na szczęście tylko mały kawałek drogi. Przyjęła ich
pulchna gospodyni, obrzuciwszy współczującym spojrzeniem figurę Marii. Powiodła
ich do pokoju, poganiając po drodze służącą, aby szybko przyniosła gorącej wody i
ręczniki.
— Cicho, kruszynko — uspokajała gospodyni małego Horatia.
— Och — westchnęła z ulgą Maria siadając na łóżku i od razu zabrała się do
ściągania bucików.
Hornblower stanął przy drzwiach, czekając aż wniosą skrzynki z jego
wyprawą marynarską.
— Kiedy szanowna pani spodziewa się rozwiązania? — zapytała gospodyni.
Po chwili obie z Marią zagłębiły się w rozmowę na temat akuszerek i
rosnących kosztów utrzymania — ten drugi problem pojawił się, gdy Maria zaczęła
targować się zaciekle o cenę pokoju. Pomocnik oberżysty i łazik portowy przerwali
spór, wnosząc bagaże do izby i ustawiając je na podłodze. Hornblower wyjął klucze i
z pośpiechem uklęknął przy skrzynce.
— Horatio, skarbie — odezwała się Maria z wymówką w głosie — mówimy
do ciebie.
— Aha… co? — spytał z roztargnieniem przez ramię.
— Może coś na rozgrzewkę, sir, zanim będzie śniadanie? — zaproponowała
gospodyni. — Szklaneczkę rumu, herbaty?
— Dla mnie nic, dziękuję — odmówił Hornblower.
Otworzył już skrzynkę i wypakowywał ją gorączkowo.
— Mój drogi, czy nie możesz z tym poczekać, aż zjemy śniadanie? — skarciła
go Maria. — Mogłabym wtedy zrobić to za ciebie.
— Raczej nie — odparł, dalej klęcząc, Hornblower.
— Twoje najlepsze koszule! Pognieciesz je — protestowała Maria.
Hornblower wyciągnął spod koszul swój mundur, ułożył go na drugiej
skrzynce i zabrał się do szukania epoletu.
— Idziesz na swój okręt! — wykrzyknęła Maria.
— Oczywiście, skarbie — odpowiedział Hornblower.
Gospodyni opuściła pokój, mogli więc rozmawiać swobodniej .
— Ale musisz przedtem zjeść śniadanie — upierała się Maria.
Hornblower znalazł wyjście.
— Niech będzie, pięć minut na śniadanie, jak się ogolę — zdecydował.
Położę mundur na łóżku, zły, że jest taki pognieciony, i otworzył lakierowane
pudło, w którym spoczywał jego trójgraniasty kapelusz. Zdjął surdut, szybko odwinął
halsztuk i odpiął sztywny kołnierz. W tym momencie mały Horatio postanowił znowu
zaprotestować przeciwko nieczułości otaczającego go świata. Hornblower rozłożył
zawiniątko z przyborami toaletowymi, wyjął brzytwę i zabrał się do golenia, a Maria
zajęła się dzieckiem.
— Wezmę Horatia na dół i dam mu mleka z chlebem — powiedziała.
— Dobrze, skarbie — mruknął Hornblower z ustami oblepionymi pianą
mydlaną.
Zobaczył w lustrze odbicie Marii i zmusił się do powrotu do rzeczywistości.
Stała patrząc na niego z rozczuleniem, więc odłożył brzytwę i otarł ręcznikiem usta z
piany.
— Nie pocałowałaś mnie od wczoraj — rzekł. — Mario, kochana, czy nie
uważasz, że mnie zaniedbujesz?
Padła w jego wyciągnięte ramiona; oczy jej zwilgotniały, lecz łagodny głos i
lekki ton męża wywołały na jej wargi uśmiech przez łzy.
— Myślałam, że to ja jestem zaniedbywana — wyszeptała.
Całowała go żarliwie i zaborczo, z rękami zarzuconymi mu na szyję i
przyciskając go do nabrzmiałego brzucha.
— Myślałem tylko o swoich obowiązkach — ciągnął — zapominając o innych
rzeczach, o których powinienem był pamiętać. Czy wybaczysz mi najdroższa?
— Czy wybaczę! — Gdy mówiła, jej uśmiech i łzy było widać jeszcze
wyraźniej. — Nie mów tak, skarbie. Rób, co chcesz, jestem twoja. Jestem twoja.
Całując ją znowu Hornblower czuł, jak wzbiera w nim fala prawdziwej
czułości; szczęście — całe życie istoty ludzkiej zależało od jego cierpliwości i taktu.
Nie wytarł mydła zbyt dokładnie; na twarzy Marii pozostały ślady piany.
— Moja najsłodsza — rzekł — dzięki temu jesteś tym, co mam najdroższego.
Całując ją, myślami był przy „Atropos” stojącym na kotwicy na rzece, więc
zaczął wymyślać sobie w duchu od niewiernych hipokrytów. Lecz został nagrodzony
za ukrycie zniecierpliwienia, bo gdy mały Horatio znowu się rozpłakał, Maria sama
oderwała się od niego.
— Biedne maleństwo — powiedziała, uwalniając się z objęć męża. Schyliła
się nad dzieckiem i podniósłszy wzrok dodała z uśmiechem: — Muszę dopilnować,
aby obaj moi mężczyźni zostali nakarmieni.
Hornblower musiał jej coś powiedzieć, ale wymagało to taktu, więc
zastanowił się przez chwilę, szukając właściwych słów.
— Najdroższa — rzekł. — Dla mnie cały świat może się dowiedzieć, że cię
właśnie pocałowałem, ale nie chciałbym, żebyś ty się poczuła zawstydzona.
— O Boże! — jęknęła Maria zrozumiawszy, o co mu chodzi, i podbiegła do
lustra zetrzeć z twarzy pianę mydlaną. Potem wzięła dziecko. — Przypilnuję, żebyś
miał śniadanie gotowe, jak zejdziesz na dół.
Wychodząc z pokoju uśmiechnęła się do niego z wyrazem nieopisanego
szczęścia i posłała mu całusa. Hornblower jeszcze raz rozrobił mydło, a potem
przystąpił do dalszych przygotowań związanych z udaniem się na jednostkę. Głowę
przepełniały mu myśli o okręcie, żonie, synku i dziecku, które miało przyjść na świat.
W zapomnienie poszło przelotne uczucie szczęścia, jakiego doświadczył ubiegłego
dnia; może gdyby nie uświadamiał sobie, że jest nieszczęśliwy, mógłby i dziś zostać
poczytany za szczęśliwca; nie należał jednak do ludzi, którzy potrafią być szczęśliwi.
Zjadłszy wreszcie śniadanie, wziął znowu łódkę w Hard, żeby przebyć mały
szmat wody dzielący go od jego okrętu; usiadł na ławce rufowej, nasadził mocniej
trójgraniasty kapelusz ze złotym oblamowaniem i sprzączką i zsunął płaszcz,
odsłaniając epolet na prawym ramieniu, świadczący o tym, że jest kapitanem z
niespełna trzyletnim stażem. Kilka razy dotknął kieszeni, sprawdzając czy ma tam
rozkazy, a potem siedział wyprostowany z całą godnością, na jaką potrafił się zdobyć.
Wyobrażał sobie, co się teraz dzieje na „Atropos” — służbowy oficer dostrzega
trójgraniasty kapelusz i epolet; posłaniec pędzi z tą wiadomością do pierwszego
oficera; zostają wezwani marynarze trapowi i pomocnicy bosmana i fala niepokoju i
zaciekawienia na wieść o przybyciu nowego dowódcy przebiega przez okręt. Myśli te
wywołały uśmiech na jego usta, mimo że sam był zdenerwowany i zaciekawiony.
— Łódź ahoj! — nadbiegło obwołanie z okrętu.
Przewoźnik spojrzał pytająco na Hornblowera i Otrzymawszy przyzwalające
skinienie głową, odkrzyknął co sił w potężnych płucach:
— „Atropos!”
Było to potwierdzeniem dla okrętu, że nadpływa jego dowódca.
— Dobijać do burty — polecił Hornblower.
„Atropos” był jednostką o ciągłym pokładzie, siedzącą nisko w wodzie;
stanąwszy w łodzi Hornblower mógł ze swego miejsca bez trudu dosięgnąć ławy
wantowej. Przewoźnik zakaszlał taktownie.
— Czy pamięta pan o mojej należności za przejazd, sir? — zapytał, i
Hornblower poszukał miedziaków, żeby mu zapłacić.
Potem zaczął wchodzić po burcie, starając się opanować rozdrażnienie
spowodowane tym drobnym incydentem. Maskując zdenerwowanie, wkroczył na
pokład pośród świergotu gwizdków. Salutował, jak należało, dłonią przyłożoną do
ronda kapelusza, nie był jednak w stanie rozróżnić twarzy oczekujących go tu ludzi.
— John Jones, pierwszy oficer — powiedział jakiś głos. — Witamy na
pokładzie, sir.
Padały dalsze nazwiska, przesuwały się inne twarze, równie niewyraźne jak
nazwiska. Hornblower opanował jakoś nerwowe połykanie śliny, nie chcąc, aby to
zauważono. Z trudem udało mu się przemówić prawidłowo modulowanym tonem.
— Panie Jones, proszę wywołać załogę.
— Cała załoga na pokład! Cała załoga na pokład!
Wołanie rozniosło się po pokładzie, gwizdki znowu się odezwały. Hornblower
usłyszał tupot stóp, odgłosy zamieszania i przytłumiony szmer. A potem na
śródokręciu zobaczył przed sobą mnóstwo twarzy, lecz wciąż był zbyt
zdenerwowany, by móc je rozróżnić.
— Załoga zebrana, sir.
Hornblower odsalutował w odpowiedzi — zakładając, że Jones uczynił to
przedtem, bo nie zauważył, czy tak było istotnie — i wyjąwszy rozkazy, przystąpił do
ich odczytywania.
„Rozkazy Komisarzy z urzędu Lorda Admirała, naczelnego dowódcy floty
Wielkiej Brytanii i Irlandii, adresowane do kapitana Horatia Hornblowera z
Królewskiej Marynarki Wojennej.
Niniejszym poleca się panu…”
Przeczytał pismo do końca, złożył i wsunął z powrotem do kieszeni. Od tej
chwili stał się prawnie dowódcą „Atropos”, objąwszy stanowisko, którego mógł go
pozbawić tylko sąd wojenny, uchwała parlamentu albo utrata okrętu. I teraz nie
będzie już na połowie pensji, lecz zacznie otrzymywać pełne pobory kapitana szóstej
klasy. Czy fakt, że w tym samym momencie przestał widzieć jak przez mgłę,
pozostawał z tym w jakimś związku? Jones miał zapadłe policzki, dokładnie ogolona
broda przeświecała sinawo przez opaleniznę. Hornblower poszukał jego spojrzenia.
— Proszę odprawić załogę, panie Jones.
— Tak jest, sir.
Hornblower wiedział, że mogła to być odpowiednia chwila na przemowę.
Weszło to nawet w zwyczaj. Ale nie był przygotowany, toteż uznał, że lepiej nic nie
mówić. Przechowywał w pamięci przeświadczenie, że powinien sprawić na pierwszy
rzut oka wrażenie człowieka zimnego, twardego, sprawnego w działaniu i
pozbawionego sentymentów. Odwrócił się do grupki czekających oficerów; teraz
potrafił już odróżnić jednego od drugiego i zauważyć, że każdy z tych ludzi, na
których będzie musiał polegać i z których pomocy korzystać przez lata — jest inny.
Nie zapamiętał jednak ich nazwisk. Właściwie żadne z nich nie dotarło do jego
świadomości w czasie tych denerwujących sekund tuż po przybyciu na pokład
rufowy.
— Dziękuję, panowie — powiedział. — Nie wątpię, że wkrótce poznamy się
bliżej.
Zasalutowali i odeszli, z wyjątkiem Jonesa. On zaś powiedział:
— Sir, jest dla pana list z Admiralicji.
List z Admiralicji! Rozkazy! Klucz do przyszłości, który pozwoli mu poznać,
co ich czeka — słowa mogące posłać „Atropos” wraz z nim do Chin, Grenlandii czy
Brazylii. Hornblower poczuł, że znowu ogarnia go właściwie niewygasła dotąd fala
podniecenia. Raz jeszcze powstrzymał się od nerwowego przełknięcia śliny.
— Dziękuję, panie Jones. Przeczytam list, jak tylko znajdę czas.
— Czy zechciałby pan zejść pod pokład, sir?
— Dziękuję.
Pomieszczenia kapitańskie na „Atropos” były ciasne, jak się Hornblower tego
spodziewał: kabina dzienna najmniejsza z możliwych i takaż sypialnia. Były tak
małe, że nie przedzielono ich nawet ścianką działową; przypuszczalnie miała być
między nimi zasłona, ale jej nie było. Nie było tu w ogóle niczego — koi, biurka czy
krzesła — niczego. Prawdopodobnie schodząc z okrętu Caldecott zabrał ze sobą
wszystkie swoje rzeczy. Rzecz normalna, ale utrudniająca sytuację. Kajuta była
ciemna i duszna; ponieważ okręt opuścił właśnie suchy dok, nie nasiąkła jeszcze
przeróżnymi zapachami, które będą później do niej przenikać.
— Gdzie te rozkazy? — spytał szorstko Hornblower, tłumiąc podniecenie.
— W moim biurku, sir. Zaraz przyniosę.
Hornblower niecierpliwie czekał na Jonesa pod małym świetlikiem. Wziął do
ręki zalakowany pakiet i stał z nim przez chwilę. Był to moment w pewnym sensie
przełomowy. Dwudziestoczterogodzinna podróż, którą właśnie zakończył, trwała
długo, ale miała ten sam charakter — stanowiła przerwę między jednym rodzajem
działalności a innym. Następne parę sekund mogą przekształcić „Atropos” z jednostki
stojącej bezczynnie na Tamizie w okręt w czynnej służbie na morzu, z obserwatorami
na salingach, z działami gotowymi do boju, z niebezpieczeństwem, przygodą i
śmiercią tuż za widnokręgiem, a może nawet przy burcie. Hornblower złamał pieczęć
— zaplątaną kotwicę stanowiącą emblemat Admiralicji, najmniej odpowiedni, jaki
można było wymyślić dla narodu panującego na morzu. Podniósłszy wzrok, napotkał
spojrzenie Jonesa; pierwszy oficer oczekiwał niespokojnie na wiadomość, co ich
czeka. Hornblower uświadomił sobie, że należało go odprawić przed złamaniem
pieczęci, ale teraz było już za późno. Przeczytał pierwsze linijki — z góry wiedział
jak będą brzmiały początkowe sześć czy nawet dwanaście słów.
„Niniejszym prosi się pana i żąda, aby natychmiast po otrzymaniu tych
rozkazów…”
To była ta chwila; Hornblower napawał się nią przez pół sekundy.
„…zaczekał pan na Henry'ego Pallendera, Esq. Herolda Błękitnego Płaszcza
do Spraw Wojskowych, młodszego członka Kolegium Heraldycznego…”
— Niech Bóg ma mnie w swej opiece — westchnął Hornblower.
— Co piszą, sir? — spytał Jones.
— Jeszcze nie wiem — odparł Hornblower.
„…aby się z nim naradzić w sprawie organizacji łodziowego konduktu
pogrzebowego zmarłego wiceadmirała lorda wicehrabiego Nelsona…”
— A więc o to chodzi — mruknął Hornblower.
— O co, sir? — podjął Jones, ale Hornblower nie miał w tej chwili czasu na
wyjaśnianie.
„…Obejmuje pan, na mocy niniejszych rozkazów, dowództwo nad wszystkimi
oficerami, marynarzami i żołnierzami Królewskiej Piechoty Morskiej, którzy wezmą
udział we wzmiankowanym wyżej kondukcie, oraz nad wszystkimi statkami,
łodziami i barkami stanowiącymi własność miast Londynu i Westminsteru, a także
przedsiębiorstw żeglugowych w tych miastach. Wyda pan wszelkie rozkazy
niezbędne dla przeprowadzenia konduktu zgodnie z wymaganiami sztuki żeglarskiej.
Konsultując się z rzeczonym Henrym Pallenderem, Esq., upewni się pan co do
wymogów ceremoniału i pierwszeństwa, jednakże zostaje pan niniejszym
zobowiązany zwracać na własne ryzyko baczną uwagę na warunki pływu i pogody,
tak aby spełniając wymogi ceremoniału nie wystawić na niebezpieczeństwo lub
uszkodzenie wzmiankowanych wyżej łodzi, barek i innych jednostek pływających ani
też ich załóg i pasażerów”.
— Proszę, sir. P r o s z ę, sir — nalegał Jones.
Hornblower wrócił myślami do ciasnej kabiny.
— To są rozkazy osobiście dla mnie — powiedział. — No… dobrze, może je
pan przeczytać, jeśli panu na tym zależy.
Jones czytał, poruszając wargami, a potem, zdezorientowany, podniósł wzrok
na Hornblowera.
— To okręt zostaje tutaj? — zapytał.
— Oczywiście. Od tej chwili „Atropos” jest flagową jednostką konduktu
pogrzebowego — wyjaśnił Hornblower. — Potrzebuję natychmiast łodzi z załogą.
Och, jeszcze pióro i papier, muszę przesłać wiadomość żonie.
— Tak jest, sir.
— Proszę dać do łodzi dobrego podoficera. Będzie miała długie postoje przy
nabrzeżu.
— Tak jest, sir. Co dzień ktoś nam dezerteruje.
Rzecz jasna, że dezercja mogła być bardzo poważnym problemem na okręcie
zakotwiczonym na rzece, z brzegiem, do którego można dopłynąć, i niezliczoną ciżbą
łodzi kręcących się w pobliżu, z bliskością Londynu, gdzie uciekinier mógłby
przepaść bez śladu. Istniało też niebezpieczeństwo przemytu alkoholu na okręt przez
łodzie z lądu. A Hornblower przebywał na „Atropos” zaledwie od dziesięciu minut i
miał równie słabe pojęcie jak wczoraj o sprawach, które chciałby znać przede
wszystkim: jaką okręt ma załogę i oficerów, czego mu brakuje, w jakim jest stanie.
Na razie musi jednak odłożyć na bok wszystkie problemy, którymi tak bardzo chciał
się zająć, i poświęcać im wolne chwile w przerwach między wypełnianiem swego
nowego, niecodziennego zadania. Sama tylko sprawa umeblowania własnej kajuty
wymagała więcej uwagi, niż mógł jej poświęcić. Poprzedniego dnia dowiedział się z
gazety, że zwłoki Nelsona czekają w Nore na pomyślny wiatr, który pozwoli
przetransportować je do Greenwich. Czas naglił, a na pewno trzeba będzie
wypisywać setkami rozkazy.
I tak minął moment przełomowy. Gdyby pozwolono mu zgadywać tysiąc razy,
co zawierają rozkazy przeznaczone dla niego, nigdy by nie przyszło mu do głowy, że
otrzyma takie właśnie zadanie. Byłoby to śmieszne, gdyby sprawa nie była tak
poważna. Mimo to roześmiał się. Zdumiony Jones spojrzał na niego, ale uznawszy, że
należy pójść w ślady dowódcy, też zaśmiał się uniżenie.
Rozdział IV
— Czarne bryczesy? — pytał zdezorientowany Hornblower.
— Oczywiście. Czarne spodnie i pończochy oraz opaski żałobne —
oświadczył pan Pallender z uroczystą powagą.
Był to mężczyzna w podeszłym wieku, z łysiną ma czubku głowy. Resztę
długich siwych włosów, jakie mu zostały, miał splecione na karku w krótki, gruby
warkocz ściągnięty czarną wstążką. Jego jasnoniebieskie oczy skaprawiały od
starości, a u zaczerwienionego, cienkiego, spiczastego nosa wisiała kapka, może z
powodu zimna w pokoju — a może była tam zawsze.
Hornblower zapisał na leżącej przed nim kartce, że mają być czarne bryczesy,
pończochy i opaski żałobne, a w pamięci zanotował, że i dla siebie musi postarać się
o te rzeczy, zastanawiając się, skąd weźmie na to pieniądze.
— Najlepiej byłoby — ciągnął pan Pallender — żeby kondukt przepływał
przez City w południe. Ludzie będą mieli wtedy dosyć czasu, żeby się zgromadzić, a
terminatorzy zdążą zrobić swoją przedpołudniową robotę.
— Tego nie mogę obiecać — zauważył Hornblower. — Będzie to zależało od
stanu pływu.
— Pływ, kapitanie Hornblower? Musi pan zdawać sobie sprawę, że jest to
ceremonia, która bardzo interesuje dwór — i samą jego królewską mość.
— Mimo to będzie zależała od pływu — powtórzył Hornblower. — A także
od wiatru.
— Naprawdę? Jego królewska mość bardzo się rozgniewa, jeśli jego pomysły
nie zostaną zrealizowane.
— Rozumiem — mruknął Hornblower.
Chciał zauważyć, że chociaż jego królewska mość panuje nad morzami, nie
ma większej władzy nad pływem niż jego słynny przodek, król Kanut.
Zastanowiwszy się, doszedł jednak do wniosku, że pan Pallender nie należy do ludzi
potrafiących docenić żarty na temat ograniczeń władzy królewskiej. Postanowił więc
naśladować uroczystą powagę pana Pallendera.
— Ponieważ nie powzięto jeszcze decyzji co do dnia ceremonii — rzekł —
można wybrać taki, w którym stan pływu będzie najbardziej sprzyjający.
— I ja tak sądzę — zgodził się pan Pallender.
Hornblower zrobił notatkę o potrzebie niezwłocznego zajrzenia do tablic
pływów.
— Lord Mayor — ciągnął pan Pallender — nie będzie obecny osobiście,
przybędzie natomiast jego przedstawiciel.
— Rozumiem.
Ulżyło mu nieco, że spada z niego odpowiedzialność za osobę Lorda Mayora,
ale zaraz sobie uświadomił, że obecnych będzie ośmiu najwyższych rangą admirałów
w marynarce wojennej i że będzie musiał czuwać nad ich bezpieczeństwem.
— Czy naprawdę nie chce pan spróbować troszkę tego koniaku? — pytał pan
Pallender lekko popychając ku niemu karafkę.
— Nie, dziękuję.
O tej porze dnia Hornblower zdecydowanie nie miał chęci na koniak, ale teraz
już wiedział, skąd pochodzi czerwonawe zabarwienie koniuszka nosa pana
Pallendera. Pan Pallender pociągnął zdrowy łyk, zanim zaczął mówić dalej.
— Teraz, jeśli idzie o salut żałobny…
Jak się okazało, wzdłuż trasy konduktu wyznaczono piętnaście punktów, w
których działa miały oddawać wystrzały w minutowych odstępach i jego królewska
mość miała słuchać, czy strzelają równo. Hornblower pokrywał coraz więcej kartek
notatkami. Na kondukt złoży się trzydzieści osiem łodzi i barkasów, które trzeba
będzie zebrać w bardzo trudnym nawigacyjnie kanale pływowym koło Greenwich,
ustawić w odpowiednim porządku i doprowadzić do Schodów Whitehall; stamtąd
trzeba je odprawić po przekazaniu zwłok warcie honorowej marynarki wojennej,
która będzie eskortowała ciało do Admiralicji, gdzie ma ono zostać przez noc
poprzedzającą ostatnie odprowadzenie zwłok do Św. Pawła.
— Sir, czy może mi pan powiedzieć, jakiego rodzaju są te barkasy
pogrzebowe? — zapytał Hornblower.
Ledwie zadał to pytanie, już tego pożałował. Pan Pallender był zaskoczony, że
ktoś może nie wiedzieć, co to są barkasy do specjalnych uroczystości, ale oczywiście
trudno się było po nim spodziewać, żeby miał pojęcie o zwrotności tych łodzi na
sfalowanej wodzie, czy choćby po ile mają wioseł na burtę. Hornblower pomyślał, że
im szybciej weźmie taką łódź i przepłynie nią trasę konduktu przy odpowiednim
stanie pływu, koordynując w czasie poszczególne etapy, tym będzie lepiej. Robił
dalsze notatki na kartkach, a pan Pallender mówił o tym, co dla niego było rzeczą
najważniejszą — o kolejności łodzi w kondukcie; obecne będzie całe Kolegium
Heraldyczne z Głównym Heroldem z Norroy i z nim samym, Heroldem Błękitnego
Płaszcza; książęta krwi królewskiej i admirałowie; trzeba będzie przestrzegać etykiety
przy wsiadaniu do łodzi i schodzeniu na ląd; Główny Żałobnik z paziem niosącym
tren, paziowie z całunem i Rodzina Nieboszczyka.
— Dziękuję, sir — rzekł w końcu Hornblower, zbierając swoje notatki. —
Przystępuję natychmiast do przygotowań.
— Jestem wielce zobowiązany, naprawdę, sir — powiedział pan Pallender do
zabierającego się do odejścia Hornblowera.
Była to operacja równie skomplikowana jak lądowanie Abercrombiego na
wybrzeżu egipskim, a na Morzu Śródziemnym nie ma komplikujących zadanie
pływów. Trzydzieści osiem łodzi z załogami i wioślarzami; warty honorowe;
żałobnicy i przedstawiciele władz; Hornblower będzie miał pod swoją komendą
najmniej tysiąc oficerów i marynarzy. Opadł trochę na duchu, kiedy przejąwszy jeden
z barkasów od robotników przybijających do niego insygnia w stoczni Deptford,
mógł sam przeprowadzić z nim próby. Okazało się, że jest to wielka, mało zwrotna
jednostka, niewiele mniejsza od lichtugi towarowej i prawie tak samo trudna do
manewrowania. Na odkrytym dziobie miała dwanaście stanowisk dla wioślarzy; od
śródokręcia po rufę była przykryta wielkim baldachimem o mocnej konstrukcji, który
mógł stawiać potężny opór wiatrowi. Barkas przeznaczony do transportu Ciała (w
czasie ich rozmowy pan Pallender mówił w sposób nie pozostawiający wątpliwości,
iż trzeba to słowo traktować jak pisane z dużej litery) był do tego stopnia ustrojony
pióropuszami, że będzie łapać wiatr jak grotżagiel fregaty. Do tej jednostki trzeba
będzie odkomenderować krzepkich wioślarzy — najlepiej byłoby mieć ukrytą pod
baldachimem prawie pełną zmianę. Ponieważ barkas będzie płynął na czele konduktu,
a inne ustawią się za nim, musi pilnować, żeby nie szedł zbyt szybko. Trzeba będzie
zgrać wszystko dokładnie w czasie — w górę rzeki z przypływem, podejście do
Schodów Whitehall dokładnie w momencie przesilenia pływu, tak aby można tam
było przeprowadzić skomplikowane manewry przy minimum ryzyka, a potem
wycofywanie się z odpływem i rozpuszczanie po drodze barkasów i załóg.
— Mój drogi — zagadnęła go Maria w ich sypialni u „George'a”. — Obawiam
się, że mało mi teraz poświęcasz uwagi.
— Co mówisz, skarbie? — zapytał Hornblower podnosząc wzrok znad stolika,
przy którym siedział zajęty pisaniem. Zastanawiał się właśnie, jak wydać solidne
śniadanie dla tysiąca ludzi, którzy będą mieli nikłą szansę na następny posiłek w
ciągu dnia.
— Mówiłam ci, że rozmawiałam dziś z akuszerką. Wygląda na zacną
niewiastę. Od jutra jest wolna. Ponieważ mieszka przy sąsiedniej ulicy, nie ma
potrzeby, żeby tu się sprowadzała, póki nie nadejdzie czas, co się szczęśliwie
składa… wiesz przecież, Horatio, jak mało mamy pieniędzy.
— Tak, skarbie — odparł Hornblower. — Czy przyniesiono już te moje
czarne spodnie?
Przejście od zbliżającego się rozwiązania Marii poprzez problem pieniędzy do
czarnych bryczesów Hornblowera było rzeczą całkiem naturalną, ale Maria poczuła
się dotknięta pozornym brakiem serca ze strony męża.
— Bardziej cię obchodzą spodnie niż twoje dziecko? — powiedziała — albo
ja?
— Najdroższa — obruszył się Hornblower. Musiał odłożyć pióro i wstać z
krzesła, żeby ją pocieszyć.— Tyle mam na głowie. Nie potrafię wyrazić, jak mi
przykro, że to właśnie w tej chwili.
Szatańska sytuacja. Oczy nie tylko Londynu, lecz całej Anglii będą zwrócone
na ten kondukt. Nigdy mu nie wybaczą, jeśli zdarzy się jakaś gafa. Ale musiał ująć
dłonie Marii w swoje ręce i dodać jej otuchy.
— Ty, moja kochana — mówił patrząc jej w oczy z uśmiechem — jesteś
moim wszystkim. Nic na świecie nie jest dla mnie ważniejsze od ciebie.
— Chciałabym, żeby tak było — rzekła Maria.
Ucałował dłonie, które trzymał w rękach.
— Cóż mogę powiedzieć, żeby cię upewnić — pytał — że cię kocham?
— To byłoby całkiem miłe — stwierdziła Maria.
— Kocham cię, skarbie — powiedział, a widząc, że się jeszcze nie uśmiecha,
ciągnął: — Jesteś mi droższa niż moje nowe czarne bryczesy.
— Och! — westchnęła na to Maria.
Musiał wymyślić coś jeszcze, by zrozumiała, że w żartach chce wyrazić swą
czułość.
— Droższa niż tysiąc par czarnych bryczesów — dodał. — Czy jakikolwiek
mężczyzna mógłby powiedzieć więcej ?
Uśmiechnęła się w końcu i wysunąwszy dłonie z uścisku jego rąk położyła mu
je na ramionach.
— Czy mam na zawsze zachować ten komplement w pamięci? — spytała.
— Kochana, zawsze pozostanie on prawdą — zapewnił ją.
— Jesteś najmilszym z mężów — odrzekła, a załamanie głosu świadczyło, że
tak myśli naprawdę.
— Który ma najsłodszą z żon — dorzucił. — Czy teraz mogę wrócić do
swojej pracy?
— Oczywiście, kochany. Oczywiście. Jestem chyba egoistką. Ale… ale…
najdroższy, tak cię kocham. Tak bardzo cię kocham!
— No, no — mówił Hornblower, poklepując ją po plecach. Być może
przeżywał tę chwilę równie głęboko jak Maria, ale było poza tym tyle innych spraw,
którymi musiał się mocno przejmować. Gdyby źle przygotował uroczystość, dziecko
mające przyjść na świat czekałby marny wikt przy ojcu pobierającym połowę pensji
do końca życia. Zwłoki Nelsona są teraz wystawione na widok publiczny w
Greenwich, procesję pogrzebową wyznaczono na pojutrze, o jedenastej, kiedy zacznie
się przypływ, a tu tyle jeszcze zostało do zrobienia. Był rad, że może wrócić do
wypisywania rozkazów. Z radością udał się na pokład „Atropos”, żeby się tam
pogrążyć w robocie.
— Panie Jones, zechce pan łaskawie wezwać midszypmenów i młodszych
oficerów. Potrzebuję pół tuzina ludzi z ładnym charakterem pisma.
Kajuta na „Atropos” przypominała klasę w szkole, z midszypmenami
siedzącymi na stołkach z mesy przy zaimprowizowanych stolikach zaopatrzonych w
kałamarze i pióra, przepisującymi brudnopisy rozkazów Hornblowera, a on krążył
wśród nich jak wiewiórka w klatce, odpowiadając na pytania.
— Sir, nie mogę odczytać tego słowa.
— Sir, czy mam teraz zacząć od nowego akapitu?
Był to jeden ze sposobów dowiedzenia się czegoś o młodszych oficerach,
rozróżnienia jednostek w bezkształtnej dotąd dla niego masie oficerów; niektórzy bez
przerwy zwracali się o pomoc, a inni potrafili wyprowadzać wnioski z kontekstu; byli
też głupcy wypisujący nonsensowne rozkazy.
— Do licha, człowieku — zżymał się Hornblower — czy jakikolwiek pacjent
Bedlam powiedziałby coś takiego… a tym bardziej napisał?
— Ale tak właśnie to wyglądało, sir — upierał się midszypmen.
— Boże, dopomóż nam — westchnął zrozpaczony Hornblower.
Ale ten akurat miał wyjątkowo czytelny charakter pisma, toteż Hornblower
zasadził go do wypisywania nagłówków na wszystkich listach.
Okręt JKM „Atropos” w Deptford
6 stycznia 1806
Sir
Na podstawie uprawnień nadanych mi przez Lordów Komisarzy
Admiralicji…
Od tego miejsca mogli pisać inni, co dawało oszczędność czasu. Wreszcie
zakończono wypisywanie dziewięćdziesięciu różnych rozkazów wraz z kopiami i do
północy rozesłano je gdzie należało; z różnych miejsc ściągnięto załogi i podoficerów
dla wszystkich łodzi, jakie miały brać udział w kondukcie, przydzielono im racje
żywnościowe, wyznaczono dokładnie ich miejsca w szeregu… „Zajmie pan
siedemnastą pozycję, zaraz za łodzią Głównodowodzącego w Nore i tuż przed
barkasem Czcigodnej Gildii Handlarzy Ryb”.
O drugiej nad ranem w dniu uroczystości zostały zakończone ostatnie
przygotowania z panem Pallenderem i Hornblower, ziewając, nie mógł wymyślić nic,
co jeszcze można byłoby zrobić. Tak, została do przeprowadzenia ostatnia zmiana.
— Panie Horrocks, popłynie pan ze mną w pierwszym barkasie, z Ciałem.
Pan, panie Smiley, obejmie dowództwo nad drugim, wiozącym Głównego Żałobnika.
Horrocks był najgłupszy z midszypmenów, a Smiley najbardziej rozgarnięty
— było rzeczą naturalną zatrzymać tego ostatniego przy sobie, ale teraz uświadomił
sobie, że skoro Herrocks jest taki tępy, trzeba mieć go stale na oku.
— Tak jest, sir.
Hornblowerowi wydało się, że Smiley jest zadowolony, iż w ten sposób
uniknie bezpośredniego nadzoru swego dowódcy, i pospieszył rozwiać to złudzenie.
— Smiley — powiedział — będzie pan miał jako pasażerów dziewięciu
admirałów i czterech kapitanów. W tym admirała floty, Sir Petera Parkera, i lorda St
Yincenta.
Na te słowa Smileyowi wydłużyła się twarz.
— Panie Jones, niech szalupa z załogą czeka o szóstej przy molo Greenwich.
— Tak jest, sir.
— A teraz proszę wezwać dla mnie gig.
— Tak jest, sir.
— Będę u „George'a” do piątej. Proszę tam przekazywać ewentualne
wiadomości.
— Tak jest, sir.
Miał jeszcze życie prywatne; czas rozwiązania Marii był bardzo bliski.
Na pokładzie rześki zachodni wiatr — porywisty, jak zauważył Hornblower
— wygrywał w takielunku swoją melodię. Jeśli nie osłabnie porządnie, trzeba będzie
ostrożnie prowadzić barkasy. Zszedł do gigu.
— Do Deptford Hard — rzucił sternikowi i owinął się ciaśniej w płaszcz, bo
w kabinie „Atropos” było gorąco od stłoczonych w niej ludzi, lamp i świec. Przeszedł
nabrzeżem Hard i zastukał do drzwi „George'a”; z bocznego okna padało słabe
światło, a położone nad nim okno ich pokoju było jasno oświetlone. W drzwiach
pojawiła się gospodyni.
— O, to pan, sir. Myślałam, że akuszerka. Właśnie posłałam po nią Daviego.
Pańska małżonka…
— Proszę mnie przepuścić — powiedział Hornblower.
Maria w szlafroku chodziła po sypialni oświetlonej dwoma świecami. Gdy
Hornblower otworzył drzwi, cienie baldachimu i innych mebli zatańczyły
złowieszczo.
— Kochany! — ucieszyła się Maria.
Hornblower podszedł do niej z wyciągniętymi rękami.
— Mam nadzieję, skarbie, że z tobą wszystko w porządku — rzekł.
— Chyba tak. Myślę… myślę, że tak. To się dopiero zaczęło — odparła
Maria.
Pocałowali się.
— Kochany — powiedziała Maria — jaki dobry jesteś, że przyszedłeś. Ja… ja
się spodziewałam, że cię jeszcze zobaczę, zanim… zanim… przyjdzie mój czas.
— Żadne dobry — obruszył się Hornblower. — Przybyłem, bo chciałem
przyjść. Zapragnąłem cię zobaczyć.
— Ale jesteś przecież taki zajęty. To dziś ta procesja, nieprawdaż?
— Tak — potwierdził Hornblower.
— I dziś przyjdzie na świat nasze dziecko. Dziewczynka, mój drogi? Albo
drugi chłopczyk?
— Niedługo się dowiemy — rzekł Hornblower. Wiedział, czego pragnie
Maria. — Wszystko jedno, co się urodzi, będziemy kochać ją… albo jego.
— Na pewno — zgodziła się Maria.
Ostatnią sylabę wypowiedziała głośniej, niżby należało, a na jej twarzy
pojawił się wyraz zaniepokojenia.
— Co się stało najdroższa? — przestraszył się Hornblower.
— To tylko ból — odpowiedziała z uśmiechem — wymuszonym uśmiechem,
o czym wiedział doskonale. — Jeszcze nie są bardzo częste.
— Tak chciałbym ci pomóc — martwił się Hornblower, jak miliony innych
ojców.
— Pomogłeś, skarbie, przychodząc tu do mnie — uspokajała go Maria.
Hałas za drzwiami i pukanie oznajmiło przybycie akuszerki i gospodyni.
— No tak — mówiła akuszerka — zaczęło się, co?
Hornblower przyjrzał się jej uważnie. Nie wyglądała schludnie, nie można
było zresztą oczekiwać tego od nikogo w takich warunkach — ale przynajmniej była
trzeźwa i uśmiechała się miło, ukazując dziury po zębach.
— Zaraz panią obejrzę, madam — powiedziała akuszerka i spojrzawszy
ukosem dodała: — Panowie zechcą odejść.
Maria podniosła wzrok na męża. Bardzo starała się udawać spokój.
— Przyjdę znowu do ciebie, kochana — powiedział Hornblower, równie
usilnie jak ona próbując maskować zdenerwowanie.
Gdy wyszedł z sypialni, gospodyni zaproponowała mu z serdeczną
gościnnością:
— Może łyk wódki, sir? Albo szklaneczkę rumu, gorącego?
— Nie, dziękuję — odmówił Hornblower.
— Młody panicz śpi teraz u jednej z pokojówek — wyjaśniła gospodyni. —
Nie zapłakał wcale, ani razu, jakeśmy go przenosiły. Prawdziwy mały mężczyzna, sir.
— Tak — mruknął Hornblower. Potrafił uśmiechnąć się na myśl o synku.
— Niech pan lepiej zajdzie do kawiarni, sir — namawiała gospodyni. — Pali
się tam jeszcze w kominku.
— Dziękuję — odparł Hornblower spoglądając na zegarek. Boże, jak ten czas
ucieka.
— Z pańską małżonką wszystko będzie dobrze — powiedziała gospodyni
macierzyńskim tonem. — Będzie chłopiec, rzecz pewna. Mogę to powiedzieć na
podstawie jej wyglądu w czasie ciąży.
— Możliwe, że będzie tak, jak pani mówi — odparł Hornblower i znowu
popatrzył na zegarek. Musi już naprawdę zacząć przygotowania do nadchodzącego
dnia.
— Proszę posłuchać — przemówił i przerwał, bo chciał uwolnić myśli od
troski o Marię i od śmiertelnego zmęczenia. Zaczął wyliczać kolejno gospodyni na
palcach ręki rzeczy, których potrzebował z sypialni na piętrze. Czarne spodnie i
pończochy, epolet i najlepszy trójgraniasty kapelusz, szpada i żałobna opaska.
— Wszystko przyniosę, sir. Może się pan tu przebrać — nikt nie będzie panu
przeszkadzał o tej porze nocy.
Wróciła za chwilę z naręczem rzeczy, o które prosił Hornblower.
— Nie pojmuję, jak mogłam zapomnieć, że to dzień Pogrzebu, sir —
powiedziała. — Od tygodnia nie mówi się o niczym innym po obu brzegach rzeki, sir.
Proszę, sir, tu są pańskie rzeczy.
Przyjrzała się uważnie Hornblowerowi w blasku świec.
— Powinien się pan ogolić, sir — dodała. — Może pan wziąć brzytwę mojego
męża, jeżeli pańska została na okręcie.
Najmniejsza wzmianka o macierzyństwie wydaje się zmieniać każdą kobietę
w matkę.
— Dobrze zgodził się Hornblower.
Przebrawszy się spojrzał jeszcze raz na zegarek.
— Muszę już iść — powiedział. — Zechciałaby pani dowiedzieć się, czy
mogę się zobaczyć z żoną?
— Od razu mogę powiedzieć, sir, że nie — odparła gospodyni. — Jeżeli
słyszy pan to samo co ja.
To co czuł Hornblower, musiało odmalować się na jego twarzy, bo gospodyni
ciągnęła:
— Za godzinę będzie po wszystkim, sir; nie mógłby pan trochę poczekać?
— Czekać? — powtórzył Hornblower, ponownie patrząc na zegarek. — Nie,
nie mogę. Muszę iść.
Gospodyni zapaliła świeczkę w jego latarni od świecy na gzymsie nad
kominkiem.
— Boże zmiłuj się — westchnęła. — Pan mi na takiego wygląda. Ale na
dworze zimno.
Zapięła mu guzik od płaszcza pod szyją.
— Nie mogę pozwolić, żeby się pan przeziębił. No, proszę się już nie
martwić.
Dobra rada, myślał Hronblower schodząc z powrotem ku rzece, ale tak samo
trudna do wykonania, jak większość dobrych rad. Na skraju wody dojrzał światełko
gigu i nagłe poruszenie majaczących w nim postaci. Załoga gigu musiała wyznaczyć
kogoś spośród siebie, żeby wypatrywał jego latarni, podczas gdy reszta starała się
uszczknąć choć trochę snu w wyjątkowo niewygodnym do tego celu gigu. Mimo tej
niewygody i tak lepiej im było niż jemu. Czuł, że zasnąłby na watersztagu „Atropos”,
gdyby tylko miał do tego okazję. Wszedł do gigu.
— W dół rzeki — rzucił sternikowi.
Na molo Greenwich było jeszcze ciemno, nic nie zwiastowało późnego świtu
styczniowego. A wiatr dalej wiał z zachodu w dół rzeki. W ciągu dnia pewnie się
nasili. Gdy szedł po molu, zatrzymało go głośne wezwanie wartownika.
— Swój — odpowiedział Hornblower, ukazując w świetle swojej latarni
mundur pod płaszczem.
— Zbliżyć się i podać hasło!
— Pamięć Nieśmiertelna — rzucił Hornblower — sam wybierał to hasło;
jeden szczegół z tysiąca załatwionych poprzedniego dnia.
— Przechodź, przyjacielu. Wszystko w porządku — powiedział wartownik.
Był to szeregowiec z milicji Blackheath; w czasie gdy Ciało było wystawione
na widok publiczny w Greenwich, we wszystkich punktach musiały być rozstawione
warty, żeby nie dopuszczać ludzi do miejsc, gdzie nie byli pożądani. Szpital był
oświetlony; panował już tam ruch i zdenerwowanie.
— Gubernator ubiera się właśnie, sir — meldował porucznik z drewnianą
nogą. — Oczekujemy wyższych osobistości o ósmej.
— Tak — odparł Hornblower. — Wiem.
Sam przecież układał program dnia; dygnitarze z rządu, marynarki wojennej i
cywilnej mieli nadjechać drogą karetami z Londynu, żeby wracać z Ciałem wodą. A
oto i Ciało, w trumnie. Katafalk, na którym spoczywało, zasłany był flagami,
zdobycznymi trofeami i insygniami heraldycznymi. Nadchodził gubernator
powłócząc zreumatyzowanymi nogami; jego łysina lśniła w blasku lamp.
— …ńdobry, Hornblower.
— Dzień dobry, sir.
— Wszystko załatwione?
— Tak, sir. Ale wieje bardzo silny wiatr od zachodu. Będzie hamował pływ.
— Bałem się tego.
— Opóźni to oczywiście łodzie, sir.
— To jasne.
— W takim wypadku, sir, byłbym zobowiązany, gdyby spowodował pan
punktualne odpłynięcie żałobników. Będziemy mieli niewielki zapas czasu, sir.
— Zrobię, Hornblower, co będę mógł. Ale nie można poganiać admirała floty.
Ani lorda St Vincenta czy Lorda Mayora… albo nawet jego przedstawiciela.
— Wiem, sir, że będzie to trudne.
— Hornblower, zrobię, co się da. Muszę jednak przekąsić coś na śniadanie.
Gubernator wskazał gestem na następną salę, gdzie pod nadzorem porucznika
z drewnianą nogą marynarze w czarnych szalach owiniętych wokół szyi nakrywali do
stołu. Na bufecie stał pasztet na zimno, szynka, płaty zimnej pieczeni wołowej; na
śnieżnobiałym obrusie rozkładano srebrne sztućce. Na mniejszym bufecie zaufany
podoficer ustawiał karafki i butelki.
— Coś na ząb i szklaneczkę czegoś? — spytał gubernator.
Hornblower jak zawsze popatrzył na zegarek.
— Dziękuję, sir. Mam jeszcze trzy minuty czasu.
Przyjemnie było jeść posiłek, gdy się już na to nie liczyło; przyjemnie było
pochłaniać płaty szynki, które w przeciwnym razie poszłyby do żołądka admirała
floty. Popił szynkę szklanką wody, ku słabo maskowanemu zdumieniu podoficera
przy bufecie ze spirytualiami.
— Dziękuję, sir — zwrócił się do gubernatora. — A teraz muszę odejść.
— Do widzenia, Hornblower. Powodzenia.
Na molu był już prawie świt — dosyć światła, aby zgodnie z mahometańską
definicją można było odróżnić czarną nić od białej. Na rzece zaroiło się od łodzi. Z
kierunku jej górnego biegu wiatr przyniósł odgłos plusku wioseł i urywanych komend
żeglarskich. Przybywała szalupa z „Atropos”, ze Smileyem i Horrocksem na ławce
rufowej; nadpływały łodzie z jednostki strażniczej i ze statku odbierającego; miarowy
tupot na molu zwiastował nadejście następnego oddziału marynarzy. Dzień zaczynał
się na dobre.
To już nie były żarty. Należało obsadzić załogami trzydzieści osiem łodzi i
ustawić je w prawidłowym szyku rozciągającym się na milę w dół rzeki. Znalazło się
paru durniów, którym zapodziały się gdzieś rozkazy, i półgłówków nie umiejących
połapać się w rozkazach, które mieli w ręku. Hornblower śmigał swoim gigiem tam i
z powrotem wzdłuż rozstawionych na rzece łodzi, to wyciągając zegarek z kieszeni,
to go chowając. Sytuację komplikował fakt, że sprzedawcy grogu, przewidując dobry
dzień dla siebie, już kręcili się przy łodziach; nie ulegało wątpliwości, że zdążyli
sprzedać cichaczem trochę towaru. Świadczyły o tym zaczerwienione twarze i
głupawe uśmiechy niektórych marynarzy. Trwał jeszcze odpływ wspomagany
wiatrem. Horrocks, w barkasie pogrzebowym mającym wieźć Ciało, pomylił się
fatalnie w ocenie odległości, gdy próbował dobić do mola. Wielka, mało zwrotna
jednostka, wystawiona na wiatr i niesiona pływem, uderzyła z głośnym trzaskiem o
pomost prawą ćwiartką rufową. Hornblower na molo otworzył usta, żeby zakląć, ale
zmilczał. Jeśli będzie wymyślał przy każdym potknięciu, to wkrótce całkiem
zachrypnie. Wystarczyło rzucić spojrzenie na nieszczęsnego Horrocksa. Ten wielki,
kościsty prostak skręcił się pod jego wzrokiem i zaraz odwrócił się, żeby wywrzeć
swoją złość na wioślarzach.
Trzeba jednak przyznać, że te barkasy pogrzebowe są wyjątkowo trudne w
manewrowaniu. Dwanaście wioseł ledwie starczyło, żeby utrzymywać kontrolę nad
taką jednostką o długości ponad czterdziestu stóp, a napór wiatru na wielką kabinę na
rufie był ogromny. Hornblower zostawił Horrocksa, usiłującego ustawić się na
wyznaczonej mu pozycji, i wrócił do gigu. Popłynęli kawałek z prądem, a potem,
ciężko wiosłując, pod prąd. Wyglądało, że wszystko jest w porządku. Gdy wróciwszy
na molo Hornblower spojrzał na wodę, wydało mu się, że dostrzega zmniejszenie siły
prądu. Późno, ale nie za późno. Od Szpitala dobiegł wysoki, czysty dźwięk trąbki. Dla
niego, głuchego na muzykę, było rzeczą obojętną, co grała. Wystarczyło, że się
odezwała. Milicja ustawiała się wzdłuż drogi ze Szpitala na molo; w uroczystym
pochodzie nadchodzili dygnitarze, parami, najmniej ważni na przedzie. Do mola
podpływały łodzie na ich przyjęcie, w odwrotnej kolejności numeracji — jak trudno
było Hornblowerowi wbić to w głowy dowodzących nimi podoficerów — i odbijały z
powrotem w dół rzeki, żeby tam czekać w ustalonym porządku. Nawet i teraz jedna
czy dwie łodzie wypadły ze swego miejsca w szyku, ale w tej chwili nie można się
było przejmować drobiazgami. Niektórych dygnitarzy z mola także skierowano do
niewłaściwych barek, nie dając im możności zaprotestowania. Na molo wkraczały
coraz to ważniejsze osobistości, heroldowie i młodsi członkowie Kolegium
Heraldycznego, z panem Pallenderem wśród nich. W końcu zjawił się Główny
Żałobnik, admirał floty Sir Peter Parker, z Blockwoodem niosącym jego tren, oraz
ośmiu innych admirałów — z melancholijnym wyrazem na obliczach — jak
nakazywał regulamin; mieliby pewnie ten melancholijny wyraz na twarzach nawet
bez regulaminu. Hornblower odprowadzał ich do łodzi, wszystkich po kolei. Prąd
pływu zmienił się i już można było zauważyć przypływ. Teraz minuty będą cenne.
Hornblower drgnął na huk wystrzału z ustawionego w pobliżu działa, ale miał
nadzieję, że nikt tego nie zauważył. Było to pierwsze z dział, które odtąd miały
strzelać w odstępach minutowych, dopóki Ciało nie dotrze do następnego,
tymczasowego miejsca spoczynku w Admiralicji. Dla Hornblowera był to sygnał, że
wyniesiono Ciało ze Szpitala. Pomógł Sir Peterowi Parkerowi wejść na barkasa. Na
głośny rozkaz pułkownika milicji żołnierze przerzucili broń kolbami w górę i oparli
się na lufach. Hornblower widział, jak ćwiczyli to w każdej wolnej minucie w ciągu
ubiegłych dwóch dni. On sam odwrócił swoją szpadę z taką żołnierską precyzją, na
jaką mógł się zdobyć — parę dni temu Maria wchodząc do ich sypialni u „George'a”
zastała go, jak się w tym wprawiał i bardzo śmiała się z niego. Barkas z żałobnikami
już odbił od pomostu i Horrocks podprowadzał swój ostrożnie do mola. Hornblower
obserwował tę operację spod oka, ale teraz, przy wietrze wiejącym pod pływ, nie
sprawiała ona większych trudności. Nadchodziła orkiestra. Dla Hornblowera
wszystkie melodie brzmiały przygnębiająco, ale zorientował się, że ta, którą gra
orkiestra, jest bardziej ponura od innych. U nasady mola grający zrobili zwrot w
prawo i otworzyli za sobą widok na marynarzy ciągnących lawetę; szli krótkim
krokiem, ze zwieszonymi głowami. Hornblower pomyślał o długim rzędzie łodzi
usiłujących utrzymywać się w ustalonym szyku na prostym odcinku rzeki i poczuł
nonsensowne pragnienie, aby idący przyspieszyli kroku. Monotonne dudnienie
armaty strzelającej w odstępach minutowych znaczyło upływ cennego czasu. Lawetę
podciągnięto na koniec mola. Przetransportowanie z niej trumny na barkas
pogrzebowy stanowiło skomplikowane zadanie; Hornblower pochwycił uchem kilka
słów wyrzeczonych zduszonym szeptem przez podoficera nadzorującego tę operację i
ledwie opanował uśmiech z powodu ich niestosowności w tej sytuacji. Ale trumnę
ustawiono bezpiecznie na jej miejscu i szybko zamocowano. Gdy zaczęto przykrywać
zamocowania flagami i wieńcami, Hornblower ruszył w stronę barkasa. Musiał
posuwać się krótkim krokiem, z pochyloną głową i melancholijnym wyrazem twarzy,
trzymając odwróconą szpadę pod prawą pachą. Usiłował zachować tę postawę przy
przechodzeniu z mola na rufę barkasa za baldachimem.
— Odbijać! — rzucił półgłosem. Strzelające co minuta działa żegnały hukiem
barkas oddalający się od mola; wiosła mocno zagarniały wodę, póki łódź nie nabrała
szybkości. Siedzący obok niego Horrocks wychylił ster, kierując barkas w środek
nurtu. Zanim ustawili się prosto na kursie, Hornblower, wciąż z pochyloną głową,
zdążył obejrzeć się ukradkiem na kondukt czekający na wyruszenie. Wyglądało, że
wszystko jest w porządku; łodzie, miejscami luźno rozstawione, miejscami stłoczone,
z trudem utrzymywały się na wyznaczonych stanowiskach w ciężkich warunkach
pogodowych, ale gdy ruszą, będzie z tym łatwiej.
— Na początku powoli — mruknął do Horrocksa, który przekazał rozkaz
wioślarzom; trzeba było dać łodziom czas na ustawienie się.
Hornblower zapragnął spojrzeć na zegarek. Co więcej, uświadomił sobie, że
musi mieć go ciągle przed oczyma, a trudno wyjmować zegarek z kieszeni co minutę.
Tuż przy twarzy miał nogi trumny. Szybkim ruchem odczepił łańcuszek z zegarkiem i
powiesił go na uchwycie trumny, tak że cyferblat miał przed samym nosem.
Wszystko szło dobrze; mimo czterech minut spóźnienia mieli jeszcze w zapasie pełne
jedenaście minut.
— Wydłużyć pociągnięcia — rzucił ściszonym głosem do Horrocksa.
Płynęli teraz przez zakręt. Nawet tak daleko od Londynu pełno było gapiów
na rzece i na jej brzegu. Zgodnie z rozkazem Hornblowera reje „Atropos” obsadzone
były pozostałą na okręcie częścią załogi. Widział to kącikiem oka; a gdy podpłynęli
bliżej, ostry, wyraźny huk dziewięciofuntówki na tyle rufy okrętu oznajmił, że
włączyła się ona do łańcucha strzelających co minutę dział, za armatą w Greenwich.
W dalszym ciągu wszystko szło dobrze. Ze wszystkich niewdzięcznych zadań, jakimi
mógł zostać obarczony oficer marynarki wojennej, to było chyba
najniewdzięczniejsze. Choć będzie wykonane jak najlepiej, czy zostanie docenione?
Nikt — nawet w Admiralicji — nie zada sobie trudu, żeby się zastanowić, ile wysiłku
umysłowego i pracy trzeba było włożyć w zorganizowanie największego konduktu po
wodzie, jaki Londyn w ogóle widział, po jednym z najtrudniejszych do nawigacji
torów wodnych podlegających pływom. Ale jeśli cokolwiek pójdzie nie tak, znajdą
się setki tysięcy par oczu gotowych to zauważyć i setki tysięcy ust skorych do
wyrażenia potępienia.
— Sir! Sir!
Zasłony na rufowym końcu kabiny rozchyliły się; z miejsca, gdzie czekali w
ukryciu zapasowi wioślarze, wyjrzała zaniepokojona twarz marynarza; tak bardzo
było mu pilno powiedzieć to, co miał do powiedzenia, że wysunął rękę i pociągnął za
czarne bryczesy Hornblowera, żeby zwrócić jego uwagę.
— Co jest?
— Sir, złapaliśmy przeciek.
O Boże! Wiadomość ta z diabelską precyzją zbiegła się z jego poprzednimi
myślami.
— Czy duży?
— Nie wiem, sir. Ale woda już się pokazała nad poszyciem dna. Stąd wiemy.
Musi prędko nabierać, sir.
To się stało z pewnością wtedy, gdy Horrocks dopuścił do uderzenia barkasa o
molo. Poszła pewnie od tego jakaś klepka. Ale żeby już przeciekło przez podłogę?
Wobec tego nie ma mowy, żeby dopłynęli na czas do Schodów Whitehall. Boże,
jeśliby mieli pójść na dno tu, na środku rzeki! Nigdy, p r z e n i g d y nie
wybaczyłaby Anglia człowiekowi, który by dopuścił do zatopienia trumny Nelsona,
bez odpowiedniego ceremoniału, w mule Tamizy, obok Wyspy Psów. Podejść do
brzegu i dokonać naprawy? Z całym konduktem za nimi — cóż by to powstał za
bałagan! I z pewnością nie zdążą skorzystać z przypływu, i sprawią zawód tysiącom
czekających, nie mówiąc już o jego królewskiej mości. A jutro ma się odbyć końcowa
ceremonia przeniesienia Ciała z Admiralicji do Św. Pawła — książęta, parowie,
rodzina królewska, tysiące oddziałów wojska, setki tysięcy ludzi miało wziąć w niej
udział lub się jej przyglądać. Zatonięcie byłoby tragedią. Zatrzymanie się — też. Nie;
mógłby nakazać wyciągnięcie barkasa na brzeg i przeprowadzenie naprawy,
powodując rezygnację z dzisiejszej uroczystości. Ale wówczas można by przenieść
Ciało wieczorem do Admiralicji, umożliwiając odbycie się pogrzebu następnego dnia.
Dla niego oznacza to koniec kariery zawodowej, ale jest to najbezpieczniejszy
półśrodek. Nie, nie, nie! Do diabła z półśrodkami.
— Panie Horrocks!
— Sir!
— Ja zajmę się sterem. A pan niech idzie pod pokład. Idioto, czekaj, i słuchaj,
co mówię. Podnieście podłogę i zajmijcie się przeciekiem. Wylewajcie wodę cały
czas — kapeluszami albo wszystko jedno czym. Ma pan znaleźć ten przeciek i zatkać
go, jeśli się da — choćby koszulą któregoś z marynarzy. Zaraz. Żeby mi nie
widziano, że wyczerpujecie wodę. Wylewać ją tu, za moimi nogami. Zrozumiano?
— Ee… tak, sir.
— Więc proszę mi dać rumpel. I szybko na dół. A jak pan tego nie załatwi, to
przysięgam, że zedrę z pana skórę, choćby to miała być moja ostatnia czynność na
tym padole. No, ruszać pod pokład.
Horrocks dał nura za zasłony, a Hornblower ujął rumpel i tak się przesunął na
ławce, żeby widzieć, co się dzieje z przodu przed trumną. Musiał pozwolić, żeby
szpada opadła na dół i pozbyć się melancholijnego wyrazu twarzy, ale to nie była
żadna trudność. Wiatr z zachodu dmuchał im prosto w twarze z siłą prawie wichury;
wiejąc w kierunku przeciwnym do pływu powodował zdecydowanie krótką falę — od
dziobu leciały bryzgi, a od czasu do czasu pióra wioseł wyrzucały w górę fontanny
wody. Może właśnie był to powrót do ojczyzny, jaki przystoi zmarłemu bohaterowi,
którego zwłoki leżały tuż przed nim. Gdy zbliżali się do zakrętu, silniejszy podmuch
zniósł ich na zawietrzną wskutek potężnego naporu wiatru na wysoką nadbudówkę na
rufie.
— Przyłóżcie się lepiej! — krzyknął Hornblower na wioślarzy, z
uszczerbkiem dla swojej powagi osoby będącej wiodącą postacią w kondukcie.
Wioślarze zacięli zęby i mrucząc przekleństwa pod nosem zaczęli mocniej
wiosłować, całą silą ciągnąc oporny barkas do przodu. Wiatr, wiejąc teraz prosto pod
pływ, wzbijał na wodzie potężne fale i barkas szedł przez nie to z dziobem w dole, to
w górze, chwiejąc się i kołysząc pionowo jak statek rybacki w czas wichury na
morzu, to znów kiwając się na boki i nurzając się dziobem; trudno było ustać w nim
prosto, a jeszcze trudniej utrzymywać go na kursie. W dodatku Hornblower
wyczuwał, że przy przechyłach woda przelewa się kaskadami to na dziób barkasa, to
na rufę. Wioząc ciężką trumnę ustawioną wysoko na pokładzie. Hornblower zaczynał
martwić się zakłóceniami stateczności tej niepoczytalnej jednostki pływającej. Cal za
calem wywalczali sobie drogę wokół zakrętu, a gdy już wyszli z niego, łodzie
stłoczone po stronie północnej dały im osłonę.
— Panie Horrocks, czy oderwał pan wreszcie te deski denne? — denerwował
się Hornblower, starając się tak mówić do kabiny, żeby nie zauważyły tego tłumy
widzów.
W tym momencie usłyszał odgłos pękania i twarz Horrocksa pojawiła się
między zasłonami.
— Wszystkie były mocno przybite gwoździami — oznajmił. — Musiałem je
podważyć. Siedzimy głębiej rufą i tak czy owak będziemy musieli wyczerpywać stąd
wodę.
Z trumną i zapasowymi wioślarzami musieli, oczywiście, mieć przegłębienie
na rufę.
— Ile wody?
— Powiedziałbym, sir, że mało brakuje do stopy.
— Wyczerpywać ile sił!
Ledwie nos Horrocksa zniknął za zasłonami, a już przy nogach Hornblowera
chlusnęła woda wylewana z kapelusza, a potem znowu i jeszcze raz. Sporo wody
chlapnęło na nowo czarne bryczesy Hornblowera. Zaklął, ale nie mógł narzekać.
Znajdowali się na wysokości Bermondsey położonego na skraju Surrey; Hornblower
popatrzył na zegarek zawieszony na trumnie. Dzięki temu wiatrowi mieli tylko
bardzo nieznaczne opóźnienie. Niegroźne na razie. Znacznie bardziej groziło im
zatonięcie na środku rzeki niż niezdążenie na przypływ. Hornblower, zdeprymowany,
w przemoczonych spodniach, przesunął się na ławce i spojrzał do tyłu. Kondukt
całkiem dobrze trzymał się ustalonych pozycji; Hornblower mógł objąć wzrokiem
połowę łodzi, gdyż środek procesji mijał właśnie zakręt, który oni już wzięli. Przed
sobą mieli następny zakręt, tym razem w prawo. Będzie tam znowu przeciwny wiatr.
I tak też było. Znów nurzali się dziobem i z trudem gramolili na fale. W
pewnym momencie barkas wparł się dziobem w nurt i nabrał masę wody — musiało
jej wlać się tyle, ile dotąd zdołał Horrocks wyczerpać. Hornblower zaklął,
zapominając o zachowaniu melancholijnego wyrazu twarzy. Słyszał i czuł
przetaczanie się wody przy przechyłach barki. Ale spoza zasłon dalej wylewano wodę
kapeluszami, przy nogach i na nogi Hornblowera, który przestał się już martwić, jakie
wrażenie robi na widzach barkas pogrzebowy, z którego wyczerpuje się wodę. Każdy
marynarz w tłumie, widząc wzburzone fale, zrozumie, że to rzecz konieczna, nawet
nie wiedząc o przecieku. Przebrnęli jakoś przez zakręt; w ciągu kilku dramatycznych
sekund wyglądało, że wcale nie posuwają się naprzód, chociaż pióra wioseł
zagarniały wodę. Lecz wiatr ucichł na chwilę i mogli płynąć dalej.
— Panie Horrocks, czy nie może pan zatkać tej dziury?
— To nie tak łatwo, sir — odparł Horrocks, znowu wystawiając nos spoza
zasłon. — Uszkodzona jest cała klepka. Kołki na końcach ledwo co trzymają. Jak
zatkam za mocno…
— No dobrze. Zabierzcie się z powrotem do wylewania.
Skierować barkas na brzeg? Tam, pod Tower? Miejsce byłoby dogodne. Nie,
u diabła. Nigdy. Wyczerpywać, wyczerpywać, wyczerpywać. Sterować po kursie
pozwalającym na maksymalne wykorzystanie przypływu i osłony stwarzanej przez
inne jednostki — to wymagało trudnych obliczeń, czegoś, co mogło zająć jego umysł.
Gdyby znalazł wolną chwilę, żeby rozejrzeć się wokoło, zobaczyłby tysiące widzów
zgromadzonych na brzegach. Gdyby znalazł wolną chwilę… Boże! Zupełnie
zapomniał o Marii! Zostawił ją w trakcie porodu. Być może — prawie na pewno —
dziecko przyszło na świat do tej pory. Może… może… nie, o tym nie był w stanie
myśleć.
Most Londyński, z wąskimi przęsłami i zdradliwymi wirami i
przeciwprądami. Dzięki próbnym przejazdom, odbytym dwa dni temu, wiedział, że
wiosła nie mieszczą się w przęsłach. Trzeba zgrać wszystko dokładnie w czasię; na
szczęście główna siła wiatru załamywała się na samym moście. Przełożył ster i
ustawił barkas wedle swych najlepszych umiejętności na kursie przez środek przęsła.
— Teraz, mocno wiosłować! — huknął na marynarzy u wioseł; barkas
śmignął do przodu niesiony pływem i wzmożonym wysiłkiem wioślarzy. — Wiosła
skróć!
Na szczęście zrobili to zręcznie. Z szybkością strzały wskoczyli w przęsło,
gdzie czekał już na nich wiatr wyjący między filarami, lecz barkas szedł naprzód
rozpędem. Hornblower mierzył wzrokiem przebytą drogę. Za przęsłem dziób
wykręcił nagle w bok i zaczął się obracać w wirze, ale barkas minął już most, chociaż
on sam na ławce rufowej był jeszcze pod przęsłem.
— Mocno wiosłować! — krzyknął — tu, pod mostem, nie bał się, że ktoś
zauważy jego mało dostojne zachowanie się.
Wysunięte wiosła zazgrzytały w dulkach. Wir obracał barkas — wiosła pchały
go do przodu — teraz ster mógł znowu wgryźć się w wodę. Przeszli — zostawiając
wiry za sobą.
Woda ciągle lała się kaskadami przez zasłony, wsiąkając w jego już i tak
namokłe spodnie, ale mimo szybkiego wyczerpywania nie podobało mu się
zachowanie barkasa. Szedł wolno i niemrawo. Widocznie przeciek się powiększał i
zbliżali się do niebezpiecznego punktu.
— Dalej mocno wiosłować! — rzucił głośno rozkaz wioślarzom; obejrzawszy
się zobaczył drugi barkas, z głównymi żałobnikami, wynurzający się spod mostu. Za
zakrętem spostrzegł kościoły na Strandzie — żaden rozbitek na morzu nie witał
widoku żagla z większą radością.
— Woda dochodzi już prawie do ławek, sir — meldował Horrocks.
— Wyczerpywać do diabła!
Somerset House i jeszcze jeden, płytki, zakręt w kierunku Schodów Whitehall.
Hornblower pamiętał rozkazy wydane przez siebie dla konduktu — rozkazy
opracowane w porozumieniu z panem Pallenderem. Barkas pogrzebowy miał stąd
odejść w kierunku Surrey, aby następne sześć barkasów mogło przybić kolejno do
schodów i wysadzić swoich pasażerów. Dopiero po ustawieniu się pasażerów we
właściwym porządku, w żadnym razie nie wcześniej, barkas pogrzebowy miał dobić
do mola w celu wyładowania trumny z należytym ceremoniałem. Tak, ale nie teraz,
gdy miał wody po ławki i gdy tonął pod jego stopami. Odwrócił się i spojrzał na
Smileya stojącego na ławce rufowej następnego barkasa, z głową opuszczoną zgodnie
z instrukcjami. Na szczęście marynarz u steru zauważył jego spojrzenie i szturchnął
Smileya, żeby zwrócić jego uwagę. Hornblower podniesieniem dłoni nakazał
zatrzymanie się; podkreślił swój gest pokazując rękami pchanie do tyłu. Musiał
powtórzyć gesty, zanim Smiley skinął głową na znak, że zrozumiał. Hornblower
przełożył rumpel w prawo i barkas zaczął skręcać powoli, pełznąc w poprzek rzeki.
Dalszy skręt; nie; przy tym wietrze i przy słabnącym przypływie lepiej będzie dobijać
do brzegu ustawiwszy się dziobem w górę rzeki. Hornblower naprostował ster,
oceniając wzrokiem odległość, i barkas powlókł się ku schodom.
— Wiosła złóż!
Bogu dzięki, przybili do pomostu, gdzie stał Herold do Spraw Wojskowych w
kaftanie z naszytymi insygniami królewskimi, z oficerem marynarki wojennej
dowodzącym eskortą.
— Sir! — zaprotestował Herold tak ostro, jak mu na to pozwalał służbowo
melancholijny wyraz twarzy. — Pan wyszedł z szyku… pan…
— Milczeć! — warknął Hornblower i zwracając się do oficera marynarki
polecił: — Zabierzcie trumnę na ląd, szybko!
Wyładowali trumnę z pośpiechem, na jaki pozwalała powaga sytuacji; stojąc
przy nich Hornblower, teraz znów z opuszczoną głową i odwróconą szpadą,
odetchnął z głęboką ulgą, gdy spojrzawszy spod opuszczonych powiek zauważył, że
uwolniony spod wielkiego ciężaru trumny barkas wyraźnie podniósł się na wodzie.
Wciąż ze zwieszoną głową rzucał krótkie rozkazy.
— Panie Horrocks! Proszę odprowadzić barkas do tamtego pomostu. Szybko.
Weźcie plandekę, przeciągnijcię ją pod dnem i zatkajcie przeciek. Wyczerpcie wodę.
Odbijać, już.
Barkas oddalił się od schodów; Hornblower mógł się teraz przekonać, iż
Horrocks nie przesadzał mówiąc, że woda sięga do ławek. Zorientowawszy się w
sytuacji, Smiley podprowadzał barkas z żałobnikami pod schody i Hornblower ustąpił
im z drogi, pamiętając żeby stąpać małymi krokami. Jeden za drugim wychodzili na
nabrzeże: Sir Peter Parker z Blackwoodem niosącym tren, Cornwallis i St Vincent. St
Vincent, drepcąc na swych artretycznych nogach, z obwisłymi ramionami i zwieszoną
głową, zaczął wymyślać półgłosem idąc w górę schodami.
— Co, u diabła, Hornblower? — pomrukiwał. — Nie czytał pan swoich
własnych rozkazów?
Hornblower przeszedł przy nim kilka kroków, powolnych i krótkich.
— Mieliśmy przeciek, sir… to znaczy, milordzie — wyjaśnił również
kącikiem ust. — Omalże nie poszliśmy na dno. Nie było czasu do stracenia.
— Ha! — mruknął St Vincent. — No cóż, w takim razie wszystko w
porządku. Proszę sporządzić raport w tej sprawie.
— Dziękuję, milordzie — odparł Hornblower.
Przystanął znowu, z opuszczoną głową i odwróconą szpadą, i przepuścił
pozostałych żałobników. Ta część ceremoniału była zaimprowizowana, ale wyszła
dobrze. Hornblower starał się stać jak posąg, chociaż żaden z posągów, jakie widział
dotąd, nie miał na sobie spodni ociekających wodą. Musiał stłumić dreszcz, gdy
przypomniał sobie o Marii. Chciałby już wiedzieć. A potem znów przebiegł go
dreszcz, trudniejszy do opanowania. Jego zegarek! Dyndał dalej u trumny, ładowanej
teraz na podstawiony karawan. Trudno, w tej chwili nie mógł nic zrobić w tej
sprawie. Ani w sprawie Marii. Stał więc dalej w swoich zlodowaciałych bryczesach.
Rozdział V
Wartownik przed Admiralicją był zmartwiony, lecz nieubłagany.
— Przykro mi, sir, ale takie mam rozkazy. Nie przepuszczać nikogo, nawet
admirała, sir.
— Gdzie dowódca warty? — zapytał Hornblower.
Podoficer był nieco bardziej skłonny wysłuchać jego argumentów. Ale i on
powiedział:
— Takie mamy rozkazy, sir. Nie ośmieliłbym się, sir. Pan rozumie, sir.
Żaden podoficer marynarki wojennej nie kwapiłby się powiedzieć „nie”
kapitanowi mianowanemu, nawet takiemu, co ma niecałe trzy lata starszeństwa.
Hornblower rozpoznał przechodzącego w głębi porucznika w trójgraniastym
kapeluszu.
— Bracegirdle! — zawołał.
Bracegirdle służył z nim jako midszypmen na starej „Indefatigable” i razem
przeżyli niejedną szaloną przygodę. Teraz miał on na sobie mundur porucznika z
dystynkcjami oficera sztabowego.
— Jak się pan miewa, sir?
Wymienili uścisk dłoni i przyglądali się sobie, jak to czynią mężczyźni
spotykający się po latach wojny. Hornblower powiedział o swoim zegarku i poprosił
o pozwolenie zabrania go. Bracegirdle gwizdnął ze współczuciem.
— Niedobrze — powiedział. — Zaryzykowałbym, gdyby to był ktokolwiek
inny, tylko nie stary Jervie. Ale to on osobiście wydał ten rozkaz. Nie chciałbym
żebrać na bruku przez resztę moich dni.
Jervie to był admirał lord St Vincent, ostatnio znowu mianowany pierwszym
lordem Admiralicji, dawniej Sir John Jervis, o którego poglądach na dyscyplinę
mówiono stłumionym szeptem w całej marynarce wojennej.
— A pan jest jego oficerem flagowym? — zapytał Hornblower.
— Właśnie — potwierdził Bracegirdle. — Są łatwiejsze posady. Zamieniłbym
moją na dowództwo hulka z prochem w piekle. Ale muszę tylko na to poczekać.
Kiedy zakończę okres niewolniczej służby u Jerviego, tylko takie dowództwo będą
mieli mi do zaoferowania.
— A więc mogę pożegnać się na zawsze z moim zegarkiem — westchnął
Hornblower.
— I to bez pocałunku — zażartował Bracegirdle. — Lecz gdy po latach
odwiedzi pan kryptę u Św. Pawła, będzie pan mógł z satysfakcją popatrzeć na
nagrobek bohatera, wiedząc, że jest tam z nim pański zegarek.
— Pańskie żarty są często nie na miejscu, panie Bracegirdle — zauważył
Hornblower całkiem wyprowadzony z równowagi — i zdaje się pan zapomnieć, że
różnica rangi między nami wymaga większego respektu ze strony młodszego oficera.
Hornblower był zmęczony i rozdrażniony; zanim skończył mówić, już był zły
na siebie za to, co powiedział. Lubił Bracegirdle'a, z którym łączyły go wspólnie
przeżyte niebezpieczeństwa i pamięć żartobliwego przekomarzania się w czasach,
kiedy obaj byli midszypmenami. Nie było, można powiedzieć, w dobrym tonie
wykorzystywać swoją wyższą rangę (którą zawdzięczał tylko pomyślnemu
zrządzeniu losu), by zranić uczucia Bracegirdle — jak to niewątpliwie zrobił — i
tylko po to, żeby sobie ulżyć. Bracegirdle stanął sztywno na baczność.
— Przepraszam, sir — powiedział. — Pozwoliłem sobie puścić wodze
językowi. Mam nadzieję, sir, że wybaczy pan obrazę.
Obaj oficerowie przez chwilę mierzyli się wzrokiem, zanim Bracegirdle,
wróciwszy do swobodnej postawy, dodał:
— Nie powiedziałem jeszcze, jak bardzo mi przykro z powodu pańskiego
zegarka, sir. Ogromnie mi przykro ze względu na pana. Naprawdę przykro, sir.
Hornblower już miał powiedzieć coś na załagodzenie sytuacji, gdy w tyle, za
Bracegirdlem, pojawiła się inna postać, wysoka i zwalista, w szamerowanym złotem
mundurze galowym, patrząca spod krzaczastych siwych brwi na obu oficerów. Był to
St Vincent; Hornblower zasalutował, a Bracegirdle po tym geście zorientował się, że
stoi za nim jego przełożony.
— Czemuż to, Hornblower, tak bardzo przykro temu młodemu człowiekowi?
— spytał St Vincent.
Hornblower wyjaśnił rzecz w krótkich słowach, tym razem wypowiadając
słówko „milordzie” prawie bez zająknienia.
— Cieszę się, widząc, że pan Bracegirdle przestrzega moich rozkazów —
stwierdził St Vincent. — W przeciwnym razie w jednej chwili mielibyśmy
Admiralicję zapchaną gapiami po brzegi. Ale pan, kapitanie Hornblower, otrzymuje
moje osobiste zezwolenie na przejście przez straże.
— Dziękuję, milordzie. Jestem ogromnie wdzięczny.
St Vincent miał już odkuśtykać w swoją stronę, gdy nagle zmienił zamiar i
popatrzył na Hornblowera przenikliwiej niż dotychczas.
— Młodzieńcze, czy został już pan przedstawiony jego królewskiej mości?
— Nie, sir… milordzie.
— Powinien pan. Każdy oficer powinien okazać swój respekt królowi.
Zabiorę tam pana.
Hornblower pomyślał o żonie, o dziecku, co właśnie przyszło na świat, o
swoim okręcie w Deptford i o mokrym mundurze, który trzeba by elegancko
uprasować, zanim będzie mógł pokazać się w nim na dworze. Pomyślał o bogatych,
wielkich i możnych, co bywają na dworach, i wiedział, że on będzie tam nie na
miejscu, że będzie się czuł nieswojo przez cały czas audiencji. Mógłby się ostatecznie
wymówić. Ale… ale będzie to nowe przeżycie. Zniechęcające go przykre aspekty
wizyty na dworze prowokowały jednocześnie do stawienia im czoła.
— Dziękuję, milordzie — odpowiedział, szukając w myśli stosownych słów
— byłbym głęboko zaszczycony, wysoce zobowiązany.
— A więc załatwione. Dziś mamy poniedziałek, nieprawdaż? Ranne przyjęcia
u króla są w środy. Zabiorę pana swoim powozem. Proszę tu być o dziewiątej.
— Tak jest, sir… milordzie.
— Panie Bracegirdle, proszę przepuścić kapitana Hornblowera — polecił St
Vincent i pokuśtykał w swoją stronę. Bracegirdle doprowadził Hornblowera do
miejsca, gdzie na podpórkach stała trumna, a na uchwycie, od strony nóg, wciąż
jeszcze wisiał zegarek. Z uczuciem ulgi Hornblower zdjął go stamtąd i poszedł za
Bracegirdlem do wyjścia. Stanąwszy tam wyciągnął dłoń na pożegnanie. Gdy ściskali
sobie ręce, na twarzy Bracegirdle pojawił się wyraz wahania.
— A więc pojutrze, o dwóch szklankach wachty przedpołudniowej, sir —
powiedział, leciutko akcentując słowo „przedpołudniowej”.
— Tak, do zobaczenia pojutrze — pożegnał go Hornblower.
Pod naporem myśli o czekających go innych obowiązkach odwrócił się i
ruszył spiesznie ku Schodom Whitehall. Gdy szedł, układając w myśli plan działania
na dwa następne dni, przypomniał sobie o akcencie położonym przez Bracegirdle'a na
ostatnim słowie. Porucznik uwolnił go w ten sposób od drobnego dodatkowego
kłopotu — już jutro głowiłby się, czy jest umówiony ze St Vincentem na rano, czy na
wieczór.
Przy schodach odpływ szedł już w pełni; po obu brzegach rzeki pojawiły się
szerokie łachy mułu. Przy pomoście Lambeth widać było barkas pogrzebowy z
Horrocksem i załogą kończącą przeciąganie plandeki pod dnem. Inne łodzie, które
brały udział w kondukcie, stały w zbitych grupkach tu, tam i wszędzie, toteż
Hornblower ucieszył się, zobaczywszy swój gig na dole przy schodach. Zszedł do
niego, ujął w dłonie tubę i przystąpił do ustawiania lodzi zgodnie z porządkiem
ustalonym w jego poprzednich rozkazach. Wiał dalej silny wiatr, lecz teraz, po
zmianie kierunku pływu, powierzchnia wody stała się gładsza, a jedyną nową
komplikacją była ogromna ciżba małych jednostek, które kręciły się po rzece,
wypełnione gapiami żądnymi zobaczenia z bliska łodzi biorących udział w
uroczystości.
Radni miejscy i przemysłowcy z City, członkowie Kolegium Heraldycznego i
admirałowie, wszyscy zeszli na ląd i udali się do domu na obiad; i nie zapadł jeszcze
styczniowy mrok, gdy Hornblower, załatwiwszy ostatni ze swoich obowiązków w
Greenwich, już był z powrotem w gigu i mógł z uczuciem ulgi wydać rozkaz
zawiezienia go do Deptford Hard. Zmarznięty, głodny i zmęczony dowlókł się do
„George'a”. W jego pamięci ten pracowity dzień mógłby się wydać tygodniem —
gdyby nie fakt, że to właśnie dziś rano zostawił Marię w połogu.
Wszedł do „George'a” i pierwszą osobą, na którą się natknął, był gospodarz —
postać mało tu znacząca, z którą prawie się nie stykał w tym domu, gdzie ster rządów
dzierżyła gospodyni.
— Jak się czuje moja żona? — zapytał.
Gospodarz zamrugał powiekami.
— Nie bardzo wiem, sir — powiedział; Hornblower odwrócił się od niego
niecierpliwie i pobiegł schodami na górę. Przed drzwiami sypialni zawahał się; serce
biło mu szybko. Usłyszał szmer głosów wewnątrz i otworzył drzwi. Maria leżała w
łóżku, wsparta na poduszkach, akuszerka kręciła się przy oknie. Świeca słabo
oświetlała twarz Marii.
— Horry! — ucieszyła się Maria; radosne zaskoczenie w jej głosie
usprawiedliwiło to zdrobnienie.
Hornblower ujął jej dłoń.
— Wszystko dobrze, najdroższa? — pytał.
— Tak — uspokoiła go.
Podała mu usta do pocałunku, zwracając jednocześnie wzrok w stronę
koszyka wiklinowego stojącego na stoliku przy łóżku.
— Dziewczynka, skarbie — oznajmiła. — Nasza mała dziewuszka.
— Śliczne maleństwo — dodała akuszerka.
Hornblower obszedł łóżko i zajrzał do koszyka. Koc przykrywał drobne ciałko
— Hornblower, przywykły bawić się z małym Horatiem, zapomniał, jakie małe jest
nowo narodzone niemowlę — na poduszeczce widać było drobniutką czerwoną
twarzyczkę, karykaturę człowieka. Patrzył na dziecko; mikroskopijne wargi otwarły
się i wydały pisk, słaby i wysoki, przy którym zapamiętany płacz małego Horatia
wydawał się głośnym rykiem.
— Jest piękna — stwierdził szarmancko; maleństwo wciąż kwiliło, dwie
zaciśnięte piąstki wysunęły się nad kocyk.
— Nasza maleńka Maria — mówiła Maria. — Jestem pewna, że będzie miała
kręcone włosy.
— No, no… — strofowała ją akuszerka, nie za jej słowa, ale za to, że
próbowała dźwignąć się w łóżku, żeby popatrzeć na dziecko.
— Niech tylko wyrośnie na taką jak jej matka — wtrącił Hornblower — a
będzie najlepszą córką, jakiej mógłbym zapragnąć.
Maria podziękowała mu uśmiechem i opadła na poduszki.
— Mały Horatio jest na dole — oznajmiła. — Widział swoją siostrzyczkę.
— I co o niej sądzi?
— Zapłakał usłyszawszy, że ona płacze — odparła Maria.
— Pójdę lepiej zobaczyć, co z nim — zaproponował Hornblower.
— Zrób to, proszę — wyciągnęła do niego rękę, a on pochylił się i ucałował
jej dłoń.
W pokoju było bardzo ciepło od ognia buzującego na kominku i pachniało
chorobą; było to męczące dla płuc Hornblowera po ostrym, styczniowym powietrzu,
jakie wypełniało je przez cały dzień.
— Jestem szczęśliwy ponad wszelką miarę, kochana, widząc cię w tak dobrym
stanie — rzucił odchodząc.
Gdy stał, wahając się w hallu na dole, z kuchni wyjrzała gospodyni:
— Mały panicz jest tu, sir — oznajmiła — może pan zajrzy do nas.
Malec siedział w wysokim krzesełku. Na widok ojca twarz rozjaśniła mu się
uśmiechem — najbardziej głaszczące serce uczucie, jakiego doznał kiedykolwiek
Hornblower — i zaczął podskakiwać w krzesełku wymachując trzymaną w rączce
skórką chleba.
— No, no! Patrzcie, jak się cieszy, że tatuś przyszedł do domu! — kiwała
głową gospodyni; zawahała się przez moment, zanim wystąpiła z propozycją, która
— czuła to — była dość ryzykowna. — Niedługo czas mu do łóżeczka, sir. Może
pobawiłby się pan z nim do tej pory, sir?
— Dobrze — zgodził się Hornblower.
— Widzisz, malutki! — cieszyła się gospodyni. — Tatuś pobawi się z tobą.
No to hops, kwiatuszku. Salka w barze jest pusta, sir. Tędy, sir. Emilio, przynieś
świecę dla pana kapitana.
Znalazłszy się na podłodze saloniku mały Horatio popadł w rozterkę, jaki
sposób poruszania się będzie odpowiedniejszy dla takiego jak on prawie rocznego
mężczyzny. Na czworakach potrafił czynić to szybko i w każdym wybranym przez
siebie kierunku. Natomiast trzymając się nogi krzesła mógł przyjąć pozycję pionową;
rozpromieniony wyraz twarzy był dowodem satysfakcji z tego osiągnięcia. Następnie
puszczał się krzesła, jeśli udało mu się zdobyć na ogromny wysiłek odwrócenia się od
niego i robił kroczek w stronę ojca; potem stawał chwiejnie na szeroko rozstawionych
nóżkach, zanim zrobił następny krok i rzadko udawało mu się go ukończyć bez
lądowania z hukiem na podłodze. I czy to możliwe, że powtarzana tak często
monosylaba — coś jakby „ta” — była próbą powiedzenia „tata”?
Przeżył jeszcze jedną ulotną, przemijającą chwilę szczęścia, patrząc, jak synek
z promiennym uśmiechem sunie ku niemu na chwiejnych nóżkach.
— Chodź do taty — powiedział wyciągając do dziecka ręce.
Ale uśmiech przeszedł w figlarny grymas i mały Horatio puścił się na
czworakach przez pokój, galopując jak błyskawica i zanosząc się radosnym
chichotem, gdy ojciec ruszył za nim, żeby go złapać i pobujać w powietrzu. Prosta,
rozkoszna radość; a potem, trzymając na odległość ramion zanoszące się śmiechem i
kopiące nóżkami dziecko, Hornblower przypomniał sobie na moment, jak sam wisiał
uczepiony sterwanty, kiedy zwalił się stermaszt „Indefatigable”, a dowodził wtedy
obsadą marsa. I to dziecko pozna grozę, niebezpieczeństwo — i strach; w
późniejszych latach. Nie pozwoli, żeby ta myśl zaciemniała mu chwilę szczęścia.
Opuścił malca, trzymając go dalej na odległość rąk — co, sądząc po radosnym
śmiechu, bardzo mu się podobało.
Weszła gospodyni pukając do drzwi
— Grzeczny, duży mężczyzna — powiedziała, a Hornblower starał się nie
czuć skrępowania faktem, że zastała go na wesołej zabawie z własnym dzieckiem.
— Nie wiem, sir, co się ze mną robi — ciągnęła gospodyni. — Zupełnie
zapomniałam spytać, czy życzy pan sobie kolację.
— Kolację? — powtórzył Hornblower. Ostatni posiłek zjadł w Malowanej
Sali w Greenwich.
— Jajka na szynce? — proponowała gospodyni. — Kawałek zimnej
wołowiny?
— Jedno i drugie, jeśli łaska — poprosił Hornblower.
— Wszystko będzie na stole, zanim się pan obejrzy — zapewniła gospodyni.
— Niech pan zajmie małego, póki nie wrócę.
— Powinienem iść do pani Hornblower.
— Wytrzyma jeszcze dziesięć minut bez pana — uspokoiła go wesoło
gospodyni.
Wniesione jajka na boczku pachniały bosko. Hornblower mógł zabrać się z
apetytem do jedzenia, bo Emilia wzięła małego, żeby go położyć spać. A po jajkach
na boczku, zimnej wołowinie i marynowanej cebuli oraz wielkim kuflu piwa —
jeszcze jedna prosta radość: najedzenia się do syta i ponad miarę; świadomość, że je
za dużo, dodawała jeszcze smaku — jemu, który prawie zawsze trzymał się w ryzach
i miał zazwyczaj nieufny i pełen pogardy stosunek do przesadnego folgowania sobie.
Wykonawszy pomyślnie zadania tego dnia raz chociaż nie przejmował się tym, co
będzie potem, mimo że pojutrze czekało go oszałamiające przeżycie w postaci
uczestniczenia w porannym przyjęciu u króla. Maria przeszła bezpiecznie swoją
próbę, a on ma córeczkę, która będzie równie cudowna jak synek. Pomyślawszy to,
kichnął trzy razy z rzędu.
Rozdział VI
— Schody Whitehall — rzucił Hornblower wchodząc do gigu w Deptford
Hard. Wygodnie było mieć tu swój gig do dyspozycji; był szybszy od łodzi
przewoźników i nic go nie kosztował.
— Naprzód! — powiedział sternik.
Oczywiście padał deszcz. Wiatr, wiejący wciąż z zachodu, przyniósł dziś
przelotne strugi ulewnego deszczu, który z sykiem opadał na powierzchnię rzeki,
grzmocił o brezentową odzież nieszczęsnej załogi łódki i głośno bębnił w zydwestkę
naciągniętą przez Hornblowera na głowę — trójgraniasty kapelusz tkwił pod opończą
łodziową. Hornblower kichał okropnie. Był przeziębiony jak nigdy przedtem i
powinien wytrzeć nos chusteczką. Ale w tym celu trzeba by wysunąć rękę spod
okrycia, a tego nie chciało mu się robić — z opończą rozpostartą jak namiot nad
ławką rufową, na której siedział, i z zydwestką na wierzchu mógł mieć nadzieję, że
nie wykonując zbędnych ruchów, mogących zburzyć tę konstrukcję, dotrze do
Whitehall prawie nie zmoknąwszy. Już wolał kichać.
W strugach deszczu płynęli w górę rzeki, pod Mostem Londyńskim i przez
zakręty, które poznał tak dobrze w ciągu ubiegłych paru dni. Zbolały, wstrząsany
dreszczami, kulił się pod swoim okryciem. Nigdy jeszcze w życiu nie czuł się tak źle.
Powinien leżeć w łóżku, z nagrzanymi cegłami w nogach i gorącą wodą z rumem pod
ręką; ale w dniu, w którym pierwszy lord Admiralicji zabierał go na dwór królewski,
nie mógł wymawiać się chorobą, chociaż po krzyżu latały mu dreszcze, a nogi
wydawały się zbyt słabe, żeby go utrzymywać.
Schody były oślizłe w miejscach, gdzie ustąpił z nich przypływ; Hornblower
czuł się tak słaby, że wstępując po nich ledwie trzymał się na nogach.Na górze, pod
strumieniami deszczu, doprowadził jako tako swój wygląd do ładu. Zwinął zydwestkę
i wsunął ją do kieszeni opończy, włożył trójgraniasty kapelusz i kuląc się przebiegł w
strugach deszczu sto pięćdziesiąt jardów dzielących go od Admiralicji. Ta krótka
chwila wystarczyła, żeby zachlapał pończochy wodą, która zebrała się również za
rondem kapelusza. Był rad, że może postać przed kominkiem w Sali Kapitańskiej,
czekając na Bracegirdle'a, który zresztą nadszedł wkrótce oznajmiając, że jego
lordowska wysokość już czeka na niego.
— …ńdobry, Hornblower — powiedział St Vincent stojący pod portykiem.
— Dzień dobry, milordzie.
— Nie ma co czekać na przejaśnienie — mruczał St Vincent patrząc na ulewę
i mierząc wzrokiem odległość do powozu. — Idziemy.
Pokuśtykał mężnie naprzód, a za nim Hornblower i Bracegirdle. Byli bez
okryć — Hornblower zostawił swoje w Admiralicji — i musieli czekać na deszczu, aż
St Vincent podejdzie do karety i z nieskończoną powolnością wgramoli się do niej.
Hornblower pospieszył za nim, a na końcu Bracegirdle wcisnął się do środka i
przycupnął na odchylanej ławeczce z przodu. Powóz zaturkotał po kocich łbach, a
wstrząsy od kół w żelaznych obręczach nałożyły się na dreszcze przebiegające ciągle
jeszcze Hornblowerowi po krzyżu.
— To, oczywiście, absolutny nonsens jechać karetą z Admiralicji na dwór
królewski — gderał St Vincent. — Na starym „Orionie” przespacerowywałem pełne
trzy mile po moim pokładzie rufowym.
Hornblower znowu kichnął paskudnie. Nie mógł nawet pogratulować sobie, że
czuje się na tyle chory, by nie doznawać prawie wcale niepokoju z powodu
czekającego go nowego przeżycia, otępiały bowiem od przeziębienia nie był nawet
zdolny zagłębić się swoim zwyczajem w samoanalizę.
— Hornblower, przeczytałem wczoraj wieczorem pański raport — ciągnął St
Vincent. — Zadowalający.
— Dziękuję, milordzie. — Zrobił wysiłek, żeby powiedzieć coś z sensem. —
A czy wczoraj, u Św. Pawła, pogrzeb wypadł dobrze?
— Nieźle.
Powóz potoczył się po Mali.
— Jesteśmy na miejscu — oznajmił St Vincent. — Chyba wróci pan ze mną,
co, Hornblower? Nie zamierzam zostawać długo. Już dziewiąta, a nie zrobiłem
jeszcze jednej trzeciej tego, co mam dziś do zrobienia.
— Dziękuję, milordzie. Wobec tego będę się trzymał blisko pana.
Drzwiczki powozu otwarły się i Bracegirdle wysiadł żwawo, żeby pomóc
swemu przełożonemu w zejściu ze schodków. Hornblower ruszył za nim; teraz serce
biło mu szybciej. Rojno tu było wszędzie od uniformów, czerwonych, niebiesko-
złotych, błękitno-srebrnych; wielu mężczyzn nosiło pudrowane peruki. Jeden z nich
— z kontrastowo ciemnymi oczyma pod peruką — oderwał się od grupy i podszedł
do St Vincenta. Miał na sobie czarny uniform szamerowany srebrem. Wypolerowane
powierzchnie srebrnej rękojeści szpady chwytały i odbijały światło w niezliczonej
ilości punktów.
— Dzień dobry, milordzie.
— …ńdobry, Catterick. Oto mój protegowany Horatio Hornblower.
Jednym bystrym spojrzeniem ciemnych oczu Catterick zlustrował każdy
szczegół wyglądu Hornblowera, mundur, spodnie, pończochy, szpadę, bez żadnej
zmiany w wyrazie twarzy. Można było pomyśleć, że przywykł do obecności oficerów
marynarki w sfatygowanych mundurach na porannych przyjęciach u króla.
— Rozumiem, kapitanie, że zostanie pan przedstawiony przez jego lordowska
wysokość. Proszę towarzyszyć mu do Sali Audiencyjnej.
Hornblower kiwnął głową; zastanawiał się, ile kryje w sobie słówko
„protegowany”. Trzymał w ręku kapelusz; za przykładem innych szybko włożył go
pod pachę.
— A wiec proszę za mną — powiedział St Vincent.
Schody w górę; na podestach mężczyźni w uniformach trzymający straż;
jeszcze jeden czarno-srebrzysty uniform u szczytu schodów; znowu krótka wymiana
zdań; tłum lokai w perukach u wejścia; anonsowanie przybyłych wspaniale
brzmiącym głosem, przyciszonym, lecz bardzo wyraźnym.
— Admirał jego wysokość lord St Vincent. Kapitan Horatio Hornblower.
Porucznik Anthony Barcegirdle.
Sala Audiencyjna zgromadziła barwy prawie wszystkich możliwych
mundurów. Szkarłat piechoty; lekka kawaleria we wszystkich kolorach tęczy, z
obszyciami z sutaszu i futra, powiewająca połami płaszczów i wlokąca szable za
sobą; ciężka kawaleria w sięgających ud butach; biało-zielone mundury
obcokrajowców. Zwalisty St Vincent torował sobie drogę między nimi jak okręt
wojenny wśród jachtów. A oto i król, siedzący na krześle tronowym z wysokim
oparciem; zaskoczeniem było zobaczenie go, w małej, związanej z tyłu peruczce,
wyglądającego zupełnie jak swój własny portret. Za nim stali półkolem mężczyźni z
wstęgami i gwiazdami orderów. Wstęgi były niebieskie, czerwone, zielone,
przepasane przez lewe ramię albo prawe; byli to zapewne kawalerowie Orderu
Podwiązki, Orderu Łaźni, Św. Patricka, wielcy mężowie kraju. St Vincent pochylił
się przed królem w niezdarnym reweransie.
— Miło mi cię widzieć, milordzie, naprawdę miło — przemówił król. — Nie
miałem ani chwili od poniedziałku. Rad jestem, że wszystko poszło dobrze.
— Dziękuję, sir. Czy mogę przedstawić oficera, który był odpowiedzialny za
morską część uroczystości?
— Może pan.
Król obrócił wzrok na Hornblowera; miał oczy jasnoniebieskie, wypukłe, lecz
o miłym spojrzeniu.
— Kapitan Horatio Hornblower — powiedział St Vincent i Hornblower
skłonił się jak umiał najpiękniej, tak jak dziesięć lat temu uczył go francuski
emigrant, nauczyciel tańca; lewa stopa wysunięta, dłoń na sercu. Nie wiedział, jak
nisko należy się pochylić ani jak długo trwać w zgiętej pozycji. Wyprostował się w
końcu, z uczuciem człowieka wynurzającego się na powierzchnię wody po
zanurkowaniu na dużą głębokość.
— Jaki okręt, sir? Jaki okręt? — pytał król.
— „Atropos”, dwadzieścia dwa działa, wasza królewska mość.
Chociaż Hornblower nie zmrużył oka poprzedniej nocy, przypuszczał, że
padnie takie pytanie, toteż odpowiedział na nie dość szybko.
— Gdzie on jest teraz?
— Deptford, wasza królewska mość.
— Ale pan wkrótce wyrusza w morze?
— Ja… ja… — Hornblower nie mógł dać odpowiedzi na to pytanie, wyręczył
go St Vincent.
— Bardzo niedługo, sir — powiedział.
— Tak — zamyślił się król. — Rozumiem.
Podniósł dłoń i potarł czoło gestem niewymownego znużenia, zanim
przystąpił do sprawy, którą chciał załatwić.
— Mój wnuk stryjeczny — powiedział — książę Ernest — czy mówiłem już
panu o nim, milordzie?
— Tak, sir — odparł St Vincent.
— Czy sądzi pan, że kapitan Hornblower nada się do tego zadania?
— Ależ tak, sir. Jak najbardziej.
— Niecałe trzy lata stażu — zastanawiał się król patrząc na epolet
Hornblowera. — Ale niech będzie. Harmond!
— Wasza królewska mość.
Lśniąca od złota postać z wstęgą i gwiazdą wysunęła się naprzód z półkola.
— Przedstaw kapitana Hornblowera Jaśnie oświeconemu.
— Dobrze, wasza królewska mość.
W bladoniebieskich oczach błysnął uśmiech.
— Dziękuję, kapitanie — rzekł król. — Niech pan wykonuje swoje obowiązki
tak jak dotąd, a sumienie pańskie zawsze będzie czyste.
— Tak, wasza królewska mość.
St Vincent oddawał znowu ukłon; Hornblower uczynił to samo. Pamiętał, że
nie wolno mu odwrócić się plecami do króla — to było prawie wszystko, co wiedział
o dworskim ceremoniale — i stwierdził, że wcale nie tak trudno cofać się tyłem. Za
drzwiami uformował się już szereg ludzi czekających na audiencję u króla i
Hornblower minął ich bokiem, idąc śladem torowym St Vincenta.
— Tędy proszę — mówił Harmond, kierując ich w drugi koniec sali. —
Panowie chwilkę zaczekają.
— Służba u jego królewskiej mości dziwnie czasem kojarzy ludzi —
zauważył St Vincent, gdy tak stali czekając. — Nie spodziewałem się, że pana tym
obarczą, Hornblower.
— Ja… ja wciąż nie bardzo rozumiem, sir — jąkał się Hornblower.
— Och, książę jest…
Harmond był już z powrotem. — Tędy proszę — powiedział.
Powiódł ich ku drobnej postaci oczekującej ze spokojem. Młodzieniec — nie,
jeszcze chłopiec — w dziwacznym zielono-złotym mundurze i z krótką szpadą ze
złoconą rękojeścią u boku, z orderami na piersi i jeszcze dwoma zawieszonymi na
szyi. Za nim stał wysoki osobnik o zwalistej postaci w spokojniejszej wersji tego
samego uniformu, o śniadej cerze i tłustych, obwisłych policzkach. Sam chłopiec był
przystojny, z jasnymi włosami opadającymi pierścieniami na uszy, z otwartym
spojrzeniem niebieskich oczu i lekko zadartym nosem. Tęgi mężczyzna postąpił do
przodu, zagradzając nadchodzącym drogę do młodzieńca. Wymienił spojrzenia z
Harmondem.
— Prezentacji należy dokonać najpierw mnie — oświadczył chropawym
głosem, z niemieckim akcentem, jak się wydało Hornblowerowi.
— A dlaczegóż to, sir? — spytał Harmond.
— Na mocy podstawowych praw Seitz-Bunau tylko marszałek dworu może
dokonywać prezentacji przed Jaśnie oświeconym.
— Tak?
— A ja, sir, o czym pan wie, jestem marszałkiem dworu.
— No dobrze, sir — odparł Harmond z rezygnacją. — Czy mogę zatem mieć
zaszczyt przedstawienia — jego lordowska wysokość admirał St Vincent, kapitan
Horatio Hornblower, porucznik Anthony Bracegirdle.
Hornblower miał już się skłonić, gdy kątem oka dostrzegł, że St Vincent wciąż
stoi dumnie wyprostowany, więc powstrzymał się.
— Komu mam honor być przedstawiany? — zapytał St Vincent chłodnym
tonem. Wyglądało, że ma on jakieś uprzedzenia w stosunku do Niemców.
— Doktor Eisenbeiss — odpowiedział Harmond.
— Jego ekscelencja baron von Eisenbeiss, marszałek dworu i sekretarz stanu
Jaśnie oświeconego księcia Seitz-Bunau — dodał tęgi osobnik. — Jest mi bardzo
miło poznać panów.
Przez chwilę wytrzymywał spojrzenie St Vincenta, a potem skłonił się;
dopiero gdy Eisenbeiss zaczął wykonywać ukłon, St Vincent odwzajemnił mu się; za
jego przykładem poszli Hornblower i Bracegirdle. Wszyscy czterej wyprostowali się
równocześnie.
— A teraz — rzekł Eisenbeiss — mam zaszczyt przedstawić…
Odwrócił się do księcia i mówił dalej po niemiecku, przypuszczalnie
powtarzając to, co powiedział, po czym kolejno wymienił ich nazwiska. Przy każdym
mały książę schylał się w półukłonie, ponieważ jednak St Vincent skłonił się nisko —
tak nisko prawie jak przed królem — Hornblower postąpił tak samo. Potem książę
powiedział coś po niemiecku do Eisenbeissa, który to przetłumaczył :
— Jego Jaśnie oświecona wysokość mówi, że jest mu bardzo miło poznać
oficerów marynarki jego królewskiej mości, ponieważ jest wolą Jaśnie oświeconego
prowadzić wraz z nim wojnę przeciwko francuskiemu tyranowi.
— Proszę powiedzieć Jaśnie oświeconemu — odparł St Vincent — że i nam
jest bardzo przyjemnie.
W trakcie tłumaczenia tych słów książę obdarzył każdego z nich uśmiechem.
Potem nastąpił krępujący moment, gdy wszyscy spoglądali na siebie. Wreszcie
Eisenbeiss znowu powiedział coś do księcia i uzyskawszy odpowiedź zwrócił się do
przybyłych.
— Jaśnie oświecony mówi, że nie będzie dłużej panów zatrzymywał.
— Phi — fuknął St Vincent, ale raz jeszcze, razem z pozostałymi, skłonił się
w pas i wszyscy wycofali się tyłem i bokiem, sprzed oblicza Jaśnie oświeconego.
— Przeklęty parweniuszowski impertynent — burczał pod nosem St Vincent,
a potem dodał głośniej: — W każdym razie zrobiliśmy, co do nas należało. Możemy
odejść. Idźcie za mną do tamtych drzwi.
Głośnym wołaniem lokaj na dziedzińcu sprowadził powóz lorda. Wsiedli do
niego — Hornblower był całkiem oszołomiony chorobą i podniecającym przeżyciem
i zaintrygowany incydentem, którego był uczestnikiem.
— A więc, Hornblower, to jest pański midszypmen — odezwał się St Vincent.
Głos jego grzmiał jak żelazne obręcze po kocich łbach i Hornblower pomyślał, że
może się przesłyszał — tym bardziej że słowa St Vincenta były tak zaskakujące.
— Przepraszam, milordzie?
— Nie wątpię, że słyszał pan. Powiedziałem, że to pański midszypmen…
książę Seitz-Bunau.
— Ale któż to jest, milordzie?
— Jeden z tych książątek niemieckich. W zeszłym roku, po drodze do
Austerlitz, Bonio wygnał go z jego księstwa. W naszym kraju roi się od książąt
niemieckich wypędzonych przez Bonia. Chodzi o to, że, jak pan słyszał, jest on
wnukiem stryjecznym króla.
— I on ma być jednym z moich midszypmenów?
— Właśnie. Jest jeszcze na tyle młody, żeby się nauczyć rozumu, w
przeciwieństwie do większości z nich. Przeważnie idą do wojska. Do sztabu, niech
Bóg ma sztab w opiece. Ale ostatnio modna się stała marynarka wojenna — po raz
pierwszy od czasu wojen holenderskich. Wygrywamy bitwy, a wiadomo, że wojsko
nie. Wobec tego wszyscy młodzi lordowie, którym się nie powiodło, wstępują teraz
do marynarki, zamiast do lekkich dragonów. To pomysł jego królewskiej mości, żeby
ten młodzik uczynił to samo.
— Rozumiem, milordzie.
— Jemu to nie zaszkodzi. Ale „Atropos” to oczywiście nie pałac.
— O tym właśnie myślałem, milordzie. Mesa midszypmenów na „Atropos”…
— Niemniej jednak będzie pan musiał ulokować go tam. Niewiele jest miejsca
na gładkopokładowej korwecie. Gdyby to był okręt liniowy, mógłby książę dostać
koję dla siebie, ale skoro to ma być „Atropos”, będzie musiał brać, co dają. A nie
będzie to kawior ani dziczyzna. Oczywiście przyślę panu rozkazy w tym przedmiocie.
— Tak jest, milordzie.
Powóz ze zgrzytem zatrzymał się przed Admiralicją; ktoś otworzył drzwiczki i
St Vincent zaczął gramolić się z siedzenia. Hornblower poszedł za nim pod portyk.
— A więc do widzenia, Hornblower — powiedział St Vincent wyciągając
dłoń.
— Do widzenia, milordzie.
St Vincent stał patrząc na niego spod brwi.
— Hornblower — rzekł — marynarka wojenna ma dwa zadania. Jedno znamy
wszyscy: bić się z Francuzami i spuścić Boniowi porządne lanie.
— Tak, milordzie?
— O drugim nie myślimy tak dużo. Powinniśmy jednak pilnować, aby
odchodząc pozostawiać marynarkę wojenną równie dobrą jak ta, w której służyliśmy.
Na razie ma pan, Hornblower, niecałe trzy lata starszeństwa, ale zobaczy pan, lata
prędko płyną. Ledwie się pan obejrzy, już będzie miał pan za sobą czterdzieści trzy
lata stażu, jak ja. To idzie szybko, zapewniam pana. Może wtedy pan zabierze innego
młodego oficera, żeby go przedstawić u dworu.
— Mhh… tak, milordzie.
— Niech pan wybiera starannie, Hornblower, jeśli kiedyś będzie pan musiał.
Można się mylić. Ale niech to będą uczciwe pomyłki.
— Tak, milordzie.
— To wszystko.
Starzec odwrócił się już bez słowa, zostawiając Hornblowera z Bracegirdlem
pod portykiem.
— Jervie jest w rzewnym nastroju — zauważył Bracegirdle.
— Tak się wydaje.
— Myślę, że chciał powiedzieć, iż poznał się na panu, sir.
— Ale przy tym bezpiecznie stanął na kotwicy — odparł Hornblower, myśląc
o tym, co St Vincent powiedział o możliwości popełniania pomyłek.
— Jervie nigdy nie wybacza, sir — powiedział poważnie Bracegirdle.
— No cóż…
Dwanaście lat służby w marynarce wojennej sprawiło, że w pewnych
sytuacjach Hornblower stawał się tak dalece fatalistą, iż potrafił wzruszeniem ramion
reagować na takie niebezpieczeństwa — przynajmniej póki nie minęły.
— Pozwoli pan, że zabiorę moją opończę łodziową — rzekł — i pożegnam
pana, dziękując za wszystko.
— Szklaneczkę czegoś? Filiżankę herbaty? A może coś na ząb, sir?
— Nie, dziękuję. Już pójdę.
Maria czekała go w Deptford, złakniona opowieści o wizycie na dworze i
przedstawieniu królowi. Bardzo ją podnieciła wiadomość o tym zamiarze
przyniesiona przez Hornblowera. Myśl, że stanie on twarzą w twarz z pomazańcem
boskim przytłoczyła ją — akuszerka ostrzegła, że całe to zdenerwowanie może
wywołać gorączkę. A on nie tylko został przedstawiony królowi, lecz król przemówił
do niego, rozmawiał z nim o jego zawodowej karierze. A do tego będzie miał
prawdziwego księcia jako midszypmena — co prawda księcia wygnanego ze swoich
włości, lecz równoważył to fakt, że książę jest wnukiem stryjecznym króla, że jest
spokrewniony więzami krwi z rodziną królewską. Wiadomość ta usatysfakcjonuje
Marię nie mniej niż przedstawienie go na dworze królewskim.
Będzie chciała wiedzieć wszystko, kto był obecny (Hornblower pożałował, że
nie był w stanie rozpoznać żadnej z osób stojących za tronem) i co każdy miał na
sobie — z tym będzie łatwiej, bo na porannym przyjęciu u króla nie było oczywiście
kobiet, a niemal wszyscy mężczyźni byli w mundurach. Będzie musiał uważać
opowiadając, żeby nie urazić uczuć Marii. Sam Hornblower walczył o swój kraj;
należałoby raczej powiedzieć, że walczy o ideały wolności i prawości przeciwko
wyzutemu z zasad tyranowi, który panuje po drugiej stronie Kanału; oklepany zwrot
„za króla i ojczyznę” nie odzwierciedlał właściwie jego uczuć. Jeśli gotów był oddać
życie za swego króla, to król ten w rzeczywistości nie miał nic wspólnego z
sympatycznym starszym panem o wyłupiastych oczach, z którym rozmawiał tego
ranka; znaczyło to, że gotów jest umrzeć za ustrój oparty na wolności i ładzie, który
reprezentował ten starszy pan. Dla Marii natomiast król symbolizował zupełnie coś
innego niż wolność i ład; otrzymał błogosławieństwo Kościoła; był kimś, o kim
należy mówić ze czcią. Dla Hornblowera odwrócenie się plecami do króla stanowiło
grzech przeciw dobrym manierom, coś, co w pewnym stopniu naruszało zwyczaje
konsolidujące kraj w obliczu grożącego niebezpieczeństwa; dla Marii natomiast
byłoby to prawie świętokradztwem. Musi uważać, żeby nie mówić zbyt lekkim tonem
o starszym panu.
A mimo to (gig wiózł go teraz przez Pool, pod murami Tower) Hornblower
musiał przyznać sam przed sobą, że opinia Marii o jego pracy w marynarce nie była
tak wzniosła jak własny jego stosunek do służby. Dla Marii był to zawód godny
szanującego się człowieka; dawał jej pewien status społeczny, nieosiągalny w inny
sposób, i zapewniał utrzymanie jej drogiemu dziecku — teraz już dzieciom, gdy
urodziła się mała Maria. Ale poświęcenie dla sprawy; wystawianie się na
niebezpieczeństwo w większym stopniu, niż tego wymaga obowiązek; zaszczyty;
sława — to dla Marii sprawy mało ważne. W istocie była raczej skłonna kręcić na nie
nosem, jako na czysto męskie fanaberie, element skomplikowanej gry czy rytuału
wymyślonego przez mężczyzn, żeby mogli czuć się czymś lepszym i innym od
kobiet, które dzięki swej próżności i zarozumiałemu poczuciu wyższości nie
potrzebują podpierania się takimi niedojrzałymi argumentami.
Hornblower zdziwił się, że gig mija już „Atropos” stojącego na skraju nurtu.
Powinien był cały zamienić się we wzrok, żeby sprawdzić, czy wszystko z okrętem w
porządku i czy oficer wachtowy nie przeoczy gigu płynącego w dół rzeki; faktycznie
jednak ledwo zdążył odsalutować porucznikowi Jonesowi, a już gig zostawił okręt za
sobą. Minęli dok Deptford i sąsiadujący z nim teren Wydziału Zaopatrzenia
marynarki, na którym wrzała gorączkowa praca. Z barki żaglowej stojącej przy
pomoście grupa robotników wpędzała do zagrody stado świń przeznaczonych na ubój
i zasolenie, aby stanowiły pożywienie dla marynarki wojennej.
— Ej, wy tam, nie gapić się! — krzyknął sternik.
Któryś z załogi gigu rzucił widocznie sotto voce dowcip na temat tych świń.
Trudno było uwierzyć, nawet gdy się miało je przed oczyma, że twarde jak drewno
bryły nieokreślonej substancji, wydawane z beczek z solanką marynarzom na morzu,
pochodziły naprawdę z takich porządnych, godnych szacunku zwierząt. Hornblower
współczuł swojej załodze. Sternik przełożył ster, żeby wprowadzić gig do Deptford
Hard. Hornblower wyszedł na brzeg i podążył do „George'a”, gdzie czekała na niego
rodzina. Usiądzie przy łóżku Marii i opowie jej o przepychu na dworze królewskim.
Weźmie w ramiona córeczkę; pobawi się z synkiem. Może to będzie ostatni raz; w
każdej chwili mogą nadejść rozkazy i będzie musiał wyprowadzić „Atropos” w
morze. Bitwy, burze, rozbicie okrętu, choroba — jakie ma szansę, że wróci? A jeśli
nawet wróci, to kwilące niemowlę, jakie tu zostawi, będzie ładnie ubraną panienką
bawiącą się lalkami; mały Horatio będzie już na pewno zaczynał wypisywać literki i
cyfry rysikiem na tabliczce; a może nawet zacznie odmieniać mensa i poznawać
alfabet grecki. A on sam? Miał nadzieję, że będzie mógł powiedzieć, iż spełnił swój
obowiązek; miał nadzieję, że jego słabości, z których tak dobrze zdawał sobie sprawę,
nie przeszkodzą mu dokonać czegoś, z czego jego dzieci będą mogły być dumne.
Rozdział VII
A więc ma to być Morze Śródziemne. Hornblower siedział w brezentowym
krześle w swojej kajucie na „Atropos”, czytając raz jeszcze dostarczone mu rozkazy.
„Sir,
Lordowie Komisarze z Admiralicji zlecili mi…”
Ma przygotować się z jak największą pilnością do udania się do Gibraltaru,
dokąd miał zajść po rozkazy, które mogą zostać mu tam przesłane przez wiceadmirała
dowodzącego flotą na Morzu Śródziemnym. Gdyby rozkazy te nie nadeszły, miał
ustalić, gdzie można znaleźć przypuszczalnie wiceadmirała i z taką samą pilnością
udać się tam, żeby się oddać pod rozkazy tegoż wiceadmirała.
To chyba Cuthbert Collingwood — obecnie lord Collingwood po otrzymaniu
godności para za Trafalgar. Hornblower wiedział, że flota, która wygrała tam bitwę
— czy raczej jej jednostki będące dalej zdolne do żeglugi — zostały po bitwie
skierowane na Morze Śródziemne. Zniszczenie floty francuskiej i hiszpańskiej pod
Kadyksem utwierdziło ostatecznie panowanie brytyjskie na Atlantyku, toteż obecnie
marynarka wojenna kierowała swoje siły na Morze Śródziemne, aby uprzedzić
wszelkie posunięcia, jakie mógłby uczynić Bonaparte teraz, gdy Austerlitz dało mu
władzę nad kontynentem europejskim. Austerlitz — Trafalgar. Armia francuska — i
Królewska Marynarka Wojenna. Jedną można by przeciwstawić drugiej. Nie ma
zakątka w Europie, dokąd nie byłyby w stanie przemaszerować oddziały francuskie
— jeśli tylko jest ląd, po którym mogłyby maszerować; nie ma miejsca na morzu,
dokąd okręty brytyjskie nie potrafiłyby dotrzeć, żeby rzucić swój wpływ na szalę —
jeśli tylko jest woda, na której mogłyby się unosić. Na otoczonym lądami Morzu
Śródziemnym, z jego półwyspami i wyspami, siły morskie mogły się najskuteczniej
zmierzyć z siłami lądowymi. Krwawy konflikt między tyranią i wolnością, który
zdawał się nie mieć końca, tam się rozstrzygnie. A on odegra w nim swoją rolę.
Sekretarz Lordów Komisarzy podpisał się „pański uniżony sługa”, lecz przedtem
zaznaczył, że ich lordowskie wysokości pozostają w przekonaniu, iż „Atropos” jest
gotowy do natychmiastowego odpłynięcia, tak że po otrzymaniu ostatnich rozkazów i
przekazaniu na pokład poczty z ostatniej chwili okręt będzie mógł zaraz wyruszyć w
drogę. Innymi słowy, Hornblower ze swoją jednostką został postawiony w stan
natychmiastowej gotowości.
Hornblower poczuł lekki niepokój, coś jakby gęsią skórkę na karku. Nie był
przekonany, że jego okręt jest pod każdym względem przygotowany do wyjścia w
morze natychmiast po otrzymaniu takiego polecenia.
Podniósł głos, wołając do wartownika za drzwiami.
— Proszę posłać po pana. Jonesa.
Siedząc z rozkazami w ręku słyszał wołanie powtarzane echem na
międzypokładach. Nie upłynęło kilka chwil, a już pan Jones biegiem stawił się przed
nim i dopiero wtedy Hornblower uświadomił sobie, że nie przygotował się do
wydania odpowiednich rozkazów i zadania niezbędnych pytań. W rezultacie patrzył
na Jonesa bez słowa. Układał sobie w mózgu myśli nie reagując na to, o czym
informował go wzrok. Nieruchome spojrzenie zbiło z tropu biednego Jonesa, który
przyłożył sobie nerwowo dłoń do twarzy. Hornblower spostrzegł plamkę zaschłej
piany mydlanej przed prawym uchem Jonesa, a gdy gest porucznika przywrócił go do
rzeczywistości, zauważył coś jeszcze: jeden zapadły policzek był gładki i dobrze
ogolony, a drugi mocno zarośnięty czarną brodą.
— Przepraszam, sir — tłumaczył się Jones — ale pańskie wezwanie zastało
mnie w trakcie golenia, a uważałem, że lepiej stawić się natychmiast.
— Bardzo dobrze, panie Jones — odparł Hornblower; wcale się nie zmartwił,
że Jones ma coś do wyjaśnienia, gdyż sam nie był jeszcze gotów z określonymi
rozkazami, jakie dobry oficer powinien być zdolny wydać od razu.
Pod jego krępującym spojrzeniem Jones musiał odezwać się ponownie.
— Czy pan mnie potrzebował, sir?
— Tak — powiedział Hornblower. — Mamy rozkazy kierujące nas na Morze
Śródziemne.
— Naprawdę, sir? — odezwania pana Jonesa niezbyt były pomocne w
posuwaniu naprzód rozmowy.
— Proszę o raport, jak szybko możemy być gotowi do wyjścia w morze.
— Więc, sir…
Jones podniósł znowu dłoń do twarzy; może wydłużyła mu się tak od nawyku
pociągania za podbródek.
— Czy zapasy i woda są kompletne?
— Otóż, sir, pan rozumie…
— Pan chce powiedzieć, że nie?
— N…nie, sir. Niezupełnie.
Hornblower miał już zażądać wyjaśnień, ale w ostatniej chwili zmienił zamiar.
— Na razie nie będę pytał dlaczego. Ile nam brakuje?
— No więc, sir… — Nieborak Jones zaczął spiesznie wyliczać. Brakowało
dwudziestu ton wody. Chleba, alkoholu, mięsa…
— Pan chce powiedzieć, że mając prowianturę marynarki po drugiej stronie
rzeki nie zapewnił pan pełnego zaopatrzenia okrętu?
— Ale, sir… — Jones próbował tłumaczyć, że nie wydawało mu się rzeczą
konieczną ściągać zapasy na gwałt. — Było pełno innej roboty dla marynarzy, sir, z
wyposażeniem okrętu.
— Rozkłady wacht? Rozkłady stanowisk alarmu bojowego?
Były to listy przydzielające ludzi do poszczególnych zadań i stanowisk na
okręcie.
— Brak nam dwudziestu marynarzy marsowych — żalił się Jones.
— To jeszcze jeden powód więcej, żeby jak najlepiej wykorzystać tych, co są.
— Tak, sir. Oczywiście, sir. — Jones desperacko szukał w głowie jakiejś
wymówki dla siebie. — Część naszych zapasów wołowiny, sir… ona… ona nie
nadaje się do jedzenia.
— Gorsza niż zwykle?
— Tak, sir. Musi być ze starych zapasów. Naprawdę niedobra, przynajmniej
część.
— Która warstwa beczułek?
— Zapytam intendenta, sir.
— To znaczy, że pan nie wie?
— Nie, sir… tak, sir.
Hornblower znów zamyślił się głęboko, a że i tym razem nie odwrócił oczu od
twarzy Jonesa, nieudolny pierwszy oficer dalej nie mógł wrócić do równowagi.
Właściwie Hornblower miał pretensję do siebie samego. W ciągu tych kilku dni od
otrzymania dowództwa nad „Atropos” był bardzo zajęty przeróżnymi szczegółami
związanymi z pogrzebem Nelsona, a potem własnymi problemami rodzinnymi, ale to
wszystko go nie tłumaczyło. Dowódca okrętu powinien zawsze wiedzieć, jaki jest
stan jego jednostki. Był bardzo zły na siebie. Nie znał prawie nazwisk oficerów; nie
umiałby nawet powiedzieć, jaki rodzaj walki może podjąć „Atropos” — a przecież
wystarczy posunąć się trochę w dół rzeki, żeby jego okręt mógł znaleźć się w boju.
— Co z zapasami artyleryjskimi? — pytał dalej. — Proch? Śrut? Przybitki?
Naboje?
— Poślę po artylerzystę, sir, pan pozwoli? — poprosił Jones. Był
zrozpaczony, że jego kompletna nieudolność wyszła na jaw.
— Niech tu będą za minutę — rozkazał Hornblower. — Intendent,
artylerzysta, bosman, bednarz, zastępca oficera nawigacyjnego.
Byli to szefowie działów odpowiedzialni, poprzez pierwszego oficera, przed
dowódcą za prawidłowe funkcjonowanie okrętu.
— Tak jest, sir.
— Co to, u diabła, za hałas? — odezwał się z rozdrażnieniem Hornblower. Od
kilku minut nad ich głowami na pokładzie rufowym trwała jakaś kłótnia. Przez
świetlik dobiegły obce głosy.
— Mam sprawdzić, sir? — powiedział Jones skwapliwie, mając nadzieję, że
odwróci w ten sposób uwagę od siebie. Ale gdy mówi! te słowa, ktoś zapukał do
drzwi kabiny.
— Zaraz się dowiemy — odparł Hornblower. — Wejść!
W otwartych drzwiach stanął midszypmen Horrocks.
— Sir, pan Still przesyła wyrazy uszanowania i zawiadamia, że przybyli jacyś
panowie z listem z Admiralicji do pana, sir.
— Niech przyjdą tutaj.
Można się spodziewać tylko kłopotów, takich czy innych, myślał Hornblower
czekając. Jeszcze jedna dystrakcja w chwili, gdy ma tyle do zrobienia. Horrocks
wprowadził dwie osoby, dużą i małą, w mundurach połyskujących zielenią i złotem
— Hornblower widział tych ludzi nie dalej jak wczoraj, na dworze królewskim;
niemieckie książątko i jego guwerner. Podniósł się z krzesła i gdy Eisenbeiss postąpił
do przodu w wyszukanym ukłonie, odwzajemnił mu się krótkim skinieniem głowy.
— I cóż, sir?
Eisenbeiss wręczył mu ceremonialnie list; Hornblower stwierdził rzutem oka,
że list ten był adresowany do niego. Otworzył go ostrożnie i przeczytał.
„Niniejszym prosi się pana i nakazuje przyjąć na swój okręt Jaśnie
oświeconego Ernesta księcia Seitz-Bunau, który otrzymał rangę midszypmena
Królewskiej Marynarki Wojennej. Dołoży pan pilności w zapoznawaniu Jaśnie
oświeconego z jego nowym zawodem i kontynuowaniu jego edukacji, gotując go do
dnia, niezbyt odległego, jeśli Opatrzność pozwoli, gdy Jaśnie oświecony znów
obejmie rządy nad należnym mu dziedzicznie krajem. Przyjmie pan również na swój
okręt jego ekscelencję barona Ottona von Eisenbeiss, szambelana i pierwszego
sekretarza Jaśnie oświeconego księcia. Jego ekscelencja praktykował do niedawna
jako chirurg i otrzymał z biura marynarki wojennej patent chirurga w Królewskiej
Marynarce Wojennej. Będzie pan mógł zatem korzystać na swoim okręcie z usług
jego ekscelencji jako chirurga, ale przy tym, na ile pozwoli na to dyscyplina
marynarki i Regulamin Wojenny, będzie on pełnił funkcję szambelana Jaśnie
oświeconego księcia”.
— Rozumiem — mruknął. Popatrzył na dziwaczną parę w bijących blaskiem
mundurach. — Witam na okręcie, wasza wysokość.
Książę skinął głową i uśmiechnął się, wyraźnie nie rozumiejąc słów
Hornblowera.
Hornblower usiadł, zaś Eisenbeiss zaczął od razu mówić; twardy niemiecki
akcent podkreślał rozżalenie w jego głosie.
— Muszę zaprotestować, sir — powiedział.
— Tak? — odparł Hornblower tonem, który można było uznać za
ostrzegawczy.
— Jaśnie oświecony nie jest traktowany z należytym respektem. Gdy
dotarliśmy do okrętu, posłałem lokaja na pokład, żeby nas zaanonsował, tak aby jego
wysokość mogła zostać przyjęta z królewskimi honorami. Ale mu tego absolutnie
odmówiono, sir. Ten człowiek na pokładzie, przypuszczam, że oficer, stwierdził, że
nie ma instrukcji. Dopiero kiedy pokazałem mu ten list, sir, pozwolił nam w ogóle
wejść na burtę.
— I słusznie. Nie miał instrukcji.
— Wobec tego mam nadzieję, że go pan odpowiednio ukarze. I czy mogę
przypomnieć, że siedzi pan w obecności osoby krwi królewskiej?
— Proszę mówić do mnie „sir” — przerwał mu Hornblower. — I zwracać się
do mnie tak, jak powinien się zwracać mój podwładny.
Eisenbeiss podskoczył z oburzenia, aż jego głowa wyrżnęła z trzaskiem o
belkę pokładową; przerwało to potok jego słów i Hornblower mógł ciągnąć dalej.
— Jako oficerowie w służbie królewskiej powinniście nosić mundury
królewskie. Czy macie ze sobą swoje rzeczy?
Eisenbeiss był wciąż zbyt oszołomiony, żeby odpowiadać, gdyby nawet
zrozumiał, o co chodzi, więc wyręczył go Horrocks.
— Przepraszam, sir, są w łodzi przy burcie. Pełno skrzyń.
— Dziękuję, panie Horrocks. Doktorze, rozumiem, że posiada pan niezbędne
kwalifikacje zawodowe, aby pracować na okręcie w charakterze chirurga. Czy tak?
Eisenbeiss wciąż usiłował zachować godność.
— Jako do sekretarza stanu należy zwracać się do mnie per „wasza
ekscelencjo” — powiedział.
— Ale jako do chirurga na okręcie będzie się mówić do pana per „doktorze”. I
to jest ostatni raz, że daruję opuszczenie słowa „sir”. A teraz. Pańskie kwalifikacje?
— Jestem chirurgiem… sir.
Eisenbeiss dodał ostatnie słówko, widząc podnoszące się brwi Hornblowera.
— Praktykował pan ostatnio?
— Jeszcze parę miesięcy temu… sir. Byłem chirurgiem na dworze Seitz-
Bunau. Ale teraz jestem…
— Teraz jest pan chirurgiem na królewskim okręcie „Atropos” i możemy
darować sobie farsę z pańskim stanowiskiem sekretarza stanu.
— Sir…
— Doktorze, proszę być cicho. Panie Horrocks!
— Sir!
— Proszę przekazać pozdrowienia ode mnie panu Stillowi. Niech wciągną
bagaże tych dżentelmenów. Mają oni natychmiast wybrać rzeczy najpotrzebniejsze,
tyle, ile się zmieści w jednej skrzynce marynarskiej dla każdego. Reszta ma za
dziesięć minut zostać zabrana z okrętu przez łódź, która te rzeczy przywiozła. Czy to
jasne, panie Horrocks?
— Tak jest, sir. Przepraszam bardzo, ale z bagażami jest dwóch lokai.
— Lokai?
— Tak, sir. W podobnych uniformach — Horrocks wskazał na zielono-zlote
ubrania Niemców.
— A więc mamy o dwóch członków załogi więcej. Wciągnijcie ich na listę i
poślijcie do obsady dziobu.
Marynarka wojenna zawsze potrafiła znaleźć zatrudnienie dla ludzi; dwójka
tłustych, dobrze odżywionych lokai stanie się w przyszłości parą pożytecznych
marynarzy.
— Ale, sir… — zaczął Eisenbeiss.
— Doktorze, proszę mówić tylko wtedy, kiedy się mówi do pana. Panie
Horrocks, zabierze pan księcia i ulokuje go w pomieszczeniu midszypmenów.
Przedstawię panów sobie. Pan midszypmen Horrocks — ee, pan midszypmen książę.
Horrocks automatycznie wyciągnął rękę, a książę, równie automatycznie, ujął
ją, nie zdradzając po sobie żadnej nagłej zmiany wskutek skalania dotknięciem ręki
zwykłego człowieka. Uśmiechnął się nieśmiało, nic nie rozumiejąc.
— Panie Horrocks, proszę także przekazać ode mnie pozdrowienia zastępcy
oficera nawigacyjnego. Niech go pan poprosi, żeby łaskawie wskazał doktorowi,
gdzie będzie spał na dziobie.
— Tak jest, sir.
— A teraz, doktorze, za pół godziny chcę zobaczyć was obu w mundurach
królewskich. Wówczas będzie pan mógł przystąpić do pełnienia swoich obowiązków.
Właśnie wtedy pierwszy oficer, intendent i pan zaczniecie dochodzenie w celu
zadecydowania, czy niektóre beczułki z wołowiną nadają się do spożycia. Będzie pan
w tym zespole pełnił funkcję sekretarza; chcę mieć w południe pański raport na
piśmie. A teraz proszę iść za panem Horrocksem.
Eisenbeiss zawahał się przez moment pod ostrym spojrzeniem Hornblowera,
zanim odwrócił się, żeby opuścić kajutę, lecz gdy doszedł do zasłony, znów dał wyraz
swemu oburzeniu.
— Napiszę do premiera, sir — oświadczył. — Niech się dowie, jak traktuje się
sprzymierzeńców jego królewskiej mości.
— Tak, doktorze. Jeśli pan wejdzie w kolizje z Dekretem o buncie, zawiśnie
pan na rei. No więc, panie Jones, wracając do tych rozkazów wacht i stanowisk
alarmu bojowego…
Zwracając się do Jonesa z zamiarem dalszego omawiania spraw związanych z
przygotowaniem „Atropos” do wyjścia w morze Hornblower czynił sobie w duchu
wymówki. Potrafił dosyć skutecznie zastraszyć głupiego doktora niemieckiego; może
sobie pochlebić, że dobrze wyszedł z trudnej, chociaż mało istotnej sytuacji. Ale nie
jest to żaden powód do dumy wobec faktu, że nie wywiązał się ze swoich
rzeczywistych obowiązków. Stracił cenne godziny. W ciągu ubiegłych dwóch dni
dwukrotnie bawił się z synkiem; siedział przy łóżku żony i brał na ręce córeczkę w
czasie, kiedy właściwie powinien był być tu, na pokładzie, i pilnować spraw swego
okrętu. Nie mógł się wymawiać, że tych wszystkich rzeczy powinien był dopilnować
Jones; obowiązkiem Hornblowera było pilnowanie Jonesa, aby to uczynił. Oficer
marynarki wojennej nie powinien mieć żony ani dzieci — obecna sytuacja była
potwierdzeniem prawdziwości tego banalnego poglądu. Doszedłszy do takiego
wniosku, Hornblower zagryzł mocno wargi. Zostało dziś jeszcze osiem godzin
światła dziennego. Przystąpił do starannego rozplanowania tych ośmiu godzin. Były
sprawy wymagające jego osobistego udziału, jak na przykład interwencja u
inspektora stoczni; inne mógł spokojnie powierzyć podwładnym. Pewne prace można
będzie prowadzić na jednej burcie okrętu, drugą zostawiając wolną; do niektórych
zadań potrzeba doświadczonych marynarzy, inne mogą być wykonane przez szczury
lądowe. Są prace, których nie da się zacząć przed ukończeniem innych. Jeśli dobrze
wszystkiego nie obmyśli, może się okazać, że niektórzy oficerowie będą musieli być
w dwóch miejscach naraz, nastąpi zamieszanie, opóźnienie, niepotrzebny bałagan.
Ale przy dobrym zaplanowaniu wszystko to da się zrobić.
Kolejno wzywał do swojej kajuty intendenta, artylerzystę, bosmana, bednarza,
przydzielając im zadania i każdemu, z oporami, dając część żądanej przez nich liczby
ludzi. Wkrótce okręt napełnił się świergotem gwizdków.
— Załoga szalupy na pokład!
Niezadługo szalupa, wypełniona pustymi baryłkami, przygotowanymi przez
bednarza i jego pomocników, ruszyła na drugą stronę rzeki, żeby zacząć dowożenie
dwudziestu ton wody niezbędnej dla uzupełnienia potrzeb okrętu. Tuzin poganianych
przez bosmana marynarzy rozbiegło się po wantach i rejach; trzeba było przygotować
talie rejowe i sztagtalie do operacji przewidzianych do wykonania tego dnia.
— Panie Jones! Opuszczam teraz okręt. Niech pan ma dla mnie gotowy raport
o wołowinie, kiedy wrócę ze stoczni.
Hornblower zauważył dwie postacie na pokładzie rufowym, starające się
zwrócić na siebie jego uwagę. Byli to książę i doktor. Przebiegł wzrokiem po ich
mundurach, po naszywkach midszypmeńskich na kołnierzu i gładkim uniformie
chirurga.
— Może być — orzekł. — Doktorze, pańskie obowiązki czekają na pana.
Panie Horrocks, proszę zaopiekować się księciem przez dzień dzisiejszy. Niech pan
wezwie mój gig.
Kapitan inspektor stoczni wysłuchał żądań Hornblowera z obojętnością nabytą
w czasie długich lat wysłuchiwania ponagleń ze strony oficerów.
— Sir, mogę przysłać ludzi po pociski. Lewa burta jest wolna, żeby mógł do
niej podejść hulk z prochem — za pół godziny przesilenie pływu, sir. Jeśli trzeba,
mogę dać także ludzi do obsadzenia hulka. Brakuje mi tylko czterech ton. Hulk
załatwi to w pół godziny.
— Mówi pan, że już jest pan gotów?
— Tak, sir.
Kapitan inspektor spojrzał na „Atropos” stojącego na kotwicy w środku nurtu.
— Bardzo dobrze. Mam nadzieję, kapitanie, dla pańskiego własnego dobra, że
to, co pan mówi, nie mija się z prawdą. Może pan zacząć przeciągać hulk pod burtę
— ostrzegam pana, że chcę go mieć z powrotem na cumach za godzinę.
— Dziękuję, sir.
Gdy wrócił na „Atropos”, po okręcie rozniosło się wołanie.
— Marynarze do kabestanu! Obsada śródokręcia! Żaglomistrze ! Sanitariusze!
Ze wszystkich zakamarków okrętu przygnano marynarży do handszpaków
kabestanu — każda para ramion, każdy mocny grzbiet nadawał się do tego. Po
pokładzie przetoczył się łoskot werbla.
— Wygasić wszystkie ognie!
Kucharz z pomocnikami wyrzucili za burtę żarzące się węgle z kuchni i
niechętnie ruszyli obsadzić talie rei i sztagtalie. Do burty podchodził wolno hulk z
prochem. Miał mocny dźwig nożycowy i szerokie otwory łukowe, co sprawiało, że
dobrze się nadawał do szybkiego przeładunku materiałów wybuchowych. Cztery tony
prochu, osiemdziesiąt baryłek, każda po centnarze, wynurzyły się z ładowni hulka i
zostały opuszczone do ładowni „Atropos”, gdzie artylerzysta z pomocnikami i
spoconą brygadą roboczą ciężko pracowali w zupełnych niemal ciemnościach — na
bosaka, aby nie wywołać iskry tarciem obuwia — rozlokowując baryłki w
magazynach. Któregoś dnia „Atropos” będzie może walczył o swe istnienie, i
wówczas to istnienie może zależeć od prawidłowego ustawienia tych baryłek w
ładowni, tak aby można było z nich łatwo korzystać, dostarczając proch do dział na
pokładzie.
Członkowie zespołu dochodzeniowego pojawili się na pokładzie —
zakończyli właśnie badanie zepsutych beczułek z wołowiną.
— Panie Jones, proszę poinstruować doktora, jak ma sporządzić raport we
właściwej formie — rozkazał Hornblower, a potem zwrócił się do intendenta: —
Panie Carslake, chciałbym podpisać pańskie zamówienia, jak tylko ten raport będzie
gotów.
Jeszcze ostatnie spojrzenie po okręcie i Hornblower mógł zejść pod pokład,
wziąć pióro, atrament i papier i zająć się już tylko układaniem odpowiedniego listu
przewodniego do Wydziału Zaopatrzenia (sformułowanego w sposób prawidłowy,
dający wyraz pilności sprawy i taktownie zmuszający władze do zgody, nie nudząc
zbytnim naleganiem o przychylne załatwienie próśb), który zaczynał się słowami:
„Sir, mam zaszczyt przesłać w załączeniu…”, a kończył: „…w możliwie jak najlepiej
pojętym interesie służby królowi, pański posłuszny sługa…”
Teraz mógł już wrócić na pokład, żeby sprawdzić, jak posuwa się praca i
wyrzucić z siebie złość, czekając na Jonesa i Carslake'a, którzy mieli przygotować mu
dokumenty. Pośród zgiełku i zamętu musiał raz jeszcze skoncentrować się, żeby
uważnie przeczytać papiery, po czym położył na nich dumny podpis: „H.
Hornblower, Kapitan”.
— Panie Carslake, może pan popłynąć moim gigiem do Wydziału
Zaopatrzenia. Panie Jones, spodziewam się, że prowiantura zażąda ludzi do
obsadzenia lichtugi. Niech pan łaskawie tego dopilnuje.
Została mu teraz chwila czasu, żeby popatrzeć, jak pracują marynarze,
nasadzić swój trójgraniasty kapelusz na głowę, spleść dłonie za plecami, przejść
wolno na dziób, bardzo się starając, żeby wyglądać tak obojętnie i niewzruszenie,
jakby cały ten rejwach był rzeczą najnaturalniejszą w świecie.
— Przestać ciągnąć sztagtalię! Obkładać!
Baryłka z prochem zawisła tuż nad pokładem. Hornblower starał się mówić
spokojnie, bez podniecenia. Któraś klepka w baryłce nadpękła nieco. Na pokładzie
widać było cienką strużkę ziaren prochu; dalsze sypały się wolno z otworu.
— Zabrać tę baryłkę z powrotem na hulk. Hej, pomocniku bosmana, weźcie
mokrą szmatę i zetrzyjcie ten proch z pokładu.
Proch mógł się łatwo zapalić przez przypadek. Ogień rozprzestrzeniłby się
wówczas migiem we wszystkich kierunkach; cztery tony prochu na „Atropos”, ze
czterdzieści pewnie na hulku — co ostałoby się w takim wypadku z jednostek
morskich stłoczonych w Pool? Marynarze patrzyli na niego; była to dogodna chwila,
żeby zagrzać ich do pracy.
— Widzicie, chłopcy, tam jest szpital Greenwich — przemówił Hornblower
wskazując w kierunku biegu rzeki na wdzięczną sylwetkę budowli Wrena. —
Niektórzy z nas pewnie wylądują tam kiedyś, ale ja bym wolał, żeby nas tam nie
wdmuchnęło już dzisiaj.
Dowcip był może słaby, mimo to kilku zareagowało wyszczerzeniem zębów.
— Pracujcie dalej!
Hornblower ruszył znów w stronę dziobu, niewzruszony dowódca, a przy tym
na tyle ludzki, że zdobył się na zażartowanie. Zachowywał się podobnie jak wobec
Marii, gdy wydawała się być nie w humorze.
Nadpłynęła lichtuga z pociskami i ustawiała się przy prawej burcie.
Hornblower spojrzał w dół na nią. Dziewięciofuntowe kule do czterech armat
dalekiego zasięgu — dwóch na dziobie i dwóch na rufie; dwunastofuntowe pociski do
osiemnastu karonad stanowiących podstawowe uzbrojenie okrętu. Te dwadzieścia ton
żelaza leżące na dnie barki wyglądało na śmiesznie mały ładunek, gdy patrzył na nie
człowiek mający za sobą służbę na okręcie liniowym; stary „Renown” zużyłby cały
ten zapas w ciągu kilku godzin walki. Kule te stanowiły poważną część obciążenia
„Atropos”. Połowa zostanie rozłożona stosunkowo równomiernie wzdłuż burt w
pojemnikach na pociski; to, gdzie postanowi on zasztauować pozostałe dziesięć ton,
będzie rzeczą niezwykle istotną dla „Atropos”, gdyż może zwiększyć lub zmniejszyć
jego prędkość o węzeł, spowodować, że będzie sztywny albo miękki na wietrze i
łatwy lub trudny do prowadzenia pod żaglami. Hornblower nie mógł podjąć tej
decyzji, póki reszta zapasów nie znajdzie się na pokładzie i póki nie sprawdzi
przegłębienia okrętu. Przebiegi uważnym spojrzeniem po siatkach, w których pociski
miały być wciągane po prawej burcie na fokrei, i przypomniał sobie, co wiedział o
wytrzymałości lin manilowych — ta, mógł to od razu powiedzieć — była już
używana od kilku lat.
— Ładujcie po szesnaście kul na jeden unos — krzyknął do barki — ani
sztuki więcej.
Swoim zwyczajem poświęcił chwilę na wyobrażenie sobie, co by się stało,
gdyby któraś z tych siatek pękła; kule posypałyby się z powrotem do lichtugi;
spadając z poziomu rei mogłyby przebić dno; z ładunkiem, jaki lichtuga ma na
pokładzie, zatonęłaby jak kamień tu, na skraju toru wodnego, wielce komplikując
ruch statków w porcie londyńskim, zanim nurkowie z wielkim trudem nie uwolniliby
wraka od ciężaru kul, a pontony ratownicze nie odciągnęłyby go z toru wodnego.
Ogromny ruch w porcie londyńskim zostałby poważnie zahamowany wskutek
chwilowego niedopatrzenia stanu siatki na ładunek.
Jones podszedł szybkim krokiem z drugiej strony pokładu i zasalutował.
— Sir, kończą już ładować proch.
— Dziękuję, panie Jones. Proszę odprowadzić hulk i postawić go w jego
miejscu cumowania. Pan Owen może przysłać tu chłopców od noszenia prochu, żeby
układali kule w pojemnikach w miarę ich dostarczania na pokład.
— Tak jest, sir.
Gig wracał zza rzeki z Carslake'em na ławce sterowej.
— I cóż, panie Carslake? Jak prowiantura przyjęła pańskie zamówienia?
— Zaakceptowali je, sir. Jutro rano zapasy będą na nabrzeżu.
— Jutro? Czy słuchał pan moich rozkazów, panie Carslake? Nie chciałbym
stawiać czarnego znaczka przy pańskim nazwisku. Panie Jones! Płynę do Wydziału
Zaopatrzenia stoczni. Pan uda się tam ze mną, panie Carslake.
Prowiantura była wydziałem Urzędu Marynarki Wojennej, a nie Admiralicji.
Z jej urzędnikami trzeba inaczej rozmawiać niż z ich kolegami ze stoczni. Można by
nawet pomyśleć, że te dwie organizacje rywalizują ze sobą, zamiast pracować dla
wspólnego patriotycznego celu, przeciwko śmiertelnemu wrogowi.
— Mogę sam dostarczyć ludzi do wykonania pracy — mówił Hornblower —
panowie nie muszą wcale posyłać swoich brygad.
— Hmm — zastanawiał się inspektor prowiantowy.
— Przeniesiemy sami wszystko na nabrzeże i przewieziemy barkami na okręt.
— Hmm — powtórzył inspektor trochę mięknąc.
— Będę panu wysoce zobowiązany — ciągnął Hornblower. — Proszę tylko
polecić któremuś ze swoich pracowników, żeby wskazał dowódcy mojej brygady
roboczej, gdzie są zapasy. Wszystko inne zostanie załatwione. Bardzo pana proszę,
sir.
Urzędnikowi biura marynarki wojennej sprawiało ogromną satysfakcję mieć
dowódcę okrętu prawie na kolanach przed sobą. Równie przyjemna była mu myśl, że
marynarka zrobi całą robotę, oszczędzając prowianturze kłopotów z rozliczeniami za
czas pracy. Hornblower zauważył wyraz zadowolenia na tłustym obliczu urzędnika.
Starłby go chętnie pięścią, ale dalej udawał pokorę. Jemu nie przynosiło to żadnego
uszczerbku, a dzięki temu nakłaniał urzędnika do postąpienia zgodnie z jego wolą
równie skutecznie jak groźbami.
— Jest jeszcze ta sprawa zapasów wybrakowanych przez was — zauważył
inspektor.
— Mój zespół dochodzeniowy działał zgodnie z przepisami — oświadczył
Hornblower.
— Tak — mruknął inspektor w zamyśleniu.
— Mogę oczywiście zwrócić panu baryłki — zasugerował Hornblower. —
Zamierzałem to uczynić zaraz po wyrzuceniu wołowiny do rzeki.
— Nie, proszę się nie trudzić. Zwróćcie mi je razem z zawartością.
Sposób myślenia tych biurokratów był nie do pojęcia dla normalnego
człowieka. Hornblower nie mógł uwierzyć — chociaż było to rzeczą całkiem
prawdopodobną — że inspektor ma osobiście jakiś interes wiążący się ze sprawą
odrzuconych zapasów. Fakt, że zostały uznane za wybrakowane stanowiłby
przypuszczalnie skazę na jego aktach lub aktach prowiantury. Jeśli baryłki zostaną
zwrócone, nie będzie potrzeba wspominać oficjalnie o ich odrzuceniu i uda się je
pewnie wepchnąć na jakiś inny okręt — taki, co będzie wychodził w morze, nie
mając możności uprzedniego skontrolowania dostarczonego towaru. Marynarze
walczący za kraj mogą głodować, byle tylko akta Wydziału Zaopatrzenia pozostały w
porządku.
— Chętnie zwrócę je bez opróżniania, sir — zgodził się Hornblower. —
Odeślę je panu barką, która przywiezie inne zapasy.
— To byłoby dobrze — ucieszył się inspektor.
— Bardzo się cieszę, sir, i jak już powiedziałem, jestem panu wielce
zobowiązany. Za dziesięć minut będzie tu szalupa z moją brygadą roboczą.
Hornblower pochylił się w ukłonie z całym namaszczeniem, na jakie umiał się
zdobyć; nie był to moment, żeby przez drobiazg narażać się na wielką stratę. Odszedł
w ukłonach, zanim dyskusja mogła się rozwinąć na nowo. Ale ostatnie słowa
inspektora były:
— Kapitanie, proszę pamiętać o zwrocie tych beczułek.
Hulk amunicyjny został już odholowany na swoje miejsce cumowania;
pozostałe zapasy artyleryjskie ładowane na okręt nie były duże: wiązki przybitek i
bele pustych woreczków z serży na ładunki, kilka krążków giętkich wyciorów,
zapasowe lawety armatnie, zwoje wolnotlącego lontu — najprzeróżniejsze akcesoria
niezbędne do funkcjonowania dwudziestu dwóch dział. Hornblower posłał
midszypmena Smileya z brygadą roboczą, jak to obiecał w prowianturze.
— Panie Carslake, weźmiecie ze sobą te wybrakowane baryłki. Przyrzekłem
je zwrócić i muszę dotrzymać słowa.
— Tak jest, sir — odrzekł Carslake.
Carslake był wielkogłowym młodzieńcem z jasnoniebieskimi, pozbawionymi
wyrazu oczyma; teraz oczy te patrzyły jeszcze bardziej bezmyślnie niż zwykle. Był
świadkiem rozmowy Hornblowera z inspektorem, ale nie zdradził się, co o tym sądzi.
Hornblower nie umiałby powiedzieć, czy jego intendent okrętowy w pełni aprobuje
ocalenie tych zapasów, by w efekcie został nabity w butelkę jakiś inny okręt, czy też
będąc marynarzem świadomym niedostatków czekających go na morzu potępia
słabość Hornblowera, który zgodził się na to, czego żądał od niego inspektor.
— Oznakuję je przed zwrotem — oświadczył Hornblower.
Idąc tak łatwo na ustępstwa wobec inspektora myślał o użyciu farby, ale takie
rozwiązanie niezbyt mu odpowiadało, gdyż farbę można dosyć szybko usunąć
terpentyną. Na szczęście w tym właśnie momencie przyszedł mu do głowy lepszy
pomysł.
— Niech kucharz rozpali ogień w kuchni — rozkazał — Będę potrzebował…
będę potrzebował kilku rozgrzanych w ogniu stempli do muszkietów. Zechce je pan
pobrać od zbrojarza.
— Tak jest, sir. Przepraszam, sir, ale już dawno minął czas obiadu załogi.
— Zjedzą go, jak ja będę miał czas na swój obiad — odparł Hornblower.
Był rad, że słowa jego zostaną usłyszane na pełnym marynarzy pokładzie, bo
od jakiegoś czasu sam zastanawiał się nad porą posiłku załogi, chociaż był
zdecydowany nie tracić teraz na to czasu.
Pierwsze odrzucone baryłki, trzeszczące i kołyszące się na linie, wyciągnięto z
ładowni i opuszczono na pokład. Hornblower popatrzył dookoła; zauważył Herrocksa
z młodym księciem; książę, oszołomiony nie kończącym się zamieszaniem, nie
odstępował go.
— Pan to może zrobić, panie Horrocks. Proszę do mnie — zawołał
Hornblower. Wziął kredę zza tabliczki przy kompasie i dużymi literami na ukos przez
beczułkę wypisał: WYBRAKOWANA. — W palenisku kuchni rozgrzewają się dwa
pręty. Obaj z księciem możecie zająć się znakowaniem tych beczułek. Na każdej
wypalcie te same litery. Zrozumiano?
— Ee… tak, sir.
— Porządnie i głęboko, żeby nie można ich było zheblować. Proszę dobrze
tego dopilnować.
— Tak jest, sir.
Pod burtą, z lewej strony, w miejscu skąd odszedł właśnie hulk prochowy,
stała teraz następna barka ze stoczni. Pełno w niej było zapasów bosmańskich: lin,
płótna żaglowego, farb; kilku zmęczonych marynarzy wrzucało wiązki tych rzeczy na
pokład. Wydawało się, że nie ma końca ekwipowaniu „Atropos” do wyjścia w morze.
Sam Hornblower czuł w nogach zmęczenie niby ochwacony koń i musiał stać
sztywno, żeby to ukryć. Lecz gdy popatrzył na rzekę, zobaczył barkę z urzędu
prowiantury już wynurzającą się z Greek. Marynarze pod dowództwem Smileya
poruszali długimi wiosłami, z wysiłkiem prowadząc ciężkie cielsko barki przez prąd
odpływu. Hornblower mógł dojrzeć z pokładu rufowego, że barka wypełniona jest
beczkami, baryłkami i workami sucharów. Już niedługo brzuch „Atropos” będzie
pełny. Do jego nozdrzy dobiegł gryzący swąd rozżarzonych do czerwoności prętów,
którymi wypalano napisy na przesiąkłych solanką beczułkach z zepsutym mięsem.
Żaden okręt nie przyjmie tych zapasów. Dla Jaśnie oświeconego było to dość
niecodzienne zajęcie. Jak brzmiały te rozkazy? „Dołoży pan pilności w zapoznawaniu
Jaśnie oświeconego z jego nowym zawodem”. No cóż, może nie jest to takie złe
wprowadzenie w metody stosowane przez ludzi walki i przez pracowników
cywilnych.
Później — znacznie później, jak mu się wydało — pojawił się pan Jones i
zasalutował.
— Mamy już na pokładzie resztę zapasów, sir. Pan Smiley odsyła właśnie
barkę do urzędu prowiantury.
— Dziękuję, panie Jones. Proszę wezwać mój gig.
Schodząc do łódki czuł na sobie spojrzenia wielu zmęczonych oczu. Zimowe
popołudnie rozpływało się w chłodnej, ponurej mżawce, bo właśnie zaczął siąpić
deszcz. Hornblower opłynął okręt w takiej odległości, żeby można było bez trudu
sprawdzić jego przegłębienie. Obejrzał „Atropos” od dziobu, od strony burty i od
rufy. Przed oczy wyobraźni przywołał kształt jego części podwodnej. Patrzył na
rozpiętość rei dolnych; w tym miejscu wiatr będzie napierał na płótno żagla, obliczył
więc w myśli równowagę działających tu sił, stosunek siły wiatru i poprzecznego
oporu kadłuba oraz zależność między naporem na kliwry a reakcją steru. Musiał brać
pod uwagę zdolność żeglugową i zwrotność oraz prędkość okrętu. Wrócił na pokład,
gdzie czekał na niego Jones.
— Musimy zwiększyć przegłębienie na dziób — oznajmił Hornblower. —
Niech ustawią te beczki z wołowiną w dziobowej części ładowni, a pociski niech
ułożą w przedniej części magazynu. Proszę posłać ludzi do roboty.
Jeszcze raz powietrze nad pokładami przeszył przenikliwy dźwięk gwizdków i
marynarze zabrali się do przenoszenia stojących na pokładzie zapasów. Powrót
Hornblowera z następnego objazdu okrętu oczekiwany był z niepokojem.
— Na razie wystarczy — zdecydował.
Nie była to decyzja podjęta na chybcika ani na pokaz. Gdy tylko „Atropos”
odejdzie od lądu, znajdzie się w niebezpieczeństwie, a może nawet od razu będzie
musiał rozpocząć bój. Jest małą jednostką; nawet statek korsarski, dobrze uzbrojony,
mógłby zalać mu sadła za skórę. Wyprzedzić w pościgu; wymknąć się w ucieczce;
być zwrotnym przy ustawianiu się w pozycji do walki; odejść od brzegu pod wiatr w
wypadku zaskoczenia z brzegiem po zawietrznej — do wykonywania wszystkich tych
operacji musi być zdolny dziś, bo jutro, już jutro mogłoby być za późno. Życie załogi,
jego życie, jego reputacja zawodowa mogły zależeć od tej decyzji.
— Panie Jones, może pan teraz przenosić wszystko pod pokład.
Pod nasilającym się deszczem doprowadzono powoli zaśmiecone pokłady do
porządku i noc zaczęła zapadać wokół małego „Atropos”. Warstwy dużych beczek,
upchane aż po poszycie okrętu, ściśnięto i zaklinowano w położeniu; zawartość
ładowni trzeba było ubić w zwartą całość, bo natychmiast po wyjściu w morze
„Atropos” zacznie się kołysać wzdłużnie i na boki, a wtedy nic nie może się
wybrzuszyć ani przesunąć, bo w przeciwnym razie mogłaby ucierpieć konstrukcja
okrętu albo nawet, wskutek przemieszczania się masy ładunku, okręt mógłby się
wywrócić. W marynarce wojennej ciągle mówiono o Sir Edwardzie Berrym jako o
oficerze, który dowodząc Nelsonowską „Yanguard” dopuścił do utraty masztów przy
przechyle poprzecznym w czasie bardzo silnego wiatru w pobliżu Sardynii.
Hornblower stał przy relingu rufowym pod strugami deszczu. Nie zszedł pod
pokład; może była to część kary, jaką sobie wymierzył za niedostateczny nadzór nad
okrętem.
— Pokłady uprzątnięte, sir — zameldował Jones wyłaniając się przed nim z
wilgotnego mroku.
— Doskonale, panie Jones. Kiedy wszystko zostanie wyszorowane, załoga
będzie mogła zjeść swój obiad.
W małej kajucie pod pokładem było zimno, ciemno i ponuro. W części
dziennej stały dwa brezentowe krzesła i stolik na krzyżakach; w części sypialnej było
zupełnie pusto. Lampa olejna rzucała posępne światło na gołe klepki poszycia
pokładu pod jego stopami. Hornblower mógłby znowu wezwać gig, w którym
przepłynąłby szybko te pół mili z prądem do Deptford Hard, gdzie, u „George'a”, jest
jego żona i dzieci. Byłby tam ogień buzujący na kominku, skwierczący befsztyk z
kapustą łóżko z puchową pierzyną, wygrzane aż za bardzo ogrzewadłem.
Przeziębione ciało i zbolałe nogi tęskniły niewymownie do troski o nie i do ciepła.
Ale w obecnym stanie ducha nie pozwoli sobie ani na jedno, ani na drugie. Zamiast
tego, dygocąc z zimna, zjadł strawę okrętową na pośpiesznie nakrytym stoliku.
Wdrapał się na hamak rozwieszony dla niego w części sypialnej i owinął się w
wilgotne i zimne koce. Nie leżał w hamaku od czasu, gdy był midszypmenem, i plecy
odwykły od niezbędnego wygięcia. Był zbyt otępiały, psychicznie i fizycznie, żeby
poczuć, że robi mu się cieplej.
Rozdział VIII
Nad powierzchnią morza w Downs wisiała chłodna, gęsta i nieprzenikniona
mgła. Brakowało oddechu powietrza, żeby ją poruszyć; woda za burtą, ledwie
widoczna, gdy Hornblower spojrzał na nią z pokładu, była czarna i szklista. Tylko
przy samej burcie można było zauważyć leciutkie zmarszczki znaczące bieg prądu
pływowego przy zakotwiczonym w Downs okręcie. Mgła, skraplająca się w górze na
takielunku, kapała melancholijnie na pokład wokół Hornblowera i od czasu do czasu
jakaś kropla lądowała z głuchym stuknięciem na jego trójgraniastym kapeluszu; gruba
kurtka z włochatej tkaniny, jaką miał na sobie, wyglądała jak obmarzła zebraną na
niej wilgocią. Pogoda jednak nie była mroźna, chociaż oderwawszy się od smętnej
kontemplacji morza Hornblower poczuł ziąb przenikający coraz głębiej poprzez
warstwy odzieży.
— No to, panie Jones — powiedział — zaczynamy od nowa. Zdejmijcie
stengi i reje, wszystko opuścicie i ułożycie na przeznaczonych do tego miejscach.
Proszę zarządzić „odgwizdanie”.
— Tak jest, sir — odpowiedział Jones.
Załoga spędziła już pół ranka na ćwiczeniach na masztach; Hornblower
wyzyskiwał ciszę spowodowaną przez mgłę na szkolenie swoich ludzi. Mając na
pokładzie tylu szczurów lądowych i oficerów nie znających swoich sekcji mógł w
gruncie rzeczy mieć korzyść z tej mgły; miał czas na próbę przekształcenia okrętu w
sprawnie działającą bojową jednostkę podczas tej chwili wytchnienia przed
wyruszeniem na Kanał. Hornblower wsunął zziębniętą dłoń w kieszeń munduru i
wyjął zegarek; jak gdyby gest ten sprowokował dźwięk, pięć szklanek zadźwięczało
przenikliwie za kompasem, a z otaczającej okręt gęstej mgły dobiegły odgłosy innych
dzwonów — tu w Downs tyle różnych jednostek stało na kotwicach wszędzie
dookoła „Atropos”, że upłynęło kilka minut, zanim przebrzmiał ostatni dźwięk;
wskazania klepsydr na okrętach wyraźnie nie były zgodne.
Gdy dzwony brzmiały jeszcze, Hornblower zanotował położenie minutowej
wskazówki na swoim zegarku i kiwnął głową do Jonesa. Natychmiast rozbrzmiały
rozkazy; marynarze wywołani po krótkim odpoczynku wysypali się na rufę poganiani
przez podoficerów. Hornblower z zegarkiem w ręku stał oparty o reling rufowy. Z
jego miejsca widać było tylko dolną część want grotmasztu; cały fokmaszt był skryty
we mgle. Marynarze pobiegli po wyblinkach, a Hornblower sprawdzał uważnie, jaka
część z nich nie orientuje się, gdzie są ich stanowiska i jakie mają zadania. Chciałby
widzieć wszystko, co się działo — lecz gdyby nie było mgły, nie byłoby ćwiczeń na
masztach i „Atropos” płynąłby już w najlepsze Kanałem. Ale oto i książę,
przynaglany przez Horrocksa, który trzymał go ręką za ramię.
— No, dalejże! — krzyknął Horrocks dając susa na wyblinki.
Książę skoczył w górę obok niego. Hornblower dostrzegł zdezorientowany
wyraz twarzy chłopca. Nie miał prawie żadnego pojęcia o tym, co robił. Nauczy się,
bez wątpienia — uczył się wiele choćby z faktu, że stryjeczny wnuk monarchy, w
którego żyłach płynie królewska krew, może być popychany plebejską ręką
midszypmena.
Hornblower usunął się z drogi stermarsla, który pochylając się zjeżdżał w dół.
Wrzeszcząc nadbiegł pomocnik oficera nawigacyjnego z gromadką marynarzy z
obsady śródokręcia następującą mu na pięty; rzucili się do ciężkiego zwoju płótna i
odciągnęli go na bok. Obsada stermasztu pracowała widocznie szybciej niż ci z
grotmasztu — grotmarsel nie był jeszcze opuszczony. Jones z głową zadartą tak, że
jabłko Adama sterczało mu o parę cali, wykrzykiwał dalsze rozkazy w stronę salingu.
Ktoś odkrzyknął mu z góry. Marynarze zaczęli tłumnie zjeżdżać na dół po
wyblinkach.
— Popuszczać! Wybierać! Opuszczać!
Reja stermarsla wykonała majestatyczny łuk i zaczęła powoli obsuwać się po
maszcie. Nastąpiła denerwująca zwłoka przy zakładaniu talii grotsztagu —
organizacja w tym punkcie była beznadziejna — lecz w końcu reja została
opuszczona i złożona wzdłuż bomów obok innych. Następnie wykonano trudne i
skomplikowane zadanie opuszczania steng.
— Godzina i kwadrans, panie Jones. A właściwie prawie godzina i
dwadzieścia minut. Znacznie za długo. Pół godziny — pół godziny z pięcioma
minutami wytchnienia; tyle najwyżej powinno to panu zająć.
— Tak, sir — odparł Jones. Nic innego nie mógł powiedzieć.
Gdy Hornblower mierzył go oczyma przed wydaniem dalszych rozkazów, do
jego uszu dobiegł głuchy odgłos przytłumiony przez mgłę. Strzał z muszkietu? Z
pistoletu? Tak to właśnie zabrzmiało, ale trudno być pewnym w tej mgle zmieniającej
brzmienie wszystkich dźwięków. Jeśli nawet był to strzał, oddany z któregoś z wielu
niewidocznych okrętów wokół nich, to można znaleźć mnóstwo niewinnych
wyjaśnień tego faktu; a poza tym mógł to nie być strzał. Opadła na pokład pokrywa
luku… przesunięto kratownicę na miejsce — mogło to być wszystko.
Marynarze zebrani na pokładzie, majaczący niewyraźnie we mgle, czekali na
dalsze rozkazy. Hornblower domyślał się, że mimo chłodu ociekają potem. To był
sposób na wyciśnięcie z nich londyńskiego piwska, nie chciał jednak zmęczyć ich
nadmiernie.
— Pięć minut „spocznij” — zarządził. — I panie Jones, niech pan lepiej
postawi dobrego podoficera przy tej talii grotsztagu.
— Tak jest, sir.
Hornblower odwrócił się, żeby dać Jonesowi okazję do przeprowadzenia
zmiany. Zaczął spacerować po pokładzie, chcąc trochę rozruszać zmarznięte członki;
trzymał jeszcze w ręku zegarek, zapomniawszy schować go do kieszeni. Przystanął
przy burcie i spojrzał na czerń wody. Ale cóż to takiego przepływa obok okrętu? Coś
długiego i czarnego; w momencie gdy Hornblower zauważył to „coś”, uderzyło ono
właśnie jednym końcem o burtę pod podwięziami wantowymi grotmasztu, a teraz, na
jego oczach, obróciło się uroczyście, popychane pływem, i podpłynęło w jego
kierunku. To było wiosło. Zaciekawiło go to. W takiej ciżbie stłoczonych okrętów
wiosło unoszące się na wodzie nie jest rzeczą specjalnie niespodziewaną, ale
jednak…
— Hej, sterniku — zawołał Hornblower — zeskoczcie z liną na podwięzia
stermasztu i złapcie to wiosło.
Było to zwykłe wiosło; sternik trzymał je w wyciągniętych rękach, a
Hornblower lustrował je uważnie. Skórzany mankiet był dobrze podniszczony — nie
było to z pewnością nowe wiosło. Z drugiej strony, sądząc po fakcie, że skóra nie
była jeszcze całkiem przemiękła, nie przebywało ono za długo w wodzie, minuty
raczej niż dnie, to rzecz jasna. Na trzonie wypalony był numer „27”, i to właśnie
sprawiło, że Hornblower popatrzył na wiosło uważniej. Siódemka jest przekreślona, a
tak nie pisze tej cyfry żaden Anglik. Piszą ją natomiast w ten sposób wszyscy na
kontynencie europejskim; na morzu znajdują się Duńczycy, Szwedzi i Norwegowie,
Rosjanie i Prusacy — neutralni w tej wojnie albo sprzymierzeni z Anglią. Ale
Francuz albo Holender, nieprzyjaciele Anglii, też napisaliby „7” w taki sposób.
I był przecież ten odgłos, który brzmiał jak wystrzał. Wiosło na wodzie i strzał
z muszkietu tworzyły kombinację trudną do wyjaśnienia. Ale gdyby istniał między
nimi związek przyczynowy!… Hornblower wciąż jeszcze trzymał w ręku zegarek.
Tamten strzał — jeśli to był strzał — dobiegł do jego uszu tuż przed wydaniem
rozkazu „spocznij”, siedem, może osiem minut temu. Prąd pływu ma prędkość
dobrych dwóch węzłów. Jeśli to wystrzał spowodował upadek wiosła do wody,
musiał być oddany z odległości około jednej czwartej mili — może dwóch kabli — w
górę rzeki. Sternik, ciągle z wiosłem w ręku, patrzył na niego zaciekawiony, a Jones,
z załogą ustawioną do akcji, czekał na dalsze rozkazy. Hornblower poczuł pokusę,
żeby dać sobie spokój z tym incydentem.
Jest jednak oficerem w służbie króla i do jego obowiązków należy
sprawdzanie niejasnych rzeczy dziejących się na morzu. Wahał się, wiodąc w myśli
spór z sobą samym; mgła jest strasznie gęsta. Jeśli wyśle łódź na zwiad, może ona
zabłądzić; ma spore doświadczenie w poruszaniu się łodzią we mgle po
kotwicowisku, powinien więc sam popłynąć. Poczuł obawę przed błądzeniem i
szukaniem drogi we mgle — mógł łatwo wyjść na durnia w oczach swojej załogi. Z
drugiej jednak strony byłoby to mniej denerwujące niż miotanie się po okręcie w
oczekiwaniu na powrót spóźniającej się łodzi.
— Panie Jones — powiedział — proszę wezwać mój gig.
— Tak jest, sir — odparł Jones nie mogąc ukryć zdziwienia w głosie.
Hornblower podszedł do kompasu i wziął dokładny odczyt kursu, na którym
ustawił się dziób okrętu. Czynił to możliwie starannie, nie dla własnej wygody czy
bezpieczeństwa, lecz ze względu na to, że jego prestiż osobisty zależał od
prawidłowości odczytu. Północ ku wschodowi i pół rumba na wschód. Ponieważ
okręt był zakotwiczony dziobem przeciwko prądowi pływu, mógł mieć pewność, że
wiosło nadpłynęło z tamtej strony.
— Panie Jones, proszę mi dać do gigu dobry kompas.
— Tak jest, sir.
Hornblower zawahał się przed wydaniem jeszcze jednego, ostatniego rozkazu,
który miał oznaczać publiczne przyznanie się do obawy, że coś poważnego może go
spotkać we mgle. Ale niewydanie takiego rozkazu oznaczałoby, że zajmując się
drobiazgami zapomniał o rzeczy najważniejszej. Jeżeli to, co słyszał było
rzeczywiście strzałem z muszkietu, to może ich czekać walka; może trzeba będzie
przynajmniej zademonstrować swoją siłę.
— Panie Jones, niech wydadzą pistolety i kordelasy załodze gigu.
— Tak jest, sir — powtórzył Jones, jakby nic już nie mogło go zdziwić.
Schodząc do łodzi Hornblower odwrócił się.
— Od tej chwili, panie Jones, zaczynam liczyć czas. Niech pan spróbuje
podnieść reje na miejsca w pół godziny od teraz — będę z powrotem wcześniej.
— Tak jest, sir.
Gdy Hornblower zajmował miejsce na ławce rufowej gigu, na okręcie już
ruszono do dzieła.
— Ja zajmę się sterem — rzucił do sternika. — Naprzód.
Sterując gigiem opłynął całego „Atropos”, od rufy do dziobu. Rzucił ostatnie
spojrzenie na przód okrętu, na bukszpryt i watersztag, a potem pochłonęła ich mgła.
Gig od razu znalazł się w swoim własnym świecie ograniczonym ścianą tumanu
mgielnego. Odgłosy czynności z okrętu ucichły raptownie.
— Równo wiosłować! — skarcił Hornblower wioślarza. Mały kompas
łodziowy dawałby niepewne wskazania przy igle stabilizującej się w dziesięć sekund,
gdyby pozwolił gigowi posuwać się innym kursem niż prosto przed siebie. Północ ku
wschodowi i pół rumba na wschód.
— Siedemnaście — mruczał do siebie Hornblower. — Osiemnaście.
Dziewiętnaście.
Liczył pociągnięcia wioseł; był to prosty, chociaż niezbyt dokładny sposób
mierzenia przebytej drogi. Licząc siedem stóp na jedno pociągnięcie, na ćwierć mili
wypada nieco mniej niż dwieście pociągnięć. Należało jednak wziąć poprawkę na
prędkość pływu. Będzie to więc gdzieś około pięciuset pociągnięć — całe to
obliczenie jest dalekie od dokładności, lecz przy takiej zwariowanej wyprawie trzeba
przedsiębrać wszelkie możliwe środki ostrożności.
— Siedemdziesiąt cztery, siedemdziesiąt pięć — liczył Hornblower nie
spuszczając oczu z kompasu.
Mimo wartkiej fali pływowej powierzchnia morza była spokojna i gładka jak
tafla szkła; pióra wioseł, unoszone nad wodę, po każdym pociągnięciu zostawiały na
niej małe wiry.
— Dwieście — powiedział Hornblower tłumiąc przelotną obawę, że się
pomylił i że w rzeczywistości pociągnięć było trzysta.
Wiosła monotonnie jęczały w dulkach.
— Patrzcie dobrze przed siebie — polecił sternikowi — i zaraz mi mówcie,
jak coś zobaczycie. Dwieście sześćdziesiąt cztery.
Wydało mu się, że nie dalej jak wczoraj siedział na ławce rufowej jolki z
„Indefatigable”, płynąc ujściem Żyrondy, aby odciąć drogę „Papillonowi”. A było to
przeszło dziesięć lat temu. Trzysta. Trzysta pięćdziesiąt.
— Sir — zwrócił jego uwagę sternik.
Hornblower spojrzał przed siebie. W przodzie, nieco w lewo od dziobu, mgła
była odrobinę gęstsza i coś litego majaczyło tam niewyraźnie.
— Wiosła! — rozkazał Hornblower; łódź szła dalej poślizgiem po wodzie;
wychylił lekko rumpel, żeby podchodzić bardziej na wprost do tego czegoś we mgle.
Jednakże łódź przestała się posuwać, zanim zbliżyli się na tyle, żeby móc dostrzec
jakieś szczegóły, toteż na komendę Hornblowera marynarze znowu wzięli się za
wiosła. Z daleka, spoza mgły nadbiegło ciche obwołanie, widocznie sprowokowane
odgłosami wiosłowania.
— Łódź, ahoj!
W każdym razie obwołanie było w języku angielskim. Teraz widać już było
mgliste zarysy dużego brygu; sądząc po ciężkich drzewcach i mocnej budowie była to
któraś z jednostek Kompanii Zachodnioindyjskiej.
— Co to za bryg? — zawołał Hornblower w odpowiedzi.
— „Amelia Jane” z Londynu, trzydzieści siedem dni od wyjścia z Barbados.
Było to bezpośrednie potwierdzenie pierwszego wrażenia odniesionego przez
Hornblowera. Ale ten głos? Coś mu nie brzmiał całkiem po angielsku. W brytyjskiej
marynarce handlowej służyli kapitanowie obcych narodowości, nawet dużo ich było,
ale raczej na stanowiskach dowodzących jednostkami Kompanii Zachodnioindyjskiej.
— Wiosła! — rzucił rozkaz Hornblower i gig zaczął sunąć cicho po wodzie.
Nie było żadnego objawu, że coś jest nie w porządku.
— Trzymać dystans — odezwał się głos z brygu.
Słowa te również nie budziły żadnych podejrzeń. Każda jednostka stojąca na
kotwicy niewiele dalej niż dwadzieścia mil od wybrzeża Francji miała pełne prawo
odnosić się podejrzliwie do obcych podpływających do niej we mgle. Jednakże słowo
wymówione zostało raczej jak „distans”. Hornblower wychylił ster, żeby przejść pod
rufą brygu. Teraz widać było kilka głów nad jego burtą; przesuwały się po rufie w
miarę posuwania się gigu. I oczywiście była też nazwa brygu „Amelia Jane”, Londyn.
Ale potem Hornblower zauważył coś innego; dużą łódź z lewej burty koło podwięzi
wantowych grotmasztu. Można było znaleźć na to ze sto różnych wyjaśnień, lecz
sprawa budziła podejrzenia.
— Bryg ahoj! — krzyknął. — Przybywam na pokład.
— Nie zbliżać się! — odpowiedział głos.
Wraz z niektórymi głowami nad burtę brygu wysunęły się ramiona; kilka
muszkietów było wycelowanych w gig.
— Jestem oficerem w służbie króla — dodał Hornblower.
Stanął na ławce rufowej i rozpiął grubą kurtkę łodziową, ukazując mundur.
Główna postać przy burcie brygu, mężczyzna, który przemawiał, patrzył przez
dłuższą chwilę, a potem rozłożył ręce w geście rezygnacji.
— Dobrze — powiedział.
Hornblower wdrapał się po burcie brygu tak szybko, jak mu na to pozwoliły
zziębnięte członki. Stanąwszy na pokładzie przed tuzinem mężczyzn we wrogiej
postawie, z których kilku trzymało muszkiety w rękach, uświadomił sobie z
popłochem, że nie ma przy sobie broni. Lecz zaraz na pokład weszła załoga gigu i
stanęła za nim zbitą gromadką, ujmując w dłonie swoje kordelasy i pistolety.
— Kapitanie, sir! — zza burty dobiegł głos jednego z dwóch marynarzy
pozostawionych w gigu. — Proszę, sir, tam w tej łodzi jest nieżywy człowiek.
Hornblower odwrócił się, żeby popatrzeć. Istotnie, na dnie łodzi leżał zgięty
wpół trup mężczyzny. To wyjaśniało sprawę wiosła unoszącego się na wodzie. I,
oczywiście, strzału. Człowiek ten zginął od kuli z brygu; w momencie gdy łódź
stawała przy burcie; bryg został wzięty przez abordaż. Hornblower wrócił
spojrzeniem do grupy mężczyzn na pokładzie.
— Francuzi? — spytał.
— Tak, sir.
Ten człowiek był rozsądny. Nie próbował beznadziejnego oporu, kiedy jego
śmiały wyczyn został odkryty. Chociaż miał za plecami piętnastu ludzi, a cała załoga
gigu złożona była z zaledwie ośmiu marynarzy, zdawał sobie z tego sprawę, że mając
w pobliżu okręt Królewskiej Marynarki Wojennej, zostanie w końcu na pewno wzięty
do niewoli.
— Gdzie załoga? — pytał Hornblower. Francuz wskazał na dziób i na gest
Hornblowera jeden z obsady gigu pobiegł uwolnić załogę brygu — pół tuzina
kolorowych marynarzy i dwóch oficerów — z zamknięcia w dziobówce.
— Wielce panu zobowiązany, sir — przemówił kapitan brygu, występując do
przodu.
— Jestem kapitan Horatio Hornblower z królewskiego okrętu „Atropos” —
przedstawił się Hornblower.
— Przepraszam najmocniej, kapitanie. — Był to starszy mężczyzna z białymi
włosami i niebieskimi oczyma, silnie kontrastującymi z opaloną na mahoń twarzą. —
Pan uratował mój statek.
— Tak — przyznał Hornblower. — Niech pan lepiej rozbroi tych ludzi.
— Z przyjemnością, sir. Dopilnuj tego, Jack.
Drugi oficer, przypuszczalnie jego zastępca, ruszył w stronę rufy, żeby zabrać
muszkiety i szpady nie stawiającym oporu Francuzom.
— Wyszli z mgły i stanęli pod moją burtą, zanim zdążyłem się połapać, sir —
ciągnął kapitan. — Okręt królewski zabrał mi czterech najlepszych ludzi z załogi,
jakeśmy przepływali koło Startu, w przeciwnym razie lepiej bym się z nimi rozprawił.
A tak to tylko raz do nich puknąłem.
— Właśnie to puknięcie przywiodło mnie tutaj — powiedział krótko
Hornblower. — Skąd oni przybyli?
— No więc sam siebie o to pytałem. Nie z Francji w tej łodzi, nie daliby rady.
Zwrócili badawcze spojrzenia na gromadkę przygnębionych Francuzów. To
było pytanie o poważnym znaczeniu. Musieli przybyć z jakiegoś okrętu, który stoi na
kotwicy gdzieś wśród ich ciżby w Downs. A w takim razie ten okręt jest chyba
upozorowany na jednostkę brytyjską lub neutralną, która przypłynęła tu z innymi
okrętami przed ucichnięciem wiatru i zapadnięciem mgły. W czasie wojny miało
miejsce wiele podobnych wypadków. Był to łatwy sposób zdobycia pryzu. Oznaczało
także jednak, że gdzieś w pobliżu znajduje się wilk w przebraniu owcy, zamaskowany
francuski okręt korsarski, przypuszczalnie wypchany załogą — mógł on wziąć już
więcej pryzów niż ten jeden. W pośpiechu i zamieszaniu, jakie nastąpi, kiedy zacznie
wiać bryza od lądu, gdy wszyscy będą usiłowali podnieść kotwicę i odpłynąć, może
liczyć na to, że uda mu się wymknąć razem z pryzami.
— Jak spadła mgła — dodał kapitan brygu — to najbliżej nas był trawler z
Ramsgate. Stanął na kotwicy w tym samym czasie co my. Wątpię, żeby to był on.
Sprawa była tak poważna, że Hornblower nie mógł spokojnie ustać w miejscu.
Odwrócił się i przez jakiś czas chodził tam i z powrotem po pokładzie; jego mózg
pracował gorączkowo. Wrócił do swoich ludzi, nie podjąwszy jeszcze ostatecznej
decyzji, i wydał swój pierwszy rozkaz, który miał zapoczątkować realizację mglistego
na razie planu. Nie był pewien, czy starczy mu zdecydowania na jego
przeprowadzenie.
— Leadbitter — zwrócił się do sternika.
— Sir!
— Powiąż tym ludziom ręce na plecach.
— Sir?
— Słyszałeś, co powiedziałem.
Wiązanie jeńców było nieomalże pogwałceniem prawa wojennego. Gdy
Leadbitter zbliżył się do nich, żeby wykonać rozkaz, Francuzi zaczęli okazywać
wyraźne oburzenie. Podniósł się gwar głosów.
— Nie może pan tego zrobić, sir — odezwał się ich rzecznik. — Mamy…
— Zamknij się — warknął Hornblower.
Już sam fakt, że musiał wydać taki rozkaz, popsuł mu humor, który pogorszył
się jeszcze wskutek wątpliwości, jakie w nim powstały. Rozbrojeni Francuzi nie
mogli stawiać oporu wobec pistoletów marynarzy brytyjskich. Głośno protestując
musieli ulec, kiedy Leadbitter przechodził od jednego do drugiego, wiążąc im dłonie
na plecach. Hornblower nienawidził sam siebie za rolę, jaką musiał odgrywać,
chociaż wewnętrzny głos mówił mu, że ma sporą szansę na udanie się planu. Musi
robić z siebie osobnika żądnego krwi, lubującego się w bezlitosnym uśmiercaniu
ludzi, człowieka, którego cieszy widok śmiertelnych mąk innych przedstawicieli
rodzaju ludzkiego. Wiedział, że tacy istnieją. W marynarce wojennej służyło kilku
ponurych tyranów. W czasie ubiegłych dziesięciu lat wojny zdarzyły się wypadki
gwałcenia prawa po obu stronach. Ani ci Francuzi, ani marynarze ze statku Kompanii
Zachodnioindyjskiej nie wiedzieli, jaki on jest naprawdę. W gruncie rzeczy nie znała
go również jego własna załoga. Miał z nimi do czynienia przez tak krótki czas, że nie
było powodu, aby nie wierzyli w jego ludobójcze skłonności, toteż ich zachowanie
nie osłabi wrażenia, jakie chciał wywrzeć. Zwrócił się do jednego ze swoich ludzi.
— Wejdź na mars — powiedział — i przewlecz linę przez blok rei
grotmasztu.
Była to zapowiedź wieszania. Marynarz patrzył na niego przez chwilę z
niedowierzaniem, ale widząc chmurę na obliczu Hornblowera, pomknął po
wyblinkach. Hornblower przeszedł do miejsca, gdzie stali powiązani nieszczęśni
Francuzi; ich spojrzenia przesunęły się z marynarza na rei na nasrożoną twarz
Hornblowera i niespokojny gwar zamarł.
— Jesteście piratami — przemówił Hornblower powoli i wyraźnie. — Mam
zamiar was powiesić.
Na wypadek, gdyby zasób słów Francuza mówiącego po angielsku nie
obejmował słówka „powiesić”, wskazał znacząco na marynarza na rei. To wszyscy
zrozumieją. Przez sekundę czy dwie trwało milczenie, a potem kilku naraz zaczęło
mówić tak szybko po francusku, że Hornblower nie mógł wszystkiego zrozumieć;
wreszcie rzecznik grupy, zebrawszy się na odwagę, zaprotestował w języku
angielskim.
— Nie jesteśmy piratami — oświadczył.
— Ja uważam, że jesteście — odparł Hornblower.
— Jesteśmy z załogi okrętu korsarskiego — powiedział Francuz.
— Piratami — upierał się Hornblower.
Znów rozgorzała wymiana słów między Francuzami; Hornblower znał ich
język na tyle dobrze, by zrozumieć, że przywódca tłumaczy swoim ziomkom złożone
przez siebie krótkie oświadczenie, a oni ponaglają go, żeby dokładniej wyjaśnił
sytuację.
— Zapewniam, sir — przemówił nieszczęśnik, starając się wysławiać
poprawnie w obcym języku — że jesteśmy z załogi okrętu korsarskiego, a nie
piratami.
Hornblower popatrzył na niego z kamiennym wyrazem twarzy i nie
odpowiedziawszy odwrócił się, żeby wydać dalsze rozkazy.
— Leadbitter — powiedział — zrób pętlę na końcu tej liny. Potem odwrócił
się znowu do Francuzów.
— A więc kim, powiadasz, jesteście? — spytał. Starał się przemawiać
możliwie obojętnym tonem.
— Jesteśmy z korsarskiego okrętu „Yengeance” z Dunkierki, sir. Jestem
Jacques Lebon, dowódca pryzu. — Korsarze wypływali zazwyczaj w morze z
kilkoma nadliczbowymi oficerami na pokładzie, żeby można ich było postawić na
czele pryzów, z poleceniem doprowadzenia ich do portu francuskiego, bez
uszczerbku dla siły bojowej okrętu korsarskiego, który mógł dalej czatować na
morzu. Tych oficerów dobierano zwykle spośród ludzi znających język angielski i
obeznanych z angielskimi metodami żeglugi, i oni właśnie nosili tytuł „dowódca
pryzu”. Hornblower odwrócił się, żeby spojrzeć na pętlę zwisającą już złowieszczo z
rei, a potem rzekł do dowódcy pryzu:
— Nie masz papierów.
Mówiąc to starał się nadać swoim wargom szyderczy wyraz; biedakom
studiującym każdy rys jego twarzy grymas ten wydał się całkiem nienaturalny i tak
było istotnie. A Hornblower ryzykował trochę wypowiadając te słowa. Gdyby
dowódca pryzu mógł przedstawić jakieś papiery, cała linia ataku musiałaby ulec
zmianie; jednakże ryzyko nie było duże. Mówiąc to, co powiedział, Hornblower był
pewien, że gdyby Lebon miał jakieś dokumenty przy sobie, już wspomniałby o nich i
poprosił kogoś, żeby mu je wyjął z kieszeni. Taka byłaby pierwsza reakcja każdego
Francuza w wypadku zakwestionowania jego tożsamości.
— Nie mam — odpowiedział zbity z tropu Lebon. Było rzeczą mało
prawdopodobną, żeby je zabierał udając się na zwykłą operację wojenną.
— Więc zostaniecie powieszeni — oświadczył Hornblower. — Wszyscy.
Jeden po drugim.
Śmiech, do którego się przymusił, zabrzmiał naprawdę przerażająco
nieludzko. Każdy, kto go usłyszał, miał prawo pomyśleć, że wywołała go myśl o
zbliżającej się przyjemności obserwowania śmiertelnych konwulsji tuzina ludzi.
Siwowłosy kapitan „Amelii Jane” nie mógł tego wytrzymać i wystąpił, żeby
wmieszać się do rozmowy.
— Sir — zapytał — co pan zamierza uczynić?
— Mam zamiar pilnować swego własnego interesu, sir — odburknął
Hornblower, starając się, aby jego głos brzmiał możliwie tak szorstko, jak głosy
wszystkich butnych oficerów, jakich poznał w okresie służby w marynarce. — Czy
mogę prosić, żeby pan zechciał łaskawie robić to samo?
— Ależ pan nie może chcieć naprawdę powywieszać tych biedaków —
ciągnął kapitan.
— Właśnie, że chcę.
— Lecz nie na moim statku, sir… nie teraz… nie bez sądu.
— Na pańskim statku, sir, który dał pan sobie odebrać. A poza tym, jak pan
wie, sir, piratów schwytanych na gorącym uczynku można powiesić od razu. I ja tak
właśnie zrobię.
Szczęśliwie się stało, że wmieszał się do rozmowy kapitan. Wyraz bolesnej
konsternacji na jego twarzy i ton, jakim protestował, były przekonywująco szczere —
nie byłyby nigdy takie, gdyby uprzednio został poinformowany o uknutym planie.
Hornblower odniósł się do niego brutalnie, ale uczynił to dla dobra sprawy.
— Sir — nalegał kapitan. — Jestem przekonany, że to tylko załoga statku
korsarskiego…
— Proszę nie przeszkadzać oficerowi Królewskiej Marynarki Wojennej w
pełnieniu jego obowiązków. Wy tam dwaj, chodźcie tu.
Wskazani przez niego dwaj marynarze z załogi gigu podeszli posłusznie. Być
może byli już przedtem świadkami wieszania, jak wszelkich innych przejawów
brutalności w brutalnej służbie. Ale grożąca im konieczność osobistego udziału w
egzekucji wyraźnie wywarła na nich wrażenie. W wyrazie ich twarzy można było
wyczytać niechęć, lecz twarda dyscyplina służby sprawi na pewno, że będą posłuszni
rozkazom jednego człowieka, nie uzbrojonego i samotnego wobec przewagi liczebnej
innych.
Hornblower przesuwał wzrokiem po szeregu twarzy. Chwilami żołądek
buntował się w nim na samą myśl o wyborze ofiary, a co dopiero, gdyby naprawdę
miał ją wybierać.
— Wezmę tego na początek — powiedział wskazując.
Ciemnoskóry mężczyzna o grubym karku, którego wybrał, zbladł i zatrząsł się
ze strachu; cofnął się, próbując skryć się między towarzyszami. Wszyscy mówili
naraz, szarpiąc gorączkowo więzami krępującymi ich dłonie na plecach.
— Sir! — zawołał Lebon. — Proszę… błagam pana… proszę…
Hornblower raczył obrócić na niego wzrok i Lebon ciągnął dalej, borykając
się tym bardziej z trudnościami językowymi, że nie mógł gestykulować związanymi
rękami.
— Jesteśmy korsarzami. Walczymy za cesarstwo, za Francję. — Padł na
kolana unosząc twarz do góry. Ponieważ nie mógł pomóc sobie rękami, dotykał
ustami poły kurtki Hornblowera. — Poddaliśmy się. Nie walczyliśmy. Nie
spowodowaliśmy niczyjej śmierci.
— Zabrać ode mnie tego człowieka — żachnął się Hornblower, odsuwając się
od niego.
Lebon jednak wlókł się za nim po pokładzie na kolanach, czepiając się kurtki i
błagając o litość.
— Kapitanie — wtrącił się ponownie angielski dowódca brygu. — Nie
mógłby pan chociaż zaczekać i odesłać ich na ląd, żeby tam zostali osądzeni? Jeśli są
piratami, to szybko im to zostanie udowodnione.
— Chcę ich widzieć dyndających na stryczku — odparł Hornblower,
gorączkowo szukając w myśli słów, które wywarłyby najsilniejsze wrażenie.
Dwaj angielscy marynarze przerwali wykonywanie rozkazu na czas protestów.
Hornblower podniósł wzrok na stryczek bujający we mgle niewyraźnie, lecz groźnie.
— Nie wierzę ani przez chwilę — ciągnął — aby ci ludzie byli tymi, za kogo
się podają. To banda złodziei, piratów. Leadbitter, wyznacz czterech ludzi, niech
złapią za linę. Powiem, kiedy mają zacząć ją ciągnąć.
— Sir — przekonywał Lebon. — Zapewniam słowem honoru, że jesteśmy z
okrętu korsarskiego „Yengeance”.
— Ba! — rzekł Hornblower. — Gdzież on jest?
— Tam — wskazał Lebon. Nie mógł uczynić tego rękami, wysunął więc
podbródek w stronę dziobowej części lewej burty zakotwiczonej „Amelii Jane”.
Kierunek nie został pokazany zbyt dokładnie, ale i taka wskazówka była bardzo
pomocna.
— Kapitanie, czy widział pan tam jakiś statek przed zapadnięciem mgły? —
spytał Hornblower zwracając się do Anglika z brygu.
— Tylko trawler z Ramsgate — odparł ten z niechęcią.
— To nasz okręt! — wykrzyknął Lebon. — To jest „Yengeance”! Była
używana w Dunkierce jako trawler… my… my zmieniliśmy trochę jej wygląd.
A więc to tak. Trawler z Dunkierki. Ładownie na ryby muszą być wypełnione
po brzegi ludźmi. Nieznaczne zmiany w osprzęcie, „R” wymalowane na grotżaglu i
odpowiednia nazwa namalowana na rufie, i już mógł bez trudności żeglować po
Kanale, chwytając tyle pryzów, ile tylko chciał.
— Gdzie, mówi pan, on stoi?
— Tam… och!
Lebon urwał, zdawszy sobie sprawę, ile już powiedział.
— Mogę bez pudła zaryzykować wskazanie, w jakim jest namiarze w
stosunku do nas — wtrącił angielski kapitan. — Widziałem… och!
Urwał, dokładnie tak samo jak Lebon, ale ze zdumienia. Szeroko otwartymi
oczyma patrzył na Hornblowera. Było zupełnie jak w kulminacyjnej scenie z jakiejś
idiotycznej farsy. Zaginiony bohater odnajduje się wreszcie. Hornblower nie mógł
znieść myśli, że będzie teraz musiał wysłuchiwać pełnych podziwu słów swoich
nieświadomych rzeczy kolegów-aktorów i przyznawać ze skromnością, że nie jest
tym okrutnym potworem, za jakiego usiłował uchodzić. Cały jego instynkt i dobry
smak buntował się przeciwko rzeczom banalnym i oczywistym. Teraz, gdy miał już
informację, którą chciał zdobyć, mógł zadowolić siebie tylko natychmiastowym jej
zużytkowaniem w działaniu. Chciał utrzymać gniewny wyraz twarzy, co mu bardzo
ułatwiła ta zmiana nastroju.
— Szkoda, że nie zobaczę wieszania — rzucił jakby sam do siebie,
przebiegając raz jeszcze spojrzeniem od stryczka dyndającego na końcu liny do
grupki Francuzów wciąż nieświadomych tego, co zaszło. — Gdyby ten gruby kark
rozciągnął się trochę…
Urwał i przeszedł się szybko tam i z powrotem po pokładzie, czując na sobie
wzrok wszystkich obecnych.
— No dobrze — powiedział zatrzymawszy się. — Jest to sprzeczne z moim
głębszym odczuciem, ale wstrzymam się z powieszeniem tych ludzi. Kapitanie, jaki
był przybliżony namiar tego trawlera, kiedy stawał na kotwicy?
— Było przesilenie pływu… — Anglik robił w myśli obliczenia. — Właśnie
zaczynaliśmy się obracać. Powiedziałbym, że…
Kapitan był wyraźnie człowiekiem trzeźwego sądu i dobrym obserwatorem.
Hornblower wysłuchał wszystkiego, co on miał do powiedzenia.
— Doskonale — rzekł, gdy tamten skończył, — Leadbitter, zostawiam cię na
statku z dwoma towarzyszami. Miej oko na jeńców i uważaj, żeby nie odbili brygu. Ja
wracam na okręt. Czekaj tu na dalsze rozkazy.
Zszedł do gigu; kapitan statku odprowadzający go do burty był wyraźnie
zaintrygowany, co musiało pochlebić Hornblowerowi. Trudno mu było uwierzyć, że
Hornblower jest takim demonicznym potworem, jakim się wydał; jeśli zaś nim jest, to
było to szczęśliwym zrządzeniem losu, bo przez czysty przypadek jego okrucieństwo
pozwoliło im zdobyć od jeńców informacje. Z drugiej strony równie trudno mu było
uwierzyć, że Hornblower, jeśli zastosował chytry podstęp dla zdobycia tych
informacji, mógł zrezygnować z rozkoszowania się aplauzem widzów i pławienia się
w ich zaskoczeniu i podziwie. Oba przypuszczenia nie wyjaśniały sprawy. No i
dobrze. Niech się głowi. Niech wszyscy się głowią — chociaż wyglądało na to, że
trzeźwo myślący marynarze u wioseł gigu wcale się nie głowili. Obojętni na stawkę w
tej grze, byli wyraźnie przekonani, że ich dowódca pokazał swoje prawdziwe oblicze
i że jest to osobnik, który zrezygnuje z obiadu, żeby się przyglądać śmiertelnym
mękom człowieka. Niech tak myślą. To nic nie szkodzi. W każdym razie Hornblower
nie miał czasu zastanawiać się nad tym, mając całą swą uwagę skoncentrowaną na
kompasie. Byłoby rzeczą śmieszną, absurdalnie komiczną, gdyby po tym wszystkim
nie trafił w drodze powrotnej na „Atropos”, gdyby musiał błądzić godzinami we
mgle, szukając swojej jednostki. Odwrotnością kierunku północ ku wschodowi i pół
rumba na wschód jest południe ku zachodowi i pół rumba na zachód, więc trzymał się
dokładnie na tym kursie. Wspomagani resztką prądu odpływu powinni ujrzeć
„Atropos” za kilka sekund. Odetchnął z ogromną ulgą, gdy tak się stało.
Pan Jones oczekiwał na Hornblowera przy burcie okrętu. Rzut oka wystarczył
na zorientowanie się, że z załogi gigu ubyło dwóch ludzi i sternik. Trudno było
odgadnąć przyczynę ich braku, więc pana Jonesa rozsadzała ciekawość. Zastanawiał
się, co robił jego dowódca tam, we mgle. Ciekawość silniejsza była od lęku
wywołanego widokiem ponurego grymasu wciąż jeszcze wykrzywiającego oblicze
Hornblowera — teraz, gdy znalazł się już z powrotem na swoim okręcie, Hornblower
zaczął silniej odczuwać obawę, jaka powinna go była ogarnąć o wiele wcześniej na
myśl o tym, co mogą pomyśleć lordowie z Admiralicji na temat jego nieobecności na
okręcie. Zignorował pytania Jonesa.
— Widzę, panie Jones, że wciągnął pan te marsreje.
— Tak, sir. Posłałem ludzi na obiad, kiedy pan nie wrócił, sir. Sądziłem…
— Mają pięć minut na skończenie posiłku. Nie więcej. Panie Jones, gdyby
został pan dowódcą dwóch łodzi wysyłanych dla wzięcia w niewolę jednostki
nieprzyjacielskiej stojącej na kotwicy w tej mgle, od czego by pan zaczął? Jakie
wydałby pan rozkazy?
— No więc, sir, ja bym… ja bym…
Pan Jones nie był człowiekiem szybko myślącym czy też dostosowującym się
błyskawicznie do nowych sytuacji. Stękał i mruczał coś pod nosem. Ale w marynarce
wojennej jest bardzo niewielu oficerów, którzy nie brali udziału przynajmniej w
jednej wyprawie odcinającej czy abordażowej. Wiedział zupełnie dobrze, co ma robić
i powoli dał temu wyraz.
— Doskonale, panie Jones. Opuści pan teraz na wodę szalupę i barkas. Proszę
obsadzić je załogą i dopilnować, żeby była w pełnym uzbrojeniu. Popłynie pan w
kierunku północ ku wschodowi i pół rumba na wschód — proszę wbić to sobie w
głowę, panie Jones. Północ ku wschodowi i pół na wschód — ćwierć mili od naszego
okrętu. Znajdzie pan tam bryg Kompanii Zachodnioindyjskiej, „Amelia Jane”. Został
on właśnie odbity z rąk francuskiej załogi pryzowej i mój sternik jest tam na
pokładzie z dwoma marynarzami. Stamtąd uda się pan dalej. Jest tam francuski
korsarz „Yengeance”. To trawler z Dunkierki upozorowany na trawler z Ramsgate.
Prawdopodobnie ma liczną załogę — zostało na nim co najmniej pięćdziesięciu ludzi
— stoi na kotwicy w odległości około trzech kabli mniej więcej na północny zachód
od „Amelii Jane”. Weźmie pan ten statek w niewolę, przez zaskoczenie, jeśli się da.
Pan Still będzie dowódcą drugiej łodzi. Posłucham, jak będzie mu pan przekazywał
otrzymane ode mnie instrukcje; oszczędzi to nam powtarzania. Panie Still!
Raport, który napisał Hornblower tego wieczora i powierzył „Amelii Jane” z
zadaniem dostarczenia go Admiralicji, sporządzony został z zastosowaniem zwrotów
powszechnie używanych w marynarce wojennej.
Sir.
Mam zaszczyt donieść Panu, w celu poinformowania Ich Lordowskich
Wysokości, że w dniu dzisiejszym, stojąc na kotwicy w gęstej mgle w Downs
stwierdziłem, iż w pobliżu nastąpiło jakby jakieś zamieszanie. Badając sprawę,
miałem szczęście odbić bryg „Amelia Jane”, będący w drodze powrotnej z Barbados,
który był obsadzony przez francuską załogę pryzową. Posługując się informacjami
uzyskanymi od jeńców byłem w stanie wysłać mojego pierwszego oficera, pana
Jonesa, z łodziami z okrętu królewskiego, którego jestem dowódcą, w celu
zaatakowania francuskiego okrętu korsarskiego „Yengeance” z Dunkierki. Został on
zręcznie opanowany przez pana Jonesa, jego oficerów i załogę, z panem Stillem,
drugim oficerem, midszypmenami: Horrocksem, Smileyem i jego wysokością
księciem Seitz-Bunau, po krótkim boju, w którym nasze straty wyniosły dwóch lekko
rannych, natomiast francuski dowódca, pan Ducos, odniósł ciężką ranę, próbując
poderwać do boju załogę „Yengeance”, która okazała się być francuskim trawlerem
upozorowanym na angielski statek rybacki. Z załogą pryzową miała ona łącznie na
pokładzie siedemdziesięciu jeden oficerów i marynarzy, a uzbrojona była w jedną
karonadę czterofuntową ukrytą pod siecią.
Mam zaszczyt pozostać
Pańskim posłusznym sługą,
H. Hornblower, Kapitan.
Przed zapieczętowaniem Hornblower przejrzał raport z krzywym uśmiechem
na twarzy. Zastanawiał się, czy ktoś kiedyś odczyta cokolwiek między wierszami tej
suchej opowiastki, ile się domyśli, ile wydedukuje. Mgła, chłód, wilgoć;
odstręczająca scena na pokładzie „Amelii Jane”; czy ktoś byłby w ogóle w stanie
domyślić się całej prawdy? A nie ulega wątpliwości, że załoga gigu już rozpowiada
na okręcie ścinające krew w żyłach historie o jego żądzy krwi. I z tego można mieć
także pewną sardoniczną satysfakcję. Pukanie do drzwi. Czy nigdy nie dadzą mu
spokoju?
— Wejść — krzyknął.
Był to Jones. Objął spojrzeniem gęsie pióro w palcach Hornblowera, kałamarz
i papiery leżące przed nim na stole.
— Proszę wybaczyć, sir — powiedział. — Mam nadzieję, że nie przychodzę
za późno.
— O co chodzi? — spytał Hornblower. Nie czuł zbytniej sympatii do Jonesa i
jego niezdecydowanego sposobu bycia.
— Jeśli zamierza pan wysłać raport do Admiralicji, sir… a przypuszczam, że
tak, sir…
— Tak, oczywiście że zamierzam.
— Nie wiem, czy wspomni pan moje nazwisko w tym raporcie, sir… nie chcę
się dopytywać, sir, nie ośmieliłbym się…
Jeżeli Jonesowi chodzi o specjalną wzmiankę o nim samym w liście do
Admiralicji, to nie będzie żadnej.
— O czym pan mówi do mnie, panie Jones?
— Idzie o to, że mam pospolite nazwisko, sir. John Jones, sir. Na liście
poruczników jest dwunastu Johnów Jonesów, sir. Nie wiem, czy pan się orientuje, sir,
ale ja jestem John Jones Dziewiąty. Pod tym mianem jestem znany w Admiralicji, sir.
Jeśli pan o tym nie wspomni, to może…
— Dobrze, panie Jones. Rozumiem. Może pan polegać na mnie, że
sprawiedliwość zostanie oddana.
— Dziękuję, sir.
Po odejściu Jonesa Hornblower westchnął lekko, przebiegi wzrokiem raport i
sięgnął po czystą kartkę. Nie było mowy, żeby się udało dopisać czytelnie
„Dziewiąty” pod wzmianką odnoszącą się do Jonesa. Jedyną rzecz, jaką mógł zrobić,
to wziąć nową kartkę i przepisać całość od początku. Dziwne zajęcie dla żądnego
krwi tyrana.
Rozdział IX
Hornblower uważnym spojrzeniem obserwował załogę zwijającą żagle
„Atropos”, który wpłynął w Zatokę Gibraltarską. Mógł o niej teraz powiedzieć, że
jest dobrze wyszkolona. Długie halsowanie przez Kanał i zmagania z wichrami
biskajskimi przekształciły ludzi w zgrany zespół. Nie było bałaganu ani zbędnych
rozkazów. Marynarze zbiegli właśnie z rei; patrzył, jak dwaj z nich, uchwyciwszy się
padunów grotmasztu, zjeżdżali po nich spod salingu na sam dół, nie korzystając
wcale z want ani wyblinek. Obaj równocześnie dotknęli stopami pokładu i stali przez
chwilę szczerząc zęby do siebie — było rzeczą jasną, że się ścigali. Jednym z nich był
Smiley, midszypmen z obsady grotmarsla. Drugim — Jaśnie oświecony książę Seitz-
Bunau. Chłopiec robił postępy ponad wszelkie oczekiwania. Jeśli kiedyś w ogóle
zasiądzie na tronie w swojej książęcej stolicy w Niemczech, będzie miał dziwne
rzeczy do wspominania.
Nie był to jednak czas dla dowódcy na rozpraszanie uwagi.
— Rzucamy, panie Jones — zawołał i kotwica poszła w dół, wlokąc za sobą
oporną linię przez kluzę kotwiczną; Hornblower patrzył, jak lina naprężyła się i
„Atropos” obrócił się na kotwicy. Znajdował się na wyznaczonym mu miejscu
postoju; Hornblower podniósł wzrok na wyniosłą Skałę i dalej, na brzeg hiszpański.
Miał wrażenie, że nic się nie zmieniło od ostatniego razu — tyle lat temu — gdy
wpływał do Zatoki Gibraltarskiej. Słońce świeciło mu prosto na głowę i przyjemnie
było poczuć znowu to słońce śródziemnomorskie, mimo że dawało niewiele ciepła
przy tej ponurej, zimowej pogodzie.
— Panie Jones, proszę łaskawie kazać opuścić mój gig.
Hornblower zbiegł pod pokład przypasać szpadę i wziąć z blaszanego pudła
mniej zniszczony ze swoich dwóch trójgraniastych kapeluszy, żeby wyglądać
możliwie przyzwoicie przy składaniu oficjalnych wizyt na lądzie. Podniecała go
myśl, że wkrótce będzie czytał rozkazy, które skierują go w następny etap przygód —
miał nadzieję, że będą to przygody; chociaż powinien raczej przygotować się na
nudne halsowanie w ramach nie kończącej się blokady w okolicy jakiegoś portu
francuskiego.
A jednak czytając rozkazy Collingwooda znalazł w nich ustęp, który sprawił,
że poczuł się zaintrygowany.
„Weźmie pan na pokład swojego okrętu pana Williama McCulluma z
Zasłużonej Kompanii Wschodnioindyjskiej, wraz z pomocnikami, jego
współplemieńcami, i przywiezie ich pan, gdy, spełniając polecenie zawarte w
pierwszym ustępie rozkazów, podąży pan, aby się do mnie przyłączyć”.
Pan McCullum oczekiwał go w poczekalni biura gubernatora. Był to
niebieskooki, tęgi, mocno zbudowany mężczyzna o gęstych czarnych włosach.
— Kapitan Horatio Hornblower? — Wymawiając „r” z wibracją zdradził kraj
swego pochodzenia.
— Pan McCullum?
— Z biura Kompanii.
Mężczyźni zmierzyli się wzrokiem.
— Ma pan odbyć podróż na moim okręcie?
— Tak.
Człowiek ten zachowywał się w sposób bardzo pewny siebie. Jednakże skąpa
srebrna lamówka na mundurze i fakt, że nie nosił szpady, wskazywały na to, iż nie
zajmował on zbyt wysokiej pozycji w hierarchii Kompanii.
— Kim są ci tubylcy, pańscy pomocnicy?
— Trzej nurkowie syngalescy.
— Sygnalescy?
Hornblower uważnie wymówił to słowo. Nie słyszał go nigdy dotąd, a
przynajmniej wymawianego w ten sposób. Podejrzewał, że ma ono jakiś związek z
Cejlonem, ale nie miał zamiaru zdradzać swojej ignorancji.
— Poławiacze pereł z Cejlonu — wyjaśnił McCullum.
A więc dobrze myślał. Jednakże na razie nie umiał sobie wyobrazić, po co
cejlońscy poławiacze pereł mogliby być potrzebni Collingwoodowi biorącemu się za
bary z Francuzami na Morzu Śródziemnym.
— A jakie jest pańskie służbowe stanowisko, panie McCullum?
— Jestem kierownikiem plażowym i nadzorcą ratownictwa na Wybrzeżu
Koromandelskim.
To w znacznym stopniu wyjaśniało ostentacyjny brak respektu w zachowaniu
się tego człowieka. Był jednym z ekspertów, którzy ze względu na swe umiejętności
byli zbyt cenni, żeby można ich było lekceważyć. Przypuszczalnie wiatry zaniosły go
do Indii w charakterze pomocnika stewarda albo praktykanta; w młodości mógł być
traktowany jak służący, ale wyuczył się fachu tak dobrze, że teraz jest niezastąpiony i
może odgrywać się za afronty, jakie musiał kiedyś znosić. I teraz prawdopodobnie im
bogatsze złote lamowania zdobią ubiór osoby, do której się zwraca, tym mniej
uprzejme jest jego zachowanie.
— Bardzo dobrze, panie McCullum. Odpływam niezwłocznie i będę rad, jeśli
przybędzie pan na pokład ze swymi pomocnikami możliwie jak najszybciej. W ciągu
godziny. Czy ma pan ze sobą jakiś sprzęt do załadowania?
— Niewiele, poza skrzynkami z moimi rzeczami i tobołkami nurków. Oni są
gotowi i żywność dla nich też.
— Żywność?
— Ci biedacy — McCullum tak wymówił pierwsze samogłoski, że zabrzmiało
to jak „bidacy” — to nieoświeceni poganie, wyznawcy Buddy. O mało nie pomarli w
drodze do nas przez to, że nie wiedzieli dotychczas, co znaczy mieć pełny brzuch.
Odrobina jarzyn, kropla oliwy i kęs ryby dla smaku. To wszystko, czego im potrzeba
do życia.
Oliwa? Jarzyny? Trudno oczekiwać, że takie rzeczy znajdą się na okręcie
wojennym.
— Mam dla nich dużą beczułkę hiszpańskiej oliwy z oliwek — wyjaśnił
McCullum. — Zasmakowali w niej, chociaż daleko tej oliwie do ich łoju bawolego.
Jest soczewica, cebula i marchew. Dać im solonej wołowiny, a pomrą niechybnie;
byłby to marny interes, jak się już ich tu przywiozło długą drogą przez Przylądek
Dobrej Nadziei.
Słowa te wypowiedziane zostały pozornie grubiańsko, lecz Hornblower
wyczuł, że kryje się pod nimi współczucie dla nieszczęsnych podwładnych, którzy
znaleźli się tak daleko od swego rodzinnego kraju. Pan McCullum zaczął mu się
trochę bardziej podobać.
— Wydam rozkaz, żeby dobrze się nimi opiekowano — powiedział.
— Dziękuję. — Był to pierwszy odcień uprzejmości w zachowaniu się pana
McCulluma. — Biedacy umierają z zimna tu, na Skale. I to też jest powód, że tęsknią
za ojczyzną, od której są tak daleko.
— Wobec tego po co zostali tu przysłani? — spytał Hornblower. Od jakiegoś
czasu chciał zadać to pytanie, lecz zwlekał z nim, by nie dać panu McCullumowi
dobrej okazji do zrobienia mu afrontu.
— Bo potrafią nurkować na głębokość szesnastu i pół sążni — odparł
McCullum patrząc mu prosto w oczy.
Odpowiedź nie była niegrzeczna; Hornblower zdał sobie sprawę, że przyczyną
tej zmiany była jego obietnica dobrego traktowania nurków. Chociaż pożerała go
ciekawość, wolał nie ryzykować następnego pytania. Nie umiał sobie wyobrazić, po
co Flocie Śródziemnomorskiej potrzebni są ludzie umiejący nurkować na głębokość
stu stóp. Zadowolił się zakończeniem rozmowy propozycją wysłania łodzi po
McCulluma i jego ludzi.
Przybyli na pokład „Atropos” Cejlończycy budzili litość swoim wyglądem.
Zziębnięci, owijali się ciasno swoimi białymi bawełnianymi szatami; drżeli na ostrym
powietrzu niesionym z wiatrem z pokrytych śniegiem gór hiszpańskich. Szczupli, o
kruchym wyglądzie, spoglądali wokół siebie bez ciekawości, z wyrazem rezygnacji w
ciemnych oczach. Ciemnobrązowy kolor ich skóry wzbudził zainteresowanie ludzi z
załogi, którzy stali gapiąc się na nich. Oni sami nie zwracali uwagi na białych, lecz
wymieniali ze sobą krótkie zdania wysokimi dźwięcznymi głosami.
— Panie Jones, proszę umieścić ich w najcieplejszym miejscu na
międzypokładzie — polecił Hornblower. — Niech pan dopilnuje, żeby mieli
wygodnie. Proszę porozumieć się z panem McCullumem w sprawie wszystkiego,
czego mogliby potrzebować. Pozwólcie, panowie, że ich sobie przedstawię: pan
McCullum — pan Jones. I będę bardzo zobowiązany, jeśli przyjmiecie gościnnie
pana McCulluma w mesie oficerskiej.
Hornblower musiał tak to sformułować. Mesa oficerska jest teoretycznie
dobrowolnym zespołem oficerów, którzy mogą dobierać sami jej członków, ale
musiałby to być zuchwały zespół oficerów, żeby pozwolił sobie na nieprzyjęcie do
mesy gościa rekomendowanego przez dowódcę, o czym obaj, i Jones, i Hornblower,
doskonale wiedzieli.
— Panie Jones, musi pan również łaskawie przygotować koję dla pana
McCulluma. Niech pan sam zdecyduje, gdzie ją umieścić.
Wygodnie było móc tak powiedzieć. Hornblower wiedział — równie dobrze
jak Jones, o czym świadczyła konsternacja malująca się na jego twarzy — że na
korwecie uzbrojonej w dwadzieścia dwa działa nie było na pokładzie nawet
kwadratowej stopy wolnego miejsca. Okręt już i tak był przepełniony, a obecność
McCulluma jeszcze bardziej pogorszy sytuację. Ale niech Jones się martwi, jak
znaleźć z niej wyjście.
— Tak jest, sir — odpowiedział Jones; króciutka zwłoka w jego odpowiedzi
była najlepszym dowodem, jak bardzo głowił się nad tą sprawą.
— Doskonale — odparł Hornblower. — Może pan się tym zająć, gdy już
będziemy w drodze. Nie możemy więcej tracić czasu, panie Jones.
Minuty zawsze były cenne. Wiatr mógł zmienić kierunek lub osłabnąć.
Godzina zwłoki teraz mogła później spowodować stratę tygodnia. Hornblower
śpieszył się gorączkowo z wyprowadzeniem swojego okrętu z gardzieli cieśniny na
szersze wody Morza Śródziemnego, gdzie będzie dosyć przestrzeni morskiej na
lawirowanie pod wiatr, gdyby zaczął dąć lewanter. Przywołał przed oczy wyobraźni
obraz zachodniej części Morza Śródziemnego; wiejący w tej chwili wiatr północno-
zachodni mógł szybko przenieść okręt wzdłuż południowego wybrzeża Hiszpanii, za
niebezpieczną płyciznę Alboranu, aż do przylądka Gata, gdzie hiszpański brzeg ostro
wyginał się ku północy. Gdy już tam dotrze, będzie mniej ograniczony; nie uspokoi
się, póki nie zostawią za sobą Gapę de Gata. Łączyło się z tym — czemu Hornblower
nie mógł zaprzeczyć — jego osobiste pragnienie działania, dowiedzenia się, co czeka
go w przyszłości, wejścia na ścieżkę, na której byłaby przynajmniej możliwość
przygody. Szczęśliwie się składało, że istniała taka zbieżność między jego
obowiązkami i pragnieniami; jeden z drobnych okruchów pomyślnego zrządzenia
losu, powiedział sobie z gorzkim uśmiechem, jakie trafiły mu się od czasu, gdy
wybrał zawód oficera marynarki wojennej.
W każdym razie dotarł do Zatoki Gibraltarskiej po nastaniu świtu i opuszczał
ją przed zmrokiem. Nie można mu było zarzucić, że traci czas. Okrążyli Skałę;
Hornblower spojrzał na kompas i w górę, na proporczyk dowódcy powiewający na
topie masztu.
— Pełnymi żaglami ostro do wiatru! — rozkazał.
— Pełnymi żaglami ostro do wiatru, sir — powtórzył jak echo sternik od
steru.
Nadleciał ostry powiew wiatru od Sierra de Ronda, przechylając „Atropos” na
burtę, gdy zbrasowane reje utrzymywały żagle w takim położeniu, że mogły go one
pochwycić. Okręt trwał w przechyle; dopędziła go krótka, stroma fala, resztka
atlantyckiego wału wodnego, jaka pozostała po przejściu przez gardło cieśniny.
Podniosła rufę „Atropos”, który zaczął gwałtownie kołysać się pionowo,
przeciwstawiając się tej niezwykłej kombinacji przeciwnych kierunków wiatru i fali.
Jedna fontanna trysnęła pod nawisem rufowym, druga wokół zagłębionego w wodzie
dziobu. Okręt znowu zarył się w wodę na krótkiej fali. Była to tylko niewielka
jednostka, najmniejszy trójmasztowiec w marynarce wojennej, najmniejszy okręt
zasługujący na posiadanie dowódcy w stopniu kapitana. Wyniosłe fregaty, masywne
okręty uzbrojone w siedemdziesiąt cztery działa mogły patrzyć z góry na „Atropos”.
Hornblower rozejrzał się wokół po chłodnym w czas zimowy Morzu Śródziemnym,
podniósł wzrok na świeże chmury zaciemniające słońce chylące się ku zachodowi.
Fale mogły rzucać jego okręcikiem, a wiatry przechylać go na obie strony, ale stojąc
mocno na nogach tu, na pokładzie rufowym, on był ich panem. Ogarnęło go
uniesienie, gdy jego okręt płynął tak w nieznane.
Trwał w tym nastroju uniesienia, nawet gdy zszedł z pokładu do swojej kajuty.
Przedstawiała ona zupełnie beznadziejny widok. Tutaj Hornblower umartwiał swe
ciało od czasu wejścia na pokład w Deptford. Sumienie nie dawało mu spokoju za te
krótkie godziny stracone na pobyt z żoną i dziećmi; po zameldowaniu gotowości do
wyjścia w morze nie zszedł już z okrętu ani razu. Nie było pożegnania z Marią, leżącą
jeszcze po porodzie, ani z małym Horatiem i córeczką Marią. Nie kupił też żadnego
wyposażenia do kabiny. Umeblowana była tym, co zrobił dla niego cieśla okrętowy;
krzesełka z płótna żaglowego, grubo ciosany stół, koja ze sznurami naciągniętymi na
ramie do podtrzymywania zwykłego brezentowego siennika wypchanego słomą. Pod
głową płócienna poduszka, też wypchana słomą, i szorstkie koce, dostarczone przez
zaopatrzenie marynarki wojennej, dla przykrycia chudego ciała. Pod stopami, na
deskach pokładu, nie było żadnego dywanika; światło dawała cuchnąca latarnia
okrętowa, dyndająca u belki pokładowej. Deska z otworem w środku podtrzymywała
cynową miskę do mycia; nad miednicą zawieszone było na ściance grodziowej
lusterko z kawałka polerowanej stali, pochodzące ze skromnego brezentowego
zawiniątka Hornblowera z przyborami toaletowymi. Najbardziej okazałymi
przedmiotami były dwie skrzynki z rzeczami ustawione w dwóch kątach; gdyby nie
one, kajuta przypominałaby celę zakonnika.
Ale Hornblower, pochylając się pod belkami pokładu, aby zdjąć z haka swój
nocny przyodziewek, nie czuł dla siebie współczucia. Niewiele oczekiwał od tego
świata, a poza tym mógł żyć bogatym życiem wewnętrznym, pozwalającym mu
zapomnieć o niewygodach. Oszczędził sporo grosza nie meblując kajuty i tymi
pieniędzmi zapłaci należność akuszerce, długi rachunek za pobyt u „George'a” oraz
za przejazd Marii z dziećmi dyliżansem do Southsea, gdzie zamieszka ona u swojej
matki. Myślał o nich — musieli być już teraz w drodze — naciągając na siebie
chłodne, wilgotne koce i przykładając policzek do grubej poduszki. A potem musiał
zapomnieć o Marii i dzieciach przypomniawszy sobie, że wobec bliskiego połączenia
się „Atropos” z flotą trzeba przećwiczyć midszypmenów i chłopców sygnałowych w
sygnalizacji. Musi na to poświęcić sporo godzin, a czasu nie ma wiele, bo skrzypienie
poszycia i pionowa oscylacja okrętu świadczyły o ustabilizowaniu się wiatru.
Wiatr sprzyjał im ciągle. W południe, szóstego dnia, marynarz z salingu
zawołał w kierunku pokładu:
— Widzę żagle. Dokładnie po zawietrznej.
— Panie Jones, proszę odpaść od wiatru, by zbliżyć się do tej jednostki. Panie
Smiley, niech pan weźmie lunetę i spróbuje rozpoznać, co to za okręt.
Było to drugie miejsce spotkania podane przez Collingwooda w jego
rozkazach. Wczorajsze, za przylądkiem Carbonara, było puste. Od czasu opuszczenia
Gibraltaru nie widzieli ani jednego statku. Fregaty Collingwooda wymiotły morze z
jednostek francuskich i hiszpańskich, a brytyjskiego konwoju do Lewantu nie
należało się spodziewać przed upływem miesiąca. Nikt nie miał pojęcia, co się dzieje
w tej chwili we Włoszech.
— Kapitanie, sir! To fregata. Jedna z naszych.
— Bardzo dobrze. Midszypmen sygnałowy! Proszę przygotować się do
podania naszego tajnego sygnału i znaku rozpoznawczego.
Bogu dzięki, że w ciągu ostatnich paru dni tyle czasu poświęcił na ćwiczenia
w sygnalizacji.
— Kapitanie, sir! Widzę za nią topy masztów. To wygląda na flotę.
— Bardzo dobrze, panie Jones. Proszę kazać artylerzyście przygotować się do
oddania salutu okrętowi admiralskiemu.
— Tak jest, sir.
Była to Flota Śródziemnomorska, dwadzieścia okrętów liniowych,
pływających wolno w dwóch rzędach po błękitnym morzu na tle błękitu nieba.
— Fregata „Maenada”, 28, sir.
— Bardzo dobrze.
Fregaty zwiadowcze, wysunięte jak macki potwora morskiego, szły daleko
przed głównymi siłami eskadry; było ich cztery, z piątą daleko po nawietrznej, skąd
najprawdopodobniej mogły wyłonić się okręty, wrogie lub przyjazne. Powietrze było
przejrzyste; Hornblower na pokładzie rufowym, z lunetą przy oczach, dojrzał
podwójną kolumnę marsli okrętów liniowych idących bejdewindem w idealnie
równych odstępach za rufami poprzedników. Rozpoznał flagę wiceadmiralska na
fokmaszcie okrętu czołowego, w rzędzie jednostek idących po nawietrznej.
— Panie Carslake! Proszę przygotować worki z pocztą do odesłania.
— Tak jest, sir.
Jego własny pakiet poczty dla Collingwooda czekał gotowy w kajucie.
— Midszypmen sygnałowy! Czy nie widzi pan sygnału z okrętu flagowego?
— Widzę, sir, ale flagi powiewają prostopadle do nas. Nie mogę ich
rozpoznać.
— Po co, jak pan myśli, fregata powtarza sygnał? Niech pan wysili oczy.
— Sygnał ogólny, sir. Numer 41. To znaczy „Wykonać zwrot przez sztag”,
sir.
— Bardzo dobrze.
Ponieważ „Atropos” nie doszlusował jeszcze formalnie do eskadry
śródziemnomorskiej, sygnał ogólny nie mógł go dotyczyć. Sygnał poszedł w dół z rei
okrętu flagowego; był to moment rozpoczęcia wykonywania rozkazu. Reje okrętu
admiralskiego obróciły się; w ślad za nimi poszły reje fregat zwiadowczych i
czołowego okrętu kolumny zawietrznej. Jeden za drugim, w równych odstępach,
obracały się kolejno okręty w obu rzędach; Hornblower mógł widzieć, jak stermarsle
przez chwilę pracowały wstecz, a potem wypełniały się, dzięki czemu okręty
trzymały się w równych odstępach od siebie. Było rzeczą istotną, że ćwiczenia
odbywały się z postawionymi wszystkimi zwykłymi żaglami, a nie tylko pod
„żaglami bojowymi”, przy czym widok precyzji, z jaką wykonywano ćwiczenia, miał
w sobie coś podniecającego, a jednocześnie lekko niepokojącego. Hornblowera
ogarnęła wątpliwość, czy potrafi utrzymać „Atropos” tak dokładnie na pozycji w
momencie, gdy nadszedł czas przyłączenia się do floty.
Manewr został właśnie zakończony; na nowym halsie flota sunęła spokojnie
naprzód po błękitnym morzu. Na rei okrętu admiralskiego wykwitły nowe pęki flag.
— Sygnał ogólny, sir. „Załogi na obiad”.
— Bardzo dobrze.
Stojąc i patrząc Hornblower czuł, jak narasta w nim podniecenie. Następny
sygnał będzie na pewno dla niego.
— Nasz znak rozpoznawczy, sir! Flagowy do „Atropos”. „Zająć pozycję po
mojej nawietrznej w odległości dwóch kabli”.
— Bardzo dobrze. Potwierdzić.
Oczy wszystkich na pokładzie skierowały się na niego. Była to chwila próby.
Miał przejść obok fregat osłaniających, przeciąć drogę kolumny obecnie nawietrznej i
zbliżyć się do wiatru w odpowiedniej chwili i we właściwej odległości. A cała flota
będzie obserwować mały okręt. Najpierw trzeba więc ocenić, jak daleko jednostka
flagowa przesunie się w kierunku prawej burty „Atropos”, podczas gdy on będzie
płynął w tamtą stronę. Ale nie ma innego wyjścia, niż spróbować; cała pociecha w
tym, że się jest oficerem w służbie wojennej, gdzie rozkaz jest czymś, co musi być
spełnione.
— Na sterze! Trochę w prawo! Wstrzymywać! Tak trzymać! Na tym kursie!
Panie Jones!
— Tak jest, sir.
Jonesowi nie trzeba wydawać rozkazu. Jest on bardziej przejęty —
przynajmniej na zewnątrz — niż sam Hornblower. Już postawił ludzi przy brasach,
żeby trymowali reje. Hornblower podniósł wzrok na reje i proporczyk dowódcy,
chcąc sprawdzić dokładność brasowania. Zostawili za sobą „Maenadę”; teraz mijali
„Amphiona”, jedną ze środkowych fregat w linii osłony. Hornblower patrzył, jak
przechylona boryka się z przeciwnym wiatrem, wyrzucając spod dziobu bryzgi wody.
Potem spojrzał znów na okręt admiralski, już prawie całkiem nad widnokręgiem —
widać było co najmniej dwa z trzech rzędów jego szachownicowo rozmieszczonych
furt strzelniczych.
— Trochę w prawo! Tak trzymać!
Niechętnie wydawał ten dodatkowy rozkaz; pragnąłby płynąć prosto na swoją
pozycję, bez zmieniania kursu. Okręt czołowy — z proporcem wiceadmiralskim — z
kolumny nawietrznej był teraz prawie na lewym trawersie „Atropos”. Odstęp między
dwoma rzędami wynosił cztery kable, ale ponieważ jego pozycja była po nawietrznej
okrętu flagowego, niemalże na jego prawym trawersie, znajdzie się bez wątpienia
między tymi dwoma jednostkami, lecz w nierównej odległości od każdego z nich.
Wyobraził sobie w myślach trójkąt nierównoramienny, jaki można by nakreślić łącząc
liniami „Atropos” i dwa okręty admiralskie.
— Panie Jones! Weźcie stermarsel na gejtawy. — Teraz „Atropos” będzie
miał rezerwę prędkości do wykorzystania w razie potrzeby. Hornblower był
zadowolony, że od chwili opuszczenia Deptford nieustannie ćwiczył załogę na
masztach. — Czekać w pogotowiu na szotach stermarsla.
Zmniejszenie powierzchni żagli tylnych sprawi, że „Atropos” będzie nieco
wolniej zbliżał się do wiatru; o tym trzeba pamiętać. Szybko dopływali do
wyznaczonej pozycji. Hornblower przerzucał spojrzenie z jednej kolumny okrętów na
drugą; mógł objąć wzrokiem wszystkie prawe burty jednej i wszystkie lewe burty
drugiej. Przydałoby się zmierzyć kąt sekstansem, lecz przy tak nieskomplikowanym
problemie trygonometrycznym wolał raczej ufać własnemu oku. Uznał, że właśnie
nadszedł odpowiedni moment. Dziób był skierowany na stengę bukszprytu okrętu
flagowego.
— Ster w prawo — rzucił rozkaz. Może się myli. Może mały okręt spóźni się
z reakcją na ster. Może… Musi przemawiać spokojnym głosem. — Wykręcaj na
wiatr.
Koło sterowe zawirowało. Nastąpiła sekunda napięcia, może dwie. A potem
wyczuł pod stopami zmianę przechyłu, zobaczył, jak okręt flagowy przechodzi na
lewy trawers „Atropos” i już wiedział, że jego okręt zmienia kurs.
— Tak trzymać!
Zbrasowane reje; silne ramiona wybierały halsy. Upłynęła chwila, zanim
„Atropos” nadrobił niewielką stratę prędkości w czasie zmieniania kursu; ale nawet
biorąc na to poprawkę Hornblower widział, że okręt admiralski powoli zyskuje w
kierunku na wiatr.
— Panie Jones! Wybrać szoty stermarsla.
Gdy stermarsel zacznie dobrze brać wiatr, oni z kolei będą zyskiwali w
kierunku na wiatr w porównaniu z okrętem flagowym.
— Niech ludzie zostaną na brasach!
Wypuszczając od czasu do czasu wiatr ze stermarsla „Atropos” będzie mógł
iść z tą samą prędkością co okręt flagowy. Hornblower poczuł powiew na szyi;
spojrzał na proporczyk i na okręt admiralski. Byli dokładnie po jego nawietrznej, a
odstęp wynosił dwa kable.
— Panie Jones! Może pan rozpocząć salut.
Piętnaście wystrzałów dla wiceadmirała — minuta i piętnaście sekund na ich
oddanie. Wystarczy, żeby odzyskać zimną krew i żeby serce powróciło do
normalnego rytmu. Teraz byli częścią Floty Śródziemnomorskiej, częścią najmniejszą
i najmniej ważną. Hornblower patrzył na masywne sylwetki okrętów prujących fale
za „Atropos”, trójpokładowce i dwupokładowce, jednostki zbrojne w sto dział i inne,
wyposażone w siedemdziesiąt cztery; okręty, które walczyły pod Trafalgarem; huk
ich armat zdmuchnął Bonapartemu sprzed nosa nadzieję na panowanie nad światem.
Po niewidocznych dalekich brzegach Morza Śródziemnego, które ich otaczały, mogą
maszerować armie, królowie mogą być wynoszeni na tron i strącani z niego; ale to
właśnie te okręty będą w końcu decydować o losie świata, dopóki prowadzący je
marynarze nie stracą wprawy, dopóki będą gotowi stawiać czoło niebezpieczeństwom
i trudnościom, dopóki rząd w ich ojczyźnie pozostanie stanowczy i nieustraszony.
— Nasz znak rozpoznawczy, sir! Okręt admiralski do „Atropos”. „Witajcie”.
— Odpowiedzieć: „Pozdrawiamy z szacunkiem”.
Gorliwi marynarze żwawo ciągnęli za flaglinki sygnałowe.
— Proszę sygnalizować: ”»Atropos« do okrętu flagowego. Mamy na
pokładzie przesyłki i listy dla floty”.
— Okręt flagowy potwierdza, sir.
— Okręt flagowy znowu sygnalizuje — oznajmił Still.
Z dogodnego punktu obserwacyjnego na burcie nawietrznej Hornblower
widział na tyle dobrze przez lunetę pokład rufowy jednostki admiralskiej (chociaż
okręt przechylał się w przeciwną stronę), aby się zorientować, że chłopcy sygnałowi
wiążą nowy rzut flag do flaglinek. Ciemne kulki powędrowały na reję okrętu
flagowego i rozwinęły się we flagi o wesołych barwach.
— Sygnał ogólny. „Położyć się w dryf na prawym halsie”.
— Potwierdzający, panie Jones! Wziąć dolne żagle na gejtawy.
Hornblower obserwował marynarzy przy zdwojonych gejtawach i gordingach
i innych, przy halsach i szotach.
— Sygnał opuszczony, sir.
Hornblower już zauważył początek opadania flag.
— Przebrasować stermarsel na pracę wstecz! Stanąć w dryf.
„Atropos” stanął gładko pod wiatr, dziobem przeciwko falom — ciężka walka
z wiatrem przeszła w uległe poddawanie mu się, jak opór dziewczyny osuwającej się
w ramiona kochanka. Nie był to jednak czas na takie sentymentalne porównania —
bo oto okręt admiralski wysyłał następny długi sygnał.
— Sygnał ogólny. „Posłać na…” nasz znak rozpoznawczy, sir „…po listy”.
— Panie Carslake! Niech zaraz wyniosą worki z pocztą na pokład. Będzie pan
miał przy burcie łodzie ze wszystkich jednostek floty.
Upłynął co najmniej miesiąc — a może i dwa — od czasu, gdy listy z Anglii
dotarły do floty. Ani gazety, ani słowa wiadomości. Załogi niektórych z obecnych tu
okrętów mogły jeszcze nie czytać w prasie opisów zwycięstwa odniesionego przez
nie pod Trafalgarem cztery miesiące temu. „Atropos” przyniósł ulgę w tej przykrej
izolacji, w jakiej żyje zwykle flota na morzu. Łodzie przypłyną tak szybko, jak im na
to pozwolą żagle albo wiosła, żeby zabrać żałośnie chude worki z pocztą.
Następny sygnał.
— Nasz znak rozpoznawczy, sir. „Okręt admiralski do »Atropos«. Przybyć i
złożyć raport”.
— Niech opuszczą na wodę mój gig.
Miał na sobie bardziej zniszczony ze swoich dwóch mundurów. Starczyło mu
ledwie czasu, żeby pobiec do kajuty i zabrać pakiet przesyłek, zmienić mundur,
przeciągnąć grzebieniem po włosach i poprawić halsztuk. Wrócił na pokład w
momencie, gdy gig dotknął powierzchni wody. Niesiony żwawymi pociągnięciami
wioseł gig podpłynął do okrętu admiralskiego. Z burty zwisał stołek, to dotykając
prawie wzbijającej się fali, to wisząc wysoko nad wodą po jej przejściu. Musiał
wypatrywać pilnie właściwej chwili; przeżył nieprzyjemny moment, gdy zawisł
uczepiony na rękach, a gig uciekł spod niego. Ale jakoś usadowił się na stołku i
poczuł, że sunie on szybko w górę wciągany talią przez marynarzy. W chwili gdy
jego głowa zrównała się z poziomem pokładu głównego, powietrze rozdarł świergot
gwizdków i stołek przeciągnięto przez burtę. Hornblower stanął na pokładzie, z
dłonią przy rondzie kapelusza.
Pokład był biały jak papier, jak rękawiczki i koszule chłopców trapowych.
Pozłota części dekoracyjnych lśniła w słońcu, a olinowanie zdobne było w niezwykle
starannie uplecione opaski tureckie. Jacht króla nie mógłby wyglądać bardziej
elegancko niż pokład rufowy „Oceanu” — oto co można było osiągnąć na jednostce
flagowej zwycięskiego admirała. Warto było pamiętać, że poprzedni okręt flagowy
Collingwooda, „Royal Sovereign”, rozbity pod Trafalgarem, stał się pozbawionym
masztów hulkiem, z czterystu zabitymi i rannymi na pokładzie. Oficer wachtowy, z
lunetą z oślepiająco polerowanego mosiądzu na sznurze wyszorowanym glinką
kamionkową, miał na sobie białe spodnie nieposzlakowanej czystości i bez
najmniejszego zgniecenia; guziki jego świetnie dopasowanego munduru migotały w
blasku słońca. Hornblower pomyślał, że być zawsze tak eleganckim na okręcie
zatłoczonym ponad miarę w związku z obecnością admirała i jego sztabu nie było
rzeczą łatwą. Służba na okręcie flagowym może być szybką drogą do awansu, ale i ta
róża miała swoje kolce. Witający go dowódca tego okrętu, Rotherham — Hornblower
znał go z nazwiska, figurowało ono w setkach opisów prasowych bitwy pod
Trafalgarem — i porucznik flagowy byli jednakowo eleganccy.
— Jego lordowska wysokość oczekuje pana w kajucie, sir — oznajmił oficer
flagowy. — Pozwoli pan tędy?
W ogromnej kajucie pod pokładem Collingwood przywitał go uściskiem
dłoni. Był to duży mężczyzna o przygarbionych ramionach i miłym uśmiechu.
Skwapliwie sięgnął po przesyłki podane mu przez Hornblowera i zaczął przeglądać
napisy na nich. Jedną zatrzymał, pozostałe oddał sekretarzowi. Już miał złamać
pieczęć, ale przypomniał sobie o wymogach dobrych manier.
— Proszę siadać, kapitanie. Harkness, szklaneczkę madery dla kapitana
Hornblowera. Mamy tu też marsalę, którą polecam, sir. Przepraszam na chwilę. Pan
mnie zrozumie, jeśli powiem, że to listy od mojej żony.
Krzesło, na którym usiadł Hornblower, było wyściełane; pod stopami miał
gruby dywan; na ściankach grodziowych wisiało kilka obrazów w złoconych ramach;
z belek pokładu zwisały srebrne lampy na srebrnych łańcuchach. Rozglądając się, w
czasie gdy Collingwood spiesznie przebiegał wzrokiem swoje listy, Hornblower
myślał o tym, że wszystkie te rzeczy trzeba usuwać w pośpiechu podczas
przygotowywania „Oceanu” do boju. Uwagę jego zatrzymały dwie długie skrzynki
pod wielkimi oknami rufowymi. Wypełnione były ziemią i zasadzone pięknie
kwitnącymi kwiatami — hiacyntami i żonkilami. Zapach hiacyntów docierał aż do
nozdrzy Hornblowera. Było coś niezwykle uroczego w ich obecności tu, na morzu.
— W tym roku udało mi się z cebulkami — odezwał się Collingwood
wsuwając listy do kieszeni i idąc za spojrzeniem Hornblowera. Podszedł do kwiatów i
delikatnie rozchylił kielich żonkila palcami, zaglądając do jego wnętrza. — Piękne są,
nieprawdaż? Niedługo żonkile zakwitną w Anglii — kiedyś może znów je zobaczę. A
tymczasem te tutaj pomagają mi w zachowaniu pogody ducha. Od trzech lat nie
postawiłem stopy na lądzie
Głównodowodzący mogą zdobywać godności parów i emerytury, ale ich
dzieci dorastają nie znając swoich ojców. A Collingwood przechadzał się po
pokładach okrętów zoranych kartaczami w stu bitwach; lecz patrząc na jego tęskny
uśmiech Hornblower myślał o czymś innym niż o bitwach — o trzydziestu tysiącach
niesfornych marynarzy, których trzeba było utrzymywać w dyscyplinie i sprawności,
o konieczności zatwierdzania wyroków sądów wojennych, o wiecznych kłopotach z
zapasami i wodą, o konwojach i blokadzie.
— Zechce mi pan łaskawie dotrzymać towarzystwa przy obiedzie, kapitanie?
— zapytał Collingwood.
— Będzie to dla mnie zaszczytem, milordzie.
Był rad, że udało mu się przypomnieć sobie w samą porę ten zwrot i
wypowiedzieć go tylko z leciutkim uczuciem zażenowania.
— Doskonale. Opowie mi pan wszystkie plotki z kraju. Boję się, że przez
pewien okres nie będziemy mieli do tego innej okazji, gdyż „Atropos” nie pozostaje z
flotą.
— Naprawdę, milordzie?
Była to chwila ogromnego podniecenia, miał się bowiem dowiedzieć, co go
czeka. Ale nie należało dać tego poznać po sobie; mógł tylko okazać umiarkowane
zainteresowanie jako opanowany, gotów na wszystko dowódca okrętu. — Obawiam
się, że tak… wy młodzi dowódcy ze swoimi zuchwałymi okręcikami nie lubicie
trzymać się fartuszka floty.
Collingwood znów się uśmiechał, lecz coś w jego słowach sprawiło, że nowa
myśl przyszła do głowy Hornblowerowi. Collingwood obserwował oczywiście z
uwagą przybycie najnowszego rekruta do jego floty. Hornblower uświadomił sobie
nagle, że gdyby podchodzenie „Atropos” na wyznaczoną pozycję odbyło się
niezdarnie lub gdyby odpowiadał był opieszale na sygnały, jego przyjęcie tutaj
mogłoby nie być takie przyjemne. W tej chwili mógłby stać na baczność i bez słowa
wysłuchiwać reprymendy w jej najgorszym wydaniu. Ta myśl wywołała mu gęsią
skórkę na karku i sprawiła, że tylko coś wymamrotał w odpowiedzi.
— Ma pan na pokładzie tego McCulluma i jego współziomków? — zapytał
Collingwood.
— Tak, milordzie.
Wystarczyła odrobina opanowania, żeby nie zapytać, jaka będzie misja tych
ludzi; Collingwood sam mu to powie.
— Pan nie zna Lewantu?
— Nie, milordzie.
A więc to będzie Lewant, z Turkami, Grekami i Syryjczykami.
— Wkrótce go pan pozna, kapitanie. Po zabraniu mojej poczty na Maltę
zawiezie pan pana McCulluma do zatoki Marmaris i pomoże mu pan tam w jego
czynnościach.
Zatoka Marmaris? To jest u wybrzeży Azji Mniejszej. Flota i transportowce
biorące przed laty udział w ataku na Egipt miały tam miejsce spotkania. Strasznie to
daleko od Deptford.
— Tak jest, milordzie — odpowiedział Hornblower.
— O ile wiem, nie ma pan na „Atropos” oficera nawigacyjnego.
— Nie, milordzie. Tylko dwóch zastępców.
— Na Malcie dostanie pan nawigatora. Nazywa się George Turner; zna wody
tureckie i był we flocie w zatoce Marmaris. Wziął namiar, gdy zatonął „Speedwell”.
„Speedwell”? Hornblower pobiegł myślami wstecz. Był to transportowiec,
który wywrócił się dnem do góry i zatonął stojąc na kotwicy w czasie
niespodziewanego uderzenia wichury w zatoce Marmaris.
— Tak, milordzie.
— Miał na pokładzie wojskową kasę sił ekspedycyjnych. Nie sądzę, żeby
wiedział pan o tym.
— Istotnie nie, milordzie.
— Bardzo duża suma, w złotych i srebrnych monetach, przeznaczona na żołd i
utrzymanie oddziałów — ćwierć miliona funtów szterlingów. Zatonął na głębokości,
do której nie zdołał dotrzeć żaden nasz nurek. Ponieważ nikt nie wiedział, co potrafią
wykombinować nasi dzielni sprzymierzeńcy, Turcy, prowadząc akcję ratowniczą z
niewymowną opieszałością, postanowiono zachować utratę pieniędzy w tajemnicy. I
chociaż raz sekret pozostał sekretem.
— Tak, milordzie.
Z pewnością nie było powszechnie wiadomo, że ćwierć miliona w bilonie leży
na dnie zatoki Marmaris.
— Tak więc rząd musiał posłać do Indii po nurków, którzy potrafią dotrzeć na
takie głębokości.
— Rozumiem, milordzie.
— Otóż zadaniem pana będzie udać się do zatoki Marmaris i z pomocą
McCulluma i Turnera odzyskać ten skarb.
— Tak jest, milordzie.
Żadna wyobraźnia nie jest w stanie przewidzieć zakresu zadań oficera
marynarki wojennej. Ale dobrze się stało, że odpowiadając użył jedynych słów, jakie
oficer marynarki wojennej mógł wyrzec w takich okolicznościach.
— Będzie pan musiał być ostrożny w postępowaniu z naszymi przyjaciółmi
Turkami. Będą ciekawi powodu waszej obecności w Marmaris, a gdy dowiedzą się o
celu wizyty, mogą mieć obiekcje. Będzie pan musiał działać odpowiednio do sytuacji
panującej w danej chwili.
— Tak jest, milordzie.
— Nie znajdzie pan nic, kapitanie, na ten temat w przeznaczonych dla pana
rozkazach. Musi pan jednak rozumieć, że Rada Ministrów nie życzy sobie
komplikacji z Turkami. A z drugiej strony ćwierć miliona szterlingów byłoby dla
rządu darem losu — dziś czy kiedykolwiek. Pieniądze są bardzo potrzebne, ale
Turków nie należy urazić.
Trzeba przepłynąć obok Scylii nie zawadzając o Charybdę, powiedział sobie
Hornblower.
— Chyba rozumiem, sir.
— Na szczęście jest to mało odwiedzane wybrzeże. Turcy utrzymują w tej
okolicy niewielkie siły, wojskowe lub marynarki wojennej. Nie znaczy to, że
powinien pan próbować załatwić sprawę nie licząc się z nikim i z niczym.
Nie z „Atropos” uzbrojonym w jedenaście pukawek na burtę, pomyślał
Hornblower, ale opanował szyderczy uśmiech. Rozumiał, o co szło Collingwoodowi.
— Oczywiście, milordzie.
— No to w porządku, kapitanie, dziękuję.
Sekretarz stał u boku Collingwooda z plikiem otwartej korespondencji w ręku
i wyraźnie czekał na przerwę w rozmowie, żeby móc się odezwać, a w głębi kręcił się
porucznik flagowy. Obaj natychmiast zaczęli mówić.
— Obiad będzie za pół godziny, milordzie — oznajmił porucznik.
— To są pilne listy, milordzie — oświadczył sekretarz. Hornblower nieco
zażenowany wstał z fotela.
— Może chciałby pan, kapitanie, przejść się po pokładzie rufowym, co? —
spytał Collingwood. — Nasi oficerowie na pewno dotrzymają panu towarzystwa.
Gdy wiceadmirał sugeruje coś kapitanowi i oficerowi flagowemu, nie musi
czekać długo na spełnienie swojej propozycji. Jednakże spacerując tam i z powrotem
po pokładzie rufowym i prowadząc uprzejmą konwersację Hornblower żałował, że
Collingwood był aż tak troskliwy, iż zapewnił mu towarzystwo. Miał bowiem sporo
do przemyślenia.
Rozdział X
Malta; cypel Ricasoli z jednej strony i odwzajemniający salut fortu St Elmo z
drugiej, a między nimi otwierający się widok na Wielki Port, Vallettę, z jego
pałacami na wzgórzach; wszędzie pełno małych stateczków wymalowanych na
wesołe kolory; wieje silny północno-wschodni wiatr. Ten wiatr — zwany gregalem w
instrukcjach żeglarskich — nie dawał na razie Hornblowerowi możności podziwiania
widoków. Na wodach zamkniętych okręt żaglowy idący fordewindem zawsze robi
wrażenie, jakby z uporczywą determinacją starał się utrzymać swoją prędkość
niezależnie od tego, jaką część żagli ma zwiniętą, nawet z gołymi czubami masztów.
Trzeba było wszystko dokładnie zgrać w czasie, żeby wykręcić pod wiatr we
właściwym momencie, wytracić prędkość, sprzątnąć żagle i w odpowiedniej chwili
rzucić kotwicę.
Wyglądało na to, że Hornblower nie znajdzie wolnej chwili podczas ich
kilkugodzinnego pobytu w tym porcie. Może połączyć służbowe wizyty z
przekazaniem osobiście powierzonej mu poczty, zaoszczędzając dzięki temu sporo
czasu, ale ten czas zostanie natychmiast pochłonięty — jak tłuste krowy pożarte we
śnie faraona przez chude — przez sprawy, których sam musi dopilnować; i podobnie
jak chude krowy nie stały się tłuściejsze po zjedzeniu tłustych, on nie będzie mniej
zajęty mimo czasu zaoszczędzonego przez staranne zaplanowanie zajęć. Listy z
Malty dotrą do Anglii w dzień wypłaty kwartalnej lub bardzo blisko tego dnia, więc
może wziąć już zaliczkę na pensję. Nie za wiele, oczywiście — trzeba pamiętać o
Marii i dzieciach — ale dosyć na to, żeby się zaopatrzyć w parę rzeczy będących dla
niego luksusem na tej wyspie, gdzie chleb jest drogi, a rzeczy luksusowe tanie.
Pomarańcze, oliwki i świeże jarzyny — łodzie handlarzy portowych czekają na
pozwolenie podejścia do burty.
McCullum, z myślą o operacjach ratowniczych, jakie miał prowadzić,
domagał się zamówienia potrzebnych mu materiałów. Chciał mieć półcalową linę
długości mili i ćwierć mili wolnotlącego lontu — zwariowane wymagania, zdaniem
Hornblowera, ale McCullum z pewnością lepiej znał się na swojej robocie od niego
— oraz pięćset stóp skórzanego „węża zapalnikowego”, rzecz, o której Hornblower
nigdy nie słyszał. Hornblower podpisał zamówienie, zastanawiając się przez moment,
czy Intendentura marynarki wojennej obciąży kosztami jego i odwrócił się, żeby
usłyszeć, iż wszyscy oficerowie z okrętu chcą oczywiście jechać na ląd i
przedstawiają panu Jonesowi nieodparte powody na poparcie swojej prośby. Gdyby
„Atropos” stanął w ogniu, nie mogliby z większym pośpiechem starać się go opuścić.
A tymczasem pojawiła się jeszcze jedna komplikacja: list od jego ekscelencji
gubernatora. Czy kapitan Hornblower i jeden z jego oficerów zechcą przybyć po
południu na obiad do pałacu? Nie można odmówić, a więc nie ma co tracić czasu na
zastanawianie się nad tą sprawą — jego ekscelencja, jak każdy zwykły śmiertelnik,
był żądny usłyszenia plotek z Anglii i ujrzenia nowej twarzy — nie było też kwestii,
którego oficera powinien zabrać ze sobą. Jego ekscelencja nigdy by mu nie darował
wiedząc, iż członek rodziny królewskiej przebywał na pokładzie „Atropos”, a on nie
miał okazji posadzenia go przy swoim stole.
— Proszę poprosić księcia do mnie — powiedział Hornblower — i doktora.
Doktor będzie konieczny, żeby dokładnie przetłumaczyć księciu, co go czeka;
chłopiec nauczył się sporo angielskiego w czasie miesiąca pobytu na okręcie, ale
słownictwo mesy artyleryjskiej było za ubogie, żeby można się nim posługiwać przy
omawianiu szczegółów etykiety wicekrólewskiej. Przybiegł książę, lekko zdyszany,
obciągając na sobie mundur; Eisenbeiss również sapał ciężko — musiał przebiec całą
długość okrętu i wejść po wąskim trapie.
— Proszę przekazać jego książęcej wysokości — powiedział Hornblower —
że udaje się ze mną na ląd na obiad do gubernatora.
Eisenbeiss zagadał po niemiecku i chłopiec oddał swój mechaniczny lekki
ukłon. Użycie języka niemieckiego wydobyło maniery członka rodziny królewskiej
spod nowej skóry brytyjskiego midszypmena.
— Czy Jaśnie oświecony ma włożyć strój dworski? — spytał Eisenbeiss.
— Nie — odparł Hornblower — swój mundur. A jeśli jeszcze kiedyś zobaczę
go w tak źle wyczyszczonych butach, to zostanie wychłostany.
— Sir… — zaczął Eisenbeiss, ale zabrakło mu słów. Na myśl, że książę
mógłby zostać wychłostany, oniemiał; może na szczęście dla siebie.
— To znaczy, że i ja mam włożyć mój uniform, sir? — upewniał się
Eisenbeiss.
— Obawiam się, doktorze, że nie został pan zaproszony — odpowiedział
Hornblower.
— Ale ja jestem marszałkiem dworu Jaśnie oświeconego, sir — wybuchnął
Eisenbeiss. — Będzie to wizyta ceremonialna i zgodnie z podstawowymi prawami
Seitz-Bunau ja muszę dokonywać wszystkich prezentacji.
Hornblower panował nad sobą.
— A ja reprezentuję jego królewską mość króla Brytanii.
— Jego królewska mość król Brytanii z pewnością nie życzyłby sobie, żeby
jego sprzymierzeńca traktowano bez honorów należnych mu jako członkowi rodziny
królewskiej. Jest moim obowiązkiem, jako sekretarza stanu, złożyć oficjalny protest.
— Tak — burknął Hornblower. Wyciągnął rękę i przygiął głowę księcia do
przodu. — Niech pan lepiej pilnuje, żeby Jaśnie oświecony miał czysto za uszami.
— Sir! Sir! — mówił Eisenbeiss.
— Panie książę, zechce pan być gotów za pół godziny i w odpowiednim
stroju.
Obiad w pałacu przebiegał nieciekawie, czego można się było spodziewać. Na
szczęście Hornblower został powitany przez adiutanta gubernatora i skorzystał z tej
okazji, aby przerzucić na jego barki ciężar trudnej decyzji co do prezentacji — sam
bowiem nie miał pojęcia, czy jego księżęca wysokość powinien być przedstawiony
jego ekscelencji czy na odwrót; trochę ubawił go fakt, że usłyszawszy, kto jest
drugim gościem, małżonka jego ekscelencji odeszła spiesznie na bok; trzeba było
szybko wprowadzić zmiany w planie rozsadzenia gości do obiadu. W rezultacie
Hornblower znalazł się między dwoma nudnymi niewiastami, z których jedna miała
spierzchnięte ręce, a druga wciąż pociągała nosem. Starał się prowadzić uprzejmą
rozmowę i uważał, żeby nie wypić zbyt dużo wina, upijając po łyku ze szklaneczki,
gdy inni opróżniali swoje do dna.
Gubernator wzniósł toast na cześć Jaśnie oświeconego księcia Seitz-Bunau, a
książę bez chwili wahania odwzajemnił się toastem na cześć jego królewskiej mości
króla Wielkiej Brytanii; przypuszczalnie były to pierwsze słowa w języku angielskim,
jakie poznał w ogóle, na długo zanim nauczył się wołać „Przestać wybierać” czy
„Ruszać się, osły morskie!”. Gdy panie przeszły do innego pokoju, Hornblower
wysłuchał uwag jego ekscelencji na temat inwazji, jaka grozi południowym Włochom
ze strony Bonapartego, i szans uchronienia Sycylii przed jego szponami;
odczekawszy trochę po powrocie do salonu poszukał spojrzenia księcia. Książę
uśmiechnął się do niego i podniósł się ze swego miejsca. Dziwnie było patrzeć, jak
przyjmuje ukłony panów i dworskie dygi dam z pewnością siebie nabytą przez
głęboko zakorzeniony nawyk. Jutro chłopiec znajdzie się znowu w mesie
artyleryjskiej — Hornblower zastanawiał się, czy tam potrafi dopominać się o swoje
prawa i upewniać się, że przy nakładaniu mięsa dostaje nie więcej chrząstek, niż
faktycznie na niego przypada.
Gig przeniósł ich lotem strzały spod schodów pałacu gubernatorskiego przez
Wielki Port do burty okrętu i Hornblower wszedł na pokład rufowy, witany
świergotem gwizdków pomocników bosmana. Jeszcze zanim skończył
odsalutowywać, poczuł, że coś jest nie w porządku. Obrzucił spojrzeniem okręt
oświetlony wściekle czerwonym zachodem słońca przyniesionym przez gregal.
Sądząc po zachowaniu się załogi zgromadzonej na dziobie, kłopot dotyczył nie jej.
Trzej nurkowie cejlońscy tkwili swoim zwyczajem przy pachołach, w izolacji od
reszty. Lecz oficerowie na rufie wyglądali podejrzanie niespokojnie; wzrok
Hornblowera przesunął się po twarzach Jonesa i Stilla, dwóch poruczników,
intendenta Carslake'a i Silvera, oficera wachtowego. Jones, jako starszy oficer,
wystąpił z meldunkiem.
— Przepraszam, sir…
— O co chodzi, panie Jones?
— Sir, na pokładzie odbył się pojedynek.
Nikt nie potrafi przewidzieć, jaki nowy ciężar spadnie na barki dowódcy
okrętu. Może to być wybuch zarazy czy wykrycie suchego grzyba w drewnianym
poszyciu okrętu. A z zachowania Jonesa można było wnioskować, że nie tylko odbył
się pojedynek, lecz że także został ktoś w nim ranny.
— Kto się bił? — zapytał Hornblower.
— Doktor i pan McCullum, sir.
Trudno, gdzieś po drodze znajdzie się innego doktora, a w najgorszym razie
mogą się obejść bez doktora.
— Co się stało?
— Pan McCullum ma przestrzelone płuca, sir.
Boże! To zupełnie inna sprawa, rzecz ogromnej wagi. Przestrzelone płuca
oznaczały z całą pewnością zgon, a cóż on pocznie z martwym McCullumem?
Przysłano go aż z Indii. Sprowadzenie kogoś stamtąd na jego miejsce zajmie półtora
roku. Nie wystarczą zwykli śmiertelnicy z doświadczeniem w zakresie ratownictwa
— musi to być ktoś, kto potrafi korzystać z pomocy nurków cejlońskich.
Zrozpaczony Hornblower pomyślał, że nie ma chyba drugiego człowieka tak
prześladowanego przez los jak on. Musiał przełknąć ślinę, żeby móc się odezwać.
— Gdzie on jest teraz?
— Pan McCullum, sir? W szpitalu na lądzie, w rękach chirurga
garnizonowego.
— Czy żyje jeszcze?
Jones rozłożył ręce w beznadziejnym geście.
— Tak, sir. Żył jeszcze pół godziny temu.
— Gdzie doktor?
— Pod pokładem, w swojej koi.
— Idę zobaczyć się z nim. Nie, proszę zaczekać. Poślę po niego, gdy będę
chciał go widzieć.
Pragnął przemyśleć sprawę; potrzebował czasu i spokoju, żeby zdecydować,
co powinien zrobić. Instynkt pchał go do chodzenia po pokładzie; tylko w ten sposób
mógł uwolnić się od wewnętrznego naporu uczuć. A przy okazji rytmiczny ruch
pozwoliłby mu uporządkować myśli. Ale na małym pokładzie stali ciasno stłoczeni
oficerowie — a jego kajuta pod pokładem nie nadawała się oczywiście do tego celu.
W takiej chwili Jones zwrócił się do niego z jeszcze jedną sprawą.
— Pan Turner przybył na pokład, sir.
Pan Turner? Turner? To ten oficer nawigacyjny z doświadczeniem na wodach
tureckich, odkomenderowany specjalnie przez Collingwooda do służby na „Atropos”.
Gdy Jones skończył mówić, nowo przybyły wysunął się spoza jego pleców;
pomarszczony starzec, z listem w ręku, zawierającym przypuszczalnie przyniesione
przez niego rozkazy.
— Witam na pokładzie, panie Turner — powiedział Hornblower, zmuszając
się do serdecznego tonu i zastanawiając się jednocześnie, czy Turner w ogóle będzie
mógł być mu w czymś pomocny.
— Pański sługa, sir — odparł Turner ze staroświecką galanterią.
— Panie Jones, proszę dopilnować, żeby pan Turner miał wygodnie.
— Tak jest, sir.
To była jedyna odpowiedź, jaką mógł dać Jones, niezależnie od tego, jakie
trudności może mieć z wykonaniem rozkazu. Widać jednak było, że chce coś jeszcze
powiedzieć; może zasugerować ulokowanie pana Turnera na miejscu McCulluma.
Hornblower nie mógł znieść myśli, że może paść taka propozycja, podczas gdy on
sam jeszcze nie podjął decyzji. Ta kropla przepełniła kielich, rozdrażniając go do tego
stopnia, że przemówił z arbitralnością kapitana starej szkoły.
— Idźcie na dół, wszyscy. Chcę mieć ten pokład wolny.
Spojrzeli na niego, jakby się przesłyszeli, ale wiedzieli, że nie.
— Proszę pod pokład — powtórzył, a słówko „proszę” wcale nie złagodziło
brutalności jego żądania. — Służbowy, proszę dopilnować, żeby pokład był wolny, a
pan sam niech też nie wchodzi mi w drogę.
Zeszli pod pokład — był to rozkaz dowódcy, który (zgodnie z tym, co mówiła
załoga jego gigu) został z trudem odwiedziony od zamiaru powieszenia tuzina jeńców
francuskich tylko dlatego, że pragnął widoku ich śmiertelnych mąk. Miał więc pokład
rufowy dla siebie i mógł chodzić po nim, od relingu do stermasztu i z powrotem, w
szybko zapadającym zmierzchu. Poruszał się energicznymi krokami, robiąc ostry
zwrot na każdym końcu pokładu. Czuł, że narasta w nim irytacja i niepokój.
Musi podjąć decyzję. Najprostszą rzeczą byłoby złożyć meldunek
Collingwoodowi i czekać na dalsze rozkazy. Lecz ileż to czasu upłynie, zanim jakiś
statek odejdzie z Malty z pocztą do Collingwooda i jak długo trzeba będzie czekać, aż
inny tu wróci ? Pewnie z miesiąc. Żaden przyzwoity dowódca nie trzymałby
„Atropos” bezczynnie na kotwicy w Wielkim Porcie przez miesiąc. Wyobrażał sobie,
co Collingwood pomyślałby o człowieku uchylającym się w taki sposób od
odpowiedzialności. Może wziąć „Atropos” i wyruszyć na poszukiwanie
Collingwooda; ale i to rozwiązanie budziło takie same zastrzeżenia. A ponadto jak
będzie wyglądał w oczach Collingwooda; jeśli zjawi się pod Tulonem, Livorno czy
gdziekolwiek jeszcze, dokąd okoliczności wojenne mogły ściągnąć Collingwooda, w
momencie gdy powinien być dwa tysiące mil stamtąd? Tak więc przynajmniej dwie
pozorne możliwości zredukował do poziomu niemożliwości.
Musi zatem wykonywać otrzymane rozkazy, tak jakby nic się nie stało
McCullumowi. To znaczy, że sam musi zabrać się do przeprowadzenia operacji
ratowniczych, a przecież nie ma o tym pojęcia. Ogarnęła go fala wściekłości, gdy tak
się zastanawiał nad trudnościami i stratami spowodowanymi przez pojedynek. Ten
idiota Eisenbeiss i przewrażliwiony McCullum. Nie powinni byli utrudniać Anglii jej
walki z Bonapartem tylko dla zaspokojenia swoich własnych śmiesznych pretensji.
On sam znosił cierpliwie ciężkie idiotyzmy Eisenbeissa. Czemuż by McCullum nie
miał postępować tak samo? A przynajmniej czemu McCullum nie potrafił lepiej
celować ze swego pistoletu i zabić groteskowego doktora, zamiast dać się zabić? Lecz
takie retoryczne pytania nie mogły mu pomóc w rozwiązaniu jego własnych pilnych
problemów; nie wolno mu dać myślom biec tym torem. Poza tym wraz z dręczącym
poczuciem winy inna okoliczność przyszła mu do głowy. Powinien był się orientować
w animozjach istniejących między ludźmi na jednostce, którą dowodzi. Przypomniał
sobie, jak lekkomyślnie zrzucił na barki Jonesa odpowiedzialność za ulokowanie
McCulluma na małym, zatłoczonym okręcie. W messie oficerskiej doktor i
McCullum zaczęli sobie pewnie działać wzajemnie na nerwy; co do tego nie może
być wątpliwości — a przypuszczalnie na lądzie, przy winie w jakiejś tawernie, ich
wrogość doszła do szczytu i wywołała pojedynek. Powinien był przewidzieć taką
możliwość i zdławić ją w zarodku. Hornblower wymyślał sobie w duchu za to
niedopatrzenie. Czuł w tej chwili gorzką pogardę dla samego siebie. Być może nie
nadaje się na dowódcę okrętu jego królewskiej mości.
Ta myśl nasiliła jeszcze bardziej narastającą w nim złość. Nie mógł tego
wytrzymać. Musi udowodnić przed sobą samym, że tak nie jest albo złamać się przy
próbie. W razie potrzeby musi przeprowadzić operację ratowniczą własnym
wysiłkiem. Musi. M u s i.
I to była decyzja. Wystarczyło ją podjąć, żeby szarpiące nim emocje ucichły,
żeby mógł zacząć myśleć gorączkowo, ale jasno. Musi oczywiście zrobić wszystko
dla zapewnienia powodzenia przedsięwzięcia i nie pominąć niczego, co mogłoby mu
w tym pomóc. McCullum złożył zapotrzebowanie na „skórzany wąż zapalnikowy”; to
była pewna wskazówka, jak należy podchodzić do tego problemu ratowniczego. A
ponadto, o ile mu wiadomo, McCullum, jak dotąd, nie umarł. Może… nie, to prawie
niemożliwe. Nikt jeszcze nie przeżył przestrzelenia płuc. Ale jednak…
— Panie Nash!
— Sir! — odpowiedział młodszy oficer wachtowy, podbiegając z pośpiechem.
— Mój gig! Płynę do szpitala.
Niebo jeszcze nie ściemniało zupełnie, ale woda za burtą była czarna jak
atrament i odbijała światła Valletty długimi, nieregularnymi liniami. Wiosła zgrzytały
rytmicznie w dulkach. Hornblower powstrzymał się od przynaglania marynarzy do
silniejszych pociągnięć. Nie byliby w stanie w żadnym wypadku wiosłować na tyle
szybko, by zaspokoić palącą go potrzebę natychmiastowego działania.
Oficerowie garnizonowi siedzieli jeszcze w mesie przy winie; na żądanie
Hornblowera sierżant mesowy wszedł do środka i sprowadził chirurga. Był to
człowiek dość młody i na szczęście jeszcze trzeźwy. Stał z twarzą oświetloną świecą i
uważnie słuchał pytań Hornblowera.
— Kula trafiła go w prawą pachę — odpowiedział. — Można się było tego
spodziewać, ponieważ stał z podniesioną ręką ramieniem zwrócony do przeciwnika.
Ranę otrzymał właściwie w tylny brzeg pachy, innymi słowy w stronę pleców, na
poziomie piątego żebra.
Hornblower wiedział, że serce jest właśnie na poziomie piątego żebra, toteż
słowa chirurga zabrzmiały w jego uszach złowieszczo.
— Kula nie przeszła chyba na wylot? — zapytał.
— Nie — odparł chirurg. — Kula z pistoletu, jeśli napotka kość, bardzo
rzadko przechodzi przez ciało, nawet wystrzelona z odległości dwunastu kroków.
Zawiera ona tylko jedną drachmę prochu. Oczywiście, kula tkwi tam jeszcze,
przypuszczalnie w jamie piersiowej.
— A więc jest małe prawdopodobieństwo, że przeżyje?
— Bardzo małe, sir. Jestem zaskoczony, że dotąd żyje. Haemoptysis — to
znaczy plucie krwią, sir — jest minimalne. Większość pacjentów z ranami klatki
piersiowej umiera z powodu krwawienia wewnętrznego w ciągu godziny, dwóch, ale
w tym wypadku płuca są właściwie nietknięte. Jest duży siniak pod prawą scapula —
to znaczy pod łopatką — wskazujący, że tam kula zakończyła swą drogę.
— Blisko serca?
— Blisko serca, sir. Ale musiała chyba, rzecz naprawdę zadziwiająca, nie
naruszyć żadnego z większych naczyń w tej okolicy, bo w przeciwnym razie pacjent
zmarłby po kilku sekundach.
— A więc dlaczego pan sądzi, że nie będzie żyć?
Doktor potrząsnął głową.
— Gdy już powstał otwór w jamie piersiowej, sir, szansę są małe, a z kulą
tkwiącą tam jeszcze, prawie żadne. Na pewno pociągnęła za sobą szczątki odzieży.
Możemy się spodziewać gangreny wewnętrznej, ogólnego nagromadzenia się
szkodliwych humorów i ewentualnie zgonu w ciągu paru dni.
— Nie mógłby pan poszukać kuli?
— W ściance klatki piersiowej? Mój drogi panie!
— Cóż więc pan przedsięwziął?
— Zabandażowałem ranę w miejscu, gdzie weszła kula, żeby zatrzymać
krwawienie w tej okolicy. Założyłem opaski na klatkę piersiową, aby poszarpane
końce złamanych żeber nie uszkadzały dalej płuc. Upuściłem dwie uncje krwi z lewej
żyły odłokciowej i podałem opiat.
— Opiat? A więc chory jest teraz w stanie zamroczenia?
— Z całą pewnością, sir.
Hornblower czul się niewiele mądrzejszy, niż gdy Jones powiedział mu o
pojedynku.
— Mówi pan, że może pożyć kilka dni. Ile?
— Nie znam ogólnego stanu pacjenta, sir. Ale jest to silny mężczyzna w
kwiecie wieku. Może pożyć tydzień. A nawet dłużej. Z drugiej strony przy złym
obrocie rzeczy zgon może nastąpić już jutro.
— Jeśli jednak potrwa to kilka dni? Czy w tym czasie zachowa przytomność?
— Bardzo możliwe. Gdy zacznie ją tracić, będzie to oznaką zbliżającego się
końca. Wówczas możemy oczekiwać gorączki, niepokoju, delirium i zgonu.
A więc możliwe, że przez kilka dni będzie przytomny. I jest też bardzo nikła,
słabiutka szansa, że McCullum pozostanie w ogóle przy życiu.
— Przypuśćmy, że zabiorę go z sobą na morze? Czy pomoże mu to? Czy
zaszkodzi?
— Musiałby pan zapewnić, że będzie leżał nieruchomo, ze względu na
strzaskane żebra. Ale na morzu mógłby nawet pożyć dłużej. Na tej wyspie panuje
śródziemnomorska malaria. A ponadto niewysoka gorączka endemiczna. W moim
szpitalu pełno takich przypadków.
To była informacja naprawdę pomagająca w podjęciu decyzji.
— Dziękuję, doktorze — powiedział Hornblower i zdecydował się. Potem
wystarczyło kilka minut na załatwienie sprawy z chirurgiem i odpłynięcie. Gig
poniósł go z powrotem przez ciemność, po czarnej wodzie, w kierunku słabego
światła kotwicznego „Atropos”.
— Proszę wezwać natychmiast doktora do mojej kabiny — rzekł Hornblower
w odpowiedzi na pozdrowienie oficera wachtowego.
Eisenbeiss wszedł ociągając się. W jego zachowaniu przejawiały się
równocześnie lęk i pyszałkowatość. Przygotował się na obronę przed burzą, jaka —
był pewien — musiała spaść na niego. Nie spodziewał się natomiast, że zostanie
przyjęty w zupełnie inny sposób. Podszedł do stolika, za którym siedział Hornblower,
i stał ponuro, wytrzymując spojrzenie Hornblowera z miną bezczelnego winowajcy,
który właśnie odebrał życie innemu człowiekowi.
— Pan McCullum — zaczął Hornblower (na grubych wargach doktora
pojawił się szyderczy wyraz) — zostanie przysłany na pokład dziś wieczorem.
Jeszcze żyje.
— Tu, na pokład? — powtórzył doktor; to niespodziewane oświadczenie
wywołało zmianę w jego zachowaniu.
— Niech się pan do mnie zwraca przez „sir”. Tak, przysyłają mi go tu ze
szpitala. Rozkazuję panu dokonać wszelkich niezbędnych przygotowań na jego
przyjęcie.
Doktor zareagował niezrozumiałym bełkotem w języku niemieckim, ale nie
ulegało wątpliwości, że daje gwałtowny wyraz swojemu zdumieniu.
— Ma pan odpowiadać mi „tak jest, sir” — rzucił ostro Hornblower.
Dławione uczucia i napięcie sprawiły, że omal nie zadrżał siedząc przy stole. Zacisnął
pięść, ale powstrzymał się od uderzenia nią w stół. Intensywność jego uczuć musiała
mieć działanie telepatyczne.
— Tak jest, sir — powiedział doktor z wewnętrznym oporem.
— Doktorze, życie pana McCulluma jest niesłychanie cenne. Dużo bardziej
niż pańskie.
Doktor na to tylko coś wymamrotał.
— Pańskim obowiązkiem jest utrzymać go przy życiu.
Hornblower rozprostował zaciśniętą pięść i mógł już teraz powoli wyłuszczyć
sprawę. Wymieniał żądania, jedno po drugim, akcentując je powolnym stukaniem
chudego wskazującego palca w stół.
— Ma pan zrobić dla niego wszystko, co w pańskiej mocy. Jeśli jest coś
specjalnego, czego mógłby pan potrzebować do tego celu, proszę mi powiedzieć, a ja
postaram się, żeby pan to otrzymał. Musi pan utrzymać go przy życiu albo, jeśli
okaże się to niemożliwe, przedłużać je, ile się da. Zalecam panu przygotowanie mu
miejsca szpitalnego za karonadą nr 6, po prawej burcie, gdzie najmniej będzie
odczuwał ruchy okrętu i gdzie będzie można zainstalować dla niego osłonę przed
wpływami atmosferycznymi. Proszę zwrócić się o to do pana Jonesa. Świnie można
zabrać stamtąd na przód okrętu, gdzie nie będą mu przeszkadzać.
Pauza i spojrzenie Hornblowera wyciągnęły z ust doktora „tak jest, sir” jak
korek z butelki i Hornblower mógł mówić dalej.
— Odpływamy jutro o świcie — ciągnął — pan McCullum ma dopłynąć z
nami żywy do naszego miejsca przeznaczenia i ma żyć jeszcze długo potem,
dostatecznie długo, żeby mógł wykonać zadanie, dla którego ściągnięto go z Indii.
Czy to zupełnie jasne dla pana?
— Tak, sir — odparł doktor, chociaż zaintrygowanie w wyrazie jego twarzy
świadczyło, że w rozkazach jest coś, czego on sobie nie potrafi wytłumaczyć.
— Niech pan lepiej stara się utrzymać go przy życiu — dodał Hornblower. —
Niech pan bardzo się stara. Jeśli umrze, mogę pana sądzić za morderstwo na
podstawie zwyczajowego prawa Anglii. Niech pan tak na mnie nie patrzy. Mówię
prawdę. Prawo zwyczajowe nic nie mówi o pojedynkach. Mogę pana powiesić,
doktorze.
Doktor zbladł nieco, a jego wielkie dłonie usiłowały wyrazić to, czego nie
mógł sparaliżowany język.
— Ale zwykłe powieszenie to byłoby za mało dla pana, doktorze — mówił
dalej Hornblower. — Mogę zrobić coś lepszego i uczynię to. Ma pan tłuste, mięsiste
plecy. Węźlasta lina będzie się dobrze w nie wcinać. Widywał pan chłostanych
marynarzy — w ubiegłym tygodniu widział pan dwóch. Słyszał pan ich krzyki. I pan
będzie tak krzyczał na gretingach. To panu obiecuję.
— Nie! — jęknął doktor — pan nie może…
— Ma pan zwracać się do mnie przez „sir” i niech mi się pan nie sprzeciwia.
Słyszał pan moją obietnicę? Spełnię ją. Mogę to uczynić i uczynię.
Na okręcie przebywającym daleko od władzy zwierzchniej nie ma rzeczy,
której dowódca nie mógłby zrobić, i doktor wiedział o tym. Mając przed sobą groźną
twarz i to bezlitosne spojrzenie utkwione w jego oczach, doktor nie mógł wątpić w
taką możliwość. Hornblower starał się utrzymać kamienny wyraz oblicza i nie
zwracać uwagi na myśli usiłujące dojść do głosu w jego mózgu. Mógłby mieć
ogromne kłopoty, gdyby się w Admiralicji dowiedziano, że kazał wychłostać doktora
z patentem oficerskim, ale przecież Admiralicja może w ogóle nie usłyszeć o
incydencie, który miał miejsce w dalekim Lewancie. Zachodziła też inna wątpliwość
— gdy McCullum umrze, w gruncie rzeczy sam nie wierzył, by potrafił skazać na
tortury istotę ludzką praktycznie bez żadnego celu. Jak długo jednak Eisenbeiss nie
domyśla się tego, sprawa nie ma znaczenia.
— Czy teraz wszystko jasne dla pana, doktorze?
— Tak, sir.
— A więc rozkazuję panu zabrać się od razu do poczynienia odpowiednich
przygotowań.
Hornblower był naprawdę bardzo zaskoczony widząc, że Eisenbeiss jeszcze
się waha. Miał już przemówić o wiele ostrzej, przerywając gorączkową gestykulację
dużych dłoni, gdy Eisenbeiss odezwał się znowu.
— Czy pan nie zapomina o czymś, sir?
— O czymże to miałbym zapomnieć? — spytał Hornblower, grając na zwłokę,
zamiast zwyczajnie odmówić słuchania jakichkolwiek argumentów — najlepszy
dowód, że był nieco zbity z pantałyku uporem Eisenbeissa.
— Pan McCullum i ja… my jesteśmy wrogami — oświadczył Eisenbeiss.
Hornblower rzeczywiście o tym zapomniał. Tak był pochłonięty
manipulowaniem ludźmi jak pionkami na szachownicy, że przeoczył ten istotny
czynnik. Ale nie musi się do tego przyznawać.
— I cóż z tego? — spytał chłodno, mając nadzieję, że nie widać zbytnio po
nim zmieszania.
— Strzelałem do niego — powiedział Eisenbeiss. Ilustrował te słowa żywymi
gestami swej wielkiej prawej dłoni, która trzymała wtedy pistolet, dzięki czemu
Hornblower mógł sobie uzmysłowić, jak wyglądał pojedynek. — Co on powie, jak
zacznę go leczyć?
— Kto rzucił wyzwanie? — pytał Hornblower, dalej grając na zwłokę.
— On mnie wyzwał — odparł Eisenbeiss. — Powiedział… powiedział, że nie
jestem żadnym baronem, a ja na to, że on nie jest wcale dżentelmenem. „Zabiję pana
za to”, powiedział, i potem stoczyliśmy pojedynek.
Słowa wypowiedziane przez Eisenbeissa musiały oczywiście wywołać
wściekłość McCulluma.
— A pan jest przekonany, że jest pan baronem? — Hornblower zadał to
pytanie zarówno z ciekawości, jak i po to, żeby zyskać na czasie i móc zebrać myśli.
Baron wyprostował się na tyle, na ile pozwoliły belki pokładowe nad jego głową.
— Wiem, że jestem, sir. Mój patent szlachecki został osobiście podpisany
przez jego książęcą wysokość.
— Kiedy to zrobił?
— Gdy tylko… gdy tylko znaleźliśmy się sami. Jedynie księciu i mnie udało
się przekroczyć granicę po wtargnięciu Bonapartego do Seitz-Bunau. Wszyscy inni
poszli na służbę do tyrana. Nie wypadało, aby księciem opiekował się człowiek z
gminu. Wyłącznie osoba pochodzenia szlacheckiego może przygotowywać go do łoża
i podawać posiłki. Musiał mieć marszałka dworu, który by pilnował ceremoniału,
oraz sekretarza stanu do prowadzenia polityki zagranicznej. Toteż jego książęca
wysokość nobilitował mnie — dlatego mam tytuł barona — i nadał mi wysoki urząd
państwowy.
— Za pańską radą?
— Byłem jedynym doradcą, jaki mu pozostał.
To co mówił Eisenbeiss było wielce ciekawe i tak właśnie Hornblower rzecz
sobie wyobrażał, ale nie o to mu chodziło. Był już gotów zająć się właściwą sprawą.
— W czasie pojedynku — zapytał — wymieniliście strzały ?
— Jego kula przeleciała mi za uchem — odpowiedział Eisenbeiss.
— A zatem honor obu stron został usatysfakcjonowany — stwierdził
Hornblower, bardziej do siebie niż do doktora.
Od strony technicznej wszystko było w absolutnym porządku. Wymiana
strzałów, a do tego jeszcze przelana krew, kończyła wszelkie sprawy honorowe.
Przeciwnicy mogli spotykać się dalej na gruncie towarzyskim, jak gdyby nic między
nimi nie zaszło. Lecz spotkanie się w sytuacji zależności, jako doktor i pacjent, mogło
wyglądać inaczej. Skoro już ta trudność zaistniała, musi się z nią uporać.
— Dobrze się stało, że mi pan o tym przypomniał, doktorze — zauważył
Hornblower, zachowując resztki sędziowskiego spokoju, na jaki zdołał się zdobyć. —
Zapamiętam to sobie.
Eisenbeiss popatrzył na niego, niezupełnie rozumiejąc, a Hornblower znowu
przybrał kamienny wyraz twarzy.
— Ale to nie ma bynajmniej wpływu na to, co panu obiecałem. Co do tego
może pan być pewny — dodał. — Moje rozkazy wciąż pozostają w mocy. Dalej…
zostają… w mocy.
Upłynęło kilka sekund, zanim padła niechętna odpowiedź :
— Tak jest, sir.
— Wychodząc zechce pan powiedzieć, żeby posłano po pana Turnera,
nowego oficera nawigacyjnego?
— Tak jest, sir.
W ten sposób zademonstrował subtelną różnicę między rozkazem a prośbą —
niemniej jednak i rozkaz, i prośba musiały być spełnione.
— A więc, panie Turner — zaczął Hornblower, gdy Turner wszedł do kajuty
— celem naszej podróży jest zatoka Marmaris. Wypływamy jutro o świcie. Chcę
wiedzieć, jakich wiatrów możemy się spodziewać o tej porze roku. Chciałbym
przybyć tam jak najszybciej. Ważna jest każda godzina… powiedziałbym nawet:
każda minuta.
Czas był dlatego tak ważny, że należało wyzyskać jak się da najlepiej ostatnie
godziny życia umierającego człowieka.
Rozdział XI
Oto błękitne wody, na których tworzyła się historia, gdzie decydowała się
przyszłość cywilizacji nie raz jeden i nie dwa. Tu Grecy walczyli przeciwko Persom,
Ateńczycy przeciwko Spartanom, krzyżowcy przeciwko Saracenom, a rycerze
maltańscy przeciwko Turkom. Morze pruły tu bizantyńskie pentekontery i karraki z
Pizy. Wielkie miasta pławiły się w nieopisanym bogactwie. Tuż za widnokręgiem na
lewym trawersie leżała wyspa Rodos, gdzie stosunkowo małe miasto zbudowało
jeden z siedmiu cudów świata, tak że dwa tysiące lat później przymiotnik „kolosalny”
był częścią słownictwa ludzi, których przodkowie nosili skóry i malowali się urzetem
w okresie, kiedy Rodyjczycy rozprawiali o istocie Nieskończoności. Obecnie sytuacja
odwróciła się. Oto nadpływał „Atropos”, wiedziony sekstantem i kompasem, gnany
wiatrem okiełznanym przez jego dobrze zaprojektowane żagle, uzbrojony w działa
dalekostrzelne i karonady — krótko mówiąc, triumf nowoczesności — przybywający
z najzamożniejszej strony świata w okolice, gdzie złe rządy i choroby, anarchia i
wojna pozostawiły pustynie na miejscu urodzajnych pól, wsie na miejscu miast i
rudery na miejscu pałaców. Nie było jednak czasu na tak głębokie rozważania
filozoficzne. Kończył się przesypywać piasek w klepsydrze obok kompasu i zbliżał
się moment, w którym należało zmienić kurs.
— Panie Turner!
— Sir!
— Zmieniamy kurs po wywołaniu wachty.
— Tak jest, sir.
— Doktorze!
— Sir!
— Proszę być w pogotowiu do zmiany kursu.
— Tak jest, sir.
Koja inwalidzka McCulluma ustawiona została w poprzek okrętu między
karonadami nr 6 i 7 po prawej burcie; zwykła talia umocowana w głowach
umożliwiała zmianę poziomu ustawienia koi w razie zmiany kursu, tak aby pacjent
leżał możliwie poziomo niezależnie od kierunku przechyłu okrętu. Obowiązkiem
doktora było pilnowanie tych zmian.
Wywoływano wachtę.
— Bardzo dobrze, panie Turner.
— Kliwerszoty! Załoga do brasów!
Mimo swego wieku Turner był sprawnym żeglarzem. Do tego czasu
Hornblower zdążył się o tym przekonać. Stał w pobliżu i obserwował, jak Turner
ustawiał okręt do wiatru. Salutując podszedł do Turnera Still, żeby przejąć wachtę.
— Na tym halsie powinniśmy zaoczyć Siedem Przylądków, sir — powiedział
Turner podchodząc do Hornblowera.
— Tak przypuszczam — odparł Hornblower.
Pocieszający był fakt, że podróż z Malty przeszła szybko. Przez jedną noc
stali uwięzieni ciszą na południe od Krety, ale rano wiatr zaczął wiać znowu z
kierunku zachodniego. Nie poczuli nawet tchnienia lewantera — przypuszczalnie
zrównanie dnia z nocą było jeszcze zbyt daleko na to — i co dzień robili co najmniej
po sto mil. A McCullum wciąż żył.
Hornblower przeszedł do niego na przód okrętu; Eisenbeiss pochylał się nad
chorym, z palcami na pulsie, a po ustaniu zamieszania związanego z wykonywaniem
zwrotu trzej nurkowie cejlońscy wrócili i przykucnęli wokół nóg koi z oczyma
wlepionymi w swego pana. Hornblower pomyślał, że gdyby on sam był chory, widok
tych trzech par melancholijnych oczu wpatrzonych w jego twarz działałaby na niego
przygnębiająco, ale widocznie McCullumowi to nie przeszkadzało.
— Wszystko dobrze, panie McCullum? — spytał Hornblower.
— Nie… całkiem tak dobrze, jak bym chciał.
Przykro było patrzeć, z jaką powolnością i trudem głowa obracała się na
poduszce. Gęsta broda zarastająca twarz McCulluma nie mogła ukryć faktu, że ma on
bardziej zapadnięte policzki i więcej gorączki w oczach niż ubiegłego dnia.
Pogorszenie było wyraźnie widoczne; w dniu, kiedy odpływali, McCullum wyglądał
najwyżej na lekko rannego, a następnego dnia jeszcze lepiej — protestował
przeciwko pozostawaniu w koi — lecz tej nocy stan jego pogorszył się. Od tej pory
pacjent niknął w oczach, zgodnie z ponurą przepowiednią chirurga garnizonowego i
Eisenbeissa.
Oczywiście trzymanie go w koi nie było jedyną rzeczą, przeciwko której
McCullum protestował. Wściekał się, na ile pozwalał na to stan zamroczenia, w jakim
się znajdował, gdy ocknąwszy się spod działania narkotyków stwierdził, że leczy go
człowiek, który go postrzelił. Chciał przemóc swą słabość i krępujące go bandaże.
Potrzeba było osobistej interwencji Hornblowera — na szczęście „Atropos” wyszedł
już z portu, gdy McCullum odzyskiwał świadomość — aby go uspokoić.
„Kontynuować sprawę honorową po wymianie strzałów to rzecz godna szubrawca —
powiedział Hornblower i dodał: — leczy pana doktor, a nie baron”, a zakończył
decydującym argumentem: „Człowieku, niechże pan nie będzie idiotą. W obrębie
pięćdziesięciu mil nie ma innego chirurga. Chce pan umrzeć?” Tak więc McCullum
ustąpił i poddał swe storturowane ciało zabiegom Eisenbeissa, być może czerpiąc
pewną pociechę ze służebnych posług, jakie musiał spełniać przy nim Eisenbeiss.
Ale teraz cały duch uleciał z McCulluma; był on ciężko chorym człowiekiem.
Zamknął oczy, gdy Eisenbeiss położył mu dłoń na czole. Blade wargi mamrotały coś,
lecz pochyliwszy się Hornblower zdołał jedynie pochwycić oderwane urywki zdań.
Było tam coś o „zapalnikach pod wodą”. A więc McCullum myślał o czekającej ich
operacji ratowniczej. Hornblower podniósł wzrok do góry i napotkał pełne
głębokiego niepokoju spojrzenie Eisenbeissa. Doktor ledwie dostrzegalnie pokiwał
głową. Był przekonany, że McCullum umrze.
— To boli… boli — jęknął cicho McCullum.
Poruszył się niespokojnie, więc duże, mocne ręce Eisenbeissa, ułożyły go w
wygodniejszej pozycji, na lewym boku. Hornblower zauważył, że Eisenbeiss położył
jedną dłoń, jakby badając, na prawej łopatce McCulluma i przesunął ją następnie w
dół, w kierunku krótszych żeber, a McCullum znowu wydał cichy jęk. Ponury wyraz
twarzy Eisenbeissa nie zmienił się.
To było straszne. Straszną rzeczą było patrzeć, jak umiera tak wspaniale
skonstruowany twór natury. A nie mniej okropny był fakt, że Hornblower zdawał
sobie sprawę, iż jego głębokie współczucie wiąże się z niepokojem o samego siebie.
Nie potrafił sobie wyobrazić, jak przeprowadzi operację ratowniczą po zgonie
McCulluma czy nawet z McCullumem żywym, lecz tak bezużytecznym jak teraz.
Wróci z pustymi rękami, wystawiając się na gniew i pogardę Collingwooda. Cóż za
korzyść ze wszystkich jego wysiłków? W Hornblowerze nagle wezbrała złość na
myśl o zwyczaju pojedynkowania się, który zabierał życie cennego człowieka,
narażając jednocześnie reputację zawodową jego samego. Kłębiły się w nim
sprzeczne uczucia.
— Ląd! Widzę ląd! Ląd z prawej strony dziobu!
To dźwięczne wołanie nadbiegło z salingu fokmasztu. Każdy, kto je usłyszał,
musiał poczuć podniecenie. McCullum otworzył oczy i chciał znowu obrócić głowę,
ale pochylony nad nim Eisenbeiss zaczął go uspakajać. Miejsce Hornblowera było na
rufie, toteż odwrócił się od koi i odszedł, starając się nie robić wrażenia, że bardzo się
śpieszy. Był już tam Turner, sprowadzony okrzykiem marynarza na oku, chociaż nie
miał służby na pokładzie, a przy burcie zawietrznej gromadzili się szybko pozostali
oficerowie.
— Ładne zaoczenie lądu, sir — zauważył Turner.
— Godzinę wcześniej, niżbym przypuszczał — odparł Hornblower.
— Tu prąd skierowuje się ku północy, przy stałych wiatrach z zachodu, sir —
ciągnął Turner. — Niedługo po lewej burcie wyłoni się zza horyzontu Atairo na
Rodos, i wtedy określimy pozycję z przecięcia się namiarów.
— Tak — mruknął Hornblower. Powiedział to oschłym tonem, ale tylko
mgliście zdawał sobie sprawę z przyczyny takiego zachowania; odczuwał niepewność
mając na pokładzie oficera nawigacyjnego, który lepiej od niego znał warunki
lokalne, mimo że oficer ten został mu przydzielony właśnie po to, aby go uwolnić od
niepewności.
„Atropos” dzielnie torował sobie drogę przez krótkie, lecz strome fale,
nadbiegające od dziobu i atakujące go z lewej burty. Sunął lekko, z dokładnie taką
liczbą postawionych żagli, jaką należało postawić przy tym wietrze. Turner wsunął
lornetkę do kieszeni i przeszedł ku przodowi okrętu, żeby wejść na grotwanty, a
Hornblower stanął przy burcie nawietrznej. Wiatr owiewał mu opalone policzki.
Turner wrócił na rufę z uśmiechem wyrażającym zadowolenie z siebie.
— To Siedem Przylądków, sir — powiedział. — Dwa rumby w prawo od
dziobu.
— Mówi pan, że kierunek prądu jest tu północny? — zapytał Hornblower.
— Tak, sir.
Hornblower podszedł do kompasu i spojrzał na jego wskazanie, a potem w
górę, na trym żagli. Prąd o kierunku północnym jest dla nich korzystny, a wiatr wieje
z południowego zachodu, ale nie ma sensu wysuwać się bez potrzeby daleko pod
brzeg zawietrzny.
— Panie Still, proszę ustawić okręt trochę bliżej do wiatru. Brasować ostro na
wiatr.
Nie chciał być zmuszonym do halsowania w końcu podróży i przygotowywał
sobie rezerwę na ewentualną zmianę kierunku prądu koło przylądka Kum.
Nadszedł doktor i zasalutował, żeby zwrócić na siebie uwagę.
— Co jest, doktorze? — spytał Hornblower.
Marynarze ciągnęli za hals grotmarsla.
— Czy mogę z panem mówić, sir?
Robił to właśnie, i to w bardzo nieodpowiednim momencie. Ale chodziło mu
oczywiście o możność pomówienia z Hornblowerem na osobności, a nie tu, wśród
załogi krzątającej się po pokładzie.
— W sprawie pacjenta, sir — dodał Eisenbeiss. — Myślę, że to bardzo ważne.
— No dobrze — zgodził się Hornblower, powstrzymując się, żeby nie zakląć.
Poszedł przodem do swojej kajuty i siadł twarzą do doktora. — No więc? Cóż ma pan
do powiedzenia?
Eisenbeiss był wyraźnie zdenerwowany.
— Stworzyłem pewną teorię, sir.
Jak zwykle nie udało mu się wymówić prawidłowo „th”; samo zaś słowo było
tak niespodziewane, a jego wymowa tak dziwna, że Hornblower musiał się przez
moment zastanawiać, zanim się domyślił, co powiedział Eisenbeiss.
— I cóż to za teoria?
— Na temat położenia kuli, sir — odparł Eisenbeiss; on też potrzebował
chwili, żeby to słowo w wymowie angielskiej dotarło do jego mózgu.
— Chirurg garnizonowy na Malcie mówił mi, że utkwiła w jamie piersiowej.
Czy pan wie coś więcej na ten temat?
Wyrażenie „jama piersiowa” wydawało mu się dziwne, ale użył go chirurg
garnizonowy. Przywodziło na myśl puste miejsce i zupełnie tu nie pasowało. Płuca,
serce i duże naczynia krwionośne musiały przecież całkowicie wypełniać tę jamę.
— Moim zdaniem może jej tam wcale nie być, sir — powiedział Eisenbeiss,
zebrawszy się na odwagę.
— Tak pan sądzi? — Jeśli to prawda, to wiadomość ta może być ogromnie
ważna. — Więc czemu pacjent jest taki chory?
Eisenbeiss, raz zacząwszy, stał się znowu wymowny. Sypał wyjaśnieniami,
pomagając sobie gestami rąk. Ale Hornblowerowi trudno było nadążyć za tokiem
jego słów. W tej wielce specjalistycznej sprawie Eisenbeiss bardziej niż zwykle
myślał w swoim ojczystym języku, a tu miał to wszystko wyrazić w obcej mowie
fachowymi terminami nie znanymi mu, a tym bardziej Hornblowerowi, który
desperacko uczepił się jednego niezdarnie sformułowanego zdania.
— Sądzi pan, że kula, zgruchotawszy żebra, mogła się odbić od nich? —
zapytał. W ostatniej chwili, zamiast słowa „odbić”, powiedział „pójść rykoszetem” w
nadziei, że tak będzie jaśniej.
— Tak, sir. To często się zdarza.
— I jak pan myśli, dokąd doszła?
Eisenbeiss spróbował sięgnąć lewą ręką pod prawą pachę; był zbyt otyły, aby
móc wyciągnąć rękę tak daleko, żeby pokazać, o co mu chodzi.
— Pod scapula, sir… pod… pod łopatkę.
— Widzę ląd! Ląd na dziobie z lewej!
Okrzyk ten dobiegł do Hornblowera z góry przez świetlik. Musieli zaoczyć
Rodos. Wchodzą właśnie w Przesmyk Rodoski, a on rozmawia sobie pod pokładem o
żebrach i łopatkach. Jednakże obie sprawy są równie ważne.
— Mogę zostać tu jeszcze tylko chwilkę, doktorze. Niech mi pan powie,
czemu pan uważa, że tak właśnie jest w tym wypadku?
Eisenbeiss znowu zaczął swoje wyjaśnienia. Mówił o gorączce pacjenta i o
jego stosunkowo dobrym samopoczuciu następnego ranka po otrzymaniu rany oraz o
nikłym krwiopluciu. Gadał w najlepsze, gdy rozległo się stukanie do drzwi.
— Wejść — rzekł Hornblower.
Wszedł Jaśnie oświecony książę Seitz-Bunau z przemową, którą musiał sobie
starannie przygotować po drodze.
— Wyrazy szacunku od pana Stilla, sir — oznajmił. — Widać ląd na dziobie z
lewej burty.
— Doskonale, panie książę. Dziękuję.
Szkoda, że nie ma w tej chwili czasu powiedzieć chłopcu komplementu na
temat szybkiego przyswajania sobie języka angielskiego. Odwrócił się do
Eisenbeissa.
— Więc ja uważam, że kula przeszła po plecach, sir. Skóra jest… jest twarda,
sir, a żebra są… są elastyczne.
— Tak? — Hornblower słyszał już przedtem o kulach wędrujących po ciele.
— A pacjent jest bardzo umięśniony. Bardzo.
— I pan myśli, że kula uwięzła w mięśniach pleców?
— Tak. Głęboko przed żebrami. Pod dolnym końcem scapula, sir.
— A gorączka? Choroba?
Można to było, według Eisenbeissa, zalewającego Hornblowera potokiem
wyjaśnień, przypisać obecności ciała obcego głęboko w tkankach, zwłaszcza iż — co
było rzeczą prawdopodobną — wciągnęło ono ze sobą szczątki odzieży. Wszystko to
wydawało się dosyć możliwe do przyjęcia.
— I chce pan powiedzieć, że skoro kula jest tam, a nie wewnątrz klatki
piersiowej, mógłby pan ją wyjąć?
— Tak, sir.
Swoim zachowaniem Eisenbeiss potwierdził, iż wie, że mówiąc te słowa,
bierze na siebie określone zobowiązanie.
— Uważa pan, że potrafi pan to zrobić? To znaczy przy użyciu noża?
Ledwie skończył wypowiadać drugie pytanie, Hornblower uświadomił sobie,
że popełnił niezręczność, zadając dwa pytania naraz komuś, kto ma dosyć trudności z
odpowiedzią na jedno. Eisenbeiss musiał długo się zastanawiać nad sformułowaniem
odpowiedzi.
— Tak, przy użyciu noża — odparł w końcu. — Oznacza to trudną operację.
Nie wiem, czy zdołam ją przeprowadzić.
— Ale ma pan nadzieję, że tak?
— Mam nadzieję.
— I myśli pan, że się to panu uda?
— Nie myślę. Mam nadzieję.
— A jeśli się nie uda?
— To on umrze.
— Ale pan uważa, że umrze tak czy tak, jeśli nie podejmie pan operacji?
W tym sęk. Eisenbeiss dwukrotnie otwierał i zamykał usta, zanim
odpowiedział.
— Tak.
Gdy Hornblower siedział, badając wzrokiem wyraz twarzy Eisenbeissa, przez
świetlik dobiegło nowe wołanie, ledwo słyszalne, z ławy wantowej grotmasztu na
burcie nawietrznej.
— Nie ma dna! Sonda nie sięga dna!
Turner i Still bardzo słusznie nakazali sondowanie; jak można było
oczekiwać, wciąż byli na głębszej wodzie, niż sięgała sonda. Hornblower wrócił
myślami od sytuacji okrętu do decyzji w sprawie McCulluma. Ten ostatni mógłby się
ewentualnie domagać, aby porozumiano się z nim w tej sprawie, lecz to jego prawo
było tylko pozorne. Jego życie należało do kraju. Marynarza nie pyta się o zgodę,
posyłając go w ciężki bój.
— A więc taka jest pańska opinia, doktorze. Jeśli operacja się nie uda, będzie
to jedynie oznaczało skrócenie życia pacjenta o kilka godzin?
— Kilka godzin. Kilka dni.
Kilka dni mogło wystarczyć na operację ratowniczą, lecz będąc w tak złym
stanie jak teraz McCullum będzie niezdatny do niczego w ciągu tych kilku dni. Z
drugiej strony nie było wiadomo w tej chwili, czy bez operowania mógłby
wyzdrowieć po tych paru dniach, czy nie.
— Jakie są trudności związane z operacją? — zapytał Hornblower.
— Mięśnie leżą kilkoma warstwami — wyjaśnił Eisenbeiss. — Infraspinatus.
Subscapularis, wiele innych. W każdym wypadku ich… ich włókna biegną w innym
kierunku. Z tego powodu trudno pracować szybko, nie robiąc przy tym dużo szkody.
Jest też tętnica duża, podłopatkowa. Pacjent już jest słaby i niezdolny do
przetrzymania większego wstrząsu.
— Ma pan wszystko, czego potrzeba, do tej operacji, gdyby ją pan
przeprowadzał?
Eisenbeiss skulił swoje tęgie ramiona.
— Dwaj asystenci — wy ich nazywacie łapiduchami, sir — mają
doświadczenie. Obaj służyli na okrętach, które były w boju. Mam potrzebne
instrumenty. Ale chciałbym…
Eisenbeiss wyraźnie chciał czegoś, co jego zdaniem było trudne do uzyskania.
— Czego?
— Chciałbym, żeby okręt stanął nieruchomo. Na kotwicy. I dobrego
oświetlenia.
To przeważyło szalę decyzji.
— Przed zapadnięciem nocy — oświadczył Hornblower — okręt stanie na
kotwicy w otoczonym lądem porcie. Może pan czynić przygotowania do operacji.
— Tak, sir. — Znowu pauza, zanim Eisenbeiss zadał ważne pytanie: — A
pańska obietnica, sir?
Hornblower nie musiał długo myśleć, żeby zdecydować, czy Eisenbeiss
będzie pracował skuteczniej, czy nie, jeśli będzie mu niechybnie groziła chłosta i
powieszenie w razie nieudania się operacji. Człowiek ten da z siebie wszystko ze
zwykłej ambicji zawodowej. A myśl, że ryzykuje życiem, może mieć wpływ na jego
nerwy.
— Cofam moją obietnicę — powiedział. — Nic się złego panu nie stanie
niezależnie od obrotu rzeczy.
— Dziękuję, sir.
— Nie ma dna! — wołał z ławy sondujący.
— Bardzo dobrze. Ma pan czas do wieczora, żeby przygotować, co się da.
— Tak, sir. Dziękuję, sir.
Po wyjściu Eisenbeissa z kajuty Hornblower siedział przez krótką chwilę,
odtwarzając w myśli powody podjęcia przez siebie decyzji. Okręt wpływał do
Przesmyku Rodoskiego, i on musiał być na pokładzie.
— Wiatr skręcił na południe o rumb, sir — zameldował Still salutując.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważył Hornblower wszedłszy na pokład, był
oczywiście fakt, że „Atropos” był wciąż tak ostro zbrasowany na wiatr, jak się dało.
Still i Turner działali prawidłowo, nie niepokojąc go w tej sprawie.
— Doskonale, panie Still.
Hornblower przyłożył lunetę do oczu i omiótł spojrzeniem widnokrąg.
Wyniosły, mocno poszarpany brzeg z jednej strony, a z drugiej niski, piaszczysty.
Pochylił się nad mapą.
— Przylądek Angistro z prawej burty, sir — odezwał się stojący z boku
Turner. — Przylądek Kum zaraz za trawersem lewej burty.
— Dziękuję.
Wszystko szło jak należy. Hornblower wyprostował się i skierował lunetę na
wybrzeże tureckie. Było strome, z ostrymi urwiskami, za którymi wznosił się łańcuch
strzeliście pofałdowanych wzgórz.
— Są zielone tylko o tej porze roku, sir — wyjaśnił Turner. — Przez resztę
roku brunatne.
— Tak.
Hornblower przeczytał wszystko, co się dało o wschodniej części Morza
Śródziemnego i miał jakie takie pojęcie o tutejszych warunkach klimatycznych.
— Teraz mało ludzi tu żyje, sir — ciągnął Turner. — Trochę rolników.
Pasterze. Małe wioski rybackie w niewielkich zatoczkach. Jakiś handel przybrzeżny
w kaikach z Rodos — niewiele tego teraz, sir. Na wszystkich tych wodach grasują
piraci w związku z porachunkami między Grekami i Turkami. Trochę handluje się
miodem i drewnem, ale to towary o małej wartości.
— Tak.
Szczęściem wiatr skręcił na południe, choć tak nieznacznie. Złagodziło to
jedno z mnóstwa powikłań w jego skomplikowanym żywocie.
— Jednakże pełno tu ruin wzdłuż wybrzeża, sir — mówił dalej monotonnym
głosem Turner. — Miasta… świątynie… będzie pan zaskoczony.
Tu kwitła starożytna cywilizacja grecka. Gdzieś tam była Artemizja i
dwadzieścia innych miast greckich pulsujących życiem i urodą.
— Tak — powtórzył Hornblower.
— Na miejscu starych miast przeważnie są wioski — kontynuował Turner. —
A wokoło nich ruiny. Połowę chat zbudowano z marmuru ze świątyń.
— Tak.
W innych okolicznościach Hornblower byłby może głęboko zainteresowany,
ale teraz Turner mu tylko przeszkadzał. Nie dość, że miał na głowie aktualne zadanie
wprowadzenia „Atropos” do zatoki Marmaris, ale jeszcze i problem, jak się zachować
wobec władz tureckich; jak przystąpić do operacji ratowniczej; poza tym pytanie —
bardzo pilne, niepokojące pytanie — czy McCullum będzie żył. Na okręcie wszystko
szło normalnym trybem; rozejrzawszy się wokół siebie, Hornblower zobaczył
marynarzy i oficerów, którzy oblepiwszy burty gapili się chciwie na wybrzeże. Na
lądzie byli Grecy zamieszkali pośród mahometan — będzie to rzeczą ważną, kiedy
przyjdzie kwestia trzymania mocniejszych napojów z dala od załogi. Chciał również
napełnić baryłki wodą; był też problem dostania świeżych jarzyn.
Zjawił się Still ze zwykłym zapytaniem natury porządkowej. Hornblower
skinął potakująco głową.
— Wydawanie rumu!
Wołanie rozległo się po małym okręcie, a usłyszawszy je, marynarze przestali
nadstawiać uszu na syreni śpiew z lądu. Dla większości z nich była to wielka chwila
dnia, kiedy mogli wlać swoją skąpą porcję rumu z wodą do spragnionego gardła.
Pozbawienie marynarza jego porcji było jak wygnanie świętego z raju. W porównaniu
ze spekulacjami przeprowadzanymi przez marynarzy, ich transakcjami racjami rumu,
zamianą, kupowaniem i sprzedawaniem przydzielonych porcji, opowieści o
najwspanialszych operacjach handlowych wydawały się mało interesujące.
Hornblower uznał jednak, że nie musi wynosić się ponad ciemny tłum, że nie
powinien poskramiać marynarzy protekcjonalnym spojrzeniem, jakby byli prosiętami
Circe, pchającymi się do pomyj w korycie; była to naprawdę wielka chwila w ich
dniu, ale była nią dlatego, że nie mieli żadnych innych wielkich chwil przez miesiące
i lata, zamknięci w drewnianych ścianach swego małego okrętu, nie widząc często na
oczy ani szylinga przez ten cały czas, żadnej nowej twarzy, bez żadnego ludzkiego
problemu, na którym mogliby pogimnastykować swój umysł. Może już lepiej być
dowódcą i mieć za wiele problemów.
Załoga udała się na obiad. Z jednej strony przesunął się przylądek Kum, z
drugiej wybrzeże tureckie, wiatr nasilał się w miarę upływu jasnego, słonecznego
dnia, a Turner monotonnie wygłaszał informacje o mijanych punktach orientacyjnych.
— Przylądek Marmaris, sir — zameldował.
Brzeg zniżał się tu, ukazując na dalszym planie wyższe góry. Nadszedł czas
sprzątania niektórych żagli i przygotowywania się do wejścia do zatoki. Nadszedł
czas również na podjęcie zdecydowanego działania; czas, gdy z pokojowej jednostki,
sunącej spokojnie poza obrębem wód terytorialnych, „Atropos” przekształcał się w
ptaka burzy, którego przybycie do obcego portu może spowodować spieszne
wysyłanie depesz przez ambasady i posiedzenia gabinetów na przeciwległych
krańcach Europy. Hornblower starał się wydawać rozkazy, jak gdyby nie obchodziła
go ważność tej chwili.
— Załoga na pokład! Załoga na pokład do zwijania żagli! Załoga na pokład!
Marynarze wolni od wachty pognali na swoje stanowiska manewrowe.
Usłyszawszy wywoływanie załogi, oficerowie pośpieszyli do swoich sekcji, a ten czy
ów podrzemujący w swej koi biegł szybko na pokład. Sprzątnięto dolne żagle i
bramsle.
— Panie Jones! — zawołał szorstko Hornblower.
— Sir!
— Zluzować ten szot i zmniejszyć naprężenie halsu! Gdzie się pan uczył
żeglarstwa?
— Tak jest, sir — odparł znękanym tonem Jones, ale całkiem zręcznie
zluzował oba rogi żagla naraz.
Reprymenda była zasłużona, lecz Hornblower pomyślał, czy udzieliłby jej w
taki właśnie sposób, gdyby nie pragnął pokazać, że odpowiedzialność, jaką dźwigał
na sobie, nie przeszkadza mu w zauważaniu każdego szczegółu związanego z
prowadzeniem okrętu. Potem uznał z goryczą, że nie było to w ogóle potrzebne;
żadna z postaci biegających spiesznie po pokładzie nie pomyślała ani przez moment o
odpowiedzialności spoczywającej na ich dowódcy ani o tym, jakiego kryzysu
międzynarodowego mogło się stać początkiem to sprzątanie żagli.
— Cypel Czerwonego Urwiska, sir — oznajmił Turner. — Wyspa
przesmyków. A tam jest przylądek Sari. Przesmyk wschodni jest dogodniejszy, sir…
pośrodku zachodniego jest skała.
— Tak — odparł Hornblower. Mapa nie była zbyt szczegółowa, lecz tyle
można było z niej wyczytać. — Popłyniemy wschodnim przesmykiem. Na sterze!
Ster w prawo! Tak trzymać! Trzymać tak jak teraz!
Idąc baksztagiem, „Atropos” gnał w kierunku wejścia jak jeleń, mimo że
zostawiono mu tylko marsie i kliwry. W miarę zbliżania się wejście rysowało się
coraz wyraźniej przed ich oczyma; dwa dumne, biegnące ku sobie cyple, z wyniosłą
wyspą między nimi. Było rzeczą jasną, dlaczego Cypel Czerwonego Urwiska został
tak właśnie nazwany; wszędzie poza nim, na przylądkach i wyspie, była ciemna,
wybujała zieleń sosen, zaś na szczytach wzgórz widniały prostokątne zarysy małych
fortów.
— Nie trzymają w nich załóg, sir — mówił Turner, — Forty niszczeją, jak
wszystko tutaj.
— Mówi pan, że droga przez przesmyk wschodni jest absolutnie wolna?
— Tak, sir.
— Bardzo dobrze.
„Atropos” płynął ku wejściu; Hornblower rzucał rozkazy sternikowi. Na
brzegu nie powiewała żadna flaga, a dopóki nie było flagi, nie istniała potrzeba
oddawania salutu. Wejście między cyplem a wyspą miało może pół mili szerokości,
może mniej; zobaczyli teraz przed sobą szerokie wody zatoki Marmaris, otoczonej
prawie zewsząd, z wyjątkiem północy, wysokimi górami.
— Tam jest miasto, sir — informował Turner. — Nic specjalnego.
W białej wieży — minarecie — odbijało się popołudniowe słońce.
— Może pan teraz zobaczyć czerwony kopiec za miastem, sir.
— Gdzie poszedł na dno „Speedwell”? — spytał Hornblower.
— Tu, na lewo, sir. W linii prostej między tym czerwonym kopcem a fortem
na Wyspie Przesmyków. Fort na Adzie był wówczas w namiarze południe-
południowy wschód i pół rumba ku południu.
— Proszę wziąć teraz namiar — polecił Hornblower.
Przeszli już wejście do zatoki. Woda była gładka, ale nie na tyle, żeby odbijała
błękitne niebo. Turner wykrzykiwał namiar fortu na Capa Ada. Własnym okiem
Hornblower mógł określić drugi namiar przecinający się z tamtym. Nie było
przeciwwskazań dla zakotwiczenia blisko planowanego miejsca działania; zwróci to
mniejszą uwagę niż stawanie na kotwicy w jednym miejscu, a potem przesuwanie się
na inne. Jones całkiem zgrabnie przeprowadził sprzątnięcie fokmarsli, grotmarsli i
kliwrów. „Atropos” sunął powoli zatoką.
— Lewo na burtę — rzucił Hornblower do sternika. „Atropos” obracał się,
wspomagany stermarslem, który Jones wziął na gejtawy. Okręt wytracił prędkość
prawie niedostrzegalnie; drobniutkie fale lizały jego dziób.
— Kotwicę rzuć!
Lina wysunęła się ze zgrzytem. „Atropos” stanął na kotwicy na wodach
tureckich. Przekroczenie granicy trzech mil, a nawet wejście przez przesmyk to
operacje, co do których można by się było spierać albo się do nich nie przyznawać.
Ale ta kotwica, ze swymi łapami mocno wczepionymi w zbity piasek, jest faktem,
który może być wzmiankowany w nocie dyplomatycznej.
— Wezwać doktora — polecił Hornblower.
Miał mnóstwo rzeczy do zrobienia; powinien sam skontaktować się z
władzami tureckimi, jeśli one nie skontaktują się z nim. Przede wszystkim jednak
trzeba było natychmiast, nie tracąc ani chwili czasu, poczynić niezbędne
przygotowania do operowania McCulluma. Na szali wisiało życie człowieka — i
znacznie więcej niż jego życie.
Rozdział XII
Hornblower siedział w swojej kajucie i czekał. Według oceny Eisenbeissa na
operację potrzeba było „kilku minut”. Hornblower wiedział, że należało ją wykonać
możliwie jak najszybciej, żeby zmniejszyć do minimum szok czekający pacjenta.
— Na starym „Hannibalu”, sir — powiedział pielęgniarz zapytany przez
Hornblowera o jego doświadczenie na tym polu — odjęliśmy jedenaście nóg w pół
godziny. To było pod Algeciras, sir.
Lecz amputacje są stosunkowo łatwe. Dobra połowa wszystkich pacjentów
poddanych amputacji utrzymuje się przy życiu — sam Nelson stracił rękę
amputowaną na morzu ciemną nocą przy bardzo silnej wichurze i żył, aż kula z
muszkietu zabiła go pod Trafalgarem. Ale tu chodziło nie o amputację, lecz o coś, co
pogorszy jeszcze sytuację, jeśli Eisenbeiss pomylił się w swojej diagnozie; coś, co w
ogóle mogło się łatwo nie udać.
Na okręcie było bardzo cicho i spokojnie. Hornblower wiedział, że cała załoga
odczuwa niezdrowe zainteresowanie losem „biednego dżentelmena”. Współczuli
McCullumowi leżącemu na łożu śmierci w wyniku postrzału, którego wcale nie
musiał otrzymać; fakt, że będzie krajany nożem, stanowił dla nich niesamowitą
atrakcję; świadomość, że za kilka minut może być trupem, że może przejść przez te
tajemnicze wrota, których wszyscy się obawiali, przydawał jego osobie szczególnych
cech w ich oczach. Trzeba było postawić wartowników, żeby nie dopuszczali w
pobliże wszystkich sentymentalnych i wścibskich z załogi i tych o niezdrowej
wyobraźni; po ciszy panującej na okręcie Hornblower orientował się, że jego ludzie
czekają w trwożnym milczeniu na moment kulminacyjny, spodziewając się może
usłyszeć krzyk albo jęk; czekają, tak jakby czekali na zobaczenie w rękach kata
zbrodniarza skazanego na powieszenie. On sam czekając słyszał ciężkie tykanie
swego zegarka.
Wreszcie dobiegły go jakieś dalekie odgłosy, które jednak na małym
drewnianym okręcie mogły mieć tyle różnych przyczyn, że początkowo wolał nie
myśleć, iż powodem ich może być zakończenie operacji. Ale potem za drzwiami
kajuty rozległy się kroki i głosy, odezwał się wartownik i Eisenbeiss — i ktoś
zastukał do drzwi.
— Wejść — powiedział Hornblower, usiłując mówić obojętnym głosem;
jeden rzut oka na wchodzącego Eisenbeissa wystarczył na zorientowanie się, że
wszystko poszło tak dobrze, jak tylko można się było spodziewać. Mówiła o tym
wyraźnie zauważalna lekkość zwykle słoniowatych ruchów doktora.
— Znalazłem kulę — oznajmił Eisenbeiss. — Była tam, gdzie myślałem — w
dolnym kącie łopatki.
— Wyjął ją pan? — zapytał Hornblower; fakt, że nie zwrócił Eisenbeissowi
uwagi za opuszczenie „sir”, był dowodem — gdyby ktokolwiek był tu obecny i mógł
to zauważyć — że Hornblower nie był taki spokojny, na jakiego wyglądał.
— Tak — odparł Eisenbeiss.
Położył coś na stole przed Hornblowerem dramatycznym gestem. Była to
kula, zdeformowana, spłaszczona w nieregularny krążek, z ostrą rysą po jednej
stronie.
— To tu dosięgnął jej mój skalpel — oświadczył z dumą. — Trafiłem prosto
we właściwe miejsce.
Hornblower wziął kulę ostrożnie, żeby ją obejrzeć.
— Widzi pan — ciągnął Eisenbeiss — było tak, jak powiedziałem. Kula
uderzyła w żebra — strzaskała je, a potem odbiła się i wróciła z powrotem między
kością a mięśniem.
— Tak, rozumiem — mruknął Hornblower.
— A tu jest jeszcze to — powiedział Eisenbeiss, kładąc coś przed
Hornblowerem ze świadomą dumą kuglarza na jarmarku wyciągającego królika z
kapelusza.
— Czy to przybitka? — spytał zaintrygowany Hornblower, nie zamierzając
nawet wziąć do ręki tego obrzydliwego małego przedmiotu.
— Nie — odparł Eisenbeiss — w tym stanie wyjąłem to moimi kleszczami.
Ale proszę popatrzeć…
Wielkimi paluchami rozdzielił przedmiot na warstwy.
— Obejrzałem to pod obiektywem. Oto strzępek niebieskiego munduru. A tu
kawałek jedwabnej bielizny. Ten fragment pochodzi z płóciennej koszuli. A tutaj
mamy nitki z trykotowej podkoszulki.
Eisenbeiss promieniował triumfem.
— Więc kula wciągnęła to wszystko ze sobą ? — dziwił się Hornblower.
— Właśnie. Rzecz oczywista. Między kulą i kością, te strzępki zostały
odcięte, jak między ostrzami nożyczek, i pociągnięte dalej przez pocisk. Wyjąłem
wszystkie. Nic dziwnego, że rana ropiała.
— Proszę mówić do mnie „sir” — powiedział Hornblower spostrzegłszy się
teraz, gdy już napięcie zelżało, że Eisenbeiss opuszcza to grzecznościowe słówko. —
A poza tym operacja w ogóle się udała?
— Tak… sir — stwierdził Eisenbeiss. — Usunięcie tych ciał obcych i
odsączenie rany przyniosło pacjentowi natychmiastową ulgę.
— Nie cierpiał za bardzo?
— Nie za bardzo. Ci, co mieli go przytrzymywać, nie mieli prawie nic do
roboty. Poddał się zabiegowi w dobrym nastroju, jak to panu przyrzekł. Dobrze się
stało, że leżał spokojnie. Bałem się, że gdy zacznie się szamotać, strzaskane żebra
jeszcze bardziej poranią mu płuca.
— Ma pan mówić do mnie „sir” — powtórzył Hornblower. — Ostatni raz,
doktorze, puszczam płazem to przeoczenie.
— Tak… sir.
— Więc pacjent czuje się dobrze?
— Zostawiłem go w tak dobrym stanie, jak tylko mógłbym oczekiwać… sir.
Oczywiście muszę zaraz wracać do niego.
— Myśli pan, że będzie żył?
Wyraz twarzy Eisenbeissa stał się nieco mniej triumfujący, gdy zaczął w
myślach dobierać słów odpowiedzi.
— Teraz ma więcej szans na przeżycie, sir — powiedział. — Ale z ranami…
nie można być pewnym.
Zawsze istniało prawdopodobieństwo, nie do przewidzenia, że rana pogorszy
się, zajątrzy i stanie się zabójcza.
— Nic więcej nie może pan powiedzieć?
— Nie, sir. Rana musi pozostać otwarta, żeby się odsączyła. Zakładając szwy
włożyłem szczecinę…
— Świetnie — przerwał Hornblower, poczuwszy nagle wstręt. — Rozumiem.
Niech pan lepiej teraz wraca do niego. Ma pan, doktorze, podziękowanie ode mnie za
to, co pan zrobił.
Nawet po odejściu Eisenbeissa nie było możliwości na spokojne rozważenie
sytuacji. Stukanie do drzwi oznajmiło przybycie midszypmena Smileya.
— Pozdrowienia od pana Jonesa, sir, i od brzegu płyną łodzie w naszą stronę.
— Dziękuję, już przychodzę na pokład. A jeśli nie ma tam pana Turnera,
proszę mu powiedzieć, że chcę go widzieć.
Niektóre z pomalowanych na wesołe kolory łodzi szły na wiosłach, ale
najbliższa płynęła ostrym bejdewindem pod żaglem łacińskim. Hornblower patrzył
jak opuściła żagiel, wykonała zwrot przez sztag i podniosła żagiel z powrotem na
nowym halsie. Takielunek łaciński ma swoje wady. Na nowym halsie łódź dosyć
łatwo podejdzie do burty „Atropos”.
— A teraz niech pan słucha, panie Turner — zaczął Hornblower, podejmując
decyzję, którą obmyślał przez ostatnie dwa dni, a która tkwiła skryta wśród
nakładających się innych rozważań. — Rozmawiając z nimi proszę im powiedzieć, że
szukamy eskadry francuskiej.
— Co proszę, sir?
— Szukamy eskadry francuskiej. Dwóch jednostek — to wystarczy. Okrętu
liniowego i fregaty, które wymknęły się z Korfu trzy tygodnie temu. Zapyta pan
przede wszystkim, czy zawinęły do tutejszego portu.
— Tak jest, sir.
— Admirał… admirał Harvey wysłał nas po informacje. Krąży w pobliżu
Krety z czterema okrętami liniowymi, szukając tych francuzów. Cztery wystarczą.
Dostateczna siła, żeby potraktowali nas z respektem.
— Rozumiem, sir.
— Jest pan tego zupełnie pewny?
— Tak, sir.
Był zły, że jest uzależniony od Turnera jako tłumacza. Sam mógłby prowadzić
swoje negocjacje z władzami hiszpańskimi lub francuskimi, ale nie z Turkami.
— Proszę pamiętać, że pierwsza rzecz to spytać, zaraz na samym początku.
Czy były tu dwa okręty francuskie. Potem może pan prosić o pozwolenie napełnienia
baryłek wodą. Kupimy świeżych jarzyn i dwa byczki, jeśli będzie można.
— Tak, sir.
— Niech pan ani na chwilę nie zapomina, że przeprowadzamy rekonesans dla
admirała Harveya. Jeśli pan wciąż będzie o tym pamiętał, to wszystko pójdzie dobrze.
— Tak jest, sir.
Łódź z żaglem łacińskim zbliżała się do nich szybko, rozwijając zadziwiającą
prędkość przy słabym wieczornym powiewie; woda silnie pieniła się pod jej dziobem.
Podeszła do burty i stanęła przy niej w dryfie; żagiel łaciński łopotał, póki nie
sprzątnięto jego górnej części.
— Turcy, sir, nie Grecy — powiedział Turner.
Hornblower mógł się tego domyślić bez pomocy Turnera; załoga łodzi ubrana
była w brudną białą odzież; na głowach mieli czerwone fezy owinięte brudnymi
białymi turbanami. Siwobrody mężczyzna stojący na rufie był przepasany czerwoną
szarfą, z której zwisał zakrzywiony miecz. Obwołał „Atropos” cienkim, wysokim
głosem. Turner odwzajemnił obwołanie; mówił żargonem stanowiącym lewantyńską
mieszaninę włoskiego, francuskiego, hiszpańskiego i greckiego. Hornblower
próbował się domyślić znaczenia słów wypowiadanych w tej lingua franca z
domieszką angielskiego i arabskiego. Zrobiło mu się dziwnie, gdy poprzez
niezrozumiały gąszcz wyrazów przebiły się słowa „Horatio Hornblower”.
— Kim jest ten człowiek? — spytał.
— To mudir, sir. Miejscowa ważna osobistość. Kapitan portu — szef służby
zdrowia. Pyta o nasze świadectwo zdrowia, sir.
— Niech pan pamięta o tych okrętach francuskich — przypomniał raz jeszcze
Hornblower.
— Tak jest, sir.
Głośna wymiana zdań trwała dalej; Hornblower kilka razy pochwycił słowo
„fregata”. Siwobrody w łodzi rozłożył ręce przeczącym gestem i coś do tego
powiedział. — On mówi, sir, że od lat nie było tu okrętów francuskich —
przetłumaczył Turner.
— Niech go pan spyta, czy słyszał o jakimś z nich kręcącym się u wybrzeży
albo przy wyspach?
Siwobrody wyraźnie zarzekał się, że nic nie wie.
— Proszę powiedzieć — dodał Hornblower — że dam mu pięć sztuk złota za
wiadomość o Francuzach.
Było coś zaraźliwego w atmosferze, w tej gadaninie orientalnej — tylko takie
wyjaśnienie pasowało Hornblowerowi wobec faktu, że sam użył obcego wyrażenia
„sztuki złota”. Dlaczegóż by bowiem nie miał powiedzieć „gwinei”, zwracając się do
Turnera? Siwobrody znowu pokręcił przecząco głową; patrząc uważnie na niego
Hornblower odniósł wrażenie, że mimo to oferta nie pozostała nie zauważona. Zadał
następne pytanie i Turner odpowiedział:
— Mówiłem mu o brytyjskiej eskadrze w pobliżu na pełnym morzu, sir —
zameldował.
— Dobrze. — Nic nie zaszkodzi, jeśli Turcy będą myśleli, że wspiera go duża
siła. Siwobrody w odpowiedzi na jakieś pytanie Turnera pokazał wyprostowane pięć
palców dłoni.
— Mówi, że chce po pięć piastrów za dużą beczkę wody do napełnienia
naszych baryłek, sir — wyjaśnił Turner. — To znaczy po szylingu za sztukę.
— Proszę powiedzieć… niech pan powie, że dam mu pół tego.
Rozmowa trwała dalej; niebo po zachodniej stronie zaczęło czerwienieć w
miarę opadania słońca za widnokrąg. Wreszcie siwobrody pomachał ręką na
pożegnanie. Łódź odpłynęła, jej załoga rozwinęła żagiel na zamierający powiew.
— Odeszli, żeby rozesłać swoje maty na wieczorną modlitwę, sir — odezwał
się Turner. — Obiecałem mu dziesięć gwinei za wszystko. Otrzymujemy za to prawo
do wylądowania przy tamtym pomoście, napełnienia baryłek wodą i dokonania
zakupów na targu, który on otworzy jutro rano. Weźmie dla siebie haracz ze
wszystkiego, co tam wydamy, sir, może pan być pewny.
— Bardzo dobrze, panie Turner. Panie Jones!
— Sir!
— Z pierwszym brzaskiem dnia mam zamiar zacząć poszukiwanie wraka.
Proszę już przygotować trał.
— Ee… tak jest, sir.
— Sto sążni liny jednocalowej, jeśli łaska, panie Jones. Dwa pociski
dziewięciofuntowe. Niech przygotują dla każdego siatkę i przymocują je w odległości
dziesięciu sążni od siebie, w równych odstępach od obu końców liny. Czy to jasne?
— Nie… nie całkiem, sir.
Uczciwe przyznanie się sprawiło, że Hornblower powstrzymał się od uwagi na
temat wolnej pracy jego umysłu.
— Niech pan weźmie sto sążni liny i przyczepi po jednym pocisku w
odległości czterdziestu pięciu sążni od jednego i czterdziestu pięciu sążni od drugiego
końca liny. Czy teraz jasne?
— Tak, sir.
— Może pan już opuścić na wodę szalupę i barkas, żeby były gotowe na rano.
Będą wlokły trał między sobą, szukając wraka na dnie. Proszę wyznaczyć do łodzi
załogi do spełnienia tego zadania. Jak powiedziałem, chcę, żeby zaczęto o pierwszym
brzasku. Będziemy potrzebowali kotwiczek łodziowych i boi dla oznaczania tego, co
znajdziemy. Nic rzucającego się w oczy — wystarczą kawałki desek z
siedemnastoma sążniami liny przymocowanej do każdej z nich. Rozumie pan to
wszystko?
— Tak, sir.
— A więc do dzieła. Panie Turner, proszę zameldować się u mnie w kajucie
za piętnaście minut. Posłaniec! Zanieś pozdrowienia ode mnie do doktora i powiedz,
że chcę go widzieć natychmiast w mojej kabinie.
Hornblower czuł się jak żongler na jarmarku żonglujący sześcioma piłeczkami
naraz. Od doktora chciał się dowiedzieć o stanie McCulluma po operacji; z Turnerem
chciał omówić sprawę ewentualnej obecności w zatoce Marmaris przedstawicieli
władz miejscowych, którzy mogliby mu przeszkadzać w jego pracy w tej okolicy;
pragnął przygotować wszystko na następny ranek; chciał mieć gotowe własne plany
wydobycia skarbu, gdyby nie mógł korzystać z rad McCulluma; trzeba też było
wypisać rozkazy na noc dotyczące pilnowania okrętu w tym porcie o wątpliwej
neutralności; a późnym wieczorem przypomniał sobie jeszcze o czymś —
przypomniało mu się to, gdy nagle poczuł, że ma pustkę w żołądku. Od śniadania nie
miał nic w ustach. Zjadł suchar i kawałek zimnego mięsiwa, żując twarde jak kamień
kawałki przy stole w swojej kajucie, a potem znów udał się na tonący w ciemnościach
pokład.
Noc była chłodna, księżyc w pierwszej kwadrze już zaszedł. Żaden powiew
nie marszczył czarnej powierzchni wody zatoki, która była tak gładka, że widać na
niej było słabe odbicia gwiazd. Czarna i nieprzenikliwa była woda, pod którą leżało
ćwierć miliona funtów szterlingów. Oparty o nadburcie Hornblower pomyślał, że jest
ona tak samo nieprzenikniona jak jego przyszłość. Uznał, że człowiek inteligentny
udałby się do łóżka i zasnął po zrobieniu wszystkiego, co mógł wymyślić jego
przezorny i przewidujący umysł; człowiek inteligentny nie przejmowałby się już
niczym w tej chwili. Jeśli chodziło o niego, to musiał być bardzo stanowczy w
stosunku do samego siebie, żeby się zmusić do położenia się na koi i pozwolić swemu
ogromnie znużonemu ciału i mózgowi na zapadnięcie w stan nieświadomości.
Było jeszcze ciemno, gdy go wywołano, ciemno i zimno, ale kazał sobie
przynieść kawy i ubierając się popijał ją łykami. Podając wieczorem czas, o którym
miano go obudzić, zostawił sobie margines na swobodne ubranie się przed świtem,
ale wstawszy z łóżka poczuł takie napięcie i obawę, jakie odczuwał zazwyczaj przy
innych okazjach, kiedy to podrywano go w nocy na nogi, żeby brał udział w
ekspedycji odcinającej albo w wypadzie na ląd o świcie, toteż musiał powstrzymywać
się od ubierania się na ślepo i udania się biegiem na pokład. Zmusił się do ogolenia,
chociaż musiał wykonywać tę operację kierując się głównie dotykiem, gdyż wisząca
lampa prawie wcale nie oświetlała lusterka. Wciągnąwszy koszulę poczuł jej wilgoć i
chłód na żebrach; szamotał się właśnie ze spodniami, gdy Eisenbeiss zastukał do
drzwi i zameldował się, zgodnie z rozkazami wydanymi ubiegłego wieczora.
— Pacjent śpi dobrze, sir — oznajmił.
— Czy jego stan jest dobry?
— Pomyślałem, sir, że lepiej go nie ruszać. Spał spokojnie, ale trudno mi
powiedzieć, czy ma gorączkę; nie mogłem też zbadać rany. Mogę go zbudzić, jeśli
pan sobie życzy, sir…
— Nie, oczywiście że nie. Proszę tego nie robić. W każdym razie to, że śpi,
jest chyba dobrym objawem?
— Bardzo dobrym, sir.
— No to zostawmy go w spokoju, doktorze. Proszę mi zameldować, gdyby
zaszła jakaś zmiana.
— Tak jest, sir.
Hornblower dopiął spodnie i wepchnął stopy w buty. Tak mu było pilno
znaleźć się na pokładzie, że stracił opanowanie i wchodził po trapie jeszcze
manipulując przy guzikach płaszcza. Na pokładzie również atmosfera wydawała się
być naładowana, jak przed atakiem, który ma się zacząć o świcie. Majaczyły na nim
postacie oficerów, sylwetki ich rysowały się niewyraźnie na tle nieba. Na wschodzie
pojawiła się prawie niedostrzegalna jasność, lekkie światło sięgające pół drogi do
zenitu, tak słabe, że prawie nie było go widać, z odcieniem tak leciutko różowym, iż
trudno go było określić tą barwą.
— ń… dobry — odpowiedział Hornblower salutując podwładnym.
Usłyszał rozkazy spokojnie wydawane na śródokręciu — zupełnie jak przy
obsadzaniu łodzi udających się na wyprawę odcinającą.
— Załoga barkasa prawa burta — rozległ się głos Smileya.
— Załoga szalupy lewa burta. — To był głos księcia. Nabierał lepszego
akcentu niż Eisenbeiss.
— Nad powierzchnią jest mgła, sir — meldował Jones. — Ale zalega luźnymi
ławicami.
— Widzę — mruknął Hornblower.
— W nocy byliśmy w odległości dwóch kabli od wraka, sir, co nie jest żadną
odległością — informował Turner. — W ciągu nocy obróciliśmy się na kotwicy, ale
niedużo, a wiatr osłabł.
— Proszę mi powiedzieć, jak będzie dość widno, żeby pan mógł wziąć
namiary.
— Tak jest, sir.
W ciągu tych krótkich chwil niebo na wschodzie zmieniło się. Można by
nawet powiedzieć, że pociemniało, ale być może kontrast stał się mniej zaznaczony
przy ogólnym nasileniu się jasności.
— Wziął pan trzeci namiar o czasie, gdy „Speedwell” szedł na dno, panie
Turner?
— Tak, sir. To był namiar na…
— Nieważne.
Na Turnerze można było polegać, że da sobie radę z tak prostym zadaniem.
— Nie przypuszczam, żeby wrak przesunął się chociaż o cal, sir — dodał
Turner. — Tutaj nie ma pływu. Ani podmywania przez wody rzeczne. Dwie rzeki
wpadające do zatoki nie wywołują prądu dość silnego, żeby go można było zmierzyć.
— A dno jest z twardego piasku?
— Twardy piasek, sir.
Był to zbieg okoliczności, za który należało czuć wdzięczność do losu. W
błotnistym dnie wrak mógłby zapaść się tak, że trudno byłoby go znaleźć.
— Jak, u licha, doszło do wywrócenia się „Speedwella”? — zapytał
Hornblower.
— Zwykły pech, sir. Ten stary okręt przebywał w morzu już od dłuższego
czasu. Wzdłuż linii wodnej obrosły go grubo wodorosty i wąsonogi — nie miał
miedzianego obicia dostatecznie wysoko, sir. Wychylili go więc, oczyszczając z
lewej burty, przeciągnąwszy na prawą działa i wszystkie ciężkie przedmioty, jakie
dało się przesunąć. Dzień był spokojny, piekielnie upalny. A potem w mgnieniu oka
nadleciał powiew od gór, dopadł okręt prosto z lewego trawersu i przechylił, zanim
„Speedwell” zdążył się obrócić z wiatrem. Furty strzelnicze były otwarte i woda
zaczęła wlewać się przez nie, przechylając okręt jeszcze bardziej — tak w każdym
razie ustalił przewód śledczy, sir — a że i luki były otwarte, woda przelała się przez
zrębnicę i „Speedwell” poszedł na dno.
— Czy tonąc wyprostował się?
— Nie, sir. Spojrzałem na niego, usłyszawszy krzyk, i zobaczyłem jego
stępkę. Zatonął dnem do góry. Stengi odłarnały się i wkrótce wypłynęły na
powierzchnię; stengi grotmasztu i fokmasztu trzymały się jeszcze wraka na jednej czy
dwóch wantach, co było ułatwieniem, gdy przyszło brać namiary.
— Rozumiem — pokiwał głową Hornblower.
Świt nadchodził szybko. Wydawało się co było oczywiście złudzeniem
optycznym — jak gdyby wielkie, pełne barw ramiona wznosiły się po niebie od
wschodniej strony widnokręgu w tempie zauważalnym dla oka.
— Teraz już jest dość jasno, sir — powiedział Turner.
— Dziękuję. Panie Jones! Może pan kontynuować.
Hornblower patrzył, jak się oddalają, Turner na czele w gigu, ze swymi
przyrządami i kompasem, za nim Still w szalupie i Smiley w barkasie, sczepiony z
szalupą trałem. Hornblower poczuł, że mimo wypitej filiżanki kawy ma wielką chęć
na śniadanie. Zwlekał z tym prawie wbrew swojej woli. Taka martwa cisza o świcie
była idealnym czasem na tego rodzaju operację; pozwalała gigowi czynić pomiary i
utrzymywać się na swej pozycji z minimalnym wysiłkiem. Zmarszczki na wodzie po
przejściu, nawet tak wolnym, łodzi rozchodziły się po szklistej powierzchni zatoki,
zanim całkiem zamarły. Zobaczył, że gig staje i po wodzie dobiegł go wyraźnie głos
Turnera mówiącego coś przez tubę do pozostałych łodzi. Manewrowały niezdarnie,
zajmując swoje pozycje, jak dwa żuki związane nitką, a potem popuściły trał między
sobą, manewrowały znów niezdarnie przez chwilę, aż znalazły się dokładnie na
właściwym namiarze i wtedy wiosła zaczęły wykonywać powoli i rytmicznie swoje
ruchy, niby wahadło Przeznaczenia, w miarę jak łodzie przeszukiwały obszar przed
nimi. Mimo woli serce Hornblowera zabiło szybciej; przełknął ślinę z podniecenia.
Wokół niego zaczęło się normalne życie na okręcie. Wśród specyficznego tupotu
bosych stóp po deskach pokładu — odgłosu niepodobnego do żadnego innego na
świecie — marynarze wolni od wachty znosili hamaki, układając je w siatkach.
Szmaty do mycia pokładu i cegiełki do szorowania, wiadra i pompa; marynarze nie
pracujący w łodziach zaczęli odwieczne, codzienne zmywanie pokładów. Nie po raz
pierwszy w czasie podróży Hornblower pozazdrościł przez chwilę trudzącym się
członkom załogi. Ich problemy były najprostsze z prostych, a wątpliwości niewielkie.
Wycegiełkować odcinek pokładu do białości wymaganej przez podoficera, zmyć ten
odcinek, wytrzeć do sucha, pracując w przyjacielskiej grupie ze starymi
towarzyszami, taplając się bosymi stopami w strugach czystej wody — to było
wszystko, co musieli robić, tak jak robili to przez nieskończoną liczbę poranków w
przeszłości i jak będą robić przez nieskończoną liczbę poranków w przyszłości.
Chętnie zmieniłby z nimi swoją samotność, odpowiedzialność i złożoność swoich
problemów; tak mu się zdawało przez chwilę, aż roześmiał się z siebie, wiedząc
doskonale, że byłby przerażony, gdyby jakiś kaprys losu zmusił go do takiej zamiany.
Odwrócił się, zmieniając przedmiot rozmyślań; duży plaster tłustej wieprzowiny,
wysmażony na jasnobrązowy kolor — od dwóch dni moczyła się dla niego szynka, i
płat odcięty z wierzchu nie będzie już za słony. Będzie pachnieć wspaniale — prawie
poczuł ten zapach w tym momencie. Święte Jeruzalem, jeśli nie będzie skwierczeć na
talerzu postawionym przed nim, mimo drogi z kuchni do kabiny, ktoś pożałuje, że się
w ogóle narodził. Razem z szynką podsmażone będą kawałki suchara, a suchar poleje
po wierzchu czarną melasą i rozsmaruje ją grubą warstwą. To jest śniadanie, o którym
warto myśleć.
Rozdział XIII
Hornblower stał z sakiewką w ręku wyjętą ze skrzynki ze swymi rzeczami,
gdzie spoczywała w wewnętrznym schowku. Wiedział dokładnie, ile ma w niej
gwinei i starał się nie pragnąć, żeby ich było więcej. Gdyby był bogatym dowódcą,
byłby szczodry dla swojej załogi, dla mesy oficerskiej i artyleryjskiej. Ale tak…
Potrząsnął głową. Nie chciał, żeby go miano za skąpca czy biedaka, ale z pewnością
nie miał zamiaru zachowywać się jak głupiec. Podszedł do drzwi mesy oficerskiej i
przystanął; Still pochwycił jego spojrzenie.
— Proszę wejść, sir.
Pozostali oficerowie podnieśli się z krzeseł; nie mieli innego miejsca do
siedzenia poza tą malutką mesą, gdzie mogli zasiąść wokół okrągłego stołu.
— Pomyślałem — powiedział Hornblower do intendenta Carslake'a — że
może zechce pan łaskawie zrobić zakupy dla mnie.
— Oczywiście, sir. Będę zaszczycony — odparł Carslake. Tak czy inaczej nie
mógł dać innej odpowiedzi.
— Kilka kurcząt… powiedzmy, pół tuzina. I trochę jajek.
— Tak, sir.
— Czy mesa oficerska zamierza nabyć dla siebie świeżego mięsa?
— No więc, sir…
Dyskutowali nad tym w chwili jego wejścia.
— O tej porze roku mogą być w sprzedaży jagnięta. Mógłbym kupić jedno,
może dwa młode, jeśli będą tanie. Ale wół… co począłbym z całym wołem?
Każdy z członków mesy oficerskiej stawał kiedyś w obliczu takiego
problemu.
— Jeśli mesa postanowi nabyć wołu, zapłacę chętnie jedną czwartą ceny —
zaproponował Hornblower, ku widocznej uldze obecnych.
Dowódca przyłączający się do zakupu zwierzęcia zawsze dostanie najlepsze
kawałki — taka jest kolej rzeczy. Ale wszyscy znali dowódców płacących tylko tyle,
ile na nich przypadało. Przy pięciu członkach mesy oficerskiej propozycja
Hornblowera była więc hojna.
— Dziękujemy bardzo, sir — rzekł Carslake. — Myślę, że mi się uda sprzedać
parę kawałków mesie artyleryjskiej.
— Na korzystnych warunkach, prawda? — powiedział Hornblower szczerząc
zęby.
Dobrze pamiętał z czasów midszypmeńskich, jak mesa oficerska i artyleryjska
uczestniczyły w zakupie sztuki bydła.
— Spodziewam się, że tak, sir — potwierdził Carslake, a potem, zmieniając
przedmiot rozmowy, dodał: — Pan Turner mówi, że tu są przeważnie kozy, sir. Czy
lubi pan kozie mięso, sir?
— Młoda sztuka, duszona z rzepą i marchewką! — dorzucił Jones. — Bywa
gorzej, sir.
Zapadła twarz Jonesa rozbłysła pożądliwością. Ci dorośli mężczyźni, wciąż
karmieni konserwowaną żywnością, na myśl o świeżym mięsie zachowywali się jak
dzieciaki na jarmarku przed kramem z piernikami.
— Zróbcie, jak chcecie — powiedział Hornblower. — Zjem koźlę albo jagnię,
czy też dołożę się do wołu, w zależności od tego, co będzie można dostać. Wie pan
już, co pan kupi dla załogi?
— Tak, sir — odparł Carslake.
Szukający groszowych oszczędności urzędnicy niezasobnego w pieniądz
rządu zbadają dokładnie te wydatki w swoim czasie. Nie można zbyt szczodrze
szafować pieniędzmi na zakupy dla marynarzy.
— Nie wiem, sir, jakie jarzyny da się zdobyć o tej porze roku — zauważył
Carslake — może kapustę zimową.
— Kapusta zimowa nie jest zła — wtrącił swoje trzy grosze Jones.
— Marchew i rzepa z zapasów zimowych — ciągnął Carslake — będą bardzo
łykowate, sir.
— Lepsze to niż nic — zauważył Hornblower. — Nie będzie ich dosyć dla nas
na rynku, dopóki wiadomość nie rozejdzie się po okolicy. Tym lepiej dla nas.
Będziemy mieć wymówkę dla przedłużania tu pobytu. Pan będzie tłumaczem, panie
Turner?
— Tak, sir.
— Niech pan ma oczy otwarte. I uszy.
— Tak jest, sir.
— Panie Jones, proszę zająć się napełnianiem baryłek wodą.
— Tak jest, sir.
W ten sposób przeszedł od towarzyskiej wizyty do oficjalnego wydawania
rozkazów.
— Róbcie swoje.
Hornblower podszedł do koi, na której leżał McCullum, wsparty na
poduszkach z płótna żaglowego, w pozycji lekko na boku. Pocieszający był jego
stosunkowo dobry wygląd. Opuściła go już gorączka i towarzyszące jej zaburzenia
umysłu.
— Rad jestem widzieć pana w dobrym stanie, panie McCullum — powitał
chorego Hornblower.
— Czuję się nie najgorzej — odparł McCullum.
Głos miał lekko chrapliwy, ale poza tym mówił prawie całkiem normalnie.
— Spał calutką noc — dorzucił Eisenbeiss kręcący się po drugiej stronie koi.
Złożył już raport Hornblowerowi — rana okazywała wszelkie oznaki gojenia się,
szwy, jak dotąd, nie spowodowały nadmiernego zaognienia, a odsączanie rany na
plecach, utrzymywanej w stanie otwartym przez włożoną do niej szczecinę,
wyglądało zadowalająco.
— A my od rana zabraliśmy się na dobre do roboty — ciągnął Hornblower. —
Słyszał pan, że zlokalizowaliśmy wrak?
— Nie. Nie słyszałem o tym.
— Został zlokalizowany i oznaczony bojami — poinformował go
Hornblower.
— Jesteście pewni, że to wrak? — zapytał chrapliwie McCullum. — Znane mi
są dziwne pomyłki.
— To jest dokładnie w miejscu, gdzie zostały wzięte namiary, gdy okręt tonął
— wyjaśniał Hornblower. — Wielkość jest prawidłowa, jeśli można polegać na tym,
co pokazuje trał. A ponadto trałowanie nie wykryło żadnych innych większych
przedmiotów na dnie, które jest z twardego piasku, jak chyba panu wiadomo.
— To brzmi zadowalająco — przyznał niechętnie McCullum. — Ale mimo to
wolałbym, żebym sam był w stanie kierować trałowaniem.
— Musi mi pan ufać, panie McCullum — przemówił Hornblower cierpliwie.
— Tak mało wiem o panu i pańskich umiejętnościach — westchnął
McCullum.
Zdławiwszy rozdrażnienie wywołane tą uwagą Hornblower pomyślał, jak
udało się McCullumowi przeżyć tak długo i już wcześniej nie paść w pojedynku.
Lecz McCullum jest ekspertem nie do zastąpienia i nawet gdyby nie był chory,
spieranie się z nim byłoby dowodem głupoty i braku godności.
— Uważam, że następną rzeczą do zrobienia będzie posłanie pańskich nurków
pod wodę, żeby zdali relację ze stanu wraka — ciągnął Hornblower, starając się
mówić jednocześnie twardo i uprzejmie.
— Niewątpliwie to pierwsza rzecz, jaką zrobię, gdy tylko będzie mi wolno
wstać z koi — rzekł McCullum.
Hornblower przypomniał sobie wszystko, co usłyszał od Eisenbeissa na temat
rany McCulluma, gangreny, ropienia i ogólnego zatrucia krwi i pomyślał, iż nie jest
całkiem wykluczone, że McCullum nigdy nie podniesie się z koi.
— Panie McCullum — rzekł — sprawa jest nagląca. Jak tylko Turcy
zorientują się, co chcemy zrobić i zdołają zebrać dostateczne siły, żeby nas
powstrzymać, nigdy już nie uzyskamy zezwolenia na prowadzenie operacji
ratowniczych w tym rejonie. Jest sprawą pierwszej wagi, abyśmy zabrali się do
roboty możliwie jak najszybciej. Spodziewałem się, że poinstruuje pan swoich
nurków, co mają robić, żeby mogli zacząć od razu, natychmiast.
— A więc tak pan myślał, co? — mruknął McCullum.
Trzeba było kilku minut cierpliwej argumentacji, żeby skruszyć opór
McCulluma; dając niechętnie swoją zgodę, McCullum obwarował ją natychmiast
przytoczeniem przeróżnych trudności.
— Ta woda jest śmiertelnie zimna — powiedział.
— Obawiam się, że tak — zgodził się Hornblower — ale od początku
liczyliśmy się z tym.
— Wschodnia część Morza Śródziemnego w marcu zupełnie nie przypomina
Zatoki Bengalskiej latem. Moi ludzie nie wytrzymają tego długo.
Był to duży postęp, że pan McCullum przyznał, iż w ogóle mogą wytrzymać.
— A gdyby pracowali przez krótkie odcinki czasu i z przerwami?… —
zasugerował Hornblower.
— Tak. Siedemnaście sążni przy wraku?
— Siedemnaście sążni wszędzie naokoło wraka — rzekł Hornblower.
— Na takiej głębokości w żadnym razie nie mogą pracować długo. Pięć
nurkowań dziennie, to wszystko. Bo potem krwawią nosem i uszami. Będą
potrzebowali lin i obciążników — mogą posłużyć do tego celu kule
dziewięciofuntówek.
— Każę je mieć w pogotowiu — odparł Hornblower.
Hornblower przysłuchiwał się przemowie McCulluma do nurków.
Momentami domyślał się, o czym mowa. Jeden z nurków wyrażał zastrzeżenia;
wynikało to jasno z jego gestów, zaciśnięcia ramion na klatce piersiowej i
dramatycznego drżenia, czemu towarzyszyło przewracanie ciemnymi oczyma o
patetycznym wyrazie. Przez chwilę wszyscy trzej mówili naraz w swoim
świergotliwym języku. W odpowiedzi McCulluma zabrzmiała surowsza nuta;
wskazał gestem na Hornblowera, i oczy wszystkich spoczęły na nim przez moment.
Trzej nurkowie przywarli do siebie i cofnęli się przed nim skurczeni jak przerażone
dzieci. McCullum przemawiał dalej energicznie — Eisenbeiss pochylił się nad nim i
przytrzymał gestykulującą lewą dłoń; prawa była unieruchomiona bandażem
mocującym ją do klatki piersiowej.
— Proszę się nie ruszać — ostrzegał Eisenbeiss — bo będziemy mieli
zapalenie.
McCullum wykrzywił się z bólu raz i drugi po nieostrożnym ruchu;
poprzednie dobre samopoczucie ustąpiło zmęczeniu, które odbiło się na jego
wyglądzie.
— Zaczną od razu — oznajmił w końcu, z głową na poduszce. — Może pan
ich zabrać. Looney, ten tutaj — tak go nazywam — będzie ich szefem. Powiedziałem
im, że nie ma tu rekinów. Zwykle gdy jeden z nich pracuje na dnie, dwaj inni modlą
się, żeby go nie zaatakowały rekiny… wszyscy trzej to kucharze od rekinów. Dobrze,
że widzieli tu na pokładzie marynarzy poddanych chłoście. Obiecałem im, że da im
pan spróbować, jak smakuje lina węźlasta, jeśli zrobią jakieś głupstwo.
Hornblower widział doskonale, jaka była reakcja tych ćwierkających,
podobnych do ptaszyn stworzeń na tę okropną groźbę.
— Niech ich pan zabiera — rzekł McCullum opadając na poduszkę.
Ponieważ barkas i szalupa popłynęły na drugą stronę zatoki po zapasy
żywności i po wodę, do dyspozycji pozostał tylko gig i maleńka jolka. Na gigu było
nieprzyjemnie ciasno, ale jakoś pomieścili się wszyscy: czterej marynarze u wioseł,
Hornblower z Leadbitterem na ławce rufowej — Hornblower nie potrafiłby nie wziąć
udziału w próbnej wyprawie — i Cejlończycy stłoczeni na dziobie. Hornblower
zorientował się już co do umiejętności McCulluma mówienia językiem nurków. Nie
miał wątpliwości, że McCullum nie zadaje sobie trudu, żeby mówić nim prawidłowo i
z właściwą modulacją głosu. Dawał do zrozumienia, o co mu chodzi za pomocą kilku
rzeczowników i czasowników oraz energicznych gestów. Jego znajomość
cejlońskiego nie można było porównać z opanowaniem przez Hornblowera mowy
hiszpańskiej czy nawet francuskiej. Wywołało to w Hornblowerze uczucie rozżalenia,
gdy tak siedział z dłonią na rumplu, prowadząc gig po roztańczonej wodzie —
nieruchomy spokój powierzchni morza o świcie ustąpił już przed lekkim powiewem
wywołującym na wodzie drobne zmarszczki.
Dopłynęli do pierwszej bójki — kawałka deski nurzającej się w drobnych
falach na końcu swej linki — i Hornblower stanął, żeby zobaczyć, gdzie są inne.
Jedno czy dwa pociągnięcia wioseł przyniosły gig w środek strefy, i Hornblower
spojrzał na dziób łodzi, gdzie tulili się do siebie nurkowie.
— Looney — powiedział.
Patrząc na nich uważnie potrafił już teraz odróżnić każdego z tej trójki. Do tej
chwili nie rozróżniał ich wcale, jakby byli trojaczkami.
— Looney — powtórzył.
Looney wstał i rzucił za burtę kotwiczkę. Poszła w dół, wyciągając szybko za
sobą zwiniętą linę przez krawężnik łodzi. Looney ściągnął powoli ubranie i stanął
nagi. Siadł na burcie i przerzucił nogi na zewnątrz. Krzyknął, gdy jego stopy poczuły
chłód wody, a pozostali dwaj zaczęli też wydawać okrzyki współczucia.
— Czy mam go popchnąć, sir? — spytał marynarz przy wiośle dziobowym.
— Nie — odparł Hornblower.
Siedzący Looney systematycznie wykonywał wdechy i wydechy, wciągając
powietrze tak głęboko, jak się dało, i wpychając je do płuc. Hornblower widział, jak
szeroko rozchodzą mu się żebra przy każdym oddechu. Jeden z pozostałych dwóch
Cejlończyków włożył kulę armatnią do rąk Looneya, a on przycisnął ją do nagiej
piersi. Potem ześliznął się z krawędzi burty i zniknął pod powierzchnią, zostawiając
za sobą mocno rozkołysany gig.
Hornblower wyjął zegarek; nie miał on wskazówki sekundowej — zegarki z
taką wskazówką były zbyt drogie na jego kieszeń — ale i tak mógł z grubsza mierzyć
czas. Patrzył, jak czubek wskazówki minutowej pełznie od jednego znaczka do
drugiego, potem do następnego i do punktu oznaczającego trzecią minutę. Tak
uważnie śledził ruch wskazówki, że zauważył Looneya wynurzającego się z wody
dopiero, gdy zwrócił mu na to uwagę Leadbitter. Głowa Looneya widoczna była
dwadzieścia jardów za rufą, przy uchu wlókł mu się pęczek jego długich, gęstych
czarnych włosów związanych sznurkiem.
— Wiosłować wstecz! — rzucił natychmiast Hornblower. — Popuszczać tę
linę.
Ten drugi rozkaz został dostatecznie zrozumiany przez Cejlończyków, czy też
może wiedzieli dobrze, co mają robić, bo gdy jedno i drugie energiczne pociągnięcie
wioseł skierowało łódkę do Looneya, jeden z nich zluzował linę na dziobie, Looney
uchwycił się burty, a pozostali dwaj wciągnęli go do łodzi. Zaczęli mówić gęsto, lecz
Looney siedział początkowo cicho na ławce rufowej z głową opuszczoną na uda.
Potem podniósł głowę, a woda zaczęła mu ściekać po włosach. Było rzeczą jasną, że
mówi o chłodzie — ten ostry wiatr musiał lizać go lodowatym językiem po mokrej
skórze — bo pozostali Cejlończycy wytarli go ręcznikiem i pomogli wciągnąć na
siebie ubranie.
Hornblower zastanawiał się, jak ma im nakazać dalszą pracę, ale jego
interwencja nie była potrzebna. Gdy tylko Looney miał już na grzbiecie swoje białe
szaty, stanął na dziobie gigu i rozejrzał się z namysłem. Następnie wskazał na miejsce
w wodzie odległe o kilka jardów i popatrzył na Hornblowera.
— Naprzód! — rzucił Hornblower.
Jeden z Cejlończyków wyciągnął kotwiczkę i spuścił ją znowu, kiedy łódź
dopłynęła do wskazanego miejsca. Teraz na niego przyszła kolej rozebrać się,
wykonać wdechy i wydechy, wziąć kulę do rąk i dać nurka przez burtę. Pociski
kosztują, pomyślał Hornblower, i może nadejść czas, że będzie ich potrzebował, żeby
strzelać do nieprzyjaciela. Na przyszłość trzeba będzie zebrać do tego celu małe
kawałki skał na brzegu. Nurek wypłynął na powierzchnię i wdrapał się na łódź, gdzie
został przyjęty przez towarzyszy tak samo jak przedtem Looney. Między nurkami
wynikła dyskusja, zakończona udaniem się trzeciego z nich na to samo miejsce,
widocznie w celu rozstrzygnięcia sporu. W wyniku jego poszukiwań Looney poprosił
na migi o dalsze przesunięcie gigu, a potem rozebrał się i po raz drugi skoczył w
wodę.
Nurkowie pracowali pilnie i inteligentnie, o ile Hornblower mógł się
zorientować. Później Looney zanurkował wspólnie z jednym z towarzyszy i właśnie
wtedy Hornblower zauważył, że nogi i stopy wchodzącego do łódki Looneya są
podrapane i krwawią. Przez moment Hornblower pomyślał o rekinach i podobnych
niebezpieczeństwach podwodnych, ale zaraz porzucił tę myśl. Looney musiał się
wdrapywać na sam wrak, którego drewno rozpadało się, pogrążone głęboko w
przezroczystej wodzie, i który był porosły wąsonogami i oblepiony ostrymi jak
brzytwa muszlami morskimi. Hornblower utwierdził się w swojej opinii, gdy Looney
poprosił o zaznaczenie bójkami tego właśnie miejsca. Zakotwiczyli tam kawałek
deski przy pomocy kotwiczki łodziowej i kilkakrotnie nurkowali w tej okolicy.
Teraz wyczerpani nurkowie pokładli się skurczeni wpół i przytuleni do siebie
przy ławce dziobowej.
— Bardzo dobrze, Looney — powiedział Hornblower i wskazał na okręt.
Looney odpowiedział skinieniem znużonej głowy.
— Podnieść kotwicę — rozkazał Hornblower i gig popłynął z powrotem w
kierunku „Atropos”.
W odległości mili widać było żagle lugrowe barkasa i szalupy, również w
drodze powrotnej, płynących półwiatrem pod nasilającym się powiewem. Hornblower
pomyślał, że chyba nigdy nic się nie będzie u niego działo po kolei; ledwie postawił
stopę na pokładzie „Atropos”, a już łodzie podpływały do burty okrętu, a gdy tylko
Cejlończycy, pociągając ze zmęczenia nogami, odeszli na dziób, żeby się
zameldować McCullumowi, przed Hornblowerem pojawili się Carslake i Turner,
każdy ze swoimi sprawami.
— Baryłki napełnione wodą, sir — oznajmił Carslake. — Pobrałem ją ze
strumyka płynącego pół mili od miasta. Pomyślałem, że tak będzie lepiej, niż brać
wodę w mieście.
— Bardzo słusznie, panie Carslake — odparł Hornblower. Na podstawie tego
co widział w Afryce Północnej, zgadzał się z Carslake'iem, że należy raczej brać
wodę, która nie przechodziła przez miasto tureckie.
— Jakie dostaliście zapasy?
— Obawiam się, sir, że dziś bardzo niewiele.
— Mogliśmy korzystać tylko z rynku miejscowego, sir — dodał Turner. —
Mudir dał wiadomość dopiero dziś. Jutro zaczną napływać towary na sprzedaż.
— Mudir? — powtórzył Hornblower. Tego słowa Turner użył już przedtem.
— Ten ich szef, sir, tutejszy zarządca. Ten stary ze szpadą, co wczoraj
przypynął do nas łodzią.
— I on jest mudirem?
— Tak, sir. Mudir podlega kaimakamowi , kaimakam walemu, wali
wielkiemu wezyrowi, a ten sułtanowi, a przynajmniej tak powinno być — każdy z
nich stara się być niezależnym, jak tylko ma do tego okazję.
— To rozumiem — odparł Hornblower.
Nikt, kto choć trochę studiował historię wojskową i morską ostatniego
dziesięciolecia wschodniej części Morza Śródziemnego, nie mógł nie wiedzieć o
anarchii i rozkładzie panującym w cesarstwie tureckim. Hornblower pragnął się
dowiedzieć, jakie są obecnie lokalne tego skutki. Odwrócił się znowu do Carslake'a,
żeby cierpliwie wysłuchać pierwszego raportu o tym, co już kupiono i co można
będzie nabyć później.
— Kupiłem wszystkie jajka, jakie były, sir. Dwa i pół tuzina — powiedział
Carslake, składając swoje sprawozdanie.
— Dobrze — powiedział Hornblower, ale bez żadnego zapału, co było
oczywistym dowodem, że myślami był daleko od tego, o czym mówił Carslake.
Zwykle napomknięcie o jajkach, gotowanych, smażonych czy w koszulkach,
podnieciłoby go. Niefortunny obrót spraw na Malcie nie pozwolił mu na zakup jajek
na swój użytek, a w Deptford nie zrobił sobie zapasu jaj konserwowanych.
Carslake zakończył swoje monotonne sprawozdanie.
— Dziękuję, panie Carslake — rzekł Hornblower. — Panie Turner, zejdziemy
do mojej kabiny i tam wysłucham, co ma mi pan do powiedzenia.
Okazało się, że zgodnie z poleceniem Hornblowera Turner miał oczy i uszy
otwarte.
— Mudir nie ma tu żadnych sił wartych uwagi, sir — powiedział, z
ożywionym, wesołym wyrazem swojej starej, pomarszczonej twarzy. — Wątpię, czy
w sumie udałoby mu się zebrać dwudziestu pięciu uzbrojonych ludzi. Przybył z
dwoma strażnikami równie starymi jak on sam.
— Rozmawiał pan z nim?
— Tak, sir Dałem mu — to znaczy wręczyliśmy mu z panem Carslake'iem —
dziesięć gwinei za zezwolenie wstępu na targ. Przyrzekliśmy mu też, że jutro dostanie
drugie dziesięć.
Nie zaszkodzi mieć lokalne władze jak najdłużej po swojej stronie, pomyślał
Hornblower.
— Czy odniósł się przyjaźnie? — spytał.
— No… więc, sir, tego nie powiedziałbym. Raczej nie całkiem, sir. Może to
dlatego, że chciał od nas pieniędzy. Nie nazwałbym jego stosunku przyjacielskim, sir.
Będzie ostrożny i pełen rezerwy, pomyślał Hornblower, nie chcąc angażować
się bez instrukcji od władz zwierzchnich, nie mając jednak przy tym nic przeciwko
schowaniu do kieszeni dwudziestu sztuk złota — sumy równej przypuszczalnie jego
rocznym dodatkowym dochodom — kiedy nadarzała się taka okazja.
— Wali zabrał stąd wojsko, sir — ciągnął Turner. — Wynikało to jasno z
tego, co mówił mudir. Ale nie wiem, dlaczego to zrobił, sir. Może znowu mają
kłopoty z Grekami. Tu, na Archipelagu, zawsze są jakieś problemy.
Rewolty były zjawiskiem endemicznym wśród Greków zamieszkałych w
Turcji. Pożar i miecz, masakra i spustoszenie, piractwo i bunty coraz to nękały wyspy
i tereny na lądzie stałym. A obecnie, gdy kraj penetrowały wpływy francuskie od
strony Siedmiu Wysp, a Rosja zdradzała podejrzanie humanitarne zainteresowanie
warunkami życia prawosławnych obywateli tureckich, powstały nowe źródła
trudności i niepokoju.
— Jedna przynajmniej sprawa jest jasna — zauważył Hornblower — to, że nie
ma tu teraz walego.
— Rzeczywiście, sir.
Potrzeba czasu, żeby wiadomość dotarła do walego czy nawet do jego
podwładnego, tego… tego kaimakama, zdecydował Hornblower, wysłupławszy z
trudem z pamięci ten dziwny tytuł. Sytuacja polityczna jest tak zagmatwana, że nie
dałoby się jej łatwo rozwikłać. Ostatnio Turcja stała się entuzjastycznym
sprzymierzeńcem Brytanii, po tym jak Bonaparte podbił Egipt, dokonał inwazji na
Syrię i zagroził Konstantynopolowi. Ale Rosja i Turcja są chronicznymi wrogami —
w ciągu ubiegłego półwiecza stoczyły ze sobą pół tuzina wojen — a teraz Rosja i
Anglia to sprzymierzeńcy, a Rosja i Francja są w nieprzyjacielskich stosunkach,
mimo że po Austerlitz nie ma sposobu zaatakowania jednego z tych krajów przez
drugi. Świat nie miał wątpliwości, że francuski ambasador w Konstantynopolu
podżega Turcję do nowej wojny z Rosją; nikt też nie wątpił, że od czasów Katarzyny
Wielkiej Rosja spogląda pożądliwym okiem na Konstantynopol i Dardanele.
Niepokój Greków był faktem ustalonym, podobnie jak ambicje miejscowych
zarządców tureckich. Chwiejny rząd turecki chwyci się każdej sposobności do
wygrania jednego ewentualnego nieprzyjaciela przeciwko drugiemu i będzie patrzył z
najgłębszą podejrzliwością — należało tu także pamiętać o czynniku religijnym — na
wszelkie poczynania brytyjskie na terytorium tureckim. W czasie gdy Anglia i
Francja zwarły się ze sobą w śmiertelnej walce, trudno mieć Turkom za złe, że
podejrzewają Anglię, iż planuje kupić sobie stały sojusz z Rosją obietnicą dania jej
części terytorium tureckiego; na szczęście Francja, znacznie gorzej notowana u
Turków, mogła być podejrzewana o taki sam zamiar. Gdy sułtan usłyszy — jeśli w
ogóle usłyszy — o obecności brytyjskiego okrętu wojennego w zatoce Marmaris,
zacznie się zastanawiać, jakie intrygi są knute z walim; jeżeli zaś sułtan albo wali
dowiedzą się, że na dnie zatoki spoczywa ćwierć miliona funtów szterlingów, można
mieć pewność, że nic nie zostanie wydobyte, chyba że lwia część skarbu pójdzie w
ręce tureckie.
Po tych rozmyślaniach trudno byłoby dojść do jakiejkolwiek konkluzji poza tą
jedną, do której doszedł już tydzień temu, że należy jak najszybciej odzyskać skarb i
zostawić dyplomatom spór o fait accompli. Przeszedł na dziób, żeby usłyszeć z ust
McCulluma, czego się dowiedziano na temat tej możliwości.
Nurkowie kończyli właśnie składać sprawozdanie McCullumowi. Siedzieli w
kucki dookoła jego koi; cała uwaga ich wielkich oczu skoncentrowana była na jego
twarzy. Tak się poowijali we wszystko, co mieli z ubrania, że wyglądali trochę jak
ule.
— On jest tam — odezwał się McCullum. Najwyraźniej był całkiem
przygotowany do stwierdzenia, że popełniono jakąś wielką pomyłkę, czy to w
kreśleniu pierwotnych namiarów, czy w ostatnich operacjach trałowania.
— Miło mi to słyszeć — odparł Hornblower z całą uprzejmością, na jaką mógł
się zdobyć wobec tego popędliwego człowieka mającego przywileje eksperta i
inwalidy.
— Jest cały obrosły porostami, z wyjątkiem poszycia miedzianego, ale nie
wykazuje żadnych śladów złamania kadłuba.
Drewniany statek zbity kołkami drewnianymi i nietknięty sztormem ani
prądem mógł przez wieki leżeć na piaszczystym podłożu nie rozpadając się.
— Czy się wyprostował? — spytał Hornblower.
— Nie, leży prawie dnem do góry. Moi ludzie mogą powiedzieć, gdzie jest
dziób, a gdzie rufa.
— To dobrze — rzekł Hornblower.
— Tak — potwierdził McCullum i przejrzał kilka stron notatek w notesie
trzymanym w wolnej ręce. — Pieniądze znajdują się w dolnej części ładowni, na
rufie, za stermasztem, zaraz pod pokładem głównym. Półtorej tony złotych monet w
żelaznych skrzyniach i blisko cztery tony srebrnych w workach.
— Ta… ak — powiedział Hornblower udając, że to się akurat zgadza z jego
własnymi obliczeniami.
— Przed załadowaniem pieniędzy ściany tej wydzielonej komory
wzmocniono dodatkowo wykładziną dębową — ciągnął McCullum. — Myślę, że
pieniądze są tam jeszcze.
— To znaczy?… — zapytał Hornblower całkiem zdezorientowany.
— To znaczy, że nie wypadły przez pokład na dno morza — powiedział
McCullum zniżając się do udzielenia wyjaśnień nie mającemu o niczym pojęcia
amatorowi.
— Oczywiście — rzucił spiesznie Hornblower.
— Główny ładunek „Speedwella” składał się w połowie z artyleryjskiego
uzbrojenia wojskowego — ciągnął McCullum. — Dziesięć osiemnastofuntówek o
dalekim zasięgu. Działa z brązu i kule do nich. Żelazne kule.
— To dlatego zatonął w taki sposób — zauważył inteligentnie Hornblower.
Mówiąc to uświadomił sobie również dodatkowe znaczenie wiążące się ze słowami
„brąz” i „żelazo”, na które McCullum położył akcent. Brąz może przetrwać pod wodą
dłużej niż żelazo.
— Tak — potwierdził McCullum. — Gdy tylko okręt się przechylił, armaty i
pociski zaczęły się przesuwać. Pójdę o zakład, że tak było, znając dzisiejszych
pierwszych oficerów. W czasie wojny byle praktykant ledwie odrosły od ziemi już się
robi pierwszym oficerem.
— Sarn byłem tego świadkiem — przyznał ze smutkiem Hornblower.
— Ale to nie ma nic do rzeczy — mówił dalej McCullum. — Mój Looney
powiada, że większa część wraka jest jeszcze nad piaskiem. Mógł się dostać do
środka pod samym uskokiem rufówki.
Ze znaczącego spojrzenia McCulluma wypowiadającego te słowa Hornblower
domyślił się, że fakt ten ma wielkie znaczenie, ale nie miał pojęcia dlaczego.
— Tak? — powiedział działając na zwłokę.
— Czy pan myśli, że mogą się przebić przez burtę okrętu przy pomocy
łomów? — zapytał w rozdrażnieniu McCullum. — Po pięć minut pracy dziennie na
dnie na każdego z trzech ludzi! Sterczelibyśmy tu przez rok.
Hornblower przypomniał sobie nagle „o skórzanych wężach zapalnikowych”
zamówionych przez McCulluma na Malcie. Rzucił szybko przypuszczenie, choć
wydawało mu się mało prawdopodobne.
— Chce pan rozsadzić wrak? — powiedział.
— Oczywiście. Ładunek prochu w tym położeniu może otworzyć okręt
dokładnie w potrzebnym nam miejscu.
— To jasne — rzucił Hornblower. Coś tam słyszał o możliwości
eksplodowania ładunków pod wodą, ale miał bardzo mgliste pojęcie o technicznej
stronie takiej operacji.
— Najpierw spróbujemy węży zapalnikowych — oświadczył McCullum. —
Ale nie bardzo liczę na ich skuteczność na tej głębokości. Złącza mogą nie
wytrzymać ciśnienia.
— I ja tak myślę — zgodził się Hornblower.
— Chyba trzeba będzie użyć w końcu latającego zapalnika — powiedział
McCullum. — Moi chłopcy bardzo się ich boją. Ale zrobię to.
Pękata postać Eisenbeissa pojawiła się przy koi. Położył dłoń na czole
McCulluma, a drugą ujął za nadgarstek.
— Niech on zabierze ręce ode mnie! — rzucił wściekły McCullum. — Jestem
zajęty.
— Nie może się pan przepracowywać — mówił Eisenbeiss. — Podniecenie
zwiększa szkodliwe humory.
— Do licha ze szkodliwymi humorami! — wykrzyknął McCullum. — Do
licha z panem.
— Niech pan, człowieku, nie będzie głupcem — wtrącił Hornblower,
straciwszy w końcu cierpliwość. — On wczoraj ocalił panu życie. Nie pamięta pan,
jak bardzo był pan chory? „To boli. To boli”, powtarzał pan ciągle.
Hornblower złapał się na tym, że przemawia piszczącym głosem, naśladując
wczorajszy sposób mówienia McCulluma; wykręcał także powoli swoją twarz w obie
strony, jak McCullum swoją na poduszce. Wiedział, że sprawia mocny efekt swoimi
minami i nawet McCullum poczuł się trochę zbity z tropu.
— Może i byłem chory — stwierdził — ale teraz czuję się całkiem dobrze.
Hornblower spojrzał na Eisenbeissa.
— Dajmy panu McCullumowi jeszcze pięć minut — rzekł. — A więc, panie
McCullum, zaczął pan mówić o skórzanych wężach zapalnikowych. Może objaśni
mnie pan łaskawie, jak się ich używa?
Rozdział XIV
Hornblower przeszedł na dziób, gdzie artylerzysta z pomocnikami przykucnęli
na pokładzie, pracując przy wężu zapalnikowym zgodnie z instrukcjami McCulluma.
— Spodziewam się, panie Clout, że robicie starannie te szwy — powiedział.
— Tak jest, sir — odpowiedział Clout.
Siedzieli na rozpostartym kawałku starego żagla, osłaniającym nieskazitelny
pokład przed ciepłą smołą w stojącym obok kociołku żelaznym.
— Ten szybkotlący lont pali się pięć sekund stopa, sir. Powiedział pan, żeby
dać jedną stopę lontu wolnotlącego, sir?
— Tak.
Hornblower schylił się, żeby popatrzeć na ich robotę. Skórzany wąż był z
kawałków nierównej długości, od trzech do pięciu stóp; z typową dla natury
złośliwością zwierzęta nie dostarczały dłuższych odcinków skóry. Jeden z
pomocników artylerzysty przeciągał spory kawałek szybkotlącego lontu przez część
węża, posiłkując się cienkim drewnianym szpikulcem. Kiedy szpikulec wysunął się,
marynarz zaczął naciągać wąż na lont, aż go połączył z poprzednim odcinkiem.
— Rób to ostrożnie — rzucił Clout. — Lont nie może mieć przerwy.
Drugi pomocnik artylerzysty, z igłą i rękawicą żeglarską, zszywał i
przyszywał podwójnym szwem nowy odcinek do poprzedniego. Po przyszyciu Clout
nakładał obficie ciepłą smołę na połączenie i na szew nowego odcinka. Razem
wszystkiego miało być sto dwadzieścia stóp pozszywanego i wysmarowanego smolą
węża, z lontem szybkotlącym przeciągniętym na całej długości.
— Wybrałem kilka nieuszkodzonych baryłek, sir — ciągnął Clout. —
Pięćdziesięciofuntowych. Mam suchy piasek w workach do ich napełnienia.
— Bardzo dobrze — pochwalił go Hornblower.
McCullum zażądał trzydziestu funtów prochu dla swojego ładunku
wybuchowego, ani mniej, ani więcej.
— Nie chcę pogruchotać statku na szczątki — powiedział. — Muszę tylko
zapewnić dostęp do jego wnętrza.
To była próbka zawodowych umiejętności McCulluma. Hornblower raczej nie
potrafiłby odgadnąć, ile trzeba prochu, żeby uzyskać ten efekt na głębokości stu stóp.
Wiedział, że w dziewięciofuntowym dziale dalekiego zasięgu trzy funty prochu
wyrzucają pocisk na odległość półtorej mili przy strzelaniu bez celu, ale tu rzecz
miała się całkiem inaczej, a do tego dochodziło nieściśliwe środowisko wody. Mając
baryłkę pięćdziesięciofuntową i tylko trzydzieści funtów prochu, trzeba ją było
dopełnić jakąś obojętną substancją, na przykład piaskiem.
— Proszę przysłać po mnie, jak skończycie — polecił Hornblower i poszedł z
powrotem na rufę.
Był tam Turner, świeżo przybyły z lądu i starający się zwrócić na siebie
uwagę.
— I cóż, panie Turner?
Turner trzymał się z dala, a jego zachowanie wskazywało, że miał coś do
powiedzenia w absolutnej tajemnicy. Gdy Hornblower podszedł do niego, Turner
odezwał się przyciszonym głosem.
— Przepraszam, sir, chodzi o mudira. Chce złożyć panu wizytę. Nie
potrafiłem go wybadać, ale on czegoś chce.
— Co mu pan powiedział?
— Powiedziałem… bardzo mi przykro, sir, ale nie wiedziałem, co można
zrobić innego… powiedziałem, że będzie pan zachwycony. Jest w tym coś
podejrzanego. Powiedział, że zaraz tu będzie.
— Tak powiedział?
Sprawy muszą być podejrzane na tych niespokojnych wodach, pomyślał
Hornblower, z równoczesną dezaprobatą dla tego rodzaju rozumowała.
— Midszypmen wachtowy!
— Sir!
— Co pan widzi od strony miasta?
Smiley nastawił lunetę na przeciwległy brzeg zatoki.
— Łódź odbija od nabrzeża, sir. Ma to samo ożaglowanie łacińskie, jakie
widzieliśmy przedtem.
— Jakąś banderę?
— Tak, sir. Czerwoną. Wygląda to na barwy tureckie.
— Doskonale. Panie Jones, będziemy mieli oficjalnego gościa. Niech pan
zarządzi dla niego świst trapowy.
— Tak jest, sir.
— Panie Turner, naprawdę nie wie pan, czego chce mudir?
— Nie, sir. Chciał się widzieć z panem, pilnie, takie odniosłem wrażenie. „Il
capitano” to było wszystko, co powiedział, kiedy zeszliśmy na ląd — towary miały
być dla nas przygotowane, ale nie były. Żądał widzenia się z dowódcą, więc
powiedziałem, że pan go przyjmie.
— Nie napomknął o czymś?
— Nie, sir. Nic nie mówił. Ale widziałem, że był poruszony.
— No cóż, wkrótce się dowiemy — powiedział Hornblower.
Mudir wszedł na okręt z pewną dozą godności, mimo że niewygodne wejście
sprawiało trudność jego starym nogom. Stanąwszy na pokładzie rozejrzał się uważnie
dookoła; trudno było powiedzieć, czy zdaje sobie sprawę z kurtuazyjnego powitania
zgotowanego mu przez podoficerów i chłopców trapowych. Z jastrzębiej twarzy
ponad białą brodą para ciemnych, żywo patrzących oczu chłonęła czujnie otaczający
go widok, nie dając poznać, czy jest dla niego czymś nowym, czy nie. Hornblower
zasalutował, a mudir odwzajemnił się uprzejmym gestem, przykładając dłoń do
twarzy.
— Niech go pan poprosi, żeby zszedł na dół — powiedział Hornblower. — Ja
pójdę przodem.
W kabinie Hornblower z ukłonem wskazał krzesło i mudir usiadł. Hornblower
siadł naprzeciwko niego, z Turnerem u boku. Mudir mówił, a Turner tłumaczył.
— On ma nadzieję, że Bóg dał panu dar zdrowia, sir — rzekł Turner.
— Proszę mu odpowiedzieć, jak należy — powiedział Hornblower.
Mówiąc to poszukał spojrzenia bystrych brązowych oczu i uśmiechnął się
grzecznie.
— Teraz on pyta, czy miał pan pomyślną podróż, sir — tłumaczył dalej
Turner.
— Proszę powiedzieć cokolwiek, co pan uzna za stosowne — odparł
Hornblower.
Rozmowa toczyła się od jednego zwrotu grzecznościowego do następnego.
Hornblower wiedział, że taki jest zwyczaj w krajach Lewantu. Byłoby rzeczą
sprzeczną z godnością i taktem wyłuszczać swoją sprawę już w pierwszych zdaniach.
— Czy powinniśmy zaproponować mu kieliszek? — spytał Hornblower.
— Właściwie, sir, przy rozmowie o interesach proponuje się zwykle kawę.
— I nie uważa pan, że powinniśmy to zrobić?
— Chodzi o to, sir, że kawa… nie będzie tym, co on nazywa kawą.
— Nic na to nie poradzimy. Proszę wydać polecenie.
Rozmowa toczyła się dalej, wciąż nie dotykając żadnego tematu. Ciekawie
było obserwować, jak na tak inteligentnej i ruchliwej twarzy jak twarz mudira nie
odbija się żaden ślad skrywanych skrzętnie uczuć. Lecz kawa wywołała zmianę w jej
wyrazie. Bystre oczy obrzuciły spojrzeniem grube kubki, powyginany dzbanek
cynowy do kawy, ale oblicze wciąż pozostawało nieruchome, gdy mudir najpierw,
certując się, odmówił uprzejmie poczęstunku, by potem przyjąć go z wdzięcznością;
dopiero po spróbowaniu kawy nastąpiła przemiana. Mudir nie potrafił w żaden
sposób zapobiec pojawieniu się zdziwienia na swojej twarzy, które zresztą opanował
natychmiast. Wsypał tyle cukru do kawy, że zrobił się z niej syrop i nie dotykał
kubka, lecz podnosił go do warg na podstawce.
— Należałoby podać również drobne ciasteczka i słodycze, sir — zauważył
Turner. — Ale nie możemy przecież zaproponować mu rumu z melasą i suchara.
— I ja tak myślę — mruknął Hornblower.
Pociągnąwszy ostrożnie następny łyk kawy mudir wrócił do rozmowy.
— On mówi, że ma pan bardzo piękny okręt, sir — tłumaczył Turner. —
Chyba zaraz już powie, o co mu chodzi.
— Proszę mu podziękować i powiedzieć, że ma prześliczną wioskę, jeśli
uważa pan to za stosowne — rzekł Hornblower.
Mudir wyprostował się w swoim krześle — widać było, że nie przywykł
siedzieć na krzesłach — i popatrzył badawczo najpierw na twarz Hornblowera, a
potem Turnera, po czym przemówił ładnie modulowanym, opanowanym głosem.
— Pyta, czy „Atropos” ma zamiar długo tu zostać, sir — powiedział Turner.
Hornblower oczekiwał takiego pytania.
— Proszę powiedzieć, że nie skompletowałem jeszcze zapasów — odparł.
Był przekonany, że wstępne operacje ratownicze, trałowanie w poszukiwaniu
wraka, oznaczanie jego pozycji bójkami i posyłanie nurków na dno pozostały nie
zauważone, a w każdym razie musiały być absolutnie niezrozumiałe dla patrzących z
lądu. Nie odrywał oczu od twarzy mudira, gdy ten słuchał tłumaczenia Turnera i
wypowiadał słowa odpowiedzi.
— Mówi, że spodziewa się, iż odpłynie pan natychmiast po ich
skompletowaniu — ciągnął Turner.
— Proszę powiedzieć, że przypuszczalnie tak.
— On mówi, że to byłoby dobre miejsce do czekania na informacje o
francuskich okrętach, sir. Łodzie rybackie często przybywają z nowinami.
— Proszę powiedzieć, że mam swoje rozkazy.
W umyśle Hornblowera zaczęło rodzić się podejrzenie, że mudir wcale nie
chce, żeby „Atropos” opuścił zatokę. Może chce go przetrzymać do czasu, aż zdoła
przygotować zasadzkę, aż można będzie obsadzić załogą działa w forcie, aż wróci
wali z miejscowymi siłami wojskowymi. Był to dobry sposób prowadzenia rozmowy
dyplomatycznej. Mógł przez cały czas obserwować mudira, a każde nieopatrzne
stwierdzenie Turnera mogło zostać zdezawuowane jako źle przetłumaczone czy z
jakiejś innej przyczyny.
— Mówi, że stąd możemy mieć na oku kanał Rodos, sir — ciągnął Turner. —
Tamtędy najprędzej mogą przepływać jednostki francuskie. Wygląda na to, sir, że
chce dostać swoje dwadzieścia gwinei.
— Być może — zgodził się Hornblower, starając się tonem swoich słów dać
Turnerowi do zrozumienia, iż nie widzi potrzeby jego udziału w prowadzonej
rozmowie.
— Niech pan powie, że moje rozkazy pozostawiają mi bardzo mało swobody.
Przy takim obrocie rozmowy stało się rzeczą oczywistą, iż najlepszą taktyką
będzie manifestowanie niechęci, która z wielkim trudem mogłaby zostać
przezwyciężona. Hornblower miał nadzieję, że Turner na tyle zna lingua franca, iż
będzie mógł sprostać temu zadaniu.
Mudir odpowiedział z większym niż dotąd ożywieniem; wyglądało, że
postanowił wreszcie wyłożyć kawę na ławę.
— Chce, żebyśmy tu zostali, sir — tłumaczył Turner. — Jeśli to zrobimy, to
ze wsi przyjdą znacznie lepsze zapasy.
Nie była to, rzecz jasna, prawdziwa przyczyna jego prośby.
— Nie — odpowiedział Hornblower. — Jeśli nie dostaniemy zapasów,
odpłyniemy bez nich.
Hornblower musiał uważać na wyraz swojej twarzy; musiał tak wypowiadać
swoje słowa do Turnera, jakby mówił je jak najbardziej serio — mudir nie dopuści,
żeby cokolwiek umknęło jego uwadze.
— Teraz zaczyna mówić otwarcie, sir — powiedział Turner. — Prosi,
żebyśmy zostali.
— Niech powie, dlaczego chce, żebyśmy zostali.
Tym razem mudir mówił długo.
— No więc tak, sir — meldował Turner. — Teraz już wiemy. Tu się kręcą
piraci.
— Panie Turner, proszę mi przetłumaczyć dokładnie, co on powiedział.
— Koło wybrzeża są piraci, sir — wyjaśnił Turner, przyjąwszy naganę. —
Jakiś osobnik imieniem Michael… Michael Pogromca Turków, sir. Słyszałem o nim.
Dokonuje napadów na tutejsze wybrzeża. Oczywiście Grek. Dwa dni temu był w
Fettech. To tutaj, na wybrzeżu, sir.
— A mudir boi się, że następny napad będzie na jego wioskę?
— Tak, sir. Spytam go, żeby się upewnić, sir — dodał Turner, gdy
Hornblower popatrzył na niego.
Raz zacząwszy mudir stał się bardzo rozmowny. Turner musiał długo słuchać,
zanim mógł przystąpić do tłumaczenia.
— Michael pali domy, sir, i zabiera kobiety i bydło. Jest przysięgłym wrogiem
mahometan. Tam właśnie udał się wali ze swoim wojskiem, sir. Podążył przeciąć
drogę Michaelowi, ale źle wyczuł. Wyruszył do Adalii, a to jest tydzień marszu stąd,
sir.
— Rozumiem.
Obecność „Atropos” w zatoce Marmaris zapobiegnie napaści pirata i mudir ze
swoimi ludźmi tak długo będzie bezpieczny, jak długo okręt tu zostanie. Cel wizyty
mudira stał się jasny; chciał nakłonić Hornblowera do zostania do czasu, aż ten
Michael znajdzie się znowu w bezpiecznej odległości. Było to naprawdę łaskawe
zrządzenie losu; dostateczna rekompensata, pomyślał Hornblower, za kaprys
Opatrzności, który sprawił, że McCullum został ranny w pojedynku. Na wojnie bywa
podobnie jak przy grze w wista, gdzie po dostatecznie dużej liczbie rozgrywek gracz
stwierdza, że szczęście się wyrównało. Po pechu przychodzi powodzenie —
Hornblowera zaskoczyło potwierdzenie tej prawidłowości, chociaż był dostatecznie
skłonny przyznać, że po złej passie następuje dobra. Nie może jednak pod żadnym
pozorem okazać zadowolenia.
— To szczęśliwy traf dla nas, sir — zauważył Turner.
— Proszę zatrzymać swoje uwagi dla siebie, panie Turner — rzucił kąśliwie
Hornblower.
Ton Hornblowera i zakłopotany wyraz twarzy Turnera zaintrygowały mudira,
który wciąż obserwował ich uważnie. Czekał jednak cierpliwie, aż niewierni zrobią
następne posunięcie.
— Nie — powiedział stanowczo Hornblower — proszę mu powiedzieć, że nie
mogę tego uczynić.
Widząc przeczący ruch głowy mudir zdradził lekką konsternację, jeszcze
zanim Turner dokonał tłumaczenia. Pociągnął za swoją białą brodę i przemówił,
dobierając starannie słów.
— Ofiarowuje nam łapówkę, sir — rzekł Turner. — Pięć jagniąt albo koźląt
za każdy dzień naszego pobytu.
— To już lepiej odparł Hornblower. — Niech pan powie, że wolałbym raczej
pieniądze.
Teraz mudir z kolei pokręcił przecząco głową na słowa Hornblowera.
Hornblowerowi, który przyglądał mu się badawczo, wydał się całkiem szczery.
— Powiada, że nie ma tu pieniędzy, sir. Zabrał wszystko wali w czasie swego
ostatniego tutaj pobytu.
— Ma przecież nasze dwadzieścia gwinei. Niech je zwróci i niech dostarcza
co dzień sześć jagniąt — nie koźląt — to zostanę.
I na tym ostatecznie stanęło. Turner odprowadził mudira do szalupy, a
Hornblower udał się na dziób, żeby sprawdzić, jak posuwa się praca artylerzysty.
Była już prawie skończona. Na pokładzie leżało około stu stóp węża starannie
zwiniętego w krąg; jeden koniec był wpuszczony do beczułki z prochem okrytej
płótnem, które artylerzysta smarował grubą warstwą smoły. Hornblower pochylił się,
żeby obejrzeć najsłabszy punkt, gdzie płócienna powłoka baryłki była doszyta do
węża.
— Zrobiłem to jak umiałem najlepiej, sir — powiedział artylerzysta. — Ale to
strasznie długi kawał węża.
Sto stóp pod wodą ciśnienie jest ogromne. Drobniutka, niewidoczna, mała jak
główka szpilki dziurka w tkaninie i woda zacznie się wciskać do środka.
— Możemy to wypróbować — zdecydował Hornblower. — Im wcześniej,
tym lepiej.
Było, jak zawsze — „im wcześniej, tym lepiej” — tę maksymę można by
znaleźć wypisaną na sercu każdego oficera marynarki wojennej, jak Calais królowej
Marii. Obsadzić gig załogą, dopilnować załadowania całego niezbędnego sprzętu,
zapędzić na dziób nurków wysłuchujących ostatnich instrukcji McCulluma i
wyruszyć bez chwili zwłoki. O jednej godzinie pić kawę z tureckim mudirem, a o
następnej bawić się podwodnymi środkami wybuchowymi. Jeśli różnorodność jest
solą życia, pomyślał Hornblower, to jego obecny żywot musi być orientalnym curry.
— Wiosła! — rzucił i gig doszedł powoli do zakotwiczonej deski
zaznaczającej miejsce dostępu do wraka od spodu.
Looney znał swoją robotę. Obszyta w płótno baryłka z prochem leżała obok
niego owinięta liną; Looney wziął drugi, krótki kawałek liny, przywiązał jeden jej
koniec do baryłki, przeciągnął linę przez linkę cumowniczą boi i przymocował drugi
koniec również do baryłki. Sprawdził, czy swobodny koniec węża zapalnikowego jest
dobrze przymocowany do pustej baryłki, która miała utrzymywać go na powierzchni,
i rzucił cienkim głosem rozkaz jednemu ze swoich towarzyszy, a ten wstał, żeby się
rozebrać. Looney chciał podnieść baryłkę z prochem, lecz okazała się za ciężka dla
jego wrzecionowatych ramion.
— Wy dwaj, pomóżcie mu — rzucił Hornblower do znajdujących się najbliżej
dwóch marynarzy. — Uważajcie, żeby nie zaczepiła się ani lina, ani wąż.
Pod kierunkiem Looneya podniesiono baryłkę i opuszczono za burtę.
— Popuszczać! Powoli! Ostrożnie! — komenderował Hornblower.
Był to moment napięcia — jeszcze jeden — kiedy obserwował, jak baryłka
zapada się pod powierzchnię wody na krótkiej fali. Za pomocą przywiązanej do niej
liny marynarze opuszczali ją wolno w dół, a wraz z jej opadaniem rozwijał się zwój
węża zapalnikowego. Pętla przełożona przez linkę cumowniczą pławy zapewniała
opadnięcie baryłki na dół we właściwym miejscu.
— Dno, sir — powiedział marynarz, kiedy lina w ich rękach straciła
naprężenie. W łódce zostało kilka stóp węża.
Nurek siedział na przeciwległej burcie łódki; na sznurku opasującym jego nagi
brzuch miał nóż w pochwie, a w rękach trzymał podaną mu przez Looneya kulę
armatnią. Nurek opuścił się w dół za burtę i zniknął pod powierzchnią. Czekali, aż się
wynurzy, a potem, aż następny da nurka i wypłynie; czekali też, aż Looney wykona
swoją kolejkę. Nurkowie opuszczali się parokrotnie do wody; widocznie przesunięcie
baryłki z prochem dokładnie we właściwe miejsce pod uskokiem dziobówki
„Speedwella” nie było zbyt łatwą operacją. Przypuszczalnie jednak nurkowie zrobili
w końcu swoje pod wodą. Looney wypłynął na powierzchnię po wyjątkowo długim
zanurzeniu; trzeba było go wciągnąć przez burtę na dziób, gdzie leżał dysząc przez
jakiś czas, zanim wrócił do siebie. Wreszcie usiadł i bezbłędnym gestem pokazał
Hornblowerowi manipulowanie krzesiwem.
— Wykrzesać ogień — rzucił Hornblower do Leadbittera. Przez całe swoje
dotychczasowe życie nie nauczył się porządnie tej sztuki.
Leadbitter otworzył pojemnik z hubką i krzesiwem i zaczął nim pocierać raz i
drugi. Udało się już za szóstym razem. Schylił się i zaczął rozdmuchiwać iskierkę na
hubce, a potem zapalił od niej kawałek wolnotlącego lontu, rozdmuchał go również i
przeniósł wzrok na Hornblowera, czekając na dalsze rozkazy.
— Ja to zrobię — rzekł Hornblower.
Leadbitter oddał mu tlący się lont i Hornblower odczekał chwilkę, siedząc z
nim w ręce i sprawdzając raz jeszcze, czy wszystko jest gotowe. Drżał cały z
podniecenia.
— Uwaga przy baryłce! — powiedział. — Leadbitter, trzymać zaślepkę w
pogotowiu.
Z węża zapalnikowego zwisało cztery albo pięć cali lontu szybkotlącego;
Hornblower przytknął do niego swój palący się lont. Chwila wahania i już lont zapalił
się. Hornblower patrzył, jak iskra biegnie po szybkotlącym odcinku lontu i znika w
wężu.
— Zatkać wąż! — krzyknął i Leadbitter wepchnął drewnianą zaślepkę w
koniec węża, trąc nią o kruche, spopielałe resztki lontu.
Hornblower miał nadzieję, że iskra — biegnąca pięć sekund na stopę —
wędruje wężem w dół, w dół, daleko pod poziom wody. Na drugim końcu, przy
baryłce z prochem, znajdował się odcinek lontu wolnotlącego o długości stopy, który
spalał się w tempie stopy na pięć minut; mieli dość czasu — nie muszą śpieszyć się
gorączkowo, choćby im było bardzo pilno.
— Za burtę z nią! — krzyknął Hornblower i Leadbitter złapał pustą baryłkę i
opuścił ją delikatnie na wodę. Unosiła się na niej, utrzymując nad powierzchnią
zatkany koniec węża zapalnikowego.
— Wiosła! — rzucił rozkaz Hornblower. — Naprzód!
Gig odpływał od beczułki na wodzie. Hornblower przypuszczał, że iskra
wciąż wędruje po loncie szybkotlącym; upłynie jeszcze kilka sekund, zanim dotrze do
lontu wolnotlącego pod wodą przy wraku „Speedwella”. Pamiętał, żeby mierzyć czas
na swoim zegarku.
— Wracamy do okrętu! — polecił Leadbitterowi; obejrzał się na pustą baryłkę
podskakującą na powierzchni morza.
McCullum powiedział: „Radzę panu trzymać się z daleka od miejsca
eksplozji”. Widocznie wybuch baryłki z prochem, nawet głęboko pod wodą,
wywoływał na powierzchni wzburzenie wody mogące zagrozić gigowi. Dotarłszy do
okrętu znajdą się w odległości ćwierć mili, która to odległość jest dostatecznie
bezpieczna. Gdy dziobowy zahaczył bosakiem o podwięzia wantowe „Atropos”,
Hornblower znów spojrzał na zegarek. Upłynęło dokładnie pięć minut od momentu,
kiedy widział, że iskra wpełzła do węża zapalnikowego. Teraz należało w każdej
chwili spodziewać się wybuchu.
Burta okrętu była oczywiście oblepiona przez wszystkich wałkoni, którzy
zdołali się tam docisnąć. Przygotowywanie ładunku i zapalnika sprawiło, że plotka
falą obiegła okręt.
Hornblower, zamiast czekać na wybuch w łodzi, jak przedtem zamierzał,
wszedł na pokład.
— Panie Jones! — krzyknął. — Czy to jakiś cyrk? Proszę zabrać ludzi do
roboty.
— Tak jest, sir.
On sam bardzo chciał zobaczyć eksplozję, ale obawiał się zdradzić ciekawości
nieprzystojnej jego powadze. A ponadto istniała możliwość — bardzo
prawdopodobna, według McCulluma — że wybuch w ogóle nie nastąpi. Rzut oka na
zegarek powiedział mu, że już jest opóźniony. Starając się zachowywać możliwie
obojętnie przeszedł na dziób, do koi McCulluma, który wysłuchiwał meldunków
swoich nurków.
— Nic dotąd? — spytał McCullum.
— Nic.
— Nie mam nigdy zaufania do węża zapalnikowego o długości ponad pięć
sążni — zauważył McCullum — nawet gdy sam go przygotuję.
Hornblower opanował chęć odparowania z irytacją jego słów i utkwił wzrok w
miejscu swoich niedawnych poczynań. Od czasu do czasu z trudem dostrzegał na
krótkiej fali ciemny punkcik — baryłkę przytrzymującą nad wodą koniec węża
zapalnikowego. Jeszcze raz rzucił okiem na zegarek.
— Duża zwłoka — zauważył.
— W wężu jest woda. Będzie pan jednak musiał użyć latającego zapalnika.
— Im wcześniej, tym lepiej — rzekł Hornblower. — Jak mam się do tego
zabrać?
Był rad, ze względu na swoją cenną powagę dowódcy, że nie czekał na oczach
załogi.
Rozdział XV
Tym razem tylu ludzi potrzeba było do operacji, że Hornblower wziął szalupę
zamiast gigu. Jak zwykle, trzej nurkowie cejlońscy siedzieli skuleni na dziobie, ale
przy nich, na dnie łodzi, stał żeliwny kocioł pełen stopionej smoły, a obok przykucnął
pomocnik żaglomistrza, natomiast pan Clout, artylerzysta, siedział pośrodku łodzi z
baryłką prochu między nogami. Baryłka nie była do końca obszyta płótnem — u góry
miała duży, nie zaszyty otwór. Wyrzucili kotwiczkę łodziową i szalupa stanęła na
drobnej fali przy pustej baryłce, która unosiła się na powierzchni z końcem
bezużytecznego węża zapalnikowego, pomnik poprzedniego niepowodzenia.
— Proszę kontynuować, panie Clout — powiedział Hornblower.
Tym razem sprawa była nie tylko podniecająca, ale i niebezpieczna. Nurkowie
rozebrali się i usiadłszy zaczęli swoje ćwiczenia wdechowo-wydechowe. Później nie
będzie na to ani chwili czasu. Clout wziął hubkę i krzesiwo i zaczął krzesać iskrę,
przykucnąwszy nisko, żeby osłonić ją przed lekkim wiatrem wiejącym na
powierzchni zatoki. Przypalił lont wolnotlący, rozdmuchał go, aż zaczął się żarzyć, i
spojrzał na Hornblowera.
— Powiedziałem, żeby kontynuować — rzekł Hornblower.
Clout przytknął lont do zapalnika wystającego przez otwór w dnie beczułki z
prochem. Hornblower słyszał słabe nieregularne syczenie zapalnika, gdy Clout
czekał, aż lont zacznie się palić w otworze. Teraz wśród nich, pośrodku łodzi, pełzł
ogień ku trzydziestu funtom prochu armatniego. Jeśli było gdzieś kilka rozsypanych
ziarenek prochu albo jeśli zapalnik jest chociaż odrobinę nie w porządku, to nastąpi
nagła, miażdżąca eksplozja, która rozniesie ich i szalupę na szczątki. W łodzi,
absolutnie cichej w tej chwili, słychać było tylko syk zapalnika. Iskra wpełzła do
otworu. Tu, w górnym dnie, baryłka z prochem miała podwójną pokrywę, rezultat
bardzo starannej pracy bednarza okrętowego. Między tymi dwoma pokrywami leżał
zwinięty zapalnik, którego dalszy koniec przechodził przez pokrywę wewnętrzną,
sięgając do ładunku prochu. Po tym zapalniku, przymocowanym do dolnej pokrywy,
sunął teraz niewidoczny ogień, obiegając zwój po zwoju, aby w końcowym odcinku
dać nura do wewnątrz przez drugą pokrywę.
Clout wyjął z kieszeni owiniętą płótnem zatyczkę i zanurzył ją w ciepłej
smole.
— Niech pan dobrze ją wbije, panie Clout — powiedział Hornblower.
Clout wepchnął zatyczkę do otworu w pokrywie zewnętrznej. Przestali teraz
słyszeć syk zapalnika, ale każdy w łodzi wiedział, że ogień dalej toruje sobie
nieuchronnie drogę do środka. Clout nałożył jeszcze sporo smoły na zatyczkę i
odsunął się.
— Teraz, mój chłopcze — powiedział do pomocnika żaglomistrza.
Tego ostatniego nie trzeba było poganiać. Z igłą i rękawicą żeglarską w ręku
zajął miejsce Clouta i zaczął zaszywać powłokę z płótna na wierzchu baryłki.
— Rób drobne ściegi — rzucił Hornblower; rzecz naturalna, że pomocnik
żaglomistrza był zdenerwowany, gdy tak schylał się nad przedmiotem, w którym była
zamknięta błyskawiczna śmierć. Hornblower też się denerwował, ale niepowodzenie
poprzedniej próby sprawiło, że pilnował, aby wszystko było zrobione jak należy.
Pomocnik żaglomistrza zrobił ostatni ścieg, zakończył szew i wyjąwszy
szybkim ruchem nóż z pochwy przeciął nić. Trudno było sobie wyobrazić coś
bardziej niewinnego z wyglądu niż ta obszyta płótnem baryłka. Gdy tak stała w łodzi,
wyglądała na głupi, bezmyślny przedmiot. Clout już nakładał smołę na świeżo
zaszyty koniec; boki i spód zostały grubo zasmołowane przed załadowaniem baryłki
do łodzi.
— Teraz lina — rzucił Hornblower.
Jak poprzednio, pętla z liny zamocowanej do baryłki została przeciągnięta po
lince pławy i z powrotem przytwierdzona do baryłki.
— Wy dwaj, podnieść ją. Opuszczać. Ostrożnie.
Beczułka zapadała pod powierzchnię, tańcząc na końcu liny przepuszczanej
przez marynarzy ręką za ręką. W łodzi nagle osłabło napięcie, co można było poznać
po tym, że marynarze zaczęli głośno paplać.
— Cisza! — krzyknął Hornblower.
Chociaż opadając na dno zatoki beczułka stała się teraz niewidoczna,
pozostawała wciąż śmiertelnie niebezpieczna — marynarze nie zdawali sobie z tego
sprawy. Jeden z nurków siedział już na burcie z kulą w rękach — rzecz zabawna, że
właśnie teraz Hornblower przypomniał sobie, iż nie wykonał powziętego przedtem
postanowienia zebrania zapasu odłamków skalnych do tego celu — jego klatka
piersiowa to się kurczyła, to rozkurczała. Hornblower chciałby mu powiedzieć, żeby
koniecznie umieścił baryłkę z prochem w najodpowiedniejszy sposób, ale nie mógł
tego zrobić ze względu na barierę językową. Musiał zadowolić się spojrzeniem
niosącym i otuchę, i groźbę.
— Dno, sir — oznajmił marynarz zajęty opuszczaniem liny.
Nurek ześliznął się z burty łodzi i zniknął pod wodą. Tam, w dole, z
ładunkiem prochu i tlącym się zapalnikiem, był on w gorszym niebezpieczeństwie niż
kiedykolwiek przedtem. „Widzieli kolegę rozerwanego na kawałki przy posługiwaniu
się latającym zapalnikiem pod Cuddalore” — powiedział mu McCullum. Hornblower
nie chciał, żeby teraz zdarzyło się coś takiego. Przyszło mu na myśl, że w takim
wypadku szalupa i on w niej byliby na samym szczycie eksplozji i zawirowanej wody
i pomyślał, co to za tajemnicza siła popycha go zawsze do dobrowolnego udziału w
niebezpiecznych przedsięwzięciach. Chyba ciekawość, ale także i poczucie niższości;
nie przyszło mu natomiast do głowy, że poczucie obowiązku też grało tu jakąś rolę.
Drugi nurek siadł na burcie, z kulą w rękach, oddychając głęboko, i w
momencie gdy głowa poprzednika wynurzyła się spod wody, zsunął się w dół i
zniknął. „Zaszczepiłem w nich lęk przed Bogiem — powiedział McCullum. —
Zapowiedziałem im, że jeśli ładunek wybuchnie w niewłaściwym położeniu, dostaną
wszyscy po dwa tuziny kijów. I jeszcze powiedziałem, że tu zostaniemy, aż nie
wydobędziemy tych pieniędzy. Może więc pan polegać na nich. Zrobią, co tylko będą
mogli”.
I rzeczywiście robili, co mogli. Teraz Looney czekał na burcie i zsunął się w
dół natychmiast po pojawieniu się drugiego nurka. Nie chcieli tracić ani chwili czasu.
Hornblower raz po raz spoglądał przez burtę, usiłując zobaczyć coś poprzez wodę, ale
bez skutku. Była przejrzysta, o przepięknym, intensywnie zielonym kolorze, lecz tak
rozchlupotana na powierzchni, że w głąb nic nie było widać. Hornblower musiał
wierzyć, że głęboko w dole, na pewno w półmroku i w paraliżującym chłodzie,
Looney wlecze baryłkę z prochem w stronę wraka i wpycha ją pod uskok dziobówki.
Pod wodą baryłka mogła ważyć stosunkowo niewiele dzięki sile wyporu odkrytej
przez Archimedesa dwadzieścia wieków temu.
Wrócił Looney i natychmiast ruszył na jego miejsce pierwszy nurek. Dla nich
była to gra o życie i śmierć, loteria bez wygranej. Jeśli ładunek wybuchnie
przedwcześnie, los podyktuje, który z nich będzie w tym momencie pod wodą. Ale
inna rzecz, że przeciągnięcie ładunku kilka jardów po dnie na właściwe miejsce nie
może trwać długo. Miał też nadzieję, że tam, na dole, ogień pełznie wciąż po zwojach
zapalnika ciasno upchanych między podwójną pokrywą baryłki. Uczeni stwierdzili,
że zapalniki mogą się palić bez powietrza — przeciwnie niż świece — ponieważ
saletra, którą jest nasycony sznur, dostarcza takiej samej substancji palnej jak
powietrze. Było to odkrycie bliskie rozwiązania problemu życia — życie istoty
ludzkiej gaśnie jak świeca bez powietrza. Można wkrótce oczekiwać odkrycia
sposobu utrzymywania życia bez powietrza.
Jeszcze jeden skok pod wodę. Ogień sunie po loncie. Clout dał go tyle, żeby
starczyło na godzinę palenia się — nie mogło go być oczywiście za mało, ale też i nie
za dużo, bo im dłużej baryłka pozostawała wystawiona na ciśnienie wody, tym
większa była obawa, że puści w jakimś słabym punkcie i że woda dostanie się do niej.
Ale Clout zwrócił uwagę, że z zamkniętej przestrzeni między dwiema pokrywami
wierzchu baryłki ciepło nie może uciekać; będzie tam coraz goręcej i lont zacznie się
spalać coraz szybciej — ogień może nawet przeskoczyć z jednego zwoju na drugi.
Innymi słowy, nie można przewidzieć tempa spalania się lontu.
Nurek, który wypłynął właśnie na powierzchnię, krzyknął przenikliwie, w sam
czas, aby powstrzymać następnego — Looneya — przed skoczeniem w dół. Szybkie
pytanie, odpowiedź i już Looney odwrócił się do Hornblowera wymachując rękami.
— Wciągnijcie tego człowieka do łodzi — rozkazał Hornblower. — Podnieść
kotwicę!
Kilka ruchów wioseł wystarczyło, żeby nabrać prędkości; Cejlończycy na
dziobie świergotali jak wróble o świcie.
— Z powrotem do okrętu — rzucił Hornblower następny rozkaz.
Uda się prosto na pokład nie oglądając się ani razu; nie będzie narażał na
szwank swojej powagi, czekając na wybuch, który może w ogóle nie nastąpić.
Wychylił rumpel i łódź płynęła ustalonym kursem w kierunku „Atropos”.
I wtedy to się stało, właśnie gdy Hornblower był odwrócony tyłem. Ponury,
stłumiony odgłos, niezbyt głośny, jak gdyby wystrzeliło działo w odległej jaskini.
Hornblower odwrócił się na siedzeniu akurat na czas, żeby zobaczyć, jak wyprzedza
ich wysoko wybrzuszona fala, podnosząc w górę rufę szalupy. Potem rufa opadła, a
podniósł się dziób, i szalupa zaczęła kiwać się gwałtownie z dziobu na rufę, jak
dziecinna łódeczka w wannie. Woda wzbijająca się wokół nich była bezbarwna i
ciemna. To gwałtowne wzburzenie trwało zaledwie kilka sekund i przeszło,
zostawiając za sobą rozchybotaną łódź.
— Wybuchła, sir — odezwał się Clout zupełnie niepotrzebnie.
Marynarze rozgadali się jak Cejlończycy.
— Cisza w łodzi! — krzyknął Hornblower.
Był zły na siebie, bo po niespodziewanym odgłosie podskoczył na siedzeniu.
Potoczył groźnym wzrokiem po marynarzach, którzy zamilkli trwożnie.
— Ster lewo na burtę — warknął Hornblower. — Naprzód !
Łódź obróciła się i ruszyła z powrotem w kierunku miejsca wybuchu
zaznaczonego brudną plamą wody. Gdy patrzył w tamtą stronę, na powierzchni
ukazało się pół tuzina ogromnych bąbli, które pękły po chwili. Potem wypłynęło coś
innego i jeszcze coś, martwe ryby unoszące się na powierzchni, świecące białymi
brzuchami w blasku słońca. Szalupa minęła jedną jeszcze nie całkiem martwą; ryba
czyniła słabe, ledwie dostrzegalne wysiłki, żeby odwrócić się grzbietem w górę i
zanurzyć się w wodę.
— Milczeć! — powtórzył Hornblower — bo znowu załoga rozpuściła języki.
— Wiosła złóż.
Wśród ciszy szalupa unosiła się na wodzie w miejscu wybuchu. Martwe ryby,
plama i nic więcej. Zupełnie nic. Hornblower poczuł nieprzyjemne rozczarowanie;
powierzchnia wody powinna być zasłana szczątkami wraka i pogruchotanymi
odłamkami drewna na znak, że baryłka z prochem zrobiła swoje. Brak tego
wszystkiego oznaczał, że wybuch nie spowodował pęknięcie wraka. Myśli jego
poszybowły w przyszłość. Trzeba będzie pewnie użyć następnego latającego
zapalnika i uciec się do najbrutalniejszych gróźb, żeby zmusić nurków do podłożenia
go pod wrak. Uciekli przed tą eksplozją najwyżej na trzydzieści sekund i nie będą
skorzy znowu wystawiać się na ryzyko.
Jest odłamek drewna! Nie, to deska użyta jako boja znakowa.
— Wybierzcie tamtą linę — polecił Hornblower wzorowemu. Przy desce był
tylko dziesięciostopowy odcinek liny — w tym miejscu lina pękła; a więc eksplozja
jednak miała jakiś skutek. Tylko taki — jak na ironię — oderwana boja znakowa.
— Dać drugą kotwiczkę z liną — rozkazał Hornblower. Trzeba, żeby boja
znakowa była dalej dość blisko tego punktu, jeśli ma spełniać swoje zadanie.
Hornblower pochwycił spojrzenie Looneya; sądząc po jego zachowaniu, miał
chęć sprawdzić wynik wybuchu; jakikolwiek by nie był, zbadanie tego już teraz
oszczędzi im czasu.
— Looney — powiedział Hornblower i wskazał ręką burtę. Wystarczyło jedno
powtórzenie tego gestu, żeby Looney kiwnął głową, że się zgadza i zaczął się znowu
rozbierać. Jak Hornblower pamiętał, Looney nie wykonał jeszcze swej dziennej
normy pięciu nurkowań. Looney nabrał powietrza do płuc i zsunął się do wody, a
łódź czekała w dryfie. Drobne fale uderzające o jej burty były inne niż zwykle; nie
było w nich ani śladu regularności jak przy falach wzbudzanych na powierzchni przez
wiatr — wydawało się, że nadbiegają ze wszystkich stron naraz. Hornblower
uświadomił sobie, że są to ostatnie, zamierające ruchy wody wzburzonej przez
eksplozję.
Ukazał się Looney, z cienkimi, związanymi w pęczek czarnymi włosami
unoszącymi się na wodzie obok jego twarzy. Wyszczerzył zęby w czymś, co można
by prawie nazwać uśmiechem, gdyby nie to, że oczywiście chwytał ustami powietrze.
Płynął w kierunku szalupy mówiąc coś przy tym do towarzyszy, którzy zaczęli
natychmiast świergotać swoimi głosami. Widocznie wybuch, oderwawszy boję
znakową nie odsunął jej daleko od jej pozycji. Nurkowie wciągnęli Looneya na dziób
łodzi, wciąż gadając między sobą; Looney zaczął przesuwać się między marynarzami
i po ławkach w kierunku rufy. Zbliżywszy się do Hornblowera, wytarł coś o połę
odzieży i położył mu na dłoni z szerokim uśmiechem. To coś miało kształt okrągły,
było ciężkie, matowe i zaskorupiałe, a jednak… a jednak…
— Na miły Bóg! — zawołał Hornblower.
Był to szyling; Hornblower gapił się na monetę obracając ją w
palcach.Wszystkie oczy w łodzi były na nią skierowane; marynarze szybko się
domyślili, co to jest, chociaż nie widzieli dobrze. Któryś wzniósł okrzyk, inni go
podjęli. Hornblower potoczył spojrzeniem po roześmianych twarzach; nawet Clout
darł się i wymachiwał kapeluszem.
— Cisza! — krzyknął Hornblower. — Panie Clout, powinien się pan
wstydzić.
Ale tym razem hałas nie zamarł tak błyskawicznie jak poprzednio; załoga była
zbyt podniecona. W końcu jednak ucichli i czekali. Hornblower musiał teraz
obmyślić następny krok. Był zupełnie zdezorientowany — taki rozwój sytuacji
kompletnie go zaskoczył; przez chwilę nie wiedział co robić dalej. W końcu
zdecydował, że musi to być działanie powstrzymujące narastanie napięcia. Do
wydobycia skarbu potrzebny będzie nowy sprzęt; to rzecz pewna. Nurkowie dziś
wykonali już prawie swoją dzienną normę skoków. Ponadto należałoby
poinformować McCulluma o wynikach wybuchu i wysłuchać jego decyzji co do
dalszych kroków. Hornblower uświadomił sobie przy tym, że nie ma pewności, czy
przyszłe zadania będą łatwe. Jeden szyling to nie ćwierć miliona funtów. Jeszcze
dużo będzie do zrobienia.
— Wiosła chwyć! — rzucił krótki rozkaz do czekającej załogi łodzi.
Zaskrzypiały trzony wioseł zakładane do dulek i marynarze pochylili się do przodu,
gotowi rozpocząć wiosłowanie. — Naprzód!
Pióra wioseł zanurzyły się w wodę i szalupa powoli nabierała prędkości.
— Kierunek na okręt! — mruknął do sternika.
Siedział na ławce rufowej tocząc wokoło groźnym spojrzeniem. Każdy, kto
widział jego twarz, mógł myśleć, że szalupa wraca po całkowitym niepowodzeniu
przedsięwzięcia, ale on był tylko zły na siebie, że nie zdążył od razu mieć w
pogotowiu odpowiednich rozkazów, zaskoczony szylingiem, który został mu
położony na dłoni. Cała załoga widziała, jak stracił głowę. Jego cenna powaga
poniosła szwank. Przybywszy na pokład w posępnym nastroju miał ochotę zamknąć
się w kajucie, ale rozsądek kazał mu iść zaraz na dziób, żeby omówić sytuację z
McCullumem.
— Srebro sypie się tam kaskadą — oznajmił McCullum po wysłuchaniu
raportów nurków. — Worki przegniły i po otwarciu się pomieszczenia ze skarbem
wskutek eksplozji pieniądze zaczęły się wysypywać. Myślę, że to zupełnie jasne.
— A złoto? — spytał Hornblower.
— Looney nie może mi jeszcze nic powiedzieć na ten temat — rzekł
McCullum. — Ośmielam się zauważyć, że gdybym ja był w szalupie, zebrałbym
więcej informacji.
Hornblower zagryzł zęby, żeby nie odciąć się za zniewagę. Nic by bardziej nie
uradowało McCulluma niż kłótnia, a on nie miał zamiaru zaspokoić go w tym
względzie.
— W każdym razie eksplozja spełniła swoje zadanie — rzucił tonem
pokojowym.
— Chyba tak.
— Więc dlaczego — zapytał Hornblower — z tym pytaniem zwlekał od
pewnego czasu — dlaczego, jeśli wrak pękł wskutek wybuchu, szczątki nie
wypływają na powierzchnię?
— Pan nie wie? — McCullum odpowiedział pytaniem, wyraźnie uradowany,
że ma więcej wiadomości.
— Nie.
— To jeden z podstawowych faktów w przyrodzie. Drewno zanurzone w
wodzie na dużej głębokości szybko nią nasiąka.
— Naprawdę?
— Drewno unosi się na powierzchni — o czym pan wie, jak sądzę — dzięki
powietrzu zawartemu w szczelinach jego masy. Pod ciśnieniem to powietrze zostaje
wyciśnięte, a pozbawiony wyporu pozostały materiał nie ma tendencji do wypływania
w górę.
— Rozumiem — rzekł Hornblower. — Dziękuję, panie McCullum.
— Już przywykłem — odparł McCullum — do uzupełniania edukacji
oficerów królewskich.
— A więc mam nadzieję — mówił Hornblower, wciąż panując nad sobą — że
będzie pan to czynił dalej w moim wypadku. Jak należy przedsięwziąć następny
krok?
McCullum zacisnął wargi.
— Gdyby tylko ten przeklęty holenderski doktor — powiedział — miał dosyć
rozumu, żeby pozwolić mi wstać z łóżka, sam dopilnowałbym wszystkiego.
— Niedługo zdejmie panu szwy — zapewnił Hornblower. — Na razie ważny
jest czas.
Było rzeczą oburzającą, żeby dowódca na własnym okręcie musiał znosić tego
rodzaju zuchwalstwo. Hornblower pomyślał, że może złożyć oficjalne zażalenie.
Może spierać się z McCullumem, zaniechać całego przedsięwzięcia, a w raporcie do
Collingwooda stwierdzić, że „z powodu absolutnego braku gotowości do współpracy
ze strony pana Williama McCulluma z biura Czcigodnej Kompanii Wschodnio-
indyjskiej” ekspedycja zakończyła się niepowodzeniem. Wówczas niewątpliwie
McCullum dostałby urzędowo po łapach. Lepiej jednak osiągnąć sukces, bez żadnego
współczucia za próbę cierpliwości, na jaką jest wystawiany, niż wracać z
doskonałymi wymówkami i próżnymi rękami. Było rzeczą równie chwalebną
schować własną dumę do kieszeni i zmusić McCulluma, żeby wydał odpowiednie
instrukcje, jak dowodzić oddziałem abordażującym pokład nieprzyjacielski. Równie
chwalebną — chociaż w mniejszym stopniu zapewniającą uzyskanie pochlebnej
wzmianki w „Gazette”. Zmusił się do zadawania stosownych pytań i wysłuchiwania
niechętnych wyjaśnień McCulluma, co należy robić dalej.
Przyjemnie też było później, przy kolacji, móc sobie pogratulować, że
obowiązek został wykonany, rozkazy wydane i wszystko przygotowane. Gdy siedział
przy jedzeniu, przyszły mu na myśl słowa McCulluma o kaskadzie srebra. Trzeba
było trochę wyobraźni, żeby zobaczyć przed oczyma duszy obraz wraka, tam, w
przejrzystej wodzie, z rozdartym schowkiem i wysypującym się z niego zakrzepłym
strumieniem srebra. Gray mógłby napisać o tym wiersz; a gdzieś tam w tym skarbcu
jest złoto. Życie jest piękne, a on jest szczęśliwcem. Powoli zżuł ostatni kęs
pieczonego jagnięcia i nałożył sobie zielonej sałaty, delikatnych, młodych listków,
słodkich i smakowitych, pierwszych owoców wiosny tureckiej.
Rozdział XVI
Wiosna turecka nie chciała ustąpić latu bez ostatnich zmagań, bez
przywoływania na pomoc zimy, która już odeszła. Z północnego zachodu dął
wściekle zimny wiatr; niebo było szare, a deszcz lał strumieniami. Bębnił po
pokładzie, spływał potokiem przez odpływniki; spadał nieoczekiwanymi kaskadami z
różnych miejsc na takielunku; stwarzając załodze okazję do uprania odzieży w
słodkiej wodzie, nie pozwalał jej wysuszyć. „Atropos” jeździł w różne strony na
kotwicy, w miarę jak podmuchy z otaczających zatokę gór zmieniały nieustannie
kierunek, chłostając powierzchnię tak, że tworzyły się na niej niesforne baranki.
Wiatr i deszcz wydawały się szczególnie przenikliwe. Wszyscy czuli się bardziej
zziębnięci i przemoczeni, niż gdyby okręt zmagał się ze sztormem na środku
Atlantyku, z pokładem przeciekającym wskutek luzowania się w szwach kadłuba
pracującego na fali i masami wody przelewającej się po nim z łoskotem. Posępny
nastrój i zły humor panowały wśród załogi nękanej chłodem i wilgocią — a
wywoływał je brak wysiłku fizycznego, zajęć, przy nieustannym bębnieniu deszczu.
Chodzenie po pokładzie rufowym wśród kropli deszczu uderzających o
ubranie sztormowe działało na Hornblowera przygnębiająco, tym bardziej że nie było
mowy o kontynuowaniu akcji ratowniczej przed osłabnięciem tej wichury. Skrzynie
ze złotem leżały pod chłostaną wichrem powierzchnią; był wściekły, że musi czekać
przez te bezczynne godziny nie wiedząc, czy uda się je wydobyć. Nienawistna była
mu myśl, że musi wyrwać się z tej bierności i zmusić się do podniesienia ducha
załogi, ale wiedział, że jest to rzecz konieczna.
— Posłaniec! — powiedział. — Zanieś pozdrowienia ode mnie do panów
Smileya i Horrocksa i niech przyjdą zaraz do mojej kajuty.
Pół godziny później obie wachty zebrały się na pokładzie sekcjami („daję
wam na to wszystko pół godziny”, powiedział Hornblower). Marynarze odziani byli
tylko w spodnie drelichowe i zimne krople spadały na ich obnażone piersi i stopy.
Było sporo narzekań i niezadowolenia, ale też i uciechy wśród marynarzy z obsady
marsa, ponieważ musieli się stawić wszyscy członkowie załogi nie pełniący wacht —
„mają być wszyscy, rozkazał Hornblower, obsada śródokręcia i obsługa ładowni,
pomocnicy artylerzysty i żaglomistrza”. Zapanowało podniecenie, towarzyszące
wszelkim wyścigom, i zadowolenie z widoku trzech starszych rangą oficerów
wachtowych, Jonesa, Stilla i Turnera, gramolących się po wyblinkach w celu zajęcia
miejsc na salingach i pilnowania, żeby wyścigi przebiegały uczciwie. Hornblower
stanął na dziobie przy pachołach ze swoją tubą, żeby wiatr mógł nieść jego głos po
całym pokładzie.
— Na raz stanąć w pozycji! — zawołał. — Na dwa gotów! Na trzy r u s z a
ć!
Były to wyścigi sztafetowe, po kolei w górę i na dół po wantach każdego
masztu, wachta lewoburtowa przeciwko wachcie prawej burty; włączenie tych
członków załogi, którzy rzadko biegali po masztach albo nawet wcale, dodało pieprzu
wydarzeniu. Wkrótce sekcje na pokładzie przestępowały z nogi na nogę, obserwując
z podnieceniem powolne wspinanie się i schodzenie któregoś niezdarnego pomocnika
artylerzysty czy podoficera; zanim oni nie zakończyli swego biegu, nie wolno było
ruszyć do następnego masztu i zacząć wspinaczki.
— Ruszaj się, Tłuściochu!
Pegazoskrzydli z obsady marsa, dla których bieganie po wantach było
drobnostką, podskakiwali na pokładzie zapomniawszy o strugach deszczu, gdy któraś
rywalizująca z nimi sekcja, zwolniona po zejściu z want ostatniego jej członka, gnała
radośnie pokładem do następnego masztu, a oni musieli stać i patrzeć na ostrożne
ruchy najwolniejszego zawodnika z ich burty.
Marynarze wdrapywali się w górę, zbiegali w dół, pędzili dookoła i w poprzek
pokładu. Książę Seitz-Bunau wrzeszcząc obiegał pokład, oszalały z podniecenia;
Horrocks i Smiley, starsi burt, skrzeczeli jak kruki, bo zawodziły ich głosy od
ciągłego krzyku przy organizowaniu swoich ludzi i dodawaniu im otuchy. Pomocnik
kucharza, ostatni zawodnik z wachty lewej burty, już docierał do salingu grotmasztu,
gdy Horrocks, który sobie zarezerwował ostatnie miejsce w wachcie prawej burty,
zaczynał wspinanie się po drugiej stronie. Wydawało się, że wszyscy na okręcie
krzyczą i gestykulują. Horrocks sunął w górę, a wanty drgały od małpiej szybkości
jego ruchów. Pomocnik już był na salingu i zaczął schodzić w dół.
— Dalejże, Tłuściochu!
Pomocnik kucharza nie patrzył nawet, gdzie trzeba stawiać stopy i stawiał je
na co drugą wyblinkę. Horrocks dopadł salingu i skoczywszy chwycił się paduna.
Ześlizgiwał się w dół z taką prędkością, że lina musiała parzyć mu dłonie. Pomocnik
kucharza i midszypmen stanęli równocześnie na pokładzie, ale Horrocks miał dalej do
swojego miejsca w sekcji niż kuchcik. Rozległo się końcowe wycie, gdy obaj
chwytając powietrze biegli chwiejnym krokiem na swoje pozycje, ale kuchcik był
pierwszy na stanowisku o cały jard, i oczy wszystkich zwróciły się na Hornblowera.
— Zwycięża wachta lewej burty! — zawyrokował. — Wachta prawej burty da
przedstawienie jutro wieczorem.
Wachta lewej burty wzniosła ponownie okrzyk, ale wachta prawoburtowa —
Hornblower obserwował uważnie jej członków — nie czuła się upokorzona.
Domyślał się, że jest wśród nich wielu takich, których ucieszyła myśl o jutrzejszym
zademonstrowaniu swoich talentów przed publicznością i którzy już obmyślali swoje
występy. Przyłożył znowu tubę do warg.
— Uwaga! Panie Horrocks! Panie Smiley! Dajcie swoim zespołom rozkaz
„rozejść się”!
Gdy Hornblower wracał do swojej kajuty, ujrzał na rufie przy drzwiach do
mesy oficerskiej dawno nie spotykaną postać, posuwającą się wolnymi krokami pod
nadzorem doktora.
— Jakże się cieszę, panie McCullum — powiedział Hornblower. —
Przyjemnie zobaczyć pana nie w koi.
— Cięcie już się zagoiło, sir — oznajmił z dumą Eisenbeiss. — Nie tylko
zdjąłem szwy, ale uznałem również, że można spokojnie usunąć szczecinę z rany,
która jest już całkiem odsączona.
— Wspaniale! — rzekł Hornblower. — To znaczy, że wkrótce będzie można
zdjąć rękę z temblaka?
— Za kilka dni. Wygląda na to, że połamane żebra dobrze się zrosły.
— Tu jest jeszcze trochę sztywne — powiedział McCullum, dotykając prawej
pachy lewą ręką. Nie okazywał swego zwykłego złego humoru; ale rekonwalescent,
czyniący pierwszą próbę chodzenia, którego rana jest przedmiotem dyskusji, może się
czuć na tyle w centrum uwagi, żeby okazać łaskawość w stosunku do innych.
— Ma prawo być — zauważył Hornblower. — Kula z pistoletu wystrzelona z
odległości dwunastu kroków nie jest mile witanym gościem. Baliśmy się, że pana
stracimy. Na Malcie sądzili, że kula utkwiła panu w płucach.
— Sprawa byłaby łatwiejsza — odezwał się Eisenbeiss — gdyby nie był on
tak umięśniony. Trudno było wyczuć kulę w tej masie muskułów.
McCullum wyłowił mały przedmiot z lewej kieszeni spodni i podał go
Hornblowerowi.
— Widział pan to? — zapytał. Była to kula wyjęta przez Eisenbeissa,
spłaszczona i zniekształcona. Hornblower widział już ją przedtem, ale nie była to
chwila sposobna, żeby mówić o tym. Obejrzał ją, jak należało, ku wielkiej satysfakcji
McCulluma.
— Uważam — powiedział Hornblower — że taką okazję należy uczcić
uroczyście. Zapraszam panów z mesy oficerskiej na obiad do mnie, a przede
wszystkim obu panów.
— Jestem naprawdę zaszczycony — odparł McCullum, zaś Eisenbeiss
pochylił się w ukłonie.
— Powiedzmy jutro. Możemy posilić się w spokoju, przed przedstawieniem,
które ma dać wachta prawej burty.
Wycofał się do kajuty bardzo z siebie zadowolony. Poćwiczył trochę załogę;
dał im coś, nad czym muszą się pogłowić; znalazł dobry pretekst do spotkania się z
oficerami na gruncie towarzyskim, jego ekspert od ratownictwa wyrwał się z objęć
śmierci i był w lepszym nastroju niż zwykle — a do tego wszystkiego skarb ze
„Speedwella” leżał jak w dziecinnym schowku na piaszczystym dnie zatoki, ze
złotem i srebrem czekającym tylko, żeby je zabrać. Zadowolenie z samego siebie
pomogło mu przetrwać nudę koncertu, przygotowanego przez wachtę prawej burty.
Młody, przystojny marynarz z obsady fokmarsa śpiewał sentymentalne piosenki; ten
mdły sentymentalizm był równie nużący dla umysłu Hornblowera jak muzyka dla
jego głuchego na tony ucha. „Kwiaty na grobie matki” i „Pusta kołyska” — młody
marynarz wyciskał ostatnią kroplę żałości z ich ponurej treści, a widownia, z
wyjątkiem Hornblowera, upajała się jego śpiewem. Natomiast starszy pomocnik
bosmana śpiewał pieśni morskie potężnym basem; Hornblower dziwił się, jak
słuchacze rekrutujący się z ludzi morza mogą tolerować nieprawidłowe używanie
terminów nautycznych w tych pieśniach; gdyby na jego okręcie wiatr od rufy zaczął
szumieć w „wypełnionych żaglach”, oficer wachtowy usłyszałby od niego kilka
mocnych słów; było też zwykłe dla szczurów lądowych pomieszanie szotów i żagli, a
Dibdin nie zadał sobie wcale trudu dowiedzenia się, że „zwykły hulk” może być dalej
wykorzystywany z pożytkiem dzięki zamontowaniu na nim nożyc — określenie to nie
oznaczało kompletnego hulka ani niczego w tym rodzaju. I oczywiście w pieśni
kładziono akcent na fakt, że Tom Bowling nie żyje, podobnie jak mityczna matka i
dziecię z kolebki, o których śpiewał marynarz z fokmarsa. „Odszedł hen, w górę” i
najwyraźniej cała załoga współczuła mu z tego powodu.
Skoczne tańce marynarskie bardziej mu się podobały; podziwiał lekkość i
grację tancerzy, co pozwoliło mu nie słyszeć słodkiego, piskliwego dźwięku fletu, na
którym grał im do tańca ten sam pomocnik kucharza, który swoim końcowym
wysiłkiem przeważył szalę zwycięstwa na stronę lewej burty — jego usługi jako
akompaniatora były widocznie tak niezbędne, że poproszono go o to, mimo że
oficjalnie wachta lewej burty obecna była na koncercie w roli gości. Dla Hornblowera
najzabawniejszą częścią wieczornego przedstawienia była w gruncie rzeczy różnica
postaw obu wacht: prawej — jako gorliwych gospodarzy i lewej — jako
krytykujących gości. I znów, gdy wieczór dobiegł końca, mógł sobie pogratulować
kawałka dobrej roboty. Miał chętną i zdyscyplinowaną załogę i zadowalający zespół
oficerów.
A następny ranek przyniósł prawdziwy triumf, satysfakcjonujący
Hornblowera, mimo iż został na okręcie, pozwoliwszy McCullumowi, z ręką wciąż
na temblaku, wypłynąć z szalupą, barkasem i całym nowym sprzętem
skonstruowanym dla potrzeb akcji ratowniczych. Gdy łodzie wracały, Hornblower
stał przy burcie, grzejąc się w promieniach słońca, które właśnie zaświeciło na niebie.
McCullum wskazał lewą ręką na duży stos między środkowymi ławkami
szalupy, a potem odwrócił się i pokazał na drugi, na barkasie. Srebro! Nurkowie
musieli szybko uwijać się na dnie, nagarniając rękoma monety do spuszczonych
kubłów.
Łodzie stanęły przy burcie i brygada robocza gotowała się do przeładowania
tej masy srebra na pokład. Rozkaz rzucony nagle ostrym tonem przez McCulluma
zatrzymał trzech Cejlończyków, którzy zamierzali właśnie iść na dziób do swoich
legowisk. Patrzyli na niego bojaźliwie, gdy wydawał im następny rozkaz w ich
dziwnym języku i powtarzał go raz jeszcze. A potem zaczęli z ociąganiem ściągać
odzież z siebie; Hornblower widział ich poprzednio tyle razy rozbierających się w
ciągu dni — zdawało mu się, że było to wiele tygodni temu — gdy zaczęły się
operacje ratownicze. Zdejmowali jedną po drugiej fałdziste szaty.
— Założę się — powiedział McCullum — że podzielili między sobą
pięćdziesiąt funtów.
Jedna ze sztuk odzieży kładziona na pokładzie wydała dziwny brzęk mimo
ostrożności jej właściciela.
— Sierżancie! — powiedział Hornblower do podoficera żandarmerii —
przeszukajcie te ubrania!
Na oczach szczerzącej zęby załogi szwy i fałdy ubrań zostały opróżnione z
monet, a były ich tam tuziny.
— Przy każdym nurkowaniu próbują tej sztuczki — wyjaśnił McCullum.
Hornblower mógł tylko się dziwić, jak nagi człowiek wchodząc z morza do
łodzi był w stanie niedostrzegalnie włożyć srebrne monety do swej odzieży, ale nie
ma granic dla pomysłowości ludzkiej.
— Byliby bogaci do końca życia, gdyby udało im się zabrać to ze sobą do
Jaffry — ciągnął McCullum. Wróciwszy do języka nurków kazał im odejść, a gdy
pozbierali ubrania i znikli, zwrócił się znów do Hornblowera: — Szybciej pójdzie
ważenie tych monet niż liczenie. Jeśli przeniesiemy tu wszystko, będzie tego razem
cztery tony.
Srebro na tony! Żaglomistrz poszył na nie worki z nowego płótna i, podobnie
jak na utraconym „Speedwellu”, opróżniono część ładowni, żeby je tam
zmagazynować. A Hornblower stwierdził, że głęboka prawda tkwi w historii o
Midasie, który otrzymał dar Złotego Dotyku nie tak daleko od miejsca, gdzie
„Atropos” stał na kotwicy. Podobnie jak Midas, który utracił szczęście w momencie,
gdy świat musiał go uznać za najszczęśliwszego człowieka na ziemi, tak Hornblower
utracił swoje szczęście w tym momencie sukcesu. Z chwilą bowiem, gdy złożono
srebro w schowku ładowni, zaczął się niepokoić o monety. Nie wątpił w
pomysłowość, upór i zdolności marynarzy, których miał pod swoją komendą; nie miał
też wątpliwości co do kryminalnej przeszłości wielu z nich, wymiecionych z
więzienia Newgate. Opowiadano niezliczone historie o sprytnych sposobach
wykradania napojów alkoholowych przez marynarzy, lecz człowiek, który je ukradł,
zdradzał się prędzej czy później. Tu były pieniądze, monety angielskie, i tylko krucha
drewniana ścianka grodziowa chroniła je przed złodziejami. Toteż podobnie jak na
„Speedwellu” wzmocniono ścianki grodziowe i pokłady grubymi, przybitymi do nich
deskami; trzeba też było zmienić staranne i dobrze rozplanowane rozmieszczenie
zapasów w ładowni, ustawiając największe beczki z wołowiną, które można było
przesuwać tylko przy pomocy lin i bloków, pod grodziami, aby przeszkodzić
złodziejom w dokonaniu włamania. Mimo to Hornblower spędzał bezsennie noce,
uprzytomniając sobie usytuowanie dolnej części ładowni i zastanawiając się najpierw,
jak on sam zabrałby się do włamania, a potem jak przeciwdziałałby takiej próbie.
Uczucia te nasilały się z dnia na dzień, w miarę jak rosły stosy worków ze srebrem,
aby dojść do szczytu tego triumfalnego dnia, gdy nurkowie McCulluma dotarli do
złota. McCullum znał się na swojej robocie, to nie ulegało wątpliwości. Jednego dnia
powiedział Hornblowerowi o znalezieniu skrzynki ze złotem; następnego ranka
Hornblower zobaczył, jak wyrusza barkas i szalupa, z łączącymi je drągami
zamontowanymi na rufach, z założonymi na nie blokami i taliami, z milami
przygotowanych lin w zwojach, deskami, kubłami, wszystkim, co pomysłowość
ludzka mogła wymyślić do użycia przy realizacji tego nowego zadania. Hornblower
obserwował przez lunetę, jak obie łodzie stanęły obok siebie nad wrakiem. Widział
nurków wchodzących do wody i wychodzących z niej raz za razem. Patrzył, jak
opuszczano na taliach liny z przyczepionymi do nich obciążnikami; raz i drugi
zaobserwował, że marynarze ciągnący liny talii przerywali pracę, czekając na innego
nurka schodzącego do wody przypuszczalnie w celu rozplatania liny. W końcu
spostrzegł, że marynarze znów zaczęli ciągnąć i dotąd ciągnęli, zwijając
równocześnie liny w łodziach, aż między dwoma łodziami coś wynurzyło się nad
wodą, a echo okrzyku triumfu dobiegło do okrętu.
Było to coś dużego, co ostrożnie wciągnięto na rufę szalupy — Hornblower
widział, jak pod przenoszonym ciężarem rufa zapadła się w wodę, a dziób dźwignął
się w górę. Obliczył już sobie, że stopa sześcienna złota waży pół tony — a złoto było
w cenie, pięć papierkowych gwinei i więcej za uncję. To były bajońskie sumy;
Hornblower przyglądał się szalupie dobijającej do burty; na jej dnie leżał dziwny
przedmiot, na pół pokryty porostami.
— Jest chyba okuta prętami żelaznymi — powiedział McCullum stając przy
nim, podczas gdy Jones nerwowo nadzorował przeładunek na okręt — a do tego z
najlepszego żelaza z Sussex. Stal zardzewiałaby na nic już rok temu, a niektóre z tych
prętów są dotąd całe. Porosty na dębowym drewnie miały pewnie jard długości —
moi chłopcy zmuszeni byli je poobcinać, zanim mogli przełożyć talie.
— Ej, wy tam, ostrożnie! Powoli! — krzyczał Jones.
— Reja, przestać ciągnąć! — wołał bosman. — Teraz wy, przy sztagtalii,
wybierać!
Skrzynia zawisła nad pokładem, balansując na podtrzymujących ją linach.
— Ostrożnie! Reja, opuszczać w dół! Powoli! Sztagtalia, opuszczać! Powoli!
Skrzynia spoczęła na pokładzie; wyciekały z niej jeszcze strużki wody.
Zamknięte w środku złoto starczyłoby na zbudowanie, uzbrojenie i wyekwipowanie
całego „Atropos”, wypełnienie jego ładowni zapasami na rok, wypłacenie
miesięcznej zaliczki dla załogi i jeszcze sporo by zostało.
— A więc to jedna z nich — powiedział McCullum. — Czuję, że pozostałe
dwie nie dadzą się wyjąć tak łatwo. Jak dotąd, jest to najłatwiejsza praca, jaką miałem
kiedykolwiek do wykonania. Mieliśmy szczęście… z pańskim brakiem
doświadczenia nigdy się pan nie dowie, jak wielkie szczęście.
Ale Hornblower wiedział, ile miał szczęścia. To, że McCullum przeżył strzał z
pistoletu w żebra; że nurkowie cejlońscy przetrwali podróż dookoła Afryki z Indii do
Azji Mniejszej; miał szczęście — niewiarygodne szczęście — że Turcy trwali w tak
błogim spokoju ducha, pozwalając mu przeprowadzać operację ratowniczą w zatoce i
nie domyślając się, co właściwie robi, ani mu nie przeszkadzając. Właśnie przez
wzgląd na ten szczęśliwy zbieg okoliczności pogodził się w końcu z kłopotami
związanymi z pilnowaniem skarbu w ładowni. Jest najszczęśliwszym człowiekiem na
ziemi; szczęściarzem (mówił sobie), a przecież w pewnym stopniu zawdzięcza sukces
swoim własnym zaletom. Sprytnie postępował z mudirem. Chytrym posunięciem było
przyjęcie łapówki za pozostanie tu w zatoce na kotwicy, udawanie, że wzdraga się
zrobić rzecz, na której mu tak bardzo zależało. Collingwood pochwali go, bez
wątpienia. Odzyskał srebro; odzyskał już także jedną trzecią złota. Uzyska pochwałę
władz, nawet gdyby McCullum stwierdził, że nie uda się wydobyć reszty.
Rozdział XVII
Te poranki śródziemnomorskie były piękne. Przyjemnie było wyjść na pokład,
gdy jutrzenka przechodziła w jasny dzień; zwykle wtedy wiatr ucichał, zostawiając
zatokę gładką jak szkło, odbijającą, z nasilającym się światłem dnia, intensywny
błękit nieba, w miarę jak słońce podnosiło się nad góry Turcji. Powietrze było
orzeźwiająco chłodne — nie na tyle, żeby trzeba było nakładać grubą kurtkę — tak że
rosnące ciepło promieni słonecznych pozwalało chłonąć je zmysłami. W czasie
spacerów po pokładzie, obmyślając bez pośpiechu plany na bieżący dzień,
Hornblower sycił się pięknem i świeżością; a na samym dnie mózgu, dodając smaku
przeżywanej przyjemności, jak sos podnoszący na końcu smak jakiejś wspaniałej
potrawy, tkwiła świadomość, że gdy zejdzie pod pokład, zasiądzie przed talerzem
jajecznicy i dzbankiem kawy. Piękno widziane dookoła, rosnący apetyt i możność
natychmiastowego jego zaspokojenia — przynajmniej te rzeczy uświadamiały mu, że
jest szczęśliwcem.
Dziś nie czuł się tak szczęśliwy jak zawsze, zamiast bowiem rozmyślać w
samotności, musiał poświęcić nieco uwagi McCullumowi i jego sprawom.
— Raz jeszcze spróbujemy zadziałać tak jak dotąd — powiedział McCullum.
— Poślę dziś znowu chłopców na dno i zobaczę, co będą mieli do powiedzenia. Lecz
obawiam się, że obecnie dostęp do tej skrzyni jest niemożliwy. Zacząłem to
podejrzewać wczoraj.
Dwa dni temu wydobyto drugą z trzech skrzyń złota, ale dopiero po
powiększeniu otworu we wraku za pomocą ładunku materiałów wybuchowych.
— Tak — potwierdził Hornblower. — To był istotny punkt w pańskim
sprawozdaniu.
— Niełatwo skłonić ich do nurkowania do samego wnętrza rozbitego wraka.
— I ja tak myślę — zgodził się Hornblower.
W mrocznych głębinach, pod trudnym do wytrzymania ciężarem stu stóp
wody, przedzieranie się przez splątane szczątki, wstrzymując oddech i dusząc się,
musiało być przerażającym zadaniem.
— Pokład odchylił się od szczeliny w burcie i wydaje mi się, że ostatnia
eksplozja wyrzuciła skrzynię przez nią w dół. Teraz przykrywa ją cały wrak —
stwierdził McCullum.
— Więc co pan proponuje zrobić?
— Przypuszczam, że zajmie to nam ze dwa tygodnie. Wezmę pół tuzina
ładunków — oczywiście z latającymi zapalnikami — i rozsadzę cały wrak na
kawałki. Ale muszę poinformować pana oficjalnie, że mimo to wynik może być
niezadowalający.
— To znaczy, że nawet wtedy może pan nie wydobyć złota?
— Tak.
Dwie trzecie złota i całe srebro leżało już w ładowni pod pokładem „Atropos”
— nie najgorsze częściowe załatwienie sprawy, lecz równie niezadowalające jak
wszelkie nieosiągnięcie pełni.
— Jestem pewien, że zrobi pan wszystko, co w pańskiej mocy, panie
McCullum — rzekł Hornblower.
Zaczęła już wiać poranna bryza. Pierwsze łagodne tchnienia obróciły
„Atropos” z miejsca, gdzie stał na wodzie w całkowitym bezruchu. Łańcuch
kotwiczny zaczął znowu naprężać się. Hornblower poczuł na policzkach lekki
powiew wiatru omiatającego pokład.
Od kilku sekund coś go dręczyło. Podświadomie zauważył coś, gdy kończył
swe ostatnie zdanie do McCulluma, coś, jak komar widziany kącikiem oka. Spojrzał
na porośnięte sosnami zbocza półwyspu Ada, na prostokątny zarys fortu na szczycie.
Piękność poranka nagle zszarzała i zbladła; doskonały nastrój wywołany
świadomością sukcesu nagle zmienił się w obawę.
— Niech mi pan poda lunetę — warknął do wachtowego podoficera
nawigacyjnego.
W gruncie rzeczy nie potrzebował lunety: umiejętność dedukcji wzmocniła
jego nieuzbrojone oko, a luneta pokazała mu tylko to, co miał pewność zobaczyć.
Nad fortem na półwyspie powiewała flaga — czerwona flaga Turcji, w miejscu, gdzie
wczoraj jej nie było i gdzie nie było jej od przybycia okrętu do zatoki Marmaris.
Wniosek mógł być tylko jeden. W forcie jest teraz wojsko; oddziały musiały wrócić
do Marmaris — musiały obsadzić działa fortu. Był durniem, głupim, bezmyślnym
idiotą, zaślepionym przez samozachwyt. Teraz, gdy to sobie uświadomił, jego umysł
zaczął pracować gorączkowo. Został całkowicie wyprowadzony w pole; mudir ze
swoją białą brodą i gorliwością niewiniątka nabrał go tak samo jak on sądził, że
nabiera mudira — uśpił jego czujność, zyskując czas na ściągnięcie wojska, gdy on
sądził, że zyskuje czas na przeprowadzenie operacji ratowniczych. Poczuł gorzką
pogardę dla siebie, uświadamiając sobie, że cała praca na wraku musiała być
dokładnie śledzona z brzegu. Nawet Turcy mają lunety — musieli widzieć wszystko,
co się robiło. Na pewno wiedzą o wydobyciu skarbu, a teraz obsadzili działa
strzegące wyjścia i zamknęli go w pułapce.
Z miejsca gdzie stał na rufie, nie było widać Wyspy Przesmyków — Cypel
Czerwonego Urwiska leżał z nią w jednej linii. Nie powiedziawszy słowa do
zdumionego podoficera nawigacyjnego, pobiegł na dziób i rzucił się do want
fokmasztu. Wspiął się po nich, dysząc ciężko, tak szybko jak zawodnicy w tamtym
głupim wyścigu sztafetowym, potem obrócony plecami do dołu wspiął się po
podwantkach marsa i wyżej, po wantach stengi, na saling fokmasztu. Nad fortem na
Wyspie Przesmyków też powiewała flaga; przez lunetę dojrzał kilka łodzi
wyciągniętych na plażę w małej zatoczce, co wyjaśniało, w jaki sposób zostało tam
przewiezione wojsko w nocy lub o pierwszym brzasku. Armaty z Wysp Przesmyków
mogły skrzyżować ogień z działami na półwyspie Ada i trzymać pod obstrzałem
wejście, a także kręty kanał między wyspą i skałą Kaia. Butelka została zamknięta
korkiem. On i „Atropos” znaleźli się w potrzasku.
Nie tylko zresztą armaty. Słońce od wschodu, świecące mu w plecy, odbiło
się, daleko w Kanale Rodoskim, od trzech plamek o geometrycznym kształcie,
widocznych jedna obok drugiej na widnokręgu, dwóch prostokątów i trójkąta — żagli
dużego okrętu, oczywiście tureckiego. Równie oczywisty był fakt, że nie może być to
zwykły zbieg okoliczności, iż podniesienie flag nad fortami nastąpiło właśnie w
momencie pojawienia się tych żagli. Flagi wciągnięto, gdy tylko w wyniosłym forcie
na półwyspie Ada dostrzeżono żagle; zlekceważony Turek potrafił zrobić świetnie
zaplanowane śmiałe posunięcie. Za godzinę — nawet mniej — okręt zablokuje
wejście do zatoki. Mając wiatr od morza w kierunku zatoki nie mógł mieć nadziei na
ucieczkę, nawet nie biorąc pod uwagę faktu, że gdyby spróbował halsować w stronę
wyjścia, działa z Ady zmiotłyby mu maszty. Pogrążony w rozpaczy Hornblower
przywarł tu, w górze, do salingu, z lunetą w dłoni; rozpaczy człowieka mającego
przeciwko sobie wszelkie przeciwności losu towarzyszyła ogromna pogarda dla
samego siebie odczuwana przez kogoś, kto został przechytrzony, wywiedziony w
pole. Wspomnienie niedawnego gratulowania samemu sobie było jak odbijający się
echem śmiech tłumu pogardliwych widzów, który głuszył mu myśli i paraliżował
pracę mózgu.
Była to zła chwila, tam wysoko na salingu fokmasztu, chyba najgorsza, jaką
przeżył dotąd Hornblower. Powoli wracało opanowanie, mimo zupełnego braku
nadziei. Patrząc znowu przez lunetę na zbliżający się okręt, Hornblower zauważył jej
drżenie powodowane drżeniem jego rąk; okular oślepiał go, ocierając się o rzęsy.
Mógł przyznać przed sobą, że jest głupcem — jakkolwiek by gorzkie było takie
przyznanie — ale nie może uznać siebie za tchórza, przynajmniej tego rodzaju. A
jednak czy jest coś warte wysiłku? Czy ma to jakiekolwiek znaczenie, że ziarenko
pyłu w trąbie powietrznej zachowa swoją godność? Zbrodniarz wieziony na wózku
do Tyburn pod spojrzeniami nieczułego tłumu usiłuje panować nad sobą, nie
poddawać się żałosnym obawom i słabościom ludzkim, umierać bez trwogi, by
zachować szacunek dla samego siebie, ale cóż mu z tego, jeśli za pięć minut
przestanie żyć? Była straszna chwila, gdy Hornblower pomyślał, jak łatwe byłoby
inne rozwiązanie. Wystarczyło puścić uchwyt, żeby zacząć spadać w dół, w dół, aż do
roztrzaskania się o pokład, i już wszystko się skończy, nie trzeba będzie dalszych
wysiłków, koniec, zapomnienie; byłoby to znacznie łatwiejsze, niż stanąć wobec
współczucia lub pogardy towarzyszy, udając że się tego nie zauważa. Kusiło go, żeby
rzucić się w dół, jak Chrystus był kuszony przez szatana.
Potem powtórzył sobie, że nie należy do tego rodzaju tchórzy. Uspokoił się;
spływający pot ziębił mu skórę. Zamknął lunetę z trzaskiem, który zabrzmiał czysto
w szumie wiatru wokół jego uszu. Nie miał pojęcia, co zrobi, ale przystąpienie do
schodzenia z salingu, stawianie na wyblinkach najpierw jednej stopy, a potem drugiej,
przekonanie się, że mimo odczuwalnej słabości bezpiecznie zakończył schodzenie,
było mechanicznym ćwiczeniem, które podziałało na niego kojąco. A gdy już
postawił stopę na pokładzie, mógł kontynuować to ćwiczenie, starając się
zachowywać całkiem niewzruszony, niezmącony spokój, ziarenko piasku nie
poddające się zmianie pośród wiru powietrznego, mimo iż miał uczucie, że policzki
pobladły mu pod opalenizną. Pożyteczną rzeczą okazał się nawyk; odrzucenie głowy
do tyłu i wykrzyknięcie rozkazu wprawiło znowu w ruch mechanizm działania, tak
jak zegar, który stanął, zaczyna cykać i cyka dalej po jednym potrząśnięciu.
— Panie McCullum! Proszę zaprzestać tych przygotowań. Oficer wachtowy!
Wezwać całą załogę. Niech wciągną szalupę. Barkas może na razie zostać.
Zaskoczony Jones pośpieszył na pokład, usłyszawszy, że wzywana jest cała
załoga.
— Panie Jones! Niech pan każe przewlec cumę przez przewłokę rufową. Chcę
mieć założony szpryng na linie kotwicznej.
— Szpryng, sir? Tak jest, sir.
Wywołanie spojrzeniem ostatnich trzech słów po pełnych zaskoczenia dwóch
pierwszych było drobną rekompensatą za jego własne cierpienia. Ludzie idący do
służby na morzu, a dziesięć razy bardziej do służby na okręcie wojennym, muszą być
gotowi do wykonywania najbardziej nieoczekiwanych rozkazów, i to w każdej chwili
nawet zakłócających zajęcia o spokojnym poranku, jak polecenie założenia szpryngu
na linę kotwiczną — cuma wypuszczona przez przewłokę na rufie i zamocowana do
tej liny pozwoli, wciągając szpryng przy pomocy kabestanu, obracać okręt nawet
stojący w miejscu i tak kierować jego działa, żeby miały w zasięgu dowolne, coraz to
inne sektory ostrzału. Okazało się, że była to chyba jedyna czynność, której
Hornblower nie przećwiczył ze swoją załogą.
— Za wolno pan się rusza, panie Jones! Sierżancie, zapisać nazwiska tamtych
trzech!
Midszypmen Smiley odpływał z końcem cumy w barkasie; Jones, pędząc w
kierunku dziobu, chrypł od wykrzykiwania przez tubę instrukcji dla Smileya, dla
marynarza stojącego obok przy kabestanie, dla marynarza na rufie z cumą. Wybrano
nieco linę kotwiczną, potem ją znowu popuszczono.
— Szpryng gotowy, sir.
— Bardzo dobrze, panie Jones. Wciągnąć barkas na pokład i zarządzić
pogotowie bojowe.
— Ee… tak jest, sir. Rozkaz gwizdkiem „załoga na stanowiska”. Przygotować
okręt do boju. Dobosz! Bić na alarm.
Na tak małym okręcie jak „Atropos” nie było oddziału żołnierzy piechoty
morskiej. Chłopiec okrętowy, mianowany doboszem, przyłożył pałeczki do bębna.
Wojenny dźwięk — nie ma bardziej wojowniczego odgłosu jak odgłos werbla —
poniesie się nad wodą i rzuci wyzwanie tym na lądzie. Barkas chwiejąc się w
powietrzu osiadł na legarach; podnieceni marynarze, mając jeszcze w uszach echo
werbla, opasali łódź linami i zamocowali w położeniu; już ci z obsady pomp
kierowali na łódź strumień wody, żeby ją wypełnić — niezbędna ostrożność na
wypadek zapalenia się barkasa, który jednocześnie stanowić będzie wygodny zbiornik
z wodą do tłumienia pożaru gdzie indziej. Marynarze odeszli od talii i pognali na
swoje stanowiska.
— Panie Jones, załadować i wytoczyć działa, jeśli łaska.
— Tak jest, sir.
Pan Jones znowu był zaskoczony. W czasie ćwiczebnych przygotowań do
boju zwykle symulowano tylko ładowanie dział; w przeciwnym razie po zakończeniu
ćwiczeń trzeba byłoby się parać trudnym i marnotrawnym wyciąganiem przybitek i
ładunków. Na wydany okrzykiem rozkaz chłopcy od noszenia prochu pobiegli pod
pokład, żeby przynieść ładunki, które pan Clout układał w komorze nabojowej.
Któryś działonowy wrzasnął, rzucając się całym swoim ciężarem na talię, żeby
wytoczyć armatę.
— Cisza!
Załoga zachowywała się całkiem dobrze; mimo podniecenia tym, co się
działo, pracowali w milczeniu, z wyjątkiem tego jednego okrzyku. Ciągłe ćwiczenia i
bezlitosna dyscyplina działały, jak widać skutecznie.
— Gotowy do boju, sir! — zameldował Jones.
— Proszę założyć siatki przeciwabordażowe.
To było nieprzyjemne, denerwujące zadanie. Trzeba było wyciągnąć siatki na
pokład, rozłożyć je odpowiednio wzdłuż burt okrętu i przymocować ich dolne końce
do podwięzi wantowych. Następnie należało przewlec liny od noków rei i z noku
bukszprytu przez górne brzegi sieci. W końcu ciągnąc powoli za fały podnoszono
siatki do właściwego położenia i rozchylano je na zewnątrz od burt okrętu, od dziobu
do rufy, tak aby abordażujący nie mogli dostać się na pokład przez burty.
— Dosyć — rozkazał Jones, gdy linki do przeciągania zostały już naprężone.
— Za mocno, panie Jones! Mówiłem to już panu przedtem. Poluzować te fały.
Mocno napięte siatki abordażowe, naciągnięte do granic możliwości,
wyglądały może po żeglarsku, ale nie były zbyt skuteczne z punktu widzenia ich
funkcji jako przeszkód. Na luźną, zwisającą siatkę dużo trudniej jest wejść i trudniej
ją przeciąć. Hornblower obejrzał siatkę zwisającą w nierównych festonach.
— Dosyć!
Teraz było lepiej. Te siatki nie miały zdać egzaminu podczas inspekcji
admirała, lecz zatrzymać abordażujących.
— Siatki przeciwabordażowe założone, sir — meldował Jones po chwili
przerwy, aby zwrócić uwagę dowódcy na fakt, że załoga okrętu czeka na dalsze
rozkazy. Hornblower sam wydał ostatni.
— Dziękuję, panie Jones.
Hornblower mówił tonem, jak gdyby był nieobecny; spojrzenie miał
skierowane nie na Jonesa, ale gdzieś w dal. Automatycznie Jones poszedł za jego
wzrokiem.
— Dobry Boże! — powiedział Jones.
Wielki okręt opływał Cypel Czerwonego Urwiska i wchodził do zatoki.
Wszyscy zobaczyli go w tej samej chwili i podniosła się fala okrzyków.
— Milczeć, wy tam!
Wielki okręt, krzykliwie wymalowany na czerwono i żółto, wpływał pod
marslami, z proporcem komodorskim na grotmaszcie i flagą Proroka na gaflu. Była to
ogromna, ciężka jednostka, bardzo przestarzała, z dwoma rzędami armat po każdej
stronie, tak że jej burty wydawały się nienaturalnie wysokie w stosunku do długości
okrętu; była nienaturalnie szeroka, a bukszpryt sterczał wyżej, niż to było przyjęte we
współczesnych europejskich marynarkach wojennych. Jednakże pierwszą rzeczą
zwracającą uwagę było łacińskie ożaglowanie bezanmasztu; upłynęło przeszło
trzydzieści lat od czasu, gdy ostatni bezanżagiel łaciński w marynarce królewskiej
został zastąpiony przez stermarsel prostokątny. Gdy Hornblower zobaczył przez
lunetę ten okręt po raz pierwszy, trójkątny pik jego bezanżagla przy dwóch marslach
prostokątnych zdradził mu nieomylnie kraj jego pochodzenia. Wyglądał jak ze
starego sztychu; gdyby nie bandera, mógłby znaleźć się w szyku bojowym floty
Blake'a albo Van Trompa, nie powodując żadnych uwag. Musi to być ostatni z
ocalałych niedużych i mało zwrotnych okrętów liniowych, zastąpionych przez
wspaniałe jednostki siedemdziesięcioczterodziałowe; nieduży i mało zwrotny, ale
uzbrojony w tyle dział, że jedną salwą burtową może zamienić malusieńkiego
„Atropos” w strzaskany wrak.
— To proporczyk komodora, panie Jones — powiedział Hornblower. —
Proszę oddać mu salut.
Mówił kątem ust, bo trzymał lunetę wycelowaną na okręt. Furty strzelnicze
były na nim zamknięte; na wysokim baku zobaczył biegających jak mrówki
marynarzy, którzy czynili przygotowania do rzucenia kotwicy. Na pokładzie roiło się
od nich; dziwny to był widok, jak przy sprzątaniu żagli balansowali na pochyłej rei
bezanmasztu — Hornblower nigdy nie przypuszczał, że będzie oglądać coś takiego w
swoim życiu, szczególnie że ci ludzie odziani byli w długie, luźne koszule,
przypominające sutanny, które trzepotały wokół ich ciał przewieszonych przez reję.
Dziewięciofuntówką na dziobie puknęła z przenikliwym hukiem — któryś
chłopiec od noszenia prochu musiał pobiec szybko pod pokład , żeby przynieść te
jednofuntowe ładunki używane do salutów — a kłębek dymu i huk oznajmiły, że
okręt turecki odwzajemnił pozdrowienie. Postawiono tam grotmarsel na motylka —
jeszcze jeden dziwny widok w tych okolicznościach — i okręt zaczął wolno płynąć
zatoką w ich kierunku.
— Panie Turner! Proszę tutaj, będzie pan tłumaczył, Panie Jones, niech pan
pośle kilku ludzi do kabestanu. Wybierzcie w razie potrzeby szpryng, żeby działa
ustawiły się na cel.
Okręt turecki zbliżał się.
— Obwołać go — powiedział Hornblower do Turnera.
Turek odwzajemnił obwołanie.
— To „Mejidieh”, sir — meldował Turner. — Widziałem go przedtem.
— Niech pan powie, żeby nie podpływali blisko.
Turner powtórzył jego polecenie przez tubę, ale „Mejidieh” wciąż płynął ku
nim.
— Niech nie podchodzą! Panie Jones! Wybierać szpryng. Uwaga przy
działach!
„Mejidieh” zbliżał się coraz bardziej, zaś „Atropos” obracał się, z działami
wymierzonymi w jego stronę. Hornblower przyłożył tubę do ust.
— Nie podchodzić albo strzelam do was!
Prawie niedostrzegalnie okręt turecki zmienił kurs i prześliznął się obok
„Atropos”, na tyle blisko, że Hornblower mógł zobaczyć twarze ludzi oblepiających
burtę na całej długości; twarze z wąsikami i twarze z brodami; jedne koloru mahoniu,
a inne prawie czekoladowe. Hornblower obserwował, jak turek zawraca, wykręcając
na wiatr, z ostro zbrasowanym grotmarslem zrefowanym na motylka, idzie kilka
chwil nowym kursem, a potem zwija żagle i staje na kotwicy w odległości jednej
czwartej mili. W duszy Hornblowera podniecenie wywołane przygotowaniami do
boju rozwiało się, ustępując poprzedniemu przygnębieniu. Szmer rozmów dobiegł go
od strony obsady dział — trudno byłoby go stłumić, teraz, gdy mieli przed oczyma
niezwykłego przybysza.
— Płynie ku nam ta łódź z ożaglowaniem łacińskim, sir — meldował
Horrocks.
Sądząc po szybkości, z jaką się pojawiła, musiała oczekiwać na przybycie
„Mejidieha”. Hornblower patrzył, jak przepływa tuż pod jego rufą; słyszał niemal
wymianę słów między okrętem i łodzią, która zaraz podeszła pod burtę „Atropos”.
Usłyszał obwołanie skierowane do nich przez siedzącego na ławce rufowej
białobrodego mudira.
— Chce wejść na pokład, sir — powiedział Turner.
— Niech przychodzi — odparł Hornblower. — Zróbcie taki otwór w siatce,
żeby mógł przejść.
W kajucie pod pokładem mudir wyglądał zupełnie tak samo jak przedtem.
Siedział ze zwykłym swoim kamiennym wyrazem twarzy; w każdym razie nie było
na niej oznak triumfu. Potrafił grać i wygrywać jak dżentelmen; Hornblower, nie
mając w ręku ani jednego atutu, postanowił pokazać, że i on potrafi grać i przegrywać
jak dżentelmen.
— Proszę mu powiedzieć — zwrócił się do Turnera — że jest mi przykro, iż
nie mogę poczęstować go kawą. Na okręcie w pogotowiu bojowym nie wolno palić
ognia.
Mudir uprzejmym gestem dał do zrozumienia, że brak kawy mu nie
przeszkadza. Nastąpiła uprzejma wymiana komplementów, których Turner nawet nie
usiłował tłumaczyć, a potem mudir przystąpił do rzeczy.
— Mówi, że wali ze swoim wojskiem jest w Marmaris — meldował Turner.
— Powiada, że forty przy wejściu do zatoki są obsadzone załogą, a działa
załadowane.
— Niech pan powie, że wiem o tym.
— Mówi, że ten okręt to „Mejidieh”, z pięćdziesięcioma sześcioma armatami i
tysiącem załogi.
— Proszę powiedzieć, że wiem o tym także.
Mudir pogłaskał brodę, zanim zrobił następne posunięcie.
— Powiada, że wali bardzo się rozgniewał na wiadomość, że zabieramy skarb
z dna zatoki.
— Niech mu pan powie, że to skarb brytyjski.
— On mówi, że leżał w wodach sułtana, a wszystkie wraki należą do sułtana.
W Anglii wszystkie wraki należały do króla.
— Proszę mu powiedzieć, że sułtan i król Jerzy są przyjaciółmi.
Odpowiedź mudira na to oświadczenie była dłuższa.
— Niedobrze, sir — zmartwił się Turner. — Powiada, że Turcja jest teraz na
stopie pokojowej z Francją i w związku z tym jest neutralna. Twierdzi… twierdzi, że
nie mamy tu większych praw, niż gdybyśmy byli Neapolitańczykami, sir.
Był to wyraz największej pogardy w całym Lewancie.
— Niech go pan spyta, czy widział kiedyś Neapolitańczyka z wytoczonymi
działami i zapalonymi lontami.
Hornblower prowadził przegraną grę, ale nie miał zamiaru rzucić swoich kart i
oddać wszystkich lew bez walki, chociaż nie widział możliwości zdobycia choćby
jednej lewy. Mudir znowu pogłaskał brodę; mówiąc patrzył swoimi pozbawionymi
wyrazu oczyma prosto na Hornblowera i jakby dalej, poprzez niego.
— Musiał obserwować wszystko przez lunetę z brzegu, sir — zauważył
Turner — albo może to te łodzie rybackie. W każdym razie wie o złocie i srebrze i,
moim zdaniem, sir, oni wiedzieli o tym skarbie we wraku od lat. Tajemnica nie była
tak dobrze strzeżona, jak sądzono w Londynie.
— Dziękuję panu, panie Turner, ale potrafię sam wyciągać wnioski.
Wszystko jedno, co mudir wiedział albo czego się domyślał; Hornblower nie
zamierzał do niczego się przyznawać.
— Proszę mu powiedzieć, że byliśmy zaszczyceni jego wizytą.
Gdy słowa te zostały przetłumaczone, wyraz twarzy mudira zmienił się na
mgnienie. Zacząwszy jednak mówić, głos miał tak samo bezbarwny jak zawsze.
— Mówi, że jeśli oddamy wszystko, co wydobyliśmy dotąd, wali pozwoli
nam zostać i zatrzymać całą resztę, jaką jeszcze znajdziemy — tłumaczył Turner.
Turner przekazał to trochę zmartwionym tonem, ale na jego starczej twarzy
wrażeniem najsilniej odmalowującym się była ciekawość; nie na nim ciążyła
odpowiedzialność i mógł sobie pozwolić na luksus — przyjemność — zastanawiania
się, jak dowódca przyjmie to żądanie. Nawet w tak trudnej chwili Hornblower
stwierdził, że pamięta cyniczny epigramat Rochefoucalda o przyjemności, jaką nam
sprawia rozpamiętywanie kłopotów naszych przyjaciół.
— Niech mu pan powie — zaczął Hornblower — że mój władca, król Jerzy,
rozgniewa się, gdy usłyszy, że coś takiego powiedziano do mnie, jego sługi, i że jego
przyjaciel sułtan będzie zły, gdy się dowie, co mówił jego sługa.
Ale na mudirze nie zrobiła wrażenia wzmianka o komplikacjach
międzynarodowych. Potrzeba byłoby dużo, dużo czasu, żeby skarga dotarła z
Marmaris do Londynu i z powrotem do Konstantynopola. Hornblower domyślał się,
że bardzo drobna część z ćwierci miliona funtów szterlingów złożona w odpowiednim
miejscu wystarczy na kupienie poparcia wezyra dla walego. Twarz mudira była
nieubłagana — tak bezlitosna twarz mogła się przyśnić przerażonemu dziecku w
koszmarnym śnie.
— Niech mnie diabli wezmą — mruknął Hornblower — nie zrobię tego.
Niczego bardziej nie pragnął na tym świecie, jak skruszyć kamienny spokój
mudira.
— Niech mu pan powie — oświadczył — że raczej zatopię złoto z powrotem
w zatoce, niż mu je dam. Na Boga, uczynię to. Spuszczę je na dno i niech sami
próbują je wyłowić, czego nie potrafią. Proszę mu powiedzieć, że przysięgam na… na
Koran czy brodę Proroka, czy na co tam oni przysięgają.
Zaskoczony Turner skinął głową z aprobatą; był to krok, jaki jemu nie
przyszedłby do głowy, toteż spiesznie zabrał się do tłumaczenia. Mudir słuchał ze
swą niezmienną cierpliwością. — Nie, to się na nic nie zda, sir — rzekł Turner, gdy
mudir skończył swoją odpowiedź. — Pan ich tym nie przestraszy. On mówi…
Przerwał, żeby wysłuchać jeszcze jednego zdania mudira.
— On mówi, że po skonfiskowaniu okrętu ci bałwochwalcy — to znaczy
nurkowie cejlońscy, sir — będą pracować dla niego, tak jak pracują dla nas.
Zdesperowanemu Hornblowerowi przemknęła przez głowę obłędna myśl o
podcięciu gardeł nurkom po wyrzuceniu skarbu za burtę; harmonizowałoby to z
panującą tu orientalną atmosferą. Ale zanim zdążył ubrać tę przerażającą myśl w
słowa, mudir odezwał się znowu i mówił przez dłuższą chwilę.
— Mówi, czy nie lepiej będzie wracać z j a k ą ś częścią skarbu, sir —
tym, co zdołamy jeszcze wydobyć — niż stracić wszystko? Powiada… powiada…
bardzo przepraszam, sir, ale on mówi, że jeśli okręt zostanie zajęty za pogwałcenie
prawa, to pańskie nazwisko nie będzie w poważaniu u króla Jerzego.
To było eleganckie sformułowanie. Hornblower wyobrażał sobie, co powiedzą
lordowie z Admiralicji. Gdyby nawet bił się do ostatniego członka załogi, Londyn w
najlepszym razie nie patrzyłby łaskawie na człowieka, który swoją porywczością
wywołał kryzys międzynarodowy i którego postępowanie wymagało posyłania
eskadry okrętów i wojska do Lewantu dla przywrócenia prestiżu brytyjskiego w
momencie, kiedy każdy okręt i każdy człowiek był potrzebny do walki z Bonapartym.
A w najgorszym razie… Hornblower zobaczył w wyobraźni maleńki okręt
opanowany nagle przez tysiąc abordażujących, wzięty w niewolę, opróżniony ze
skarbu i puszczony wolno, z pobłażliwą pogardą dla niego, żeby mógł wrócić na
Maltę z doniesieniem być może mówiącym o pogwałceniu prawa, ale na pewno o
fiasku.
Musiał zebrać całą swą siłę ducha, żeby ukryć rozpacz i strach — zarówno
przed Turnerem, jak i przed mudirem — siedząc przez chwilę milcząco w
oszołomieniu, jak bokser w ringu, usiłujący przyjść do siebie po ciosie, który dopadł
go przez gardę. Jak bokser potrzebował czasu na zebranie sił.
— Doskonale — przemówił wreszcie — proszę mu powiedzieć, że muszę to
wszystko przemyśleć. Niech mu pan powie, że sprawa jest zbyt poważna, żebym
mógł podjąć decyzję już teraz.
— On mówi — tłumaczył Turner odpowiedź mudira — on mówi, że wróci
jutro rano, żeby zabrać skarb.
Rozdział XVIII
Kiedyś, dawno temu, Hornblower, służąc na „Indefatigable” jako
midszypmen, brał udział w tylu ekspedycjach odcinających, że trudno by mu było je
spamiętać. Fregata wyszukiwała statek kabotażowy zakotwiczony pod ochroną baterii
z lądu albo też zapędzała taki statek do małej przystani; następnie nocą — a nawet w
biały dzień — obsadzano łodzie załogą i wysyłano na wyprawę. Kabotażowiec
przedsiębrał wszelkie możliwe środki ostrożności; załadowywano działa, stawiano
siatki przeciwabordażowe, trzymano załogę w alarmie; łódź wypatrująca nieustannie
krążyła wokół niego, ale wszystko to na nic się zdało. Abordażujący wdzierali się na
burtę, oczyszczali pokłady z nieprzyjaciela, stawiali żagle i zabierali pryz spod nosa
broniących go sił. Bardzo często Hornblower oglądał to z bliska, brał udział w takich
wyprawach. Bez współczucia patrzył na żałosne środki ostrożności podejmowane
przez ofiarę.
Teraz sytuacja wyglądała zupełnie inaczej; gorzej, bo „Atropos” stał na
kotwicy w rozległej zatoce Marmaris, bez ochrony baterii brzegowych, otoczony
dziesiątkiem tysięcy nieprzyjaciół. Mudir powiedział, że jutro zjawi się po skarb, ale
Turkom nie można ufać. Może to być jeszcze jeden krok mający na celu uśpienie
czujności „Atropos”. Mogą napaść na niego jeszcze tej nocy. Stojący opodal
„Mejidieh” może załadować do swych łodzi więcej ludzi, niż ma ich „Atropos”, a do
nich mogą się dołączyć żołnierze upchani w łodziach rybackich z lądu. Jeśli
„Atropos” zostanie zaatakowany ze wszystkich stron naraz przez dwadzieścia łodzi z
tysiącem fanatyków mahometańskich, cóż będzie mógł zrobić, żeby się obronić?
Można założyć siatki przeciwabordażowe — i już je założono. Można
załadować działa — są załadowane, kulami i na wierzch kartaczami, i ustawione pod
takim małym kątem podniesienia, żeby mogły omiatać ogniem z bliskiego zasięgu
powierzchnię zatoki wokół okrętu. Można trzymać czujną straż — Hornblower sam
obszedł okręt, żeby sprawdzić, czy wszyscy obserwatorzy czuwają; ludzie z obsługi
dział, leżąc na swoich stanowiskach, podrzemywali, na ile pozwalały na to twarde
deski pokładu, a reszta załogi została rozstawiona wzdłuż nadburci, z pikami i
kordelasami pod ręką.
Było to dla niego czymś nowym być myszą zamiast kotem, być w defensywie,
zamiast w ofensywie, czekać niespokojnie na wschód księżyca, zamiast atakować,
póki trwa ciemność. Można by to uznać za jeszcze jedną lekcję prowadzenia wojny,
to uczenie się, co myśli czekająca na uderzenie ofiara i co czuje — któregoś dnia w
przyszłości Hornblower być może skorzysta z tej lekcji i stawiając się w położeniu
jednostki, którą będzie miał atakować, obmyśli sposób przechytrzenia
przedsiębranych przez nią środków ostrożności.
Hornblower uznał to w duchu za jeszcze jeden dowód lekkomyślności i
zmienności swego charakteru; rozgoryczenie i rozpacz opanowały go znów ze
zdwojoną siłą. Myślał o przyszłości, o dowództwie jakiegoś innego okrętu, które
może mu zostać powierzone, tymczasem nie ma przyszłości. Nie ma przyszłości.
Jutro przyjdzie koniec. Nie wiedział jeszcze na pewno, jak postąpi; w myślach
zarysował mu się niejasno taki plan: o świcie opróżni okręt z załogi — tych, co nie
umieją pływać, umieści w łodziach, pływającym każe szukać schronienia na
„Mejidiehu” — a sam zejdzie pod pokład do magazynu prochowego, z naładowanym
pistoletem, żeby wysadzić w powietrze okręt i skarb, i siebie samego wraz ze swymi
niezdrowymi ambicjami, ze swą miłością do dzieci i żony, rozerwać to wszystko na
szczątki. Czy jednak nie lepiej się potargować? Czy takie wyjście jest lepsze niż
powrót nie tylko z nietkniętym „Atropos”, lecz z dalszą częścią skarbu, jaką udałoby
się odzyskać McCullumowi? Ma obowiązek ratować okręt, jeśli może, a on może.
Siedemdziesiąt tysięcy funtów to dużo mniej niż ćwierć miliona, ale byłby to dar losu
dla Anglii, która nie ma skąd wziąć złota. Dowódca w marynarce wojennej nie
powinien mieć osobistych uczuć; jego zadaniem jest spełnianie obowiązków.
Może tak jest, ale Hornblower dalej cierpiał katusze. Głęboki, tajemny żal
rozdzierający mu duszę był czymś, czego nie potrafił opanować. Spojrzał na ciemną
sylwetkę „Mejidieha” i smutek zmieszał się z głęboką nienawiścią, układając się w
jakiś wstrętny czerwono-czarny deseń przed oczyma jego duszy. „Mejidieh” majaczył
niewyraźnie tuż za rufą „Atropos” — łagodny powiew nocny zmieniał kierunek, jak
można było się spodziewać o tej godzinie, obracając okręt na kotwicach. W górze
świeciły gwiazdy, tu i ówdzie przysłonięte strzępami chmur, których obecności
można się było tylko domyślać, przesuwających się bardzo powoli po zenicie. A tam,
za „Mejidiehem” niebo było nieco bledsze; księżyc za górami pewnie właśnie
wschodzi nad widnokrąg. Najprzyjemniejsza noc, jaką można by sobie wymarzyć, z
tym lekkim powiewem — z tym lekkim powiewem! Hornblower spojrzał groźnie w
ciemność, jak gdyby obawiając się, że ktoś może przedwcześnie odgadnąć myśl
kształtującą się w jego mózgu.
— Schodzę pod pokład na kilka minut, panie Jones — powiedział
przyciszonym głosem.
— Tak jest, sir.
Turner oczywiście wszystko wygadał. Opowiedział dokładnie w mesie
oficerskiej o trudnym położeniu, w jakim znalazł się ich dowódca. Nawet ton, jakim
Jones wyrzekł te trzy słowa, zdradzał ciekawość. Podjąwszy decyzję Hornblower
pozbył się wewnętrznego widoku wstrętnej czarno-czerwonej plamy.
W kajucie pod pokładem dwie świece, które kazał sobie przynieść, oświetlały
całe niewielkie pomieszczenie, zostawiając tylko tu i ówdzie gęste plamy cienia. Ale
rozłożona między nimi mapa była jasno oświetlona. Pochylił się nad nią, przyglądając
się uważnie drobnym cyferkom oznaczającym pomierzone głębokości. Przypomniał
je sobie, gdy tylko zaczął o nich myśleć; nie musiał właściwie odświeżać swojej
pamięci. Cypel Czerwonego Urwiska, Wyspa Przesmyków, skała Kaia; cypel Sari za
skałą Kaia — znał to wszystko. Przy tym wietrze mógłby obejść skałę Kaia po
nawietrznej, jeśli wiatr się utrzyma. Boże, trzeba się śpieszyć! Zdmuchnął świece i po
omacku wyszedł z kabiny.
— Panie Jones, potrzebuję dwóch pewnych podoficerów. Cicho, jeśli łaska.
Wiatr wiał dalej, tak samo łagodnie, może nieco bardziej kapryśnie, niżby się
chciało, a księżyc jeszcze się nie wynurzył spoza gór.
— Uważajcie, wy dwaj. Obejdźcie po cichu okręt i sprawdźcie, czy nikt nie
śpi. Ani szmeru — słyszycie, co mówię? Marynarze z obsady marsa niech się zbiorą
u stóp masztów. Ale cicho.
— Tak jest, sir — padła szeptem odpowiedź.
— Wykonać. Otóż, panie Jones…
Przytłumiony tupot bosych stóp zbierającej się załogi na pokładzie stanowił
akompaniament do rozkazów przekazywanych szeptem Jonesowi przez Hornblowera.
Opodal stało ogromne cielsko „Mejidieha”; dwa tysiące uszu mogących pochwycić
najlżejszy nienormalny odgłos — na przykład toporka kładzionego w pogotowiu na
pokładzie albo handszpaków wsuwanych ostrożnie w gniazda. Na rufę przyszedł
znowu bosman, aby dołączyć do małej grupki oficerów otaczających Hornblowera i
złożyć raport szeptem kłócącym się z jego masywną, mocną postacią.
— Zapadka kabestanu zwolniona, sir.
— Doskonale. Do pana należy pierwszy ruch. Proszę iść z powrotem, doliczyć
do stu i zacząć wybierać szpryng. Sześć obrotów, a potem trzymać. Jasne?
— Tak jest, sir.
— No to niech pan idzie. A wy, reszta, czy dla was jasne, co macie robić? Pan
Carslake z toporkiem przy linie kotwicznej. Ja z toporkiem zajmę się szpryngiem. Pan
Smiley, do szotów fokmarsla. Pan Hunt, do szotów grotmarsla. Ruszajcie na swoje
stanowiska.
Na małym okręcie panowała cisza. Wąski brzeżek księżyca wysunął się nad
góry i poszerzał się szybko, oświetlając „Atropos” stojącego spokojnie na kotwicy.
Wydawał się bezwładny, niezdolny do działania. Marynarze w milczeniu wspięli się
na wanty i czekali na sygnał. Rozległo się ciche skrzypienie w momencie naprężania
szpryngu na linie kotwicznej, natomiast nie było słychać szczęku kabestanu dzięki
wyjęciu zapadki z mechanizmu zapadkowego; marynarze przy handszpakach robili w
milczeniu okrążenia i gdy skończyli szóste, stanęli oparci piersiami o handszpaki, ze
stopami wpartymi w pokład, utrzymując okręt w tym położeniu. Pociągnięty przez
szpryng „Atropos” ustawił się pod kątem do wiatru, tak aby po postawieniu żagli nie
stracić ani chwili przy nabieraniu prędkości wstecz i odpadaniu od wiatru. Dzięki
temu zacznie od razu słuchać steru.
Księżyc zostawił góry za sobą; sekundy mijały wolno.
Dzyń-dzyń zadzwonił dzwon okrętowy — dwie szklanki; to sygnał.
Rozległ się cichy tupot stóp. Zaskrzypiały krążki w blokach, a ledwie ucho
pochwyciło ten odgłos, już na marsrejach i forsztagu rozwinęły się żagle. Od dziobu i
rufy dobiegły tępe odgłosy uderzeń toporów odcinających linę kotwiczną i szpryng
— wskutek nagłego zwolnienia oporu szpryngu kabestan zawirował, rzucając na
pokład marynarzy od handszpaków. Były sińce i zdarta skóra, ale nikt nie zwracał
uwagi na skaleczenia; „Atropos” ruszył. W ciągu pięciu sekund, bez żadnego
ostrzeżenia, przekształcił się z bezwładnej, nieruchomej masy w stwór żywy, sunący
po wodzie w kierunku wyjścia z zatoki. Nie groziło mu już niebezpieczeństwo salwy
burtowej z „Mejidieha”, bo „Mejidieh” nie miał na linie kotwicznej założonego
szpryngu, który mógłby go obracać. Będzie musiał podnieść kotwicę albo odciąć czy
zwolnić linę kotwiczną; będzie musiał postawić tyle żagli, ile potrzeba na uzyskanie
prędkości sterownej i pomyszkować, zanim mu się uda otworzyć ogień. Z załogą w
pogotowiu, czekającą tylko na wezwanie, potrzebowałby przynajmniej kilku minut na
wycelowanie salwy burtowej w „Atropos”, a wówczas zasięg wynosiłby pół mili lub
więcej.
A tymczasem „Atropos” nabierał prędkości i mijał już prawie „Mejidieha”,
zanim zauważono na nim pierwszy znak życia. Po wodzie popłynął głęboki odgłos
werbla; nie był to terkot bębenka „Atropos”, lecz znacznie głębszy i wolniejszy łoskot
jednostajnych uderzeń w werbel basowy.
— Panie Jones! — powiedział Hornblower. — Proszę zdjąć siatki
przeciwabordażowe.
Księżyc świecił jasno, oświetlając powierzchnię wody przed okrętem.
— Rumb w lewo — rzucił Hornblower do sternika.
— Jest rumb w lewo — padła automatyczna odpowiedź.
— Chce pan przejść zachodnim przesmykiem, sir? — spytał Turner.
W czasie boju jego stanowisko jako oficera nawigacyjnego było na pokładzie
rufowym, u boku dowódcy, a zadane przez niego pytanie mieściło się dokładnie w
ramach jego kompetencji.
— Raczej nie — odparł Hornblower.
Wciąż jeszcze było słychać werbel z „Mejidieha”; jeśli jego odgłos dotarł do
baterii, obsada dział będzie już w stanie gotowości alarmowej. Ledwie o tym
pomyślał, a już w dużej odległości za rufą mignął pomarańczowy błysk, jakby ktoś
otworzył na chwilę drzwiczki pieca, by natychmiast je zaniknąć. W kilka sekund
później rozległ się głośny huk; to „Mejidieh” oddał strzał z armaty. Nie było słychać
odgłosu przelatującego pocisku — jeśli jednak był to nawet ślepy ładunek, zaalarmuje
baterie.
— Popłyniemy pod cyplem Sari — odpowiedział Hornblower.
— Cypel Sari, sir!
— Tak.
Zaskoczenie, a nie dyscyplina sprawiły, że Turner nie zaprotestował przeciw
tej zdawkowej odpowiedzi. Trzydzieści lat służby w marynarce handlowej tak
nastawiło sposób myślenia Turnera, że nic nie potrafiłoby go skłonić do wzięcia pod
uwagę możliwości dobrowolnego wystawienia okrętu na ryzyko nawigacyjne; lata
służby w marynarce wojennej na stanowisku oficera nawigacyjnego nie zmieniły
prawie wcale tego nawyku myślowego. Obowiązkiem jego było strzec okrętu przed
mieliznami i sztormami; strzałami z armat niech się martwi dowódca. Nie przyszłoby
mu nigdy do głowy spróbować przeprowadzić „Atropos” przez wąską rynnę głębszej
wody między cyplem Sari i skałą Kaia nawet przy świetle dziennym, a tym bardziej w
nocy, toteż fakt, że o tym nie pomyślał, odebrał mu mowę na chwilę.
Za rufą mignął następny pomarańczowy błysk; znowu huk dobiegł ich uszu.
— Proszę wziąć lornetkę nocną — polecił Hornblower — i udać się na dziób.
Niech pan wypatruje przyboju.
— Tak jest, sir.
— Niech pan też weźmie ze sobą tubę, żebym mógł pana usłyszeć.
— Tak jest, sir.
Ostrzał armatni z „Mejidieha” musiał zaalarmować załogi baterii; mają dość
czasu, żeby stanąć w pogotowiu przy swoich działach, porządnie rozżarzyć lonty i
omieść przejścia swoimi salwami. Tureccy artylerzyści mogą nie strzelać celnie, ale
przy ogniu krzyżowym przy przesmyku wschodnim trudno byłoby nie trafić.
Przesmyk zachodni, między skałą Kaia i Wyspą Przesmyków, trudno byłoby
utrzymywać tak skutecznie pod ogniem; z drugiej jednak strony zasięg jest tu bardzo
mały, a przy konieczności wykonania podwójnego zwrotu („Atropos” byłby wtedy
jak kaczka na wodzie) nie ma szansy na przejście cało. Pozbawiony masztów czy
nawet tylko uszkodzony „Atropos” stałby się łatwym łupem dla „Mejidieha”, który
swobodnie przepłynąłby przesmykiem wschodnim. Poza tym uszkodzony,
nieposłuszny sterowi „Atropos” mógłby łatwo wejść na mieliznę, a jest przecież tylko
małą jednostką, o kruchej konstrukcji — salwa wielkimi pociskami kamiennymi, w
których lubują się Turcy, oddana z góry, rozbiłaby go na szczątki, przebiłaby dno i
zatopiła w ciągu minuty. Musi przejść pod cyplem Sari; zasięg dla dział na Wyspie
Przesmyków zwiększy się dzięki temu dwukrotnie, a może nawet trzykrotnie; będzie
to też zaskoczeniem dla tamtejszej baterii, której armaty są przypuszczalnie
wycelowane na skałę Kaia, dla trzymania pod obstrzałem najwęższego przejścia —
nastawienie na cel będzie musiało być pośpiesznie zmieniane, a poza tym co najmniej
przez chwilę „Atropos” będzie osłaniany przez samą skałę. To było najlepsze
wyjście.
— Rumb w lewo — rzucił do sternika. To był moment, jak zagranie królem
przez trzeciego gracza i wzięcie pierwszej lewy w partii wista; najlepsze posunięcie,
biorąc wszystkie okoliczności pod uwagę, toteż po podjęciu decyzji nie było co dalej
się nad tym zastanawiać.
Umiarkowany wiatr utrzymywał się; oznaczało to nie tylko, że „Atropos”
będzie dobrze słuchał steru, lecz że drobne fale rozbijające się u stóp skały Kaia i
cypla Sari będą odbijały światło księżyca w sposób widoczny dla Turnera z lornetką
nocną. Hornblower widział dosyć wyraźnie półwysep Ada; z tej strony wyglądało to
tak, jakby nie było wyjścia z zatoki, zaś „Atropos” robił wrażenie, iż sunie
niespiesznie, aby lec ofiarą na dziewiczym brzegu.
— Panie Jones, proszę obsadzić brasy i szoty kliwrów.
Teraz artylerzyści na wyspie Ada zobaczą całkiem wyraźnie sylwetkę okrętu
rysującą się na tle księżyca; będą czekać, aż zacznie wykonywać zwrot. Wyspa
Przesmyków i cypel Sari nie odcinały się jeszcze od siebie. Czekał.
— Fale przyboju na lewo od dziobu!
To Turner wołał od przodu okrętu.
— Fale przyboju przed nami! — Długa przerwa, a potem znów ten cienki,
wysoki głos Turnera zaostrzony obawą: — Fale przyboju przed dziobem!
— Panie Jones, za chwilę zaczniemy zwrot przez rufę.
Widział wszystko zupełnie dobrze. Przed oczyma duszy miał mapę i nanosił
na nią pogrążony w cieniu krajobraz leżący przed nimi.
— Fale przyboju przed dziobem!
Im bliżej podejdą, tym lepiej. Brzeg gwałtownie się podnosił.
— Teraz, panie Jones. Sterniku… lewo na burtę.
Okręt obracał się jak baletnica. Za szybko!
— Wstrzymywać! Tak trzymać!
Musi iść dalej tym kursem przez chwilę; zresztą nie zaszkodzi to wcale, bo
wskutek tego „Atropos” będzie mógł odzyskać prędkość i zwrotność, których
pozbawił go nagły zwrot.
— Kipiel przed dziobem! Kipiel z prawej burty od dziobu! Kipiel po lewej!
Łańcuch długich, jasnych błysków nad lewym baksztagiem; grzmot
wystrzałów odbijający się echem od wzgórz.
— Lewo na burtę. Brasować, panie Jones. Na wiatr!
Zrobili zwrot, mając tuż przy burcie cypel Sari, a prosto przed dziobem
wklęsłość w jego brzegu.
— Ster na wiatr!
— Sir… sir…
Sternik u koła sterowego umierał ze strachu; za chwilę stracą panowanie nad
okrętem. Kliwry łopotały. Dało się odczuć, że „Atropos” wytraca prędkość i że znosi
go na zawietrzną; zaraz znajdzie się na mieliźnie.
— Trochę w prawo.
To mu pomoże utrzymać prędkość jeszcze przez chwilę. Czarny masyw Kaia
był wyraźnie widoczny po lewej burcie, Sari przed dziobem i z prawej burty, a wiatr
prosto od dziobu. Sunęli wolno ku zniszczeniu. Ale musi tu być podmuch powrotny
wiatru od cypla Sari — musi. Przy tej konfiguracji lądu nie może być inaczej. Kliwry
znów załopotały, a sternik u steru balansował pomiędzy pójściem na mieliznę a pracą
żagli wstecz.
— Nie wyostrzać więcej!
— Sir!…
Jeśli ten podmuch ma gdzieś być, to tuż pod lądem. Ach! Hornblower poczuł
zmianę czułymi zmysłami marynarza; ustanie wiatru, a potem słaby, łagodny powiew
na drugim policzku. Kliwry znowu załopotały, ale inaczej niż przedtem; zanim
Hornblower zdążył przemówić, sternik już obracał kołem z nieopisaną ulgą. Będą
mieli sekundę, może dwie, niewiele jak na nabranie sterownej prędkości, żeby okręt
znowu zaczął słuchać steru i odsunął się od urwiska.
— Przygotować się do zwrotu przez sztag!
Sterowna prędkość, pozwalająca sterowi pracować — oto co im było teraz
potrzebne. Błysk i huk z Wyspy Przesmyków — skała Kaia odbiła błysk; może
przyjęła na siebie również i pocisk. To będzie pierwsze działo wymagające
ponownego załadowania. Za nim z pewnością pójdą inne. Następny błysk, nowy
grzmot, ale Hornblower nie miał czasu o tym myśleć, bo wyczuł zmysłami nową
zmianę w zachowaniu się okrętu. Wychodzili znowu na wiatr.
— Szoty kliwra!
Jeszcze chwila. Już!
— Lewo na burtę!
Wyczuł pracę steru. „Atropos” robił zwrot. Nie chybił zwrotu. Gdy złapał
znowu wiatr, był już na nowym halsie.
— Kipiel prosto przed dziobem! — Była to oczywiście skała Kaia. Ale muszą
znów nabrać prędkości.
— Przygotować się do zwrotu przez sztag!
Muszą czekać, aż bukszpryt prawie dotknie brzegu. Czekać. Teraz!
— Ster na burtę!
Szprychy koła sterowego zawirowały. Okręt nie reagował. Tak… nie… tak.
Forsztaksel wypełniał się. Okręt zaczynał robić zwrot. Reje obracały się, w miarę jak
marynarze biegli na rufę z brasami podwietrznymi. Chwila wahania i już „Atropos”
ruszył naprzód na nowym halsie, zostawiając skałę Kaia tuż za sobą, a cypel Sari
mając przed dziobem; nie ma mowy o minięciu go po nawietrznej na tym kursie.
— Przygotować się do zwrotu przez sztag!
Wstrzymywać, jak długo się da; będzie to ostatnia konieczna zmiana halsu.
Coś przeleciało z wyciem tuż nad ich głowami. To pocisk armatni z Wyspy
Przesmyków.
— Uwaga! Ster na burtę!
Okręt wykonał zwrot, oddalając się od skał u stóp cypla Sari, wyraźnie
widocznych w tym momencie. Znów podmuch i krótki moment wahania przed
złapaniem właściwego wiatru. Iść tym kursem dla bezpieczeństwa jeszcze chwilę, ze
skałą Kaia tuż na trawersie. Ale już wszelkie niebezpieczeństwo minęło.
— Panie Jones! Kurs południe ku wschodowi.
— Kurs południe ku wschodowi, sir!
Zdążali ku otwartemu morzu, mając Rodos z prawej burty, zostawiwszy
Turcję za sobą, wioząc w ładowni skarb godny króla. Za sobą zostawili skarb godny
— można by powiedzieć — księcia, ale Hornblower potrafił myśleć o tym prawie bez
wyrzutów sumienia.
Rozdział XIX
Korweta jego królewskiej mości „Atropos” była niewątpliwie najmniejszą
jednostką w Brytyjskiej Marynarce Wojennej. Były brygi wojenne mniejsze od niej i
jeszcze mniejsze szkunery i kutry, lecz „Atropos” był najmniejszym posiadanym
przez króla Jerzego okrętem w technicznym znaczeniu tego słowa, z trzema masztami
i dowódcą w stopniu kapitana; a mimo to Hornblower był z niego zadowolony.
Niekiedy spoglądał na listę kapitańską i widział pod swoim nazwiska pięćdziesięciu
kapitanów młodszych od niego stażem i gdy spostrzegł, jak nad jego nazwiskiem
powoli kurczy się liczba kapitanów z dłuższym od niego stażem — w miarę jak
kapitanowie umierali lub awansowali — przychodziło mu do głowy, że któregoś dnia,
jeśli los będzie łaskawy, i on może otrzymać dowództwo fregaty, a może nawet
okrętu liniowego, lecz w tej chwili był zadowolony.
Wykonał jedno zadanie i przystępował do następnego. Wyładował w
Gibraltarze dwieście tysięcy funtów szterlingów w złotych i srebrnych monetach i
zostawił tam nieprzyjemnego pana McCulluma i jego nurków cejlońskich. Pieniądze
miały czekać na przewiezienie do Londynu, gdzie będą stanowić część „złota
brytyjskiego”, podtrzymującego słabnącego ducha w sprzymierzeńcach Anglii, na co
Bonaparte tak strasznie się wściekał w swoich biuletynach; McCullum ze swymi
ludźmi wyczekiwał na okazję udania się w przeciwnym kierunku, naokoło Afryki z
powrotem do Indii. Zaś „Atropos” mknął gnany wichurą z zachodu w trzecim
kierunku, z powrotem na Morze Śródziemne, aby dołączyć do Collingwooda i do
Floty Śródziemnomorskiej.
Wydawało się, że okręt niefrasobliwie nie odczuwa swego brzemienia, gdy tak
wznosił się i opadał, kołysząc się z dziobu na rufę na fali z baksztagu; po sześciu
miesiącach pływania i niecałych sześciu godzinach na lądzie choroba morska nie
dawała się już we znaki Hornblowerowi, toteż i on czuł się niefrasobliwie, jak jego
okręt. Collingwood uznał za stosowne zaaprobować jego raport na temat poczynań w
Marmaris przed wysłaniem go ze skarbem do Gibraltaru i dał mu na drogę powrotną
rozkazy, które każdy żądny przygód młody kapitan przyjąłby z radością. Miał odbyć
rekonesans wzdłuż śródziemnomorskiego wybrzeża południowej Hiszpanii,
zdezorganizować hiszpański handel kabotażowy, zebrać ile się da informacji poprzez
obserwację portów i zajrzeć na Korsykę przed dołączeniem do floty w pobliżu
wybrzeża włoskiego, gdzie na skraju wód, usiłowała ona zahamować nowy potok
zwycięstw Bonapartego. Neapol padł, lecz Sycylia trzymała się nietknięta;
monstrualna potęga Bonapartego kończyła się tam, gdzie słona woda sięgała
popręgów u siodła jego konia. Jego wojska mogły maszerować dokąd chciały, lecz
jego okręty kryły się w portach albo odważały się na ukradkowe wypady, podczas
gdy maleński „Atropos”, ze swymi dwudziestoma dwoma małymi działkami,
przepłynął dwukrotnie całą długość Morza Śródziemnego, od Gibraltaru do Marmaris
i z powrotem, ani razu nie zobaczywszy trójkolorowej bandery.
Nic dziwnego, że Honblower czuł się zadowolony z siebie, gdy tak stał na
pokładzie swego nurzającego się dziobem w falach okrętu, nie czując przy tym
mdłości, i patrzył na sylwetki gór Hiszpanii rysujące się wystrzępioną linią na tle
nieba w przejrzystym śródziemnomorskim powietrzu. Wpływał śmiało w zasięg dział
chroniących porty i redy wybrzeża; zajrzał do Malagi, Motrilu i Almerii; łodzie
rybackie i kabotażowce umykały przed nim jak drobne rybki przed szczupakiem.
Okrążył przylądek Gata i wrócił znów na wybrzeże, żeby zajrzeć do Kartageny. W
Maladze i Almerii nie kryły się żadne okręty wojenne. Była to informacja negatywna,
lecz nawet taka mogła się przydać Collingwoodowi kierującemu działaniami swej
olbrzymiej floty, osłaniającemu ruch brytyjskich statków handlowych na morskiej
trasie o długości dwóch tysięcy mil, trzymającemu rękę na pulsie ze dwudziestu
chyba międzynarodowych animozji i przymierzy. Kartagena była główną bazą
morską Hiszpanii. Obejrzenie jej pozwoli stwierdzić, czy zbankrutowany rząd
hiszpański uczynił jakikolwiek wysiłek, żeby odbudować flotę rozbitą pod
Trafalgarem. Może skrył się tam jeden czy drugi okręt francuski w drodze na
ryzykowną wyprawę zaplanowaną przez Bonapartego w celu uderzenia na konwoje
brytyjskie.
Hornblower podniósł wzrok na pracujące ożaglowanie, wyczuł kołysanie się i
nurzanie okrętu pod stopami. Marsie zostały już zrefowane podwójnie — wiatr dął z
siłą półwichury. Pomyślał, czyby nie zrefować marsli potrójnie, ale porzucił ten
zamiar. „Atropos” mógł płynąć bezpiecznie z tą liczbą postawionych żagli. Przylądek
Cope leżał na trawersie lewej burty; przez lunetę odkrył, że grupka kabotażowców
schroniła się na płyciznach po jego zawietrznej, i popatrzył na nie pożądliwym okiem.
Broniły ich tam jednak baterie, a wiejący w tej chwili wiatr uniemożliwiał
jakąkolwiek próbę zaatakowania ich — nie mógł wysyłać łodzi przy tym nasileniu
wichury. Rzucił rozkaz sternikowi i „Atropos” ruszył spiesznie w stronę Kartageny.
Przyjemnie było tak stać przy relingu, wśród wycia wiatru, patrząc na spieniony ślad
torowy wypływający spod rufy pod jego stopami. Uśmiechał się patrząc na grupę
młodszych oficerów, których pan Turner uczył nawigacji; dawał on zgromadzonym
wokół siebie midszypmenom i pomocnikom oficera nawigacyjnego instrukcje na
temat nawigacji przybrzeżnej. Próbował obciążyć ich lekkie jak piórka mózgi solidną
porcją matematyki, mówiąc o takich pojęciach, jak „pozycja z dwóch nie
jednoczesnych linii pozycyjnych”, „określanie odległości w czasie drugiego namiaru”
czy „odległość na trawersie”, ale utrzymanie ich uwagi było trudnym zadaniem,
szczególnie w tak podniecającym otoczeniu, na wietrze szarpiącym gwałtownie mapą
trzymaną przez Turnera i utrudniającym nawet młodym ludziom mocne dzierżenie
tabliczek w momentach, gdy uderzał w ich nachylone powierzchnie.
— Panie Turner — powiedział Hornblower — proszę meldować mi o każdym
wypadku braku uwagi, a zajmę się tym tak, jak na to zasługuje.
Te słowa znacznie uspokoiły młodzieńców i sprawiły, że zaczęli wytężać
swoje mózgi. Smiley, który miał już mrugnąć porozumiewawczo do młodego księcia,
powstrzymał się, a rubaszny śmiech, którym książę chciał mu odpowiedzieć, zamarł
mu na ustach, przekształcając się w słaby uśmiech winowajcy. Chłopiec zmienił się w
zupełnie normalną istotę ludzką — jakże daleką przeszedł drogę od zatęchłego dworu
germańskiego, gdzie się urodził, do omiatanego wiatrami pokładu „Atropos”. Jeśli w
ogóle zostanie mu kiedykolwiek przywrócony tron jego ojców, to uwolniony od
jarzma sekstantu będzie może z żalem wspominał te wietrzne dni. Wnuk stryjeczny
króla Jerzego — Hornblower popatrzył na niego, udając, że ogląda trójkąt
równoboczny nagryzmolony na tabliczce, i uśmiechnął się do siebie, wspomniawszy
przerażenie Eisenbeissa na jego oświadczenie, że panującemu księciu może być
wymierzona kara cielesna. Jak dotąd, nie zdarzyło mu się to, ale kto wie?
Zabrzmiały cztery szklanki, klepsydra została odwrócona, przy sterze
nastąpiła zmiana, a Turner odprawił swoich słuchaczy.
— Panie Smiley! Panie Horrocks!
Zwolnieni midszypmeni stanęli przed dowódcą.
— Wejdźcie na saling z lornetkami.
Bystre, młode oczy będą najlepsze do obserwacji Kartageny. Hornblower
zauważył błagalne spojrzenie księcia.
— No dobrze, panie książę. Pan też może iść. Na saling fokmasztu, z panem
Smileyem.
Bardzo często młodzi oficerowie skazywani byli za karę na niewygody
salingu, ale nie było to karą dziś, kiedy należało poddać port nieprzyjaciela uważnym
oględzinom i złożyć meldunek o znajdujących się tam jednostkach pływających.
Kartagena była coraz bliżej; widać już było zamek i wieże kościołów za osłoną
wyspy La Escombrera. Przy wietrze z zachodu nie było trudno zająć pozycję na
wprost, tak aby mieć z salingu widok na port wewnętrzny.
— Hej, pokład! Kapitanie, sir…
To wołał Smiley z salingu fokmasztu. Hornblower musiał podejść w tamtą
stronę, żeby go słyszeć, bo wiatr znosił jego słowa.
— W zewnętrznej części zatoki stoi okręt wojenny, sir! Wygląda na
hiszpański. Jedna z tych wielkich fregat. Ma reje na masztach.
Mogła to być „Castilla”, jeden z okrętów ocalałych pod Trafalgarem.
— Przy fregacie stoi na kotwicach siedem kabotażowców, sir.
W tych warunkach „Atropos” nie był dla nich groźny.
— A port wewnętrzny?
— Są tam zakotwiczone cztery — nie pięć jednostek, sir. I dwa hulki.
— Może je pan rozpoznać?
— Cztery okręty liniowe, sir, i fregata. Nie mają zamocowanych rei.
Powiedziałbym, że stoją na sznurku, sir.
W przeszłości rząd hiszpański budował doskonałe okręty, ale pod
skorumpowanymi i niedołężnymi rządami Godoya pozwalano im gnić na
kotwicowiskach w braku załóg i zaopatrzenia. Ostatnie doniesienia mówiły o czterech
okrętach liniowych i fregacie uwiązanych w Kartagenie, a zatem nic się nie zmieniło;
znów użyteczna, chociaż negatywna informacja dla Collingwooda.
— Stawia żagle!
To wołał książę cienkim, podnieconym głosem. W chwilę później informację
uzupełnił Horrocks i Smiley.
— To fregata, sir! Stawiają na niej żagle!
— Widzę tam krzyż, sir!
Wojenne okręty hiszpańskie miały zwyczaj stawiania wielkich drewnianych
krzyży na szczycie stermasztu, gdy spodziewały się bitwy. Fregata musi widocznie
planować wypad w celu odpędzenia ciekawskiego gościa. Najwyższy czas wycofać
się. Duże fregaty hiszpańskie, w rodzaju „Castilli”, uzbrojone były w czterdzieści
cztery działa, dokładnie dwa razy tyle co „Atropos”, a do tego o trzykrotnie
większym kalibrze. Gdyby tak „Atropos” miał za widnokręgiem towarzysza, do
którego mógłby podprowadzić „Castillę”! W każdym razie warto było o tym pamiętać
i zasugerować rzecz Collingwoodowi; ten dowódca hiszpański jest przedsiębiorczy i
energiczny, może też być zuchowaty — niewykluczone, że żyje w nim wciąż uczucie
wstydu za Trafalgar i można by wywabić go na stracenie.
— Już ruszyła, sir!
— Ma postawiony fokmarsel! I grotmarsel, sir!
Nie ma sensu igrać z niebezpieczeństwem, choćby nawet przy tym wietrze
„Atropos” mógł bez trudu uciec na bezpieczną odległość.
— Odpaść od wiatru o rumb — powiedział Hornblower do sternika, i
„Atropos” skręcił lekko w ucieczce przed hiszpanem.
— Wypływa z portu, sir! — meldował Horrocks z salingu grotmasztu. — Ma
zrefowane marsle. Chyba podwójnie, sir.
Hornblower wycelował lunetę na baksztag. Zobaczył go, biały prostokąt,
ukazujący się nad widnokręgiem, gdy „Atropos” dźwignął się na fali — zrefowany
fokmarsel „Castilli”.
— Płynie teraz prosto na nas, sir — meldował Smiley.
Przy tego rodzaju pościgu za rufą „Atropos” nie musiał się niczego obawiać,
ze swoim nowym poszyciem z blachy miedzianej i stosunkowo dużą prędkością.
Bardzo silny wiatr i wzburzone morze stwarzały oczywiście lepszą sytuację dla
większej jednostki. Może „Castilla” zechce mieć „Atropos” w polu widzenia, nawet
nie mając szans na jego prześcignięcie. Będzie to pożyteczna lekcja poglądowa dla
oficerów i załogi — pokazanie, jak „Atropos” może maksymalnie wyzyskać swoje
możliwości, jeśli chodzi o prędkość. Hornblower znowu podniósł wzrok na żagle i
takielunek. Nie może być mowy o potrójnym zrefowaniu. Musi, jak „Castilla”, nieść
wszystkie żagle możliwe do postawienia przy tej pogodzie.
Pan Still, oficer wachtowy, podszedł do Hornblowera, zasalutował i zwrócił
się z formalną prośbą o zezwolenie na wykonanie codziennej czynności.
— Proszę wykonać, panie Still.
— Wydawanie grogu!
Na „Atropos” ściganym przez potężną jednostkę nieprzyjacielską życie
toczyło się normalnym torem; marynarze dostali swoje porcje napoju alkoholowego i
udali się na obiad, zmieniła się wachta i obsługa steru. Cypel Palos zniknął za lewym
baksztagiem „Atropos” wpływającego na otwarte wody Morza Śródziemnego, lecz
biały prostokąt dalej utrzymywał swoją pozycję na widnokręgu za rufą korwety.
„Castilla” szła dobrze, jak na fregatę hiszpańską.
— Proszę mnie wezwać, jak tylko zajdzie jakaś zmiana, panie Jones — rzekł
Hornblower, zatrzaskując futerał lunety.
Jones był zdenerwowany — może już widział siebie oczyma duszy w
więzieniu hiszpańskim. Nic mu to nie zaszkodzi, że został pozostawiony na
pokładzie, z odpowiedzialnością za okręt na głowie, niemniej Hornblower, zszedłszy
do swojej kajuty, poderwał się nagle od obiadu i wyjrzał znad zejściówki w stronę
rufy, żeby się upewnić, czy „Castilla” ich nie dogania. W gruncie rzeczy wcale się nie
zmartwił, gdy jeszcze zanim skończył jeść, do drzwi zapukał posłaniec z pokładu
rufowego.
— Wyrazy szacunku od pana Jonesa, sir, i jemu się zdaje, że wiatr trochę
słabnie, sir.
— Już idę — odparł Hornblower, odkładając nóż i widelec.
Przy umiarkowanym wietrze „Atropos” powinien być w stanie uciec „Castilli”
pod marslami w godzinę albo dwie, a wszelki spadek wiatru działał na korzyść
„Atropos”, jak długo miał postawione wszystkie możliwe żagle. Potrzebna była
jednak rozwaga, aby odrefować we właściwym czasie, nie ryzykując utraty drzewc z
jednej strony i nie tracąc na dystansie z drugiej. Gdy Hornblower wszedł na pokład,
jeden rzut oka powiedział mu, że to jest odpowiedni moment.
— Ma pan zupełną rację, panie Jones — rzekł (nie zaszkodzi poklepać go po
plecach) — zdejmiemy jeden ref.
Rozkaz obiegł błyskawicznie pokład.
— Załoga do stawiania żagli!
Hornblower skierował lunetę nad rufą; gdy „Atropos” uniósł się na fali,
pochwycił obraz fokmarsla „Castilli” w samym środku pola widzenia. Wytężywszy
wszystkie zmysły, wciąż nie umiał odpowiedzieć sobie na pytanie, czy nieprzyjaciel
zbliżył się do nich, czy też nie. Chyba utrzymuje stale ten sam dystans. A potem
marsel zatańczył mu w obiektywie i zobaczył — widział to prawie na pewno — że z
prostokąta przeszedł w kwadrat. Dał oku odpocząć i spojrzał jeszcze raz. Nie ma
wątpliwości. Na „Castilli” też zdecydowano, że nadszedł moment na odrefowanie.
Hornblower podniósł wzrok na grotmarsreję „Atropos”. Marynarze,
przewieszeni przez nią na tej oszałamiającej wysokości, skończyli odwiązywanie
refsejzingów i zaczęli przechodzić z noków rei w stronę masztu. Smiley dowodził
pracą na prawym noku, a Jaśnie oświecony książę Seitz-Bunau na lewym. Ścigali się,
jak zwykle, czepiając się padunów, i zjeżdżali w dół na złamanie karku. Hornblower
był rad, że chłopcu udało się stanąć stopami na pokładzie — rzecz jasna, był on
strasznie podniecony ucieczką i pościgiem; był rad, że Smiley jest tak zabawnie
opiekuńczy w stosunku do księcia.
Po odrefowaniu „Atropos” znowu przyśpieszył; Hornblower poczuł świeży
napór ożaglowania na konstrukcję okrętu; wyczuł, że kadłub pod stopami
gwałtowniej podskakuje na grzbietach fali; skierował uważne spojrzenie na maszty.
Nie jest to odpowiednia chwila do utraty któregokolwiek z żagli, gdy „Castilla”
mknie za nimi w pościgu. Jones stał obok sternika. Mieli wiatr równo z prawego
baksztagu i mały okręt dobrze słuchał steru, ale w takiej sytuacji należało mieć oko na
sternika, żeby nie dopuścić do pęknięcia marsla. Trzeba było trochę zdecydowania,
żeby zostawić znowu Jonesowi odpowiedzialność za okręt i zejść do kabiny dla
dokończenia obiadu.
Gdy znów przysłano mu wiadomość, że wiatr słabnie, doznał tego
tajemniczego uczucia, którego doświadczył już raz czy dwa razy, że znowu coś się
wydarzy, mimo że na razie nic się nie wydarzyło — tak bardzo okoliczności były
podobne.
— Wyrazy szacunku od pana Jonesa, sir, i on myśli, że wiatr trochę słabnie,
sir.
Hronblower zmusił się do dania nieco innej niż przedtem odpowiedzi.
— Pozdrowienia dla pana Jonesa i zaraz przychodzę na pokład.
Tak jak poprzednio, czuł, że okręt nie daje z siebie wszystkiego. Tak jak
poprzednio, dał rozkaz do odrefowania. Jak poprzednio, skierował lunetę na marsel
„Castilli”. I tak jak poprzednio, odwrócił się, gdy tylko marynarze mieli schodzić z
rei. Ale od tej chwili wszystko poszło innym torem, gdyż zaistniała krytyczna
sytuacja, czyhająca zawsze na morzu tuż za horyzontem przyszłości.
Książę oszalał z podniecenia. Podniósłszy wzrok Hornblower zobaczył go
stojącego na noku rei z lewej burty, więcej, tańczącego, wykonującego jeden
niezdarny krok i drugi, z jedną ręką na biodrze, a drugą nad głową w zamiarze
podbechtania Smileya na noku rei prawej burty do pójścia w swoje ślady. Hornblower
chciał krzyknął słowa nagany; otworzył usta i nabrał powietrza, lecz zanim zdążył
wydać dźwięk, księciu osunęła się stopa. Hornblower patrzył, jak chłopiec chwieje
się, usiłując odzyskać równowagę, a potem spada ciężko, wykonując pełny obrót w
powietrzu.
Później, z ciekawości, Hornblower dokonał obliczenia. Książę runął z
wysokości nieco ponad siedemdziesięciu stóp, i bez oporu powietrza, nie obijając się
o wanty, doleciałby do powierzchni wody w dwie sekundy, może z małą nadwyżką.
Ale opór powietrza był niemały — dostawszy się pod kurtkę chłopca powietrze
musiało znacznie zwolnić jego spadanie, gdyż nie zabił się, a tylko na chwilę stracił
przytomność wskutek wstrząsu. Spadanie księcia do morza trwało chyba cztery
sekundy. Hornblower przeprowadził to obliczenie, kiedy później zastanawiał się nad
wypadkiem, bo pamiętał wyraźnie wszystkie myśli, jakie przebiegły mu przez głowę
w czasie tych czterech sekund. Chwilową złość, potem strach, a potem szybkie
podsumowanie sytuacji. Jeśli postawi okręt w dryf, żeby wyłowić chłopca, „Castilla”
będzie miała dość czasu, żeby ich prześcignąć. Gdyby płynął dalej, chłopiec utonie. A
w takim wypadku będzie musiał zameldować Collingwoodowi, że zostawił
królewskiego stryjecznego wnuka nie ruszywszy palcem, żeby mu pomóc. Musiał
szybko wybierać — szybko. Nie ma prawa wystawić okrętu na ryzyko dla ratowania
życia jednego człowieka. Ale… ale… gdyby chłopak został zabity w bitwie podczas
salwy burtowej omiatającej pokład, rzecz przedstawiałaby się inaczej. Zostawić go
tak na morzu — to inna sprawa. W ślad za tym wnioskiem nowa myśl przyszła mu do
głowy, zaczątek myśli kiełkujący z nasionka zasianego pod Kartageną. Nie miało
czasu rozwinąć się w ciągu tych czterech sekund; było tak, jakby Hornblower zaczął
działać w momencie ukazania się nad ziemią kiełka, który miał później wyrosnąć na
dojrzałą roślinę.
W chwili gdy chłopak doleciał do wody, Hornblower miał już w ręku koło
ratunkowe wyrwane z gniazda relingu; cisnął je za lewy baksztag, gdy wskutek dużej
prędkości okrętu chłopiec znalazł się prawie naprzeciwko niego; koło plasnęło w
morze tuż przy nim. W tym samym momencie Hornblower wyrzucił z siebie
powietrze nabrane w płuca dla dania księciu reprymendy, wykrzykując salwę
rozkazów.
— Na brasach stermasztu! Brasować stermarsel na pracę wstecz! Opuścić łódź
rufową!
Możliwe — Hornblower nie miał później co do tego pewności — że wszyscy
krzyczeli naraz, ale w każdym razie wszyscy zareagowali na rozkazy z szybkością
będącą rezultatem miesięcy ćwiczeń. „Atropos” wyskoczył do linii wiatru,
zmniejszając błyskawicznie prędkość. Smiley — Bóg jeden wie, jak zjechał z
prawego noku marsrei w tak krótkim czasie — opuścił jolkę za burtę z czterema
ludźmi u wioseł i pomknął na ratunek; łódeczka wzbijała się w górę i leciała w dół na
przechodzących pod nią falach. A zanim jeszcze „Atropos” stanął w dryfie,
Hornblower przystąpił do następnej części planu.
— Panie Horrocks! Sygnał „Widać nieprzyjaciela po nawietrznej”!
Horrocks stał i gapił się; Hornblower już miał krzyknąć „Do diabła, robić, co
każę”, ale się powstrzymał. Horrocks nie należał do ludzi szybko myślących i
zupełnie nie rozumiał, po co sygnalizować do pustego widnokręgu. Zwymyślanie go
w tej chwili zwiększyłoby tylko jego zdenerwowanie i spowodowało dalszą zwłokę.
— Panie Horrocks, proszę łaskawie podnieść sygnał możliwie jak najszybciej.
„Widać nieprzyjaciela po nawietrznej”. Szybko, proszę.
Sygnalista stojący obok Horrocksa był na szczęście bystrzejszy — należał
oczywiście do tuzina ludzi z załogi umiejących czytać i pisać — więc już był przy
flaglinkach i otwierał schowek na flagi. Jego przykład otrząsnął Horrocksa z
osłupienia. Rzut flag wzbił się do noku marsrei na grotmaszcie, powiewając wściekle
na wietrze. Hornblower zanotował sobie w pamięci, że ten marynarz, jeszcze nie
wykwalifikowany — był poprzednio praktykantem w City i zamustrował spiesznie w
Deptford, żeby ujść przed czymś gorszym w życiu cywilnym — zasługuje na awans.
— A teraz następny sygnał, panie Horrocks. „Nieprzyjaciel to fregata w
odległości siedmiu mil w namiarze zachód idzie kursem wschód”.
Rozsądek dyktował podnoszenie takich sygnałów, jakie zostałyby wciągnięte,
gdyby miał rzeczywiście pomoc w zasięgu widzenia — ci na „Castilli” mogą umieć je
odczytać albo przynajmniej domyślić się ich znaczenia. Gdyby istotnie przyjazny
okręt był w polu widzenia po zawietrznej (Hornblower przypomniał sobie, co chciał
zaproponować Collingwoodowi), to oczywiście w żadnym wypadku nie postawiłby
„Atropos” w dryf, lecz prułby dalej, żeby zwabić „Castillę”, jak by się dało najbliżej,
ale o tym dowódca „Castilli” nie miał wiedzieć.
— Proszę zostawić ten sygnał. A teraz, panie Horrocks, wywiesić
potwierdzający. Doskonale. Ściągnąć go. Panie Jones! Proszę przejść na prawy hals,
sterować prawym baksztagiem.
Potężna jednostka angielska, tam, po zawietrznej, kazałaby na pewno
„Atropos” podejść do „Castilli” możliwie jak najprędzej. Musi działać w taki sposób,
jakby tak było rzeczywiście. Dopiero kiedy Jones — prawie tak osłupiały ze
zdumienia jak poprzednio Horrocks — przystąpił do rozwijania prędkości na nowym
halsie, Hornblower znalazł czas na popatrzenie przez lunetę. Skierował ją znów na
odległy marsel; teraz już nie tak odległy. Zbliżał się szybko, i Hornblowera ogarnęło
głębokie rozczarowanie i obawa. Lecz wkrótce zauważył, że kwadratowy zarys
marsla zwęża się w pionowy prostokąt i że obok niego pojawiają się dwa inne
prostokąty. A w tej samej chwili marynarz na oku krzyknął z salingu.
— Hej, pokład! Nieprzyjaciel wykręca ostro na wiatr, sir!
Było rzeczą jasną, że tak zrobi — zawód i obawa rozwiały się momentalnie.
Każdy dowódca hiszpańskiej fregaty, wysunąwszy bukszpryt poza bezpieczne
schronienie w bronionym porcie, zawsze się przestraszy, że padnie czyimś łupem.
Zawsze będzie podejrzewał, że tuż za widnokręgiem czyha eskadra brytyjska, gotowa
chwycić go w swoje szpony. Skwapliwie ścigałby małą korwetę, ale gdy tylko
zobaczy, że ta korweta wysyła sygnały i zaczyna odważnie iść kursem prowokującym
bitwę, przypomni sobie, że wyszedł w zbyt niebezpieczne miejsce, zacznie sobie
wyobrażać, że tuż tuż, za polem widzenia, nieprzyjacielskie jednostki stawiają żagle,
żeby go odciąć od jego bazy, a gdy raz o tym pomyśli, nie będzie tracił dodatkowej
mili czy minuty i zawróci, by pohalsować z powrotem ku bezpiecznemu schronieniu.
Przez dwie minuty po postawieniu „Atropos” w dryf hiszpan wahał się, ale ostatnie
śmiałe posunięcie pomogło mu podjąć decyzję. Gdyby poczekał jeszcze trochę,
zauważyłby jolkę na falach i domyśliłby się, co robi „Atropos”, ale teraz „Atropos”
wygrał grę o czas i hiszpan wracał bejdewindem do portu, uciekając przed nie
istniejącym nieprzyjacielem.
— Na salingu! Widzicie łódź?
— Płynie dalej, sir, prosto na wiatr!
— Czy widzicie pana księcia?
— Nie, sir, nie mogę powiedzieć, że widzę.
Na tym wzburzonym morzu trudno było dojrzeć człowieka unoszącego się na
powierzchni w odległości dwóch mil, nawet z salingu.
— Panie Jones, proszę wykonać zwrot przez sztag.
Najlepiej będzie ustawić „Atropos” możliwie prosto z wiatrem w stosunku do
łodzi, żeby miała łatwe podejście na zawietrzną po zakończeniu swego zadania.
„Castilla” nie będzie w stanie zauważyć tego manewru.
— Hej, pokład! Łódź stanęła, sir. Chyba wyciągają pana księcia, sir.
Dzięki Bogu. Dopiero teraz Hornblower uświadomił sobie, jak okropne były
te dziesięć minut.
— Hej, pokład! Tak, sir, machają koszulą. Już płyną do nas.
— Panie Jones, niech pan postawi okręt w dryf. Doktorze Eisenbeiss, proszę
przygotować wszystko, na wypadek gdyby pan książę potrzebował zabiegu.
W środku lata Morze Śródziemne było dosyć ciepłe; najprawdopodobniej nic
się chłopcu nie stało. Jolka przypłynęła z powrotem, tańcząc na falach, i zawróciła
pod rufą „Atropos”, żeby stanąć pod osłoną zawietrznej części rufy okrętu stojącego
w dryfie prawą stroną dziobu przeciw fali. Zjawił się Jaśnie oświecony książę, mokry
i w poszarpanym odzieniu, lecz bez śladu skaleczenia, napotykając oczy wszystkich
na pokładzie z na pół zakłopotanym i na pół wyzywającym uśmiechem. Nadbiegł
Eisenbeiss, robiąc dużo szumu i zalewając księcia potokiem słów w języku
niemieckim, by potem zwrócić się do Hornblowera z wyjaśnieniem.
— Przygotowałem dla niego ogrzany koc, sir.
W tym momencie pękła tama opanowania Hornblowera.
— Ogrzany koc! Wiem, co rozgrzeje go szybciej niż koc. Pomocniku
bosmana! Zanieście ode mnie pozdrowienia bosmanowi i poproście, żeby wam
pożyczył swoją trzcinę na kilka minut. Milczeć, doktorze, jeśli sam pan nie chce
oberwać. A teraz, młody człowieku…
Zwolennicy humanitaryzmu mają wiele do powiedzenia przeciwko karze
cielesnej, lecz w swoich argumentach, wskazując na szkodę, jaką kara ta może
sprawić karanemu, zapominają o wzięciu pod uwagę satysfakcji, jaką daje innym taki
widok. A to miała być na przyszłość nauka, dla osoby krwi królewskiej, umiejętności
zamanifestowania nabytej brytyjskiej niewzruszoności, tłumienia wycia pod
wpływem spadającej na plecy trzciny i stania po chłoście w wyprostowanej pozycji,
nie dając niczym poznać wściekłego bólu, z trudem powstrzymując się od pocierania
dłonią piekącego królewskiego tyłka i mężnie hamując łzy. Niezależnie od
satysfakcji, Hornblowerowi jednak było potem trochę przykro.
Rozdział XX
Wszystko przemawiało za trzymaniem „Castilli” pod obserwacją,
przynajmniej przez jakiś czas, a nic przeciwko temu. Ostatnia ucieczka i pościg
wykazywały, że „Atropos” może jej umknąć nawet pod zrefowanymi marslami, czyli
można przyjąć, iż może się jej nie bać przy jakimkolwiek wietrze o słabszej sile — a
wiatr właśnie słabnął. „Castilla” znajdowała się teraz pełne trzydzieści mil dokładnie
po zawietrznej Kartageny; warto byłoby się dowiedzieć — Collingwood z pewnością
chciałby otrzymać takie informacje — czy zamierza halsować z powrotem do tego
portu, czy też skieruje się do jakiegoś innego, łatwiejszego do osiągnięcia portu
hiszpańskiego. Płynąc bejdewindem może zajść do Alicante na północy albo do
Almerii na południu; w tej chwili płynie na południe, bejdewindem prawego halsu.
Należy również wziąć pod uwagę i tę możliwość, że nie zamierza chwilowo wracać
do Hiszpanii, że jej dowódca zechce popływać trochę po Morzu Śródziemnym i
zobaczyć, czy nie uda mu się zdobyć jakichś pryzów. Na swoim obecnym kursie
może bez trudu dotrzeć do wybrzeża berberyjskiego i pochwycić jeden czy drugi
zaopatrzeniowiec ze zbożem lub bydłem przeznaczonym dla floty.
Rozkazy dla Hornblowera mówiły, że ma dołączyć do Collingwooda na
wodach sycylijskich po przeprowadzeniu zwiadu w Maladze i Kartagenie; nie wiózł
żadnej pilnej poczty, „Atropos” zaś nie był bynajmniej ważnym uzupełnieniem sił
floty, natomiast każdy dowódca angielski, po nawiązaniu styczności z
nieprzyjacielską jednostką na wodach otwartych, miał obowiązek utrzymywać tę
styczność możliwie jak najdłużej. „Atropos” nie może myśleć o stawieniu czoła
„Castilli” w bitwie, lecz jest w stanie mieć ją pod obserwacją, ostrzegać statki
handlowe o niebezpieczeństwie, a przy szczęśliwym zbiegu okoliczności może
spotkać jakiś duży brytyjski okręt wojenny, nie fikcyjnie, ale naprawdę — i wskazać
mu miejsce pobytu nieprzyjaciela.
— Panie Jones — powiedział Hornblower. — Proszę znowu położyć okręt na
prawy hals. Pełnymi żaglami na wiatr.
— Tak jest, sir.
Jones naturalnie okazał pewne zdziwienie tym odwróceniem ról, gdy ścigany
stawał się ścigającym, i to był jeszcze jeden dowód, że nie potrafi myśleć
strategicznie. Ale musiał wykonać otrzymane rozkazy i ustawić „Atropos” na kursie
na południe, równolegle do kursu „Castilli”, w dużej odległości po nawietrznej;
Hornblower nastawił lunetę na żagle ledwie widoczne nad widnokręgiem. Utrwalił
sobie w pamięci ich kształt; nieznaczna zmiana w stosunku długości do szerokości
będzie oznaczała jakąś zmianę w kursie „Castilli”.
— Na salingu! — krzyknął — Miejcie nieprzyjaciela na oku. Meldujcie o
wszystkim, co zobaczycie.
— Tak jest, sir.
Teraz „Atropos” był jak terier skaczący ze szczekaniem bykowi do pięt na
polu — rola niezbyt dostojna — a byk mógł się w każdej chwili odwrócić i
zaatakować. Może się zdarzyć, iż dowódca „Castilli” uzna, że został wyprowadzony
w pole, że „Atropos” wysyłał sygnały do nie istniejących sprzymierzeńców; trudno
było odgadnąć, co by postanowił, gdyby się upewnił, że nikt nie czeka tuż za
widnokręgiem, żeby pomóc „Atropos”. Tymczasem wiatr słabł dalej i „Atropos”
mógł postawić więcej żagli. Płynąc bejdewindem sprawował się najlepiej mając
postawione wszystkie możliwe żagle i mógł trzymać się tak blisko nieprzyjaciela, jak
pozwalał na to wiatr.
— Niech pan spróbuje postawić grotżagiel, panie Jones.
— Tak jest, sir.
Był to wielki żagiel i maleńki „Atropos” jakby dostał skrzydeł pod jego
naciskiem, gdy naciągnięto jego szoty, a hals wybrano jak najdalej do przodu
wspólnymi siłami połowy wachty. Przebijał się dzielnie tego letniego wieczora,
przechylając się mocno pod naporem wiatru i odbijając dziobem z prawej burty
zgłodniałe fale wielkimi, rozpryskującymi się fontannami, przez które zachodzące
słońce przeświecało ulotnymi, porywająco pięknymi barwami tęczy, zostawiając za
sobą kipiącą pianą ślad torowy, olśniewająco biały na tle błękitu. Była to chwila,
kiedy dobrze było żyć, gdy się tak gnało na wiatr ku przygodzie, czekającej być może
tuż tuż w nieznanem. Wojna na morzu to zwykle ponura sprawa, z nudą i
niewygodami, które trzeba znosić dniem i nocą, wachta za wachtą, lecz miewa ona
chwile wielkich uniesień, jak na przykład dziś, tak jak miewa swe momenty czarnej
rozpaczy, strachu i wstydu.
— Może pan zwolnić wolną wachtę, panie Jones.
— Tak jest, sir.
Hornblower rozejrzał się po pokadzie. Still będzie miał służbę.
— Panie Still, proszę mnie wezwać w razie jakiejkolwiek zmiany. Niech
postawią dalsze żagle, gdyby wiatr nie przestał słabnąć.
— Tak jest, sir.
Chwila uniesienia przyszła i odpłynęła. Był na nogach prawie cały dzień, od
świtu, toteż czuł w nich zmęczenie, które by narastało, gdyby dalej pozostał na
pokładzie. Pod pokładem w swojej kajucie miał dwie książki kupione w Gibraltarze
za wysupłaną z kieszeni gwineę — lorda Hodge'a „Omówienie obecnej sytuacji
politycznej we Włoszech” i Barbera „Nowe metody określania długości geograficznej
z kilkoma uwagami na temat rozbieżności w najnowszych mapach morskich”. Chciał
dowiedzieć się czegoś o obu tych zagadnieniach, toteż lepiej zrobić to teraz, niż tkwić
na pokładzie i czuć narastające znużenie w miarę upływu godzin.
O zachodzie słońca znów wyszedł na pokład; „Castilla” wciąż szła tym
samym kursem, z „Atropos” bardzo nieznacznie zyskującym w kierunku na wiatr.
Popatrzył na odległe marsie; odczytał na tabliczce zapis przebiegu dobowego i
poczekał na ponowne wybranie logu. Jeśliby „Castilla” zamierzała wracać do
Kartageny, to do tego czasu zmieniłaby już hals. Wyszła daleko na południe i każda
zmiana wiatru w kierunku północnym — rzecz bardzo możliwa o tej porze roku —
obróci na marne znaczną część pokonanej przez nią odległości. Jeśli nie wykona
zwrotu przed zapadnięciem ciemności, może to wyraźnie wskazywać, że ma inne
zamiary. Czekał, dopóki ostatnia jasność zapadającego za widnokrąg słońca nie
znikła z nieba na zachodzie i dopóki pierwsze gwiazdy nie zaczęły pojawiać się w
górze; wtedy jego zbolałe oczy, w napięciu patrzące przez lunetę, nie dojrzały już
„Castilli”. Ale gdy ją widział ostatnio, szła dalej w kierunku południowym. Tym
większy powód, żeby ją obserwować.
Kończyła się druga psia wachta i wywoływano załogę.
— Niech sprzątną grotżagiel, panie Turner — polecił Hornblower.
Wypisał rozkazy na noc w nikłym oświetleniu kompasu; okręt ma być
utrzymywany na wiatr, na prawym halsie; mają go wezwać, jeśli kierunek wiatru
zmieni się o dwa rumby, a w każdym razie tuż przed wzejściem księżyca, w czasie
pierwszej wachty po północy. Mała, ponura kajuta kapitańska, dokąd potem się udał,
skłaniała do porównania z legowiskiem dzikiego zwierza, ze swymi ciemnymi
kątami, do których nie dochodziło światło lampy. Rzucił się na koję w ubraniu,
starając się nie męczyć już i tak znużonego umysłu odgadywaniem zamiarów
„Castilli”. Kazał sprzątnąć niektóre żagle, co przypuszczalnie i na niej uczynią. Jeśli
nie, to jest od niej niedaleko i będzie mógł ją wyprzedzić przy świetle dziennym.
Gdyby zrobiła jakiś inny manewr, zmieniła hals lub zawróciła, to postąpił, jak można
było najlepiej, żeby ją odnaleźć znowu następnego dnia. Powieki skleiły mu się od
zmęczenia i nie otworzył oczu, aż przyszedł posłaniec powiedzieć, że wywołano
pierwszą wachtę po północy.
Wiatr z zachodu, chociaż słabnący, przyniósł ze sobą lekkie zachmurzenie,
dostateczne dla przysłonięcia gwiazd i pozbawienia księżyca, będącego już prawie w
ostatniej kwadrze, prawie całego blasku. „Atropos”, wciąż żeglując na wiatr, teraz,
przy tym słabnącym wietrze, już tylko flirtował z falami podbiegającymi mu do
dziobu z prawej burty, wychodząc im elegancko na spotkanie, jak piękność w teatrze
wyciągająca na scenie dłoń do kochanka. Otaczająca go ciemna woda dostosowała się
jak gdyby do nastroju i mruczała jakieś miłe banalne słówka. Nic nie wskazywało, że
gwałtowna śmierć może się czaić w pobliżu. Minuty upływały w błogiej
bezczynności.
— Hej, pokład! — zawołał marynarz z salingu. — Chyba coś widzę, sir.
Prosto z prawej strony dziobu.
— Chłopcze, skocz na saling z lornetką nocną — powiedział Turner, pełniący
służbę wachtową, do stojącego przy nim swego pomocnika.
Minęła jedna minuta, dwie.
— Tak, sir — rozległ się nowy głos z salingu. — To sylwetka okrętu. Trzy
mile… cztery… dobrze z prawej burty od dziobu.
Lornetki nocne obróciły się w tamtym kierunku.
— Możliwe — rzekł Turner.
Widniała tam maleńka plamka jakby nieco ciemniejsza od otaczającej ją nocy;
Hornblower nic więcej nie mógł dojrzeć przez swoją lunetę. Nie spuszczając wzroku
z plamki odniósł wrażenie, że jej namiar zmienia się.
— Nie wychylać za dużo steru! — mruknął do sternika.
Przez chwilę zaczął powątpiewać, czy ta plamka jest tam w ogóle; umysł mógł
zasugerować jego oczy — zdarza się, że cała załoga widzi to samo, jeśli wbije sobie
coś do głowy. Ale nie, jest tam na pewno i przesuwa się w poprzek dziobu „Atropos”
szybciej, niż można by to przypisać chwiejności kursu powodowanej złym
sterowaniem. To chyba „Castilla”; zawróciła pewnie o północy i poszła z wiatrem, w
nadziei pochwycenia łupu przez zaskoczenie. Gdyby nie sprzątnął niektórych żagli,
weszłaby wprost na niego. Obserwatorzy hiszpańscy nie przykładali się do swojej
pracy, bo fregata szła dalej swoim kursem.
— Na wiatr, panie Turner — rozkazał Hornblower i przeszedł do lewej burty,
chcąc mieć „Castillę” na oku, w czasie gdy „Atropos” będzie przechodził na ostry
bejdewind. „Castilla” utraciła już większą część korzyści płynących z pozycji po
nawietrznej „Atropos”, a za parę minut straci je do reszty. Sunące wolno chmury
przedzieliły się; przez cienkie pasmo obłoku przebiło się nikłe światło, potem była
znów ciemność, aż blask księżyca przedarł się przez szczelinę. Tak, to okręt; to
„Castilla”, teraz już daleko po zawietrznej.
— Uwaga, pokład! Teraz dobrze ją widzę, sir. Z lewego baksztagu. Kapitanie,
sir! Ona zawraca!
A więc jest. Jej żagle zalśniły jasno na moment w blasku księżyca, gdy
wykonywała zwrot. Poprzednio nie udało się jej zaskoczyć nieprzyjaciela, próbuje
więc na nowo.
— Panie Turner! Proszę położyć okręt na lewy hals.
Mały „Atropos” może w taką pogodę zabawić się z każdą dużą fregatą w
zabawę „łap mnie, jak potrafisz”. Zawrócił i przeszedł na ostry bejdewind, znowu
rufą do ścigającej go „Castilli”.
— Na salingu! Jakie żagle ma postawione nieprzyjaciel?
— Teraz stawia bombramsle, sir. Ma już postawione wszystkie żagle
normalne oprócz bombramżagli.
— Proszę wywołać całą załogę, panie Turner. Postawić wszystkie normalne
żagle.
Siła wiatru była wciąż jeszcze dostateczna, żeby po dodaniu grotżagli i
bombramsli „Atropos”, przechyliwszy się początkowo mocno na burtę pod naporem
wiatru, mógł znowu pomknąć lotem strzały. Hornblower obejrzał się na marsie i
bombramsle „Castilli” rysujące się wyraźnie na czystym niebie pod księżycem. Nie
trzeba było wiele czasu na stwierdzenie, że teraz „Atropos” szybko zyskuje na
dystansie. Zastanawiał się, czy sprzątnąć część żagli, ale sprawa rozstrzygnęła się
sama. Sylwetki znowu zwęziły się nagle.
— Hej, pokład! — rozległo się wołanie z salingu. — Nieprzyjaciel wykręcił
ostro na wiatr, sir.
— Doskonale! Panie Turner, proszę łaskawie zarządzić wykonanie zwrotu
przez rufę. Ustawić nas dziobem prosto na nią i sprzątnąć fokżagiel.
Terier uchylił się przed atakiem byka i teraz znowu następował mu na pięty.
Nie mieli trudności z żeglowaniem za „Castilla” przez resztę nocy, prowadząc
dokładną obserwację w okresach ciemności, żeby nie dać jej zwieść się tak, jak ją
zwiódł „Atropos”. Bombramżagle i marsie „Castilli”, początkowo czarne jak atrament
w świetle wstającej przed nimi jutrzenki, zmieniły kolor na biel kości słoniowej na tle
błękitnego nieba. Hornblower wyobrażał sobie, jak dowódca hiszpański pieni się ze
złości na widok tego zawziętego pościgu ze strony „Atropos”, płynącej w ślad za nim
z bezczelną bezkarnością. Okręty dzieliło od siebie siedem mil, ale dla wielkich
osiemnastofuntowych dział „Castilli” równie dobrze mogło to być siedemdziesiąt, a
do tego niewidoczny wiatr wiejący prosto od „Atropos” w kierunku „Castilli”
stwarzał mu dodatkową ochronę, osłaniającą go przed nieprzyjacielem, jak cudowna
tarcza szklana, która odwróciła miecz bohatera w jednym z włoskich poematów
epickich. „Atropos”, siedem mil po nawietrznej, był równie bezpieczny i wciąż
równie widoczny jak magik saraceński z tego poematu.
Hornblower znowu poczuł znużenie. Był na nogach od północy po niecałych
czterech godzinach odpoczynku. Bardzo pragnął dać odpocząć nogom i nie mniej
silnie pragnął zamknąć zbolałe oczy. Wyniesiono hamaki na pokład, wymyto pokład i
pozostało już tylko trzymać się pięt „Castilli”; w sytuacji jednak, gdy każda chwila
mogła przynieść potrzebę szybkiej decyzji, nie odważył się zejść z pokładu — dziwna
rzecz, teraz, gdy okręt szedł bezpieczny po nawietrznej, sytuacja była bardziej napięta
niż wczoraj, gdy znajdował się po zawietrznej „Castilli”. Ale tak właśnie było.
„Castilla” może w każdym nieoczekiwanym momencie wykręcić na wiatr, a do tego
obie jednostki płynęły na błękitne Morze Śródziemne, gdzie za widnokręgiem mogły
czekać na niego wszelkiego rodzaju niespodzianki.
— Proszę mi tu przynieść materac — rozkazał Hornblower.
Przyniesiono materac i ułożono go na rufie, przy odpływnikach. Hornblower
rozciągnął się na nim, rozprostował zbolałe członki, położył głowę na poduszce i
zamknął oczy. Wznoszenie się okrętu na wodzie i wbijanie dziobem w falę, wraz ze
szmerem morza spod nawisu rufowego działało usypiająco. Światło przesuwało się po
jego twarzy tam i z powrotem, a cienie żagli i takielunku tańczyły do wtóru ruchom
okrętu. Spał — spał ciężko, nie śniąc, gdy „Atropos” wpływał na Morze Śródziemne,
gdy wywołano wachtę, rzucono log, a nawet gdy trymowano reje, w miarę jak wiatr
skręcał lekko na północ, posuwając się przed słońcem.
Gdy się ocknął, było popołudnie. Ogolił się przed lusterkiem zatkniętym za
siatki hamakowe; wziął kąpiel pod pompą do zmywania pokładu i włożył
przyniesioną mu czystą koszulę; zasiadł na pokładzie do posiłku złożonego z zimnego
mięsa i reszty wspaniałego, miękkiego chleba zabranego na pokład w Gibraltarze,
nieco już sczerstwiałego, lecz mimo to nieskończenie lepszego od sucharów
okrętowych; a świeże masło, trzymane w chłodzie w kamionkowym naczyniu,
pochodzące z tego samego źródła, smakowało wybornie. Gdy kończył ostatni kęs,
wybiło siedem szklanek.
— Hej, pokład! Nieprzyjaciel zmienia kurs.
W mgnieniu oka zerwał się na nogi, talerz zjechał do odpływnika, a luneta
znalazła się w jego dłoni bez świadomego udziału woli. Nie było co do tego
wątpliwości. „Castilla” przeszła na kurs bardziej ku północy, idąc teraz półwiatrem.
Zmiana nie była zbyt zaskakująca, gdyż oddalili się dobre dwieście mil od Kartageny;
jeśli „Castilla” nie zamierzała płynąć dalej wprost na Morze Śródziemne, daleko na
zawietrzną wszystkich baz hiszpańskich, to akurat był dla niej czas skręcić na północ,
żeby dopłynąć do Minorki. Będzie szedł w ślad za nią, jak terier nękający byka, i
zrobi ostatni skok na pięty tego byka pod portem Mahoń. Zresztą fakt zmienienia
kursu przez „Castillę” nie musi oznaczać zwykłej ucieczki na Minorkę. Znajdowali
się na samej trasie konwojów płynących po Morzu Śródziemnym z Sycylii i Malty.
— Proszę ster w prawo, panie Still. Utrzymywać kurs równoległy do hiszpana.
Było rzeczą rozsądną trzymać się tak daleko po nawietrznej „Castilli”, jak się
tylko dało. Intensywne uczucie zadowolenia z życia odczuwane pięć minut temu
ustąpiło podnieceniu, lekkiemu mrowieniu pod skórą. Dziesięć do jednego, że zmiana
kursu „Castilli” nic nie znaczy, ale istnieje ta jedna dziesiąta. Osiem szklanek; stawiła
się załoga na pierwszą psią wachtę.
— Hej, pokład! Przed dziobem nieprzyjaciela widać statek, sir!
A więc tak się rzecz miała.
— Niech pan wejdzie na saling, panie Smiley. Pan książę też może iść.
W ten sposób pokaże Jaśnie oświeconemu, że kara w marynarce wojennej
anuluje przewinę i że okazuje mu się zaufanie, iż nie będzie więcej wyczyniał
małpich sztuczek. Był to szczegół, o którym należało pamiętać mimo fali podniecenia
wywołanej informacją z salingu. Jeszcze nie wiadomo, co może znaczyć ten statek
tam, w przodzie, niewidoczny z pokładu. Ale nie wykluczone, że to brytyjski okręt
wojenny, prosto na drodze „Castilli”.
— Dwa żagle! Trzy! Kapitanie, sir, to wygląda na konwój, dokładnie po
zawietrznej.
Konwój może być tylko brytyjski, a to oznacza obecność brytyjskiego okrętu
wojennego wprost przed nimi, na drodze „Castilli”.
— Ster od wiatru i pełnym wiatrem w kierunku nieprzyjaciela. Proszę
wywołać załogę, panie Still. Niech pan zarządzi alarm bojowy.
W czasie tego całego długiego okresu ucieczki i pościgu nie zarządzał alarmu
bojowego. Nie chciał wdawać się w bój ze znacznie silniejszą „Castillą” i był
zdecydowany unikać tego. Teraz oczekiwał boju — oczekiwał go z drżeniem
niepokoju; czuł za to nienawiść do siebie, tym bardziej że załoga, usłyszawszy
rozkaz, wzniosła radosny okrzyk, a wolna wachta zaczęła tłumnie wylewać się na
pokład, szczerząc zęby w oczekiwaniu i podnieceniu, jak chłopaki ze szkoły. Pan
Jones biegł spiesznie na pokład, zapinając po drodze guziki munduru; widocznie
drzemał sobie spokojnie podczas wachty popołudniowej. Jonesowi przypadnie
dowodzenie „Atropos”, jeśli jemu coś się stanie, jeśli pocisk urwie mu nogę albo
rozniesie go na krwawe szczątki. Dziwna sprawa, że myśl o przejęciu przez Jonesa
odpowiedzialności za okręt wzburzyła go tak samo jak poprzednie. Mimo to trzeba
było zaznajomić Jonesa z bieżącą sytuacją i powiedzieć mu, co trzeba robić. Uczynił
to w trzech krótkich zdaniach.
— Rozumiem, sir — powiedział Jones, pociągając za swój długi podbródek.
Hornblower nie był taki pewny, czy Jones wszystko zrozumiał, ale nie mógł
poświęcić mu więcej czasu.
— Na salingu! Co z tym konwojem!
— Jeden ze statków zmienił kurs. Kieruje się w naszą stronę.
— Poznajecie go?
— Wygląda jak okręt wojenny, sir. Widzę tylko jego bombramsle, sir.
— Panie Horrocks, proszę nadać nasz tajny sygnał i nasz znak rozpoznawczy.
Okręt kierujący się na „Castillę” może być tylko okrętem wojennym,
eskortującą jednostką. Hornblower miał nadzieję, że to jedna z tych większych fregat,
będąca w stanie zmierzyć się z „Castilla” z mniej więcej równymi szansami. Znał
jednak większość fregat pod dowództwem Collingwooda: „Syriusza”, „Najadę”,
„Hermione” — przeważnie były to jednostki uzbrojone w trzydzieści dwa działa
dwunastofuntowe, którym trudno byłoby stawić czoło czterdziestu czterem
osiemnastofuntówkom „Castilli”, chyba że będą sprawnie prowadzone, że „Castilla”
będzie bić się słabo i że on będzie miał możność wmieszać się w bój. Wytężył wzrok,
starając się dojrzeć coś przez lunetę, ale z pokładu nie było jeszcze widać okrętu
brytyjskiego, a „Castilla” dalej szła śmiało fordewindem. Przygotowania do boju były
już prawie ukończone; odmocowywano właśnie działa.
— Sygnał, sir!
Horrocks czekał w pogotowiu z książką sygnałową, gdy marynarz z salingu
podawał, jakie widzi flagi.
— Prawidłowa odpowiedź na tajny sygnał, sir. A oto jej znak rozpoznawczy.
To „Nightingale”, sir, dwadzieścia osiem dział. Dowódca kapitan Ford, sir.
Prawie najmniejsza z fregat, mająca tylko dziewięciofuntowe działa na
pokładzie głównym. Trzeba prosić Boga, żeby Ford miał dosyć rozsądku, by nie
wdawać się w walkę z „Castilla”. Musi starać się wymanewrowywać ją, angażować w
rozgrywkę, a potem, gdy przybędzie „Atropos”, mogą zastosować jakąś ciekawą
taktykę, aż zestrzelą na „Castilli” kilka drzewc i postawią ją w niekorzystnej sytuacji.
Potem będą już mogli ostrzelać ją ogniem flankowym i osłabić, podejść bliżej i dobić.
Dowódca „Castilli” dał poznać, że pojął z grubsza sytuację; przychwycony między
dwoma nieprzyjacielskimi jednostkami, tak że nie będzie w stanie uniknąć boju, jeśli
zostanie do tego zmuszony, skierował się swoją maksymalną szybkością w stronę
jednostki łatwiej dla niego dostępnej, aby ją zaatakować; szedł wciąż pod wszystkimi
żaglami, chcąc jak najszybciej rozpocząć bój, zanim „Atropos” zdąży przyjść na
pomoc. Ma wszelkie dane spodziewać się, że obróci „Nightingale” we wrak, żeby
potem ruszyć przeciwko „Atropos”. Jeśli mu się to uda — och, jeśli mu się uda! —
przed „Atropos” stanie straszliwy problem, czy podjąć walkę, czy nie.
— Okręt przygotowany do boju, sir — zameldował Jones.
— Doskonale.
Teraz złapał ją w swoją lunetę; daleki żagiel, hen za „Castilla”. Gdy patrzył,
bombramżagle znikły, a pojawiły się pod nimi bramsle. „Nightingale” zmniejszała
liczbę postawionych żagli do „ożaglowania bojowego”, gotując się do walki.
Hornblower mało wiedział o Fordzie. Miał reputację dobrego, bojowego kapitana.
Daj Boże, aby cechowała go również rozwaga. Ford był daleko przed nim na liście
dowódców marynarki wojennej, nie może mu zatem kazać, aby trzymał się z dala.
„Castilla” dalej gnała w kierunku „Nightingale”.
— Sygnał, sir. Numer 72. „Związać bliżej nieprzyjaciela!”
— Potwierdzić!
Hornblower czuł na sobie oczy Jonesa i Turnera. W podtekście sygnału może
być nagana, że nie czyni, co w jego mocy, aby włączyć się w walkę. Z drugiej strony
może po prostu oznaczać, że czeka ich bój. Teraz marsle „Nightingale” wysunęły się
ponad widnokrąg; idąc ostro na wiatr śpieszyła ile sił, żeby stawić czoło „Castilli”.
Oby tylko Ford poczekał pół godziny — „Atropos” wciąż zyskiwał na dystansie w
stosunku do „Castilli”. Nie, pędzi jednak, żeby stoczyć potyczkę, nim „Atropos”
zdąży nadpłynąć; gra na korzyść „Castilli”. Fregata wzięła teraz dolne żagle na
gejtawy i zwijała bombramsle, szykując się do starcia. Oba okręty gnały razem; białe
żagle na niebieskim morzu, pod błękitnym niebem. Były w jednej linii z miejsca,
gdzie Hornblower oglądał je przez lunetę, prosto w linii, tak że trudno było ocenić
odległość między nimi. Teraz obracały się — „Nightingale” odpadała od wiatru w
miarę zbliżania się „Castilli”. Wygląda, jakby wszystkie maszty zlały się w jeden.
Ford musi pozostać z dala i postarać się zestrzelić drzewce.
Nagle dym skłębił się wokół okrętów; wystrzelono pierwsze salwy burtowe.
Wydawało się, że okręty sczepiły się już w walce — chociaż było to niemożliwe.
Jeszcze nie czas sprzątać grotżagle i bombramsle; im szybciej włączą się do walki,
tym lepiej. Teraz po niebieskiej wodzie przetoczył się ciężko huk tych pierwszych
salw, jak odgłos grzmotu. Dym odpływał z miejsca walki długą ławicą. Znowu
podniósł się kłębem; armaty, załadowane ponownie, oddawały następną salwę
burtową, a maszty wciąż były blisko siebie — czyżby Ford był tak głupi, żeby sczepić
się rejami? Znowu długi łoskot dział. Okręty obracały się w chmurze dymu; widział,
jak zmienia się nad nim położenie masztów, ale nie mógł odróżnić jednego okrętu od
drugiego. Walił się maszt z rejami, żaglami i całą resztą; to musi być stenga
grotmasztu „Nightingale”, choć myśl ta była przerażająca. Czekanie na włączenie się
do walki wydawało się przeciągać w nieskończoność. Dym z armat i grzmot armat.
Nie chciał wierzyć lunecie, że pokazuje mu prawdę, gdy zbliżając się widział coraz
wyraźniej szczegóły. Oba okręty były sczepione ze sobą, to nie ulegało wątpliwości.
A to jest „Nightingale” — już bez stengi grotmasztu. Stoi pod kątem do burty
„Castilli”, dziobem w jej stronę. Wiatr dalej obracał okręty, tak jakby stanowiły
jeden. „Nightingale” musiała wczepić się w „Castillę” bukszprytem albo zaczepić
kotwicą o podwięzia wantowe fokmasztu. Wszystkie działa „Castilli” mogą strzelać
celnie, praktycznie omiatając „Nightingale” każdą salwą burtową, natomiast ogień
„Nightingale” jest chyba prawie nieskuteczny. Czy potrafi się oderwać? Poszedł za
burtę jej fokmaszt, z całym osprzętem; teraz nie ma prawie możliwości wyplątać się
ze zwarcia.
Marynarze u dział zawyli na ten widok.
— Cisza! Panie Jones, proszę sprzątnąć dolne żagle.
Co powinien zrobić? Powinien zajść „Castillę” od dziobu albo od burty i
omieść ją ogniem flankowym, a potem wykonać zwrot i powtórzyć to samo. Ale
trudno będzie ostrzeliwać dziób „Castilli” nie trafiając w „Nightingale”; nie tak łatwo
przeciąć jej drogę za rufą; będzie musiał znaleźć się po zawietrznej, to zaś spowoduje
zwłokę w ponownym włączeniu się do boju. A oba okręty wciąż kołysały się mocno,
nie tylko od wiatru, lecz także od odrzutu swoich dział. Przypuśćmy, że zechce
odsunąć się trochę z „Atropos”, wtedy okręty tak się obrócą, że „Nightingale”
znajdzie się pod jego obstrzałem, i „Atropos” będzie musiał znów przechodzić na
nawietrzną, żeby móc na powrót włączyć się do walki. Byłby to sromotny obrót
rzeczy, a inni dowódcy usłyszawszy o tym pomyśleliby, że celowo wycofał się z
ognia. Mógłby postawić swój okręt przy nie zaangażowanej burcie „Castilli”, ale jego
krucha konstrukcja drewniana nie przetrzymałaby potężnej salwy burtowej z
„Castilli”; „Atropos” w kilka minut zamieniłby się we wrak. A przecież
„Nightingale” już jest wrakiem. Musi ulżyć jej zaraz, natychmiast.
Byli teraz zaledwie o milę od sczepionych okrętów i zbliżali się szybko do
nich. Lata doświadczenia na morzu nauczyły go, jak szybko mijają te ostatnie minuty,
gdy okręty potrzebują się nawzajem.
— Wezwać obsługę dział lewej burty — powiedział. — Wszystkich,
celowniczych i całą resztę. Uzbroić ich do abordażu. Uzbroić wszystkich na okręcie,
którzy są wolni od wacht. Zostawić obsadę brasów sterżagla.
— Tak jest, sir.
— Piki, pistolety i kordelasy, chłopcy — rzucił do marynarzy, którzy z
zapałem tłoczyli się do skrzynek z bronią. — Panie Smiley, proszę zebrać swoją
obsadę marsa na przodzie okrętu, przy dziale nr 1. Prawa burta. Przygotować się do
natarcia. — Młody Smiley był najlepszy ze wszystkich pod względem bojowości,
lepszy od nerwowego Jonesa, ograniczonego Stilla i starego Turnera. Należało zatem
jemu powierzyć dowództwo na drugim końcu okrętu. Tu, na rufie, on sam będzie
miał wszystko na oku. Uświadomił sobie, że jeszcze nie wziął broni. Jego szpada —
ta, którą miał u boku w czasie audiencji na dworze królewskim — była tanią szpadą.
Pewnie słabo hartowaną; nigdy nie było go stać na dobrą szpadę. Podszedł do skrzyni
z bronią i wziął dla siebie kordelas, wyjął go z pochwy, a pochwę rzucił na pokład;
założył pętlę kordelasa na nadgarstek i stał z obnażonym ostrzem w ręku; promienie
słońca prażyły mu twarz.
Zbliżali się do „Castilli”; dzieliła ich tylko odległość kabla, a wydawało się, że
mniej. Trzeba było bardzo uważać, żeby stanąć przy samej burcie.
— Rumb w lewo — rzucił do sternika.
— Jest rumb w lewo — odpowiedział sternik jak echo.
Dyscyplina sprawiała, że sternik z całą starannością wykonywał swoje
zadanie, mimo że otwierały się furty strzelnicze w lewej burcie „Castilli”, że przy tak
małej odległości lufy dział wycelowane były prosto w nich i że można było widzieć
przez furty twarze artylerzystów patrzących przez celowniki. O Boże, nadchodzi!
— Uwaga, ster powoli w lewo. Wykonać łagodnie zwrot.
Jakby nadszedł koniec świata, runęła salwa na okręt, niszcząc wszystko i
gruchocąc; rozległy się jęki, przerażające trzaski, w słońcu zawirowały drobinki pyłu
wznieconego uderzeniami pocisków armatnich. Odłamki świstały w powietrzu, a
potem okręt przechylił się na bok, w kłęby dymu prochowego wypływającego z luf
armat. Ale Hornblower musiał w tym momencie myśleć tylko o jednej rzeczy.
— Uwaga! Prawo na burtę. Na brasach! Stermarsel dookoła!
Między burtami obu okrętów była wąska szczelina, do całkowitego styku
brakowało kilku cali. Jeśli „Atropos” mocno uderzy, może się odbić i poszerzyć tę
szczelinę; jeśli jego ruch do przodu nie zostanie zahamowany, może przepchnąć się w
przód i obrócić. W wyższych burtach „Castilli” furty strzelnicze były nad furtami
„Atropos”. Przy swoim nieckowatym kształcie „Atropos” nie miał burt nachylonych
ku środkowi. Jego nadburcia nadawały się do zwarcia — na to właśnie liczył
Hornblower.
— Prawa burta! Ognia!
Piekielny trzask salwy burtowej; dym skłębił się, wymalowaną na
pomarańczowo burtę „Castilli” rozdarły kule karonad; ale nie ma chwili czasu, żeby
myśleć o tym.
— Za mną!
W górę, po burcie „Castilli”, w kłębiącym się dymie, przez który przebijają się
promienie słoneczne; w górę po burcie, z kordelasami w dłoni, w szale bojowym. Z
góry patrzy na niego wykrzywiona twarz. Uderzać, wymachując ciężką klingą jak
siekierą. Wyrwać ostrze i następny cios w inną twarz. Naprzód. Złote lamówki,
chuda, brunatna twarz przecięta czarnym wąsikiem, wymierzone w niego cienkie
ostrze; odtrącić na bok i uderzać, i uderzać, i uderzać, każdym gramem siły, z całą
szybkością, na jaką go stać; położyć słabą obronę i znowu uderzać bez pardonu.
Potknąć się o coś i odzyskać równowagę. Przerażone, wytrzeszczone na niego oczy
tych u steru, nim uciekną przed jego furią. Żołnierz w mundurze, z bandoletem,
podnoszący ręce w geście poddania; jakaś pika wysuwa się obok nie wiadomo skąd i
wbija w jego odsłoniętą pierś. Pokład rufowy oczyszczony, ale nie ma czasu na
oddech; krzyknąć „Za mną” i rzucić się na pokład główny.
Coś uderzyło w klingę jego kordelasa, aż wstrząs sparaliżował mu rękę —
chyba kula z pistoletu. Przy grotmaszcie zwarta gromada marynarzy, lecz nim zdążył
dobiec do nich, las pik od burty obrócił ją w pierzchające grupki. Teraz nagły zryw
nieprzyjaciela, strzały z pistoletów, ale już opór złamany, a Hornblower ma przed
sobą parę rozjuszonych oczu i widzi, że to ktoś w mundurze angielskim, twarz
Anglika zupełnie mu nieznana — midszypmen na czele oddziału abordażujących z
„Nightingale” wdarł się na „Castillę” po bukszprycie swego okrętu.
Mógł stanąć wreszcie pośród zniszczenia i trupów; szaleństwo odpływało od
niego, pot zalewał mu oczy i oślepiał go. Ale raz jeszcze musiał pomyśleć jasno i
zmusić się do działania. Musi przerwać trwające wciąż zabijanie, zorganizować
rozbrajanie jeńców i skupienie ich wszystkich przy burcie okrętu. Musi też pamiętać
o słówku podziękowania dla Smileya, którego minął na trapie dziobowym we krwi i
kłębach dymu. Wyrosła przed nim ciężka postać dyszącego gwałtownie Eisenbeissa,
z zakrwawionym kordelasem, wyglądającym w jego wielkiej dłoni jak dziecinna
zabawka. Jego widok wywołał w nim wściekłość.
— Co, u diabła, pan tu robi, doktorze? Niech pan wraca na pokład i zajmie się
rannymi. Nie wolno ich panu zostawiać samych.
Uśmiech do księcia, a potem musiał zwrócić uwagę na mężczyznę o cienkim
nosie i długiej, szczurzej twarzy.
— Kapitan Hornblower? Moje nazwisko Ford.
Chciał ująć wyciągniętą dłoń, ale musiał najpierw zsunąć pętlę kordelasa z
nadgarstka i przełożyć broń do drugiej ręki.
— Wszystko dobre, co się dobrze kończy — powiedział Ford. — Przybył pan
na czas, kapitanie, ale w ostatniej chwili.
Nie ma sensu próbować wykazywać starszemu jego błędy. Wymienili uścisk
dłoni, stojąc na trapie zdobytej „Castilli” i patrząc na sczepione ze sobą trzy okręty,
rozbite i zniszczone. Daleko w kierunku zawietrznym długi ogon dymu prochowego,
dryfujący nad błękitnym morzem, rozpraszał się powoli pod błękitem nieba.
Rozdział XXI
Dzwony kościelne Palermo biły jak zawsze w sennym upale poranka. Ich
dźwięk niósł się po wodzie zatoki, Conca d'Oro, złotej muszli obejmującej perłę
Palermo. Wpływając do zatoki na „Atropos” Hornblower słyszał ich echo od Monte
Pellegrino do Zaffarano. Ze wszystkich dźwięków muzycznych tego nie znosił
najbardziej, toteż patrzył niecierpliwie na okręt dowodzony przez oficera starszego
stażem, czekając aż rozpocznie salut i zagłuszy ten doprowadzający go do szału hałas.
Gdyby nie te dzwony kościelne, byłaby to szczęśliwa chwila, dramatyczna w swojej
wymowie. „Nightingale” z awaryjnym takielunkiem, utrzymywana na powierzchni
przez pompy wypompowujące z niej strumienie przejrzystej wody, „Atropos” z
pośpiesznie zatkanymi dziurami od kul w burtach i „Castilla”, też pogruchotana i
rozdarta pociskami, z flagą eskadry „białej” dumnie powiewająca nad czerwono-złotą
banderą hiszpańską. Niewątpliwie nawet Sycylijczycy muszą odczuć dramatyzm tego
wejścia. A żeby przyjemność była jeszcze większa, opodal stała na kotwicach trójka
angielskich okrętów wojennych; przynajmniej ich załogi będą się gapić na dumną
procesję; przynajmniej one odczują wymowę wyglądu nowo przybyłych jednostek;
pomyślą o zgiełku i szale bitewnym, o męce rannych i żałobnej ceremonii chowania
zmarłych.
Palermo wyglądało sennie, gdy okręty stawały tam na kotwicach i gdy
opuszczono na wodę łodzie (i one były w łaty, z pośpiesznie ponaprawianymi
uszkodzeniami od pocisków) zabrały się do nowych czynności. Przewożono do
szpitala na lądzie rannych, jęczących lub oniemiałych z bólu, jedna wyładowana łódź
za drugą; następnie trzeba było przetransportować pod strażą jeńców — w widoku
tych łodzi wyładowanych synami dumnego narodu, wiezionymi do niewoli, do
ponurych czterech ścian, z wszelkimi oznakami klęski, był również patos. Należało
także wykonać inne zadanie transportowe, przewieźć na „Nightingale” czterdziestu
świeżych ludzi w miejsce czterdziestki wypożyczonej fregacie przez „Atropos”.
Wracający byli wycieńczeni, z zapadłymi policzkami, zarośnięci i brudni. Spali
siedząc w łodziach na ławkach i zapadali ponownie w sen, gdy tylko weszli na
pokład, padając jak martwi przy działach, ponieważ harowali po zwycięstwie
jedenaście dni i nocy, doprowadzając zgruchotaną „Nightingale” do jakiego takiego
ładu.
Tyle było do zrobienia, że dopiero wieczorem u Hornblower znalazł wolną
chwilę, żeby otworzyć czekające na niego dwa prywatne listy. Drugi został wysłany
zaledwie przed sześcioma tygodniami; szybko przebywszy drogę z Anglii, nie czekał
długo na przybycie „Atropos” do Palermo, nowej bazy Floty Śródziemnomorskiej.
Maria czuła się dobrze, tak samo dzieci. Małego Horatia wszędzie teraz pełno, pisała
Maria, jest ruchliwy niby piłeczka od krykieta, a mała Maria to złote dziecko, prawie
wcale nie płacze, chociaż będzie jej się chyba wyrzynać ząbek, rzadki wypadek u
pięciomiesięcznego maleństwa. Sama Maria czuje się szczęśliwa w Southsea, ze
swoją matką, chociaż brak jej męża i chociaż matka psuje dzieciaki w sposób, który,
czego obawia się Maria, nie spodobałby się jej najdroższemu.
Listy z domu; listy o małych dzieciach i drobnych domowych niesnaskach;
uchyliły one na chwilę zasłony, żeby ukazać inny świat, tak diametralnie niepodobny
do tego świata niebezpieczeństw, trudów i wysiłku prawie nie do zniesienia. Mały
Horatio kręci się wszędzie po domu na swoich ruchliwych nóżkach, maleńkiej Marii
wyrzyna się pierwszy ząbek, podczas gdy tu wojska tyrana przeszedłszy przez całą
długość Włoch czekają zmasowane przy Cieśninie Messyńskiej na okazję do
następnego skoku i ponownego podbicia Sycylii, gdy zaledwie mila wody — i
brytyjska marynarka — powstrzymują ich marsz do przodu. Anglia walczy o życie
przeciwko całej Europie zjednoczonej pod wodzą jednego tyrana o straszliwej energii
i przebiegłości.
Nie, nie cała Europa, Anglia ma jeszcze sprzymierzeńców — Portugalię pod
rządami obłąkanej królowej, Szwecję, gdzie panuje pomylony król, i Sycylię
rządzoną przez łajdaka. Ferdynand, król Neapolu i Sycylii — król Obojga Sycylii —
zły, okrutny, samolubny; brat króla Hiszpanii, dawniej najbliższego sprzymierzeńca
Bonapartego; Ferdynand, żądny krwi i gorszy tyran niż sam Bonaparte, pozbawiony
czci i wiary, który utracił jeden ze swoich dwóch tronów i utrzymywał się na drugim
tylko dzięki potędze brytyjskiej, a który mimo to zdradziłby swoich sprzymierzeńców
dla jednej chwili zadowolenia swoich żądz, którego więzienia zapchane są więźniami
politycznymi, zaś szubienice trzeszczą pod ciężarem podejrzanych. Porządni ludzie,
dzielni ludzie cierpią i umierają we wszystkich częściach świata, podczas gdy
Ferdynand poluje w swoich sycylijskich włościach, nikczemna królowa kłamie,
intryguje i zdradza, a Maria pisze proste liściki o dzieciach.
Lepiej myśleć o obowiązkach, niż dumać nad tymi anomaliami nie do
rozwiązania. Oto pismo od lorda Williama Bentincka, brytyjskiego ministra w
Palermo. „Zgodnie z ostatnimi wiadomościami od wiceadmirała dowodzącego na
Morzu Śródziemnym ma on zjawić się w bardzo krótkim czasie w Palermo ze swoim
okrętem flagowym. Jego ekscelencja pragnie w związku z tym poinformować
kapitana Horatia Hornblowera, że zdaniem jego ekscelencji najlepiej byłoby, gdyby
kapitan Horatio Hornblower przystąpił niezwłocznie do niezbędnych napraw
„Atropos”. Jego ekscelencja zwróci się do władz morskich jego sycylijskiej
królewskiej mości o udostępnienie kapitanowi Hornblowerowi wszelkich urządzeń,
jakie mogłyby mu być potrzebne”.
Lord William mógł być — i był niewątpliwie — człowiekiem zacnego
charakteru i o liberalnych poglądach, co jest rzadkością u syna księcia, ale słabo się
orientował w kwestii funkcjonowania stoczni sycylijskiej. W ciągu następnych trzech
dni Hornblower nie uzyskał niczego z pomocą władz sycylijskich. Turner zalewał ich
potokami słów w lingua franca, a Hornblower schował dumę do kieszeni i wygłaszał
błagalne mowy po francusku, mając nadzieję, że przez dodawanie końcówek „o” i „a”
przekazuje po włosku, o co mu chodzi, ale nawet gdy go rozumiano, jego żądania nie
były spełniane. Płótno? Liny? Blacha ołowiana dla załatania dziur po pociskach?
Wyglądało, jakby w ogóle o czymś takim nie słyszeli. Po tych trzech dniach
Hornblower przeciągnął znowu okręt do basenu portowego i przystąpił do naprawy
swoimi własnymi zasobami i rękami swoich własnych ludzi, ciężko harujących w
upale, pocieszając się trochę faktem, że kłopoty kapitana Forda — „Nightingale”
została przechylona po stępkę — były jeszcze większe niż jego. Ford, by przechylić
okręt dla załatania dna, musiał wyładować zapasy, postawić straż dla ochrony przed
ich rozkradzeniem przez Sycylijczyków, gdy tymczasem ludzie z jego załogi znikali
w uliczkach Palermo, żeby oddawać w zastaw odzież i nabyć mocne sycylijskie wino.
Hornblower z ulgą powitał „Oceana” wpływającego dumnie do Palermo, z
flagą wiceadmiralska na fokmaszcie; był przekonany, że gdy zamelduje, iż jego okręt
może być gotowy pod każdym względem do wyjścia w morze w ciągu jednego dnia,
otrzyma rozkaz dołączenia do floty. A do niczego bardziej nie było mu spieszno.
Zgodnie z przewidywaniami rozkaz nadszedł wieczorem, gdy wrócił na okręt
po złożeniu ustnego sprawozdania o swych poczynaniach i wręczeniu raportu na
piśmie. Collingwood wysłuchał wszystkiego, co Hornblower miał do powiedzenia,
złożył mu w odpowiedzi bardzo przyjemne gratulacje, odprowadził do burty ze swoją
zwykłą uprzejmością i oczywiście dotrzymał przyrzeczenia w sprawie rozkazów.
Hornblower czytał je zamknięty w kabinie, gdy gig z „Oceanu” dostarczył je na
„Atropos”; były wyrażone w chwalebnie krótkiej formie. „Proszono go i żądano od
niego, „aby pojutrze, siedemnastego bieżącego miesiąca” udał się jak najśpieszniej na
wyspę Ischia, zameldował się u komodora Harrisa i przyłączył się do eskadry
blokującej Neapol”.
Tak więc przez cały następny dzień załoga „Atropos” pracowała w pocie
czoła, kończąc przygotowania do wyjścia okrętu w morze. Hornblower ledwo
zauważył ruch wokół „Oceanu” — rzecz normalna dla jednostki flagowej
głównodowodzącego w stolicy jego sprzymierzeńca. Był zły, że widok
przepływającego obok barkasa admiralskiego oderwał na chwilę załogę od pracy, a
jeszcze bardziej, kiedy łódź królewska, z banderą sycylijską, zdobna w lilie
burbońskie, przesunęła się przed „Atropos”, płynąc z wizytą na „Ocean”. Ale tego
należało się spodziewać. Gdy ziejące upałem popołudnie zaczęło przechodzić w
przyjemny wieczór, znalazł czas na przećwiczenie załogi zgodnie z nowym
rozkładem wacht i planem stanowisk bojowych — tylu miał zabitych, że trzeba było
zmienić całkiem organizację. Stał w świetle płomiennego zachodu, obserwując
marynarzy zbiegających z want po postawieniu marsli.
— Sygnał z okrętu flagowego, sir — powiedział Smiley, przerywając mu
skoncentrowany tok myśli. „Dowódca do »Atropos«. Stawić się na pokładzie!”
— Proszę wezwać mój gig — rozkazał Hornblower. — Panie Jones, pan
przejmie dowództwo.
Po desperackim pośpiechu przy przebieraniu się w lepszy mundur szybko
zszedł do gigu czekającego pod burtą okrętu. Collingwood przyjął go w kabinie, którą
dobrze pamiętał; paliły się już srebrne lampy, a pod dużymi oknami rufowymi stały
niezwykłe kwiaty o nie znanych mu nazwach. Na twarzy Collingwooda malował się
dziwny wyraz, mieszanina strapienia, współczucia i irytacji. Hornblower przystanął
na jego widok z bijącym sercem. Nie pamiętał nawet, czy oddał odpowiedni ukłon.
Przebiegło mu przez myśl, że może Ford wyraził się źle po jego zachowaniu podczas
ostatniej bitwy. Może czeka go sąd wojenny i ruina.
U boku Collingwooda stał wysoki, elegancki mężczyzna we fraku, z wstęgą i
gwiazdą orderu.
— Milordzie — przemówił Collingwood — to jest kapitan Horatio
Hornblower, zdaje się, że korespondował już pan z jego ekscelencją, kapitanie. Lord
William Bentinck.
Hornblower znowu się skłonił, a pracujący gorączkowo umysł podpowiedział
mu, że sprawa nie może mieć nic wspólnego z bitwą z „Castilla” — minister by się
tym nie zajmował; ze swej strony Collingwood trzymałby raczej obcych z dala od
jakiejkolwiek skandalicznej sprawy w marynarce.
— Jak się pan miewa, sir? — zapytał lord William.
— Dziękuję, milordzie, bardzo dobrze.
Obaj lordowie patrzyli na Hornblowera, a on na nich, starając się wyglądać
spokojnie podczas tych długich jak wiek sekund.
— Obawiam się, Hornblower, że mam dla pana złe nowiny — przemówił
wreszcie ze smutkiem Collingwood.
Hornblower powstrzymał się od zapytania „Co się stało?” Wyprostował się
jeszcze bardziej i starał się patrzyć Collingwoodowi w oczy bez drżenia.
— Jego królewska mość król Sycylii — ciągnął Collingwood — potrzebuje
okrętu.
— Tak, milordzie?
Hornblower nie był wciąż mądrzejszy niż przedtem.
— Podbiwszy ląd stały Bonaparte położył ręce na Sycylijskiej Marynarce
Wojennej. Niedbalstwo… dezercja… rozumie pan. I teraz jego królewska mość nie
ma okrętu do swojej dyspozycji.
— Tak, milordzie. — Hornblower już się domyślał, o co chodzi.
— Płynąc dziś rano z wizytą na „Ocean” jego królewska mość widział
„Atropos”, świeżo odmalowanego. Jak zauważyłem, kapitanie, świetnie pan sobie
poradził z ponownym wyposażeniem swojej jednostki.
— Dziękuję, milordzie.
— Jego królewska mość uważa, że nie wypada, aby panując na wyspie nie
miał okrętu.
— Rozumiem, milordzie.
Tu wmieszał się Bentinck szorstkim tonem.
— W tym rzecz, Hornblower, że król zażądał, aby oddano pański okręt pod
jego flagę.
— Tak, milordzie.
Nic teraz nie znaczyło. Nic nie miało wartości.
— A ja poradziłem jego lordowskiej wysokości — ciągnął Bentinck,
wskazując na Collingwooda — że z najwyższych względów państwowych należy
zgodzić się na to.
Bezdennie głupi monarcha pożąda świeżo odmalowanej zabawki. Hornblower
nie mógł powstrzymać się od protestu.
— Trudno mi uwierzyć, milordzie, że to rzecz konieczna — rzekł.
Przez chwilę jego ekscelencja patrzył zdumiony na nędznego młodszego
kapitana, kwestionującego jego opinię, lecz się opanował w sposób godny podziwu i
zniżył się do udzielenia wyjaśnień.
— Mam na wyspie oddziały brytyjskie w sile sześciu tysięcy — powiedział
szorstkim tonem. — Przynajmniej nazywają je brytyjskimi, lecz połowa z tego to
korsykańskie oddziały konne i Chasseurs Britanniques, dezerterzy francuscy w
brytyjskich mundurach. Dzięki nim jednak mogę chronić cieśninę przed Bonapartem,
jak długo król okazuje mi dobrą wolę. Bez tego — jeśli armia sycylijska zwróci się
przeciwko nam — jesteśmy zgubieni.
— Musiał pan, kapitanie, słyszeć o królu — wtrącił delikatnie Collingwood.
— Trochę, milordzie.
— Zniszczy wszystko dla kaprysu — rzekł Bentinck. — Teraz, kiedy
Bonaparte widzi, że nie przejdzie cieśniny, szuka ugody z Ferdynandem. Obieca mu
tutejszy tron w zamian za sprzymierzenie się z nim. A Ferdynand może się zgodzić.
Rad by tu mieć oddziały francuskie bardziej niż brytyjskie i być satelitą — czy jak on
teraz uważa — jeśliby to znaczyło wyrównanie rachunku wobec nas.
— Rozumiem, milordzie — powiedział Hornblower.
— Gdy będę miał więcej wojska, inaczej z nim pogadam — ciągnął Bentinck.
— Ale teraz…
— „Atropos” to najmniejsza jednostka, jaką mam na Morzu Śródziemnym —
dodał Collingwood.
— A ja jestem najmłodszym dowódcą — Hornblower nie potrafił się
powstrzymać od tej gorzkiej uwagi. Zapomniał nawet dodać „milordzie”.
— I to prawda — przyznał Collingwood.
W opartej na dyscyplinie służbie oficer jest durniem, jeśli żali się na
traktowanie go w określony sposób, spowodowane jego niższym stopniem
służbowym. Ponadto było rzeczą jasną, że Collingwoodowi bardzo się nie podobała
ta sytuacja.
— Rozumiem, milordzie — rzekł Hornblower.
— Lord William ma pewne propozycje, które mogłyby złagodzić ten cios —
dodał Collingwood, i Hornblower przesunął spojrzenie na lorda.
— Może pan zatrzymać dowództwo nad „Atropos” — powiedział Bentinck —
co za chwila radości, jedna przelotna chwila! — jeśli przejdzie pan na służbę do
Sycylijczyków. Jego królewska mość mianuje pana komodorem i może pan podnieść
komodorski proporzec. Jestem również pewny, że otrzyma pan od niego wysokie
odznaczenie.
— Nie — powiedział Hornblower. Nic innego nie mógł chyba powiedzieć.
— Myślałem właśnie, że tak pan odpowie — odezwał się Collingwood. — A
jeśli list ode mnie do Admiralicji ma jakieś znaczenie, to po powrocie do Anglii może
się pan spodziewać mianowania dowódcą fregaty, do czego upoważnia pana pańskie
obecne miejsce na liście dowódców.
— Dziękuję, milordzie. Mam zatem wracać do Anglii?
Zobaczy więc Marię i dzieci.
— Obawiam się, kapitanie, że nie widzę innej możliwości i sądzę, że pan to
rozumie. Jeśli jednak ich lordowskie moście uznają za stosowne wysłać tu pana z
powrotem jako dowódcę nowego okrętu, nikt nie będzie się bardziej z tego cieszył niż
ja.
— Jakiego rodzaju człowiekiem jest pański pierwszy oficer? — zapytał
Bentinck.
— No cóż, milordzie… — Hornblower przeniósł spojrzenie z Bentincka na
Collingwooda. Trudno jest potępiać publicznie nawet kogoś tak mało wartego jak
Jones. — Jest to człowiek dosyć wartościowy. Fakt, że jest Johnem Jonesem
Dziewiątym na liście poruczników nie pozwolił mu dotąd awansować.
Chłodny błysk pojawił się w oku Bentincka.
— Myślę, że będzie Johnem Jonesem Pierwszym na liście Sycylijskiej
Marynarki Wojennej.
— Mam nadzieję, milordzie.
— Sądzi pan, że przyjmie służbę jako dowódca u króla Obojga Sycylii?
— Byłbym zdziwiony, gdyby nie przyjął.
To dla Jonesa jedyna szansa awansowania na kapitana i przypuszczalnie Jones
wie o tym, choćby nie wiem jak usprawiedliwiał się za to sam przed sobą.
W tym momencie Collingwood znów włączył się do rozmowy.
— Józef Bonaparte także ogłosił się właśnie w Neapolu królem Obojga
Sycylii — zauważył. — Mamy więc teraz cztery Sycylie.
Wszyscy roześmieli się i to była chwila odprężenia dla Hornblowera przed
nawrotem smętnego nastroju, gdy przypomniał sobie, że musi oddać okręt
doprowadzony przez niego do stanu doskonałości, z załogą tak starannie
przeszkoloną, i swoją zaszczytną pozycję na Morzu Śródziemnym. Zwrócił się do
Collingwooda.
— Jakie są pańskie rozkazy, milordzie?
— Otrzyma je pan oczywiście na piśmie. Na razie informuję pana ustnie, że
ma pan się nie ruszać, póki nie dostanie pan oficjalnego zawiadomienia o przekazaniu
pańskiego okrętu pod banderę sycylijską. Rozdzielę pańską załogę po jednostkach
floty — mogę mieć z niej pożytek.
Niewątpliwie — przypuszczalnie każdy okręt pod dowództwem Collingwooda
cierpiał na brak załogi, i z radością powita przydział wyszkolonych marynarzy.
— Tak, jest milordzie.
— Księcia wezmę na mój okręt flagowy — mam u siebie wakat.
Książę spędził siedem miesięcy na korwecie; prawdopodobnie w tym czasie
nauczył się więcej, niż mógłby się nauczyć w ciągu siedmiu lat pobytu na okręcie
admiralskim.
— Tak jest, milordzie — Hornblower odczekał chwilę; trudno mu było mówić
dalej. — A pańskie rozkazy w stosunku do mnie osobiście?
— „Aquila” — opróżniony transportowiec wojskowy — odpływa
niezwłocznie do Portsmouth bez konwoju, ponieważ to szybki statek. Konwój
comiesięczny gromadzi się, ale jeszcze daleko do jego skompletowania. Jak pan wie,
jestem odpowiedzialny za ich eskortowanie tylko do Gibraltaru, więc gdyby wolał
pan płynąć na okręcie wojennym, będzie się pan musiał tam przesiąść. Jednostką
eskortującą ma być „Penelopa”, o ile pamiętam w tej chwili. A jeśli będę mógł obejść
się bez starej „Temeraire” — Bóg wie, kiedy to nastąpi — to odeślę ją prosto do
Anglii.
— Tak, milordzie.
— Będę rad, kapitanie, jeśli pan sam dokona wyboru. Dostosuję moje rozkazy
do pańskich życzeń. Może pan płynąć na „Aquili” albo „Penelopie” czy też czekać na
„Temeraire”, jak pan woli.
„Aquila” odpływa do Portsmouth natychmiast i jest szybką jednostką, która
płynie sama. Za miesiąc, może nawet wcześniej, jeśli wiatr będzie sprzyjał, może
stanąć stopą na lądzie w odległości pół godziny drogi od miejsca, gdzie Maria
mieszka z dziećmi. Za miesiąc mógłby zwrócić się do Admiralicji o dalsze
zatrudnienie. Może otrzymać dowództwo fregaty, o czym wspomniał Collingwood —
nie chce stracić takiej możliwości. Im wcześniej, tym lepiej, jak zawsze. W dodatku
zobaczy Marię i dzieci.
— Poprosiłbym o rozkazy na „Aquilę”, jeśli pan tak łaskaw, milordzie.
— Spodziewałem się, że pan tak odpowie.
Takie to nowiny przywiózł Hornblower wróciwszy na swój okręt. Ponura,
ciasna kajuta wydała mu się przytulna, gdy siadł w niej znowu przy stoliku; raz
jeszcze złożył na poduszce z płótna żaglowego nieskorą do snu głowę, gdy wreszcie
zmusił się do położenia się na koi. Dziwnie bolesne było pożegnanie z oficerami i
załogą, ludźmi o charakterach dobrych i złych, chociaż odczuł rozbawienie na widok
Jonesa prezentującego się okazale w mundurze kapitana Sycylijskiej Marynarki
Wojennej i na widok dwudziestu ochotników spośród załogi, których pozwolono
zaciągnąć Jonesowi do służby we flocie sycylijskiej. Byli to oczywiście ci źli
członkowie załogi, wyśmiewani przez innych za to, że wymieniają grog i suchary
starej Anglii na „pasta” i ćwiartkę sycylijskiego wina dziennie. Ale nawet z nimi
trudno mu się było rozstać — sentymentalny idiota, nazwał sam siebie w myśli.
Nastąpiły dwa nieprzyjemne dni czekania, aż „Aquila” przysposobi się do
drogi. Bentinck zachęcał go do obejrzenia kaplicy pałacowej, do przejażdżki do
Monreale dla zobaczenia tamtejszych mozaik, ale jemu się nie chciało, jak
nadąsanemu dziecku. Palermo, zjawiskowe miasto, jest odwrócone tyłem do morza, a
Hornblower stał tyłem do Palermo, dopóki „Aquila” nie okrążyła Monte Pellegrino,
by potem stanąć przy relingu rufowym i patrzeć na stojącą w porcie „Atropos”,
„Nightingale” na pół dnem do góry i pałace Palermo w tyle za nimi. Czuł się
zgubiony i samotny, nieważny pasażer wśród zamieszania towarzyszącego
wychodzeniu statku w morze.
— Przepraszam, sir, ale… — powiedział marynarz śpieszący do flaglinek —
jeszcze trochę, a odepchnąłby go z drogi.
— Dzień dobry, sir — rzucił dowódca statku i natychmiast odwrócił się, żeby
wykrzykiwać rozkazy do marynarzy przy fałach grotmarsla; dowódca wynajętego
transportowca nie miał zamiaru zachęcać kapitana Królewskiej Marynarki Wojennej
do wygłaszania uwag na temat prowadzenia przez niego statku. Oficerowie marynarki
wojennej z niechęcią uznają, że między nimi i Bogiem są jeszcze admirałowie.
„Aquila” zasalutowała banderą okrętowi admiralskiemu, „Ocean”
odwzajemnił pozdrowienie opuszczeniem i powolnym podniesieniem swej bandery.
To miało być ostatnie wspomnienie Hornblowera z Palermo i z jego podróży na
„Atropos”. Na „Aquili” zbrasowano żagle i statek pochwyciwszy pierwszy podmuch
bryzy od lądu ruszył dumnie na północ w kierunku morza. Sycylia niknęła w dali, a
Hornblower próbował wyperswadować sobie swój niezrozumiały dla siebie smutek,
mówiąc sobie, że jest w drodze do Marii i dzieci. Usiłował podniecić się myślą, że
czeka go nowe dowództwo, czekają nowe przygody. Adiutant Collingwooda
przekazał mu plotkę, że Admiralicja wciąż wysyła okręty, gdy tylko są gotowe do
wyjścia w morze; jest taka fregata, „Lydia”, w trakcie przygotowań, która byłaby
odpowiednia dla kapitana z jego stażem. Bardzo powoli pokonywał w sobie uczucie
straty i zawodu, tak powoli, jak dowódca „Aquili” przywykał do witania go
przyjaźnie w czasie określania pozycji co dzień w południe, tak powoli, jak płynęły
dni na „Aquili” halsującej w stronę Cieśniny Gibraltarskiej i w kierunku Atlantyku.
Za cieśniną czekała na nich jesień, z wyciem wichur z zachodu
towarzyszących zrównaniu się dnia z nocą. Na szczęście wysunęli się dosyć daleko
na zachód, aby nie odczuwać zagrożenia ze strony wybrzeża Portugalii, gdy stawali w
dryfie na długie godziny na szerokości geograficznej Lizbony i później Oporto, a
wreszcie w Zatoce Biskajskiej. Na ogonie ostatniej wichury gnali jak szaleni przez
Kanał, miotani burzą, z przeciekającym poszyciem, z ciągle pracującymi pompami i
potrójnie zrefowanymi marslami. A potem były Anglia, ledwie widoczna, lecz dobrze
pamiętana, słaby zarys chłonięty oczyma z zapartym tchem. Przylądek Start i
wreszcie Przylądek Św. Katarzyny i godzina niepewności, czy uda im się dostać pod
osłonę wyspy Wight, czy też cały czas będą gnani wichurą przez Kanał. Przelotny
powiew wiatru w pomyślnym kierunku dał im taką sposobność i weszli na bardziej
osłonięte wody Spithead, mając po lewej stronie niewiarygodną zieleń wyspy Wight,
doszli do Portsmouth i stanęli na kotwicy w miejscu, gdzie spokój i cisza sprawiały,
iż cały chaos za nimi wydawał się istnieć tylko w wyobraźni.
Łódź z lądu zabrała Hornblowera do Sally Port, i znowu postawił stopę na
ziemi angielskiej. Z uczuciem prawdziwego uniesienia, szedł schodami przystani i
patrzył na znajome domy Portsmouth. Włóczęga portowy — stary, zgarbiony
człowiek — pobiegł na wykrzywionych nogach po swój wózek, a Hornblower
rozglądał się dokoła; gdy wrócił, Hornblower musiał mu pomóc władować skrzynki
ze swoim marynarskim dobytkiem.
— Dziękuję panu kapitanowi, dziękuję — powiedział staruch. Użył tego
tytułu automatycznie, nie wiedząc jaką szarżę ma Hornblower.
Nikt w Anglii — nawet Maria — nie wiedział jeszcze, że jest on w kraju. Na
dobrą sprawę nikt w Anglii nie wiedział również o ostatnim wyczynie „Atropos” i o
zdobyciu „Castilli”. Kopie raportów Forda i Hornblowera do Collingwooda
znajdowały się na pokładzie „Aquili”, w zapieczętowanym worku z pocztą oddanym
pieczy dowódcy, który miał je przesłać do sekretarza Admiralicji „dla
poinformowania Ich Lordowskich Wysokości”. Za dzień lub dwa mogą się pojawić w
„Gazette” i mogą zostać nawet przedrukowane w „Naval Chronicie” i w gazetach
codziennych. Przeważająca część zaszczytu i chwały pójdzie naturalnie na konto
Forda, ale i Hornblowerowi może się trafić parę okruchów; to wystarczyło, aby
wprowadzić go w dobry humor; towarzyszył mu w drodze turkot i zgrzyt
drewnianych kół wózka o kocie łby.
Smutek i żal odczuwane przez Hornblowera w czasie rozstawania się z
„Atropos” już się prawie rozwiały. Był z powrotem w Anglii i szedł tak szybko, jak
mogły nadążyć nogi starucha, do Marii i dzieci, na chwilę chociaż wolny od potrzeby
okazywania cierpliwości i wytrzymałości, z prawem bycia, choć krótko, szczęśliwym,
snucia ambitnych marzeń o fregacie, jaką ich lordowskie wysokoście mogą mu
powierzyć, z prawem do odpoczynku z Marią, szczęśliwą, paplającą o nieważnych
rzeczach, z małym Horatiem biegającym po pokoju i maleńką Marią z wysiłkiem
próbującą posuwać się na czworakach. Turkot kół wózka stanowił miły
akompaniament do jego marzeń.
Oto ten dom i dobrze pamiętane drzwi. Usłyszał echo kołatki w środku i
odwrócił się, żeby pomóc staremu wnosić skrzynki. Włożył szylinga do drżącej dłoni
i szybko zwrócił się w stronę otwieranych drzwi. Stała w nich Maria z dzieckiem w
ramionach, nie poznając go przez długą chwilę, a gdy wreszcie przemówiła,
zabrzmiało to tak, jakby była nieprzytomna.
— Horry! — rzekła. — Horry!
Nie było uśmiechu na jej przestraszonej twarzy.
— Przybyłem do domu, najdroższa — powiedział Hornblower.
— Ja… ja myślałam, że to aptekarz — odparła Maria, mówiąc bardzo wolno
— dzie… dzieci nie czują się dobrze.
Podała mu dziecko, żeby mu się przyjrzał. Musiała to być mała Maria, chociaż
nie poznawał tej zaczerwienionej, rozgorączkowanej twarzyczki. Zamknięte oczka
otworzyły się i zaraz zamknęły, bo je raziło słońce, mała główka odwróciła się ze
złością, zmęczona, a z ust wydobył się ochrypły płacz.
— Sz… sz… — mówiła Maria przytuliwszy dziecko do piersi, z głową
schyloną nad łkającym zawiniątkiem. Potem znowu podniosła wzrok na
Hornblowera.
— Musisz wejść — powiedziała. — To… to zimno. Wpędzi gorączkę do
środka.
Pamiętany hall; z boku pokój, w którym zaproponował Marii małżeństwo;
schody do sypialni. Była tam pani Mason, nieładu jej siwych włosów nie skrywał
nawet mrok zaciemnionego zasłonami pokoju.
— Aptekarz? — zapytała, schylona nad łóżeczkiem.
— Nie, mamo. To Horry wrócił.
— Horry? Horatio?
Pani Mason podniosła wzrok, chcąc sprawdzić, co mówi jej córka, a
Hornblower podszedł do łóżka. Leżała na nim maleńka, drobna postać, trochę na
boku, wyciągniętą rączką trzymającą panią Mason za palec.
— Jest chory — westchnęła pani Mason. — Biedaczek. Jest taki chory.
Hornblower przyklęknął przy łóżeczku i schylił się nad synem. Dotknął dłonią
rozpalonego od gorączki policzka. Gdy główka synka obróciła się na poduszce,
spróbował chłodzić mu czoło. To czoło; wyczuwał palcami jakby drobne kulki śrutu
pod aksamitem. Hornblower wiedział dobrze, co to znaczy. Wiedział dobrze i musiał
bezwzględnie przyznać to przed sobą zanim oznajmił niewiastom, co to znaczy. Ospa.
Nim podniósł się z klęczek, doszedł także do innego wniosku. Musi dalej
pełnić swój obowiązek, wobec króla i ojczyzny, wobec służby i wobec Marii. Musi
pocieszać Marię. Musi zawsze ją pocieszać, jak długo będzie żył.