Hornblower i
Wdowa McCool
Flota Kanału płynęła wreszcie do miejsca schronienia. Szalone wichury zachodnie
powodowały tak silne kołysanie wzdłużne, że maszty, żagle i takielunek nie mogły im
się dłużej opierać. Dziewiętnaście okrętów liniowych i siedem fregat pod
dowództwem admirała lorda Bridporta, którego flaga powiewała nad okrętem JKM
„Victory", odstąpiło na pewien czas od blokady Brestu utrzymywanej od sześciu lat.
Okręty opływały Berry Head i stawały na kotwicach w zaciszu zatoki Tor. Szczur
lądowy wystawiony na wycie wiatru mógłby mieć zastrzeżenia co do skuteczności
tego schronienia, lecz dla wyczerpanych i skołatanych pogodą załóg, przez tyle czasu
pływających po burzliwych wodach Zatoki Biskajskiej i usiłujących trzymać się z
dala od skalistego wybrzeża Bretanii, to białe od piany kotwicowisko wydawało się
rajem. Można było nawet wysłać łodzie do Brixham i Torquay po pocztę i słodką
wodę; na większości okrętów oficerowie i członkowie załóg przez trzy miesiące
obywali się bez jednego i drugiego. Mimo chłodu zimowego dnia wielką fizyczną
przyjemność sprawiało otwarcie ust i wlanie do nich łyku słodkiej, czystej wody, tak
różnej od cuchnącej, zielonkawej cieczy, jeszcze wczoraj wydzielanej skąpo przy
asyście strażnika.
Młodszy oficer okrętu JKM „Renown", opatulony w ciężkie ubranie sztormowe,
przechadzał się po pokładzie okrętu, który stojąc na kotwicy przewalał się z boku na
bok. Oczyma łzawiącymi od przenikliwego wiatru młody porucznik nieustannie
patrzył przez swoją lunetę. Jako oficer sygnałowy był odpowiedzialny za szybkie
odczytywanie i przekazywanie sygnałów, a teraz właśnie należało się spodziewać
rozkazów dotyczących chorych i zaopatrzenia, pogawędek między kapitanami i
admirałami, wzajemnych zaproszeń na obiad, a nawet nowin, jakie należało podać do
ogólnej wiadomości.
Patrzył, jak od francuskiego pryzu, wziętego ubiegłego dnia przez flotę w drodze
w górę Kanału, ruszyła łódź w kierunku ich okrętu. Z „Renown" posłano na pryz
młodszego oficera Harta, żeby objął nad nim dowództwo. Jakimś cudem odbył on
pomyślnie ryzykowną podróż i teraz, zakotwiczywszy bezpiecznie pryz między
jednostkami floty, wracał na okręt, żeby złożyć raport. Oficerowi sygnałowemu fakt
ten nie wydał się szczególnie interesujący, ale Hart wyglądał na podnieconego. Zaraz
po wejściu i bardzo zwięzłym zameldowaniu się oficerowi wachtowemu pośpieszył
pod pokład z tym, co przywiózł. I oto zaledwie kilka minut później oficer sygnałowy
miał pełne ręce roboty.
Na pokład wyszedł bowiem w towarzystwie Harta sam kapitan Sawyer, żeby
dopilnować przekazania nowiny.
— Panie Hornblower!
— Sir!
— Proszę łaskawie nadać ten sygnał.
Sygnał był od kapitana do samego admirała. Początek był łatwy, tylko dwa rzuty
flag, by przekazać: „«Renown» do flagowego". Takie terminy jak „pryz", „francuski"
czy „bryg" też nie były trudne do nadania, ale potem szły nazwiska, które trzeba było
dokładnie literować. „Pryz to francuski bryg «Esperance» z Barrym McCoolem na
pokładzie".
— Panie James! — krzyknął Hornblower. Midszypmen sygnałowy czekał u jego
boku, ale do midszypmenów zawsze należało zwracać się podniesionym głosem,
szczególnie gdy robił to świeżo upieczony porucznik.
Hornblower podał bez namysłu liczby i sygnał powędrował na nok rei. Linki
sygnałowe wibrowały mocno wskutek wiatru gwałtownie szarpiącego
chorągiewkami. Kapitan Sawyer czekał na pokładzie na odpowiedź, sprawa musiała
być ważna. Hornblower ponownie przeczytał wiadomość, którą dotąd traktował jako
coś, co po prostu miało zostać nadane. Lecz nawet teraz nie umiał odgadnąć, dlaczego
przekazana informacja miałaby być ważna. Wróciwszy trzy miesiące temu z
Hiszpanii, gdzie przebywał dwa lata jako jeniec, miał luki w znajomości niedawnych
wydarzeń. Nazwisko Barry McCool nic mu nie mówiło.
Wyglądało natomiast, że admirałowi mówiło bardzo dużo, bo gdy tylko upłynął
czas niezbędny na przekazanie wiadomości do jego kajuty, na noku rei „Victory"
pojawiło się zapytanie:
„Flagowy do «Renown». — Hornblower odczytywał chorągiewki, w miarę jak się
rozwijały, tak że od razu mógł podać dalszy ciąg sygnału: — Czy McCool żyje?".
— Odpowiedzieć potwierdzająco — polecił kapitan Sawyer.
Ledwie wciągnięto sygnał potwierdzający, a już na „Victory" zatrzepotał następny
rzut flag.
„Sprowadzić go natychmiast na pokład. Odbędzie się sąd wojenny".
Sąd wojenny! Kim, u licha, jest ten McCool? Dezerterem? Schwytanie zwykłego
dezertera nie byłoby sprawą interesującą dla głównodowodzącego. Zdrajcą? Byłoby
rzeczą dziwną, by zdrajcę sądził sąd wojenny floty. Lecz tak właśnie miało być. Na
słówko rzucone przez kapitana Hart wskoczył do łodzi i ruszył po tajemniczego
więźnia, a z „Victory" szły jeden po drugim sygnały zwołujące sąd wojenny na
„Renown".
Hornblower miał pełne ręce roboty z odczytywaniem sygnałów, tak że mógł rzucić
tylko przelotne spojrzenie na Harta i więźnia wciąganego po burcie wraz z jego
marynarskim kuferkiem. Był to mężczyzna o młodzieńczym wyglądzie, wysoki i
szczupły, z rękami związanymi na plecach — to dlatego trzeba go było windować na
pokład. Nie miał nakrycia głowy i wiatr rozwiewał jego długie rude włosy. Ubrany
był w granatowy mundur z czerwonymi wyłogami, przypominający mundur
francuskie] piechoty. Nazwisko, mundur i rudy kolor włosów — Hornblower
zaczynał wreszcie orientować się w sytuacji. McCool jest na pewno Irlandczykiem.
Hornblower wiedział, że w czasie, gdy on sam siedział w więzieniu w Ferrol, w
Irlandii miała miejsce krwawa rebelia. Irlandczycy, którzy uciekli, poszli masowo na
służbę Francji. Więzień bez wątpienia był takim zbiegiem, lecz to w dalszym ciągu
nie wyjaśniało, czemu, zamiast władz cywilnych, miałby go sądzić admirał.
Hornblower musiał czekać godzinę na wyjaśnienie, aż o drugiej szklance następnej
wachty podano obiad w mesie młodszych oficerów.
— Jutro rano będzie śliczna mała uroczystość — odezwał się chirurg Clive.
Przyłożył dłoń do szyi gestem, który Hornblower uznał za wstrętny.
— Mam nadzieję, że rezultat będzie uzdrawiający — zauważył drugi oficer
Roberts. Koniec stołu, gdzie siedział Roberts, stał się chwilowo miejscem
honorowym, gdyż pierwszy oficer Buckland był zajęty przygotowaniami do sądu
wojennego.
— Ale dlaczego my mielibyśmy go wieszać? — spytał Hornblower.
Roberts obrócił na niego spojrzenie.
— Dezerter — rzekł i dodał: — Ach, przecież pan jest tu od niedawna. Ja sam,
osobiście, zamustrowałem go na ten okręt w dziewięćdziesiątym ósmym. Hart od razu
go poznał.
— Sądziłem, że jest rebeliantem. ?
— Rebeliantem też — odrzekł Roberts. — W dziewięćdziesiątym ósmym
najszybszą drogą wydostania się z Irlandii — faktycznie jedyną — było wstąpienie do
sił zbrojnych.
— Rozumiem — powiedział Hornblower.
— Tamtej jesieni dali nam setkę ludzi — dorzucił inny porucznik, Smith.
I nie pytano ich o nic, pomyślał Hornblower. Jego ojczyzna, walcząca o życie,
potrzebowała marynarzy jak topielec powietrza i była gotowa robić ich z każdego
surowego materiału, jaki się nawinął.
— McCool zdezerterował którejś ciemnej nocy, kiedy staliśmy unieruchomieni
ciszą opodal Penmarks — wyjaśniał Roberts. — Wydostał się przez dolną furtę
strzelniczą, zabierając ze sobą greting, żeby miał na czym płynąć. Myśleliśmy, że się
utopił, ale potem z Paryża przyszła wiadomość, że jest tam i że wrócił do swoich
dawnych sztuczek. Przechwalał się, czego to on dokonał, i stąd dowiedzieliśmy się,
że to nasz O'Shaughnessy — takie podał nazwisko u nas na okręcie.
— Wolfe Tone też miał na sobie mundur francuski — dodał Smith. — I
powiesiliby go, gdyby przedtem nie podciął sobie gardła.
— Mundur tylko pogarsza sprawę w wypadku dezertera — powiedział Roberts.
Hornblower miał nad czym rozmyślać. Przede wszystkim ta przyprawiająca o
mdłości myśl, że rano odbędzie się egzekucja. Następnie odwieczny problem
irlandzki. Im dłużej zastanawiał się nad tym, tym większy zamęt miał w głowie.
Gdyby brało się pod uwagę tylko nagie fakty, nie byłoby w ogóle problemu. W
obecnej sytuacji na świecie Irlandia mogła wybierać jedynie między
zwierzchnictwem Anglii albo Francji. W świecie uwikłanym w wojnę inna możliwość
nie istniała. Wydawało się też nie do pomyślenia, żeby ktoś mógł chcieć wydostać się
spod panowania angielskiego — nie biorąc oczywiście pod uwagę właścicieli
ziemskich mieszkających za granicą i mało co wartych katolików — po to, aby
popaść w niewolę chciwości, okrucieństwa i korupcji republiki francuskiej.
Ryzykowanie życiem dla takiej zamiany byłoby czymś absolutnie nielogicznym, lecz
logika, zakonkludował smętnie Hornblower, nie ma wpływu na patriotyzm, a nagie
fakty są czynnikami najmniej branymi pod uwagę.
A równie dobrze można było poddać krytyce metody angielskie. Nie ulega
wątpliwości, że Irlandczycy uważają Wolfe'a Tone'a i Fitzgeralda za męczenników i
że w tym samym świetle będą widzieć McCoola. Nic bardziej skutecznie nie
uszlachetnia i nie ożywia sprawy, jak kilku męczenników.
Powieszenie McCoola doleje tylko oliwy do ognia, który Anglia stara się ugasić.
Dwa narody powodowane najsilniej działającymi motywami — instynktem
samozachowawczym i patriotyzmem — ścierają się w walce, która jeszcze długo nie
może mieć zadowalającego zakończenia.
Właśnie w tej chwili do mesy młodszych oficerów wszedł pierwszy oficer
Buckland. Z zaabsorbowanym wyrazem twarzy, zwykłym u pierwszych oficerów
dźwigających ciężar odpowiedzialności na swoich barkach, przesunął spojrzeniem po
obecnych. Wszyscy młodsi oficerowie, czując, że grożą im jakieś przykre obowiązki,
starali się możliwie dyskretnie uniknąć napotkania jego wzroku. Jak można było
przewidzieć, z ust Bucklanda padło nazwisko najmłodszego oficera.
— Panie Hornblower — powiedział.
— Sir! — odparł Hornblower, czyniąc wszystko, by nie dać poznać rezygnacji po
swoim głosie.
— Zamierzam uczynić pana odpowiedzialnym za więźnia.
— Sir? — rzekł Hornblower ze zmienioną intonacją głosu.
— Hart ma składać zeznania na sądzie wojennym — wyjaśnił Buckland. Była to
oznaka wielkiej łaskawości, że w ogóle raczył coś wyjaśniać. — Pan wie, że dowódca
żandarmerii to tępak. Chcę, żeby McCool stanął przed sądem wojennym cały i
zdrowy i chcę, by cały i zdrowy pozostał także po rozprawie. Powtarzam, panie
Hornblower, własne słowa kapitana.
— Tak jest, sir — odrzekł Hornblower, bo nic innego nie mógł powiedzieć.
— Żadnych sztuczek z McCoolem w rodzaju Wolfe'a Tone'a — dodał Smith.
Wolfe Tone podciął sobie gardło w noc przed powieszeniem i umarł w mękach
tydzień później.
— Gdyby pan czegoś potrzebował, panie Hornblower, proszę zwracać się do mnie
— dorzucił Buckland.
— Tak jest, sir.
— Chłopcy burtowi! — rozległo się nagle wołanie na pokładzie nad ich głowami, i
Buckland oddalił się spiesznie. Przybycie wysokiego rangą oficera oznaczało, że sąd
wojenny zaczął się zbierać.
Hornblower zwiesił głowę. Życie jest twarde i bezlitosne, a on jest oficerem w
najcięższej, najbardziej bezlitosnej służbie na świecie, służbie, w której nie wolno
było odpowiedzieć ani „nie mogę", ani „boję się".
— Masz pecha, Horny — odezwał się Smith z zaskakującą łagodnością i ze
wszystkich stron stołu rozległy się pomruki współczucia.
— Rób, co ci każą, młodzieńcze — rzekł spokojnie Roberts.
Hornblower wstał z krzesła. Bał się odezwać, toteż ukłoniwszy się tylko, spiesznie
opuścił zebranych przy stole.
— Panie 'Ornblower, tu on jest, cały i zdrowy — odezwał się szef żandarmerii,
przystając w ciemnościach międzypokładu.
Pilnujący drzwi żołnierz piechoty morskiej usunął się z przejścia. Dowódca
żandarmerii oświetlił latarnią świecową dziurkę w zamku i włożył do niej klucz.
— Wsadziłem go do pustego magazynu, sir — ciągnął. — Jest tam z nim dwóch
moich kaprali.
Drzwi otwarły się, ukazując światło innej latarni świecowej. W pomieszczeniu
cuchnęło smrodliwym powietrzem. McCool siedział na kuferku, a obaj kaprale na
deskach pokładu, plecami oparci o grodź. Na widok wchodzącego oficera podnieśli
się, lecz mimo to nie było prawie miejsca dla dwóch nowo przybyłych. Hornblower
obrzucił pomieszczenie bacznym spojrzeniem. Wyglądało, że nie ma tu szansy na
ucieczkę albo samobójstwo. W końcu zebrał siły, żeby napotkać wzrok McCoola.
— Polecono mi pieczę nad panem — rzekł.
— Bardzo mi miło, panie... panie... — odpowiedział McCool wstając z kuferka.
— Hornblower.
— Miło mi bardzo poznać pana, panie Hornblower.
McCool mówił kulturalnym głosem z lekkim tylko akcentem zdradzającym jego
irlandzkie pochodzenie. Rude włosy miał porządnie związane na plecach w ogon.
Nawet w słabym świetle świec jego niebieskie oczy rzucały dziwne błyski.
— Czy potrzebuje pan czegoś? — spytał Hornblower.
— Zjadłbym coś i wypił — odparł McCool. — Nie miałem nic w ustach od czasu
zajęcia „Esperance".
To było wczoraj. Ten człowiek nie jadł i nie pił od przeszło dwudziestu czterech
godzin.
— Dopilnuję tego — odparł Hornblower. — Czy coś jeszcze?
— Siennik... poduszkę... coś, na czym mógłbym siedzieć — powiedział McCool.
Wskazał ręką na swój marynarski kuferek. — Noszę zaszczytne nazwisko, lecz nie
chciałbym, żeby się odcisnęło na mym siedzeniu.
Kuferek był z kosztownego mahoniu, a wieko miał z grubej drewnianej płyty, na
której wypukłymi literami wyryte było nazwisko: B. I. McCool.
— Przyślę panu siennik — oświadczył Hornblower.
W drzwiach stanął porucznik w mundurze.
— Jestem Payne, ze sztabu admirała — powiedział do Hornblowera. — Mam
rozkaz zrewidować tego człowieka.
— Proszę bardzo — odparł Hornblower.
— Ma pan moje przyzwolenie — dorzucił McCool.
Dowódca żandarmerii i jego ludzie musieli opuścić ciasne pomieszczenie, żeby
Payne mógł przystąpić do dzieła, a Hornblower stanął w kącie i przyglądał się. Payne
pracował szybko i sprawnie. Kazał McCoolowi rozebrać się do naga i uważnie
obejrzał jego odzież — szwy, podszewkę i guziki. Każdą część garderoby zgniatał
starannie w dłoni z uchem przy materiale, widocznie sprawdzając, czy nie ma tam
ukrytych papierów. Następnie ukląkł przy kuferku. Klucz tkwił w zamku, więc
otworzył nim wieko. Mundury, koszule, bielizna, rękawiczki, każdy artykuł został
wyjęty, obejrzany i odłożony na bok. W kuferku były dwa portreciki dzieci, które
Payne zbadał szczególnie starannie, nie znajdując jednak niczego.
— Wszystkie rzeczy, których pan szuka — odezwał się McCool — zostały
wyrzucone za burtę, nim załoga pryzową dobiła do „Esperance". Nie znajdzie pan
niczego, co zdradziłoby moich rodaków, więc może pan spokojnie oszczędzić sobie
trudu.
— Może się pan ubrać — rzucił szorstko Payne do McCoola, skinął głową
Hornblowerowi i spiesznie odszedł.
— Człowiek niezwykłej wprost uprzejmości — odezwał się McCool zapinając
spodnie.
— Dopilnuję, żeby spełniono pańskie życzenia — powiedział Hornblower.
Zatrzymał się na moment przy szefie żandarmerii, żeby jemu i kapralowi zalecić
jak najdalej posuniętą czujność, i poszedł nakazać przyniesienie McCoolowi jedzenia
i picia. Zaraz potem wrócił.
McCool wypił chciwie kwaterkę wody i zabrał się do suchara okrętowego i mięsa.
— Nie ma noża ani widelca — poskarżył się.
— Nie — odparł Hornblower bezbarwnym tonem.
— Rozumiem.
Dziwnie było stać tak i patrzeć, jak człowiek, który ma jutro umrzeć, z marnym
skutkiem usiłuje odgryźć kęs trzymanego w zębach mięsa.
Grodź, o którą oparł się Hornblower, zadrżała lekko i pod pokład dobiegł cichy
odgłos wystrzału armatniego. Był to sygnał, że zaraz zacznie się sąd wojenny.
— Idziemy? — spytał McCool.
— Tak.
— Mogę zatem zostawić to wyśmienite jadło bez naruszenia dobrych manier.
Ruszyli drabinką włazową na pokład główny, w przodzie dwóch żołnierzy
piechoty morskiej, potem McCool, a za nim Hornblower i zamykający pochód obaj
kaprale okrętowi.
— Często przechodziłem tymi pokładami — odezwał się McCool patrząc wokół
siebie — ale nie z takim ceremoniałem.
Hornblower uważał, żeby McCool nie wyrwał się i nie skoczył do morza.
Sąd wojenny. Złoto lamowań i krótka, sprawna procedura, a tymczasem
„Renown" jeździł na kotwicy wśród jęków rozwibrowanego wichurą takielunku,
przenoszonych przez drewno masztów i rei. Przeprowadzenie dowodu tożsamości.
Lakoniczne pytania.
— Nic, co miałbym do powiedzenia, nie znajdzie posłuchu pośród tych
emblematów tyranii — odpowiedział McCool na pytanie przewodniczącego sądu.
Wystarczyło nie więcej niż piętnaście minut, by skazać człowieka na śmierć:
„Wyrokiem obecnego tu sądu jest, że ty, Barry Ignacy McCool, masz być powieszony
za szyję..."
Magazyn, do którego Hornblower odprowadził z powrotem McCoola, stał się teraz
celą skazańca. Ledwie doszli na miejsce, a już nadbiegł zdyszany midszypmen
pytając o Hornblowera.
— Pozdrowienia od kapitana, sir. Kapitan chciałby mówić z panem.
— W porządku — odparł Hornblower.
— Jest z nim admirał, sir — dodał midszypmen w przypływie zaufania.
Kontradmirał, wielce czcigodny Sir William Cornwallis, był istotnie w kajucie
kapitańskiej, z Paynem i kapitanem Sawyerem. Gdy tylko przedstawiono mu
Hornblowera, przeszedł od razu do sedna sprawy.
— Pan jest oficerem, któremu polecono przeprowadzić egzekucję? — spytał.
— Tak, sir.
— Niech pan słucha, młody człowieku...
Cornwallis był lubianym admirałem, wymagającym, lecz życzliwym, o nieugiętej
odwadze i wybitnych kwalifikacjach zawodowych. Pod przezwiskiem „Billy Blue"
był bohaterem niezliczonych anegdot i ballad. Lecz zacząwszy to, co miał
powiedzieć, okazał wahanie obce jego naturze. Hornblower czekał na jego dalsze
słowa.
— Niech pan słucha — powtórzył Cornwallis. — Przy wieszaniu ma nie być
żadnej przemowy.
— Nie, sir? — zdziwił się Hornblower.
— Jedna czwarta załogi tego okrętu to Irlandczycy — ciągnął Cornwallis. —
Przemowa McCoola do nich równałaby się ogniowi w składzie amunicji.
— Rozumiem, sir — powiedział Hornblower.
Lecz przecież egzekucje miały swój ustalony, koszmarny tok. Od niepamiętnych
czasów skazany miał prawo zwrócić się z ostatnim słowem do przyglądających się.
— Powieście go — ciągnął Cornwallis — żeby zobaczyli, czego mogą się
spodziewać w wypadku dezercji. Lecz jeśli w ogóle pozwoli mu się otworzyć usta...
Ten typ ze swą swadą... a rezultat — niepokoje wśród załogi przez następne sześć
miesięcy.
— Tak, sir.
— Więc proszę tego dopilnować, młody człowieku. Może mu pan dać rumu do
woli. Ale gdyby pozwolił mu pan przemówić, będzie z panem krucho.
— Tak jest, sir.
Gdy Hornblower został odprawiony z kajuty, Payne wyszedł za nim.
— Mógłby mu pan zatkać usta pakułami — poradził. — Mając związane ręce nie
potrafiłby ich wyjąć.
— Tak — powiedział Hornblower, czując że krew w nim stygnie.
— Znalazłem dla niego księdza — ciągnął Payne — ale on też jest Irlandczykiem.
Nie możemy być pewni, że nakłoni McCoola do milczenia.
— Tak — powtórzył Hornblower.
— McCool jest diabelnie sprytny. Z pewnością wyrzucił wszystko za burtę przed
aresztowaniem.
— Co planował zrobić? — spytał Hornblower.
— Wylądować w Irlandii i od nowa wzniecić niepokoje. Szczęściem ujęliśmy go. I
szczęściem, jeśli już przy tym jesteśmy, możemy go oskarżyć o dezercję i szybko
załatwić się z nim.
— Tak — powiedział Hornblower.
— Niech pan nie liczy na to, że uda się go spić — ciągnął Payne — chociaż tak
radzi Billy Blue. Pijani czy trzeźwi ci Irlandczycy zawsze potrafią gadać. Rada, jaką
panu dałem, jest najlepsza.
— Tak — mruknął Hornblower opanowując dreszcz.
Wrócił do celi skazanego, czując się jakby sam był skazańcem. McCool siedział na
słomianym sienniku, przyniesionym na polecenie Hornblowera, wciąż pod okiem
dwóch kaprali.
— Oto nadchodzi Jack Katch — przemówił McCool z prawie naturalnym
uśmiechem.
Nie widząc taktownego sposobu załatwienia sprawy, Hornblower od razu
przystąpił do rzeczy.
— Jutro... — zaczął.
— Tak, jutro?
— Jutro ma pan nie występować z żadną mową — rzekł.
— Żadną? Żadnych pożegnalnych słów do rodaków?
— Żadnych — odrzekł Hornblower.
— Okrada pan skazańca z jego ostatniego przywileju.
— Taki mam rozkaz — odpowiedział Hornblower.
— I chce pan wymusić jego wykonanie?
— Tak.
— Mogę spytać jak?
— Na przykład przez zatkanie panu ust pakułami — rzucił Hornblower brutalnie.
McCool popatrzył na bladą, napiętą twarz. — Nie wygląda mi pan na idealnego
oprawcę — zauważył, a potem, jakby tknięty nową myślą, dodał: — Przypuśćmy, że
oszczędziłbym panu kłopotu?
— Jak?
— Dając słowo honoru, że nic nie powiem.
Hornblower usiłował nie pokazać po sobie, że wątpi, czy można zaufać fanatykowi
idącemu na śmierć.
— Och, nie musiałby pan zawierzyć tylko mojemu słowu — dodał z goryczą
McCool. — Jeśli pan chce, możemy ubić interes. Pan wykona swoją część, dopiero
gdy ja spełnię moją.
— Interes?
— Niech mi pan pozwoli napisać do wdowy po mnie. Przyrzeknie pan, że wyśle
do niej mój list i ten oto kuferek marynarski — ma sentymentalną wartość — ja zaś z
mojej strony przyrzekam, że nie powiem ani słowa od chwili wyjścia stąd aż do... aż
do... — W tym miejscu nawet McCoolowi zadrżał głos. — Czy to dosyć jasne?
— No więc... — zaczął Hornblower.
— Będzie pan mógł przeczytać ten list — dodał McCool. — Był pan świadkiem
przeszukiwania mojego kuferka przez tego drugiego pana. Wysyłając moje rzeczy do
Dublina, może pan być pewien, że nie zawierają niczego, co nazwałby pan zdradą.
— Przeczytam list przed wyrażeniem zgody — zdecydował Hornblower.
Wyglądało, że jest to jakieś wyjście z tej okropnej sytuacji. Nie będzie większego
kłopotu ze znalezieniem kabotażowca do Dublina, za kilka szylingów będzie mógł
posłać list i kuferek pod podany adres.
— Przyślę panu pióro, atrament, i papier — powiedział Hornblower.
Był już czas na zajęcie się innymi przykrymi przygotowaniami. Trzeba było
przewlec linę przez linoblok na lewym noku fokrei i dopilnować, żeby lina lekko
przesuwała się w bloku. Obciążyć linę i zrobić kredą kółko w przejściu burtowym,
gdzie doprowadzony był jej koniec. Sprawdzić, czy pętla zaciska się łatwo.
Wytypować razem z Bucklandem dziesięciu ludzi i pouczyć ich, żeby pociągnęli za
linę w odpowiedniej chwili. Hornblower przeszedł przez to wszystko jak człowiek
pogrążony w koszmarnym śnie.
Potem wrócił do celi skazańca. McCool był blady i napięty, lecz wciąż potrafił
zmusić się do uśmiechu.
— Jak pan widzi, natchnienie przychodziło mi z trudem — rzekł.
Spojrzawszy na dwie kartki papieru leżące u stóp McCoola; Hornblower
stwierdził, że są pokryte jakby próbkami tekstu wierszowanego. Były tam liczne
skreślenia i poprawki.
— Ale tu mam czystopis. — McCool podał Hornblowerowi inną kartkę.
List zaczynał się od słów: „..Moja droga Żono, trudno znaleźć słowa na
pożegnanie mojej najukochańszej..."
Nie było rzeczą łatwą dla Hornblowera zmusić się do czytania tego listu.
Wydawało mu się, że wydobywa słowa jak przez mgłę. Lecz były to tylko słowa
mężczyzny piszącego do swej ukochanej, której już nigdy nie zobaczy. To
przynajmniej było jasne. Hornblower z trudem przebrnął przez pełne uczucia zdania.
List kończył się tak: „Załączam marny wierszyk, który w latach, jakie nadejdą, może
Ci mnie przypominać, moje najdroższe kochanie. A teraz żegnaj, do czasu, gdy
spotkamy się w niebie. Twój mąż, wierny do grobowej deski, Barry Ignacy McCool".
Potem następował wiersz:
O moce niebieskie! Stójcie przy mnie, gdy będę umierał!
Pszczoła wznosi się przed mym obracającym się okiem.
Życie wciąż płynie dalej w mieście bez serca.
Ciemne moce żądają mojej duszy. Więc uderzcie im.
Morze się wzniesie, morze opadnie. Więc zatoczcie
Pełny krąg. Obróćcie znów. A potem zapłoną
Migotliwe płomienie gdy piekło podniesie swą głowę.
Módl się więc za mnie, gdy wejdę w poczet zmarłych
Hornblower przeczytał bombastyczne linijki wiersza i poczuł się zaintrygowany
ich mglistą obrazowością. Pomyślał jednak, czy on sam byłby w stanie napisać z
sensem choćby linijkę, gdyby wiedział, że za kilka godzin ma umrzeć.
— Adres jest na odwrocie — powiedział McCool. Hornblower odwrócił kartkę.
List był zaadresowany do Wdowy McCool przy jakiejś ulicy w Dublinie. — Czy
teraz przyjmie pan moje słowo? — spytał McCool.
— Tak — odparł Hornblower.
Ponura egzekucja odbywała się o szarej godzinie poranka.
— Załoga do asystowania przy karze!
Zaświergotały gwizdki, i marynarze ustawili się na śródokręciu, twarzami w stronę
dziobu. W poprzek pokładu stanęli szeregami żołnierze piechoty morskiej.
Hornblower zobaczył białe plamy twarzy, przyprowadzając McCoola spod pokładu.
Pojawienie się skazańca zostało przywitane pomrukiem. Wokół okrętu ustawiły się
łodzie ze wszystkich pozostałych jednostek floty, wypełnione marynarzami
przysłanymi tu, żeby byli świadkami kary, lecz gotowymi do szturmu na okręt w
wypadku jakiegoś poruszenia wśród jego załogi. McCool stanął w kółku
zaznaczonym kredą w przejściu burtowym. Na sygnał z działa rozległ się tupot nóg
dziesięciu marynarzy wybierających linę szubienicy. McCool umarł, jak przyrzekł,
nie powiedziawszy ani słowa.
Ciało wisiało na noku rei, kołysząc się i tańcząc w rytm bocznych przechyłów
okrętu na martwej fali opływającej Berry Head, i miało tam pozostać aż do
zapadnięcia nocy. A Hornblower, blady i zgnębiony, zaczął szukać kabotażowca z
Brixham planującego zawinięcie do Dublina, chciał bowiem wypełnić swoją część
umowy. Nie mógł jednak zrobić tego od razu, a i trup McCoola nie pozostał na noku
rei przez przewidziany czas. Wiatr skręcał na północ i jakby się wzmagał. Wichura od
zachodu nie dałaby francuskiej flocie wysadzić nosa z Brestu, ale silny wiatr
północny mógł pomóc jej wypłynąć w morze, toteż flota Kanału musiała spiesznie
wrócić na swoje pozycje. Z okrętów flagowych popłynęły sygnały.
— Załoga do kabestanu! — wołali młodsi bosmani na dwudziestu czterech
jednostkach. — Załoga do stawiania żagli.
Z postawionymi, podwójnie zrefowanymi marslami okręty Floty Kanału
uformowały szyk i przy sprzyjającym wietrze ruszyły w długą drogę w dół Kanału.
Na „Renown" Hornblower dostał rozkaz: „Dopilnować, aby to zostało usunięte". Z
pomocą obracających kabestan marynarzy ciało powieszonego opuszczono z noku
rei, zaszyto w płótno żaglowe, obciążono i za Berry Head wyrzucono za burtę bez
żadnej ceremonii czy modlitwy. McCool umarł śmiercią zbrodniarza i taki właśnie
musiał mieć pogrzeb. Ostrym bejdewindem wracały wielkie okręty na swoje pozycje
wśród skał i prądów wybrzeża Bretanii. A na pokładzie „Renown" płynął
nieszczęśliwy porucznik, prześladowany makabrycznymi wspomnieniami.
W ciasnej kajucie, którą Hornblower dzielił ze Smithem, znajdowało się coś, co
nieustannie przypominało mu tamten poranek: mahoniowy kuferek z nazwiskiem
„B.I. McCool" wyrytym na wieku wypukłym pismem. A w teczce na korespondencję
Hornblower trzymał list pożegnalny i ten bezsensowny, jakby pisany w gorączce,
wiersz. Nie mógł odesłać tych rzeczy wdowie, póki „Renown" nie wróci do portu
angielskiego. To przedłużanie się wypełnienia jego części umowy irytowało go.
Widok kuferka pod koją działał mu na nerwy, a Smith złościł się, że zabiera miejsce
w ich ciasnej kajucie.
Hornblower nie potrafił wyrzucić McCoola z pamięci. Na okręcie halsującym w
nudnej służbie blokadowej nie było nic, co by mogło oderwać jego myśli od tej
obsesji. Nadchodziła wiosna i pogoda poprawiała się. Kiedy więc otworzył skórzaną
teczkę na korespondencję i jego wzrok padł na ten list, poczuł taką samą jak zawsze
nagłą zmianę nastroju. Odwrócił kartkę i w półmroku małej kajuty z trudem
odczytywał czułe słowa pożegnania. Znał już prawie na pamięć dziwny wiersz, lecz
ponownie przyjrzał mu się bacznie, mimo że analizowanie myśli dzielnego, chociaż
przerażonego człowieka, który pisał te słowa w męce ducha tuż przed śmiercią,
wydawało się świętokradztwem. „Pszczoła wznosi się przed mym obracającym się
okiem". Jakie uczucie zainspirowało ten dziwny obraz? „Zatoczcie pełny krąg.
Obróćcie znów". Po cóż niebiańskie moce miałyby to robić?
Nagle w głowie Hornblowera zaświtała niesamowita myśl. List pełen czułych słów
został napisany bez poprawek. Natomiast wiersz — Hornblower przypomniał sobie
odrzucone, pokryte gryzmołami kartki — wiersz pisany był starannie i z uwagą.
Szaleniec, człowiek dotknięty nieszczęściem, mógłby, tak długo się trudząc, napisać
bezsensowny wiersz, lecz potem ten sam człowiek nie napisałby takiego listu. Może...
Hornblower dotąd na półleżący na koi usiadł prosto. „Więc uderzcie im". Nie było
wyraźnego powodu, dla którego McCool miałby pisać „im" zamiast „je". Hornblower
wypowiedział te słowa na głos. Użycie „je" nie zepsułoby ani eufonii, ani rytmu.
Więc może to szyfr. Ale wówczas dlaczego kuferek? Czemu McCool prosił, żeby go
odesłać razem z nieciekawą zawartością? Były tam dwa portreciki dzieci, z nich
łatwo można by zrobić paczuszkę. Kuferek z solidnym wiekiem z mahoniu i
nazwiskiem wyrzeźbionym wystającymi literami był pięknym okazem mebla, lecz
wszystko to razem było bardzo zagadkowe.
Wciąż z listem w ręku Hornblower wstał z koi i wyciąg nął spod niej kuferek. B.I.
McCool. Barry Ignacy McCool. Payne przepatrzył starannie zawartość kuferka.
Hornblower otworzył go i zajrzał ponownie do środka. Nie widząc nic, co by
zasługiwało na szczególną uwagę, zamknął wieko i przekręcił klucz. B.I. McCool.
Sekretna skrytka! Rozgorączkowany ponownie otworzył kuferek, wyrzucił z niego
wszystko i obejrzał ścianki i dno. Wystarczyły pobieżne oględziny, żeby się
przekonać, że w kuferku nie ma miejsca na nic więcej niż na jakąś mikroskopijną
skrytkę. Wieko było grube i ciężkie, ale to nie wzbudziło w nim żadnych podejrzeń.
Zamknął je, spróbował poruszyć wystającymi literami, ale bez rezultatu.
Już miał wkładać z powrotem zawartość, gdy przyszła mu do głowy nowa myśl.
„Pszczoła wznosi się!" Gorączkowo ujął palcami „B" na wieku. To naciskał literę, to
próbował ją obracać. „Pszczoła wznosi się"! Włożył kciuk i palec wskazujący w
wydrążenia „B", chwycił mocno literę i zaczął ciągnąć ją do góry. Już miał dać
spokój, gdy litera trochę się poddała i wysunęła z wieka o pół cala. Hornblower znów
zajrzał do kuferka, ale nic się tam nie zmieniło. Co za dureń z niego. „Przed mym
obracającym się okiem". Z kciukiem i palcem wskazującym na „I" spróbował obrócić
literę najpierw w jedną, potem w drugą stronę — i litera obróciła się!
Lecz dalej nie było widać rezultatu. Hornblower znowu popatrzył na wiersz.
„Życie wciąż płynie dalej w mieście bez serca". Nic z tego nie rozumiał. „Ciemne
moce żądają mojej duszy". Nie. Oczywiście! „Więc uderzcie i-m". To „i-m".
Hornblower położył dłoń na literze „M" w „McCool" i mocno ją przydusił. Litera
zapadła się w wieko. „Morze się wzniesie, morze opadnie". Pod silnym naciskiem
pierwsze „C" wyskoczyło w górę, drugie opadło w dół. „Zatoczcie pełny krąg.
Obróćcie znów". Hornblower obrócił pierwsze „O", a potem drugie, w przeciwnym
kierunku. Zostało już tylko „L". Jeszcze raz przeniósł wzrok na wiersz. „Piekło
podniesie głowę". Od razu się domyślił. Ujął za górną część „L" i pociągnął. Litera
wysunęła się częściowo z wieka, jakby była od dołu przytrzymywana zawiasem, a
jednocześnie wewnątrz wieka rozległ się głośny, wyraźny trzask. Nic się nie
pokazało, i Hornblower trochę niepewnie ujął za wieko i pociągnął je w górę.
Podniosła się jedna połowa, a w dolnej, która pozostała na swoim miejscu, leżały w
podłużnym zagłębieniu papiery porządnie popakowane w paczki.
Pierwszy pakiet okazał się niespodzianką. Zajrzawszy do niego Hornblower
stwierdził, że jest to gruby plik pięciofuntowych banknotów — bardzo duża suma
pieniędzy. Druga paczka miała podobną zawartość. Razem dosyć pieniędzy na
sfinansowanie początkowych posunięć w nowej rebelii. Pierwszą rzeczą, jaką
zauważył w następnym pakiecie, była lista nazwisk z krótkimi uwagami przy każdym.
Hornblower nie musiał ich długo studiować, żeby zdać sobie sprawę, że zawarte tu
informacje są dostateczne dla wywołania nowego powstania. W ostatniej paczce był
gotowy do druku projekt proklamacji zaczynający się od: „Irlandczycy".
Hornblower usiadł na koi i kołysząc się w rytm ruchów okrętu próbował zebrać
myśli. Znalezione pieniądze uczyniłyby go bogatym do końca życia. A informacje,
jeśliby się je przekazało rządowi, zapełniłyby wszystkie szubienice w Irlandii.
Tknięty nagłą myślą włożył wszystko z powrotem do kuferka i zamknął wieko.
Badanie oryginalnego mechanizmu skrytki w przyjemny sposób odwiodło go na
chwilę od poważnych rozmyślań. Jeśli poszczególne czynności nie zostały wykonane
w swojej kolejności, mechanizm nie reagował. „I" nie dało się obrócić, póki „B" nie
zostało wyciągnięte w górę, a pociągnięcie tej litery z wystarczającą siłą przez kogoś
pobieżnie sprawdzającego kuferek, było absolutnie nieprawdopodobne. Nie było też
do pomyślenia, żeby bez odpowiednich wskazówek ktokolwiek doszedł, jak otwiera
się wieko, a zawiasy w drewnie były świetnie ukryte. Hornblower pomyślał, że gdy
doniesie o swoim odkryciu, Payne, któremu powierzono przeszukanie rzeczy
McCoola, znajdzie się w tarapatach. Stanie się pośmiewiskiem floty, człowiekiem
zasługującym i na potępienie, i na karę.
Wsunął kuferek pod koję i spokojny teraz, że wchodzący Smith nie zaskoczy go,
dalej rozmyślał nad swoim odkryciem. List McCoola mówił prawdę. „Wierny do
grobowej deski". Ostatnią myślą McCoola była sprawa, za którą oddał życie. Gdyby
zachodni wiatr utrzymał się w zatoce Tor jeszcze przez kilka godzin, kuferek mógłby
już być w drodze do Dublina. Natomiast obecnie jego czeka pochwała i nagroda,
oficjalna wzmianka o jego osiągnięciu — rzeczy bardzo potrzebne młodszemu
oficerowi nie mającemu za sobą nikogo zainteresowanego uzyskaniem dla niego
awansu na kapitana. A kat będzie miał w Irlandii jeszcze więcej roboty. Hornblower
przypomniał sobie, jak umierał McCool i znowu poczuł mdłości. W Irlandii panuje
teraz spokój. A zwycięstwa pod St Vincent, nad Nilem i pod Camperdown zażegnały
niebezpieczeństwo wiszące nad Anglią. Stać ją więc na miłosierdzie. I jego też. A
pieniądze?
Gdy później w życiu rozpamiętywał to wydarzenie, uznał z cynizmem, że oparł się
pokusie, bo z jednej strony banknoty, numerowane i łatwe do wyśledzenia, to była
sprawa ryzykowna, a z drugiej — mogły być fałszywe, wyprodukowane przez rząd
francuski. Lecz Hornblower mylnie interpretował swoje motywy, może w odruchu
samoobrony, gdyż były tak niejasne i zawiłe, że się ich wstydził. Pragnął zapomnieć o
McCoolu. Chciał móc myśleć o całym tym incydencie jako o zamkniętym raz na
zawsze.
Decyzję podjął po wielu godzinach chodzenia po pokładzie i po kilku bezsennych
nocach. Gdy już jednak zdecydował, jak postąpi, poczynił staranne przygotowania, a
kiedy nadszedł właściwy moment, działał zdecydowanie. Był spokojny wieczór, gdy
obejmował pierwszą wachtę. Nad Zatoką Biskajską zapadła ciemność i „Renown",
pod zmniejszoną liczbą żagli, krążył po czarnej wodzie, mając inne jednostki floty
ledwo w polu widzenia. Smith grał w karty z intendentem, a chirurg był w mesie
podoficerskiej. Na rozkaz Hornblowera dwaj najmniej rozgarnięci marynarze z
wachty udali się do jego kajuty po kuferek, który obciągnął starannie płótnem w
trakcie przygotowań do tej nocy. Kuferek był ciężki, bo między odzienie Hornblower
włożył dwa dwudziestoczterofuntowe pociski. Na rozkaz Hornblowera ustawili
kuferek przy otworze burtowym. A potem, gdy o czwartej szklance „Renown" miał
zmieniać hals, Hornblower silnym pchnięciem wyrzucił kuferek za burtę. Plusk
uszedł nie zauważony wśród odgłosów towarzyszących przechodzeniu na inny hals.
Ale został jeszcze ten list. Leżał w teczce Hornblowera na korespondencję i budził
w nim niepokój, ilekroć wpadał mu w oczy. Te czułe zdania, to gorące pożegnanie —
byłoby hańbą, gdyby wdowie po McCoolu nie było dane ich przeczytać i zachować w
pamięci. Ale... ale... Pewnego dnia, gdy „Renown" stał w Hamoaze, kompletując
zaopatrzenie na podróż do Indii Zachodnich, Hornblower znalazł się przy obiedzie
obok Payne'a. Potrzebował kilku chwil, żeby sprowadzić rozmowę na interesujący go
temat.
— Przy okazji — odezwał się dobrze wyćwiczonym lekkim tonem — czy McCool
zostawił po sobie wdowę?
— Wdowę? Nie. Przed opuszczeniem Paryża był wplątany w głośny skandal z
tancerką, La Gitanitą. Ale nie zostawił żadnej wdowy po sobie.
— Aha — mruknął Hornblower.
List był więc taką samą sztuczką literacką co wiersz. Hornblower zdał sobie
sprawę, że nadejście kuferka i listu adresowanego do Wdowy McCool w określonym
domu w Dublinie zwróciłoby należytą uwagę ludzi tam mieszkających. Był trochę
zły, że tyle rozmyślał o wdowie, lecz teraz list mógł w ślad za kuferkiem powędrować
za burtę. A Payne nie stanie się pośmiewiskiem floty.