Vademecum
Hornblowerowskie
z mapkami Erwina Pawlusińskiego
wg Samuela H. Bryanta
Przekład Henryka Stępień
WYDAWNICTWO MORSKIE GDAŃSK
”TEKOP” GLIWICE 1991
Tytuł oryginału angielskiego
The Hornblower Companion — With Maps and
Drawings by Samuel H. Bryant
Redaktor Alina Walczak
Opracowanie graficzne Erwin Pawlusiński Ryszard Bartnik
Korekta Teresa Kubica
© Copyright 1964 by C. S. Forester
ISBN 83-215-5795-3 (W. M.) ISBN 83-85297-88-X (Tekop)
Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991
we współpracy z
”Tekop” Spółka z o.o. Gliwice
Bielskie Zakłady Graficzne zam. 1726/K
I.
Atlas Hornblowerowski
Opowieść o tym, jak powstawała
saga hornblowerowska — z trzydziestoma
mapkami naświetlającymi wszystkie
ważniejsze morskie wyczyny powieściowego bohatera.
Mapka 1
Mapka ogólna podróży Horatia Hornblowera
Jest rzeczą znamienną, że na tej mapie nie trzeba było uwzględniać Bliskiego
Wschodu i że poza jedynym wypadem na Pacyfik działania Hornblowera w okresie
trzydziestu lat, między latami 1794 i 1823, ograniczały się do rejonu Oceanu
Atlantyckiego z przyległymi do niego morzami: Bałtykiem, Morzem Śródziemnym
i Morzem Karaibskim. Losy świata rozstrzygały się na Atlantyku, chociaż trzeba
pamiętać, że dokonujące podbojów armie były eskortowane przez Królewską
Marynarkę Wojenną aż do Manili i Jawy. Za rzecz równie znamienną można by
uznać, że przez tak długi czas Hornblower działał na Morzu Karaibskim. W całym
tym okresie Indie Zachodnie były niezmiernie ważne z gospodarczego punktu
widzenia. Dobrobyt Londynu w znacznym stopniu zależał od sprawowania kontroli
nad ”wyspami cukrowymi”, a zależność ta utrzymywała się aż do zniesienia
niewolnictwa i rozwoju produkcji cukru z buraków cukrowych. Pojawienie się setki
nowych czynników ekonomicznych sprawiło, że znaczenie gospodarcze tych wysp
dość znacznie zmalało w okresie, gdy Hornblower wchodził w pięćdziesiąte lata
życia.
To wszystko jest bardzo słuszne i ważne. Może jednak warto wspomnieć także
o tym, że — zbiegiem okoliczności — te wody były jedynymi wodami, z którymi
biograf Hornblowera był dobrze obeznany, gdy pisał o końcowych latach wojen
napoleońskich.
Mapka 2
Pan Midszypmen Hornblower
Rozdziały II, III i V. Czerwiec 1794
Zatoka Biskajska
Ta strefa była ośrodkiem walk o supremację na morzu w okresie wojen
rewolucji francuskiej i cesarstwa. Tu Królewska Marynarka Wojenna miała pilnować,
aby Marynarka Francuska, stacjonująca na tym wybrzeżu, nie tamowała
najważniejszych dojść do Kanału Angielskiego. Ciekawa rzecz, że na tych wodach
nie było większych akcji flot; bitwa słynnego Pierwszego Czerwca miała miejsce
o stopę czy nawet więcej poza lewym brzegiem zamieszczonej obok mapki. Lecz
właśnie w wyniku tej bitwy Hornblower znalazł się jako dowódca pryzu ”Marie
Galante” w punkcie l, a kiedy próbował przeprowadzić go do kraju, pryz zatonął
w punkcie 2. W punkcie 3 został on wzięty na pokład ”Pique”, jednostki płynącej
z Nantes w stronę wejścia do Kanału. Tak więc spotkanie ”Pique” i ”Indefatigable”
w punkcie 4, gdzie brytyjskie okręty czyhały na takie właśnie stateczki korsarskie, nie
było żadnym szczególnym zbiegiem okoliczności.
Trochę później ”Indefatigable” wpłynęła na wody Żyrondy, a jeszcze później,
w zatoce w punkcie 5, daleko od brzegów dających osłonę przed zimowymi
sztormami, natknęła się na francuską fregatę, usiłującą od południa wydostać się na
otwarty Atlantyk.
1. Zdobycie ”Marie Galante”.
2. Zatonięcie ”Marie Galante”. 3.
3. Spotkanie z ”Pique”.
4. Spotkanie ”Pique” z ”Indefatigable”.
5. Miejsce bitwy opisanej w rozdziale V.
Mapka 3
Pan Midszypmen Hornblower
Rozdział IV. Wrzesień 1794
Żyronda
Typowy przykład operacji przeprowadzanych dziesiątki razy w czasie wojen
napoleońskich, kiedy to francuskie jednostki przemykały się wzdłuż wybrzeża spod
osłony jednej baterii do następnej, a okręty brytyjskie skwapliwie szukały
sposobności, aby je zaatakować. W tym wypadku zaskoczenie udało się doskonale.
Francuska załoga spędziła już wiele nocy na kotwicy, to tu, to tam, tak że normalne
środki zabezpieczenia przed nocnym atakiem stały się zwykłą formalnością. Nie
widziano więc żadnego powodu, aby atak miał mieć miejsce akurat tej nocy, a nie
innej.
Po stronie brytyjskiej nieodzownym czynnikiem była znajomość sztuki
żeglarskiej. To dzięki niej ”Indefatigable” mogła przejść nocą za widnokręgiem
z punktu l dokładnie na właściwe miejsce zakotwiczenia w punkcie 3. Dzięki dobrej
organizacji i wyposażeniu można było bezzwłocznie wysłać łodzie z załogami.
Umiejętności nawigacyjne porucznika Ecclesa pozwoliły przeprowadzić łodzie
nieoczekiwaną (i nie strzeżoną) drogą przez mielizny zalewane przy przypływie
wyższym niż średni i zaatakować ”Papillona” w punkcie 2. Do tego jeszcze doszła
umiejętność postawienia żagli w absolutnych ciemnościach na nieznanej jednostce
i wyprowadzenia jej na fali odpływu. Zdecydowane działanie też odegrało swoją rolę
— tylko tej jednej jedynej nocy przypływ następował na godzinę przed wschodem
słońca. Dzień zwłoki, noc spędzona na namyśle i sposobność mogłaby umknąć.
1. Pozycja ”Indefatigable” o zachodzie słońca.
2. ”Papillon” na kotwicy.
3. Pozycja ”Indefatigable” o północy.
Mapka 4
Pan Midszypmen Hornblower
Rozdział VI, 20 lipca 1795
Plaża pod Muzillac
Co się tyczy historycznych wydarzeń, to tego dnia miał faktycznie miejsce
desant rojalistycznej armii pod Quiberon, kilka cali w lewo od tej mapki. Desant
zakończył się klęską, znacznie gorszą od poniesionej w wypadzie, w którym
uczestniczył Hornblower. Wysadzenie dodatkowego oddziału desantowego na plaży
pod Muzillac, dla pilnowania flanki sił głównych przed oddziałami posuwającymi się
główną drogą z Nantes, nie byłoby więc wcale zbędnym środkiem ostrożności.
Dziś wybrzeże to jest usiane plażami zatłoczonymi letnią porą przez
urlopowiczów. Dla nich odwiedzenie plaży, gdzie wylądował Hornblower (punkt 2)
i obejrzenie mostu, który pomógł wysadzić w powietrze (punkt 4), byłoby tylko
krótką wycieczką. Można by nawet znaleźć gospodę, gdzie w Muzillac nocował
Hornblower. Trzeba jednak pamiętać, że budowa nowych dróg, osuszenie bagien oraz
budowy i przebudowy prowadzone na szeroką skalę po roku 1795 bardzo zmieniły
krajobraz.
Niepowodzenie wypadu było w znacznym stopniu wynikiem błędnej pracy
wywiadu. Nikt nie miał pojęcia, że w Vannes stacjonują duże, lotne siły, mogące
dotrzeć do punktu 5 na nie strzeżonej flance.
1. Miejsce zakotwiczenia ”Sophii” i ”Indefatigable”.
2. Miejsce lądowania na plaży.
3. Bród i pozycja czterdziestego trzeciego.
4. Szosa na grobli i most.
5. Początek głównego ataku francuskiego.
Mapka 5
Pan Midszypmen Hornblower
Rozdziały VII i VIII. Styczeń 1796 i marzec 1796
Cieśnina Gibraltarska
Galery hiszpańskie, z którymi stoczył walkę Hornblower, istniały
rzeczywiście i służyły aż do tego czasu, głównie z powodu hiszpańskiego
konserwatyzmu — nikt bowiem jeszcze nie podjął kroków niezbędnych do ich
wycofania z eksploatacji. Zresztą były łatwym sposobem pozbycia się zatwardziałych
przestępców przez zasadzanie ich u wioseł. Jeszcze w roku 1800, podczas oblężenia
Genui, Keith zdobył genueńską galerę. Galery przydawały się też w okresach ciszy
morskiej, kiedy dzięki łatwości manewrowania nimi i dwóm ciężkim działom na ich
dziobach można było nękać chwilowo unieruchomione jednostki morskie.
Często występowały trudności z przebyciem Cieśniny Gibraltarskiej
w kierunku zachodnim z powodu stałego kierunku prądu ku wejściu, utrzymywaniu
się zachodnich wiatrów i częstego występowania ciszy morskiej — Nelson miał
poważne kłopoty z powodu tych warunków w swoim pościgu za Villeneuve'em
w roku 1805.
1. Pierwsza potyczka z hiszpańskimi galerami.
2. Walka z galerami.
3. Brandery w zatoce.
Mapka 6
Pan Midszypmen Hornblower
Rozdział IX. Lipiec 1796
Wyprawa ”Caroline”
Wybrzeże berberyjskie było poważnym źródłem świeżego mięsa dla
garnizonu w Gibraltarze i dla floty strzegącej Tulonu i Kadyksu, zwłaszcza
w okresach (jak ten właśnie), gdy Hiszpania była wrogo nastawiona do Anglii.
Zapotrzebowanie dzienne wynosiło dwadzieścia ton mięsa, nie licząc podrobów
i odpadów, a to oznaczało, że naciskane służby zaopatrzeniowe musiały codziennie
dostarczyć ponad sto sztuk nędznego berberyjskiego bydła. Wieprzowina, rzecz jasna,
była nieosiągalna na tym mahometańskim wybrzeżu, a brytyjski marynarz — nawet
jeśli w dzieciństwie miał się za szczęśliwca jedząc mięso raz w tygodniu — nie lubił
być karmiony baraniną. Tak więc na całej trasie od Sallee do Algieru brytyjskie
zaopatrzeniowce skupowały bydło, płacąc złotem lub prochem armatnim (prawie
równie cennym dla dejów i bejów), udręczeni zaś konsulowie robili, co mogli, aby
utrzymywać neutralność tych kapryśnych monarchów.
Warto może zauważyć, że gdy Hornblower lawirował ”Caroline”, czekając, aż
skończy się okres jej kwarantanny, generał Bonaparte zajmował północne Włochy
w swej triumfalnej pierwszej kampanii, w jakiej był głównodowodzącym.
1. Hornblower obejmuje dowództwo ”Caroline”.
2. Pierwszy wypad na ląd po słodką wodę.
3. Drugi wypad po wodę i utarczka z hiszpańskimi guardacosta.
4. Ładunek dostarczony.
Mapka 7
Pan Midszypmen Hornblower
Rozdział X. Listopad 1797
El Ferrol
Hiszpańskie porty, El Ferrol i La Coruña, ze swymi doskonałymi
urządzeniami, bardziej niż Brest cierpiały z powodu niemożności normalnego
funkcjonowania. Tak bardzo były oddalone od centrum spraw, a ich łączność lądowa
tak była marna, że gdy blokada uniemożliwiła im łączność drogą morską, podupadły
i nie były w stanie właściwie pełnić roli baz morskich. To by wyjaśniało, dlaczego
hiszpański statek handlowy próbował przerwać blokadę w czasie listopadowej
wichury. W ładowniach mógł zmieścić tyle, ile pięćset wozów zaprzęgniętych w woły
zdołałoby przewieźć przez góry. Miał pecha, a Hornblower szczęście, że
w decydującym momencie pękł mu grotmarsel.
Hornblower wyzyskał oczywiście bez zwłoki nadarzającą się sposobność,
ułatwiając nie tylko sobie drogę do wolności, lecz także żywot powieściopisarzowi,
który podjął się pisania jego biografii.
1.Punkt obserwacyjny Hornblowera.
2. Statek hiszpański traci grotmarsel.
3. Statek rozbija się.
4. Trasa, którą przeciągano łódź rybacką.
5. Miejsce spuszczenia łodzi rybackiej na wodę.
Mapka 8
Porucznik Hornblower
Rozdział VII—XVII. Od czerwca do sierpnia 1800
Santo Domingo
Okręt JKM ”Renown”, z umysłowo chorym kapitanem zamkniętym pod
pokładem, płynął na kursie południowo-zachodnim pełnym północno-wschodnim
wiatrem pasatowym, mając przed sobą trudną misję. Gdy przeszło sto lat później
biograf Hornblowera przepływał na ”Margaret Johnson” cieśninę Mona na
przeciwnym kursie, był jeszcze beztrosko nieświadom faktu, że bliźniacze sylwetki
Mony i Monity będą miały dla Hornblowera jakieś szczególne znaczenie ani że
zatoka Samaná po jego lewej ręce będzie sceną takiej desperackiej akcji. Faktycznie
nie tylko nie miał pojęcia o obchodzeniu się z rozgrzanymi do czerwoności
pociskami, ale dzieliło go nawet jeszcze kilka dni od usłyszenia od swego wewnętrz-
nego ”ja” nazwiska Horatia Hornblowera. Jednakże z jakiegoś powodu zabrał ze sobą
bardzo wyraźny obraz przylądka Engaño i falistych wzgórz Santo Domingo. Punkt 2,
o mniejszym znaczeniu, dotyczy nadejścia wiadomości o pokoju w Amiens, co
znaczyło, że pierwszy, krótkotrwały awans Hornblowera na kapitana ”nie
mianowanego” nie zostanie zatwierdzony przez Admiralicję.
1. Początek rozdziału VII.
2. Potyczka ”Renown” z ”Clarą”.
Mapka 9
Porucznik Hornblower
Rozdziały VII—XIII. Lipiec 1800
Zatoka Samaná
Chcąc dać w pełni odczuć swoją potęgę, Królewska Marynarka Wojenna
musiała przystąpić do działań desantowych. Historia morska dwudziestolecia po roku
1794 roi się od takich akcji, a prawie wszystkie naturalnie były podejmowane
w miejscach, gdzie siły lądowe nieprzyjaciela przeszkadzały w pełnym panowaniu na
morzu. Są dziesiątki przykładów szturmów zaimprowizowanych oddziałów
desantowych na baterie osłaniające okręty nieprzyjaciela. W bardzo wielu
miejscowościach obrona pozostawiała z konieczności dużo słabych punktów, toteż
oddział wojska przewieziony morzem mógł często znaleźć miejsce na desant i —
działając szybko i zdecydowanie — zaatakować z zaskoczenia obronę brzegową od
tyłu. Konfiguracja terenu na wschodnim krańcu Santo Domingo stwarzała doskonałą
sposobność do takiego uderzenia. Można było po zapadnięciu nocy wysadzić oddział
na ląd na północnym brzegu w punkcie 2, by o świcie poprowadzić go przez
przesmyk do szturmu na fort zagradzający wejście do zatoki. Obecność drugiej baterii
na południowej stronie wejścia — teraz już ostrzeżonej o niebezpieczeństwie, co
utrudniało wzięcie jej szturmem — sprawiła, że trzeba było podciągnąć
dziewięciofuntowe działo do punktu 7 i tak uprzykrzyć statkom handlowym stanie
w zatoce na kotwicy, że musiały port opuścić.
1. ”Renown” wchodzi na mieliznę.
2. Miejsce lądowania przed atakiem na Fort.
3. Droga oddziału desantowego atakującego Fort.
4. Kotwicowisko hiszpańskich statków handlowych.
5. Hiszpańskie statki handlowe trafione rozżarzonymi pociskami.
6. Miejsce wyładowania dziewięciofuntowego działa na ląd.
7. Pozycja strzałowa działa.
Mapka 10
Porucznik Hornblower
Rozdział XIV. Lipiec 1800
Morze Karaibskie
Właśnie w trakcie długiej podróży z cieśniny Mona na jamajkę hiszpańscy
jeńcy powstali przeciwko tym, którzy wzięli ich do niewoli, i na krótko opanowali
okręt JKM ”Renown”. Dzięki Hornblowerowi okręt został szybko odbity. W czasach
statków żaglowych często się zdarzało (przykładem jest zdobycie ”Papillona”), że po
opanowaniu pokładu głównego przez jakiś oddział i po przejęciu kontroli nad
prowadzeniem statku można było tę kontrolę utrzymać mimo obecności większych sił
nieprzyjacielskich pod pokładem. Po zamknięciu otworów łukowych uwięziona na
dole załoga zdobytej jednostki była właściwie bezradna, bo gdyby się jej nawet udało
sforsować wyjście, to musiałaby opuszczać luk pojedynczo — pozostawało
podpalenie statku lub wysadzenie w powietrze magazynu z amunicją, ale to byłyby
kroki samobójcze, chociaż, jak wiadomo, takie wypadki miały miejsce. Dziwna rzecz,
że (na ile autor niniejszej książki zdołał się zorientować z lektury) nikomu nie
przyszło nigdy do głowy zastosować prostego sposobu w postaci przecięcia lin
sterowych.
Trochę pechowo złożyło się dla Hornblowera, że w tym właśnie punkcie jego
życia jego biograf bardziej interesował się wyczynami porucznika Busha, tak że
dobry pomysł Hornblowera, żeby przed rozpoczęciem kontrataku z ”Gaditany”
(potem całkiem trafnie przechrzczonej na ”Retribution”) ściągnąć obsady pryzowe ze
wszystkich pryzów, nie zyskał takiego uznania, na jakie zasługiwał. Mimo jednak
tego przeoczenia ze strony biografa Hornblower dostał od admirała Lamberta
stanowisko (pechowe) dowódcy ”Retribution”.
1. Jeńcy odbijają ”Renown”, lecz Hornblower z powrotem go im odbiera.
Mapka 11
Hornblower i jego okręt ”Hotspur”
Rozdziały IV—XXV. Od kwietnia 1803 do lipca 1805
Podejścia do Brestu
Mapka jest upstrzona punktami odniesienia, co wynika stąd, że Hornblower
spędził dwa lata na blokowaniu Brestu i że można tu więc było oczekiwać wielu akcji
bojowych. Mnóstwo mężczyzn mniej szczęśliwych od Hornblowera spędziło
w służbie blokadowej całe dziesięć kolejnych lat, przeżywając w tych trudnych
warunkach okres życia od wczesnej młodości do wieku średniego, tak że koniec
wojny zastał ich całkiem nie przygotowanych do bytowania na lądzie i bez możności
znalezienia pracy na morzu.
Żeglarze znający to wybrzeże muszą zawsze odczuwać zdziwienie z powodu
nikłych strat poniesionych przez znaczne siły pilnujące Brestu zimą i latem prawie
bez przerwy. Przez okres tych dziesięciu lat stracono tylko jeden okręt liniowy, który
wpadł na skałę nie zaznaczoną na mapie morskiej. Jest to wybitny dowód
doskonałych umiejętności żeglarskich ludzi będących w owym czasie w służbie
Królewskiej Marynarki Wojennej.
1. 6° stopień długości geograficznej zachodniej: otwarcie zapieczętowanych
rozkazów.
2. Zaoczenie ”Deux Freres”.
3. Zwykła droga patrolowa ”Hotspura”.
4. Pokojowe spotkanie z ”Loara”.
5. i 6. Pozycja ”Hotspura” i ”Loary” w czasie potyczki.
7. Uszkodzenie ”Loary”.
8. Starcie z francuskimi kabotażowcami.
9. Obiad na pokładzie ”Tonnanta”.
10. Pomost, na którym wylądowała grupa desantowa,
11. Lokalizacja stacji sygnalizacyjnej.
12. Lokalizacja baterii.
13. Obozowisko oddziałów francuskich.
14. Pierwsze zetknięcie z francuskimi transportowcami.
15. Tu pierwszy transportowiec osiadł na mieliźnie.
16. Tu dwa transportowce weszły na mieliznę (na Rafach Małych
Dziewczynek).
17. Starcie z czwartym transportowcem i francuską fregatą.
18. ”Grasshopper” traci maszty.
19. Przewoźne baterie.
20. Zwykła pozycja ”Hibernii”.
Mapka 12
Hornblower i jego okręt ”Hotspur”
Rozdział XIII. Październik 1803
Trasa ”Hotspura” do zatoki Tor
Przy utrzymujących się wiatrach zachodnich zawsze istniało
niebezpieczeństwo spychania przez nie jednostek pływających w górę Kanału. Wciąż
trzeba było pamiętać o tej ewentualności, która wpływała na myślenie strategiczne co
najmniej od czasów Armady. W okresie amerykańskiej wojny o niepodległość
admirałowie francuscy bardzo uważali, żeby nie wypływać poza punkt, skąd nie było
powrotu, choćby byli naciskani przez Vergennesa czy Napoleona. Brytyjska
Marynarka Wojenna, mająca duże i dobre porty otwarte dla siebie, była — rzecz
jasna — w korzystniejszej sytuacji. Lecz jeśli w czasie wichury od zachodu okręt
został zepchnięty w górę Kanału aż za Start, mógł się spodziewać trudności
z powrotem na swoją pozycję ze względu na konieczność halsowania na węższych
wodach w kierunku wschodnim. Stąd znaczenie zatoki Tor jako kotwicowiska —
z Plymouth trudno było wychodzić w morze, dopóki nie zbudowano tam falo-
chronów, zaś Falmouth miało słabe połączenia lądowe. Po stracie Sir Cloudesleya
Shovela na wyspach Scilly Brytyjczycy przeprowadzili badania układu pływów
w ujściu Kanału. Lecz te uwagi nie powinny umniejszać wyczynu Hornblowera jego
podejścia do lądu koło Bolt Head.
1. Potyczka z ”Najadą”.
2. Zmiana kursu w celu ustawienia się na wiatr z lewej strony rufy.
3. Tu dokonano sondowania.
Mapka 13
Hornblower i jego okręt ”Hotspur”
Rozdział XXII. Wrzesień 1804
Obszar patrolowany przez eskadrę Moore'a
opodal Przylądka Św. Wincentego
Kapitan Graham Moore istniał naprawdę, rzeczywiście został wysłany
w owym czasie, żeby przechwycił cenną hiszpańską flotyllę i prowadził patrolowanie
dokładnie w taki sposób, jak opisany. Także cały incydent wzięcia ”floty” do niewoli
i późniejsza odmowa wypłaty pryzowego przez rząd brytyjski tym, którzy tego
dokonali, zdarzyły się rzeczywiście — przy poprzedniej okazji, kilka lat wcześniej,
gdy ”flota” została przechwycona, ci, co tego dokonali, otrzymali miliony do
podziału. Niestety, ktoś czytający uważnie raporty i nie znajdujący wzmianki o ”
Hotspurze” i ”Félicité” mógłby zwątpić, czy w ogóle istniał kapitan Hornblower. Jeśli
jednak zaakceptuje istnienie Hornblowera, to może przynajmniej przyzna, że w tym
wypadku działania Hornblowera były nacechowane samozaparciem i jasnością
widzenia godną bohatera powieści.
1. Obszar patrolowany przez eskadrę Moore'a.
2. Zaoczenie ”Félicité” przez ”Hotspura”.
3. ”Hotspur” niezdolny do dalszej żeglugi.
Mapka 14
Hornblower i jego okręt ”Atropos”
Rozdziały I—III. Październik 1805
Z Gloucester do Deptford
Dzięki pomyślnemu zbiegowi okoliczności biograf Hornblowera zdobył duże
doświadczenie w żeglowaniu po rzekach i kanałach Anglii i innych krajów. Na długo
zanim ten sposób podróżowania wszedł ponownie w modę, przepłynął, jako kapitan
łodzi, z Londynu do Llangollen i z powrotem. Pasażerem łodzi był jego starszy,
kilkumiesięczny wówczas syn, który spędził trzy szczęśliwe miesiące na spokojnych
wodach kanałów. Trochę tylko był niepokojony koszmarnymi przeprawami przez
takie tunele, jak Blisworth i Braunston. W gruncie rzeczy największym zagrożeniem
dla błogiego spokoju tych wypraw był fakt, że przypadkiem kapitan łodzi był
równocześnie pisarzem, właśnie zajętym pisaniem powieści. A nie było to
najłatwiejszym zadaniem na małej łodzi, na której jedna osoba z trójki załogi nie
miała jeszcze sześciu miesięcy. Lecz przeżycia te dały autorowi przynajmniej jakieś
podstawy do opisania podróży Hornblowera rzeką i kanałem przez Anglię
w towarzystwie małego synka.
1. Tunel Sapperton.
2. Przejście z kanału na rzekę.
3. Kolacja w Oksfordzie.
4. Przejście na prom.
5. ”Atropos”na kotwicy (w Deptford)
Mapka 15
Hornblower i jego okręt ”Atropos”
Rozdział IV. Styczeń 1806
Tamizą z Deptford do Westminsteru
Przy innej okazji biograf Hornblowera załadował swą łódź na pokład
płynącego ze wschodniego Bałtyku statku, który stanął na kotwicy niezbyt daleko od
miejsca, gdzie zakotwiczyła ”Atropos” w roku 1806. Mimo gwałtownej wichury od
zachodu, wśród potoków deszczu, wszystkie holowniki i barki na rzece zdawały się
posuwać z maksymalną prędkością. Trzeba było opuścić łódź za burtę, zanim statek
wejdzie do basenu. Biograf z żoną zeszli po sznurowej drabince, aby dalej popłynąć
łodzią w górę rzeki, gdzie pędzące holowniki miotały bryzgi — wydawało się,
a może i rzeczywiście — pionowo w górę na wysokość ośmiu stóp. Tylko trzymając
się obu rękami i nogami mogli uniknąć zbiorowego wypadnięcia z łódki kiwającej się
z dziobu na rufę i podskakującej na wysokich falach. Przy wietrze przeciwnym
pływowi fale te niewiele się zmniejszyły nawet za Mostem Londyńskim, gdzie ruch
był mniejszy. Dopiero taras budynków parlamentu dał upragnioną osłonę, i można
było wyczerpać wodę z łodzi — wiele lat później, spożywając pewnego wspaniałego
letniego dnia truskawki ze śmietaną, pisarz uśmiechnął się na to wspomnienie. Podróż
skończyła się małą awarią tuż za Vauxhall, i po tych doświadczeniach pisarz
postanowił — przynajmniej przez pewien czas — przeżywać przygody tylko poprzez
Hornblowera. To wyjaśniałoby trudności napotykane przez Hornblowera w żałobnym
kondukcie Nelsona.
1. ”Atropos” na kotwicowisku.
2. Tu formuje się kondukt; pęka klepka w barkasie pogrzebowym.
3. Zaczyna się wyczerpywanie.
4. Tu trumna zostaje wyniesiona na ląd.
5. Pomost, przy którym dokonano awaryjnej naprawy barkasa pogrzebowego.
Mapka 16
Hornblower i jego okręt ”Atropos”
Rozdział VIII. Maj 1806
Downs
Pewne wspomnienie z dzieciństwa doprowadziło do zdobycia ”Vengeance”
przez ”Atropos” i do odbicia ”Amelii Jane”. Mały chłopiec bawił się z gościem
z obcego kraju w jakąś grę, w której zapisywało się wyniki. Zaintrygowały go dziwne
kreski poprzeczne stawiane przez gościa na siódemkach. Gość był człowiekiem doro-
słym, więc powinien wiedzieć lepiej. To, co robił, było wbrew temu, co według
chłopca być powinno — uczono go przecież pisać siódemki bez kresek, a dzieci
bywają formalistami w sprawach drobnych szczegółów. Później, gdy dziecko wyrosło
na powieściopisarza (jeśli można to nazwać rośnięciem), z tego wspomnienia zrobiła
się fabuła. Tak się złożyło, że akurat wtedy pisarz zajmował się historią morską, stąd
siódemka z kreską pojawiła się na wiośle i ”Vengeance” została zdobyta. Gdyby
przypomniał sobie o tym w jakiejś innej fazie pracy pisarskiej, przekreślona siódemka
mogłaby się była pojawić w książce na temat międzynarodowej bankowości,
a Hornblower miałby o jedną przygodę mniej.
1. Miejsce zakotwiczenia ”Atropos”.
2. Miejsce zakotwiczenia ”Amelii Jane”.
3. Miejsce zakotwiczenia ”Vengeance”.
4. Inne, nie zidentyfikowane okręty na kotwicach.
Mapka 17
Hornblower i jego okręt ”Atropos”
Rozdziały IX—XXI. Od lipca 1806 do stycznia 1808
Morze Śródziemne
Od wieków znana jest zmienność kolei życia w marynarce wojennej. Lecz
Hornblower bywał w swojej karierze ofiarą kaprysów bardziej kapryśnego losu niż
zwykle. Może nie było w tym nic dziwnego, że kilka zdawkowych słów rzuconych
przez pewnego admirała sprawiło, że został on wysłany w daleką podróż Morzem
Śródziemnym do wybrzeża tureckiego. Ten admirał, będący jednym
z najwybitniejszych na świetnej liście admirałów brytyjskich, nie tylko skierował
zainteresowanie hornblowerowskiego biografa na zatokę Marmaris jako miejsce
działania zabranych przez Hornblowera nurków-poławiaczy pereł, lecz także
ofiarował mu egzemplarz Mediterranean Pilot, tom 5, zawierający (wśród wielu
innych rzeczy) locję tego obszaru — sondowania i namiary z roku 1950 niewiele się
różniły od tych z roku 1806. Tak więc Hornblower popłynął ze swymi poławiaczami
pereł do zatoki Marmaris. Potem stoczył walkę z hiszpańską fregatą ”Castilla”, dzięki
czemu po latach prowadząc pertraktacje z el Supremem mógł mieć u pasa szpadę ze
złotą rękojeścią, ofiarowaną mu na pamiątkę tego wydarzenia.
1. McCullum przybywa na pokład.
2. Miejsce pierwszego spotkania.
3. Spotkanie z flotą śródziemnomorską.
4. McCullum ranny w pojedynku.
5. Unieruchomiony ciszą na jeden dzień.
6. Operacja McCulluma.
7. Następne spotkanie z Collingwoodem.
8. Skarb wydobyty.
9. ”Castilla” w pościgu.
10. Pan Książę wypada za burtę.
11. Bój z ”Castillą”.
12. ”Atropos” kupiona przez króla Sycylii.
Mapka 18
Hornblower i jego okręt ”Atropos”
Rozdziały XI—XVIII. Marzec 1807
Zatoka Marmaris
Dzięki podarunkowi admirała Hornblower mógł dokonać zakończonej takim
sukcesem ucieczki z zatoki Marmaris pod ostrzałem dział „Mejidieha”. Dużo też za-
wdzięczał szczęśliwej okoliczności, że tej właśnie nocy wiatr był północno-wschodni,
lecz szczęściarz to ten, kto jest przygotowany do wyzyskania szczęśliwego trafu i kto
ma biografa skłonnego sfałszować rzut kości na jego korzyść. Zostawiając fantazję na
boku, warto zauważyć, że zatoka Marmaris rzeczywiście była kotwicowiskiem floty
i konwoju, gdy w roku 1801 Keith zbierał swe siły w celu odzyskania Egiptu,
z pisanej zaś w owym czasie pracy Keitha można wyłuskać wiele ciekawych
wiadomości. Fakty często rywalizują z fikcją.
1. Miejsce zakotwiczenia ”Atropos”.
2. Pozycja wraka.
3. Miejsce zakotwiczenia ”Mejidieha”.
Mapka 19
Szczęśliwy powrót
Rozdziały I—XXI. Od czerwca do sierpnia 1808
Wybrzeża Ameryki Środkowej od strony Pacyfiku
Wiatr nieprzerwanie wieje w zatoce Tehuantepec, jak wiał za czasów
Hornblowera. Pasaty, gdzie indziej zatrzymywane przez wielki masyw Ameryki, tutaj
przedostają się jak przez lej poprzez stosunkowo niski i wąski przesmyk, wypadając
na morze w postaci upalnej wichury, która niekiedy — jak podczas bitwy ”Lydii” z ”
Natividad” — zamierała nagle, jakby po zakręceniu kurka, wskutek jakiegoś nie
znanego zaburzenia meteorologicznego na północnym wschodzie. Dalej wzdłuż
wybrzeża, bliżej Panamy, wiatr jest zmienny i wieje w porywach. Hornblower,
pływając tam i z powrotem, odpowiednio do przycichania i nasilania się wojny,
musiał mieć sporo szczęścia, że trafiał na pomyślne dla niego wiatry. Lecz przecież
do tego czasu, nawet nie licząc urlopów i postojów w portach, spędził już w morzu
faktycznie ze dwadzieścia lat, a przez tak długi okres ktoś z jego dociekliwością
i chęcią uczenia się musiał nabyć umiejętności przewidywania kierunku wiatru
i zdolności wyzyskiwania jak najlepiej sprzyjających powiewów.
1. Pierwsze zaoczenie lądu.
2. Potyczka z hiszpańskim lugrem.
3. Tu na pokład wchodzi lady Barbara.
4. Rejon ostatnich bitew między ”Lydia” i ”Natividad”.
5. Druga utarczka z hiszpańskim lugrem.
6. Tu ”Lydia” zostaje położona na burcie dla potrzeb naprawy.
7. Końcowa potyczka z hiszpańskim lugrem.
Mapka 20
Szczęśliwy powrót
Zatoka Fonseca
Obecnie trzy kraje graniczą z morzem w zatoce Fonseca, toteż wzdłuż jej
wybrzeży rozlokowane są nieuniknione urzędy celne, lecz są one takie, jakich można
się spodziewać w tym rejonie. Krótka linia kolei żelaznej urywa się w pobliżu
miejsca, gdzie stal dom el Suprema — co tłumaczy daremność trudów badacza
pragnącego go odnaleźć — lecz mimo tych innowacji zatoka Fonseca mało się
zmieniła od czasu, kiedy ”Lydia” stała tam na kotwicy. Wciąż jest łatwiej — a nawet
szybciej — dostać się tam morzem, a nie powietrzem. Te same ulewne burze
deszczowe, te same nędzne wioski, a wulkany dalej świecą nocami, jak wówczas gdy
Hornblower ujrzał je po raz pierwszy. Jego biograf miał na szczęście sposobność
pokręcić się motorową łodzią ratunkową z ”Margaret Johnson” po tych nękanych
przez moskity wodach, tak że na własne oczy widział miejsce za wyspą Meanguera,
gdzie ”Lydia” urządziła zasadzkę, chociaż w owym czasie nie wiedział jeszcze, że
istniał taki okręt, jak ”Lydia”.
1. Pierwsze miejsce zakotwiczenia ”Lydii”.
2. Dom el Suprema.
3. Miejsce, gdzie uzupełniono zapasy wody.
4. Drugie miejsce zakotwiczenia ”Lydii”.
5. Zdobycie ”Natividad”.
Mapka 21
Szczęśliwy powrót
Rozdziały XIII i XIV. Lipiec 1808
Pierwsza potyczka ”Lydii” z ”Natividad”
Oto typowa akcja okrętu w pojedynkę, przy dobrym wietrze
i z nieograniczoną przestrzenią morską, dającą wszelkie korzyści lepiej prowadzonej
jednostce. Przychodzi ona na pamięć bitwy fregat z wczesnego okresu wojny roku
1812. Cel manewrów był zawsze jednakowy: przeciąć nieprzyjacielowi drogę przed
dziobem albo za rufą, aby, wystawiony na salwy burtowe, mógł odpowiadać tylko
ogniem z bardzo niewielu dział. Sam Napoleon powiedział, że wojna to sprawa dosyć
prosta, tylko trudno ją prowadzić. Hornblower miał okręt łatwiejszy do
manewrowania, lepiej wyszkoloną załogę i umiał szybko myśleć, toteż żeglując mógł
prawie dosłownie zataczać koła wokół swego cięższego przeciwnika. Tylko
uszkodzenie masztów i takielunku nie pozwoliło ”Lydii” odnieść zwycięstwa w tej
pierwszej potyczce.
1. Pozycja ”Lydii” w momencie zaoczenia ”Natividad”.
2. Pozycja ”Natividad” w czasie zaoczenia ”Lydii”.
3. ”Natividad” otwiera ogień prawoburtowej baterii.
4. ”Lydia” otwiera ogień prawoburtowej baterii.
5. ”Lydia” ostrzeliwuje rufę ”Natividad” ogniem flankowym swojej
lewoburtowej baterii.
6. ”Natividad” przy burcie ”Lydii”.
7. ”Lydia” omiata rufę ”Natividad” ogniem flankowym baterii prawoburtowej.
8. ”Lydia” ostrzeliwuje rufę ”Natividad” ogniem flankowym lewoburtowej
baterii.
9. ”Lydia” traci stermaszt.
10. ”Natividad” ostrzeliwuje rufę ”Lydii” ogniem flankowym,
11. Oba okręty strzelają salwami burtowymi.
12. ”Natividad” traci fokmaszt, okręty odsuwają się od siebie.
Mapka 22
Szczęśliwy powrót
Rozdziały XV—XVII. 21 lipca 1808
Druga potyczka ”Lydii” z ”Natividad”
Zamieranie wiatru w drugim dniu bitwy zmniejszyło przewagę ”Lydii”, tak że
można by powiedzieć, że obie jednostki musiały przeważnie walczyć ze sobą
w zwarciu, jak niedoświadczeni bokserzy. Jednakże ”Natividad” bardziej ucierpiała
poprzedniego dnia i wolniej naprawiano tam szkody, toteż ”Lydia” była teraz
jednostką działającą skuteczniej. A gdy tylko dał się znów odczuć powiew wiatru,
potrafiła ostrzelać z flanki bezradnego przeciwnika. Zgodnie z ówczesnymi
tradycjami prowadzenia wojny na morzu ”Natividad” powinna była się teraz poddać,
gdyż nic już nie mogła zrobić przeciwnikowi, i jej załoga ginęła niepotrzebnie.
W tym wypadku bitwa zakończyła się zatopieniem ”Natividad”. W czasie wojen
napoleońskich bywały przykłady zatonięć drewnianych jednostek w rezultacie
ostrzału z armat. Rzecz bardzo możliwa, że ciężki dwupokładowiec tak wiele utracił
ze swej stateczności, iż przy bocznym kołysaniu woda wlewała się do niego przez
otwory strzelnicze.
1. Pozycja ”Lydii” w chwili zaoczenia ”Natividad”.
2. Pozycja ”Natividad” w momencie zaoczenia ”Lydii”.
3. Wiatr zamiera; łodzie zaczynają holować ”Lydię”.
4. Wiatr zamiera; łodzie zaczynają holować ”Natividad”.
5. ”Natividad” otwiera ogień z pościgówki rufowej.
6. Barkas ”Lydii” zatopiony.
7. ”Lydia” otwiera ogień z baterii lewoburtowej.
8. ”Natividad” traci awaryjny fokmaszt i grotmaszt.
9. Okręty burta w burtę.
10. ”Natividad” zapala się i tonie.
Mapka 23
Okręt liniowy i Z podniesioną banderą
Od maja 1810 do czerwca 1811
Ogólna mapa operacji Hornblowera
W którymś miejscu w niniejszej książce wspomniano o wpływie hiszpańskiej
wojny domowej na pisanie Okrętu liniowego. W czasie owych niespokojnych lat
w grę wchodziły inne czynniki. Półwyspowe i Orientalne Towarzystwo Żeglugi
Parowej ustalało specjalne ceny za przejazd z Londynu do Marsylii i z powrotem,
jako że i statki pływały prawie puste, w sytuacji gdy większość pasażerów jechała do
Marsylii i z powrotem drogą lądową. Tak więc każdy, kto nie bał się burz na
Biskajach, mógł spędzić czternaście dni na morzu płacąc mniej więcej tyle co za
pobyt w pensjonacie na Pimlico, i to za większy komfort. W Hiszpanii trwała jeszcze
wojna, a Europa była w stanie wrzenia, gdy biograf Hornblowera odbył wycieczkę
jego śladami, pisząc po tysiąc słów każdego ranka w spokojnej atmosferze statku, na
którym był jedynym chyba pasażerem. Podwodne okręty Mussoliniego (czy ktoś to
dziś pamięta?) nieładnie zachowywały się na Morzu Śródziemnym, torpedując ”przez
nieuwagę” jednostki podejrzewane, że niosą pomoc rządowi republikańskiemu,
a biograf Hornblowera wyszedłszy na pokład o pierwszym brzasku dnia (zupełnie jak
Hornblower), aby popatrzeć na góry Hiszpanii, ujrzał brytyjski niszczyciel
przesuwający się milcząco w pobliżu burty — widok niewymownie wzruszający
w owych niespokojnych czasach. Człowiek wzruszał się jeszcze bardziej, gdy w dużo
późniejszym czasie czytał o bohaterskim końcu tego niszczyciela w walce
z przeważającymi siłami.
1. Walka z korsarskimi lugrami opodal Ushant (Ouessant).
2. Rozstanie z konwojem wschodnioindyjskim w okolicy Przylądka Św.
Wincentego.
Uwaga: Operacje na wybrzeżu hiszpańskim zaznaczone są na Mapce 24.
Dalsze punkty dotyczą okresu po bitwie pod Rosas.
3. Hornblower uwięziony z Rosas powozem pułkownika Caillarda.
4. Jeńcy wymykają się eskorcie.
5. Zamek Graçayów.
6. Briare.
7. Nantes — zdobycie ”Witch of Endor”.
8. Noirmoutier — bitwa z łodziami brzegowymi.
9. Spotkanie z flotą Kanału.
Mapka 24
Okręt liniowy
Rozdziały IX—XX. Od lipca do października 1810
Wschodnie wybrzeże Hiszpanii
i południowe wybrzeże Francji
Nazywają je Costa Brava, a w miejscu gdzie Hornblower wyładował swoje
armaty na ląd, są do wynajęcia wille i malarze rozstawiają sztalugi nad urwiskiem, na
które Hornblower musiał się wspinać walcząc o życie. Barki, ongiś niemrawo
poruszające się po lagunach, dziś są wyposażone w silniki, lecz w dalszym ciągu ich
załogi to rodziny, tak samo jak załoga tej, którą Hornblower spalił w punkcie 5. Nagłe
wichury, jak ta co pozbawiła ”Plutona” masztów, wciąż nadlatują z gór, a turysta
może stanąć na przylądku Creus i popatrzeć na morze, gdzie ”Sutherland” holował ”
Plutona” do miejsca bezpiecznego schronienia w punkcie 9. Urlopowicz rozkoszujący
się słońcem w punkcie 14 może poczuje przez chwilę współczucie dla Hornblowera,
który, z rozdartym sercem, poddał się w zatoce wraz ze swoim okrętem — lecz niech
tego współczucia nie będzie za wiele, bo właśnie stąd wyruszył w drogę, która miała
go prowadzić od zwykłego odznaczenia się od świetności i sławy.
1. Spotkanie z ”Caligula” koło przylądka Palamos.
2. Przylądek Creus — zdobycie ”Amelii”.
3. Llanza — szturmowanie baterii.
4. Port Vendres — ekspedycja odcinająca.
5. Laguna de Vic — spalenie kabotażowca.
6. Arenys de Mar — spotkanie z pułkownikiem Villena.
7. Bombardowanie oddziałów maszerujących drogą nad brzegiem morza.
8. Spotkanie z okrętem flagowym.
9. Burza w pobliżu przylądka Creus — ”Pluto” traci maszty.
10. Selva de Mar — wyładowywanie baterii oblężniczej na ląd.
11. Zaoczenie ”Cassandry”; flotylla francuska w polu widzenia.
12. Pozycje pozostałych jednostek eskadry brytyjskiej
13. Zaczyna się bój ”Sutherlanda” z francuską flotyllą.
14. Koniec bitwy.
Mapka 25
Komodor
Rozdziały VI—XVI. Od maja do lipca 1812
Bałtyk
Sytuacja strategiczna na Bałtyku zmieniła się radykalnie od czasu, gdy
Hornblower przemierzył go wzdłuż i wszerz. Jeszcze w okresie wojen krymskich
marynarki wojenne brytyjska i francuska nie miały trudności w docieraniu na jego
wody i utrzymywaniu się na nich; jeszcze, we wczesnych latach bieżącego stulecia
admirał Fisher marzył o wysadzeniu brytyjskich sił ekspedycyjnych na wybrzeżu
Pomorza, gdzieś w pobliżu punktu 2. Udoskonalenie podwodnych min i przekopanie
Kanału Kilońskiego sprawiło z pewnością — jeszcze przed rozwojem sił
powietrznych — że świetna Brytyjska Marynarka Wojenna nie byłaby w stanie
powtórzyć wyczynu Hornblowera. Ludzie lubiący zastanawiać się, ”co by było,
gdyby…”, znajdą rozrywkę w ocenianiu wpływu stacjonującej w Kronsztadzie
potężnej Rosyjskiej Marynarki Wojennej w roku 1914 lub 1941; poważniejsi badacze
mogą wynieść korzyść z rozważania problemów panowania na Bałtyku w dobie
dzisiejszej.
1. Zaoczenie ”Maggie Jones”.
2. Zaoczenie ”Blanchefleur” przez ”Lotusa”.
3. Spotkanie z lordem Wychwoodem.
4. Rozmowa z carem.
5. Spotkanie ”Clama”.
Mapka 26
Komodor
Rozdziały VIII i IX. Maj 1812
Akcja keczów bombardujących pod Rugią
W okresie wojen napoleońskich Królewska Marynarka Wojenna uporczywie
korzystała z jednostek bombardujących, lecz rzadko z większym sukcesem, a często
zupełnie bez powodzenia, jak na przykład w atakach na francuskie flotylle inwazyjne
z roku 1804. Mimo to znaczną liczbę tych jednostek utrzymywano na stanie, nie
dlatego że mogłyby się kiedyś przydać (jak Białemu Rycerzowi pułapka na myszy,
którą wiózł na swym koniu), co raczej z tego powodu, że ich istnienie zmuszało
nieprzyjaciela do nieustannej czujności na wypadek, gdyby się zjawiły na
widnokręgu. Hornblowerowskim keczom bombardującym dana była idealna
sposobność, gdy ”Blanchefleur” schował się za Hiddensee sądząc, że będzie tam
bezpieczny, mimo że jego maszty wystawały nad wydmami, płycizny ograniczały
jego ruchy, a w pobliżu nie było baterii, która by go osłaniała. Boczna obserwacja
padających pocisków pozwoliła na jego łatwe i szybkie zniszczenie. Sposobność
pojawiła się. Można było ufać, że Hornblower wyzyska ją do maksimum.
1. ”Raven” przechwytuje ”Blanchefleur”, ale potem wpada na mieliznę.
2. Miejsce zakotwiczenia ”Blanchefleur”.
3. Pozycja ”Clama” w czasie ostrzału.
4. Pozycja ”Harveya” w czasie ostrzału.
5. Pozycja ”Motha” w czasie ostrzału.
6. Pozycja ”Lotusa” w czasie ostrzału.
7. Pozycja ”Nonsucha” w czasie ostrzału.
Mapka 27
Komodor
Rozdział XV. Czerwiec 1812
Akcja łodzi na Zalewie Wiślanym
Do czasu wprowadzenia kolei żelaznych i silników Diesla we wszystkich
kampaniach lądowych, angażujących duże siły i prowadzonych na duże odległości,
zaopatrzenie musiało być przewożone morzem. Konny transport drogowy po prostu
nie wystarczał, gdy przychodziło do utrzymywania dużej armii. Wyprawy
Marlborougha i kampania wagramska z roku 1809 wyglądają inaczej, gdy się je
rozpatruje w aspekcie komunikacji rzecznej i kanałowej, a dawny opis Hiszpanii jako
kraju, w którym małe armie są pokonywane, a duże głodują, dostarcza w istocie
komentarza na temat braku żeglownych rzek na półwyspie. A Gdańsk stanowił
główną, wysuniętą do przodu bazę dla francuskiej armii maszerującej na Rosję — był
końcowym punktem całego dorzecza Wisły łączącego się, poza krótkim odcinkiem
holowania lądem, również z dorzeczem Łaby i Odry. Stąd znaczenie Gdańska, na co
zwracano nawet uwagę w roku 1939. Piklowanie się przed atakiem Hornblowera było
tu trudniejsze niż gdzie indziej, gdyż był on absolutnie przygotowany na utratę łodzi
okrętowych, co zmyliło obronę. W ten sam sposób środki ochrony przed zamachem
mogą być bezskuteczne, gdy zamachowiec jest pogodzony z myślą poniesienia
śmierci. Należy założyć, chociaż nigdzie nie jest to powiedziane, że utracone łodzie
Hornblower zastąpił później kupionymi na miejscu lub zdobycznymi.
1. Pozorowany atak Hornblowera na Pilawę.
2. Wejście dla łodzi; patrz wstawka na mapce ze szczegółami dotyczącymi
zapór pływających.
3. Spalone jednostki: ”Friedrich”, ”Blitzer”, ”Charlottę” i ”Ritterhaus”.
4. Spalony ”Weiss Ross”.
5. Dalsze niszczenie statków.
6. Porzucone łodzie desantowe.
7. ”Harvey” zabiera załogę.
Mapka 28
Komodor
Rozdziały XVII—XXIII. Od lipca do października 1812
Ryga
Ujawnienie źródeł, z których biograf Hornblowera wziął swój opis
prowadzonych tu działań, nie jest możliwe. Kogoś, kto będzie się nad tym
zastanawiał, może ogarnąć pokusa uznania, że autor sam to wymyślił. A jednak
w grubszych zarysach opis jest prawdziwy. Marsz Macdonalda na St Petersburg (w
którym, jak dotąd, nazwisko Lenina nie zostało nigdy wymienione) został
powstrzymany pod Rygą, nad rzeką Dźwina. Siły napoleońskie, dokonujące inwazji
Rosji, obejmowały z pewnością skierowane tam wbrew swej woli kontyngenty
Hiszpanów i Portugalczyków, i właśnie w czasie odwrotu spod Rygi zdarzył się
pierwszy wypadek poważnej zdrady — mianowicie ze strony Prusaków — sprawy
napoleońskiej. Lecz dopiero wraz z opublikowaniem Komodora została ustalona rola
Hornblowera w ważnych posunięciach politycznych tamtego okresu. Jeśli więc
badacz zgodzi się zaakceptować ten opis, nie powinien mieć większych trudności
z daniem wiary relacjom o innych wyczynach Hornblowera i jego eskadry.
1. Kotwicowisko na środkowej mieliźnie.
2. Wzięcie do niewoli majora Jusseya.
3. Walka z barkami wiozącymi wojsko.
4. Miejsce zakotwiczenia keczów bombardujących podczas ataku na francuską
baterię.
5. Kontratak rosyjski — miejsce desantu.
Mapka 29
Lord Hornblower
Rozdziały I—XVI. Od października 1813 do maja 1814
Normandia
Zatokę Sekwany pamiętamy aż nazbyt dobrze z roku 1944, ale już w okresie
wojen napoleońskich była ona nękana przez małe jednostki brytyjskie, które od czasu
do czasu ponosiły straty wskutek kaprysów wiatru i pływu. Odstępstwo Hawru, przy
wsparciu sił brytyjskich, jest analogiczne do zdrady Bordeaux w tym samym
momencie historii. Analogia staje się jeszcze bliższa z powodu niezaprzeczalnego
faktu, że Duc d'Angoulême był pozornie obecny jednocześnie w obu miastach,
i badacz historii staje przed wyborem między historią a Hornblowerem. Warto
zaznaczyć, że wysadzona w powietrze estakada w Caudebec, gdzie Bush poniósł
śmierć, została, jak to stwierdził biograf w czasie wyprawy kajakowej z Paryża,
odbudowana. Lecz kapitan Bush z powodu sposobu, w jaki zginął, nie ma mogiły,
toteż biograf mógł tylko złożyć kwiatek w jakimś przypadkowym miejscu, w hołdzie
pamięci tego, kto, drogą skojarzeń, stał mu się bardzo bliski.
1. Pierwsze zaoczenie ”Flame'a”.
2. Kapitan Bush zabity.
3. Wiadomości o upadku cesarstwa.
Mapka 30
Hornblower w Indiach Zachodnich
Od maja 1821 do października 1823
Mapka ogólna
W dzisiejszej dobie można spotkać wiele statków wycieczkowych na wodach,
na których ongiś Hornblower stawał w obliczu swych problemów. Na Jamajce drogi
samochodowe i mosty zastąpiły trakty i brody, którymi wyprowadzeni później w pole
piraci eskortowali Hornblowera, a wynajęty samochód w ciągu piętnastu minut
dowiezie urlopowicza z zatoki Montego do urwiska, gdzie trzymany był Hornblower
w celu uzyskania okupu. Jednakże Cockpit Country, widoczny z tego urwiska, dalej
stanowi imperium in imperia, huragany wieją z dawną gwałtownością, wydarzenia
zaś z roku 1962 udowodniły, że siły morskie nawet w czasie pokoju mogą stanowić
czynnik dominujący w międzynarodowych sporach dotyczących niepodległości —
czy podległości — terytorium Karaibów. Wreszcie (pocieszające to dla pisarza móc
użyć tego słowa na ostatniej stronicy) należy podkreślić, że Hornblower był
absolutnym wyjątkiem ze swym dojściem do stopnia admiralskiego przy zaledwie
piętnastoletnim stażu kapitańskim — wszyscy inni kapitanowie na liście musieli
czekać ponad dwadzieścia lat w okresie owych sielankowych lat pokoju. Gdyby
jednak Hornblower też czekał tak długo, nie byłby admirałem w chwili śmierci
Napoleona na wyspie Świętej Heleny i cud Świętej Elżbiety na nic by się nie przydał.
Zresztą gdyby stosować do Hornblowera zwykłe zasady, nie stałby się on nigdy
Hornblowerem, a wówczas ani ta, ani tuzin innych książek nie zostałyby w ogóle
napisane.
1. Spotkanie z ”Daring”.
2. Podjęcie decyzji zmiany kursu.
3. Drugie spotkanie z ”Daring”.
4. ”Clorinda” i ”Estrella del Sur”.
5. Piraci wyprowadzeni w pole.
6. ”Clorinda” i ”Bride of Abydos”.
7. Bitwa pod Carabobo.
8. Atak huraganu.
II.
Garść zwierzeń osobistych
1
Są takie meduzy, które pływają unoszone prądem w oceanach. Nie robią nic,
żeby znaleźć sobie codzienne pożywienie, przypadek niesie je tu i tam, przypadek
przynosi im pokarm. Drobne żyjątka natknąwszy się na ich macki zostają schwytane,
pożarte i strawione. Wyobraźcie sobie mnie jako meduzę. Schwytane przeze mnie
ofiary przekształcają się w fabułę, opowieść, szkic, motyw — użyjcie tu terminu
waszym zdaniem najlepiej określającego ramy, na których wspiera się powieść.
W oceanie napotyka się znacznie wyższe formy życia niż meduzy, każdy zaś
człowiek w oceanie ludzkości ma przeżycia bardzo podobne do przeżyć innych istot
ludzkich, lecz jedni ludzie to meduzy, a inni — rekiny. Mikroskopijne cząsteczki
pokarmu, drobne, pozornie mało ważne doznania są rozpoznawane i chwytane przez
meduzę-pisarza i wykorzystywane dla własnych, specjalistycznych potrzeb.
Możemy kontynuować tę analogię: gdy tylko schwytana ofiara znajdzie się
w żołądku meduzy, zaczynają się wydzielać soki trawienne i materiał ulega
przekształceniu W inną protoplazmę, bez żadnego świadomego udziału meduzy, do
momentu, aż i jej istnienie skończy się gwałtowną zmianą analogii.
W moim własnym wypadku rzecz ogólnie mówiąc ma się tak, że bodziec
zostaje rozpoznany prawidłowo. Jakieś zdawkowe powiedzonko mimochodem
rzucone w rozmowie przez przyjaciela, ustęp w książce, wypadek zauważony przy
drodze — każde ma w sobie coś szczególnego i zostaje powitane w sposób
szczególny. Lecz po tym miłym powitaniu idzie w zapomnienie lub zostaje
zignorowane. Zapada w przepastne głębie mej podświadomości, jak nasiąkła wodą
kłoda drewna w muł na dnie portu, aby tam spocząć obok innych, wcześniej
opadłych. Po czym od czasu do czasu — bynajmniej niesystematycznie — taka kłoda
jest wyciągana wraz z innymi i poddawana oględzinom. I wcześniej czy później
okazuje się, że któraś z nich obrosła skorupiakami. Któregoś ranka przy goleniu czy
wieczorem, kiedy się zastanawiam, jakie wino — czerwone czy białe — pasuje do
mego obiadu, początkowo niedojrzały pomysł pojawia się w mej głowie, ale już
dobrze rozrosły. Prawie zawsze wiąże się on w jakiś sposób z tym, co mogłoby być
centralnym punktem powieści albo opowiadania, niekiedy pomysł rozwija się
w kierunku końca, czasem ku początkowi. Wskaźnik strat jest wysoki — niektóre
kłody w ogóle nie obrastają skorupiakami, lecz liczba tych, co obrastają, wystarcza,
żeby dawać mi zatrudnienie przez ponad czterdzieści lat.
Po skończeniu oględzin kłoda zostaje z powrotem opuszczona w muł i potem
wyławiana od czasu do czasu, aż okaże się, że jest na niej dużo skorupiaków. To
właśnie wtedy fabuła zaczyna naprawdę nabierać kształtu; to wtedy wiążące się z nią
pomysły wracają do mnie coraz częściej i w miarę upływu dni domagają się coraz
większej uwagi z mojej strony, aż w końcu fabuła staje się prawie obsesją
zabarwiającą me myśli i wywierającą wpływ na me czynności i zachowanie. Na ogół
na tym etapie potrzebna jest już rzeczywista praca dla wyjaśnienia jakiejś mechani-
cznej trudności. W pewnym punkcie fabuły może się okazać rzeczą ważną, żeby ”
Lydia” i ”Natividad” znalazły się w tym samym miejscu o tym samym czasie — jakie
siły (poza czystym zbiegiem okoliczności) mogą to spowodować? Jakie wcześniejsze
zdarzenie sprawi, że stanie się to po prostu nieuniknione? Tu trzeba zaprząc do pracy
inny rodzaj inwencji.
Trudność tego rodzaju niejednokrotnie zostaje usunięta w szczególny, często
przyjemny sposób — mnie, bodaj, zdarzyło się to sześciokrotnie. Obmyślam właśnie
dwie różne fabuły, obie czemuś niezbyt zadowalające, a potem nagle obie zazębiają
się ze sobą jak dwie połówki układanki — trudności znikają, fabuła wypełnia się, a ja
przeżywam szczególną intensywną radość, uczucie zadowolenia — całkiem
niezasłużone — co jest chyba największą nagrodą znaną w moim zawodzie.
2
Tak więc konstrukcja fabuły jest wreszcie skończona, określony początek
i koniec jak również wszystkie etapy pośrednie (ze sporadycznymi wyjątkami —
o jednym lub dwóch z nich będzie jeszcze mowa w tym eseju), i pozostaje tylko
pisać. Proszę nie myśleć, że wykładam tu reguły pisania powieści. Inni pisarze stosują
odmienne metody. Niektóre powieści są rozpoczynane bez planu, inwencja pisarza
wiedzie go do zakończenia, jakiego początkowo nie przewidywał. Niekiedy w trakcie
pisania powieści jej bohaterowie przejmują prowadzenie i domagają się rozwoju
wypadków w kierunku poprzednio całkiem nie przewidywanym. Jestem jednak
przekonany, że nawet wówczas nie ma istotnej różnicy między poszczególnymi
metodami. Pisarze pracujący w taki sposób dokonują na papierze tego, co ja wolę —
lub muszę — robić w myśli, zanim zacznę pracować na papierze. Moi bohaterowie,
jeśli przejmują prowadzenie, czynią to w okresie moich wstępnych przemyśleń.
Stymulowany przez nich rozwój wypadków to nowe skorupiaki na kłodzie drewna.
A teraz weźmy konstrukcję utworu. Tutaj wchodzą w grę dwa wyraźnie
ekstremalne podejścia. Pisarz może najpierw pomyśleć o czynie, jaki ma zostać
dokonany, a potem zadać sobie pytanie, kto byłby najodpowiedniejszą —
i najbardziej interesującą — osobą do jego realizacji; może też pisarz pomyśleć
o jakiejś postaci i potem zadać sobie pytanie, jakiego wyczynu ta postać mogłaby
ewentualnie dokonać i jaki jej czyn byłby najbardziej interesujący. Z drugiej strony
trudno sobie wyobrazić, że Jonatan Swift najpierw wymyślił postać Guliwera,
a potem pomyślał o wysłaniu go na wyspę zamieszkałą przez rasę ludzi o wzroście
sześciu cali. Swift najpierw musiał myśleć o krainie Liliputów, a potem wymyślić
postać najbardziej nadającą się do tego, żeby ją tam wysłać. Guliwer, ze swą
bystrością i prostotą, ze znajomością świata i zarazem ignorancją — wszystko
całkiem ludzkie i wiarygodne — był idealną osobą do obserwacji napotykanych
kultur i snucia komentarzy na ich temat. Bez Guliwera Podróże byłyby banalną
opowiastką, bez Podróży Guliwer wciąż byłby kimś, z kim należy się liczyć, niemniej
jednak zawdzięcza on swe istnienie Podróżom.
Wspaniały, budzący grozę przykład tego mamy w Hamlecie. Trudno
uwierzyć, by Szekspir wymyślił tę skomplikowaną postać, a potem arbitralnie uczynił
z niej odartego z majątku księcia w Danii. Wydaje się rzeczą całkiem oczywistą, że
Szekspir najpierw pomyślał (albo przeczytał) o takiej sytuacji: kazirodztwo, mord,
pozbawienie majątku, a potem w myślach zbudował Hamleta jako najbardziej
interesującą postać do stawienia czoła takiej sytuacji, samotną, bez powiernika,
skrępowaną zawiłościami własnego charakteru.
Najlepszym przykładem drugiej metody (gdy najpierw jest bohater utworu),
jaki przychodzi mi na myśl, jest Madame Bovary. Mam całkowitą pewność, że
Flaubert dużo o niej wiedział, zanim zdecydował, co ona będzie robić, i że zbudował
w myślach jej postać, jeszcze zanim odkrył, iż nadaje się do tego, aby poprzez nią
zastosować podejście ”realistyczne”, które go pociągało po Kuszeniu Świętego
Antoniego. Potem to odkrycie dyktowało naturalnie jej przeżycia, czyny, jakie
popełniała. Powieść powstała z powodu Madame Bovary, a nie odwrotnie.
3
Tak czy inaczej, niezależnie od metody konstruowania, książka musi zostać
napisana. Powstałe w głowie pomysły muszą być utrwalone na papierze. Przede
wszystkim trzeba zacząć — to oczywiste stwierdzenie uzasadnione jest ogromem
prawdy w nim zawartej. Trzeba porzucić beztroskę meduzy na rzecz pracowitości
mrówki i wytrzymałości muła. Jeśli osobiście o mnie chodzi, zmiana stanu,
spowodowana przystąpieniem do pisania, jest nagła i gwałtowna. Taka, jaka
następuje, gdy stojący na szczycie ześlizgu saneczkowego rozpoczyna zjazd. Jest to
danie nura, połknięcie pastylki, przekroczenie drzwi z napisem ”Porzuć nadzieję”.
Oznacza przejście od miłej kontemplacji do wytężonej, bezlitosnej harówki,
ponieważ (jak dawno nauczyło mnie doświadczenie) jest to praca ciężka, praca
wyczerpująca. Powstrzymuje mnie zarówno myśl o tym, co zostawiam za sobą, jak
i o tym, co mam przed sobą. W pewnej chwili muszę usiąść przy biurku, napisać
cyferkę ”l” u góry pierwszej strony bloku papieru i zacząć wstępny ustęp. To jest ta
chwila, gdy sanki zostają popchnięte i nie ma już odwrotu.
Są różne sposoby, żeby to spowodować. Dla mnie najprościej jest zwierzyć się
memu wydawcy, że myślę o pewnej powieści i podać datę, kiedy mu ją dostarczę —
solennie, bez żadnych ”jeżeli” czy ”może”. Postąpiłem tak ze dwadzieścia razy i nie
złamałem nigdy obietnicy, Niedotrzymanie przyrzeczenia byłoby tym samym co
wypicie pierwszego kieliszka whisky przez wyleczonego pijaka. Runęłoby moje
ostatnie zabezpieczenie przed lenistwem. Rozmyślanie o szybko zmieniających się
datach w kalendarzu, obliczanie dni, które mi zostały na dotrzymanie obietnicy,
wcześniej czy później pobudza mnie do działania — ale raczej później niż wcześniej.
4
Dla mnie nie istnieje inny sposób pisania powieści, niż zacząć od początku
i pisać aż do zakończenia. Nie jest to jednak stwierdzenie czegoś oczywistego, jak
mogłoby się na pozór wydawać. Inni ludzie mają inne metody. Słyszałem
o powieściach zaczętych od środka, od końca, pisanych urywkami, które potem łączy
się ze sobą, sam jednak nigdy nie miałem najmniejszej chęci, żeby tak robić.
Zakończenie mam oczywiście w głowie, tak jak i ustępy pośrednie, i prę do przodu,
przeskakując z jednego pewnego oparcia dla nóg na inne, jak Eliza na rzece Ohio
przeskakująca z jednego kawałka kry lodowej na drugi.
Planowanie i obmyślanie jest dalej konieczne, lecz na inną skalę i innymi
drogami. Praca jest ze mną, gdy budzę się rano; jest ze mną, kiedy jem w łóżku
śniadanie i przeglądam gazetę, kiedy się golę, kąpię i ubieram. Moje myśli zaprząta
robota, jaką mam wykonać danego dnia. Zwykle czynności codzienne, nie
wymagające wysiłku myślowego, pozwalają memu umysłowi myśleć o czekających
mnie trudnościach, rozwiązywać problemy taktyczne, wyłaniające się w trakcie
realizacji planu strategicznego. Tak więc mobilizując się do rozpoczęcia pracy, mam
już zwykle w głowie jasno zarysowane zadanie, jakie powinienem wykonać danego
dnia. W chwilę później jestem w mej pracowni, odkręcam wieczne pióro, przesuwam
ku sobie blok papieru, przebiegam wzrokiem ustępy napisane poprzedniego dnia i od
razu przystępuję do kompozycji.
Jednakże, co może się wydać rzeczą dziwną, jest to praca ciężka, wytężona
i wyczerpująca. W moim wypadku (znam wielu powieściopisarzy, którzy odczuwają
to inaczej) przyjemność znajdowana w procesie komponowania rozpływa się pod
ciężarem znużenia fizycznego i umysłowego, wywoływanego przez ten proces, do
tego stopnia, że wolałbym już chyba siedzieć na fotelu u dentysty. Jest to w znacznym
stopniu skutek defektu mego usposobienia, które nie pozwala mi pracować powoli.
Przez całe życie nie nauczyłem się umiaru. Nie potrafię odpoczywać ani czekać. Raz
zaczęta, dzienna porcja pracy musi zostać — i zostaje — wykonana, czasem
w godzinę, czasem w trzy, zawsze jednak gdy skończę, czuję przykre, męczące, tępe
uczucie wyczerpania. Życie mnie nie cieszy, jest we mnie pustka, i resztę dnia
przeżywam, jakbym był innym stworem, bez mózgu i kręgosłupa, który dopiero pod
koniec wieczora zaczyna znów przypominać istotę ludzką.
I właśnie świadomość, że tak ze mną będzie, sprawia, iż bardzo mi trudno
zabrać się do pracy. Lecz opór odczuwany każdego ranka staje się później łatwiejszy
do przezwyciężenia. Przede wszystkim wiem z doświadczenia, że odłożenie pracy
o jeden dzień to jakby jeden kieliszek dla pijaka. Jutro jeszcze łatwiej ją odłożyć,
a gdy wreszcie otrząsam się z napadu lenistwa, okazuje się, że upłynęły trzy tygodnie,
a skutki są tak przykre, iż nauczyłem się nie pobłażać sobie. Inny czynnik to rutyna.
Po kilku dniach pracy wciągam się w nawyk rozpoczynania codziennie możliwie jak
najwcześniej, do tego stopnia, że chociaż drażni mnie myśl o czekającej pracy, to
jeszcze bardziej doskwiera mi świadomość, że nie pracuję — nie potrafię wyrazić
tego dobitniej. Mam wreszcie wrodzone dążenie, żeby skończyć to, co robię, nie tylko
po to, aby uwolnić się od dźwiganego ciężaru, lecz także dla zaspokojenia własnej
ciekawości. Są pewne rzeczy, jakie muszę zrobić, nastroje, którym trzeba dać wyraz,
trudne zakręty do wzięcia. Czy to, co obmyśliłem, okaże się adekwatne? Czy zdołam
znaleźć właściwe słowa na wyrażenie uczuć, jakie chcę wyrazić? Jest tylko jeden
sposób, aby się o tym przekonać — po prostu pisać dalej.
5
Człowiek siedzi przy stole, pisząc słowa na papierze. Cóż kształtuje te słowa?
Co się dzieje w moim umyśle, kiedy je piszę? W moim wypadku jest to niewątpliwie
szereg wyobrażeń. Nie dwuwymiarowych, jak przy patrzeniu na ekran telewizyjny,
raczej trójwymiarowych — może jakbym był przezroczystym, niewidzialnym
duchem spacerującym po scenie, na której właśnie odbywa się przedstawienie. Mogę
poruszać się, gdzie chcę, obserwować aktorów od tyłu i od przodu, od strony budki
suflera i z przeciwnej, notując ich pozy, skryte gesty i słowa. Takie wyobrażenia
można by prawie nazwać czterowymiarowymi, bo zdaję sobie również sprawę
z uczuć i motywów aktorów. Rejestruję zatem to, co moim zadaniem jest istotne
w obserwowanej przeze mnie scenie. Mogę obejrzeć ją ponownie, jak hollywoodzki
reżyser w fotelu w sali projekcyjnej, a gdy skończę z daną sceną, odkładam ją na bok
i wywołuję inną, obmyśloną w czasie tygodni przyjemnej pracy wyobraźni nad
konstruowaniem fabuły. W gruncie rzeczy jest to tylko sprawozdanie, bo wszystko,
co wymagało inwencji, zostało już zrobione, ale rzecz zaskakująca, jak wysoki
stopień koncentracji jest konieczny w tym okresie. Gdy po zakończonym dniu pracy
powracam do życia cywilizowanego, mam w głowie to samo uczucie zamętu — na
szczęście krótkotrwałe —jakie odczuwamy zbudzeni z sugestywnego snu. Zdarza mi
się też uciec, wymknąć się, oddryfować z ulic dnia codziennego i rodzinnego życia
z powrotem do mego sekretnego teatru i na sekretną scenę, aż mój sąsiad przy
obiedzie spojrzy na mnie podejrzliwie lub przeciwnicy w brydżu zatriumfują
z powodu mego potknięcia.
Jako rzekłem, prawie cała praca wyobraźni została już wykonana, lecz nie do
końca. Przy biurku potrzebna jest inwencja mniejszego kalibru — taktyka raczej niż
strategia. Trzeba dobierać słowa, obmyślać zdania, jakie najdokładniej,
najoszczędniej — i najwłaściwiej — opiszą scenę, którą mam przed oczyma. Wciąż
muszę zapytywać siebie, czy pisany właśnie ustęp wywoła w wyobraźni czytelnika to
samo, sprawi, że dozna tych samych uczuć, jakich ja doznaję. Niezręczne zdanie
może przywołać czytelnika do rzeczywistości, tak jak pękająca gałązka może
zaalarmować żerującą sarnę. Zdanie złożone z niewłaściwych słów może wywołać
zupełnie inne wrażenie niż to, o jakie mi chodziło. Toteż na każde skończone zdanie
trzeba spojrzeć obiektywnie. Subiektywizm i obiektywizm muszą działać zgodnie —
lub przynajmniej alternatywnie.
Pisanie ręczne ma tę olbrzymią przewagę nad pisaniem na maszynie, że
można bez trudu wprowadzać zmiany, i to nie tylko w dopiero co napisanych
zdaniach. Niekiedy trzeba cofnąć się o stronę lub dwie, żeby sprawdzić, czy okręt
płynie pod żaglami zrefowanymi pojedynczo czy podwójnie albo kto komu składał
ostatni meldunek. Tak czy owak każde słowo czytane jest raz albo i dwa, co pozwala
na samokrytyczny stosunek do niego. Na stronicy pisanej ręcznie łatwo słowo
przekreślić i zastąpić je innym lub przenieść urywek zdania przy pomocy kółeczka
i strzałki. Mając stronę zapisaną na maszynie i stojąc przed koniecznością
przekładania kalek, można łatwo ulec lenistwu, uznać, że może zostać, jak jest,
chociaż sumienie mówi co innego. W każdym razie impuls samokrytyczny łatwo daje
się odwrócić, bo przykro iść za nim, przykro uznać, że napisałem coś nie tak, że
zawiodło mnie wyczucie lub po prostu pisałem niedbale. Trudno jest przyznać się do
własnych braków, jeszcze trudniej zmusić się do ich wyszukiwania. Lecz jest to rzecz
konieczna — tak jak brzydka kobieta powinna zmusić się do obiektywnego
przyjrzenia się sobie w lustrze, żeby zobaczyć, co mogłaby poprawić w samym
wyglądzie, choćby nawet własny widok budził w niej awersję.
6
Tak upływa czas. Każdy dzień przynosi swoją normę napisanych słów,
ukończonych stronic i z każdym dniem wzmaga się pragnienie, żeby skończyć.
Nauczyłem się nie folgować sobie w tym względzie. Przykre doświadczenie nauczyło
mnie, że nie warto pracować cały dzień i robić bardzo dużo na raz. (Proszę pamiętać,
że mówię tylko o moich metodach pracy — inni z powodzeniem stosują odmienne).
Następnego dnia czuję się rozbity i n i e m o g ę pracować. Nie tylko najbardziej
obiektywna i bezstronna analiza moich motywów przywodzi mnie do konkluzji, że
nie ulegam zwykłemu lenistwu, zwykłej niechęci do wysiłku, po prostu nie mogę
pracować i w ten sposób dziś tracę więcej, niż zyskałem wczoraj. W konsekwencji
muszę pracować w sposób zorganizowany i metodyczny, chociaż na świecie niewielu
jest ludzi z natury mniej zorganizowanych i metodycznych ode mnie. Muszę trudząc
się iść naprzód, dzień po dniu, od początku do końca, mimo że instynktownie
skłaniam się do takiego sposobu pracy, jakby początek stanowił pożar lasu, koniec
zaś był bezpiecznym przed nim schronieniem gdzieś na pustyni.
Trzy miesiące — cztery — mniej więcej w tych granicach, i wreszcie koniec.
Nie mogę nawet się cieszyć, że piszę ostatnie słowo, mój umysł zbyt jest otępiały,
abym mógł odczuć coś na kształt ulgi, bo zaraz potem muszę przeczytać cały
maszynopis — cierpliwa sekretarka podążała w ślad za mną, z dwu-, trzydniowym
opóźnieniem, tak że po jednym czy dwóch dniach dostaję ostatnie strony przepisane
na maszynie. Naturalnie rzucałem okiem na maszynopis w miarę postępu pracy, ale
teraz muszę przeczytać całość — może z ciekawości, nie potrafię wymyślić innego
powodu. No i właśnie. Brzydulka, skończywszy makijaż, może teraz obejrzeć
końcowy rezultat, oczywiście z rozczarowaniem. Czy w ogóle ukończona książka
może być tak dobra jak ta, jaką wymarzył sobie pisarz, zanim siadł do pisania?
Z oczywistych powodów nie wierzę, żeby to było możliwe, mnie w każdym razie
nigdy się to nie zdarzyło. Na szczęście odrętwienie umysłu i znużenie fizyczne jest
tak duże, że stępia uczucie rozczarowania; zmęczenie nie pozwala mi odczuć go
głębiej. Powoli mój stosunek do książki zmienia się i w końcu czuję się w stanie
podjąć decyzję wysłania maszynopisu do wydawcy. Zachowując możliwie najwięk-
szy obiektywizm, jestem gotów przyznać, aczkolwiek niechętnie, że książka jest taka,
na jaką mnie stać — nic nie mogę zrobić, żeby była lepsza. Jej słabości, które mnie
irytują, są moimi słabościami, a żyję z nimi dostatecznie długo, bym nie pozostawał
na nie odporny. W momencie zakończenia książki jestem odporny prawie na
wszystko. Niech idzie w świat — a ja niech wrócę do normalnego życia, z jakim się
rozstałem trzy miesiące temu. Przez te trzy miesiące nie reagowałem na nic w sposób
normalny. Jeśli idzie o moje życie codzienne, to żyłem tak, jakbym pozostawał pod
działaniem środka znieczulającego.
7
Jednakże moja niechęć do owoców mej pracy utrzymuje się zadziwiająco
długo. Ojciec oglądający po raz pierwszy swego pierworodnego może doznać szoku,
lecz na ogół otrząsa się z niego dość szybko. Po jednym, dwóch dniach już uważa, że
dziecko jest naprawdę cudowne. Moje życie byłoby szczęśliwsze, gdybym
w podobny sposób reagował na moje książki — dziwna rzecz, że przy tym wszystkim
bardzo niewielu ludzi wiedzie żywot szczęśliwszy ode mnie, mimo tych wszystkich
doznań, jakie właśnie Opisuję. Przypominam chyba księżniczkę, co przez siedem
materacy wyczuwała ziarenko grochu. Każda książka to dla mnie takie ziarnko. Ale
już zaczynają napływać odbitki do korekty, komplet za kompletem, angielskie,
amerykańskie, czy też przeznaczone do druku w odcinkach, a każdy komplet trzeba
przeczytać uważnie i obiektywnie, żeby wyłapać błędy literowe — w każdym zresztą
inne. Do czytania pierwszego kompletu zabieram się z niechęcią, do czwartego czy
piątego z obrzydzeniem. Przy czwartym czy piątym czytaniu braki wyolbrzymiają się
w moim odczuciu, wydaje mi się, całkiem na serio, że nikt nie zechce w ogóle
zawracać sobie głowy taką bzdurą.
Te uczucia sprawiają, że przychylne recenzje i pozytywne oceny przyjaciół
nie dają mi zadowolenia, jakiego się spodziewałem po raz pierwszy zasiadając do
pisania, Ludzie mówiący lub piszący dobrze o moich książkach muszą być mało
spostrzegawczy, toteż nie ma co brać ich opinii pod uwagę. Na szczęście ostra faza
schorzenia nie trwa długo. Niechęć ustępuje miejsca łagodnej tolerancji, a wszystkie
troski idą w zapomnienie w obliczu rozkosznego poczucia, że nie kończę każdego
dnia wyczerpany. Poznawanie moich dzieci spotykanych na ulicy; ponowne
doszukiwanie się nieuchwytnej różnicy (niewyczuwalnej, kiedy pracuję) między
Whitstables i Colchesters; witanie świtu jak starego przyjaciela, czy to w drodze do
domu, czy z domu; euforyczna radość z nadmiaru energii do strwonienia;
podejmowanie któregoś z niezliczonych projektów (nie związanych z pisaniem),
zarzuconych w okresie ”małej śmierci” — to są rzeczy, którymi (dzięki memu
zawodowi) cieszę się znacznie intensywniej niż osoby mniej szczęśliwe ode mnie.
8
Ale oto niespostrzeżenie w to rozkoszne bytowanie zaczyna się wkradać
następna historia. Wąż wpełza do raju bez budzenia obawy, nawet jeśli w końcu
zostaje rozpoznany. Nadchodzą chwile ogromnej satysfakcji po każdym kroku
naprzód w konstruowaniu utworu, przeżywanie radości (dużej, bo niezasłużonej), gdy
któregoś gnuśnego poranka stwierdzam, że trudny zakręt został wzięty — wszystkie
te niewinne, a przecież zdumiewająco ostro odczuwane radości tworzenia sprawiają,
że człowiek mocnej cieszy się, że żyje i znajduje się w raju. Być może jest to
najwspanialszy żywot, jaki dano człowiekowi przeżywać.
Nawet gdy zachodzi potrzeba poważnego popracowania nad konstrukcją
utworu, gdy osiąga się fazę końcową, najmniejsza chmurka nie przysłania słońca. Ta
nowa książka, jeśli w ogóle ma zostać napisana, będzie bliska doskonałości, jaką
tylko książka może osiągnąć. Łatwo da się sprawić, że braki zniekształcające jej
poprzedniczkę, w tej nie wystąpią. A jeśli kiedyś usiądę do jej pisania, będę
rozsądniejszy. Będę pracował powoli, zachowując pogodę ducha, nie doprowadzając
się do zmęczenia. Może ta właśnie próba będzie znacznie lepsza niż poprzednia —
w każdym razie na pewno nie będzie gorsza. A jeśli będę dłużej zwlekał z tą historią,
domagającą się, żebym ją opowiedział, to raj nie będzie już tym samym rajem. Idę
więc do pracowni, odkręcam nasadkę wiecznego pióra — i drzwi raju zatrzaskują się
za mną i nie otworzą się, dopóki nie odcierpię całego cyklu od nowa.
9
Przypominam sobie, jak zaczął się Hornblower. Kupowałem książkę, która
przygotowała muł, do którego miała opaść pierwsza nasiąkła wodą kłoda drewna.
Była to ”Naval Chronicie”, miesięcznik publikowany gdzieś między rokiem 1790 i
1820, pisany głównie przez oficerów. W antykwariacie był trzy tomy — w każdej
sześć kompletów oprawionych w całość — a nabyłem je w roku 1927, szukając
książek do biblioteczki dla niewielkiej łodzi, na której zamierzałem spędzić w sumie
kilka miesięcy. Były to spore tomy, pisane drobnym druczkiem i upchane faktami,
obejmujące (w pewnych granicach) szeroki zakres tematów — idealne do tego celu.
Atrakcyjność ich zwiększał fakt, że wiązały się z żeglarstwem, chociaż nie był to
czynnik decydujący. Równie dobrze mógłbym był kupić książki traktujące
o bankowości albo prawnicze — czy w takim wypadku zabrałbym się później do
pisania cyklu powieści o problemach bankowych? Być może, ale nie chce mi się
wierzyć.
Owe tomy ”Naval Chronicie” przeczytałem wielokrotnie w czasie następnych
miesięcy i być może wchłonąłem coś z ich atmosfery. Z pewnością dobrze poznałem
specyficzny stosunek oficerów marynarki wojennej tamtego okresu do różnych
aspektów ich zawodu.
A w jednym z tomów był zamieszczony oryginalny tekst traktatu
gandawskiego, podpisanego w grudniu 1814 roku, ustanawiającego pokój między
Stanami Zjednoczonymi i Anglią. Ogólne jego warunki można znaleźć W każdym
zwykłym podręczniku historii, ale mnie szczególnie pociągają detale — jak takie
dokumenty były faktycznie formułowane w danym czasie, ich dokładne brzmienie,
nastroje ukryte za słowami. Weźmy Artykuł 2, określajacy, kiedy z prawnego punktu
widzenia powinna skończyć się wojna. Na Północnym Atlantyku w dwanaście dni po
ratyfikacji, lecz odstęp czasowy wzrastał do czterdziestu dni dla Bałtyku, i tak dalej,
aż do stu dwudziestu dni dla odległych części Pacyfiku.
Ta interesująca ilustracja ówczesnych trudności komunikacyjnych wywołała
dziwny tok myśli. Jeśli ktoś wziął do niewoli statek w okolicy Jawy sto
dziewiętnastego dnia po ratyfikacji, to stawał się on własnością tego kogoś, lecz gdy
go zdobyto w sto dwadzieścia jeden dni po ratyfikacji, musiał zostać zwrócony.
A jeśliby zdobycie miało miejsce dokładnie po stu dwudziestu dniach od chwili
ratyfikacji? I jeśliby nastąpiło po niewłaściwej stronie międzynarodowej granicy
zmiany daty? Stawało się to źródłem rozczarowań i cichych pretensji. Nasiąkła wodą
kłoda zapadła w muł.
10
W ”Kronikach” było z pewnością sporo materiału na temat człowieka, który
sam, przez nikogo nie wspierany, musiałby podejmować decyzje; mógłby mieć
pomoc techniczną, nawet przyjaciół, lecz w obliczu nadzwyczajnej sytuacji powinien
by działać sam, kierując się wyłącznie własnym osądem, a w razie niepowodzenia
winić tylko siebie. Morderca, który — popełniwszy zbrodnię — nie śmie nikomu
zaufać i musi sam, bez niczyjej pomocy planować swe przyszłe kroki, to jeden
przykład Człowieka Samotnego. W dojrzałym wieku dwudziestu trzech lat uporałem
się był (w moim mniemaniu) wyczerpująco z mordercą i jego problemami, ale wciąż
jeszcze zostało wiele do powiedzenia na temat Człowieka Samotnego. Była
wprawdzie straszliwa perfekcja Hamleta, na świecie jednak trzeba nieraz szukać
zastosowania dla świec nawet po wynalezieniu innych źródeł światła.
Ten Człowiek Samotny — dowódca okrętu, w szczególności okrętu
wojennego, był w czasach przed wynalezieniem radiotelegrafii zdany tylko na siebie.
Jak któryś z tych, o których właśnie czytałem — skorupiaki zaczęły żwawo obrastać
przesiąkła wodą kłodę.
Akurat wtedy interesowałem się czymś jeszcze poza ”Naval Chronicie”
i związanymi z nią tematycznie pozycjami, do których lektury ta kronika mnie wciąg-
nęła. Były to wojny napoleońskie. Sir Charles Oman zakończył właśnie pisanie swej
Historii w kilku opasłych tomach — jednej z najlepszych historii, a z pewnością
historii wojskowości, jakie w ogóle powstały. Niezwykła staranność, z jaką została
napisana, wprawiła mnie w podziw, a niezliczone mnóstwo szczegółów oczarowało
do tego stopnia, że napisałem dwie powieści wojenne z tego okresu. Chociaż te
książki miałem już za sobą, a uwagę mą zaprzątała inna praca, tamte czasy ciągle
tkwiły mi w pamięci. Sama postać Wellingtona była fascynująca — niewątpliwie był
on przykładem Człowieka Samotnego w czasie wojen napoleońskich, chociaż nie
całkiem w typie kształtującym się w moim umyśle. I w jego rodzinie wydarzył się
jeden z najgłośniejszych skandali w owym rojącym się od skandali stuleciu: żona jego
brata uciekła z generałem kawalerii, który później miał zostać markizem Anglesey.
Reperkusje tej ucieczki sięgały daleko w historię. To było bardzo interesujące.
Inny szczegół, jaki zwrócił moją uwagę, nie był wcale z poprzednim
związany. U szczytu wojny, kiedy naród hiszpański walczył o przetrwanie przeciwko
wojskom napoleońskim, oddziały hiszpańskie zostały nagle faktycznie wycofane
z boju i wysłane za Atlantyk dla stłumienia buntu wybuchłego w Meksyku.
Hiszpańskie imperium w Ameryce zaczynało się kruszyć, a łączność z tamtymi
terytoriami wymagała długiego czasu i była najeżona trudnościami. Skorupiaki dalej
obrastały zagrzebaną w mule kłodę, przyczepiając się do niej prawie niezauważalnie,
podczas gdy moja świadomość była zaabsorbowana pracą nad takimi powieściami,
jak Afrykańska królowa i Generał.
11
Wtedy zdarzył się zbieg okoliczności, chociaż jego związek z Hornblowerem
nie był wówczas wcale widoczny. Hugh Walpole, którego nie znałem osobiście ani
z nim nie rozmawiałem czy korespondowałem, pracował w Hollywoodzie,
w Hollywoodzie świeżo wprowadzonych filmów dźwiękowych, u szczytu potęgi,
dumy, bogactwa i buty. Spytano Walpole'a zapewne, który z młodych pisarzy
w Anglii dobrze się zapowiada i mógłby być przydatny w pracy w tym nowym
medium przekazu, i tak się złożyło, że Walpole podał moje nazwisko. Tak więc
przyszedł do mnie list z zapytaniem, czy gdybym został zaproszony do pracy
w Hollywoodzie, przyjąłbym to zaproszenie? Czy byłbym skłonny przepłynąć
Atlantyk i przybyć do dalekich Stanów Zjednoczonych? Czy podjąłbym się pracy
w Hollywoodzie, o którym krążyły tak fantastyczne opowieści? Gdybym był
wówczas zajęty pracą nad jakąś powieścią, mógłbym zapewne odmówić, ale
zajmowałem się chwilowo nieszczególnie ciekawym zagadnieniem — po prostu
teatrem marionetkowym. W każdym razie wiadomo było powszechnie, że Hollywood
wiele obiecuje, ale mało daje. Odpisałem, że jeśli przyjdzie zaproszenie, to je
przyjmie, lecz byłem przekonany, że nie przyjdzie. A jednak przyszło, z całkiem
hollywoodzkim hałasem na temat jego niezwykłej pilności, tak że po czterdziestu
ośmiu godzinach gorączkowego załatwiania wizy i spiesznego pakowania się
znalazłem się na pokładzie starej ”Akwitanii”, w drodze do Nowego Jorku.
Szczegóły mego pierwszego okresu pracy w Hollywoodzie nie są tu ważne,
z wyjątkiem jednego. Ze mną zawsze jest tak, że moje pomysły nie rodzą się
w okresach, kiedy wiodę żywot, który można by nazwać kontempletacyjnym,
właściwie nic nie robiąc. Aktywność i pasjonackie interesowanie się czymś spoza
sfery pisarstwa, kryzys życiowy dwa razy w tygodniu i katastrofa co sobotę, bez
chwili wytchnienia ani siły na poważne myślenie — kilka tygodni takiego życia, i gdy
przychodzi moment oddechu, stwierdzam, mile zaskoczony, że pomysły, które tkwiły
w mojej podświadomości, przybrały kształt, że kłody zatopione w mule obrosły
świeżymi skorupiakami. A człowiek w owym czasie przybywający do Hollywoodu
stawał w obliczu coraz to nowych kryzysów życiowych nie dwa razy w tygodniu, lecz
dwa razy dziennie. Trzeba było doświadczenia, żeby odkryć, że żaden z tych
kryzysów nie miał większego znaczenia, a emocje były tylko naskórkowe. Stykając
się z nową dla mnie kulturą, oglądając nowe widoki, oddychając innym powietrzem
— a z wrodzonej ciekawości prowokowany wciąż do nowego działania — nie
miałem na pewno czasu na kontemplatację.
Ostatni tamtejszy kryzys był moim kryzysem osobistym. Przechodząc z jednej
pracy do drugiej zostałem w pewnym momencie zaangażowany przez Irvinga
Thalberga — najwybitniejszej osobowości Hollywoodu w owym czasie — do pisania
scenariusza o Charlesie Stewarcie Parnellu. Nie było chyba dwóch ludzi na świecie
mniej nadających się do wspólnej pracy niż Thalberg i ja, a może duch Parnella nie
uczynił nic, żeby złagodzić nasze osobiste trudności. I wtedy przypadkiem moje
spojrzenie padło na ogłoszenie o szwedzkim statku ”Margaret Johnson”, należącym
do szwedzkiej linii żeglugowej Johnson Line, odpływającym następnego dnia z San
Pedro, z ładunkiem i pasażerami, do portów Środkowej Ameryki, Kanału
Panamskiego i do Anglii. To mimochodem przeczytane ogłoszenie było źródłem na-
tychmiastowej zmiany. Nagle uświadomiłem sobie, że mam dosyć Hollywoodu, że
nie chcę już nigdy pracować pod czyimkolwiek kierunkiem, że pragnę swobody
i strasznie palę się znowu ujrzeć Anglię. (Myślę, że w tym miejscu powinienem
przerwać moją opowieść i powiedzieć, że później miałem znowu możność pracować
w Hollywoodzie, przynajmniej bez wyraźnej przykrości. Lecz wówczas była to
chwila na działanie). W ciągu godziny stałem się człowiekiem wolnym, wysławszy
rezygnację z pracy, dostatecznie uprzedzając wypowiedzenie.
Zanim dzień dobiegł końca, miałem już zarezerwowany przejazd i, rzecz
ważniejsza, załatwiłem z władzami finansowymi sprawy podatku dochodowego.
A o świcie następnego ranka stałem na pokładzie ”Margaret Johnson” patrząc, jak
Stany Zjednoczone znikają za widnokręgiem.
12
Był to dla mnie wyjątkowo szczęśliwy okres. W owych czasach do Ameryki
Środkowej można było dojechać wyłącznie statkiem — właśnie takim, jak ”Margaret
Johnson” — a w dodatku była to akurat pora zbioru kawy. Wędrowaliśmy z jednego
małego portu do drugiego, z jednej otwartej redy na następną, zabierając tu
pięćdziesiąt worków kawy, tam sto, a jeśli urządzenia portowe — rozchwiany pirs
czy stare, poobijane barki — zostały wcześniej zajęte przez inny statek, stawaliśmy
na kotwicy i czekaliśmy cierpliwie. Kiedy wpłynęliśmy do zatoki Fonseca, aby
stwierdzić, że port La Union jest już zajęty, i musieliśmy stanąć na kotwicy w pobliżu
wyspy Meanguera, kapitan skorzystał ze zwłoki, żeby przeprowadzić doroczną
kontrolę stanu łodzi ratunkowych. A gdy wielka motorowa łódź ratunkowa znalazła
się na wodzie, pierwszy oficer i ja namówiliśmy go, aby nam pozwolił popłynąć nią
na długie zwiedzanie wewnętrznych zakoli zatoki.
Mijaliśmy zapomniane wioski, smagane deszczem i prażone słońcem, gdzie
nędzne życie płynęło ślimaczym tempem, gdzie bardzo stare kobiety siedziały
w kucki na placu targowym, milcząco oferując cały posiadany towar: jedno jajko
trzymane w wyschniętej dłoni. Wyszedłszy znowu w morze napotkaliśmy nagłe
gwałtowne sztormy, silnie przechylające ”Margaret Johnson” na burty, huraganowy
wiatr, co chwycił mnie, gdym wyszedł nieopatrznie na otwarty pokład i cisnął na
oddalony o dwadzieścia stóp reling, tak że omal nie wyleciałem za burtę. Prażyło
słońce, nocą jarzyły się wulkany, a na południowej stronie widnokręgu jaśniał
Fałszywy Krzyż. Zahaczyliśmy o cywilizowany rejon Kanału Panamskiego, a potem
dalej włóczyliśmy się wzdłuż wybrzeży Morza Karaibskiego.
Trwało to sześć tygodni, sześć tygodni nicnierobienia, poza obserwowaniem,
przeżywaniem i mglistymi rozmyśleniami, a tymczasem nagromadzone
w Hollywoodzie napięcie stopniowo słabło. Kapitan był entuzjastą, wprost
nałogowcem gry polegającej na trafianiu krążkami (niegdyś monetami) w oznaczone
cyframi pola; dla niego ta gra była jedną z ważnych rzeczy w życiu, toteż
rozgrywałem z nim setki partii na rozpalonym górnym pokładzie — ”Margaret
Johnson” miała długi, swobodny kołys, i było coś fascynującego w staniu i czekaniu,
aż będzie można rzucić swój krążek. W tym celu trzeba było uważnie obserwować
morze przez burtę, żeby wyłapać najwłaściwszy moment na pchnięcie krążka
poślizgiem po zakrzywionym torze między dwoma krążkami przeciwnika położonymi
jako przeszkody — przy dobrym wyczuciu czasu można było sprawić, że krążek
zachowywał się prawie inteligentnie. Stabilizatory odebrały połowę przyjemności
z tej gry. A przy tym nie wymagała ona specjalnego wysiłku mózgowego, była
zdrowym ćwiczeniem dla ciała, na tyle absorbującym umysł, że nie mógł
równocześnie pracować nad czymś innym, gdy tymczasem podświadomość mogła
sobie igrać do woli, co od czasu do czasu dawało widoczne wyniki w postaci
pojawiania się nowych skorupiaków na zatopionych w wodzie kłodach.
Rozpad imperium hiszpańskiego w Ameryce. W okresie gdy Hiszpanie byli
sprzymierzeńcami Bonapartego, Anglia co najmniej dwukrotnie, i to z fatalnym
skutkiem, poparła niezadowolone grupy w Ameryce Południowej w nadziei
oderwania kolonii hiszpańskich od hiszpańskiej korony. Dziwnie było myśleć, że
wojska brytyjskie walczyły w Montevideo i Buenos Aires, ale były przecież
i momenty, gdy flaga brytyjska powiewała w Manili i na Jawie. A na tym zatraconym
wybrzeżu Ameryki Środkowej od strony Pacyfiku mogły się dziać dziwne rzeczy.
Ktoś mógł ogłosić niezależność, a w tym ”oświeconym” kraju przywódca mógł być
niczym nie skrępowanym tyranem, jak tego dostatecznie dowiodły późniejsze dzieje
republik środkowoamerykańskich. A tyran w tym kraju? Postać el Suprema zaczęła
przybierać kształt i w jakiś sposób zazębiać się z możliwością wsparcia ze strony
brytyjskiej. Czy to nie Nelson, jako młody kapitan, omal nie postradał życia w czasie
podobnej, lekkomyślnej wyprawy na Wybrzeże Moskitów?
Nelson był oczywiście uwikłany w skandal nelsonowsko-hamiltonowski,
poprzedzony skandalem angleseyowsko-wellesleyowym. Czy Wellington miał
rodzoną siostrę, czy tylko bratową? Postać Wellingtona, niezwykle ciekawa od strony
charakteru, mogłaby być jeszcze bardziej interesująca w linii żeńskiej, a ja tyle już
wiedziałem o wpływie polityki na kariery w marynarce wojennej, żeby się domyślać,
jaką rolę mógłby odegrać klan Wellesleyów w powieści z tamtej epoki. Rzecz jasna
(o czym była już mowa w związku z czym innym), gdyby siostra Wellesleya nie
istniała, trzeba byłoby ją wymyślić.
13
”Margaret Johnson” wypłynęła przez cieśninę Mona z Morza Karaibskiego na
Atlantyk, i wraz z tą zmianą — rzecz całkiem możliwa, że w jej konsekwencji —
uczyniony został ważny krok w pracy nad konstrukcją fabuły. Pierwszy słabiutki trop
zapamiętany sprzed lat, a teraz domagający się włączenia do opowieści —
występująca w dawnych czasach trudność z rozpowszechnianiem wiadomości
o końcu wojny i nastaniu pokoju — pasował świetnie, wprost wyjątkowo, do sytuacji
istniejącej w Ameryce Środkowej. Zmiana bowiem w stanowisku Hiszpanii w roku
1808 była nie tylko nagła, lecz szczególnie drastyczna. Próba Bonapartego
zmierzająca do osadzenia jego brata na tronie hiszpańskim sprawiła, że w ciągu
jednej nocy wszyscy Hiszpanie z wrogów Anglii przekształcili się w jej
sprzymierzeńców. Historia niewiele zna przykładów tak nagłej zmiany sytuacji
politycznej — wojnę zazwyczaj poprzedzał okres napięcia, a pokój następował po
okresie pertraktacji. Rezultaty tak diametralnego zwrotu mogły okazać się
w Ameryce Środkowej dramatyczne, w sytuacji gdy morska ekspedycja brytyjska
początkowo nastawiona była na udzielanie pomocy ruchowi separatystycznemu, aby
potem być zmuszona do jego tłumienia. Mój ponury tyran na brzegach zatoki Fonseca
miałby możność wystąpienia najpierw w roli sprzymierzeńca, a potem wroga.
Obecność Barbary Wellesley (jestem pewien, że do tego czasu już ją ochrzciłem tym
imieniem) byłaby możliwa do wyjaśnienia i nie wynikałaby ze zbyt karkołomnego
zbiegu okoliczności. Powieść miała już więc początek i koniec — i aby użyć jeszcze
jednej metafory — po znalezieniu kluczowego kawałka reszta układanki ułożyła się
sama, bez dalszego wysiłku, w pełny obraz.
Ten moment ogromnej satysfakcji przełożyłem w chwili, gdy ”Margaret
Johnson” szła ostro pod wiatr przez Atlantyk w kierunku północno-zachodnim,
i zamiast długich przechyłów bocznych, sprawiających, że zabawa w shuffleboard
była znacznie ciekawsza, pojawiły się przechyły wzdłużne, z towarzyszącym im
rozkołysem, co bardzo zmieniło charakter gry. I mój charakter też uległ zmianie.
Byłem teraz Tomem o'Bedlamem, otaczanym stopniowo przez postacie ze snu,
bardziej realne od rzeczywistych. Łagodnie nieprzytomny, żyłem zwykłym życiem
statku, wcale o nim nie myśląc, umysł mój bowiem był teraz bardzo zapracowany.
Kiedy i jaką drogą nadejdzie wiadomość o zawarciu pokoju? Jaki musi być wzajemny
stosunek oficerów fregaty? Jak najlepiej wyrazić dramatyzm takiej-to-a-takiej
sytuacji? Marynarz podający mi w południe wynik obliczeń przebiegu statku bywał
nieco zdziwiony moją nieuważną — milczącą prawie — reakcją. Być może wyrwał
mnie z rozmowy z el Supremem. Jestem pewien, że wyglądałem jak człowiek
zbudzony ze snu, chociaż, pozornie normalny, spacerowałem po pokładzie.
Przynajmniej jednak (odmiennie niż Gray) nie wypowiadałem swych chimerycznych
wyobrażeń na głos — nieśmiałość powstrzymywała nie od tego krańcowego przejawu
roztargnienia, tak przecież prawdopodobnego w moim ówczesnym stanie ducha.
14
Azory były coraz bliżej, pasatowe wiatry zostały za rufą, a Hornblower zaczął
obrastać w osobowość, w znacznym stopniu już uformowaną przez wymagania
powieści. Jak w prawdziwym życiu kształtuje nas dziedzictwo i środowisko, tak
postacie w literaturze, aby mogły spełniać przeznaczone im role, muszą posiadać
określone cechy, do których następnie dodawane są inne w celu większego
uprawdopodobnienia tych koniecznych lub uczynienia postaci bardziej wiarygodnej
lub że bez tych dodatkowych cech nie udałoby się bohaterowi przetrzymać tego,
przez co ma przejść albo nawet — co ostatecznie decyduje — że te cechy wydają się
odpowiednie, pasujące i właściwe.
Hornblower miał być tym Czlowiekim Samotnym, jakiego szukałem.
W obmyślanej przeze mnie powieści miał wykonać określone zadanie, może szereg
zadań, lecz to zadanie było tylko częścią czegoś większego: walcząc z el Supremem
Hornblower walczył za swój kraj przeciwko tyranii Bonapartego na Kontynencie.
Miał też zadanie inne, bardziej długotrwałe i chyba ważniejsze dla niego, a już na
pewno o większym znaczeniu dla mnie. Zgodnie ze zdrowym sensem, można się
spodziewać końca wojen; zdrowy sens pozwala oczekiwać, że Bonaparte upadnie —
w każdym razie ta wielce pożądana możliwość była co najmniej możliwa, lecz inna
walka miała się toczyć dla Hornblowera przez ciąg całego życia, to walka z samym
sobą. Musiałby więc być samokrytyczny. Tak jak prawdopodobnie nie ma człowieka,
który byłby bohaterem w oczach własnego lokaja, tak Hornblower nie mógłby być
bohaterem we własnych oczach. Miałby zbyt cyniczny stosunek do swoich motywów,
za dobrze zdawałby sobie sprawę z własnych słabości, żeby w ogóle móc odczuwać
samozadowolenie. Musiałby przy tym być człowiekiem mocnego charakteru, aby
nawet w chwilach rozpaczy — pozbawiony wszelkiej nadziei — potrafił walczyć
dalej z sobą samym i nie popadać w samozachwyt albo przesadną skromność.
Zatem wiele rzeczy dotyczących Hornblowera zostało ustalonych. Będzie
dowódcą brytyjskiej fregaty — nie okrętu liniowego, bo zgodnie z polityką marynarki
wojennej liniowce powinny były być łączone we floty albo przynajmniej w eskadry,
a nie pływać w pojedynkę. Nie mógłby też Hornblower być dowódcą tylko słupa,
gdyż taka jednostka byłaby zbyt mała w związku z zadaniem, jakie dla niego
obmyśliłem. To zadecydowało o jego stażu w służbie, gdyż zgodnie z ogólną zasadą
im dłuższy staż miał za sobą kapitan, tym większy dostawał okręt. Hornblower
powinien był zatem mieć od trzech do dziesięciu lat stażu na stanowisku dowódcy
okrętu. Nie będzie miał w żyłach błękitnej krwi — to by zbytnio upraszczało jego
związek z lady Barbarą — tak żeby swe awanse zawdzięczał własnym zasługom,
a nie czyimś wpływom. Byłoby to dodatkowo podkreślone przez fakt powierzenia mu
samodzielnej misji — będzie więc w jakimś skromnym zakresie kimś wyróżniającym
się. Wobec stosunkowo szybkiego awansowania powinien być tuż po trzydziestce —
odpowiedni wiek dla zawikłanego związku z lady Barbarą, której starszy brat miał,
rzecz pewna, trzydzieści dziewięć lat w roku 1808. Wiek także odpowiedni, gdyż sam
zbliżałem się właśnie do czterdziestki i na młodszych ode mnie spoglądałem
z olimpijską obojętnością.
Notabene powinien też dobrze mówić po hiszpańsku dla oszczędzenia
ciągłych kłopotów z tłumaczami przy pertraktacjach z el Supremem, i należałoby
w jakiś wiarygodny sposób wyjaśnić, skąd się wzięła ta umiejętność, która coś nam
mówiła na temat jego zawodowej przeszłości — był w swoim czasie jeńcem
w Hiszpanii.
Będzie oczywiście żonaty — w przeciwnym razie nie miałby trudności z lady
Barbarą, a to, co zostało już ustalone, w znacznym stopniu umożliwiało określenie
charakteru jego małżonki, o której należałoby coś powiedzieć, chociaż nie pojawiłaby
się w książce we własnej osobie. Nie mogła być osobą wrażliwą, inteligentną czy
doświadczoną, bo wówczas można by oczekiwać, że zrobiłaby coś dla rozwiązania
więzów krępujących Hornblowera. Powinna więc być kobietą z ludu, bo gdyby
pochodziła z arystokracji, stosunek Hornblowera do lady Barbary uprościłby się.
Szczęściem nie trzeba było wyjaśniać, jak ktoś taki jak Hornblower poślubił taką
kobietę jak Maria, licząc na to, że czytelnik wie, iż zdarzają się nieudane małżeństwa.
15
A teraz o innych stronach charakteru Hornblowera. Musiał być
spostrzegawczy i mieć wyobraźnię, w przeciwnym bowiem razie nie widziałby rzeczy
i możliwości, które powinny były zostać zauważone jego oczyma. Nie powinien
cechować go absolutny brak lęku — to zresztą wynikało już z jego charakteru.
Ponadto skoro miał się narażać na niebezpieczne sytuacje, musiał je uznawać za
niebezpieczne, abym ja, autor, mógł je również zakwalifikować jako takie, i to
subiektywnie, a nie jako pisarz. Znamy go już jako człowieka o wybitnych
zdolnościach; musi mieć również cechy przywódcy, które będzie rozwijać jego
spostrzegawczość i wrażliwość. To typ przywódcy, który wiele zawdzięcza taktowi,
a mało niskim cechom charakteru.
Tak więc, gdy ”Margaret Johnson” zbliżała się do Anglii, postać Hornblowera
była już prawie określona, trzeba było jeszcze dodać trochę szczegółów. Będzie
szczupły, o ruchach niezgrabnych, mocno kontrastujących z giętkością umysłu
i własna jego osoba będzie mu dostarczała materiału dla samokrytycyzmu. Ale będzie
doskonałym matematykiem. Ja sam nie byłem po prostu w stanie przeskoczyć
dystansu między twierdzeniem o dwumianie i rachunkiem dwumiennym i bardzo
chciałem mieć bohatera, któremu nie sprawiałoby to żadnej trudności, zwłaszcza że
niektórzy moi bliscy przyjaciele byli matematykami. Robiąc z Hornblowera dobrego
matematyka oczywiście pofolgowałem bezwstydnie moim nie spełnionym
pragnieniom, ale to uświadomiłem sobie dopiero dziś, pisząc te słowa.
Jako człowiek z natury nieśmiały będzie się zachowywał wstydliwie
i z rezerwą — obie te cechy ściśle wiążą się ze sobą — bo to utrudni jego związek
z lady Barbarą. I tu mogłem sobie bardzo sprawę ułatwić, sam bowiem będąc
człowiekiem wstydliwym i pełnym rezerwy, wiedziałem wszystko na ten temat
z własnego doświadczenia. Jeśli zaś idzie o wygląd zewnętrzny, to powinien być
mężczyzną w jakimś sensie przystojnym, żeby kobieta mogła to zauważyć, lecz on
sam będzie miał krytyczny stosunek do swego wyglądu. Z tą dobrą prezencją
powinny iść w parze piękne dłonie, które często kojarzyłem z usposobieniem, jakie
chciałem mu nadać, ale i tego Hornblower nie będzie świadom.
Weźmy inną sprawę. Ojciec lady Barbary, pierwszy lord Mornington, był
człowiekiem muzykalnym, nawet trochę znanym kompozytorem, jej zaś brat,
Wellington, grywał na skrzypcach dla przyjemności, zanim nie zaczęło mu to
przeszkadzać w studiach wojskowych. Lady Barbara byłaby z pewnością też
muzykalna. Lecz ja nie znałem się na muzyce. Wiedziałem — i to dużo więcej —
o etykiecie na dworze habsbursko-lotaryriskim niż o harmonii i kontrapunkcie. Nie
mogłem więc dopuścić, żeby Barbara i Hornblower znaleźli wspólną platformę
zainteresowania w muzyce, i to z kilku względów. Moja decyzja była może
drastyczna, nawet okrutna, postanowiłem, że Hornblower będzie głuchy na dźwięki,
na zawsze pozbawiony przyjemności, jaką daje muzyka. A to ułatwiało utrzymać go,
mimo wybitnego intelektu, jako postać bardziej ludzką. Człowiek, którego kiedyś
dobrze znałem i serdecznie nie znosiłem, był głuchy na muzykę i to właśnie on
dostarczył mi wielu okazji do obserwowania, jak się zachowuje ktoś nacechowany tą
ułomnością. Myślę jednak, że nawet gdyby był moim przyjacielem, też bym te okazje
wyzyskał.
Jeszcze jeden, ostatni problem, zanim ”Margaret Johnson” zaoczy Bishop's
Light i wpłynie do Kanału Angielskiego. Ta dziwna postać powinna mieć jakieś
nazwisko — jak dotąd w mych rozmowach z samym sobą na jego temat był po prostu
”on”. Musiałoby to być nazwisko łatwe do zapamiętania dla czytelnika, rzucające się
w oczy na stronicach książki i nie mylące się z żadnym innym nazwiskiem. Moim
zdaniem Wojna i pokój straciła nieco na doskonałości właśnie z powodu kłopotów,
jakie miałem z rozpoznawaniem postaci po nazwiskach. Byłoby pożądane, chociaż
nie absolutnie konieczne, żeby ”on” nosił nazwisko trochę groteskowe, bo to
gnębiłoby dodatkowo takiego człowieka, z jego absurdalną nieśmiałością. Względem
najmniej ważącym — nawet nie miligram — był fakt, że ”on” był też trochę
groteskową postacią. Najpierw przyszedł mi na myśl ”Horatio” — i dziwna rzecz, nie
z powodu Nelsona, lecz Hamleta. Imię to spełniało zasadnicze wymaganie związku
z ówczesną teraźniejszością. Nelson nie był z pewnością jedynym Horatiem
w późnym okresie georgiańskim. A od Horatia przejście do Hornblowera wydało się
krokiem łatwym i naturalnym. Do pewnego momentu mój bohater był ”on”, w chwilę
później ”Horatio”, a jeszcze chwilę później ”kapitan Horatio Hornblower
z Brytyjskiej Królewskiej Marynarki Wojennej”, i tak ostatni trudny zakręt został
wzięty, a powieść praktycznie gotowa była do pisania, z lewej zaś strony dziobu
otworzył się pełny widok na Anglię.
16
Trzeba było jeszcze zrobić to i owo, zanim mogłem przystąpić do pisania.
Musiałem od nowa przywykać do domu i rodziny, przystosowywać się z powrotem
do dawnego otoczenia; musiałem — bardzo się buntując — załatwić niezbędne
sprawy finansowe, a także sporo przeczytać, żeby się upewnić co do niektórych
faktów. Był nawet moment, że widząc przed sobą tyle nagromadzonych trudności,
poczułem się zniecierpliwiony. I zamiast żeby to mnie, niechętnego, pełnego obaw,
naganiało do pracy nad książką, tym razem odciągało mnie od niej. Przy mej
wrodzonej łatwości wpadania w gniew wściekałem się na przeszkody. Jak zawsze,
rosła we mnie ciekawość, czy rzeczywiście zrealizuję obmyślony plan, szczególnie
gdy w miarę lektury rozjaśniały mi się pewne szczegóły. Nacisk wewnętrzny osiągnął
punkt wybuchowy.
Byłem wciąż w stanie rozdrażnienia koniecznością ciągłego tłumaczenia się,
uprzejmego odpowiadania na pytania: ”Nad czym pan teraz pracuje?” Odpowiedź na
to całkiem zrozumiałe pytanie jest dla mnie bardzo trudna, nawet gdy już piszę,
a praktycznie niemożliwa, kiedy nie piszę. Istnieje jedna możliwa odpowiedź: ”O
mężczyznach i kobietach” — ale tak można odpowiadać tylko wtedy, gdy
opryskliwość jest dostatecznie uzasadniona. Nigdy nie umiałem sobie wyjaśnić,
dlaczego odczuwam tę trudność. Jest to jakiś system blokady mózgu, powodujący
nieomal kompletne zahamowanie — funkcjonujący prawie tak sprawnie, jak system
nie pozwalający człowiekowi łykać tchawicą.
Moim wydawcą był od lat i jest Michael Joseph, z którym już wcześniej
byliśmy zaprzyjaźnieni. On zasługiwał na odpowiedź, nawet ___chciałem mu jej
udzielić. Gdy już o tym mowa, to z powodów praktycznych wydawcy muszą
planować swoją przyszłą produkcję i (tak sądzę) przygotowywać grunt swoim
książkom. Więc gdy Joseph zapytał: ”Co dalej?”, musiałem się zmobilizować ł
Wydusić z siebie żenującą odpowiedź: ”Myślę o napisaniu powieści o kapitanie
marynarki wojennej z roku 1808”. Joseph czytał oczywiście Henleya, nie mrugnął
więc ani nie wykrzyknął głośno. Ale zanim odparł ”Wspaniale”, milczał przez
dłuższą chwilę, wlepiwszy we mnie martwe spojrzenie. Magia roku 1808 nic mu nie
mówiła i nie było w tym jego winy ”— dla wszystkich, z wyjątkiem specjalistów,
angielska historia morska kończy się trzy lata wcześniej, na Trafalgarze. Toteż
i Joseph, najbardziej wrażliwy człowiek, jakiego znam, nie mógł nic zrozumieć
z mych bełkotliwych wyjaśnień, nawet gdy dodałem: ”Chyba nazwę go
Hornblowerem”, a gdy się rozstawaliśmy, wiedział niewiele więcej niż przed naszym
spotkaniem i był znacznie bardziej zaniepokojony.
I nie mogłem winić go za to. Jedyną osobą, którą mogłem obciążyć winą,
byłem ja sam, toteż czułem się zły i rozdrażniony. Był to tylko jeszcze jeden dowód
oczywistego faktu, że żadnej książki nie można osądzać przed jej napisaniem. Tak
więc się stało, że następnego ranka usiadłem przy biurku, przesunąłem sobie blok do
pisania i napisałem słowa, które ułożyły mi się w głowie, gdy piłem poranną kawę: ”
Z pierwszym brzaskiem dnia kapitan Hornblower wyszedł na pokład rufowy
«Lydii»”. Być może nie wykonałbym tego skoku przez pierwszy płotek w taki
właśnie sposób, gdyby nie zmusiło mnie do tego tamto uprzejme spojrzenie wy-
trzeszczonych oczu.
Nastąpił zwykły okres intensywnej pracy, nieuniknionego zmęczenia,
całkowitej utraty uczucia przynależności do tego świata, objawów, których od dawna
nauczyłem się oczekiwać i rozpoznawać je, a potem rzecz została ukończona
i wysłana do dwóch wydawców, ja zaś mogłem znów o wszystkim zapomnieć.
17
Wydarzenia, które nastąpiły później, układają się w sekwencję zagadkową
nawet dla mnie. To sprawa zaginionej powieści, którą uważam prawie za
niewytłumaczalną. Człowiek, jakim wówczas byłem, różnił się od tego, jakim jestem
dziś, i gdy spoglądam wstecz na siebie, widzę niezliczone sytuacje, w których nie
umiałem znaleźć kontaktu, doświadczając w stosunku do samego siebie, jako do
zupełnie odmiennej istoty, podobnie beznadziejnego uczucia, jakiego doznają ojcowie
w rozmowach ze swymi dorastającymi synami — skoro już o tym mowa, jestem dziś
dostatecznie stary, żeby być ojcem dla człowieka z tamtych lat, i wolę nie myśleć, co
sądziłby o mnie, gdyby zetknął się ze mną takim, jakim jestem obecnie.
Tak czy owak trzeba w tym miejscu poświęcić chwilę uwagi niejasnej sprawie
zaginionej powieści. Hornblower został ukończony, wysłany i zapomniany. Tak mało
obchodziła mnie ta książka, że gdy amerykańscy wydawcy zaproponowali zmianę jej
tytułu (amerykańscy wydawcy zawsze chcą zmieniać tytuły), zgodziłem się bez
zastanowienia, tak że książka wyszła w Anglii pod tytułem Szczęśliwy powrót,
w Ameryce zaś — Bić na alarm, co przeszkadza mi do dziś dnia. Gdy nadeszły
odbitki do korekty, tkwiłem po uszy w innej powieści — skorupiaki narosły na innej
grupie leżących w mule kłód drewna. Cuchnący muł mojej podświadomości kipiał
pożywką dla niskich form życia. I ta powieść została napisana, wysłana do Londynu
i Bostonu, przyjęta i zaakceptowana podpisami na umowach.
A potem wydarzyło się coś innego. Przychodziłem właśnie do siebie po
trudach pisania, pochłonięty setką czynności nie mających nic wspólnego z literaturą,
napawając się do ekstazy ciężko zapracowaną wolnością, gdy stare objawy znów
zaczęły dawać znać o sobie, i to z gorączkową gwałtownością. Jakiś rok 1809 lub
1810, szczyt wojen napoleońskich, Bonaparte zaczął się martwić o zaopatrzenie
w żywność swego garnizonu w Barcelonie, znajdującego się w stanie półoblężenia
wskutek działalności hiszpańskich guerrilleros. Komunikacja lądowa była
utrudniona, więc Bonaparte wysłał z Tulonu niewielką eskadrę pod dowództwem
admirała Cosmao z rozkazem przedarcia się do Barcelony i dostarczenia niezbędnych
zapasów. Admirała spotkał los łatwy do przewidzenia. Jego eskadra została
dopadnięta przez brytyjskie siły morskie, dowodzone przez admirała Martina,
i zniszczona. Początkowo tylko tyle. To był skorupiak-pionier, który przyczepił się do
kłody.
Potem przyszło do głosu realne życie, okropna rzeczywistość, trudna do
wspominania i pisania o niej. Generał Franco podniósł sztandar buntu w Hiszpanii,
hiszpańska wojna domowa szarpała kraj na strzępy, ja zaś byłem jednym z tych, co
tam pojechali, żeby stwierdzić, jak to właściwie jest. Na szczęście nie muszę
opisywać tu szczegółów tego, co zobaczyłem. Wystarczy, że tylko powiem, iż byłto
dla mnie niesłychanie cięzki okres życia, bez chwili na myślenie o czymkolwiek
innym poza tym, co się właśnie działo wokół mnie. Wszystko to stanowiło ogromny,
przerażający kontrast w zestawieniu z błahymi przełomami i udawanymi emocjami
Hollywoodu. Toteż wróciłem do Anglii wstrząśnięty do głębi i wyczerpany
psychicznie.
Z biegiem czasu zbiorniki wypełniły się ponownie i bodźce twórcze znów
zaczęły dochodzić do głosu. W okresie pobytu w Hiszpanii wciąż, rzecz jasna,
wracałem myślami do tego co wiedziałem o wojnach napoleońskich; nasuwały się
analogie i paralele, należało tez pamiętać o konsekwentnym narodowym charakterze
hiszpańskim. W wojnach napoleońskich czynnikiem o znaczeniu podstawowym było
panowanie na morzu, od tego zależało zwycięstwo, w stopniu znacznie wyższym niż
od godnej podziwu determinacji ludu hiszpańskiego, żeby nigdy nie dać się podbić.
Mógł to być temat na powieść. Gdy, znowu w Anglii, zacząłem wracać do
normalnego życia, stwierdziłem, że w mojej wyobraźni zrodziła się cała seria nie
powiązanych ze sobą obrazów dokonań Królewskiej Marynarki Wojennej podczas
wojny — zniszczone konwoje, stacje sygnalizacyjne wysadzone w powietrze, pomoc
udzielona dla guerrilleros, bombardowanie maszerujących kolumn wojska, nękające
wypady na ląd. Można było z tego zrobić powieść — nawet niezgorszą — opartą na
wiodącym temacie panowania na morzu.
I wtedy… i wtedy… ogarnęła mnie dawna fala podniecenia, intensywna
świadomość, że możliwości poszerzają się, eksplodują. Kto mógł najlepiej
dokonywać tych wyczynów? Kto był człowiekiem myślącym i wrażliwym,
rozumiejacym znaczenie potęgi na morzu? Któż, jak nie porzucony bohater mojej
przedostatniej powieści, Horatio Hornblower? Historyczne ramy pasowały jak ulał,
dokonałby swego ”szczęśliwego powrotu” akurat na czas, żeby objąć dowództwo
okrętu liniowego i zostać wysłany do operowania w pobliżu wybrzeża hiszpańskiego,
gdzie (zdaniem Admiralicji) jego znajomość języka hiszpańskiego byłaby przdatna.
Hornblower psychicznie i zawodowo był przygotowany do operacji brzegowych,
wymagających sprawnego prowadzenia okrętu i błyskawicznie improwizowanych
planów. A tamta francuska próba dostarczenia żywności do Barcelony mogłaby stać
się kulminacyjnym punktem powieści — Hornblower rzucający się między
Francuzów i cel ich wyprawy. Z pewnością wsztstko to wymagało dokładnego
rozważenia.
18
Jeśli idzie o konwencję artystyczną, to głupotą jest, oczywiście, dogmatyczne
podchodzenie do spraw gustu, lecz wydaje się rzeczą samo przez się zrozumiałą, że
powieść (są, jestem pewien, wyjątki, lecz żaden przykład nie przychodzi mi do
głowy) zaczyna się w jakimś momencie wytchnienia, a kończy w innym. Ten moment
może być przelotny, lecz zawsze jest. Jeśli akcja jest w toku już w początkowym
ustępie książki, to gdzieś dalej trzeba się cofnąć, żeby wyjaśnić, jak się ta akcja
zaczęła. Akcja toczy się, może przejść w inną, ale wcześniej czy później ulega
przerwaniu, mimo, że w chwili kończącej powieść mogą istnieć konsekwencje
i możliwości oczywiste dla czytelnika. Banalnym tego przykładem jest
konwencjonalne zakończenie historii miłosnej małżeństwem.
Hornblower został powołany do życia u końca takiego okresu wytchnienia,
kiedy to wpływał do zatoki Fonseca. Rozstając się z lady Barbarą wchodzi w inny
spokojny okres. Teraz moglibyśmy go zastać, gdy kończy się ten okres —
wyposażającego swój nowy okręt — i doprowadzić do następnego okresu
wytchnienia poprzez decydującą bitwę z eskadrą francuską. A ta końcowa bitwa
musiałaby być, w pewnym sensie, zaszczytną porażką. Jakoś nie wydawało mi się
słuszne, żeby Hornblowerowi wiodło się zbyt dobrze; sądziłem, że będzie lepiej,
właściwiej, jeśli powieść zakończy się ruiną jego kariery w marynarce wojennej,
rozstaniem, przynajmniej do końca wojny, z jego Marią i jego Barbarą.
W owym okresie konstruowania powieści przeżywałem krótkie, lecz bardzo
intensywne momenty radości. Należało — a faktycznie trzeba było koniecznie —
powołać do życia Marię. Jak dotąd, były o niej tylko wzmianki, i z tych wzmianek
musiałem stworzyć realną postać, jak paleontolog powinien umieć stworzyć w swej
wyobraźni całego dinozaura na podstawie jednej jego kości. Zadanie było ciekawe,
nawet bawiło mnie. A Barbara… I ją trzeba było wprowadzić na karty książki. Moje
wyczucie pisarskie mówiło mi, że można by z tego zrezygnować tylko w wypadku,
gdyby wymagało to zbyt daleko idącego naciągania prawdopodobieństwa. Pragnąłem
mieć ją tu równie mocno jak Hornblower. I było to bardzo łatwe do zrobienia. Nic
bardziej naturalnego, niż żeby Barbara wróciwszy do Anglii poślubiła znanego
admirała. I równie naturalną rzeczą byłoby uzyskanie przez tegoż admirała, przy
poparciu Wellesleyów, stanowiska głównodowodzącego, świeżo ustanowionego
w wyniku zbuntowania się Hiszpanów przeciwko Francuzom. A jeśli idzie o Barbarę,
to z pewnością byłoby rzeczą całkiem naturalną zwrócenie przez nią uwagi małżonka
na talenty Hornblowera. Była świadkiem, jak je demonstrował, na pewno miała do
niego słabość, niezależnie od tego co zaszło między nimi. W czasie gdy formowano
eskadrę do działań w pobliżu brzegów Hiszpanii, Hornblower był akurat bez pracy.
Wydawało się, że wszystko pasuje do siebie. Budując fabułę pomyślałem o wozie
wcześniej niż o koniu, ale w powieści koń w sposób całkiem naturalny sam zajął swe
miejsce u przodu wozu.
Takie to radości towarzyszą konstruowaniu fabuły. I znów, z układanką
ułożoną do połowy i wyłaniającym się jasnym obrazem całości, coraz łatwiej było
dopasowywać pozostałe fragmenty — wszystkie dziwne skorupiaki, jakie zdążyły
obrosnąć pogrążoną w mule kłodę, okazały się przydatne. Jeszcze kilka
gorączkowych dni podświadomej pracy, i cała historia, od początku do końca, była
gotowa. Pozostało tylko (i to właśnie była ta ponura rzeczywistość, ten kościotrup
przy uczcie) przenieść ją na papier.
19
Musimy teraz znów wrócić do zaginionej powieści — już sobie prawie
zasłużyła na tę nazwę, gdyż znikła z tej opowieści po króciutkiej wzmiance na jednej
z poprzednich stronic. Maszynopisy były już w Bostonie i Londynie i miały wkrótce
iść do druku. Ale postanowiłem, że jeśli mam napisać Okręt liniowy, to muszę
poczekać z publikacją tamtej książki — nie byłoby dobrze, gdyby się ukazała między
dwoma pozycjami o Hornblowerze. Byłoby w tym coś nieartystycznego (jakkolwiek
by się nie lubiło tego słowa). Okręt liniowy domagał się napisania. Pozostało jedno
oczywiste wyjście: odłożyć publikację ”zagubionej” powieści.
Żałuję, że tak mało z niej pamiętam. Była współczesna, było w niej co
najmniej jedno morderstwo i coś o kazirodztwie, a głównymi postaciami były, o ile
pamiętam, kobiety, ale żadnych bliższych szczegółów nie potrafię sobie przypomnieć.
Co trzy lub cztery lata coś mi o tej książce przypomina, ale potem znów idzie
w niepamięć, Cynicznie mówiąc, podejrzewam, że była to powieść zła, i dlatego
jestem rad, że wciąż nic o niej nie wiem. Może przeżywałem zwykłe rozczarowanie
ukończonym dziełem, lecz nie sądzę, aby miało to wpływ — świadomy — na mnie.
Jakkolwiek to było, Londyn i Boston zostały powiadomione, że zmieniłem decyzję
dotyczącą publikacji tamtej książki i że dla wypełnienia luki zamierzam napisać
dalszy ciąg Szczęśliwego powrotu, która to powieść będzie gotowa do wydania
w terminie ustalonym do tej poniechanej.
Spoglądając wstecz, zdumiewam się własną lekkomyślnością w tej sprawie.
Moi wydawcy potraktowali ją znacznie poważniej ode mnie. Przypominam sobie, że
dostałem długi, bardzo solenny telegram z Bostonu, dokładnie omawiający wszystkie
pro i contra, lecz w momencie gdy go otrzymałem, siedziałem już przy pisaniu Okrętu
liniowego i nie byłem w stanie podchodzić rozsądnie do spraw natury praktycznej.
Przebywałem w innym świecie i jak zawsze gdy zaczynałem pisać, wierzyłem, że ta
właśnie książka będzie lepsza od wszystkich poprzednich, więc po co zaprzątać sobie
głowę jakąś inną, niewydarzoną, na pół już zapomnianą powieścią? I tak ”zagubiona”
powieść stała się naprawdę zagubioną. Być może maszynopisy istnieją do dziś i leżą
zapomniane pod warstwą kurzu w jakimś kącie rzadko odwiedzanych magazynów
w Bostonie i Bloomsbury. Może kiedyś ktoś zajrzy do takiego magazynu i zdziwi się,
co to za plik papierów, o które się potknął. Ja wolę, żeby sprawa została tak jak jest.
Wykonawcy mego pisarskiego testamentu będą sobie mogli roztrząsać zagadnienie
etyki wydawniczej.
20
Tak więc pisałem Okręt liniowy, w podnieceniu i uzasadnionym pośpiechu,
połączonym z właściwą mi, zwykłą. niezależną od rzeczywistego powodu,
niecierpliwością. Tytuł książki został ustalony na samym początku, ale tak jest
z większością moich książek. Fakt, że w trakcie pisania wie się, jaki będzie tytuł
powieści, pozostaje w bliskim związku z tym, co się wie o jej zakończeniu. Tytuł stoi
gdzieś obok celu niejasno oglądanego oczyma wyobraźni, w miarę jak pisanie
z trudem posuwa się ku końcowi. Sam okręt ”Sutherland”, dowodzony przez
Hornblowera, zaskarbił sobie moją szczególną sympatię. Zbudowany w Holandii —
jak większość współczesnych mu jednostek, wszedł jako pryz w skład Królewskiej
Marynarki Wojennej — będąc zarówno dla Hornblowera, jak i dla mnie terenem
ważnych zadań, miał przy tym w sobie coś z brzydkiego kaczątka, które polubiłem.
Akurat kiedy zacząłem pierwszy rozdział, miało miejsce zabawne zdarzenie.
Obiadowałem w jakiejś armeńskiej restauracji czy może innej — nie byłem jeszcze
do tego stopnia zmęczony, aby mi było obojętne, co jem — i zamówiłem tamtejszą
specjalność, shish kebab. Podano mi: nadziane na szpikulec kawałki pieprzu
tureckiego, mięsa z jagnięcia, grzybów, cebuli — ze dwadzieścia albo i więcej
różnych rzeczy. Trzymając mocno szpikulec, popchnąłem to wszystko widelcem,
i oto składniki zmieszały się na moim talerzu. Kiedy patrzyłem na nie, przyszła mi
nagle do głowy analogia. Książka, którą zacząłem pisać ( nie umiałem przestać
myśleć o niej, cokolwiek bym robił w danej chwili), ma być czymś właśnie takim.
Wyprawy odcinające, bitwy konwojów, wypady na ląd — to będzie pieprz, cebula
i kawałki mięsa. A co będzie szpikulcem, spinającym to wszystko razem i nadającym
składnikom formę i sens istnienia? Oczywiście okręt JKM ”Sutherland” pod
dowództwem swego sławnego kapitana. Myślę, że to właśnie w tamtej chwili
zakiełkowała moja sympatia dla tej jednostki Zdaję sobie sprawę, że od tamtego
czasu musiałem powściągać pióro, żeby się bronić przed sentymentalizmem. I po dziś
dzień, po upływie przeszło dwudziestu pięciu lat, widok szaszłyka na szpikulcu
przywołuje przed oczy mej wyobraźni trójwymiarowy obraz błękitnego morza,
lejącego słońca i królewskiego ”Sutherlanda” płynącego pod wszystkimi normalnymi
żaglami na miejsce spotkania koło cypla Palamos. Sentyment, szaszłyk i ”Suterland”
— przedziwne trio nierozwiązalnie zespolone ze sobą.
Historia Hornblowera i ”Sutherlanda” zaczęła się w momencie ich
odpoczynku i została doprowadzona do następnej chwili wytchnienia. Książka została
ukończona na czas, a maszynopisy wysłane tak, aby mogła się ukazać
w zapowiedzianym dniu, dokładnie w rok po wyjściu Szczęśliwego powrotu. Był to
więc cały rok, a potem, gdy ustała konieczność wysiłku umysłowego, przyszło
zwykłe otępienie. W miarę powrotu czucia do głowy zaczęły się wkradać różne
dziwne myśli. Szczegóły mego ówczesnego dnia powszedniego zatarły się naturalnie
(i może szczęśliwie dla mnie) w mej pamięci. Jednego mogę być pewien, że (jak
zawsze) byłem aktywny w domu i na gruncie towarzyskim, że czytałem zachłannie,
podróżowałem, nawet pisywałem (miałem wówczas umowę na dostarczanie co
tydzień tekstu do rubryki w dzienniku), gorączkowo nadrabiałem trzy miesiące, które
wypadły mi z życia z powodu Okrętu liniowego.
21
Tymczasem różne dziwne myśli wkradały mi się podstępnie do głowy. Jedną
z moich lektur do łóżka (mam zwyczaj czytać przed zaśnięciem literaturę faktu —
nawet Encyklopedię brytyjską) był tom niewydanych listów Napoleona I, które
z oczywistych przyczyn nie ukazały się w oficjalnym zbiorze opublikowanym przez
Napoleona III. Był tam list do brata Józefa, siłą ustanowionego królem Hiszpanii. ”Te
pięć czy sześć osób aresztowanych w Bilbao przez generała Merlina trzeba skazać na
śmierć”. Prawie wszystkie te listy ukazywały Bonapartego jako człowieka absolutnie
pozbawionego skrupułów i bezlitosnego, gdy uważał, że zagrożone są jego interesy
czy jego cenny prestiż. Źródeł jego żądzy zemsty — nawet w wypadkach, gdy zemsta
byłaby błędem politycznym — można by się chyba doszukiwać w korsykańskim
okresie jego chłopięctwa. A Hornblower był właśnie w rękach Bonapartego, ten
Hornblower, który zadał tak dotkliwe ciosy jego władzy nad Hiszpanią, który
wyprowadził w pole jego generałów i, bezczelny i zuchwały, zbeszcześcił świętą
ziemię Francji. Bonaparte dał mnóstwo odrażających przykładów nikczemnego
napawania się zemstą: Alwarez z Gerony i Hofer z Tyrolu zostali zamęczeni na
śmierć, chociaż okazana im łaska nic by go nie kosztowała. Dla Bonapartego
nienawistne musiało być samo nazwisko Hornblowera, a zdarzyło się kiedyś, że
Hornblower pływał u brzegów pod fałszywą francuską banderą.
Był to dozwolony prawem podstęp wojenny, historia w nie obfitowała, a jedno
z posunięć otwierających atak na Quebec w roku 1759 było szeroko znane. Lecz dla
Bonapartego, mającego w ręku jednego z bardzo małej liczby angielskich kapitanów
wziętych do niewoli w czasie wojen napoleońskich, mogło to z powodzeniem
posłużyć za usprawiedliwienie dla jego żądzy zemsty. Oskarżenie angielskiego
kapitana o poważne naruszenie prawa wojennego mogłoby zostać wyzyskane dla
wyjaśnienia Francji i Europie, czemu ostatnio jakoś się nie wiodło cesarskiej
marynarce wojennej. Być może Bonapartego zadowoliłaby nawet mniejsza kara niż
zabójstwo albo uznałby ją za korzystniejszą dla siebie. Sądzenie i skazanie
Hornblowera, przestraszenie go prawie na śmierć, a potem puszczenie wolno
w pokazowym geście łaskawości mogłoby (w opinii Bonapartego) być efektownym
posunięciem, jak słynny incydent ze spaleniem listu w obecności hrabiny Hatzfeldt.
Może lady Barbara mogłaby się zwrócić osobiście do Bonapartego w sprawie
Hornblowera? Nie, to nie byłoby dobrze. A może temat w ogóle nie nadaje się do
opracowania? Posuwałem się fałszywym tropem.
Było to dla mnie zaskoczeniem, wyglądało na przyznanie się, że jest trop,
którym należałoby iść, a ja leżę w łóżku usiłując zasnąć i wiedząc z długiego
doświadczenia, że nic tak nie odwleka snu, jak rozmyślanie na temat fabuły powieści
w środku nocy. Ponadto zostawiłem Hornblowera jako jeńca wojennego. Wkrótce
miała się ukazać książka, a ja chciałem nie mieć już z nim więcej do czynienia.
Odłożyłem Lettres inédites, zgasiłem lampę przy łóżku i ułożyłem się do snu,
a w godzinę później wstałem, żeby poszukać jeszcze nudniejszej książki, która by
mnie oderwała od natrętnych myśli.
22
Fabuła oczywiście formowała się sama, nie wypływała na powierzchnię, ale
drążyła pod nią niby kret. Jeśliby wina nie miała być oficjalnie darowana
Hornblowerowi, musiałby uciec z niewoli — istniała wprawdzie dość obszerna
literatura na temat ucieczek z więzień cesarskich, ale nic, co przeczytałem, nie
zadowoliło mnie ani nie było dostatecznie sugestywne. Ponadto w roku 1810 tak
wielka część Europy znajdowała się pod panowaniem francuskim, że w razie ucieczki
Hornblower nie dałby rady dotrzeć do neutralnego kraju. Musiałby zatem kierować
się ku morzu. Rzecz jasna, że musiał — po prostu nie miałby wyboru. Szczerze
mówiąc czułem, że bardzo mi zależy, aby do tego doszło. Pragnąłem gorąco, żeby
Hornblower wydostał się z więzienia, gdzie, przy jego usposobieniu, pobyt byłby dla
niego nie do zniesienia; żeby uciekł ze zdradzieckiego lądu na swobodę morza.
Musiałaby to być długa i niebezpieczna podróż.
Wtedy zdarzył się jeden z tych niespodziewanych momentów, gdy jakiś
pomysł nagle zaczyna pasować do innego, pozornie całkiem z nim nie związanego.
Odkrycia tego dokonałem w czasie codziennego, beznamiętnego przeglądania poczty,
chociaż żaden z listów nie miał związku z ucieczką Hornblowera. Kilka lat wcześniej
odbyłem wycieczkę łodzią motorową w dół Loary. Odłożyłem nie przeczytany list
olśniony nową myślą, że Hornblower w swej ucieczce mógłby tą samą drogą podążyć
ku morzu. Mała łódź — a w takich spędziłem miesiące, może nawet lata — na rzece
stanowiłaby doskonały środek transportu dla zbiega, pozwalałaby mu bowiem
przewieźć bez trudu niezbędne zapasy i ekwipunek i znacznie ułatwiłaby omijanie
kontroli paszportowych i żądań okazywania papierów, na co podróżujący drogami
cesarskiej Francji byli nieustannie narażeni. Zwłaszcza że Loara, jak wiedziałem
z własnego doświadczenia, była rzeką odludną, nie uczęszczaną i pozornie
nieżeglowną, a przecież możliwą do przebycia i świetnie nadałaby się do tego celu.
Krew zawrzała mi w żyłach. Na końcu odcinka Loary nadającego się do
żeglugi dla morskich jednostek leży miasto Nantes. Statki docierają aż do jego
nabrzeży — pamiętam je. Może Hornblower mógłby… Wszystko poruszyło się we
mnie, a gdy podniecenie opadło, miałem już gotowy obraz Hornblowera odbijającego
”Witch of Endor”, obraz sugestywny i natarczywy. Miał on także logiczne,
zazębiające się z sobą następstwa. Dla dokonania takiego wyczynu Hornblower
potrzebował pomocy, w dodatku pomocy fachowej. Musiałby więc mieć ze sobą
Busha i Browna. Czyli że musieliby oni płynąć z nim Loarą, a to wymagało dalszej
pracy wyobraźni: Hornblower dowodzący dwójką z załogi okrętu; łódką o długości
dwudziestu stóp zamiast dwutysiąctonowym okrętem uzbrojonym w siedemdziesiąt
cztery działa — było coś przewrotnego, ale i dramatycznego w sytuacji, która aż się
prosiła, żeby się nad nią zastanowić. W każdym razie coś się działo z moją niechęcią
do ponownego zajęcia się Hornblowerem.
23
Zdarzyło się coś jeszcze. Nadeszły próbne odbitki Okrętu liniowego i ze
zwykłym oporem siadłem do ich czytania. I wtedy mój starszy, jeszcze wówczas
mały syn, zajrzał mi przez ramię, żeby zobaczyć, co robię. ”Och, tata, skończ to
prędko — powiedział. — Chcę to przeczytać. Pierwsza bardzo mi się podobała”. Ten
syn ma już własnego syna w takim jak on wówczas wieku, lecz przyjemność, jaką
odczułem w owej chwili, wciąż mam świeżo w pamięci. Była to aż nazbyt hojna
zapłata za trudy nie tylko rodzicielstwa, lecz i pisania. Odkładając sentyment na bok
(czemu człowiek, jakim wówczas byłem, taki miał podejrzliwy stosunek do
sentymentu?), muszę przyznać, że ten incydent niewątpliwie pomógł mi pogodzić się
z myślą o napisaniu jeszcze jednej książki o Hornblowerze.
Michael Joseph dopomógł mi wymieszać napój czarownicy. Próbowałem
wyjaśnić mu burzę uczuć w mej duszy, starając się przemóc moją wieczną niechęć do
ubierania w słowa (skierowane do pojedynczego człowieka) na pól ukształtowanych
pomysłów, jakimi miewam zaprzątniętą głowę. Jednakże udało mi się jakoś
przekazać niejasny zarys tematu, o którym właśnie rozmyślałem. ”Chcesz
przeprowadzić go z powrotem do kraju z podniesioną banderą?” — powiedział
Joseph. Tym razem on z kolei napotkał mój tępy wzrok, jakby jego uwaga przeszła
nie zauważona. I tak istotnie było. Wypowiedziane przez niego zdanie zamiast wpaść
w bystry strumień uprzejmej konwersacji, zapadło się w ospały muł podświadomości
i zanurzało w nim coraz głębiej, pobudzając skorupiaki do szybkiego rozmnażania.
Efekt był oczywiście wprost przeciwny. Zwykły triumf, niczym nie
zakończony sukces nie były tematem, jakiego szukałem. Jeśli już o to chodzi, to ja
sam, osobiście, cieszyłem się sporymi sukcesami, i zdawałem sobie jasno sprawę, że
”cieszyć się” nie jest na pewno najwłaściwiej użytym słowem. Przewrotność natury
ludzkiej sprawia, że zawsze zagląda się w zęby darowanemu koniowi, stwierdzając,
że ma je za długie; zawsze się znajdzie któryś płatek róży zgnieciony, podczas gdy
zwykły los i nadzwyczajne zdarzenia, mieszając metafory, będą dodawać goryczy do
słodyczy i szorstkości do gładkości. Dobrze byłoby, gdyby i Hornblowerowi to się
zdarzyło, a przy tym byłem przekonany (nie próbujmy za wszelką cenę pozwalać
sentymentom buszować w literaturze), że z artystycznego punktu widzenia (znów to
nieznośne słowo) efekt byłby zadowalający.
W miarę upływu dni zaczęły się dołączać inne pomysły powstałe w moim
mózgu — pomysły najpierw pozornie bez związku z tematem, początkowo
traktowane nawet jako zarodki jakiegoś nowego dzieła. Obserwowałem rozwój
tematu o nieudanym, przelotnym związku uczuciowym: gorąca namiętność
zaspokojona, a związek zerwany. Oczywiście coś takiego powinno się przydarzyć
Hornblowerowi. Czemu wcześniej na to nie wpadłem? Hornblower romansujący,
a z okiem na zegarku, albo przynajmniej myślami zupełnie gdzie indziej. Jak zawsze
cieszący się powodzeniem, a mimo to niezadowolony, niezdolny do zapomnienia się;
typ mężczyzny, dla którego każda kobieta mogłaby zupełnie stracić głowę, lecz jeśli
byłaby spostrzegawcza lub miała intuicję, to od razu by się zorientowała, że jest on
z tych, co nie dają się przywiązać ani utrzymać. Musiało mu się to przydarzyć
wcześniej czy później, kiedy miałby trochę wolnego czasu. Wtedy właśnie we Francji
zaczynali dawać znać o sobie refractaires, młodzi ludzie ukrywający się przed
poborem do wojska — przez chwilę nawet zastanawiałem się, czy któryś z nich nie
mógłby udzielić pomocy Hornblowerowi w jego ucieczce. Rosła też we Francji liczba
ludzi o dojrzalszych poglądach, którzy byli przeciwni Bonapartemu z powodu swych
liberalnych przekonań czy po prostu dlatego, że zdawali sobie sprawę
z katastrofalnych skutków bonapartyzmu. Połowa kawałków układanki wpasowała się
już na swoje miejsce. Wiedziałem, gdzie Hornblower znajdzie potrzebną mu pomoc
i jak dojdzie do jego romansu.
Trzeba było podjąć pewne końcowe decyzje. Wydać wyrok śmierci —
a właściwie dwa. Biedna pani Hornblower. Jej śmierć została postanowiona, chociaż
nie bez wahania, nie bez daremnego współczucia. Zdawało mi się, że znam ją tak
dobrze. Ale nie było już dla niej miejsca, a jej śmierć stanie się bardzo gorzką kroplą
w kielichu sukcesów Hornblowera. Nie będzie trudno to zaaranżować, bo
w poprzedniej powieści Maria była już w ciąży, a śmierć przy porodzie była w owych
czasach tak częsta, że nie wymagała komentarza. Uczyniłem ją wówczas ciężarną, bo
było mi to do czegoś potrzebne w Okręcie liniowym, a teraz było to jak znalazł,
jakbym już wtedy miał obmyślony dalszy tok wydarzeń. A jednak z całą pewnością
mogę stwierdzić, że tak nie było, chociaż niewykluczone, że gdzieś wśród
obrastających kłodę skorupiaków, całkiem nieświadomie, jej zbliżająca się śmierć
została zaplanowana. Jeśli idzie o zgon admirała Leightona — męża Barbary — to nie
było z tym żadnej trudności. Było wiadomo, że będąc w służbie czynnej w marynarce
wojennej będzie się przebijał do zatoki Rosas, żeby tam dokonać zniszczenia okrętów
uszkodzonych przez Hornblowera. Mogłem być pewien, że niewiele osób uroni łzę
nad losem Leightona i że między nimi może nie być Barbary.
24
Tak więc zaczynało wyglądać, że powieść jest przygotowana i można zacząć
ją pisać. Wyraźnie odczuwałem znany niepokój, stare pragnienie, pokusę przekonania
się, czy rzeczywiście potrafię przenieść na papier skomplikowane sprawy i nastroje
kłębiące się w mojej głowie. Jak zawsze żywiłem niczym nie uzasadnioną nadzieję,
że tę powieść łatwiej mi się będzie pisało niż poprzednie. Miałem podobne uczucie
jak przed skokiem do głębokiej wody. Nadszedł dzień, gdy napisałem: ”Strona l” i ”
Rozdział I”, zaś admirał Leighton przypuścił atak na zatokę Rosas. Praca szła mi
nieźle, jeśli można uznać, że w tym ”nieźle” mieści się codziennie nieuniknione zmę-
czenie. Pułkownik Caillard z żandarmami przybył po Hornblowera, Busha i Browna
akurat w chwili, gdy Hornblower wystarczająco wiele usłyszał o losie Leightona,
żeby pozostawać w dręczącej niepewności przez następne kilka miesięcy. Wszystko
szło dobrze i nagle nastąpił wstrząs, prawie tak niespodziewany i bolesny, jak
uderzenie się po ciemku o krawędź drzwi. Pewnego ranka, gdy planowałem pracę na
bieżący dzień, ogarnęły mnie poważne wątpliwości, które w swej ślepocie zignorowa-
łem. Następnego dnia te wątpliwości zmieniły się w pewność i stanąłem oko w oko
z dramatem.
Nie potrafię wyjaśnić, jak do tego doszło, jak mogłem być tak strasznie ślepy,
nieprzewidujący, nieuważny. W pewnym punkcie konstruowania fabuły
powiedziałem sobie po prostu: ”W tym miejscu uciekają” i więcej o tym nie
myślałem. Zostawiłem lukę, nie czyniąc nic, żeby ją wypełnić. Wskutek jakiegoś
bezprecedensowego przeoczenia nawet nie zdawałem sobie sprawy z istnienia tej luki
do momentu, gdy ujrzałem ją, rozdziawioną, u swych stóp. Musieli uciec, w sercu
Francji musieli wymknąć się eskorcie złożonej z dwudziestu żandarmów, a tu Bush
zaczynał przecież dopiero przychodzić do siebie po amputacji stopy — nie mógł
nawet jeszcze przejść sam jarda. Co więc z ich ucieczką? Nie mogło być mowy
o pozostawieniu Busha — Hornblower nigdy by do tego nie dopuścił, a ponadto Bush
był bardzo potrzebny w dalszej części powieści. Sam wpakowałem się w kabałę. Taką
wagę nadałem l'affaire Hornblower, że do eskorty włączyłem jednego
z najzdolniejszych oficerów policji Bonapartego. Pułkownik Caillard nie zostawi
żadnej okazji do ucieczki.
Był to dla mnie moment załamania. Wstyd mi było za siebie, czułem się
przybity tym niedopatrzeniem, ogarnęły mnie wątpliwości, czy w ogóle nadaję się do
wybranego przez siebie zawodu. To wszystko w dalszej perspektywie, na razie
ważniejsze było, co mam teraz robić.
Praca nad książką stanęła w miejscu i wyglądało, że nie ma wyjścia z impasu,
w który się tak głupio wpakowałem. Że trzeba będzie wrócić do punktu wyjściowego
i podążyć zupełnie inną drogą. Lecz to by oznaczało przeróbkę całej fabuły,
zaczynanie budowania jej od nowa i potem pisanie od początku, a od czasu gdy
napisałem od nowa jeden jedyny rozdział, upłynęło piętnaście lat. Na razie miałem
napisane pięć rozdziałów. Czy wszystkie muszę przerabiać? Jak zwykle, odezwała się
moja niczym nie uzasadniona niechęć do wracania do raz wykonanej pracy. Czułem,
że wpadam w panikę. Jakże jednak człowiek ze świeżo amputowaną stopą mógłby
uciec dwudziestu żandarmom.
Oczywiście w końcu uciekł. Miałem się przekonać, że obok ciężarów mój
zawód ma swe przywileje, a i szczęście było po mojej stronie. Po dwóch (chyba)
bardzo nerwowych dniach — dwóch dniach chodzenia każdego ranka tam
i z powrotem po mojej pracowni i zapamiętałego przebiegania każdego popołudnia
i wieczora po obojętnych na moje kłopoty ulicach — wymyśliłem rozwiązanie. Nie
bez powodu Hornblower zwykł był przechadzać się po pokładzie rufowym, gdy miał
jakiś problem do rozwiązania. Myślę , że w ciągu owych dwóch dni nieraz zdarzyło
się, że moje dzieci, przestraszone, cofnęły się na mój widok, nie wydaje mi się też, by
zmęczenie fizyczne mogło przytępić moje niespokojne miotanie się.
Lecz pisarz ma moc niegdyś przypisywaną czarownicom i magom. Może
wywoływać burze i powodzie. Na szczęście chociaż pogoda była po mojej stronie. ”
Sutherland” stoczył bitwę późną jesienią, a teraz była zima, toteż burza śnieżna nie
tylko była prawdopodobna, lecz całkiem możliwa. Burza śnieżna… rzeka… łódka…
powódź — i moi trzej bohaterowie uciekają, o czym może się przekonać każdy, to
zada sobie trud przeczytania rozdziału szóstego. A ja po tym ostatnim doświadczeniu
nigdy już nie będę tym samym człowiekiem — tak mi się przynajmniej zdawało.
I rzeczywiście, bo w kilka dni później (gdy komuś udało się nakłonić mnie do
mówienia na ten temat) przyznałem niechętnie, że bywają rzeczy gorsze od
codziennej pracy nad powieścią, podobnie jak człowiek raz poddany torturze
strappado przyznałby, że istnieją rzeczy gorsze od łamania kołem.
25
Niewiele dni później czekało mnie nowe przeżycie, równie ostro rysujące się
w mej pamięci jak przed chwilą opowiedziane. Hornblower znowu był w drodze; jego
romans z Marie de Gracay skończył się — a przynajmniej był w stanie zawieszenia
— on zaś z dwoma towarzyszami płynął w dół Loary. Miał trudności przed sobą i za
sobą, lecz chwilowo był wolny od nich, na ile to było w ogóle możliwe. Znam
doskonale to uczucie. Złapałem się na tym, że będąc absolutnie w zgodzie z.
Hornblowerem, jednocześnie czułem w stosunku do niego zazdrość. W owym czasie
Hornblower przeżywał najszczęśliwsze chwile w swym tak aktywnym, najeżonym
trudnościami życiu. Będąc wciąż Człowiekiem Samotnym, poznał wreszcie, co to
koleżeństwo i bliska zażyłość z innymi ludźmi, czego — po części z powodu wad
jego osobowości — nie było mu dane dotąd odczuć. Poznawał uroki kraju, oglądając
nowe, nieznane a piękne widoki: świat wkradający się we mgle nad milczącą rzekę
lub rząd wierzb na tle odmiennej zieleni wzgórz. Do tego był w podróży — rzecz
konieczna do szczęścia dla tak niespokojnej jak on natury — ale podróżował
spokojnie, bez pośpiechu, przy takiej liczbie błahych wydarzeń jak znalezienie kanału
pośród piaszczystych łach), że jego czynny umysł nie miał czasu szukać dziury
w całym.
W trakcie pisania zdarzyło mi się raz lub dwa, że z ogromnym zdumieniem —
może nawet konsternacją —stwierdziłem, iż naprawdę spieszno mi rano zasiąść przy
biurku, że czekam na ranek z Hornblowerem, który raz przynajmniej ma umysł trochę
spokojniejszy. Przez chwilę kusiło mnie, żeby mu przedłużyć podróż, żałowałem
trochę, że Loara nie jest tak długa jak Amazonka, lecz geografia, tak jak historia, nie
pozwalała na żadne folgowanie zachciankom. Była zresztą sprawa jeszcze
ważniejsza: konieczność przestrzegania równowagi, posłuszeństwo temu, co mi
dyktuje mój artystyczny osąd, mój literacki. (Znów te nienawistne słowa, wciąż
szukające, którędy by wtargnąć, jak bakterie chorobowe w ciało ludzkie). Fabuła
powinna zawrzeć w sobie trochę szczęścia, lecz intensyfikowanie go, poza pewien
określony punkt, naruszałoby równowagę konstrukcji. Zarówno smak artystyczny, jak
i rozum mówiły mi, że powinno być tyle i ani odrobiny więcej. Będąc w nastroju
podobnym do tego, w jakim znajdował się Gibbon, wzdychałem rzewnie i byłem
posłuszny jak rzemieślnik. Smętną pociechą była mi myśl o pewnym chef de cuisice,
przystępującym do komponowania wspaniałej potrawy i zmuszonym do niezbędnego
hamowania swej skłonności, by dodawać przyprawy, które szczególnie lubi. Tak więc
Hornblower zbliżał się do Nantes, ku zaszczytom, odznaczeniom i rozgłosowi,
którego tak nie cierpiał.
26
Upłynęło sześć lat, zanim Hornblower znów pojawił się w moim życiu,
zastając mnie innym człowiekiem, przynajmniej pod względem fizycznym. Wracałem
do pisania z moją zwykłą niechęcią, o czym wspomniałem już wcześniej, do raz
zakończonej pracy. Byłem teraz inwalidą czy też oświadczono mi, że nim jestem,
albo sam uznałem, że nim jestem. Nieco przedwcześnie, jakieś dwadzieścia lat przed
czasem, pojawiły się u mnie pewne symptomy starości. Moje tętnice zwężały się —
proszę wybaczyć te anatomiczne szczegóły — i przypuszczano, że proces ten będzie
postępował. Ograniczyły się moje spacery, moja zdolność chodzenia i wchodzenia po
schodach, a odległości, jakie byłem w stanie przebyć, kurczyły się z tygodnia na
tydzień, tak że wkrótce nie mogłem bez przystawania przejść więcej niż
pięćdziesięciu jardów lub wejść naraz wyżej niż na jeden odcinek schodów nie
odczuwając bólu, który sprawiał, że musiałem odpocząć przed dalszym wysiłkiem.
Przyszłość rysowała się ponuro, niedługo moim kończynom zacznie brakować krwi,
po czym przyjdzie amputacja i kompletna bezradność.
Rokowania nie były pocieszające. Ani ja — ani też lekarze — nie mogli
przewidzieć, że okażę się nietypowym, unikatowym przypadkiem, o którym będą
pisane (na szczęście bez podawania nazwiska) artykuły w prasie fachowej, że choroba
zatrzyma się (w nie znany dotąd sposób) na samym skraju kompletnej ruiny.
Doktorzy radzili mi z całą powagą, żebym sobie poszukał domu bez schodów, gdzie
można by mnie było wozić w fotelu na kółkach. Mówili też, że życie w kompletnej
bezczynności, bez robienia czegokolwiek, przy unikaniu wszelkich podniet i wysiłku
(nawet umysłowego) może trochę opóźnić nadejście najgorszego.
Próbowałem, oczywiście, żyć, jak mi kazano, i oczywiście stwierdziłem, że to
niemożliwe. Nie można nikomu nakazać, żeby siedział pogrążony w ponurym
nastroju i czekał na śmierć. Do tego była sprawa tych keczów bombardujących.
Muszę się przyznać — choć może to zabrzmi zabawnie — że osobiście wiele im
zawdzięczam. Czytając dla odprężenia często się na nie natykałem — na te
interesujące, wysoce wyspecjalizowane jednostki, zaprojektowane do ostrzeliwania
z morza celów na lądzie, szczególnie (ze względu na wysoką trajektorię lotu
pocisków z zainstalowanych na keczach moździerzy) celów znajdujących się
w martwym polu, za wzgórzami czy fortyfikacjami. Keczów bombardujących
używano w operacjach desantowych, częstych w okresie wojen napoleońskich,
a podczas pokoju znajdowały niejednokrotnie zastosowanie w badaniach Arktyki,
gdyż ich mocna budowa wytrzymywała napór lodu. Sam Nelson odbył raz podróż
arktyczną na takim keczu.
Byłoby rzeczą interesującą wymyślić jakąś hipotetyczną kampanię, w której
kecze te odegrałyby ważną rolę. Wymagałoby to oczywiście użycia eskadry — kecze
bombardujące zawsze wymagały osłony przed atakiem silniejszych okrętów
wojennych. Nierzadko wyzyskiwano je przeciwko inwazyjnej flocie Bonapartego
w portach Kanału, lecz bez większego sukcesu, i to pod dowództwem Nelsona. Kecze
to broń zaskoczenia i okazji, ale nawet admirałowie Bonapartego orientowali się
w ich możliwościach i mogli przedsiębrać elementarne środki ostrożności
Zaskoczenie i okazja! Coś działo się ze mną, coś, czego, jak sądziłem, nigdy
już nie doświadczę — coś, do czego według lekarzy nie należało w ogóle dopuścić.
Odczułem znów emocje towarzyszące rodzeniu się pomysłu, ożywienie inwencji,
przyjemne uczucie rozpoznawania, coś jak swędzenie kciuków u czarownicy. A do
tego ogromną ulgę z pojawienia się tych objawów, czegoś normalnego w tak bardzo
nienormalnym świecie. Błogosławione słowa: zaskoczenie i okazja, niechby opadły
w mą podświadomość i robiły w niej trochę zamieszania. A gdyby nawet miały
przyśpieszyć amputację, to w moim ówczesnym nastroju uważałem, że warto ją dla
nich zaryzykować.
Kecze bombardujące. Użyto ich w drugim ataku brytyjskim na Kopenhagę
w roku 1807. Wellington obserwował je w akcji jako generał dywizji. Lecz była to
formalna bitwa poprzedzona należytym ostrzeżeniem — żadnego miejsca na
zaskoczenie i niewiele na okazję. A Wellington miał szwagra, lecz o istnieniu siostry
w ogóle się nie dowiedział, chociaż czekało go jeszcze pięćdziesiąt lat życia.
Tak więc ponure ranki przestały być ponure. Ożywiało je radosne odkrywanie
tego, co się wydarzyło nocą w mojej podświadomości, bez udziału mojej woli. Fabuła
szybko się rozrastała, zwłaszcza teraz, gdy formalnie nie uznawany, Hornblower
pojawił się w moich rozmyślaniach. Miałem go nie brać pod uwagę, ale
przypomniawszy sobie o nim, poczułem ukłucie żalu. Uświadomiłem sobie bowiem,
że porzuciłem go u progu ciekawego okresu jego kariery, wreszcie ożenionego
z Barbarą, którą szanował i którą pokochał na tyle, na ile pozwalała mu jego
ograniczona zdolność kochania. Hornblower uczący się roli wiejskiego dziedzica
mógł stanowić interesujący obrazek. Z drugiej strony, w ślad za triumfem publicznym
i osobistym powinien był otrzymać jakieś ważne stanowisko, bo wojnom
napoleońskim daleko jeszcze było do końca. Niemniej jednak Admiralicja mogła
mieć trudności ze znalezieniem odpowiedniej luki, w którą można by było wetknąć
człowieka tak trudnego do wpasowania w otoczenie jak Hornblower. Był nie wyżej
niż w połowie listy kapitanów. Hornblower dowodzący okrętem liniowym, jednym
z około dwudziestu wystawionych na nie kończącą się monotonię służby blokadowej,
mógłby stanowić interesujący przedmiot studium psychologicznego. Ponieważ jednak
dla mnie był on skończony, spekulacje na temat jego ewentualnej dalszej kariery nie
bawiły mnie, a raczej drażniły. Lepiej wrócić do keczów bombardujących.
Oczywiście Bałtyk. Tam właśnie miały mieć miejsce przyszłe ważne
wydarzenia w wojnie światowej. Tam też mogły być użyte kecze — płytkie wody,
handel przybrzeżny o dużym znaczeniu, częste zaś niespodziewane zmiany
w polityce poszczególnych krajów mogły być źródłem zaskoczeń i okazji. Na
odpowiedź czekało pytanie, czy Bonaparte rzeczywiście wda się w wojnę
z Aleksandrem rosyjskim. Dyplomacja brytyjska trudziła się, żeby utrzymywać
Aleksandra w jego uporczywej niechęci do cesarstwa francuskiego, a tam, gdzie
działała brytyjska dyplomacja, Brytyjska Marynarka Wojenna nie była daleko w tyle.
Oczywiście! Oczywiście! (Prawdziwie radosne momenty w konstruowaniu
utworu zawsze są poprzedzane przez ”oczywiście”, zamiast ”być może”). Bonaparte
usiłował zaprowadzić swój system kontynentalny na każdej mili wybrzeża i podczas
gdy planował atak z zaskoczenia na Rosję i wysunął lewe skrzydło swych sił do
przodu w kierunku na St Petersburg, znalazł się z bardzo długą i zupełnie nie
zabezpieczoną linią łączności wzdłuż południowych brzegów Bałtyku. Była to
idealna sceneria dla operacji keczów bombardujących. Wiedziałem, że pewna eskadra
brytyjska rzeczywiście dotarła na Bałtyk. Potrzeba było tylko przedsiębiorczego
i pomysłowego oficera marynarki wojennej, nie bojącego się odpowiedzialności
i rozumiejącego problemy natury dyplomatycznej, kogoś, kto potrafiłby usztywnić
stanowisko kapryśnego, nieobliczalnego Aleksandra, kogoś umiejącego znajdować
drogę poprzez meandry neutralności — mającego pod swoją komendą kecze
bombardujące, gotowe do natychmiastowego użycia. I, oczywiście, tym oficerem
mógłby być Hornblower.
Staż miał akurat na tyle długi, że uzasadniałby mianowanie go komodorem
niewielkiej eskadry — powiedzmy, okrętu liniowego, dwóch słupów i dwóch keczów
bombardujących — i obarczyć ogromną odpowiedzialnością, który to fakt, choćby
nie wiem jak dla niego kłopotliwy, osładzałby powietrze, jakim oddychał. Oczywista
rzecz, że będzie to Hornblower. Fragmenty układały się w całość, jakby obdarzone
własnymi rozumami. Wiosna i otwarcie żeglugi na Bałtyku zbiegną się z końcem
urlopu Hornblowera, dostatecznie długiego, żeby zdążył przyjść do siebie po
ostatnich przeżyciach, oraz zorientować się, jak to jest być dziedzicem wiejskim
i mężem lady Barbary. Istniał też ciekawy i mający związek ze sprawą problem
neutralności Pomorza Szwedzkiego — a zachowanie się francuskich oddziałów, które
właśnie dotarły do tej prowincji, stanowiło klasyczny przykład tego, co się dzieje,
kiedy żołnierze nie otrzymujący żołdu ani żywności wymykają się spod kontroli
generałów nie odczuwających tych braków. Szwecja, aktualnie pod rządami
marszałka cesarstwa.
I (oczywiście!) lewy strumień ataku na Rosję, skierowany ku St
Petersburgowi, gdy sam Bonaparte maszerował na Moskwę, został zatrzymany pod
Rygą — nastąpił desperacki desant i nieudane oblężenie, a w efekcie odwrót
Francuzów zapisany dezercją kontyngentu pruskiego, co stanowiło zapowiedź
rozpadu cesarstwa. Gdyby Hornblower zamierzał łowić ryby w mętnej wodzie, nie
znalazłby mętniejszej niż Bałtyk w roku 1812 — będzie tam mógł wziąć na siebie
tyle odpowiedzialności, ile tylko zapragnie. Pod Rygą będzie mógł użyć swych
cennych keczów bambardujących; raz chociaż zostanie mu oddana sprawiedliwość,
bo rzeczywiście będzie obecny w chwili gdy francuskie cesarstwo osiągnie szczytowy
punkt swych podbojów. Wreszcie (a więc doszliśmy już do ”wreszcie”), jeśli
Hornblower nie dostanie odpowiedniego zajęcia na Bałtyku, powstanie
niebezpieczeństwo, że jego pociski zaczną się rozrywać nad Baltimore, a tego za
wszelką cenę chciałem uniknąć.
Tak więc decyzja zapadła, a ja nawet nie zdawałem sobie sprawy, że czekała
na podjęcie. Pozostało tylko dokończyć pracę nad konstrukcją fabuły; wykonać
wszystkie przyjemne, logiczne zadania, decydujące o początku i końcu, ustalić
kolejność zdarzeń w ramach historii i geografii — piętnaście lat upłynęło od czasu,
kiedy sam oddychałem rześkim powietrzem Bałtyku, lecz pamięć wciąż mi na
szczęście dopisywała — wreszcie wymyślić zdarzenia i dokonać ich selekcji, wysilić
mózg i smak literacki, a wszystko razem tak bardzo się różniło od żałosnej próby
egzystencji przypominającej roślinną wegetację w atmosferze smętnego
zrezygnowania, że naprawdę tylko banalna metafora o zamianie piekła na niebo
pasowałaby do określenia tej różnicy.
27
W mojej technice pisarskiej zaszła co najmniej jedna ważna zmiana. Byłem
ogromnie zaskoczony, gdy zdałem sobie sprawę, jak wielka praca dokonuje się
w moim umyśle w trakcie chodzenia. Dawniej, gdy powstawała konieczność
obmyślenia jakiegoś fragmentu fabuły — na przykład trzeba było znaleźć odpowiedni
sposób wyrażenia uczuć Hornblowera czy w bardziej jeszcze krańcowym wypadku:
wymyślić okoliczności, w jakich mógłby się wymknąć pułkownikowi Caillardowi —
podświadomie zaczynałem chodzić tam i z powrotem, żeby wprawić w ruch mój
mechanizm myślenia. Właśnie kiedy tak spacerowałem, czasem świadomie w tym
celu, a czasem po prostu idąc dokądś, gdzie musiałem być, pomysły rodziły się same,
i to nie tylko mniejsze, ale całe duże fragmenty.
Teraz chodzenie było niemożliwe. Musiałem znaleźć inny sposób mobilizacji
myślowej. Mój nawyk myślenia chodząc zrodził się we wczesnej młodości
i zakorzeni} na dobre w ciągu ponad dwudziestu lat twórczego życia. Nie potrafiłem
wymyślić nowego systemu, tak samo jak nie byłem zdolny świadomie wymyślić
nowej fabuły. Szczęśliwy przypadek sprawił, że znalazłem sposób zastępczy. Miałem
zwyczaj wymyślać małe zagadki matematyczne, nic specjalnego, nieomal czysta
arytmetyka, wprawki raczej z dziedziny logiki niż algebry, a potem sam zabierałem
się do ich rozwiązywania. Udowodnienie w sposób niezbity, że w przykładzie, jaki
miałem przed sobą. A może być tylko siódemką, zaś X — dziewiątką wymagało
trochę pomysłowości i sporo cierpliwości. A w krótkich przerwach między
myśleniem nad zagadką mogłem się zastanawiać nad fabułą książki, nad którą
właśnie pracowałem. Arytmetyka wiodła mnie do konstrukcji, jak gąbka przenosi
wodę.
Wymyśliłem śmieszną, absurdalną zabawę z jedzeniem zupy. Nikomu jeszcze
dotąd o tym nie mówiłem, pierwszy raz przyznaję się publicznie do tego. Nadchodzi
czas obiadu, stawiają przede mną wazę zupy. Muszę wtedy oszacować ilość zupy
w wazie, pojemność łyżki i obliczyć, ile trzeba łyżek, żeby zjeść całą zupę — a to
wszystko oczywiście w trakcie miłej rozmowy przy jedzeniu. Trzeba zliczać
wszystkie łyżki, jedną po drugiej, zachowując przy tym co najmniej zewnętrzne
pozory osoby normalnej i zdrowej na umyśle. Dr Johnson przechadzając się potrafił
liczyć uderzenia swej laski bez przerywania rozmowy, ja potrafię to samo z łyżkami
zupy, nawet gdy ze wzrastającym podnieceniem stwierdzam, że poszła już
dwudziesta czwarta łyżka i widzę, że zostało najwyżej trzy, gdy według mej
początkowej oceny miało być wszystkich razem dwadzieścia osiem. Trudno pojąć,
czemu miałoby to pomagać Hornblowerowi w obmyślaniu sposobów doprowadzenia
keczów w zasięg francuskich baterii oblężniczych — a przecież pomagało.
28
Tak więc konstrukcja fabuły została zakończona, książka była gotowa do
napisania, i pojawiło się odwieczne pytanie, kiedy albo czy w ogóle zaczynać, lecz
w dokuczliwszej niż zwykle formie. Zostałem ostrzeżony, pod groźbą straszliwych
konsekwencji, że w żadnym razie nie wolno mi się narażać na zmęczenie, nic nie
wolno robić, co mogłoby podnieść ciśnienie krwi, a ja wiedziałem aż za dobrze, jak
męczący jest proces kompozycji i obrazowania. Mówiłem sobie, że człowiek
rozsądny zadowoliłby się radością budowania wątku i byłby teraz wrócił do wegetacji
rośliny, zabierając do grobu sekrety hornblowerowskiej kampanii na Bałtyku.
W tym był właśnie sęk. Ledwie zdążyłem moją myśl ubrać w słowa, a od razu
wiedziałem z całą jasnością, że czegoś takiego bym nie zniósł. Rzecz po prostu
musiała zostać napisana. Musiałem pogodzić się z przykrym faktem, że jestem jakimś
ekshibicjonistą. Dotąd nigdy nie analizowałem logicznej kolejności pracy — od
konstrukcji, poprzez kompozycję do publikacji. Nie przychodziło mi do głowy, że ta
kolejność nie musi być stała i niezmienna i że można ją być może naruszyć samym
tylko wysiłkiem woli. Myślę, że nawet sobie czasem mówiłem, iż dzieła nie można
uznać za skończone, póki nie zostanie wydrukowane i przedstawione opinii publicz-
nej. Obecnie uświadomiłem sobie, że było to tylko szukaniem wymówki, że w istocie
bardzo pragnąłem opublikować moje dzieło, wystawić je na pokaz. Żebym nie wiem
jak głęboko i autentycznie nie znosił pokazywania się publicznie czy stykania się
z nieznajomymi, to jednak pragnąłbym zobaczyć tę książkę wydrukowaną. Jeśli
o mnie chodzi, to wstępuję w świat literacki, nawet na krótką chwilę, z takim samym
prawie oporem, z jakim rozbierałbym się do naga na Trafalgar Square, ale w wy-
pychaniu Hornblowera w świat zdecydowanie znajdowałem rzeczywistą
przyjemność, nawet więcej — autentyczną potrzebą.
To stwierdzenie wprowadziło do sytuacji nowy element: mówiąc bez
obwijania w bawełnę — obawę przed śmiercią. Musiałem wziąć pod uwagę, że mogę
umrzeć przed skończeniem Komodora, i myśl ta bardzo mi się nie podobała,
zwłaszcza z punktu widzenia komodora. Nie tyle byłoby mi żal, że świat nie ujrzy
arcydzieła, co raczej że arcydzieło nie ujrzy świata. Zostawić je w stanie nie
ukończonym byłoby nawet gorzej, niż wcale nie pisać — cała ta stara dyskusja
o Edwinie Droodzie mocno mnie irytowała. Hornblower zdążył już przyciągnąć tyle
uwagi, że nie dokończony Komodor wywołałby sporo spekulacji na temat, jakie
byłoby jego zakończenie. A myśl, że ktoś mógłby się wziąć za dopisanie
zakończenia, myśl o głupstwach, jakie ten ktoś mógłby powypisywać, wpędzała mnie
w panikę. Istniały więc teraz bardzo pilne powody, żeby zacząć pisanie, i jeszcze
ważniejsze, żeby doprowadzić pracę do końca. Lecz w trakcie pisania występowały
również pewne powody do umiarkowania. Miałem wrażenie, że jestem dokładnie
w takiej sytuacji jak kierowca samochodu pragnący na resztce paliwa dotrzeć do
stacji benzynowej. Mimo wielkiej pokusy zbyt szybka jazda mogłaby zwyczajnie
uniemożliwić dotarcie do celu. Istniało pewne optymalne tempo, jakie należało
zachowywać i na szczęście, dzięki długiemu doświadczeniu, wiedziałem wszystko na
ten temat. Optymalne tempo starałem się utrzymywać przy pisaniu poprzednich,
ponad dwudziestu, książek, gdy jeszcze sprawa nie była krańcowo poważna.
Z mieszaniną żalu i satysfakcji myślałem, że nie zostałyby po mnie żadne
notatki, w których jakiś wykonawca literackiego testamentu mógłby się grzebać.
Nigdy w życiu niczego nie zapisywałem, zawsze wydawało mi się to zbyt kłopotliwe,
i teraz bynajmniej nie zamierzałem postąpić inaczej. Co więcej, byłem głęboko
przekonany, że żadne zapiski — podobnie jak rozmowy z wydawcą przy śniadaniu —
nie byłyby w stanie oddać tych wrażeń, jakie pragnąłem wzbudzić, tak samo zresztą
uważam do dziś. Książkę można osądzać tylko na podstawie jej ostatecznej wersji.
Tak więc mój umysł zdecydował za mnie. Zasiadłem do biurka, a Sir Horatio
wszedł do swej krótkiej wanny, przygotowując się do odjazdu i objęcia dowództwa
nad cennymi keczami bombardującymi. Wszystkie hamulce zwolniły się i praca nad
komponowaniem książki ruszyła z miejsca. Przebiegała zwykłym torem, jak przy
poprzednich utworach. Podobnie jak w konstruowaniu książki niezbędna się stała
zmiana w sposobie jej pisania. Odkryłem — z czego nigdy dotąd nie zdawałem sobie
sprawy — że miałem zwyczaj dość często wstawać od biurka, żeby ulżyć
zesztywniałym stawom, a także po to, żeby się zastanowić nad jakimś szczegółem.
Czy lepiej będzie wyrazić czyjś nastrój opisowo, czy pozwolić tej osobie, żeby go
opowiedziała własnymi słowami? Czy podać cały tekst pisemnego rozkazu, czy tylko
krótkie streszczenie? Byłem zaskoczony, jak często wstawałem i obchodziłem pokój
dookoła, żeby rozstrzygnąć tego rodzaju problemy. Teraz jednak chodzenie męczyło
mnie sto razy więcej niż poprzednio — u końca dwugodzinnej pracy to, co bym
przeszedł, byłoby dla mnie odpowiednikiem piećdziesięciu mil marszu w pełni
sprawnego człowieka. Po jednym czy dwóch dniach prób stało się dla mnie rzeczą
jasną, że tyle chodzić nie jestem w stanie. Na szczęście, ogromne szczęście,
rozwiązanie znalazłem metodą prób i błędów. Wskutek wieloletniego nawyku dalej
wstaję z fotela, ale potem muszę zdecydować, czy problem jest na tyle ważny, że
koniecznie wymaga pochodzenia po pokoju, i nieraz już to samo wystarcza na jego
wyjaśnienie. Jeśli nie, to stoję wyprostowany z oczyma utkwionymi w przestrzeń tak
długo, aż stawy siedzeniowe rozluźnią się, napisany już fragment leżący przede mną
przyciągnie uwagę, wtedy siadam i przeglądam poprzednie ustępy. Czynność ta sama
w sobie pozwala mi przebrnąć przez chwilową trudność, jak koniowi, który wzdraga
się przeskoczyć płotek, lecz uczyni to przy drugim podejściu, jeśli pozwoli mu się
dobrze przyjrzeć przeszkodzie i nada odpowiedni rozbieg w jej kierunku.
29
Książka została ukończona. Podczas godzin spędzanych przy pracy nad
uzmysławianiem sobie poszczególnych scen żyłem w świecie, w którym stwardnienie
tętnic nie odgrywało żadnej roli. Podczas pozostałych godzin dnia najpierw
występowało normalne otępienie, odbierające ostrość kłopotom osobistym, a potem
nie dająca się opanować ciekawość, jak pójdzie praca następnego dnia. Minęły trzy
miesiące, a ja wciąż żyłem — i co ważniejsza, przeklęta choroba nie posuwała się.
Pojąłem wtedy, że jest rzeczą absolutnie możliwą dożyć kresu swoich dni życiem
człowieka upośledzonego fizycznie. Hornblower przyniósł mi niewymowne korzyści.
W latach późniejszych mogłem docenić, jak ogromne, gdy czytałem tę książkę
ponownie, mimo chorobliwego niesmaku, z jakim się odnoszę do tego, co już
zrobiłem. Oto jest powieść przygodowa, miejscami pełna napięcia, analiza
aktywności i odpowiedzialności. Jej wartość literacka nie jest tu przedmiotem
dyskusji (nie powiem, że na szczęście), ale — rzecz ciekawa — nie jest to książka
smutna. Tak że nie wierzę, aby ktokolwiek mógł podejrzewać, że napisał ją człowiek
przeżywający bardzo trudny dla siebie okres — muszę dodać, że w owym czasie
miałem mnóstwo ogromnych kłopotów osobistych, o których nie będę tu mówił. Fakt,
że nie ma ich śladu na stronicach książki, jest najlepszym dowodem intensywności
przeżyć powodowanych aktem pisania i, jak już powiedziałem, jest również potwier-
dzeniem długu zaciągniętego przeze mnie wobec tej książki.
Jedna drobna, marginesowa sprawa: Komodor był drukowany w odcinkach
w ”Saturday Evening Post”, gazecie, do której często pisywałem, zawsze mając
wrażenie, że moja praca niezbyt pasuje do takiego medium przekazu — nie to, żebym
się czuł jak ryba wyrzucona na piasek, lecz raczej jak ktoś, kto przez przypadek
wszedł do obcego domu wypełnionego nieznanymi mu meblami. W Komodorze była
mowa o cudzołóstwie — może niezbyt poważnym, jeśli można w tym wypadku użyć
tego przymiotnika, ale zawsze było to cudzołóstwo. A nigdy przedtem, od czasów
Benjamina Franklina, nie pojawił się taki temat na kolumnach ”Saturday Evening
Post”. Spowodowało to istotnie spore poruszenie. Wiele amerykańskich gazet
skomentowało ten fakt, podobnie czytelnicy. Była to pierwsza szczelina w tamie
konwencji, a nie było pod ręką żadnego malca, żeby zatkał ją palcem. Już wkrótce
tematy zakazane przez półtora wieku zaczęto swobodnie omawiać na łamach ”Post”.
Komodor nie był tego przyczyną, lecz pewnością był pierwszym cudzołożnikiem w ”
Saturday Evening Post”.
Również powód tego cudzołóstwa był dziwny — myślę zresztą, że takie są
zawsze powody cudzołóstw, lecz ten uważam za dziwniejszy od innych. Książka
miała się zakończyć powrotem Hornblowera złożonego tyfusem, chorobą więzienną,
która tamtej zimy uśmiercała całe armie, a tyfus jest przenoszony przez wszy. Wiem
— bo w niejednym tomie wspomnień jest o tym wzmianka — że dygnitarze
rosyjskiego dworu carskiego byli zazwyczaj nosicielami ludzkiego robactwa,
chciałem więc zaprezentować Hornblowera co najmniej z pchłą, toteż musiał mieć
sposobność do jej złapania. Podobnie jak wiele osób o żywym usposobieniu, źle
znosił alkohol, więzy zaś łączące go z Barbarą były równie kruche, jak wszelkie
więzy w jego wypadku. Tak czy inaczej to cudzołóstwo było nie do uniknięcia. Myślę
jednak, że Hornblower złapał wesz, która zaraziła go tyfusem, w czasie obrony
wioski Daugavgriva, mogącej się stać historyczną, gdyby jej nazwa nie była tak
trudna do wymówienia.
30
Gdy kończyłem Komodora, świat stał się już dla mnie lepszym miejscem do
życia, a zbiegiem okoliczności także i chmury wiszące wówczas nad światem
podnosiły się, w miarę zwycięstw aliantów nad Niemcami i Japonią. Odkryłem, że
jest rzeczą absolutnie możliwą żyć pełnym życiem nie będąc zdolnym nawet do
przejścia więcej niż pięćdziesięciu jardów naraz, i korzystam ze sposobności, żeby
oświadczyć raz na zawsze, że żyję dwadzieścia lat z tym upośledzeniem i ani na
chwilę nie przestaję cieszyć się z życia. Ale, co równie ważne, chociaż ciężko
pracowałem, choroba jakoś się zatrzymała. Pojawił się optymizm i mogłem wrócić do
życia.
Pierwsze zlecenie otrzymane przeze mnie w tych nowych warunkach
pochodziło — rzecz jasna — od sprzymierzonych rządów, sytuacja zaś, w jakiej
miałem je realizować, była pod wieloma względami wysoce optymistyczna. Panowie
Churchill i Roosevelt żywili absolutne przekonanie, że rząd Hitlera i obrona Rzeszy
lada moment upadną. Upadek wydawał się być pewny dla każdego, kto czytał gazety,
ale przyjemnie było usłyszeć, że tak samo myślą najwyższe władze. Te same władze
spodziewały się jednak długiej i desperackiej obrony Japonii po upadku Niemiec. Nie
bardzo to rozumiałem, bo na lekcjach geografii w mojej szkole podkreślano, iż
Japonia, podobnie jak Anglia, jest mocarstwem wyspowym, które po utracie
panowania na morzu będzie musiało szybko się poddać, ale teraz władze myślały
i mówiły co innego. Oczywiście myślały tylko z połowicznym przekonaniem —
wiedziały o postępie prac nad bombą atomową, chociaż nie bardzo wierzyły w ich
skuteczność.
Jednakże zarówno w Waszyngtonie, jak i w Londynie obawiano się, że opinia
publiczna w Anglii i Ameryce, zbyt pewna upadku Niemiec, będzie rozczarowana
perspektywą długich i krwawych zmagań na Pacyfiku i będzie nalegać na
przedwczesny, niekorzystny pokój. Moim zadaniem miało być więc przygotowanie
opinii publicznej do dalszego rozwoju sytuacji. Miałem zabrać się do dzieła, mimo że
alianckie wojska ustawiwszy się wzdłuż Renu gotowały się do ostatecznego ciosu.
W rezultacie zainstalowano mnie w Waszyngtonie i zezwolono na swobodne
poruszanie się po biurach Departamentu Marynarki Wojennej; ujawniono mi też
wszystkie tajemnice dotyczące trudności z przypuszczeniem zmasowanego ataku na
Japonię poprzez olbrzymie przestrzenie Pacyfiku. Ze wszystkich stron słyszałem to
magiczne słowo ”logistyka”. W oszołomieniu przeglądałem długie wykazy jednostek
morskich i wyspecjalizowanego sprzętu niezbędnego do tego celu. Przysłuchiwałem
się poważnym — śmiertelnie poważnym — debatom nad ewentualną reakcją armii
Stanów Zjednoczonych, gdy prosto z podboju Niemiec każe się jej podjąć jeszcze
trudniejszego podboju Japonii.
Jeździłem tu i tam, żeby wszystko zobaczyć na własne oczy. Czy ktoś dziś
pamięta ówczesny system priorytetów w podróżowaniu drogą powietrzną? Wobec
przepełnienia samolotów każdy posiadacz wyższego priorytetu mógł sobie przyjść na
lotnisko i po przylocie samolotu mającego udać się do miejsca, gdzie kazano i jemu
lecieć, mógł ”wypchnąć” jakiegoś pechowego nieszczęśliwca o słabszym priorytecie
i radośnie odfrunąć, zostawiając biedną ofiarę, żeby — zrozpaczona — czekała,
nieraz przez kilka dni, na szansę dostania się na inny samolot. A w waszyngtońskich
kołach towarzyskich czasu wojny taki priorytet stanowił precyzyjny, ważny
wykładnik osobistego statusu. Podczas niezliczonych przyjęć zadawano
podchwytliwe pytania, starając się dowiedzieć, kto ma jaki priorytet. Miałem nr 2, jak
generałowie z czterema gwiazdkami i admirałowie, toteż traktowano mnie
z odpowiednim respektem. Ale dużo przyjemniejszy był dla mnie fakt, że znów
znalazłem się na morzu i że mogłem stwierdzić — co zresztą powinno być rzeczą
oczywistą — iż mimo mego upośledzenia mogę żyć na okręcie wojennym, byle nie
był większy od niszczyciela. Odległości na transportowcu znacznie przekraczały moje
możliwości. Zdarzyło się (co później okazało się przydatne), że mój okręt zaczepił
o ogon tajfuna i przeżyłem najgorszą w życiu pogodę na morzu.
W tych warunkach Hornblower nie miał szansy, żeby się przebić, myślę
jednak, że drobne i pozorne nie powiązane ze sobą przeżycia kumulowały się w mojej
podświadomości, nawet gdy męczyłem się, pisząc artykuły o wojnie na Pacyfiku —
niezbyt dobre, taka logistyka dla zwykłego człowieka — a tymczasem Niemcy padły,
ja zaś przygotowywałem się, by dołączyć do brytyjskich sił morskich na Pacyfiku.
A potem wojna się skończyła i Hornblower zaczął się domagać uwagi w sposób nie
do odrzucenia.
Interesowały mnie upadki cesarstw — wyzdrowienie Hornblowera z tyfusu
powinno było przypaść na taki moment, żeby był do dyspozycji w okresie rozpadania
się cesarstwa francuskiego. Istniały względy polityczne, konferencje pokojowe,
kwestia nowego rządu dla Francji — tak jak i dla Japonii. Potęga Mussoliniego
załamała się pod naporem aliantów, a Hornblower podczas ostatnich dni cesarstwa
był świadkiem interesującego wyzwolenia się miasta Bordeaux spod władzy
cesarskiej. Często się zastanawiałem — jakoś nie dowiedziałem się tego z moich
lektur — co się stało z merem Bordeaux, Lynchem, gdy Bonaparte wrócił do władzy
w okresie Stu Dni. Wielu musiało wówczas stwierdzić, że wsiadło na niewłaściwego
konia.
Te względy wywierały coraz większy nacisk na bieg moich myśli, bo gdy
trwały procesy norymberskie, miałem świeżo w pamięci procesy niefortunnych
zdrajców, lorda Haw-Haw i innych. Nie pamiętałem, żebym gdzieś czytał, by po
upadku cesarstwa francuskiego Anglia zarządziła intensywne poszukiwania licznych
dezerterów, nawet zdrajców, którzy, trzęsąc się ze strachu, musieli się ukrywać we
Francji, czekając na aresztowanie. Cóż więc się stało naprawdę z tym rodzajem ludzi
w owym czasie? O pokolenie wcześniej buntowników z ”Hermione” wyłapano
i powieszono bez litości. A także, oczywiście, co się stało z hrabią de Graçay i jego
synową Marie, gdy w czasie Stu Dni znaleźli się w rękach Bonapartego, wiedzącego
o pomocy udzielonej przez nich Hornblowerowi? A Hornblower? Przy najlżejszej
zachęcie wróciłby do romansu z Marie. W takim zaś wypadku z pewnością mógłby
się znaleźć w trudnej sytuacji w ciągu Stu Dni, z tym że przedtem powinien był
odegrać ważną rolę w przyczynieniu się do upadku cesarstwa. No a ci zbuntowani?
Miałem przed sobą ciekawe zadanie, wymagające wysiłku umysłowego, co
zrobić ze zbuntowaną załogą, która opanowała swój okręt i groziła, że odda go w ręce
wroga, jeśli nie otrzyma obietnicy darowania kary (taki krok zdarzył się raz czy dwa
w historii). Bić się z nimi? Niemożliwe, jeśli zbuntowani starannie wybiorą sobie
rejon pływania. Bawiło mnie — może to zresztą nie najlepsze określenie, lepsze
byłoby: działało na mnie pobudzająco — obmyślanie planu, który mógłby zostać
uwieńczony sukcesem. No i ten sztorm. Pragnąłem, żeby Hornblower znów się
znalazł na morzu w walce z niepomyślnymi warunkami atmosferycznymi. Trwały
przygotowania do pokoju i przekształcanie Europy na kongresie wiedeńskim.
Wellington brał w nim udział jako ambasador nadzwyczajny. Jeśli nie szwagier, to
jego jedyna siostra zostałaby w to wciągnięta, zwłaszcza że było powszechnie
wiadomo, iż Wellington nie jest w najlepsi szych stosunkach z księżną małżonką.
A Marie de Graçay, w której sam się prawie zakochałem? Słodka, choć mocno
stąpająca po ziemi, obdarzona intuicją, ale i sprytem, rozsądna i równocześnie
wielkoduszna. Co przyszłość kryła dla niej w zanadrzu, jeśli w ogóle była jakaś
przyszłość?
Ta dziwna plątanina pomysłów i odczuć opierała się na solidnym rusztowaniu
prawdziwych wydarzeń historycznych, stwarzających ramy do budowy z tych tak
mieszanych materiałów. Tym razem mogłem stosować obie naraz metody konstrukcji
fabuły opisane w rozdziale 2: były czyny, których należało dokonać, ale miałem też
pod ręką ludzi zdolnych do ich dokonania. Obie metody szczęśliwie wspierały się
nawzajem, zamiast się sobie przeciwstawiać. Elementy układanki powchodziły na
swoje miejsca, i nadszedł moment, gdy znów znalazłem się w świecie wichur na
Kanale, drobnych, lecz dokuczliwych nieporozumień między Hornblowerem
i Barbarą, świecie tragedii, ponuro kontrastującym z tymi nieporozumieniami,
z chwilami cudzołożnej miłości, równoważonej idyllicznym obrazkiem wesela na
wsi. W świecie, w którym Hornblower wspinając się na najwyższe szczeble
zawodowej kariery przeżywał jednocześnie głęboki dramat osobisty. Wojna ma wiele
odrażających aspektów. Na wojnie ludzie giną, a ci, co ją przeżyli, stają się innymi
ludźmi — krótkie zdanie, lecz ciężkie od kryjącej się za nim tragedii.
Teraz jednak Lord Hornblower był ukończony i mogłem wrócić do mego
własnego świata. W tym momencie powinienem zdobyć się na jeszcze jedno osobiste
wyznanie. Gdybym kiedykolwiek był zapytany (czy nawet gdybym nie był zapytany),
które dziesięć minut pracy w moim życiu uważam za najpiękniejsze, która stronica
z tysięcy napisanych przeze mnie budzi we mnie najmniej zastrzeżeń, wybrałbym
ostatnią, końcową stronę Lorda Hornblowera — gmatwanina działań i uczuć,
wyrażona najprecyzyjniej, w najoszczędniejszych i najstosowniejszych słowach, na
jakie, w mym przekonaniu, w ogóle mnie stać.
31
I znów, z prawdziwą niechęcią, przyzwalam, by mój stan fizyczny, ten enfant
terrible wtrącający się do uprzejmej rozmowy mądrzejszych od niego, zakłócił relację
o pisaniu na temat Hornblowera. Upłynęło trochę lat; inne powieści domagały się,
żebym je pisał, i, rzecz jasna, między jedną a drugą jakoś się żyło. A potem nagle
życie prawie uszło ze mnie. O drugiej w nocy nastąpił atak serca, rozległy zator
w układzie krążenia, niezwykle bolesny. Szczęśliwie moje wołania o pomoc zostały
usłyszane, a dr Fox zgodnie z najlepszymi tradycjami swego zawodu natychmiast
wyskoczył z łóżka i przez zamglone ulice pośpieszył na ratunek. Już po pierwszych
sekundach wiedziałem, co mi jest. Trzy miesiące wcześniej jeden z moich
najbliższych przyjaciół zmarł w godzinę po wystąpieniu takiego zawału. Przyszedł
czas na dokonanie przeglądu sytuacji. Byłem rad, że wcześniej napisałem testament
i do pewnego stopnia uporządkowałem moje sprawy. Odczuwałem naturalnie
przeogromny, głęboki żal — żal z powodu konieczności żegnania się z przyjemnym
życiem, zintensyfikowany myślą o tym, czego nie zrobiłem, o wszystkich na pół
zarysowanych pomysłach, których nie będę miał możności opracować do końca.
Dr Fox stał przy mnie, nie musiałem mu prawie mówić, co mi jest. Czułem
przenikliwy ból i wierciłem się na łóżku, starając się znaleźć najmniej dolegliwą
pozycję — i wtedy to z przeraźliwą jasnością pojąłem nagle, że wiję się z bólu.
Widziałem to przedtem u ludzi i zwierząt, lecz nie sądziłem, że i mnie to spotka.
Uświadomiwszy to sobie próbowałem leżeć spokojnie, lecz bez większego skutku.
Igła weszła w ciało, tłoczek strzykawki dociśnięto do końca. ”Czy nie ma pan
w ogóle zamiaru reagować?” — zapytał dr Fox odwracając się od telefonu, przez
który wzywał pogotowie. I wtedy nastąpiła reakcja, błogosławiona ulga po morfinie,
stępienie bólu i ustanie lęku. Wokół mego łóżka skłębiły się obłoki prawdziwej (choć
trudnej do wyrażenia) szczęśliwości. A z tych obłoków dobiegły mnie dwa słowa.
Jestem całkiem pewien, że to nie dr Fox je wypowiedział — nie były dość
profesjonalne jak na niego — ani też nikt inny z obecnych przy łóżku. Lecz te dwa
słowa uformowały się w moim mózgu tak wyraźnie, jakbym naprawdę je usłyszał: ”
Równa Szansa”. To było to: równa szansa. W stanie cudownego, wywołanego
morfiną braku logiki myślenia, słowa te mogły nawet wywołać uśmiech.
Weszli sanitariusze z noszami i wyniesiono mnie w noc, w obłokach
różowych chmur skłębionych wokół mnie, i przez całą drogę do szpitala szły za mną
w jakiś sposób te dwa słowa. Nastąpiły tygodnie przymusowej bezczynności (myślę,
że dziś traktuje się zawałowców bardziej bezceremonialnie), z długim okresem
oddychania pod namiotem tlenowym i chaotycznymi próbami logicznego myślenia
i załatwiania spraw doczesnych, gdy środki uspokajające hamowały pracę mojego
aparatu do myślenia.
Jasność myśli wróciła w końcu, oczywiście w towarzystwie nudy, i przez
ostatni tydzień pobytu w szpitalu miałem chyba pełną możność rozmyślania i nic
innego do roboty. Drażnienie się z miłymi pielęgniarkami było tak łatwe, że szybko
przestało mnie bawić — za bardzo przypominało strzelanie do siedzących na gałęzi
ptaków. Obliczywszy któregoś dnia, że mógłbym ten pokój szpitalny zamienić na
luksusowy apartament na ”Queen Mary” (lub skrzydło orientalnego pałacu,
z tancerkami włącznie) i jeszcze zostałoby mi gotówki, poczułem chęć skierowania
myśli na inne sprawy. Dłuższe trzymanie książki wciąż jeszcze męczyło mnie
fizycznie, ale to chyba było normalne.
32
Zostało to dziwne wspomnienie o równej szansie. Może była to moja własna
ocena mej szansy na przeżycie. A może było to przedzieranie się z głębi
podświadomości jakiegoś zarodka fabuły, zbyt nikłego, aby można go było rozpoznać
— nagłe wypłynięcie, pod działaniem morfiny, nasiąkłej wodą kłody
z przyczepionym do niej niedojrzałym skorupiakiem. Lecz była fraza i niby nasionko
kiełki zaczynała wypuszczać w różne strony swe pędy.
Taka fraza mogłaby się chyba odnosić do pojedynku. Nie, nie mogła.
Wszystkie zasady pojedynku, cała jego etykieta, były nastawione na eliminację
szansy, na zapewnienie, że zręczniejszy nie ucierpi w wyniku przypadkowych
okoliczności. Mierzenie szpad, wybieranie równego terenu, wszystko to, stwarzając
pozory starań, aby sprawa odbyła się fair, oznaczało faktycznie, że lepszy strzelec czy
szermierz ma większe szansę w honorowej sprawie nie mającej przecież nic
wspólnego z umiejętnością strzelania czy zręcznością w szermierce.
Niedoświadczony pojedynkowicz, uważający się za poszkodowanego na honorze,
mógłby mieć pretensję, że w ten sposób kości są rzucone na jego niekorzyść. Mógłby
chcieć dać sobie szansę — równą szansę.
Tak więc w moich myślach formułował się obraz kogoś tak bardzo
rozgniewanego lub tak głęboko nieszczęśliwego, że byłby skłonny zaryzykować
życiem w zamian za równą szansę na położenie kresu swym cierpieniom.
Najprawdopodobniej byłby to człowiek młody — od zarania cywilizacji (i
sformalizowanego mordowania) obserwuje się, że właśnie młodzi, mający więcej do
stracenia, bardziej pochopnie ryzykują taką utratę. Człowiek młody, głęboko
nieszczęśliwy, mogący swe cierpienia przypisać jednemu, określonemu człowiekowi,
przypuszczalnie również młodemu. Tak przeżywać mógłby uczeń, lecz
pojedynkowanie się nie było zwykłą rzeczą wśród uczniów.
Ale na przykład midszypmen w dawnej marynarce wojennej — straszne
rzeczy działy się w mesach midszypmeńskich w dawnych czasach i pojedynki
zdarzały się tam tak często, że nie były niczym nadzwyczajnym. Ktoś mogący łatwo
zrobić matematyczne obliczenie, ważąc na szali równą szansę przeżycia i pewność, że
nie ma innego sposobu na położenie kresu jego niedoli. Matematyczne obliczenie!
Kogóż to ja znałem, kogo — ulegając nie spełnionym marzeniom — obdarzyłem
talentem matematycznym Odpowiedzi nie trzeba było nawet ubierać w słowa.
Wszystko, co wiedziałem o późniejszym Hornblowerze, zdawało się pasować do
obrazu Hornblowera z jego wczesnej młodości, który zaczął się formować w mej
wyobraźni. A ten starszy miał charakter tak pełen kontrastów, że mogłoby być dobrą
zabawą wymyślanie, w jaki sposób stał się właśnie taki.
Rzecz jasna wszystko to nadało sprawie całkiem nowy obrót. Przez lata nie
myślałem o Hornblowerze. Doprowadziłem go do szczytu kariery i zostawiłem w nie
najlepszym samopoczuciu — z wszelkim zamiarem niewracania więcej do niego.
W głowie miałem dziesiątki innych pomysłów, dziesiątki jajeczek z wylęgającymi się
w nich kurczakami, i wahałem się, czy jak kukułka swe jajo mam tam podrzucić taki
zwariowany pomysł. Wyszedłem ze szpitala, i wszystkie pomysły poszły w zapom-
nienie wobec podniecenia towarzyszącego uczeniu się życia od nowa.
33
Mój dziwny zawód dał mi wiele szczęścia, chociaż trochę głupio mi się do
tego przyznawać. Przeżyłem bardzo szczęśliwy okres w przejrzystym, rozkosznym
powietrzu High Sierra, które — mówiąc banalnie — jest jak szampan. Może właśnie
dlatego pomysły też zaczęły musować. Zaczynałem lubić tego niezdarnego
myślącego młodzieńca, którego obraz zarysowywał mi się w głowie. Miał on
skłonność brania rzeczy zbyt na serio, lecz uczył się również śmiać, był bardzo
zdolny, a dzięki nałogowi samoanalizy zwracał uwagę na własne słabości, a więc
będzie się starał je eliminować albo przynajmniej skutecznie ograniczać. To zaś
umożliwi mu wyciąganie korzyści z intensywnego szkolenia, jakiemu w owych
czasach poddawano młodych oficerów.
Były to z pewnością pracowite dni, z pomysłami wyskakującymi jeden za
drugim. Ten pojedynek z równą szansą mógłby łatwo doprowadzić do przeniesienia
akcji na bardziej ożywiony teren. W roku 1794 niszczono handel w Zatoce
Biskajskiej, i doprowadzanie pryzów do portów w kraju powierzano często
absurdalnie młodym oficerom — i tak powstał pomysł z ładunkiem ryżu
pęczniejącego wskutek przecieku. Skłonność takiego młodzieńca do
samozadowolenia w połączeniu z pedantyzmem mogła doprowadzić do tego, że
zostanie ukarany niepowodzeniem. W początkach roku 1795 miała miejsce
nieszczęsna ekspedycja do Quiberon; w 1796 nastąpiło — jak to często bywa
w historii — przejście rządu hiszpańskiego na stronę dotychczasowego przeciwnika,
co oczywiście doprowadziło (w momencie gdy ostrożnie wiosłowałem, płynąc łódką
po Jeziorze Opadłego Liścia) do potyczki z hiszpańskimi galerami, które przetrwały
do tego czasu mimo postępu w żegludze morskiej.
Mnóstwo rzeczy mogło się wydarzyć, a przecież liczba tych wydarzeń nie
była nieograniczona. Jak Kasandra wiedziałem, jaki los czeka Hornblowera. Ten los
został zawyrokowany dwanaście lat wcześniej. Musiał zostać wzięty do niewoli przez
Hiszpanów, gdyż trzeba było, aby się nauczył hiszpańskiego, żeby w roku 1808 mógł
rozmawiać z el Supremem. Lecz ów pobyt w niewoli nie mógł uniemożliwić mu
awansu, a zatem musiał się zakończyć na długo przed czasem, gdy pokój w Amiens,
w roku 1801, położyłby mu kres automatycznie. Wzięcie Hornblowera do niewoli
było łatwo zaaranżować — mógł wieźć pocztę na małej jednostce i bez swej winy
wpaść w ręce hiszpańskiej floty przed bitwą pod Przylądkiem Świętego Wincentego
w roku 1797. Ten pechowy przypadek można też było spożytkować na
doprowadzenie do koniecznego awansu młodego człowieka na porucznika. Ale
wobec tego musiał w jakiś sposób wyjść na wolność. Uciec? Niestety, już raz uciekł
z więzienia — prawda, że było do dwanaście lat później, w roku 1810, lecz trudno
było kazać mu robić to samo jeszcze raz, w roku 1798. Trzeba było wymyślić jakiś
szczególny powód, który dałby mu podstawy do odzyskania wolności. Z tym miałem
wyjątkowo mało kłopotu, właściwie ”kłopot” to za mocne słowo — wystarczyło
uświadomić sobie konieczność, a rozwiązanie nasunęło się samo. Opłaciło się prawie
spędzić kilka tygodni w łóżku szpitalnym, jeśli później umysł pracował tak sprawnie.
Naturalnie nie pozostało nic innego, jak usiąść i napisać to wszystko.
Wyglądało, że pójdzie mi całkiem łatwo, bo fabuła układała mi się w oddzielne,
zamknięte epizody. Człowiek rozsądny napisałby jeden i zrobił przerwę na
odpoczynek przed zaczęciem następnego. I nawet bardzo dobrze się składało z tą
pokawałkowaną fabułą w mojej sytuacji, człowieka po niedawno przebytym zawale.
Ale oczywiście było to dla mnie absolutną niemożliwością, bo gdy tylko kończył się
nacisk fabuły, którą właśnie ubierałem w słowa, już z podświadomości wyskakiwała
następna, i nie mogłem nie zacząć znowu pisać. Wciąż migał mi przed oczyma błędny
ognik — wprawdzie opowiadanie, które właśnie skończyłem, nie jest takie dobre, jak
się spodziewałem, lecz następne z pewnością będzie lepsze. Tak to opowieść za
opowieścią spływały mi spod pióra, a każdą zaczynałem z nadzieją i nie byłoby
prawdą stwierdzenie, że każdą kończyłem z rozpaczą — ta, która czekała na
napisanie, wymagała takiej koncentracji uwagi, że nie było mowy o zaprzątaniu sobie
głowy poprzednią.
Częściowo z tego powodu, ale głównie wskutek innych okoliczności sam akt
pisania nie był taki mozolny jak zwykle. Przeżywałem prawdziwą przyjemność
obserwując, jak mój młodzieniec dorasta, nabiera rozumu i rozwagi. W czasie
pełnych napięcia okresów pracy wyobraźni posuwałem się krok w krok z młodym
człowiekiem, dla którego wszystko było nowe i który cieszył się całą prężnością
młodości — rzecz zabawna, ale prawdziwa, że coś z tego potrafił przekazać i mnie.
Była wreszcie satysfakcja z dokonanego dzieła — części układanki trafiały na swoje
miejsce. Gdybym zatrzymał się choć raz, żeby najpierw pomyśleć, mogłoby mnie
ogarnąć przerażenie, że mam kreować młodzieńca, który wyrósł na kogoś już dobrze
znanego, u swego szczytu, jednakże gorączka chwili działania nie pozwoliła tej
refleksji nigdy dojść do głosu — może zresztą myśl o trudności sprawy dodawała
tylko smaku przygotowywanej potrawie — dopiero gdy później mogłem spojrzeć na
gotowe dzieło, musiałem przyznać z oporem, że w każdym razie zasługiwało, abym
podjął próbę.
34
Po skończeniu Midszypmena czekały mnie inne prace. Z powodu ostatnich
wydarzeń musiałem żyć jeszcze intensywniej chyba niż dotąd. Hornblower był teraz
kimś w rodzaju ogólnie znanej osobistości. Dzięki niemu zyskałem mnóstwo
przyjaciół. Przybywam na przykład na jakąś granicę z mym bagażem, podchodzę do
celnika i on, widząc moje nazwisko, mówi: ”Czyżby…?”, na co ja: ”Tak”, i od razu
stawia mi na walizkach znak kredą albo przykleja nalepkę czy odprawia bez niczego.
Hornblower stał się dla mnie jakby wiecznym towarzyszem podróży, mimo że bywał
daleko od rozpierających mi głowę myśli o nowej pracy. Ciągle przychodziły listy,
a w zaskakująco wielu żądano dalszych wiadomości o Hornblowerze. Listy od
czytelników często nazywam listami ”ale”. ”Podobała mi się Pańska książka, ale…”
Mimo to były w większości przyjazne. Nie sądzę, aby wywierały na mnie jakiś
bezpośredni wpływ. Z wyjątkiem okresu pracy w służbie wojennej nie napisałem
nigdy słowa, jakiego bym nie chciał napisać, jedyną zaś osobą, której próbowałem
sprawić przyjemność moją pracą — byłem ja sam. A jednak gdy każda poczta
przynosiła takie listy, gdy prawie niemożliwością była rozmowa ze znajomymi
(przyjaciele znali mnie lepiej) bez pojawienia się nazwiska Hornblowera
w pierwszych zdaniach, nie potrafiłem wyrzucić go całkowicie z moich myśli. To
faktycznie wyjaśnia, czemu wszystko zaczęło się od nowa, chociaż były też i inne
czynniki.
Zawsze mnie kusiło, żeby spróbować wyjaśnić sprawę małżeństwa
Hornblowera z Marią. We wcześniejszym okresie, Szczęśliwego powrotu, mogłem
łatwo — i jak sądzę, dość konsekwentnie — przechodzić nad tym do porządku, jako
nad czymś, co się przydarza ludziom, lecz prawdziwy, słowo po słowie, opis procesu
kusił mnie swoją trudnością. Problemy techniczne pisarstwa mają swój urok, są
zdecydowanie pociągające. A ja — muszę to wyznać — chciałem wiedzieć, chciałem
ustalić szczegóły dla samego siebie, wymyślić, jak do tego doszło.
W mojej pamięci wracały obrazy innego młodzieńca, nieprawdopodobnie
chudego, o zapadłych policzkach, poważnego usposobienia, który podczas ciężkiej
zimy spędzał dni na pisaniu Payment Deferred, wieczory zaś na zawodowej grze
w brydża; który jadał dobrze, gdy mu szła karta, a bardzo marnie, kiedy nie szła.
Pamiętam doskonale tego młodego człowieka; miałem wrażenie, ze był zmarłym
przed laty przyjacielem mej młodości, że nie ma go już na świecie3, a ja obecny,
zamieszkuję zmienione ciało, które zostawił po sobie. Ciekawa rzecz, jak te
wspamnienia mnie prześladowały.
Inny problem. Hornblower wynurzył się z midszypmeńskiej poczwarki, żeby
stać się porucznikiem. Ale jak do tego doszło, że nastepny awans, na młodszego
dowódcę okrętu, otrzymał ponad głowami setek kolegów starszych od niego stażem?
Jak to się stało bez aureoli sławy wokół jego głowy? Jak m o g ł o to się zdarzyć,
w jaki sposób, że ten awans uczynił z Hornblowera osobnika, prawdę mówiąc,
cynicznego i zgorzkniałego, jakim znamy go z późniejszego okresu jego życia? Czas
szybko mija — w roku 1808 był on kapitanem o kilkuletnim stażu — dużo by trzeba
było wtłoczyć w lata między jednym awansem a drugim, a te wydarzenia musiałyby
mieć szczególny, specyficzny charakter. Należało też wziąć pod uwagę pokój
w Amiens — blisko dwa lata spokoju, bez żadnej szansy na wyróżnienie się.
Przypuszczalnie dwa lata na połowie pensji — a wiedzieliśmy już, że Hornblower był
doskonałym graczem w wista.
Ponadto zaszło coś — równie trudnego do wyjaśnienia, jak wszystko, co
zdarzyło się przedtem. W jaki sposób Podręcznik artylerzysty z roku 1860,
przeznaczony dla brytyjskiej milicji, znalazł się w antykwariacie w San Francisco?
Był tam z pewnością, bo sam go kupiłem. W roku 1860 milicja brytyjska
przygotowywała się na możliwość inwazji armii Napoleona III, ale jej artylerzyści
dalej obsługiwali działa dokładnie tak samo jak za czasów, gdy ich używano
przeciwko Napoleonowi I. Przedmiotem szczególnej troski ze strony milicyjnej
artylerii była obrona wybrzeży, i to obrona przed drewnianymi okrętami — era
jednostek pancernych zaczynała dopiero świtać. Milicyjni artylerzyści zaproponowali
stosowanie rozżarzonych kul, takich samych, jakich użyto w obronie Gibraltaru przed
blisko stu laty. Dobra połowa podręcznika była poświęcona ćwiczeniom w używaniu
takich pocisków — ćwiczenia trzeba było prowadzić bardzo skrupulatnie, a w ich
trakcie żelazne kule rozgrzane do czerwoności były przenoszone między baryłkami
z prochem. Przez kilka wieczorów czytałem w łóżku ten Podręcznik artylerzysty.
Nigdy dotąd nie zajmowałem się szczegółami obchodzenia się z rozżarzonymi
pociskami. Niezły kąsek trafił w zasięg macek meduzy.
Była jeszcze jedna sprawa. Jeśli miałbym w ogóle pisać znowu
o Hornblowerze — na co się nie zanosiło — i zająć się okresem jego życia, który
zakończył się małżeństwem, to byłoby rzeczą pożądaną — konieczną — podejście do
zadania z innego punktu widzenia. Mówiło mi o tym moje wyczucie artystyczne czy
może rozum, co jednak — jak przeważnie w sprawach gustu — łatwiej jest wyczuć,
niż opisać. Ktoś musiałby spojrzeć na przyszłą żonę Hornblowera bardziej
obiektywnie niż on sam. Jeśli już o tym mowa, to był czas, żeby i Hornblowera
poddać obiektywnej ocenie. Był to właściwy moment i jedyny, był on bowiem
jeszcze młodszym oficerem pod rozkazami innych. I, oczywiście, uznawszy to za
rzecz konieczną, jeszcze bardziej zapragnąłem napisać tę książkę, zwłaszcza że
trudne problemy techniczne, jakie wyłoniły się w trakcie pisania, stwarzały
dodatkową atrakcyjność. Właściwy moment. Przyjemnie było wprowadzić ten zwrot
do mych myśli.
Jakoś tak się stało, że w tym samym okresie w moich myślach pojawił się
ponownie inny fragment fabuły. Chodziło o sprawę obłąkanego kapitana. Młodsi
oficerowie na okręcie, zwłaszcza wojennym, znajdują się w niezwykle trudnej
sytuacji, gdy mają powody, aby uznać, że ich dowódca jest obłąkany. Zwróciłem na
to szczególną uwagę przed dwoma laty, kiedy rozmyślałem nad buntownikami
w Lordzie Hornblowerze. Zgodnie z Regulaminem Wojennym każda rozmowa dwóch
członków załogi, na której daliby wyraz niezadowoleniu z jakigokolwiek aspektu
służby, była buntem i zbrodnią, a za to groziła straszliwa kara. Lektura tego artykułu
Regulaminu Wojennego zapoczątkowała tok myśli, które wciąż nie dawały mi
spokoju i domagały się mej uwagi.
Były więc: rozżarzone pociski i małżeństwo; awans i zawodowa gra w karty;
obłąkany kapitan i odmienny punkt widzenia; było z tuzin rozmaitych elementów (i
z pewnością jeszcze kilka takich, które uznałem za nieistotne i puściłem w niepamięć)
rozpychających się wzajemnie łokciami i usiłujących przepchnąć się na plan. Jak
zawsze na szczęście nie pozostawało mi nic innego, jak czekać cierpliwie. Szczegóły
same się sortowały i porządkowały, a ja co dzień niezasłużenie mogłem sobie
gratulować, gdy każdy ranek ujawniał dalszy postęp w kierunku końca tego procesu.
Dopiero pod koniec musiałem zainterweniować osobiście i dokonać arbitralnego
wyboru między dwoma rywalizującymi pretendentami i trochę uczciwie popracować,
szukając w mych materiałach źródłowych potwierdzenia moich teorii. Wreszcie stało
się. Nie tylko miałem bieg wydarzeń wyraźnie zarysowany w mym umyśle, lecz był
on jasny już chyba od dwóch tygodni. W tym momencie dokonałem szeregu odkryć
na swój temat. Jednym z nich było to, że chociaż jak zawsze z prawdziwym oporem
przystępowałem do żmudnej pracy, to niechęć tę niemal równoważyło pragnienie
wdrożenia mych teorii w praktykę, przekształcenia wyobrażeń w słowa na papierze.
Co gorsza, postawiwszy samego siebie przed surowym sędzią, którym byłem ja sam,
stwierdziłem, że mam nie występujące u mnie dotąd poczucie winy. Winy
mianowicie z tego powodu, że cieszę się naprzód z czekających mnie radości i jak
dziecko, przed którym postawiono talerz z jedzeniem, zostawiam to, co najlepsze, na
koniec, jakby akt pisania można było w ogóle uznać za rzecz pożądaną, nie mówiąc
o tym, że ”najlepszą”. Na szczęście dawno przestałem dziwić się wszelkim moim
nowym przejawom niekonsekwencji. Sędzia orzekł naturalnie, że powinienem
natychmiast zasiąść do pisania i, rzecz jasna, wystarczył jeden czy dwa dni pracy,
żeby rozproszyć moje dziwne wątpliwości. Zwłaszcza że bardzo wcześnie —
faktycznie po napisaniu małej części książki — zjawił się dawny straszak, obawa, że
mógłbym umrzeć nie skończywszy jej i że czytelnicy mogliby się nigdy nie
dowiedzieć, jakie będzie jej zakończenie. To, bardziej niż jakikolwiek inny wzgląd,
sprawiało, że pisałem z moim zwykłym szalonym pośpiechem. Paliła mnie chęć
ukazania Hornblowera w jego zrzędnych nastrojach, odmawiającego sobie radości
z własnych sukcesów, odmawiającego płaszczenia się przed zwierzchnością
wówczas, gdy tego właśnie od niego oczekiwano i gdy mogłoby mu to przynieść
wielkie korzyści, i ponad wszystko, dopuszczającego, aby jego niezrównoważone
usposobienie pozwoliło mu zawrzeć nierozsądny związek małżeński — wszystko na
zdumionych oczach jego przyjaciela, Busha.
35
Tak już mi chyba było przeznaczone, żeby wszystko znów się zaczęło, tym
razem po znacznie krótszej przerwie niż poprzednio, faktycznie po około osiemnastu
miesiącach — okresie spędzonym na różnorodnych działaniach, od dłuższego pobytu
w Indiach Zachodnich do napisania małego podręcznika historii dla dzieci. Pomysły
znów wkradły mi się do głowy. Usłyszałem od kogoś barwną opowieść o pracy
poławiaczy pereł z Cejlonu w dawnych czasach. I coś jeszcze. Może skutkiem posu-
wania się w latach wspomnienia dawnych przeżyć wracały do mnie z nową
wyrazistością: kiedyś przepłynąłem Anglię motorową łodzią kanałem z Londynu do
Llangollen i z powrotem, i teraz często łapałem się na wspominaniu wydarzeń
właśnie z tamtej podróży. Przy innej okazji musiałem płynąć z Pool w małej łódce
przez Londyn w burzliwą pogodę, pośród szalonego ruchu na rzece. Ta podróż
zakończyła się awarią przy moście Vauxhall, gdy już już dopływałem do
bezpiecznego schronienia.
Zważywszy, że powieści hornblowerowskie zawsze traktują o Hornblowerze
(jeszcze jedno oczywiste stwierdzenie), rzecz interesująca, iż w wielkiej mierze
dominowała stara metoda, polegająca na wymyślaniu, co ma zostać dokonane,
a potem dopiero dobieraniu właściwej osoby, która mogłaby tego dokonać.
Przypadkiem (czy aby naprawdę? Obawiam się, że nie jestem zupełnie szczery, nawet
gdy bardzo się staram) właściwą osobą okazywał się Hornblower. Nagi szkielet
historii stanowił, jak przystało, ramy konstrukcji, na której można było budować
fabułę. Hornblower musiałby zostać ”mianowany”, awansowany do stopnia kapitana
gdzieś wiosną 1805 roku; w październiku 1805 miała miejsce bitwa pod Trafalgarem;
a w styczniu następnego roku kondukt pogrzebowy przewoził zwłoki Nelsona Tamizą
z Greenwich do Whitehall. Zachowało się wiele opisów tej wyjątkowej manifestacji
jak również ilustrujących ją ówczesnych sztychów. Wiedziałem z własnego
doświadczenia, jaka bywa Tamiza przy złej pogodzie — musiało być piekielnie
trudno prowadzić nią pogrzebowe barkasy. Przyszedł mi do głowy przewrotny
pomysł, żeby płynący w środku konduktu barkas z trumną Nelsona zatonął. A cóż
mogłoby być bardziej naturalnego niż obarczenie Hornblowera, kapitana o bardzo
krótkim stażu, obowiązkiem zorganizowania konduktu? Zadanie byłoby uciążliwe,
bardzo odpowiedzialne i nie przynoszące sławy — z pewnością zrzucono by je na
kapitana najmniej zdolnego do wymigania się od tego. Hornblower dostałby maleńki
stateczek — tak mały, żeby można go było wyposażyć w Deptford nad Tamizą, skąd
byłby z łatwością do dyspozycji. A co z poławiaczami pereł?
Tak więc praca z miejsca ruszyła całą parą. Jaką drogą dotarłby Hornblower
do Londynu? Oczywiście kanałem — gdzieś czytałem o pośpiesznej komunikacji
pasażerskiej, utrzymywanej na kanałach przez krótki okres jej rozkwitu, do nadejścia
ery kolei żelaznej. Z pewnością towarzyszyłaby mu Maria. Lecz tu tkwiły zarodki tra-
gedii. Przed piętnastu laty (o czym była mowa w Szczęśliwym powrocie), lecz za dwa
lata, jeśli chodzi o obecnego Hornblowera, jego dwoje dzieci zmarło na ospę. Oto
kurczęta wracające na noc do kurnika. To porównanie jest tu bardzo odpowiednie
mimo swej frywolności w zestawieniu z okrutną rzeczywistością. Dzieci musiały
przyjść na świat, dać Hornblowerowi krótki okres szczęścia i musiały umrzeć. Daty,
bardzo pomyślnie, zgadzały się. Ślub Hornblowera odbył się w kwietniu 1803 roku,
a teraz mieliśmy styczeń 1806. Dosyć czasu na dwie ciąże. Ale co z tymi
poławiaczami pereł?
W Szczęśliwym powrocie zastajemy Hornblowera z zaszczytną szpadą
ofiarowaną mu przez Fundusz Patriotyczny za abordaż ”Castilli”. Z pewnością był już
czas, żeby ją abordażował i dostał tę szpadę (z poławiaczami pereł czy bez). A czas
uciekał, lato roku 1808 miało zastać Hornblowera w zatoce Fonseca jako dowódcę ”
Lydii”. Było wiele do zrobienia, zwłaszcza że gdzieś w tym właśnie okresie moją
uwagę zwrócił fakt, że na Kontynencie cyfrę siedem pisze się z poprzeczną kreską.
Trzeba to było jakoś spożytkować. Ponadto — jak doszło do przeniesienia
Hornblowera z jego obecnego okrętu, o nie ustalonej jeszcze nazwie, na ”Lydię”, i to
w sposób, który by przydał trochę goryczy jego usposobieniu?
Żyłem sobie rozkosznie siedząc i czekając, aż ten cały galimatias sam się
uładzi. Odbyłem wycieczkę do Indii Zachodnich, z przelotami z wyspy na wyspę,
a na każdej wyspie czekał wynajęty samochód, żeby mnie wieźć w głąb lądu, do
najodleglejszych zakątków, przez urocze lasy lub górzyste pustkowia. Wyspy te
uporczywie demonstrowały niezależność od prostej międzynarodowej konwencji
o prawach jazdy. Międzynarodowe prawo nie miało tam żadnego znaczenia,
musiałem więc przejść tuzin różnych egzaminów i uzyskać tuzin różnych praw jazdy,
co według mnie przyczyniło się do powołania do życia tych poławiaczy pereł —
konstruowanie powieści to dziwna sprawa. Potem powrót do domu, do znajomego
biurka i znajomego zmęczenia. Moja metoda uruchamiania wyobraźni, już gdy piszę,
ma swoje ujemne strony: cios tragedii jest boleśniejszy. Musiałem uśmiercić dwoje
dzieci. Zmarły na ostatniej stronie rękopisu, pozostawiając Marię ze złamanym
sercem, a Hornblowera w nieutulonym smutku. Pamiętam, jak po napisaniu
końcowych słów siedziałem może nie aż ze złamanym sercem, lecz z pewnością
z uczuciem żalu i ogromnej przykrości, że musiałem to zrobić Hornblowerowi.
36
Wyglądało więc, że cykl hornblowerowski był już teraz kompletny. Ponieważ
akcję Hornblowera i jego okrętu ”Atropos” lekkomyślnie rozpocząłem pod koniec
roku 1805, została dwuipółletnia luka, w czasie której Hornblower musiał zostać
awansowany ze stopnia młodszego dowódcy okrętu, bo cała jego kariera zawodowa,
z tym jednym wyjątkiem, była już opisana i obejmowała pełny okres wojen
napoleońskich, od wypowiedzenia wojny w roku 1793 do Waterloo w 1815. Mogłem
spojrzeć na ten etap mojej pracy jako na zamknięty i sądzić (o, naiwny!), że wreszcie
jestem wolny. Że będę mógł zabrać się do innej pracy, o której od dawna myślałem.
Ale życie ma swe blaski i cienie. Przeżyłem koszmar studiowania zeznań składanych
na procesach norymberskich — kartkowanie stronic nie kończących się tomów było
jak pierwsze kroki po ruchomych piaskach. Czekała książka o Marynarce Wojennej
Stanów Zjednoczonych, którą dawno chciałem napisać — Hornblower nie stał już na
przeszkodzie i ta powieść, jak wszystkie inne, domagała się, żeby się nią zająć.
Musiałem też napisać podręcznik historii i — jak już wcześniej powiedziałem, może
za mały kładąc na to nacisk — trzeba było żyć. Nastąpiła przerwa w pracy z powodu
wyprawy jachtowej na Morze Karaibskie, raz jeszcze poddałem się czarowi Indii
Zachodnich. Była chwila, gdy przeprowadziwszy jakoś samochód nad małą
przepaścią w Meksyku, musiałem pozostać kilka dni (które mogły być nudne, ale nie
były) w zniszczonym trzęsieniem ziemi mieście Colima, które i przed trzęsieniem
trudno chyba było uznać za miasto. Trzeba było zrobić to i owo, o czymś jeszcze
pomyśleć. Tyle miałem przeżyć, przyjemnych i niemiłych, absorbujących moje myśli,
że można by uznać, iż Hornblower zostawi mnie w spokoju — ale nie! Może
powinienem winić za to moich korespondentów, którzy nie chcieli dać mu odpocząć.
Co najmniej dwa albo i trzy razy w tygodniu dostawałem listy z prośbą o wiadomości
o nim, i gdy już naprawdę mogłem o nim zapomnieć, te listy z pewnością nie
pozwalały mi na to. Skłoniły mnie nawet do napisania ballady o Hornblowerze
z refrenem ”Wierzę, że smażysz się w piekle, Horatio”, która nie tylko została
opublikowana, ale przyniosła mi nawet trochę grosza. Nie pisałem wierszy chyba od
czasu, gdy w wieku lat dwudziestu odkryłem, że (dla mnie przynajmniej) proza jest
odpowiedniejszym środkiem do wypowiadania się.
Nie muszę mówić, że cichaczem zaczęły napływać pomysły. Pierwszym
impulsem było złapanie się na rozmyślaniach o Hornblowerze i jego Barbarze.
Doszedłem do wniosku, że po okropnej tragedii Marie de Gra___cy i po własnych
wstrząsających przeżyciach musiał Hornblower z ogromną ulgą wrócić do Barbary,
która z pewnością zdobyłaby się na tyle wyrozumiałości i współczucia, żeby powitać
go serdecznie. Potrafiłem to sobie dobrze wyobrazić: dwoje dumnych ludzi,
niechętnych do zespolenia swych osobowości, dochodzących jednak do przekonania,
że jest to możliwe, gdy wzajemny szacunek sprawiał, że stawali się dla siebie coraz
bardziej pociągający. Lecz Hornblower był człowiekiem o szorstkim usposobieniu,
nieufnym wobec otwierającego się przed nim szczęścia. Barbara była już raz
zamężna. Byłoby w stylu Hornblowera gryźć się tym i pozwalać swej żywej
wyobraźni na wywoływanie obrazów wzbudzających uczucie zazdrości,
Sprawiających, że sprawy ciała mieszały mu się ze sprawami ducha, a przeszłość
z teraźniejszością, choćby tylko po to, żeby stwarzać sobie nowe powody do
rozgoryczenia, Niewątpliwie byłoby to podobne do Hornblowera. Na szczęście
Barbara będzie na tyle bystra, żeby to zrozumieć, i dość taktowna i mądra, żeby, ile
się da, ukrywać swe niezadowolenie.
To był mały związek, wystarczający, by zacząć, lecz, oczywiście pojawiły się
inne. Hornblower byłby niepocieszony, gdyby miał już nigdy nie wrócić do służby.
Kapitanem ”mianowanym” został wiosną roku 1805, teraz na pomoc przyszedł mu,
zwykły u mnie, cudowny zbieg okoliczności, gdyż dzięki temu był starszy stażem od
wszystkich kapitanów, którzy osiągnęli ten stopień na wezbranej fali awansów po
Trafalgarze. Rangę admirała powinien by osiągnąć w 1820 lub 1821 i ze swoim
przebiegiem służby mógłby ze sporą dozą pewności liczyć na stanowisko nawet
w okrojonej marynarce wojennej z owych chudych lat. Interesującym zbiegiem
okoliczności był zgon Napoleona w roku 1821. Mogę wymienić jeszcze jeden
ciekawy zbieg okoliczności: wciąż trwało rozpadanie się cesarstwa hiszpańskiego,
a początek politycznych wstrząsów, które to spowodowały, przypadał na czas
powołania Hornblowera do istnienia w roku 1808 czy 1936, jeśli liczyć inaczej.
W okresie gdy Hornblower mógłby zostać awansowany na kontradmirała,
w Meksyku i Ameryce Środkowej i Południowej trwały walki, Królewska Marynarka
Wojenna utrzymywała swe pozycje, a Stany Zjednoczone wystąpiły z doktryną
Monroego. Był też zakaz handlu niewolnikami — Królewska Marynarka Wojenna
przystąpiła do wprowadzania go w życie, gdy kolonie hiszpańskie i portugalskie
stanowiły główny rynek dla tego handlu. Gdyby Hornblower został zatrudniony,
z pewnością otrzymałby stanowisko w Indiach Zachodnich.
Jaki byłby Hornblower? Na jakiego człowieka by wyrósł? Tytuł lordowski
i stanowisko admirała z pewnością przyczyniłyby się do pewnego złagodzenia jego
charakteru, niezależnie od tego, jak bardzo był podejrzliwy wobec odznaczeń, na
które w swoim mniemaniu nie zasługiwał. Lecz mimo złagodnienia charakteru
pozostałby, jak dawniej, niecierpliwy, spragniony działania, zdolny do szybkiego
myślenia. Stałby się świadkiem szybkich przemian w żegludze, postępu w budowie
kliprów, początków ery parowców. A że był człowiekiem liberalnych przekonań, nie
zgadzałby się z konserwatywnym stosunkiem marynarki wojennej do tych innowacji.
Jeśli idzie o mnie, to wszystkie te względy mocno do mnie przemawiały. Gdzieś
głęboko w podświadomości dojrzewały pomysły. Do dziś istnieje na Jamajce
niewielki obszar zwany Cockpit Country, wciąż niedostępny, wciąż stanowiący rejon
odmiennej kultury, a granica jego leży niespełna pół godziny jazdy samochodem od
świetnych pałaców w zatoce Montego. Sam oglądałem nieraz Cockit Country
z niebezpiecznych dróg na tonących w deszczu zboczach wzgórz — i kraina ta
zaczęła mnie prześladować.
Gdzieś — zupełnie zapomniałem gdzie — natknąłem się na historyczną
ciekawostkę: po Waterloo duża grupa żołnierzy starej gwardii napoleońskiej
zorganizowała się w zespół, który zajął, z zamiarem skolonizowania, szmat ziemi
w Teksasie, w okresie gdy był on jeszcze częścią Meksyku, a Meksyk walczył jeszcze
o niepodległość. Co mogło się stać z nimi? Było miejsce na domysły — a musiałem
też pamiętać, że mniej więcej w tym samym czasie nastąpiła śmierć Napoleona.
Przeróżne typy zapaleńców przybywały w te strony, aby, powodując się
najrozmaitszymi względami, włączyć się do walki o niepodległość. Mogłem sobie
wyobrazić paru z nich oraz nastawienie Hornblowera do nich, oficjalne i prywatne.
Ale wśród tych wszystkich dystrakcji nie wolno mi było zapomnieć tych moich
wcześniejszych rozmyślaniach nad stosunkiem między Hornblowerem a Barbarą.
W tym miejscu do opowieści włączam prawdziwą kobietę, z krwi i kości, a nie
postać z książek, jak Barbara, Maria i Marie. Osoba z krwi i kości, ale prawdziwie
święta, głębokiej dobroci — tak dobra, że ośmielam się opowiedzieć tę historię o niej
bez jej zgody i mimo to mieć nadzieję na wybaczenie. Święta z jedną wybaczalną
słabostką: absolutną niemożnością oparcia się urokowi kwiatów. Wiosną ulice miast
kalifornijskich pięknieją od setek, tysięcy kwitnących drzew. Jak można oprzeć się
chęci uszczknięcia kilku gałązek do bukietu? Jak można się oprzeć? Jak wiem, robią
to prawie wszyscy, z wyjątkiem mojej świętej przyjaciółki. Oczywiście wbrew
przepisom prawa. Tak więc ułożyłem własną wersję historii o cudzie Świętej Elżbiety
Węgierskiej. Moja przyjaciółka wychodzi z nożycami ogrodowymi i niewielką torbą
i ciach-ciach. Zbliża się policjant. ”Co ma pani w torbie?” — pyta. ”Tylko artykuły
spożywcze” — odpowiada biedna mała święta. Policjant na to: ”Proszę pokazać”.
A ona otwiera torbę i, oczywiście, jest pełna żywności.
Dziwna rzecz, jak prześladowała mnie ta historia. Wreszcie się zaczęło —
dawne, znane poruszenie emocji, uczucie rozpoznawania, świadomość, że coś
przybiera kształt. I tak było — do tego wszystko przyszło od razu. Zdarzyło mi się to
przedtem i pewnie zdarzy się znowu. Sam nie wiem, czemu tak jest, że gdy
konstruuję opowieść złożoną z epizodów, wszystkie ukształtowują się naraz lub na
tyle jednocześnie, na ile pozwalają moje możliwości umysłowe. Jednego dnia
wszystkie są bezkształtne, w stanie chaosu, a zaraz, wkrótce potem, wszystkie są już
uporządkowane i ukształtowane. Doświadczyłem tego pisząc Midszymena, ale też
i inne książki.
Niekiedy psycholodzy wypytywali mnie, starając się wykryć mechanizm tych
procesów, nazwanych przez nich ”twórczymi”, ale określenia to jest błędne.
Wynikiem — ewentualnym — tych procesów jest tworzenie, jeśli można przyjąć ten
zadufany termin, lecz same procesy w znacznym stopniu — prawie całkowicie —
przebiegają bezwiednie. Czy kura znosi jajka, bo chce, czy też dlatego, że musi?
Pisarz może prawdopodobnie pomóc tym procesom lub je przyśpieszyć dzięki
wyrobieniu w sobie wrażliwości i zaoferowaniu gościny błąkającemu się pomysłowi,
lecz ja tylko w to nie wierzę, ale jestem skłonny uznać, iż w rzeczywistości jest
odwrotnie. Istnieje z pewnością niebezpieczny punkt, wyraźna granica między
byciem wrażliwym, a próbowaniem wymuszania procesu. Jeśli pomysły są
wymuszone, to rezultat jest prawie zawsze — powiedzmy: niezamiennie — banalny
lub nienaturalny czy zatrącający pedanterią. Przeciętna hollywoodzka konferencja,
zwołana dla wymyślenia fabuły, jest świadomą próbą wymuszania pomysłów.
Jak dotąd w moim życiu unikałem zagłębiania się w tę kwestię. Ilekroć
psycholodzy zaczynali mnie wałkować, przypominałem, jak łatwo jest rozebrać
zegarek na części i jak trudno złożyć go z powrotem. Być może nachodzą mnie moje
pomysły, bo gdzieś, głęboko we mnie, tkwi jakiś błąd, możliwy do uleczenia przez
analizę. Jeśli tak jest, to nie potrafię wymyślić lepszego niż na ten przykładu na
lekarstwo, które jest gorsze od choroby. Nie mam najmniejszej chęci zostać
wyleczonym z czegoś, co od lat chłopięcych po dziś dzień ubarwia moje życie, nie
spodziewam się też dożyć wieku, w którym uznam, że w czekającej mnie przyszłości
niewiele jest do stracenia, i poddam się analizie dla wykrycia przyczyny takiego
zmasowanego napływu pomysłów.
Kilka ustępów wcześniej uformował się w moim umyśle Hornblower
w Indiach Zachodnich, a stąd do pisania był już tylko krok — zwykły zjazd w dół
sankami. Fabuły opowiadań galopowały naprzód jak szalone. Czy to kogokolwiek
zainteresuje, że moim zdaniem opowiadania o Hornblowerze i Świętej Elżbiecie
Węgierskiej (zawdzięczające swe powstanie mej ścinającej kwiaty przyjaciółce) jest
najlepszym z tych, które kiedykolwiek napisałem? Moje zdanie może być ciekawe
choćby dla badaczy. W formie dygresji wspomnę, że gdy byłem w połowie pisania tej
opowieści, zadzwonił do mnie producent z Hollywoodu. Nie zdradzę jego nazwiska,
ale może wystarczy, jeśli powiem, że jest pochodzenia greckiego. Planuje się,
powiedział, film o zatopieniu niemieckiego okrętu wojennego ”Bismarck”, i czy
pomógłbym? Zaproszenie było kuszące z każdego punktu widzenia, ale właśnie
zacząłem książkę, i to zupełnie uodporniło mnie na wszelkie pokusy. Na świecie nie
ma chyba człowieka mniej przypominającego buldoga niż ja — z jednym tylko
wyjątkiem. Gdy raz wgryzę się w robotę, nic nie może mnie skłonić do puszczenia
chwytu — co znów nie jest żadnym powodem do dumy, tak jak buldog nie ma co się
pysznić czymś, co ma we krwi.
Tak więc wobec nalegań Hollywoodu okazałem się głuchy — analogia ta jest
bardzo bliska prawdy, gdyż tak byłem zaabsorbowany pracą, że prawie nie słuchałem
argumentów. Byłem tylko w stanie powiedzieć, że nie będę do dyspozycji przez
następne dwa miesiące. Nie, nie mam umowy z nikim innym. Tak, pomysł mi się
podoba, ale nie mogę odłożyć tego, nad czym właśnie siedzę. Jeśli sprawa jest pilna
(a takie, jak się wydaje, są zawsze prośby Hollywoodu), to niech lepiej poszukają
sobie kogoś innego. Do widzenia.
Odwiesiłem słuchawkę i rozmyślając o greckim pochodzeniu producenta,
z którym miałem rozmowę, przypomniałem sobie historię o Archimedesie. Wyróżnił
się w obronie Syrakuz przed Rzymianami, i gdy do miasta przypuszczono szturm,
wódz rzymski, Marcellus, wydał rozkaz wzięcia go żywcem. Lecz Archimedes był
właśnie pochłonięty jakimś problemem z dziedziny geometrii, i tylko odburknął coś
gniewnie, gdy żołnierz rzymski przerwał mu, pytając, kim jest, tak więc żołnierz zabił
go. Wyglądało, że i ja zachowałem się podobnie.
W rzeczywistości Hollywoodowi wcale nie było tak pilno, jak mu się
zdawało, i w dwa i pół miesiąca później wszedłem na pierwszą konferencję, której
ostatecznym wynikiem był film Sink the ”Bismarck”. Producent wziął mnie
w niedźwiedzie objęcia (bo też wyglądem przypominał niedźwiedzia) i powiedział
(ku mojemu ogromnemu zdumieniu i zachwytowi): ”Cieszę się, Archimedesie, że
mogę cię poznać”. Teraz w moich myślach Święta Elżbieta Węgierska kojarzy się nie
tylko z moją świętą przyjaciółką i z pościgiem Hornblowera za Cambronnem na
Morzu Karaibskim, lecz także z ”Bismarckiem” i Archimedesem — rodzaj
mieszaniny skojarzeń, która czasem daje początek fabułom, chociaż jak dotąd żadna
się z niej nie wykluła, chyba że ta tutaj.
37
W życiorysie Hornblowera była jeszcze luka, między wznowieniem wojny
w roku 1803 a jego pojawieniem się na kanale Tamiza-Severn — 1805.
Zdumiewające, ile osób napisało do mnie, wskazując na to — ale, jak przedtem, za
rezultat nie mogę winić moich miłych korespondentów. Mnie samego intrygowała ta
luka, chociaż nie myślałem o niej, zaczynając pisać ”Atropos”. Otóż okazało się, że
— niezupełnie wbrew mojej woli — zastanawiałem się, co musiałoby się zdarzyć
w owym okresie. Zostawiłem Hornblowera tuż przed wstąpieniem w związek
małżeński, świeżo po awansie na młodszego dowódcę okrętu, gdy miał się udać na
wznowioną wojnę. Kiedy pojawił się znowu, był już kapitanem, ojcem jednego
dziecka i drugiego w drodze. Tak więc pewne punkty miałem ustalone bez potrzeby
wysilania inwencji. Wyróżnił się — można by to było przyjąć za rzecz zrozumiałą
samą przez się, pamiętając, że Hornblower był Hornblowerem, ale także dlatego, że
musiała to być opowieść o nim. Powinien był przebywać w kraju na urlopie, żeby
można było usprawiedliwić to drugie dziecko, ale o urlop nie było przecież tak łatwo
w dawnej marynarce wojennej.
Wyjaśnienie nasuwało się samo: musiał służyć we flocie blokującej Brest —
okręty tej eskadry często ulegały uszkodzeniom i musiały wracać do portów w kraju
dla usuwania tych uszkodzeń. Skoro Hornblower był młodszym dowódcą okrętu,
musiał dowodzić małą, lekką jednostką — z rodzaju zatrudnionych przy obserwacji
Brestu z bliska — mając wiele okazji do wyróżnienia się. Duże też było
prawdopodobieństwo uszkodzenia jego okrętu, zmuszające do powrotu do portu,
choćby nawet Cornwallis, jako głównodowodzący, nie kwapił się do udzielania
zezwoleń na to. Tak więc konstrukcja fabuły błyskawicznie ruszyła naprzód.
O jednym trzeba było pamiętać. W późniejszym życiu Hornblower miał
notorycznego pecha w zdobywaniu pryzowego, toteż choćby nie wiem jak wyróżnił
się pod Brestem, nie powinien zdobyć pryzów. Okręty, z którymi miał walczyć,
musiały albo ulec zniszczeniu, albo uciec. Chyba że… Nagła myśl kazała mi
spiesznie zajrzeć do moich źródeł historycznych. To było to. Incydent ze zdobyciem
hiszpańskiej flotylli wiozącej skarb, incydent, który wywołał konwulsje śmiechu
w całej Królewskiej Marynarce Wojennej, wyjąwszy biorących w tym udział,
wydarzył się jesienią roku 1804, właśnie w czasie, gdy Hornblower mógł w nim
uczestniczyć. Był to jeszcze jeden z wielu dogodny zbieg okoliczności, jakimi usiana
była papierowa historia życia Hornblowera. Jeśli już mowa o historii, to w razie
potrzeby potrafię nie mieć żadnych skrupułów — mógłbym wyzyskać incydent
z wiozącą skarb flotyllą, nawet gdyby faktycznie nastąpił w roku 1801 lub 1807, lecz
skoro było tak, jak było, nie zostałem poddany tej próbie. Historyczny bieg wydarzeń,
bez żadnego naciągania, doskonale pasował do Hornblowera i jego okrętu ”Hotspur”
— istne naśladownictwo Sztuki przez Naturę, które uradowałoby serce Oscara
Wilde'a.
Skoro już jestem przy tym temacie, wspomnę nawiasowo o pewnej sprawie,
o której zapomniałem powiedzieć przy omawianiu Komodora, mianowicie że pisząc
tamtą książkę wystawiłem na niebezpieczeństwo — i nieomal zerwałem — cenną dla
mnie przyjaźń. Otóż wybitny historyk — a mój długoletni przyjaciel — napisał po
przeczytaniu Komodora. ”Wiedziałem, że były jakieś siły brytyjskie zaangażowane
w oblężenie Rygi, lecz nigdy nie, udało mi się ustalić ich liczebności. Z jakich źródeł
korzystałeś?” Mogłem tylko odpisać nieprzekonywająco, że nie korzystałem
z żadnych źródeł, że doszedłem do wniosku, iż przy oblężeniu Rygi nie mogło
zabraknąć spieszących na pomoc sił brytyjskich, a Hornblower (jak zwykle) był pod
ręką. Nikt, kto nie czytał listu, jaki dostałem w odpowiedzi, nie uwierzy, jak mocno
dostałem po palcach od tego historyka. Do dziś czuję ból, choć wiem, że dostało mi
się niezasłużenie.
Przyjemna dla mnie zazwyczaj praca nad konstrukcją powieści tym razem
miała pewne smutne strony. Była biedna Maria, przeżywająca miodowy miesiąc,
wchodząca w życie małżeńskie, mająca dzieci. Wiedziałem, co los ma w zanadrzu dla
niej, i dla tych dzieci. Czy mogłem teraz przydać nieco radości jej w sumie niezbyt
radosnemu życiu? Prawie wcale. Trwała wojna, Hornblower służył we flocie Kanału,
a Hornblower był Hornblowerem. Wobec takiego połączenia okoliczności niewiele
mogłem zrobić dla Marii. Przynajmniej uchroniłem ją od rozczarowania. Mogłem jej
pomóc w sposób negatywny, lecz nie wolno mi było pozwolić, żeby sentymentalizm
zepsuł powieść. Wiedzieliśmy już, na jakiego człowieka ma wyrosnąć Hornblower,
wiedzieliśmy, co ma się stać z jego małżeństwem. W całej tej sprawie była kalwińska
wiara w przeznaczenie; palec przeznaczenia pisał już swoje Mane-Tekel-Fares. Maria
była motylem (czy istniał kiedykolwiek ktoś tak mało podobny do motyla?)
zgniecionym między kruszącymi powierzchniami faktu i fikcji.
38
Nie wspomniałem jak dotąd, jeszcze o jednej rzeczy. O moim przesądzie, że
okres nudnego życia się kończy, gdy finiszuję z konstruowaniem fabuły i zabieram
się do samego pisania. Przypuszczalnie w szczęśliwym okresie budowania fabuły nie
jestem wrażliwy na zwykłe drobne klęski życia codziennego, a kiedy piszę, staję się
na nie szczególnie wrażliwy. Zawsze mi się wydaje, że z chwilą napisania ”strona l”
i rozpoczęcia prawdziwej pracy, zaczynają się dziać różne rzeczy, i nie mam ani
sekundy na nudę. W trakcie pisania ”Hotspura” wystąpił cały szereg niesamowitych
zbiegów okoliczności. Nie zdążyłem napisać sześciu stron, gdy po przeciwnej stronie
drogi, nawet nie pięćdziesiąt jardów od okna mojej przytulnej i zwykle
grobowocichej pracowni, rozpoczęto roboty budowlane. Ściągnięto tu chyba
wszystkie pneumatyczne świdry, betoniarki, spychacze i sprężarki powietrza z całej
Kalifornii. Hałas był straszliwy i nieustanny. W innych okolicznościach
przeprowadziłbym się, ale jakże mógłbym zrobić to teraz? Z trudem byłbym w stanie
zabrać ze sobą pięćdziesiąt książek źródłowych, wiedząc przy tym doskonale, że będę
potrzebował właśnie pięćdziesiątej pierwszej, gdy nagle zajdzie konieczność spraw-
dzenia ciężaru i wymiarów beczki wieprzowiny albo maksymalnego zasięgu
francuskiej polowej haubicy. Mogłem tylko usiłować zagłębić się w pracy wyobraźni
i pracować, mimo hałasu. Jeszcze hałas nie ustał, gdy ciężko zachorował mój
przyjaciel, a choroba była tak poważna, on zaś tak bardzo sam i tak ugruntowana była
nasza przyjaźń, że musiałem się włączyć osobiście w załatwianie lekarzy i szpitali.
Atrament nie zdążył jeszcze zaschnąć na listach, które musiałem napisać w tych
sprawach, gdy straciłem sekretarkę i stanąłem wobec konieczności znalezienia nowej.
Najsłuszniejsze słowa, jakie w ogóle wypowiedział Abraham Lincoln, dotyczyły
ostrzeżenia przed zmianą sekretarki w trakcie pisania powieści. Potem, jakby
wyczekawszy najwłaściwszego momentu, dopadł mnie Krajowy Urząd Dochodów,
żądając specjalnych wyjaśnień i danych o źródłach moich dochodów, czym nigdy
sobie nie zaprzątałem głowy i o czym moja nowa sekretarka nie mogła mieć pojęcia.
Dzień za dniem musiałem, otumaniony poranną pracą, odrywać się z nieprzytomną
miną od biurka, zostawiając Hornblowera zwartego w walce z francuskimi fregatami,
i odpowiadać na pytania w sprawach, o których wiedziałem nawet mniej niż (jak już
wcześniej tu wspomniałem) o harmonii i kontrapunkcie. Na ratunek przyszła mi
Opatrzność, opiekująca się lunatykami i pijakami, mogę się pochlubić, że jestem
jednym z niewielu, który ze specjalnego dochodzenia w Krajowym Urzędzie
Dochodów wyszedł jako jego wierzyciel, a nie dłużnik. Gdybym nie był tak zajęty ”
Hotspurem”, oprawiłbym w ramki list Krajowego Urzędu Dochodów zamykający
sprawę i powiesił na ścianie mej pracowni, ale wciąż nie mam czasu tym się zająć.
Wszystko to działo się w miesiącach letnich, kiedy zwykle zjeżdżają się do
mnie goście. Nigdy mój dom nie był tak ich pełen, jak w czasie, gdy pisałem ”
Hotspura”, szkoliłem nową sekretarkę i załatwiałem sprawy z Krajowym Urzędem
Dochodów i ze szpitalami. Goście spali wszędzie — nawet przez jakiś czas urocza
młoda kobieta sypiała na pożyczonym łóżku w mojej pracowni, a że — jak to młode
kobiety — lubiła dłużej pospać, musiałem co rano wyciągać ją z łóżka, żeby móc
usiąść przy biurku i popłynąć z Hornblowerem do ataku na hiszpańską ”flotę”. Nie
było chyba dnia, żeby do lunchu zasiadało mniej niż sześć osób ani mniej niż osiem
do obiadu, a wszyscy we wspaniałych humorach, poza mną — z powodu
Hornblowera i Marii, a może Krajowego Urzędu Dochodów. Zepsułem nastrój na
pięćdziesięciu chyba obiadach w owym intensywnym okresie życia.
Mimo wszystkich tych przeszkód był szczególnie ważny powód, by ukończyć
tę książkę. Nie tylko, jak zwykle, przyrzekłem, że ją dostarczę, i nie tylko byłem
znów w zwykłym nastroju paniki, czy zdążę ją skończyć, ale miałem wyruszyć
w podróż dookoła świata. Wszystkie rezerwacje zostały zrobione, miejsca w środkach
transportu zamówione, a na maleńkim skrawku ziemi w południowej Portugalii,
odległej o dziesięć tysięcy mil, miały wczesną wiosną zakwitnąć specjalnego gatunku
żonkile, i bardzo chciałem przybyć tam dokładnie na czas ich kwitnięcia, mimo że dla
kogoś nie zainteresowanego te żonkile (pociotki żonkili hodowanych w ogrodach) są
nędznymi kwiatkami o wysokości zaledwie dwóch cali, nie zasługującymi na to, żeby
przejść dla nich na drugą stronę ulicy, a co dopiero lecieć naokoło świata, żeby je
zobaczyć.
Tak więc ”Hotspur” musiał po prostu zostać ukończony. Nie byłem też wcale
zaskoczony stwierdzeniem, że na rozwinięcie fabuły potrzeba będzie więcej słów, niż
to sobie obliczyłem na początku. Zostawiłem dziesięć dni rezerwy, z czego dziewięć
zajęła mi sprawa awansowania Hornblowera na kapitana. I tego samego dnia, gdy
maszynopisy zostały nadane na poczcie i odleciały na wschód do wydawców, ja
wyruszyłem na zachód, przez Nową Zelandię, do tych moich żonkili. Nie zostało mi
nawet czasu na zwykle uczucie rozczarowania. Ledwie zdałem sobie sprawę, że
skończyłem z Hornblowerem raz na zawsze.
39
Szesnaście miesięcy temu napisałem ostatnie słowa ”Hotspura”. Oczywiście
Hornblower niepokoił mnie od czasu do czasu. Można by sądzić, że po wypełnieniu
wszystkich luk w jego czynnym życiu wyobraźnia nie będzie w stanie znaleźć nic
nowego, nad czym mogłaby pracować, a jednak znajdowała. Oto przykład, który
przytaczani, aby ukazać, w jaki sposób fabuła przychodzi mi do głowy gotowa do
napisania. Sam jestem ciekaw, jak będzie wyglądał następny ustęp czy dwa, gdy
zostaną ukończone (zaledwie to odgaduję), sądzę bowiem, że gdybym w ogóle miał
kiedykolwiek pisać wstępne notatki, to miałyby one taką nieokreśloną formę.
Opowieść nosi tytuł The Point and the Edge. Jest rok 1819, Hornblower jest
w randze kapitana o długim stażu, na połowie pensji. Jak zawsze, jego niecierpliwa
natura wymaga ruchu, więc od dłuższego czasu bierze lekcje szermierki. Inaczej teraz
patrzy na ten tuzin stoczonych dotąd przez siebie walk wręcz, gdyż nabrał
przekonania, że ostrze, zręcznie użyte, zawsze pokona klingę. Anglia jest właśnie na
dnie powojennego kryzysu. Ludzie przymierają głodem z braku pracy,
i przestępczość szerzy się mimo okrutnych praw pozwalających powiesić człowieka
za kradzież pięciu szylingów. Hornblower został zaproszony do Portsmouth na obiad
na flagowy okręt swego przyjaciela — powiedzmy, lorda Exmoutha — który miał
szczęście dostać pracę w uszczuplonej marynarce wojennej, wciąż utrzymywanej
przez Anglię. Hornblower wyrusza w towarzystwie Barbary i zatrzymuje się u ”Geo-
rge'a”. Pod wieczór Barbara lustruje jego wygląd, sprawdza, czy jego garnitur jest
w porządku, czy ma złoty zegarek z łańcuszkiem i laską z kości słoniowej ze złotą
główką i zostaje, aby, jak przystało na dobrą żonę, spędzić samotnie nudny wieczór.
Exmouth i Hornblower mile spędzają ten wieczór, dyskutując o sytuacji kraju
i polityce morskiej. Exmouth, zacierając z uciechy ręce, opowiada o rewolucji, jaka
nastała we współczesnych metodach rekrutacji załóg. Żadnych kwiecistych plakatów,
żadnych branek — głodujący marynarze czekają w kolejce na szansę zamustrowania
w Królewskiej Marynarce Wojennej. Dowódcy mogą wybierać i przebierać. Po
obiedzie Hornblower, modnie ubrany, z laseczką ze złotą gałką i zegarkiem na
łańcuszku rusza w drogę powrotną do ”George'a”. Na ciemnej ulicy wyskakuje zza
rogu mężczyzna. Jest bosy, ma na sobie tylko podartą koszulę i spodnie i jest
straszliwie głodny. W ręku trzyma gałąź ułamaną z drzewa — jedyne posiadane przez
niego ”narzędzie pracy”. Grożąc Hornblowerowi tą zaimprowizowaną pałą żąda od
niego pieniędzy. Ten zbójca ryzykuje życiem, naraża się na stryczek dla zdobycia
jedzenia. Liberalne uczucia Hornblowera nie mają czasu dojść do głosu. Gwałtownie
reagując na napaść, zadaje laską błyskawiczne pchnięcie. Jej ostry koniec odpycha kij
opryszka i trafia go w policzek, na pół go ogłuszając, tak że przez chwilę stoi
obezwładniony chwiejąc się na nogach. Hornblower uderza go w rękę, napastnik
wypuszcza kij, i już jest na łasce atakowanego, który może wezwać straż i kazać go
aresztować, i poprowadzić na pewną śmierć. Hornblower oczywiście nie potrafi tego
zrobić. Zamiast tego, pędząc napastnika przed sobą, doprowadza go na okręt
Exmoutha. ”Czy będzie pan łaskaw, milordzie, wyświadczyć mi przysługę? Zechce
pan łaskawie wciągnąć tego człowieka na listę swej załogi?”.
Fabuła jest kompletna — pięć dni metodycznego pisania, i opowiadanie
byłoby gotowe do publikacji. Zaprezentowało się w takiej postaci na fali zwykłego
u mnie przypływu podniecenia, nieproszone, dostosowane do tego właśnie i tylko
tego okresu historii, gotowe do napisania. Długie powieści nabierają kształtu
dokładnie w ten sam sposób, dostosowując się do określonego czasu w historii.
Zdarzyło się to w moim życiu dziesiątki, może setki razy, a ja wciąż nie wiem, jak
i dlaczego, chociaż to dostosowanie do wymaganej epoki można by wytłumaczyć być
może tym, że pomysły z konieczności płyną w takim właśnie kierunku.
40
Ciekawa to rzecz urodzić się z taką zdolnością. Niby dziwadła występujące
w cyrku zarabiam na życie moim dziwactwem, choć fizycznie z pewnością pracując
znacznie lżej. I — nie widzę sposobu wykręcenia się od tej konkluzji — eksploatuję
moją dziwaczność tak samo, jak Barnum i Bailey eksploatowali Generała Tomcia
Palucha. Mogę się tłumaczyć w sposób stosowany nagminnie przez obronę
w procesach karnych. Występuje tu niewątpliwie jakiś nieodparty bodziec. Gdy
pomysł się uformuje, prawie nie mam możności powstrzymać się, by nie przelać go
na papier, a gdy znajdzie się na papierze, również nie jestem w stanie powstrzymać
się przed zaprezentowaniem go publiczności.
To był dodatkowy powód napisania tutaj o The Point and the Edge. Pod tym
pomysłem leżą warstwami inne. Jak chyba już mówiłem, pomysły przychodzą do
mnie gromadnie. Mogłaby z nich powstać nowa książka, lecz to, co właśnie
napisałem, może — tak mi się wydaje — zastąpić jej drogę i sprawić, że nie zostanie
napisana. Są inne książki, które wolałbym napisać, z większą liczbą przygód i dla
mnie osobiście trudniejsze do napisania. Tamta (znowu zabawna reakcja z mojej
strony) byłaby zbyt łatwa.
Tak więc może te końcowe ustępy, które teraz piszę, będą ostatnimi na temat
Hornblowera, jakie w ogóle wyjdą spod mego pióra. Spróbowałem wyjaśnić, jak
powstawały wszystkie inne książki o Hornblowerze, muszę więc spróbować tego
samego i z obecną. Zaczęło się od pomysłu z mapami, który prześladował mnie
i kusił od kilku lat. Chciałem się przekonać, czy powieści Hornblowerowskie przejdą
pomyślnie próbę dokładnej analizy zarówno od strony geograficznej, jak
i historycznej. Dla zaspokojenia ciekawości gotów byłem nawet narazić się na
ponowne sięganie do tych powieści, kartkowanie ich strona po stronie i przebieganie
wzrokiem tego, co kiedyś napisałem, przy równoczesnym wykreślaniu kursów i map
bitew. Stąd był tylko krok do przypomnienia sobie okoliczności, jakie sprawiły, że
książki te zostały napisane. Większość tych wspomnień — co, mam nadzieję, zostało
uwidocznione — było radosnych, a więc postanowiłem je spisać, żeby znów
posmakować szczęścia. Chociaż raz napiszę książkę nie wymagającą ani planowania,
ani konstrukcji fabuły. Do samego pisania nie będzie wcale potrzebna praca
wyobraźni, a tylko zwykła rejestracja faktów.
Rzeczywistość okazała się inna. Pisząc obecną książkę musiałem
przywoływać na scenę młodzieńca, którym byłem właśnie ja, i obserwować jego
błazeństwa, tak jak niegdyś obserwowałem to, co wyczyniał Hornblower. Nie mogę
powiedzieć, że było to dla mnie dobre, lecz z pewnością sprawiło mi dziwną
przyjemność. I za tę przyjemność muszę podziękować moim przyjaciołom, nie tym
z codziennego życia, lecz licznym nieznanym przyjaciołom, którzy rodzili się razem
z Hornblowerem w ciągu ubiegłych dwudziestu sześciu lat, od kiedy zacząłem o nim
pisać. To słowo ”przyjaciele” wypowiadam tu z całym przekonaniem, a nie jako
wygodną formułkę używaną przez polityków z trybuny czy przez aktora po ostatnim
odsłonięciu kurtyny. To szczególne, wspaniałe niezwykle przyjemne uczucie
wiedzieć, że moja praca zdobyła mi przyjaźń, a nawet coś w rodzaju przywiązania ze
strony ludzi, których nie poznałem osobiście i już nie poznam. Dziękuję im i do nich
adresowane są te słowa. Nie muszę kończyć oficjalnym: Plaudite et valete.
41
I tak skończyłem tę książkę. Za pięć minut nałożę nasadkę na moje wieczne
pióro i wstanę z fotela, żeby się rozprostować. Jak zawsze, szybko wracam do
codziennego życia. Za tydzień od dziś będę siedział za kierownicą samochodu
w górach Atlas, a jeśli potrzebne jest wyjaśnienie, czemu starszy pan w nie
najlepszym stanie zdrowia robi coś takiego, to muszę stwierdzić, że mamy dziś
drugiego marca i że wkrótce w górach Atlas zakwitną dziko rosnące kwiaty. Dodam
tylko jeszcze jedną, ostatnią linijkę. Zawsze mnie trochę intrygowało, czemu inni
pisarze kończą książki w ten właśnie sposób — sam nigdy tego nie robiłem, aż
dopiero teraz — lecz okazuje się, że mam ważny powód. Ta książka jest o pisaniu
książek, a to jest ostatnia pozycja danych.
Berkeley, Kalifornia, 12 stycznia — 2 marca 1963.
Do widzenia.
Postscriptum, 5 marca 1964
Data, którą postawiłem na poprzedniej stronie, na coś się jednak przydała.
Dzięki niej wiem, że rok i trzy dni temu myślałem, że ukończyłem tę książkę,
skończyłem wszystko. W ciągu tego roku jednak nastąpiło opóźnienie
z opracowaniem ilustracji, i będzie niespodzianką, jeśli książka, zamiast wyjść (jak
się spodziewałem) jesienią 1963 roku, ukaże się jesienią 1964.
Ta zwłoka pozwala mi — czy też mnie zmusza — żebym dopisał niniejsze
postscriptum, które, jak to jest z każdym prawie postscriptum, przynosi nagłą zmianę
punktu widzenia. Drukarnia czeka, muszę więc pisać te linijki nie mając całkowitej
pewności, lecz zwlekanie do czasu, aż się upewnię w ten czy inny sposób,
znaczyłoby, że nie mógłbym wcisnąć tego, co piszę, do tej książki. Mam dziwne
uczucie, że historia zamierza się powtórzyć. Jest to jeszcze jeden przykład, jak to się
u mnie dzieje z tymi rzeczami. Hornblower znów daje znać o sobie.
Kiedy skończyłem ”Hotspura”, Hornblower osiągnął stopień kapitana, a było
to na początku roku 1805. Wybrałem tę datę dla własnej wygody. Nie chciałem
stawać wobec komplikacji, jakie byłyby związane z włączeniem go do kampanii
trafalgarskiej. A w następnym tomie — ”Atropos” — nagle pojawia się w grudniu
1805 roku na kanale Gloucester — Londyn, upływ zaś czasu sprawił, że nie
kłopotałem się potrzebą wyjaśniania, jakim cudem tam się znalazł i co przedtem robił.
Sam nie Wiedziałem — i nawet, jak właśnie mówię, nie chciałem wiedzieć.
Napisałem ostatnie linijki wydrukowane tu na poprzedniej stronie i udałem się w góry
Atlas (nawiasem mówiąc, rosnące tam dziko kwiaty były prześliczne),
uszczęśliwiony świadomością, że z Hornblowerem koniec, pogrzebany raz na zawsze.
Ale w ciągu ubiegłego roku pomysły chodziły mi po głowie. Zaczęło się od
sfałszowanych rozkazów. Możliwości, jakie dawały tego rodzaju rozkazy, podniecały
moją wyobraźnię — rozkazy do sił lądowych, morskich czy powietrznych napisane
na odpowiednim papierze, w poprawnej formie i z przekonywająco podrobionym
podpisem. Podejrzewałem, że ten zasadniczy pomysł może się rozrosnąć w zwykły
sposób, stać się ojcem-skorupiakiem dla całej skorupiaczej rodziny. Mógłby to być
dobry początek powieści umieszczonej w nowoczesnej scenerii. Podczas pierwszych
tygodni wolnego życia w swojej prostocie ani przez moment nie zastanawiałem się
nad takim obrotem sprawy, o jakim każdy, kto doczytał tę książkę do tego miejsca,
prawdopodobnie od razu by pomyślał. Zakończyłem pobyt w Maroku i żyłem sobie
(w moim mniemaniu) tak spokojnie, jak tylko można. Pierwsze złe przeczucia
dopadły mnie jesienią 1963 roku, kiedy to skorupiaki zaczęły się układać
w złowieszczy kształt lub gdy (żeby użyć innej, równie oklepanej metafory) otwo-
rzyłem drzwi szafy i znalazłem w niej kościotrupa — zobaczyłem go wyraźnie mimo
pośpiechu, z jakim zamknąłem te drzwi.
Był to najbardziej osobliwy zbieg okoliczności i oświadczam, że to był
naprawdę zbieg okoliczności, choć jestem pewien, że psycholodzy (i psychiatrzy)
kiwaliby głowami z politowaniem, że się tak sam oszukuję. Tylko siedem czy osiem
miesięcy życia Hornblowera w drugiej połowie roku 1805 pozostało jeszcze nie
opisanych, a ja rozmyślałem nad sfabrykowanymi rozkazami. A jednak tak było.
Fałszywe rozkazy mogły odegrać bardzo ważną rolę w kampanii trafalgarskiej,
zwłaszcza w jej początkowym okresie, a Hornblower był właśnie bez pracy. Czułem
potrzebę opowiedzenia, co robił podczas tych niezwykle ważnych miesięcy, gdy los
Brytanii rozstrzygał się na morzu, a tu było zadanie po prostu jakby stworzone dla
niego, chociaż przedtem myślałem, że nadawałoby się do umiejscowienia go w Scapa
Flow w roku 1916 albo 1940 czy w Pentagonie w 1953. Jeśli chodzi o wojny
napoleońskie, to pomysł pasował tylko i wyłącznie do roku 1805, a i Hornblower
tylko w owym czasie był wolny i mógł zostać do tego zaangażowany i nikt inny
w większym stopniu nie nadawał się do takiej misji niż Hornblower. Z pewnością
najbardziej sceptyczny psychiatra, najbardziej cyniczny czytelnik zgodzi się, że
można tu mówić o wielkim udziale zbiegu okoliczności.
Ubiegłej jesieni z prawdziwą obawą i niechęcią, jak dotąd nigdy u siebie nie
zauważyłem, przy goleniu albo lustrując wzrokiem mą bibliotekę w celu wybrania
książki stwierdziłem, że obrosła skorupiakami kłoda wypływa na powierzchnię, aby
mnie drażnić pokazując świeże naroślą. A wszystkie te naroślą, które dawniej bardzo
by mnie cieszyły, teraz były dla mnie źródłem goryczy, bo każdy nowy skorupiak
stanowił następny gwóźdź wyciągany z trumny Hornblowera. Prawdę mówiąc,
Hornblower wyszedł już z trumny całkowicie; był owym kościotrupem w szafie,
a dopóki był tam i nie został z powrotem przyzwoicie pogrzebany, jego duch opierał
się wszelkim egzorcyzmom. Każdy następny fragment fabuły upominał się coraz
głośniej, żeby włączyć do niej Hornblowera. Ta powieść mogłaby się obracać tylko
wokół niego i odnosić się tylko do roku 1805.
Pierwszy dzień Nowego Roku 1964 zastał mnie w Maui, a tam właśnie —
w miejscu tak bardzo odległym od wyprawy trafalgarskiej w czasie, przestrzeni
i atmosferze, jak to można sobie tylko wyobrazić — musiałem zaprzestać walki,
odstąpić od innej pracy, którą zacząłem, i pozwolić, aby wypadki potoczyły się
swoim torem.
Od tego czasu wszystko idzie naprzód jak zwykle dotąd. Osiągnąłem etap, gdy
od czasu do czasu trzeba brać z biblioteki źródła i sprawdzać fakty, aby móc
decydować, czy jakiś nowy zwrot w fabule powieści jest prawdopodobny. Dziś rano
przed przystąpieniem do codziennej pracy (drugi dzień pracy nad tą partią eseju)
złapałem się na kartkowaniu encyklopedii i przeglądaniu Life of Johnson Boswella
dla poszerzenia i odświeżenia mych skąpych wiadomości o wielebnym doktorze
Doddzie, powieszonym w roku 1777 za fałszerstwo. To, co wówczas zrobił Dodd,
miało pewien wpływ na to, co mógł robić Hornblower w roku 1805, a ja w 1964.
Teraz, w tym właśnie momencie pisania, zaczynam ten ustęp wróciwszy do
biurka po spacerze dookoła pokoju, a fakt, że nie ograniczyłem się tylko do wstania
z fotela, lecz chodziłem, ukazuje intensywność moich obecnych uczuć. Waży się
moja przyszłość, jeszcze jedna powieść staje się możliwa. Ale to nie wszystko. Muszę
skończyć dziś ten esej, żeby można go było włączyć do książki — czeka nie tylko
drukarz, czekają wyspy greckie. W chwilach gdy bieżąca i przyszła praca zostawiają
trochę miejsca na przytomne myślenie, czynię przygotowania do natychmiastowego
wyjazdu do wschodniej części Morza Śródziemnego. Maki Grecji wdzierają się przed
oczy mojej wyobraźni a śpiew syreni słyszany przez Ulissesa wkrada się do mego
wewnętrznego ucha. Lecz ile z tych maków naprawdę zobaczę, ile z tego śpiewu
usłyszę? Jest to okres bardzo intensywnej pracy myślowej. Zaczną się pojawiać
świeże ogniwa w łańcuchu, i (sądząc po długim doświadczeniu) niekiedy trzeba
będzie dokonać wyboru, niechętnie odrzucając jedno ogniwo na korzyść drugiego,
ogniwa zaś, które przedtem wydawały się wypróbowane i mocne, trzeba będzie
sprawdzić ze wzorcami z rzeczywistej historii. Co mnie obchodzi Ulica Rycerzy, gdy
muszę wiedzieć, i to natychmiast, ile okrętów liniowych towarzyszyło Nelsonowi do
Indii Zachodnich?
Z tego wszystkiego wygląda, jakbym zamierzał pisać nową powieść, lecz jest
to sprawa bardzo niepewna. I przedtem przychodziły mi do głowy fabuły, które
porzucałem, gdy powieść ostatecznie okazywała się niewarta napisania, nieciekawa
albo zbyt wątła. Z tą może łatwo być tak samo. Nie napisałbym tu o niej, gdyby nie
była to sprawa ”teraz lub nigdy”.
Przypuśćmy, że będę pisał tę powieść. Przypuśćmy (stara wątpliwość, jedna
z kilku, jakie z wiekiem stają się silniejsze), że pożyje na tyle długo, żeby ją
skończyć. Wówczas gdzieś z początkiem drugiego tygodnia w lipcu, kiedy będę już
z powrotem w domu, zastanę siebie siedzącego tu, gdzie siedzę w tej chwili, z tym
samym piórem w ręku i z tą samą podkładką pod papier przede mną, napiszę cyfrę ”l”
u góry strony i raz jeszcze rzucę się sankami w dół zbocza, skazując się na codzienne
godziny pracy wyobraźni i miesiące zmęczenia. Może wówczas — to dziwna myśl —
spojrzę z zazdrością na przyjemne godziny spędzone przy pisaniu obecnego eseju.
Może gdzieś w październiku zakręcę wieczne pióro, wstanę zesztywniały od biurka
i wrócę do życia. Do tego czasu… może…
Ostatnie słowo napisane przeze mnie na końcu poprzedniego rozdziału było ”
Do widzenia”. Teraz piszę je znowu z równie silnymi uczuciami.