Vademecum
Hornblowerowskie
z mapkami Erwina Pawlusińskiego
wg Samuela H. Bryanta
Przekład Henryka Stępień
WYDAWNICTWO MORSKIE GDAŃSK
”TEKOP” GLIWICE 1991
Tytuł oryginału angielskiego
The Hornblower Companion — With Maps and
Drawings by Samuel H. Bryant
Redaktor Alina Walczak
Opracowanie graficzne Erwin Pawlusiński Ryszard Bartnik
Korekta Teresa Kubica
© Copyright 1964 by C. S. Forester
ISBN 83-215-5795-3 (W. M.) ISBN 83-85297-88-X (Tekop)
Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991
we współpracy z
”Tekop” Spółka z o.o. Gliwice
Bielskie Zakłady Graficzne zam. 1726/K
2
I.
Atlas Hornblowerowski
Opowieść o tym, jak powstawała
saga hornblowerowska — z trzydziestoma
mapkami naświetlającymi wszystkie
ważniejsze morskie wyczyny powieściowego bohatera.
Mapka 1
Mapka ogólna podróży Horatia Hornblowera
Jest rzeczą znamienną, że na tej mapie nie trzeba było uwzględniać Bliskiego
Wschodu i że poza jedynym wypadem na Pacyfik działania Hornblowera w okresie trzy-
dziestu lat, między latami 1794 i 1823, ograniczały się do rejonu Oceanu Atlantyckiego
z przyległymi do niego morzami: Bałtykiem, Morzem Śródziemnym i Morzem Karaibskim.
Losy świata rozstrzygały się na Atlantyku, chociaż trzeba pamiętać, że dokonujące podbojów
armie były eskortowane przez Królewską Marynarkę Wojenną aż do Manili i Jawy. Za rzecz
równie znamienną można by uznać, że przez tak długi czas Hornblower działał na Morzu
Karaibskim. W całym tym okresie Indie Zachodnie były niezmiernie ważne z gospodarczego
punktu widzenia. Dobrobyt Londynu w znacznym stopniu zależał od sprawowania kontroli
nad ”wyspami cukrowymi”, a zależność ta utrzymywała się aż do zniesienia niewolnictwa
i rozwoju produkcji cukru z buraków cukrowych. Pojawienie się setki nowych czynników
ekonomicznych sprawiło, że znaczenie gospodarcze tych wysp dość znacznie zmalało
w okresie, gdy Hornblower wchodził w pięćdziesiąte lata życia.
To wszystko jest bardzo słuszne i ważne. Może jednak warto wspomnieć także o tym,
że — zbiegiem okoliczności — te wody były jedynymi wodami, z którymi biograf
Hornblowera był dobrze obeznany, gdy pisał o końcowych latach wojen napoleońskich.
Mapka 2
Pan Midszypmen Hornblower
Rozdziały II, III i V. Czerwiec 1794
Zatoka Biskajska
Ta strefa była ośrodkiem walk o supremację na morzu w okresie wojen rewolucji
francuskiej i cesarstwa. Tu Królewska Marynarka Wojenna miała pilnować, aby Marynarka
Francuska, stacjonująca na tym wybrzeżu, nie tamowała najważniejszych dojść do Kanału
3
Angielskiego. Ciekawa rzecz, że na tych wodach nie było większych akcji flot; bitwa
słynnego Pierwszego Czerwca
1
miała miejsce o stopę
2
czy nawet więcej poza lewym
brzegiem zamieszczonej obok mapki. Lecz właśnie w wyniku tej bitwy Hornblower znalazł
się jako dowódca pryzu ”Marie Galante” w punkcie l, a kiedy próbował przeprowadzić go do
kraju, pryz zatonął w punkcie 2. W punkcie 3 został on wzięty na pokład ”Pique”, jednostki
płynącej z Nantes w stronę wejścia do Kanału. Tak więc spotkanie ”Pique” i ”Indefatigable”
w punkcie 4, gdzie brytyjskie okręty czyhały na takie właśnie stateczki korsarskie, nie było
żadnym szczególnym zbiegiem okoliczności.
Trochę później ”Indefatigable” wpłynęła na wody Żyrondy, a jeszcze później,
w zatoce w punkcie 5, daleko od brzegów dających osłonę przed zimowymi sztormami,
natknęła się na francuską fregatę, usiłującą od południa wydostać się na otwarty Atlantyk.
1. Zdobycie ”Marie Galante”.
2. Zatonięcie ”Marie Galante”. 3.
3. Spotkanie z ”Pique”.
4. Spotkanie ”Pique” z ”Indefatigable”.
5. Miejsce bitwy opisanej w rozdziale V.
Mapka 3
Pan Midszypmen Hornblower
Rozdział IV. Wrzesień 1794
Żyronda
Typowy przykład operacji przeprowadzanych dziesiątki razy w czasie wojen
napoleońskich, kiedy to francuskie jednostki przemykały się wzdłuż wybrzeża spod osłony
jednej baterii do następnej, a okręty brytyjskie skwapliwie szukały sposobności, aby je
zaatakować. W tym wypadku zaskoczenie udało się doskonale. Francuska załoga spędziła już
wiele nocy na kotwicy, to tu, to tam, tak że normalne środki zabezpieczenia przed nocnym
atakiem stały się zwykłą formalnością. Nie widziano więc żadnego powodu, aby atak miał
mieć miejsce akurat tej nocy, a nie innej.
1
Bitwa na Atlantyku l VI 1793 r. pomiędzy okrętami liniowymi Anglii i Francji o panowanie na morzu.
2
Stopa — 30,48 cm.
4
Po stronie brytyjskiej nieodzownym czynnikiem była znajomość sztuki żeglarskiej. To
dzięki niej ”Indefatigable” mogła przejść nocą za widnokręgiem z punktu l dokładnie na
właściwe miejsce zakotwiczenia w punkcie 3. Dzięki dobrej organizacji i wyposażeniu można
było bezzwłocznie wysłać łodzie z załogami. Umiejętności nawigacyjne porucznika Ecclesa
pozwoliły przeprowadzić łodzie nieoczekiwaną (i nie strzeżoną) drogą przez mielizny
zalewane przy przypływie wyższym niż średni i zaatakować ”Papillona” w punkcie 2. Do
tego jeszcze doszła umiejętność postawienia żagli w absolutnych ciemnościach na nieznanej
jednostce i wyprowadzenia jej na fali odpływu. Zdecydowane działanie też odegrało swoją
rolę — tylko tej jednej jedynej nocy przypływ następował na godzinę przed wschodem
słońca. Dzień zwłoki, noc spędzona na namyśle i sposobność mogłaby umknąć.
1. Pozycja ”Indefatigable” o zachodzie słońca.
2. ”Papillon” na kotwicy.
3. Pozycja ”Indefatigable” o północy.
Mapka 4
Pan Midszypmen Hornblower
Rozdział VI, 20 lipca 1795
Plaża pod Muzillac
Co się tyczy historycznych wydarzeń, to tego dnia miał faktycznie miejsce desant
rojalistycznej armii pod Quiberon, kilka cali w lewo od tej mapki. Desant zakończył się
klęską, znacznie gorszą od poniesionej w wypadzie, w którym uczestniczył Hornblower.
Wysadzenie dodatkowego oddziału desantowego na plaży pod Muzillac, dla pilnowania
flanki sił głównych przed oddziałami posuwającymi się główną drogą z Nantes, nie byłoby
więc wcale zbędnym środkiem ostrożności.
Dziś wybrzeże to jest usiane plażami zatłoczonymi letnią porą przez urlopowiczów.
Dla nich odwiedzenie plaży, gdzie wylądował Hornblower (punkt 2) i obejrzenie mostu, który
pomógł wysadzić w powietrze (punkt 4), byłoby tylko krótką wycieczką. Można by nawet
znaleźć gospodę, gdzie w Muzillac nocował Hornblower. Trzeba jednak pamiętać, że budowa
nowych dróg, osuszenie bagien oraz budowy i przebudowy prowadzone na szeroką skalę po
roku 1795 bardzo zmieniły krajobraz.
5
Niepowodzenie wypadu było w znacznym stopniu wynikiem błędnej pracy wywiadu.
Nikt nie miał pojęcia, że w Vannes stacjonują duże, lotne siły, mogące dotrzeć do punktu 5 na
nie strzeżonej flance.
1. Miejsce zakotwiczenia ”Sophii” i ”Indefatigable”.
2. Miejsce lądowania na plaży.
3. Bród i pozycja czterdziestego trzeciego.
4. Szosa na grobli i most.
5. Początek głównego ataku francuskiego.
Mapka 5
Pan Midszypmen Hornblower
Rozdziały VII i VIII. Styczeń 1796 i marzec 1796
Cieśnina Gibraltarska
Galery hiszpańskie, z którymi stoczył walkę Hornblower, istniały rzeczywiście
i służyły aż do tego czasu, głównie z powodu hiszpańskiego konserwatyzmu — nikt bowiem
jeszcze nie podjął kroków niezbędnych do ich wycofania z eksploatacji. Zresztą były łatwym
sposobem pozbycia się zatwardziałych przestępców przez zasadzanie ich u wioseł. Jeszcze
w roku 1800, podczas oblężenia Genui, Keith zdobył genueńską galerę. Galery przydawały
się też w okresach ciszy morskiej, kiedy dzięki łatwości manewrowania nimi i dwóm ciężkim
działom na ich dziobach można było nękać chwilowo unieruchomione jednostki morskie.
Często występowały trudności z przebyciem Cieśniny Gibraltarskiej w kierunku
zachodnim z powodu stałego kierunku prądu ku wejściu, utrzymywaniu się zachodnich
wiatrów i częstego występowania ciszy morskiej — Nelson miał poważne kłopoty z powodu
tych warunków w swoim pościgu za Villeneuve'em w roku 1805.
1. Pierwsza potyczka z hiszpańskimi galerami.
2. Walka z galerami.
3. Brandery w zatoce.
6
Mapka 6
Pan Midszypmen Hornblower
Rozdział IX. Lipiec 1796
Wyprawa ”Caroline”
Wybrzeże berberyjskie było poważnym źródłem świeżego mięsa dla garnizonu
w Gibraltarze i dla floty strzegącej Tulonu i Kadyksu, zwłaszcza w okresach (jak ten
właśnie), gdy Hiszpania była wrogo nastawiona do Anglii. Zapotrzebowanie dzienne
wynosiło dwadzieścia ton mięsa, nie licząc podrobów i odpadów, a to oznaczało, że naciskane
służby zaopatrzeniowe musiały codziennie dostarczyć ponad sto sztuk nędznego
berberyjskiego bydła. Wieprzowina, rzecz jasna, była nieosiągalna na tym mahometańskim
wybrzeżu, a brytyjski marynarz — nawet jeśli w dzieciństwie miał się za szczęśliwca jedząc
mięso raz w tygodniu — nie lubił być karmiony baraniną. Tak więc na całej trasie od Sallee
do Algieru brytyjskie zaopatrzeniowce skupowały bydło, płacąc złotem lub prochem
armatnim (prawie równie cennym dla dejów
3
i bejów
4
), udręczeni zaś konsulowie robili, co
mogli, aby utrzymywać neutralność tych kapryśnych monarchów.
Warto może zauważyć, że gdy Hornblower lawirował ”Caroline”, czekając, aż
skończy się okres jej kwarantanny, generał Bonaparte zajmował północne Włochy w swej
triumfalnej pierwszej kampanii, w jakiej był głównodowodzącym.
1. Hornblower obejmuje dowództwo ”Caroline”.
2. Pierwszy wypad na ląd po słodką wodę.
3. Drugi wypad po wodę i utarczka z hiszpańskimi guardacosta
5
.
4. Ładunek dostarczony.
Mapka 7
Pan Midszypmen Hornblower
Rozdział X. Listopad 1797
El Ferrol
3
Dej (tur.) — władca Algieru do 1830 r., kiedy Francuzi owładnęli tym krajem.
4
Bej (tur.) — tu: tytuł panującego w Tunisie.
5
Guardacosta (hiszp.) — przybrzeżny statek strażniczy.
7
Hiszpańskie porty, El Ferrol i La Coruña, ze swymi doskonałymi urządzeniami,
bardziej niż Brest cierpiały z powodu niemożności normalnego funkcjonowania. Tak bardzo
były oddalone od centrum spraw, a ich łączność lądowa tak była marna, że gdy blokada
uniemożliwiła im łączność drogą morską, podupadły i nie były w stanie właściwie pełnić roli
baz morskich. To by wyjaśniało, dlaczego hiszpański statek handlowy próbował przerwać
blokadę w czasie listopadowej wichury. W ładowniach mógł zmieścić tyle, ile pięćset wozów
zaprzęgniętych w woły zdołałoby przewieźć przez góry. Miał pecha, a Hornblower szczęście,
że w decydującym momencie pękł mu grotmarsel.
Hornblower wyzyskał oczywiście bez zwłoki nadarzającą się sposobność, ułatwiając
nie tylko sobie drogę do wolności, lecz także żywot powieściopisarzowi, który podjął się
pisania jego biografii.
1.Punkt obserwacyjny Hornblowera.
2. Statek hiszpański traci grotmarsel.
3. Statek rozbija się.
4. Trasa, którą przeciągano łódź rybacką.
5. Miejsce spuszczenia łodzi rybackiej na wodę.
Mapka 8
Porucznik Hornblower
Rozdział VII—XVII. Od czerwca do sierpnia 1800
Santo Domingo
Okręt JKM ”Renown”, z umysłowo chorym kapitanem zamkniętym pod pokładem,
płynął na kursie południowo-zachodnim pełnym północno-wschodnim wiatrem pasatowym,
mając przed sobą trudną misję. Gdy przeszło sto lat później biograf Hornblowera przepływał
na ”Margaret Johnson” cieśninę Mona na przeciwnym kursie, był jeszcze beztrosko
nieświadom faktu, że bliźniacze sylwetki Mony i Monity będą miały dla Hornblowera jakieś
szczególne znaczenie ani że zatoka Samaná po jego lewej ręce będzie sceną takiej
desperackiej akcji. Faktycznie nie tylko nie miał pojęcia o obchodzeniu się z rozgrzanymi do
czerwoności pociskami, ale dzieliło go nawet jeszcze kilka dni od usłyszenia od swego
wewnętrznego ”ja” nazwiska Horatia Hornblowera. Jednakże z jakiegoś powodu zabrał ze
sobą bardzo wyraźny obraz przylądka Engaño i falistych wzgórz Santo Domingo. Punkt 2,
8
o mniejszym znaczeniu, dotyczy nadejścia wiadomości o pokoju w Amiens
6
, co znaczyło, że
pierwszy, krótkotrwały awans Hornblowera na kapitana ”nie mianowanego”
7
nie zostanie
zatwierdzony przez Admiralicję.
1. Początek rozdziału VII.
2. Potyczka ”Renown” z ”Clarą”.
Mapka 9
Porucznik Hornblower
Rozdziały VII—XIII. Lipiec 1800
Zatoka Samaná
Chcąc dać w pełni odczuć swoją potęgę, Królewska Marynarka Wojenna musiała
przystąpić do działań desantowych. Historia morska dwudziestolecia po roku 1794 roi się od
takich akcji, a prawie wszystkie naturalnie były podejmowane w miejscach, gdzie siły lądowe
nieprzyjaciela przeszkadzały w pełnym panowaniu na morzu. Są dziesiątki przykładów
szturmów zaimprowizowanych oddziałów desantowych na baterie osłaniające okręty nie-
przyjaciela. W bardzo wielu miejscowościach obrona pozostawiała z konieczności dużo
słabych punktów, toteż oddział wojska przewieziony morzem mógł często znaleźć miejsce na
desant i — działając szybko i zdecydowanie — zaatakować z zaskoczenia obronę brzegową
od tyłu. Konfiguracja terenu na wschodnim krańcu Santo Domingo stwarzała doskonałą
sposobność do takiego uderzenia. Można było po zapadnięciu nocy wysadzić oddział na ląd
na północnym brzegu w punkcie 2, by o świcie poprowadzić go przez przesmyk do szturmu
na fort zagradzający wejście do zatoki. Obecność drugiej baterii na południowej stronie
wejścia — teraz już ostrzeżonej o niebezpieczeństwie, co utrudniało wzięcie jej szturmem —
sprawiła, że trzeba było podciągnąć dziewięciofuntowe działo do punktu 7 i tak uprzykrzyć
statkom handlowym stanie w zatoce na kotwicy, że musiały port opuścić.
1. ”Renown” wchodzi na mieliznę.
2. Miejsce lądowania przed atakiem na Fort.
3. Droga oddziału desantowego atakującego Fort.
6
Pokój w Amiens (1802) dał tylko krótką przerwę w wojnach napoleońskich.
9
4. Kotwicowisko hiszpańskich statków handlowych.
5. Hiszpańskie statki handlowe trafione rozżarzonymi pociskami.
6. Miejsce wyładowania dziewięciofuntowego działa na ląd.
7. Pozycja strzałowa działa.
Mapka 10
Porucznik Hornblower
Rozdział XIV. Lipiec 1800
Morze Karaibskie
Właśnie w trakcie długiej podróży z cieśniny Mona na jamajkę hiszpańscy jeńcy
powstali przeciwko tym, którzy wzięli ich do niewoli, i na krótko opanowali okręt JKM
”Renown”. Dzięki Hornblowerowi okręt został szybko odbity. W czasach statków żaglowych
często się zdarzało (przykładem jest zdobycie ”Papillona”), że po opanowaniu pokładu
głównego przez jakiś oddział i po przejęciu kontroli nad prowadzeniem statku można było tę
kontrolę utrzymać mimo obecności większych sił nieprzyjacielskich pod pokładem. Po
zamknięciu otworów łukowych uwięziona na dole załoga zdobytej jednostki była właściwie
bezradna, bo gdyby się jej nawet udało sforsować wyjście, to musiałaby opuszczać luk
pojedynczo — pozostawało podpalenie statku lub wysadzenie w powietrze magazynu
z amunicją, ale to byłyby kroki samobójcze, chociaż, jak wiadomo, takie wypadki miały
miejsce. Dziwna rzecz, że (na ile autor niniejszej książki zdołał się zorientować z lektury)
nikomu nie przyszło nigdy do głowy zastosować prostego sposobu w postaci przecięcia lin
sterowych.
Trochę pechowo złożyło się dla Hornblowera, że w tym właśnie punkcie jego życia
jego biograf bardziej interesował się wyczynami porucznika Busha, tak że dobry pomysł
Hornblowera, żeby przed rozpoczęciem kontrataku z ”Gaditany” (potem całkiem trafnie
przechrzczonej na ”Retribution”
8
) ściągnąć obsady pryzowe ze wszystkich pryzów, nie zyskał
takiego uznania, na jakie zasługiwał. Mimo jednak tego przeoczenia ze strony biografa
Hornblower dostał od admirała Lamberta stanowisko (pechowe) dowódcy ”Retribution”.
1. Jeńcy odbijają ”Renown”, lecz Hornblower z powrotem go im odbiera.
7
Ang. commander — pośrednia ranga między porucznikiem a kapitanem ”mianowanym” (post-captain) w Brytyjskiej
Marynarce Wojennej.
10
Mapka 11
Hornblower i jego okręt ”Hotspur”
Rozdziały IV—XXV. Od kwietnia 1803 do lipca 1805
Podejścia do Brestu
Mapka jest upstrzona punktami odniesienia, co wynika stąd, że Hornblower spędził
dwa lata na blokowaniu Brestu i że można tu więc było oczekiwać wielu akcji bojowych.
Mnóstwo mężczyzn mniej szczęśliwych od Hornblowera spędziło w służbie blokadowej całe
dziesięć kolejnych lat, przeżywając w tych trudnych warunkach okres życia od wczesnej
młodości do wieku średniego, tak że koniec wojny zastał ich całkiem nie przygotowanych do
bytowania na lądzie i bez możności znalezienia pracy na morzu.
Żeglarze znający to wybrzeże muszą zawsze odczuwać zdziwienie z powodu nikłych
strat poniesionych przez znaczne siły pilnujące Brestu zimą i latem prawie bez przerwy. Przez
okres tych dziesięciu lat stracono tylko jeden okręt liniowy, który wpadł na skałę nie
zaznaczoną na mapie morskiej. Jest to wybitny dowód doskonałych umiejętności żeglarskich
ludzi będących w owym czasie w służbie Królewskiej Marynarki Wojennej.
1. 6° stopień długości geograficznej zachodniej: otwarcie zapieczętowanych
rozkazów.
2. Zaoczenie ”Deux Freres”.
3. Zwykła droga patrolowa ”Hotspura”.
4. Pokojowe spotkanie z ”Loara”.
5. i 6. Pozycja ”Hotspura” i ”Loary” w czasie potyczki.
7. Uszkodzenie ”Loary”.
8. Starcie z francuskimi kabotażowcami.
9. Obiad na pokładzie ”Tonnanta”.
10. Pomost, na którym wylądowała grupa desantowa,
11. Lokalizacja stacji sygnalizacyjnej.
12. Lokalizacja baterii.
13. Obozowisko oddziałów francuskich.
14. Pierwsze zetknięcie z francuskimi transportowcami.
8
”Retribution” — ”Odwet”.
11
15. Tu pierwszy transportowiec osiadł na mieliźnie.
16. Tu dwa transportowce weszły na mieliznę (na Rafach Małych Dziewczynek).
17. Starcie z czwartym transportowcem i francuską fregatą.
18. ”Grasshopper” traci maszty.
19. Przewoźne baterie.
20. Zwykła pozycja ”Hibernii”.
Mapka 12
Hornblower i jego okręt ”Hotspur”
Rozdział XIII. Październik 1803
Trasa ”Hotspura” do zatoki Tor
Przy utrzymujących się wiatrach zachodnich zawsze istniało niebezpieczeństwo
spychania przez nie jednostek pływających w górę Kanału. Wciąż trzeba było pamiętać o tej
ewentualności, która wpływała na myślenie strategiczne co najmniej od czasów Armady.
W okresie amerykańskiej wojny o niepodległość admirałowie francuscy bardzo uważali, żeby
nie wypływać poza punkt, skąd nie było powrotu, choćby byli naciskani przez Vergennesa
9
czy Napoleona. Brytyjska Marynarka Wojenna, mająca duże i dobre porty otwarte dla siebie,
była — rzecz jasna — w korzystniejszej sytuacji. Lecz jeśli w czasie wichury od zachodu
okręt został zepchnięty w górę Kanału aż za Start, mógł się spodziewać trudności z powrotem
na swoją pozycję ze względu na konieczność halsowania na węższych wodach w kierunku
wschodnim. Stąd znaczenie zatoki Tor jako kotwicowiska — z Plymouth trudno było
wychodzić w morze, dopóki nie zbudowano tam falochronów, zaś Falmouth miało słabe
połączenia lądowe. Po stracie Sir Cloudesleya Shovela
10
na wyspach Scilly Brytyjczycy
przeprowadzili badania układu pływów w ujściu Kanału. Lecz te uwagi nie powinny
umniejszać wyczynu Hornblowera jego podejścia do lądu koło Bolt Head.
1. Potyczka z ”Najadą”.
2. Zmiana kursu w celu ustawienia się na wiatr z lewej strony rufy.
9
Charles Gravier Vergennes (1719—1787) — francuski dyplomata. Jako minister spraw zagranicznych, dążąc do osłabienia
Anglii, wspiera! angielskich kolonistów w Ameryce Północnej w ich wojnie wyzwoleńczej. Przyczynił się do zawarcia
paryskiego traktatu pokojowego (1783) uznającego niepodległość Stanów Zjednoczonych.
10
Sir Cloudesley Shovel (1650—1707) — angielski admirał, przez wiele lat pełniący służbę morską na Morzu Śródziemnym.
Wracając z flotą po nieudanej akcji zajęcia Tulonu, zatonął wraz ze swym okrętem ”Association” z 800-osobową załogą
w pobliżu wysp Scilly.
12
3. Tu dokonano sondowania.
Mapka 13
Hornblower i jego okręt ”Hotspur”
Rozdział XXII. Wrzesień 1804
Obszar patrolowany przez eskadrę Moore'a
opodal Przylądka Św. Wincentego
Kapitan Graham Moore istniał naprawdę, rzeczywiście został wysłany w owym
czasie, żeby przechwycił cenną hiszpańską flotyllę i prowadził patrolowanie dokładnie w taki
sposób, jak opisany. Także cały incydent wzięcia ”floty”
11
do niewoli i późniejsza odmowa
wypłaty pryzowego przez rząd brytyjski tym, którzy tego dokonali, zdarzyły się rzeczywiście
— przy poprzedniej okazji, kilka lat wcześniej, gdy ”flota” została przechwycona, ci, co tego
dokonali, otrzymali miliony do podziału. Niestety, ktoś czytający uważnie raporty i nie
znajdujący wzmianki o ”Hotspurze” i ”Félicité” mógłby zwątpić, czy w ogóle istniał kapitan
Hornblower. Jeśli jednak zaakceptuje istnienie Hornblowera, to może przynajmniej przyzna,
że w tym wypadku działania Hornblowera były nacechowane samozaparciem i jasnością
widzenia godną bohatera powieści.
1. Obszar patrolowany przez eskadrę Moore'a.
2. Zaoczenie ”Félicité” przez ”Hotspura”.
3. ”Hotspur” niezdolny do dalszej żeglugi.
Mapka 14
Hornblower i jego okręt ”Atropos”
Rozdziały I—III. Październik 1805
Z Gloucester do Deptford
Dzięki pomyślnemu zbiegowi okoliczności biograf Hornblowera zdobył duże
doświadczenie w żeglowaniu po rzekach i kanałach Anglii i innych krajów. Na długo zanim
11
Flota (hiszp.) — eskadra, mała flotylla okrętów (złożona np. z 3 lub 4 fregat).
13
ten sposób podróżowania wszedł ponownie w modę, przepłynął, jako kapitan łodzi,
z Londynu do Llangollen i z powrotem. Pasażerem łodzi był jego starszy, kilkumiesięczny
wówczas syn, który spędził trzy szczęśliwe miesiące na spokojnych wodach kanałów. Trochę
tylko był niepokojony koszmarnymi przeprawami przez takie tunele, jak Blisworth
i Braunston. W gruncie rzeczy największym zagrożeniem dla błogiego spokoju tych wypraw
był fakt, że przypadkiem kapitan łodzi był równocześnie pisarzem, właśnie zajętym pisaniem
powieści. A nie było to najłatwiejszym zadaniem na małej łodzi, na której jedna osoba z trójki
załogi nie miała jeszcze sześciu miesięcy. Lecz przeżycia te dały autorowi przynajmniej
jakieś podstawy do opisania podróży Hornblowera rzeką i kanałem przez Anglię
w towarzystwie małego synka.
1. Tunel Sapperton.
2. Przejście z kanału na rzekę.
3. Kolacja w Oksfordzie.
4. Przejście na prom.
5. ”Atropos”na kotwicy (w Deptford)
Mapka 15
Hornblower i jego okręt ”Atropos”
Rozdział IV. Styczeń 1806
Tamizą z Deptford do Westminsteru
Przy innej okazji biograf Hornblowera załadował swą łódź na pokład płynącego ze
wschodniego Bałtyku statku, który stanął na kotwicy niezbyt daleko od miejsca, gdzie zako-
twiczyła ”Atropos” w roku 1806. Mimo gwałtownej wichury od zachodu, wśród potoków
deszczu, wszystkie holowniki i barki na rzece zdawały się posuwać z maksymalną
prędkością. Trzeba było opuścić łódź za burtę, zanim statek wejdzie do basenu. Biograf
z żoną zeszli po sznurowej drabince, aby dalej popłynąć łodzią w górę rzeki, gdzie pędzące
holowniki miotały bryzgi — wydawało się, a może i rzeczywiście — pionowo w górę na
wysokość ośmiu stóp. Tylko trzymając się obu rękami i nogami mogli uniknąć zbiorowego
wypadnięcia z łódki kiwającej się z dziobu na rufę i podskakującej na wysokich falach. Przy
wietrze przeciwnym pływowi fale te niewiele się zmniejszyły nawet za Mostem Londyńskim,
gdzie ruch był mniejszy. Dopiero taras budynków parlamentu dał upragnioną osłonę, i można
14
było wyczerpać wodę z łodzi — wiele lat później, spożywając pewnego wspaniałego letniego
dnia truskawki ze śmietaną, pisarz uśmiechnął się na to wspomnienie. Podróż skończyła się
małą awarią tuż za Vauxhall
12
, i po tych doświadczeniach pisarz postanowił — przynajmniej
przez pewien czas — przeżywać przygody tylko poprzez Hornblowera. To wyjaśniałoby
trudności napotykane przez Hornblowera w żałobnym kondukcie Nelsona.
1. ”Atropos” na kotwicowisku.
2. Tu formuje się kondukt; pęka klepka w barkasie pogrzebowym.
3. Zaczyna się wyczerpywanie.
4. Tu trumna zostaje wyniesiona na ląd.
5. Pomost, przy którym dokonano awaryjnej naprawy barkasa pogrzebowego.
Mapka 16
Hornblower i jego okręt ”Atropos”
Rozdział VIII. Maj 1806
Downs
13
Pewne wspomnienie z dzieciństwa doprowadziło do zdobycia ”Vengeance” przez
”Atropos” i do odbicia ”Amelii Jane”. Mały chłopiec bawił się z gościem z obcego kraju
w jakąś grę, w której zapisywało się wyniki. Zaintrygowały go dziwne kreski poprzeczne
stawiane przez gościa na siódemkach. Gość był człowiekiem dorosłym, więc powinien
wiedzieć lepiej. To, co robił, było wbrew temu, co według chłopca być powinno — uczono go
przecież pisać siódemki bez kresek, a dzieci bywają formalistami w sprawach drobnych
szczegółów. Później, gdy dziecko wyrosło na powieściopisarza (jeśli można to nazwać
rośnięciem), z tego wspomnienia zrobiła się fabuła. Tak się złożyło, że akurat wtedy pisarz
zajmował się historią morską, stąd siódemka z kreską pojawiła się na wiośle i ”Vengeance”
została zdobyta. Gdyby przypomniał sobie o tym w jakiejś innej fazie pracy pisarskiej,
przekreślona siódemka mogłaby się była pojawić w książce na temat międzynarodowej
bankowości, a Hornblower miałby o jedną przygodę mniej.
1. Miejsce zakotwiczenia ”Atropos”.
12
Vauxhall — jeden z mostów w Londynie.
13
The Downs — Wyżyna. Tu: obszar morza naprzeciwko Wyżyny Północnej (North Downs).
15
2. Miejsce zakotwiczenia ”Amelii Jane”.
3. Miejsce zakotwiczenia ”Vengeance”.
4. Inne, nie zidentyfikowane okręty na kotwicach.
Mapka 17
Hornblower i jego okręt ”Atropos”
Rozdziały IX—XXI. Od lipca 1806 do stycznia 1808
Morze Śródziemne
Od wieków znana jest zmienność kolei życia w marynarce wojennej. Lecz
Hornblower bywał w swojej karierze ofiarą kaprysów bardziej kapryśnego losu niż zwykle.
Może nie było w tym nic dziwnego, że kilka zdawkowych słów rzuconych przez pewnego
admirała sprawiło, że został on wysłany w daleką podróż Morzem Śródziemnym do wybrzeża
tureckiego. Ten admirał, będący jednym z najwybitniejszych na świetnej liście admirałów
brytyjskich, nie tylko skierował zainteresowanie hornblowerowskiego biografa na zatokę
Marmaris jako miejsce działania zabranych przez Hornblowera nurków-poławiaczy pereł,
lecz także ofiarował mu egzemplarz Mediterranean Pilot
14
, tom 5, zawierający (wśród wielu
innych rzeczy) locję tego obszaru — sondowania i namiary z roku 1950 niewiele się różniły
od tych z roku 1806. Tak więc Hornblower popłynął ze swymi poławiaczami pereł do zatoki
Marmaris. Potem stoczył walkę z hiszpańską fregatą ”Castilla”, dzięki czemu po latach
prowadząc pertraktacje z el Supremem mógł mieć u pasa szpadę ze złotą rękojeścią,
ofiarowaną mu na pamiątkę tego wydarzenia.
1. McCullum przybywa na pokład.
2. Miejsce pierwszego spotkania.
3. Spotkanie z flotą śródziemnomorską.
4. McCullum ranny w pojedynku.
5. Unieruchomiony ciszą na jeden dzień.
6. Operacja McCulluma.
7. Następne spotkanie z Collingwoodem.
8. Skarb wydobyty.
9. ”Castilla” w pościgu.
16
10. Pan Książę wypada za burtę.
11. Bój z ”Castillą”.
12. ”Atropos” kupiona przez króla Sycylii.
Mapka 18
Hornblower i jego okręt ”Atropos”
Rozdziały XI—XVIII. Marzec 1807
Zatoka Marmaris
Dzięki podarunkowi admirała Hornblower mógł dokonać zakończonej takim
sukcesem ucieczki z zatoki Marmaris pod ostrzałem dział „Mejidieha”. Dużo też zawdzięczał
szczęśliwej okoliczności, że tej właśnie nocy wiatr był północno-wschodni, lecz szczęściarz
to ten, kto jest przygotowany do wyzyskania szczęśliwego trafu i kto ma biografa skłonnego
sfałszować rzut kości na jego korzyść. Zostawiając fantazję na boku, warto zauważyć, że
zatoka Marmaris rzeczywiście była kotwicowiskiem floty i konwoju, gdy w roku 1801 Keith
zbierał swe siły w celu odzyskania Egiptu, z pisanej zaś w owym czasie pracy Keitha można
wyłuskać wiele ciekawych wiadomości. Fakty często rywalizują z fikcją.
1. Miejsce zakotwiczenia ”Atropos”.
2. Pozycja wraka.
3. Miejsce zakotwiczenia ”Mejidieha”.
Mapka 19
Szczęśliwy powrót
15
Rozdziały I—XXI. Od czerwca do sierpnia 1808
Wybrzeża Ameryki Środkowej od strony Pacyfiku
Wiatr nieprzerwanie wieje w zatoce Tehuantepec, jak wiał za czasów Hornblowera.
Pasaty, gdzie indziej zatrzymywane przez wielki masyw Ameryki, tutaj przedostają się jak
przez lej poprzez stosunkowo niski i wąski przesmyk, wypadając na morze w postaci upalnej
14
Mediterranean Pilot (ang.) — Locja Morza Śródziemnego.
15
Szczęśliwy powrót w wydaniu amerykańskim, na życzenie tamtejszych wydawców, nosi tytuł: Bić na alarm.
17
wichury, która niekiedy — jak podczas bitwy ”Lydii” z ”Natividad” — zamierała nagle,
jakby po zakręceniu kurka, wskutek jakiegoś nie znanego zaburzenia meteorologicznego na
północnym wschodzie. Dalej wzdłuż wybrzeża, bliżej Panamy, wiatr jest zmienny i wieje
w porywach. Hornblower, pływając tam i z powrotem, odpowiednio do przycichania
i nasilania się wojny, musiał mieć sporo szczęścia, że trafiał na pomyślne dla niego wiatry.
Lecz przecież do tego czasu, nawet nie licząc urlopów i postojów w portach, spędził już
w morzu faktycznie ze dwadzieścia lat, a przez tak długi okres ktoś z jego dociekliwością
i chęcią uczenia się musiał nabyć umiejętności przewidywania kierunku wiatru i zdolności
wyzyskiwania jak najlepiej sprzyjających powiewów.
1. Pierwsze zaoczenie lądu.
2. Potyczka z hiszpańskim lugrem.
3. Tu na pokład wchodzi lady Barbara.
4. Rejon ostatnich bitew między ”Lydia” i ”Natividad”.
5. Druga utarczka z hiszpańskim lugrem.
6. Tu ”Lydia” zostaje położona na burcie dla potrzeb naprawy.
7. Końcowa potyczka z hiszpańskim lugrem.
Mapka 20
Szczęśliwy powrót
Zatoka Fonseca
Obecnie trzy kraje graniczą z morzem w zatoce Fonseca, toteż wzdłuż jej wybrzeży
rozlokowane są nieuniknione urzędy celne, lecz są one takie, jakich można się spodziewać
w tym rejonie. Krótka linia kolei żelaznej urywa się w pobliżu miejsca, gdzie stal dom el
Suprema — co tłumaczy daremność trudów badacza pragnącego go odnaleźć — lecz mimo
tych innowacji zatoka Fonseca mało się zmieniła od czasu, kiedy ”Lydia” stała tam na
kotwicy. Wciąż jest łatwiej — a nawet szybciej — dostać się tam morzem, a nie powietrzem.
Te same ulewne burze deszczowe, te same nędzne wioski, a wulkany dalej świecą nocami, jak
wówczas gdy Hornblower ujrzał je po raz pierwszy. Jego biograf miał na szczęście
sposobność pokręcić się motorową łodzią ratunkową z ”Margaret Johnson” po tych nękanych
przez moskity wodach, tak że na własne oczy widział miejsce za wyspą Meanguera, gdzie
”Lydia” urządziła zasadzkę, chociaż w owym czasie nie wiedział jeszcze, że istniał taki okręt,
jak ”Lydia”.
18
1. Pierwsze miejsce zakotwiczenia ”Lydii”.
2. Dom el Suprema.
3. Miejsce, gdzie uzupełniono zapasy wody.
4. Drugie miejsce zakotwiczenia ”Lydii”.
5. Zdobycie ”Natividad”.
Mapka 21
Szczęśliwy powrót
Rozdziały XIII i XIV. Lipiec 1808
Pierwsza potyczka ”Lydii” z ”Natividad”
Oto typowa akcja okrętu w pojedynkę, przy dobrym wietrze i z nieograniczoną
przestrzenią morską, dającą wszelkie korzyści lepiej prowadzonej jednostce. Przychodzi ona
na pamięć bitwy fregat z wczesnego okresu wojny roku 1812. Cel manewrów był zawsze
jednakowy: przeciąć nieprzyjacielowi drogę przed dziobem albo za rufą, aby, wystawiony na
salwy burtowe, mógł odpowiadać tylko ogniem z bardzo niewielu dział. Sam Napoleon
powiedział, że wojna to sprawa dosyć prosta, tylko trudno ją prowadzić. Hornblower miał
okręt łatwiejszy do manewrowania, lepiej wyszkoloną załogę i umiał szybko myśleć, toteż
żeglując mógł prawie dosłownie zataczać koła wokół swego cięższego przeciwnika. Tylko
uszkodzenie masztów i takielunku nie pozwoliło ”Lydii” odnieść zwycięstwa w tej pierwszej
potyczce.
1. Pozycja ”Lydii” w momencie zaoczenia ”Natividad”.
2. Pozycja ”Natividad” w czasie zaoczenia ”Lydii”.
3. ”Natividad” otwiera ogień prawoburtowej baterii.
4. ”Lydia” otwiera ogień prawoburtowej baterii.
5. ”Lydia” ostrzeliwuje rufę ”Natividad” ogniem flankowym swojej lewoburtowej
baterii.
6. ”Natividad” przy burcie ”Lydii”.
7. ”Lydia” omiata rufę ”Natividad” ogniem flankowym baterii prawoburtowej.
8. ”Lydia” ostrzeliwuje rufę ”Natividad” ogniem flankowym lewoburtowej baterii.
9. ”Lydia” traci stermaszt.
19
10. ”Natividad” ostrzeliwuje rufę ”Lydii” ogniem flankowym,
11. Oba okręty strzelają salwami burtowymi.
12. ”Natividad” traci fokmaszt, okręty odsuwają się od siebie.
Mapka 22
Szczęśliwy powrót
Rozdziały XV—XVII. 21 lipca 1808
Druga potyczka ”Lydii” z ”Natividad”
Zamieranie wiatru w drugim dniu bitwy zmniejszyło przewagę ”Lydii”, tak że można
by powiedzieć, że obie jednostki musiały przeważnie walczyć ze sobą w zwarciu, jak
niedoświadczeni bokserzy. Jednakże ”Natividad” bardziej ucierpiała poprzedniego dnia
i wolniej naprawiano tam szkody, toteż ”Lydia” była teraz jednostką działającą skuteczniej.
A gdy tylko dał się znów odczuć powiew wiatru, potrafiła ostrzelać z flanki bezradnego
przeciwnika. Zgodnie z ówczesnymi tradycjami prowadzenia wojny na morzu ”Natividad”
powinna była się teraz poddać, gdyż nic już nie mogła zrobić przeciwnikowi, i jej załoga
ginęła niepotrzebnie. W tym wypadku bitwa zakończyła się zatopieniem ”Natividad”.
W czasie wojen napoleońskich bywały przykłady zatonięć drewnianych jednostek
w rezultacie ostrzału z armat. Rzecz bardzo możliwa, że ciężki dwupokładowiec tak wiele
utracił ze swej stateczności, iż przy bocznym kołysaniu woda wlewała się do niego przez
otwory strzelnicze.
1. Pozycja ”Lydii” w chwili zaoczenia ”Natividad”.
2. Pozycja ”Natividad” w momencie zaoczenia ”Lydii”.
3. Wiatr zamiera; łodzie zaczynają holować ”Lydię”.
4. Wiatr zamiera; łodzie zaczynają holować ”Natividad”.
5. ”Natividad” otwiera ogień z pościgówki rufowej.
6. Barkas ”Lydii” zatopiony.
7. ”Lydia” otwiera ogień z baterii lewoburtowej.
8. ”Natividad” traci awaryjny fokmaszt i grotmaszt.
9. Okręty burta w burtę.
10. ”Natividad” zapala się i tonie.
20
Mapka 23
Okręt liniowy i Z podniesioną banderą
Od maja 1810 do czerwca 1811
Ogólna mapa operacji Hornblowera
W którymś miejscu w niniejszej książce wspomniano o wpływie hiszpańskiej wojny
domowej na pisanie Okrętu liniowego
16
. W czasie owych niespokojnych lat w grę wchodziły
inne czynniki. Półwyspowe i Orientalne Towarzystwo Żeglugi Parowej
17
ustalało specjalne
ceny za przejazd z Londynu do Marsylii i z powrotem, jako że i statki pływały prawie puste,
w sytuacji gdy większość pasażerów jechała do Marsylii i z powrotem drogą lądową. Tak
więc każdy, kto nie bał się burz na Biskajach, mógł spędzić czternaście dni na morzu płacąc
mniej więcej tyle co za pobyt w pensjonacie na Pimlico
18
, i to za większy komfort.
W Hiszpanii trwała jeszcze wojna, a Europa była w stanie wrzenia, gdy biograf Hornblowera
odbył wycieczkę jego śladami, pisząc po tysiąc słów każdego ranka w spokojnej atmosferze
statku, na którym był jedynym chyba pasażerem. Podwodne okręty Mussoliniego (czy ktoś to
dziś pamięta?) nieładnie zachowywały się na Morzu Śródziemnym, torpedując ”przez
nieuwagę” jednostki podejrzewane, że niosą pomoc rządowi republikańskiemu, a biograf
Hornblowera wyszedłszy na pokład o pierwszym brzasku dnia (zupełnie jak Hornblower),
aby popatrzeć na góry Hiszpanii, ujrzał brytyjski niszczyciel przesuwający się milcząco
w pobliżu burty — widok niewymownie wzruszający w owych niespokojnych czasach.
Człowiek wzruszał się jeszcze bardziej, gdy w dużo późniejszym czasie czytał o bohaterskim
końcu tego niszczyciela w walce z przeważającymi siłami.
1. Walka z korsarskimi lugrami opodal Ushant (Ouessant).
2. Rozstanie z konwojem wschodnioindyjskim w okolicy Przylądka Św. Wincentego.
Uwaga: Operacje na wybrzeżu hiszpańskim zaznaczone są na Mapce 24.
Dalsze punkty dotyczą okresu po bitwie pod Rosas.
3. Hornblower uwięziony z Rosas powozem pułkownika Caillarda.
4. Jeńcy wymykają się eskorcie.
5. Zamek Graçayów.
6. Briare.
16
Mowa o tym w eseju Garść zwierzeń osobistych (patrz dalej). Chodzi o wojnę 1935—1937.
17
The Peninsular and Oriental Steamship Company (skrót: P&O).
21
7. Nantes — zdobycie ”Witch of Endor”.
8. Noirmoutier — bitwa z łodziami brzegowymi.
9. Spotkanie z flotą Kanału.
Mapka 24
Okręt liniowy
Rozdziały IX—XX. Od lipca do października 1810
Wschodnie wybrzeże Hiszpanii
i południowe wybrzeże Francji
Nazywają je Costa Brava, a w miejscu gdzie Hornblower wyładował swoje armaty na
ląd, są do wynajęcia wille i malarze rozstawiają sztalugi nad urwiskiem, na które Hornblower
musiał się wspinać walcząc o życie. Barki, ongiś niemrawo poruszające się po lagunach, dziś
są wyposażone w silniki, lecz w dalszym ciągu ich załogi to rodziny, tak samo jak załoga tej,
którą Hornblower spalił w punkcie 5. Nagłe wichury, jak ta co pozbawiła ”Plutona” masztów,
wciąż nadlatują z gór, a turysta może stanąć na przylądku Creus i popatrzeć na morze, gdzie
”Sutherland” holował ”Plutona” do miejsca bezpiecznego schronienia w punkcie 9.
Urlopowicz rozkoszujący się słońcem w punkcie 14 może poczuje przez chwilę współczucie
dla Hornblowera, który, z rozdartym sercem, poddał się w zatoce wraz ze swoim okrętem —
lecz niech tego współczucia nie będzie za wiele, bo właśnie stąd wyruszył w drogę, która
miała go prowadzić od zwykłego odznaczenia się od świetności i sławy.
1. Spotkanie z ”Caligula” koło przylądka Palamos.
2. Przylądek Creus — zdobycie ”Amelii”.
3. Llanza — szturmowanie baterii.
4. Port Vendres — ekspedycja odcinająca.
5. Laguna de Vic — spalenie kabotażowca.
6. Arenys de Mar — spotkanie z pułkownikiem Villena.
7. Bombardowanie oddziałów maszerujących drogą nad brzegiem morza.
8. Spotkanie z okrętem flagowym.
9. Burza w pobliżu przylądka Creus — ”Pluto” traci maszty.
10. Selva de Mar — wyładowywanie baterii oblężniczej na ląd.
18
Pimlico Road' — ulica w Londynie, znana z pensjonatów.
22
11. Zaoczenie ”Cassandry”; flotylla francuska w polu widzenia.
12. Pozycje pozostałych jednostek eskadry brytyjskiej
13. Zaczyna się bój ”Sutherlanda” z francuską flotyllą.
14. Koniec bitwy.
Mapka 25
Komodor
Rozdziały VI—XVI. Od maja do lipca 1812
Bałtyk
Sytuacja strategiczna na Bałtyku zmieniła się radykalnie od czasu, gdy Hornblower
przemierzył go wzdłuż i wszerz. Jeszcze w okresie wojen krymskich marynarki wojenne
brytyjska i francuska nie miały trudności w docieraniu na jego wody i utrzymywaniu się na
nich; jeszcze, we wczesnych latach bieżącego stulecia admirał Fisher marzył o wysadzeniu
brytyjskich sił ekspedycyjnych na wybrzeżu Pomorza, gdzieś w pobliżu punktu 2. Udo-
skonalenie podwodnych min i przekopanie Kanału Kilońskiego sprawiło z pewnością —
jeszcze przed rozwojem sił powietrznych — że świetna Brytyjska Marynarka Wojenna nie
byłaby w stanie powtórzyć wyczynu Hornblowera. Ludzie lubiący zastanawiać się, ”co by
było, gdyby…”, znajdą rozrywkę w ocenianiu wpływu stacjonującej w Kronsztadzie potężnej
Rosyjskiej Marynarki Wojennej w roku 1914 lub 1941; poważniejsi badacze mogą wynieść
korzyść z rozważania problemów panowania na Bałtyku w dobie dzisiejszej.
1. Zaoczenie ”Maggie Jones”.
2. Zaoczenie ”Blanchefleur” przez ”Lotusa”.
3. Spotkanie z lordem Wychwoodem.
4. Rozmowa z carem.
5. Spotkanie ”Clama”.
Mapka 26
Komodor
Rozdziały VIII i IX. Maj 1812
Akcja keczów bombardujących pod Rugią
23
W okresie wojen napoleońskich Królewska Marynarka Wojenna uporczywie
korzystała z jednostek bombardujących, lecz rzadko z większym sukcesem, a często zupełnie
bez powodzenia, jak na przykład w atakach na francuskie flotylle inwazyjne z roku 1804.
Mimo to znaczną liczbę tych jednostek utrzymywano na stanie, nie dlatego że mogłyby się
kiedyś przydać (jak Białemu Rycerzowi pułapka na myszy, którą wiózł na swym koniu), co
raczej z tego powodu, że ich istnienie zmuszało nieprzyjaciela do nieustannej czujności na
wypadek, gdyby się zjawiły na widnokręgu. Hornblowerowskim keczom bombardującym
dana była idealna sposobność, gdy ”Blanchefleur” schował się za Hiddensee sądząc, że
będzie tam bezpieczny, mimo że jego maszty wystawały nad wydmami, płycizny ograniczały
jego ruchy, a w pobliżu nie było baterii, która by go osłaniała. Boczna obserwacja padających
pocisków pozwoliła na jego łatwe i szybkie zniszczenie. Sposobność pojawiła się. Można
było ufać, że Hornblower wyzyska ją do maksimum.
1. ”Raven” przechwytuje ”Blanchefleur”, ale potem wpada na mieliznę.
2. Miejsce zakotwiczenia ”Blanchefleur”.
3. Pozycja ”Clama” w czasie ostrzału.
4. Pozycja ”Harveya” w czasie ostrzału.
5. Pozycja ”Motha” w czasie ostrzału.
6. Pozycja ”Lotusa” w czasie ostrzału.
7. Pozycja ”Nonsucha” w czasie ostrzału.
Mapka 27
Komodor
Rozdział XV. Czerwiec 1812
Akcja łodzi na Zalewie Wiślanym
Do czasu wprowadzenia kolei żelaznych i silników Diesla we wszystkich kampaniach
lądowych, angażujących duże siły i prowadzonych na duże odległości, zaopatrzenie musiało
być przewożone morzem. Konny transport drogowy po prostu nie wystarczał, gdy
przychodziło do utrzymywania dużej armii. Wyprawy Marlborougha i kampania wagramska
z roku 1809 wyglądają inaczej, gdy się je rozpatruje w aspekcie komunikacji rzecznej i kana-
łowej, a dawny opis Hiszpanii jako kraju, w którym małe armie są pokonywane, a duże
24
głodują, dostarcza w istocie komentarza na temat braku żeglownych rzek na półwyspie.
A Gdańsk stanowił główną, wysuniętą do przodu bazę dla francuskiej armii maszerującej na
Rosję — był końcowym punktem całego dorzecza Wisły łączącego się, poza krótkim
odcinkiem holowania lądem, również z dorzeczem Łaby i Odry. Stąd znaczenie Gdańska, na
co zwracano nawet uwagę w roku 1939. Piklowanie się przed atakiem Hornblowera było tu
trudniejsze niż gdzie indziej, gdyż był on absolutnie przygotowany na utratę łodzi
okrętowych, co zmyliło obronę. W ten sam sposób środki ochrony przed zamachem mogą być
bezskuteczne, gdy zamachowiec jest pogodzony z myślą poniesienia śmierci. Należy założyć,
chociaż nigdzie nie jest to powiedziane, że utracone łodzie Hornblower zastąpił później
kupionymi na miejscu lub zdobycznymi.
1. Pozorowany atak Hornblowera na Pilawę.
2. Wejście dla łodzi; patrz wstawka na mapce ze szczegółami dotyczącymi zapór
pływających.
3. Spalone jednostki: ”Friedrich”, ”Blitzer”, ”Charlottę” i ”Ritterhaus”.
4. Spalony ”Weiss Ross”.
5. Dalsze niszczenie statków.
6. Porzucone łodzie desantowe.
7. ”Harvey” zabiera załogę.
Mapka 28
Komodor
Rozdziały XVII—XXIII. Od lipca do października 1812
Ryga
Ujawnienie źródeł, z których biograf Hornblowera wziął swój opis prowadzonych tu
działań, nie jest możliwe. Kogoś, kto będzie się nad tym zastanawiał, może ogarnąć pokusa
uznania, że autor sam to wymyślił. A jednak w grubszych zarysach opis jest prawdziwy.
Marsz Macdonalda na St Petersburg (w którym, jak dotąd, nazwisko Lenina nie zostało nigdy
wymienione) został powstrzymany pod Rygą, nad rzeką Dźwina. Siły napoleońskie,
dokonujące inwazji Rosji, obejmowały z pewnością skierowane tam wbrew swej woli
kontyngenty Hiszpanów i Portugalczyków, i właśnie w czasie odwrotu spod Rygi zdarzył się
pierwszy wypadek poważnej zdrady — mianowicie ze strony Prusaków — sprawy napoleoń-
25
skiej. Lecz dopiero wraz z opublikowaniem Komodora została ustalona rola Hornblowera
w ważnych posunięciach politycznych tamtego okresu. Jeśli więc badacz zgodzi się
zaakceptować ten opis, nie powinien mieć większych trudności z daniem wiary relacjom
o innych wyczynach Hornblowera i jego eskadry.
1. Kotwicowisko na środkowej mieliźnie.
2. Wzięcie do niewoli majora Jusseya.
3. Walka z barkami wiozącymi wojsko.
4. Miejsce zakotwiczenia keczów bombardujących podczas ataku na francuską baterię.
5. Kontratak rosyjski — miejsce desantu.
Mapka 29
Lord Hornblower
Rozdziały I—XVI. Od października 1813 do maja 1814
Normandia
Zatokę Sekwany pamiętamy aż nazbyt dobrze z roku 1944, ale już w okresie wojen
napoleońskich była ona nękana przez małe jednostki brytyjskie, które od czasu do czasu
ponosiły straty wskutek kaprysów wiatru i pływu. Odstępstwo Hawru, przy wsparciu sił
brytyjskich, jest analogiczne do zdrady Bordeaux w tym samym momencie historii. Analogia
staje się jeszcze bliższa z powodu niezaprzeczalnego faktu, że Duc d'Angoulême był pozornie
obecny jednocześnie w obu miastach, i badacz historii staje przed wyborem między historią
a Hornblowerem. Warto zaznaczyć, że wysadzona w powietrze estakada w Caudebec, gdzie
Bush poniósł śmierć, została, jak to stwierdził biograf w czasie wyprawy kajakowej z Paryża,
odbudowana. Lecz kapitan Bush z powodu sposobu, w jaki zginął, nie ma mogiły, toteż
biograf mógł tylko złożyć kwiatek w jakimś przypadkowym miejscu, w hołdzie pamięci tego,
kto, drogą skojarzeń, stał mu się bardzo bliski.
1. Pierwsze zaoczenie ”Flame'a”.
2. Kapitan Bush zabity.
3. Wiadomości o upadku cesarstwa.
26
Mapka 30
Hornblower w Indiach Zachodnich
Od maja 1821 do października 1823
Mapka ogólna
W dzisiejszej dobie można spotkać wiele statków wycieczkowych na wodach, na
których ongiś Hornblower stawał w obliczu swych problemów. Na Jamajce drogi
samochodowe i mosty zastąpiły trakty i brody, którymi wyprowadzeni później w pole piraci
eskortowali Hornblowera, a wynajęty samochód w ciągu piętnastu minut dowiezie
urlopowicza z zatoki Montego do urwiska, gdzie trzymany był Hornblower w celu uzyskania
okupu. Jednakże Cockpit Country
19
, widoczny z tego urwiska, dalej stanowi imperium in
imperia, huragany wieją z dawną gwałtownością, wydarzenia zaś z roku 1962
20
udowodniły,
że siły morskie nawet w czasie pokoju mogą stanowić czynnik dominujący
w międzynarodowych sporach dotyczących niepodległości — czy podległości — terytorium
Karaibów. Wreszcie (pocieszające to dla pisarza móc użyć tego słowa na ostatniej stronicy)
należy podkreślić, że Hornblower był absolutnym wyjątkiem ze swym dojściem do stopnia
admiralskiego przy zaledwie piętnastoletnim stażu kapitańskim — wszyscy inni kapitanowie
na liście musieli czekać ponad dwadzieścia lat w okresie owych sielankowych lat pokoju.
Gdyby jednak Hornblower też czekał tak długo, nie byłby admirałem w chwili śmierci
Napoleona na wyspie Świętej Heleny i cud Świętej Elżbiety na nic by się nie przydał. Zresztą
gdyby stosować do Hornblowera zwykłe zasady, nie stałby się on nigdy Hornblowerem,
a wówczas ani ta, ani tuzin innych książek nie zostałyby w ogóle napisane.
1. Spotkanie z ”Daring”.
2. Podjęcie decyzji zmiany kursu.
3. Drugie spotkanie z ”Daring”.
4. ”Clorinda” i ”Estrella del Sur”.
5. Piraci wyprowadzeni w pole.
6. ”Clorinda” i ”Bride of Abydos”.
7. Bitwa pod Carabobo.
8. Atak huraganu.
19
Cockpit Country — za czasów Hornblowera niezależna republika w północno-zachodniej części Jamajki.
20
Tzw. kryzys karaibski — blokada morska Kuby przez flotę USA.
27
II.
Garść zwierzeń osobistych
1
Są takie meduzy, które pływają unoszone prądem w oceanach. Nie robią nic, żeby
znaleźć sobie codzienne pożywienie, przypadek niesie je tu i tam, przypadek przynosi im
pokarm. Drobne żyjątka natknąwszy się na ich macki zostają schwytane, pożarte i strawione.
Wyobraźcie sobie mnie jako meduzę. Schwytane przeze mnie ofiary przekształcają się
w fabułę, opowieść, szkic, motyw — użyjcie tu terminu waszym zdaniem najlepiej
określającego ramy, na których wspiera się powieść. W oceanie napotyka się znacznie wyższe
formy życia niż meduzy, każdy zaś człowiek w oceanie ludzkości ma przeżycia bardzo
podobne do przeżyć innych istot ludzkich, lecz jedni ludzie to meduzy, a inni — rekiny.
Mikroskopijne cząsteczki pokarmu, drobne, pozornie mało ważne doznania są rozpoznawane
i chwytane przez meduzę-pisarza i wykorzystywane dla własnych, specjalistycznych potrzeb.
Możemy kontynuować tę analogię: gdy tylko schwytana ofiara znajdzie się w żołądku
meduzy, zaczynają się wydzielać soki trawienne i materiał ulega przekształceniu W inną
protoplazmę, bez żadnego świadomego udziału meduzy, do momentu, aż i jej istnienie
skończy się gwałtowną zmianą analogii.
W moim własnym wypadku rzecz ogólnie mówiąc ma się tak, że bodziec zostaje
rozpoznany prawidłowo. Jakieś zdawkowe powiedzonko mimochodem rzucone w rozmowie
przez przyjaciela, ustęp w książce, wypadek zauważony przy drodze — każde ma w sobie coś
szczególnego i zostaje powitane w sposób szczególny. Lecz po tym miłym powitaniu idzie
w zapomnienie lub zostaje zignorowane. Zapada w przepastne głębie mej podświadomości,
jak nasiąkła wodą kłoda drewna w muł na dnie portu, aby tam spocząć obok innych,
wcześniej opadłych. Po czym od czasu do czasu — bynajmniej niesystematycznie — taka
kłoda jest wyciągana wraz z innymi i poddawana oględzinom. I wcześniej czy później
okazuje się, że któraś z nich obrosła skorupiakami. Któregoś ranka przy goleniu czy
wieczorem, kiedy się zastanawiam, jakie wino — czerwone czy białe — pasuje do mego
obiadu, początkowo niedojrzały pomysł pojawia się w mej głowie, ale już dobrze rozrosły.
Prawie zawsze wiąże się on w jakiś sposób z tym, co mogłoby być centralnym punktem
powieści albo opowiadania, niekiedy pomysł rozwija się w kierunku końca, czasem ku
początkowi. Wskaźnik strat jest wysoki — niektóre kłody w ogóle nie obrastają
28
skorupiakami, lecz liczba tych, co obrastają, wystarcza, żeby dawać mi zatrudnienie przez
ponad czterdzieści lat.
Po skończeniu oględzin kłoda zostaje z powrotem opuszczona w muł i potem
wyławiana od czasu do czasu, aż okaże się, że jest na niej dużo skorupiaków. To właśnie
wtedy fabuła zaczyna naprawdę nabierać kształtu; to wtedy wiążące się z nią pomysły
wracają do mnie coraz częściej i w miarę upływu dni domagają się coraz większej uwagi
z mojej strony, aż w końcu fabuła staje się prawie obsesją zabarwiającą me myśli
i wywierającą wpływ na me czynności i zachowanie. Na ogół na tym etapie potrzebna jest już
rzeczywista praca dla wyjaśnienia jakiejś mechanicznej trudności. W pewnym punkcie fabuły
może się okazać rzeczą ważną, żeby ”Lydia” i ”Natividad” znalazły się w tym samym
miejscu o tym samym czasie — jakie siły (poza czystym zbiegiem okoliczności) mogą to
spowodować? Jakie wcześniejsze zdarzenie sprawi, że stanie się to po prostu nieuniknione?
Tu trzeba zaprząc do pracy inny rodzaj inwencji.
Trudność tego rodzaju niejednokrotnie zostaje usunięta w szczególny, często
przyjemny sposób — mnie, bodaj, zdarzyło się to sześciokrotnie. Obmyślam właśnie dwie
różne fabuły, obie czemuś niezbyt zadowalające, a potem nagle obie zazębiają się ze sobą jak
dwie połówki układanki — trudności znikają, fabuła wypełnia się, a ja przeżywam szczególną
intensywną radość, uczucie zadowolenia — całkiem niezasłużone — co jest chyba największą
nagrodą znaną w moim zawodzie.
2
Tak więc konstrukcja fabuły jest wreszcie skończona, określony początek i koniec jak
również wszystkie etapy pośrednie (ze sporadycznymi wyjątkami — o jednym lub dwóch
z nich będzie jeszcze mowa w tym eseju), i pozostaje tylko pisać. Proszę nie myśleć, że
wykładam tu reguły pisania powieści. Inni pisarze stosują odmienne metody. Niektóre
powieści są rozpoczynane bez planu, inwencja pisarza wiedzie go do zakończenia, jakiego
początkowo nie przewidywał. Niekiedy w trakcie pisania powieści jej bohaterowie przejmują
prowadzenie i domagają się rozwoju wypadków w kierunku poprzednio całkiem nie
przewidywanym. Jestem jednak przekonany, że nawet wówczas nie ma istotnej różnicy
między poszczególnymi metodami. Pisarze pracujący w taki sposób dokonują na papierze
tego, co ja wolę — lub muszę — robić w myśli, zanim zacznę pracować na papierze. Moi
bohaterowie, jeśli przejmują prowadzenie, czynią to w okresie moich wstępnych przemyśleń.
Stymulowany przez nich rozwój wypadków to nowe skorupiaki na kłodzie drewna.
29
A teraz weźmy konstrukcję utworu. Tutaj wchodzą w grę dwa wyraźnie ekstremalne
podejścia. Pisarz może najpierw pomyśleć o czynie, jaki ma zostać dokonany, a potem zadać
sobie pytanie, kto byłby najodpowiedniejszą — i najbardziej interesującą — osobą do jego
realizacji; może też pisarz pomyśleć o jakiejś postaci i potem zadać sobie pytanie, jakiego
wyczynu ta postać mogłaby ewentualnie dokonać i jaki jej czyn byłby najbardziej
interesujący. Z drugiej strony trudno sobie wyobrazić, że Jonatan Swift najpierw wymyślił
postać Guliwera, a potem pomyślał o wysłaniu go na wyspę zamieszkałą przez rasę ludzi
o wzroście sześciu cali. Swift najpierw musiał myśleć o krainie Liliputów, a potem wymyślić
postać najbardziej nadającą się do tego, żeby ją tam wysłać. Guliwer, ze swą bystrością
i prostotą, ze znajomością świata i zarazem ignorancją — wszystko całkiem ludzkie
i wiarygodne — był idealną osobą do obserwacji napotykanych kultur i snucia komentarzy na
ich temat. Bez Guliwera Podróże byłyby banalną opowiastką, bez Podróży Guliwer wciąż
byłby kimś, z kim należy się liczyć, niemniej jednak zawdzięcza on swe istnienie Podróżom.
Wspaniały, budzący grozę przykład tego mamy w Hamlecie. Trudno uwierzyć, by
Szekspir wymyślił tę skomplikowaną postać, a potem arbitralnie uczynił z niej odartego
z majątku księcia w Danii. Wydaje się rzeczą całkiem oczywistą, że Szekspir najpierw
pomyślał (albo przeczytał) o takiej sytuacji: kazirodztwo, mord, pozbawienie majątku,
a potem w myślach zbudował Hamleta jako najbardziej interesującą postać do stawienia czoła
takiej sytuacji, samotną, bez powiernika, skrępowaną zawiłościami własnego charakteru.
Najlepszym przykładem drugiej metody (gdy najpierw jest bohater utworu), jaki
przychodzi mi na myśl, jest Madame Bovary. Mam całkowitą pewność, że Flaubert dużo
o niej wiedział, zanim zdecydował, co ona będzie robić, i że zbudował w myślach jej postać,
jeszcze zanim odkrył, iż nadaje się do tego, aby poprzez nią zastosować podejście
”realistyczne”, które go pociągało po Kuszeniu Świętego Antoniego
21
. Potem to odkrycie
dyktowało naturalnie jej przeżycia, czyny, jakie popełniała. Powieść powstała z powodu
Madame Bovary, a nie odwrotnie.
3
Tak czy inaczej, niezależnie od metody konstruowania, książka musi zostać napisana.
Powstałe w głowie pomysły muszą być utrwalone na papierze. Przede wszystkim trzeba
zacząć — to oczywiste stwierdzenie uzasadnione jest ogromem prawdy w nim zawartej.
21
Gustaw Flaubert (1821—1880) rozpoczął pracę nad tym studium teologiczno-filozoficznym jeszcze w latach
czterdziestych (Madame Bowary w wydaniu książkowym ukazała się w 1857), a opublikował je dopiero w 1874 r.
30
Trzeba porzucić beztroskę meduzy na rzecz pracowitości mrówki i wytrzymałości muła. Jeśli
osobiście o mnie chodzi, zmiana stanu, spowodowana przystąpieniem do pisania, jest nagła
i gwałtowna. Taka, jaka następuje, gdy stojący na szczycie ześlizgu saneczkowego
rozpoczyna zjazd. Jest to danie nura, połknięcie pastylki, przekroczenie drzwi z napisem
”Porzuć nadzieję”. Oznacza przejście od miłej kontemplacji do wytężonej, bezlitosnej
harówki, ponieważ (jak dawno nauczyło mnie doświadczenie) jest to praca ciężka, praca
wyczerpująca. Powstrzymuje mnie zarówno myśl o tym, co zostawiam za sobą, jak i o tym,
co mam przed sobą. W pewnej chwili muszę usiąść przy biurku, napisać cyferkę ”l” u góry
pierwszej strony bloku papieru i zacząć wstępny ustęp. To jest ta chwila, gdy sanki zostają
popchnięte i nie ma już odwrotu.
Są różne sposoby, żeby to spowodować. Dla mnie najprościej jest zwierzyć się memu
wydawcy, że myślę o pewnej powieści i podać datę, kiedy mu ją dostarczę — solennie, bez
żadnych ”jeżeli” czy ”może”. Postąpiłem tak ze dwadzieścia razy i nie złamałem nigdy
obietnicy, Niedotrzymanie przyrzeczenia byłoby tym samym co wypicie pierwszego kieliszka
whisky przez wyleczonego pijaka. Runęłoby moje ostatnie zabezpieczenie przed lenistwem.
Rozmyślanie o szybko zmieniających się datach w kalendarzu, obliczanie dni, które mi
zostały na dotrzymanie obietnicy, wcześniej czy później pobudza mnie do działania — ale
raczej później niż wcześniej.
4
Dla mnie nie istnieje inny sposób pisania powieści, niż zacząć od początku i pisać aż
do zakończenia. Nie jest to jednak stwierdzenie czegoś oczywistego, jak mogłoby się na
pozór wydawać. Inni ludzie mają inne metody. Słyszałem o powieściach zaczętych od środka,
od końca, pisanych urywkami, które potem łączy się ze sobą, sam jednak nigdy nie miałem
najmniejszej chęci, żeby tak robić. Zakończenie mam oczywiście w głowie, tak jak i ustępy
pośrednie, i prę do przodu, przeskakując z jednego pewnego oparcia dla nóg na inne, jak Eliza
na rzece Ohio przeskakująca z jednego kawałka kry lodowej na drugi.
Planowanie i obmyślanie jest dalej konieczne, lecz na inną skalę i innymi drogami.
Praca jest ze mną, gdy budzę się rano; jest ze mną, kiedy jem w łóżku śniadanie i przeglądam
gazetę, kiedy się golę, kąpię i ubieram. Moje myśli zaprząta robota, jaką mam wykonać
danego dnia. Zwykle czynności codzienne, nie wymagające wysiłku myślowego, pozwalają
memu umysłowi myśleć o czekających mnie trudnościach, rozwiązywać problemy taktyczne,
wyłaniające się w trakcie realizacji planu strategicznego. Tak więc mobilizując się do
31
rozpoczęcia pracy, mam już zwykle w głowie jasno zarysowane zadanie, jakie powinienem
wykonać danego dnia. W chwilę później jestem w mej pracowni, odkręcam wieczne pióro,
przesuwam ku sobie blok papieru, przebiegam wzrokiem ustępy napisane poprzedniego dnia
i od razu przystępuję do kompozycji.
Jednakże, co może się wydać rzeczą dziwną, jest to praca ciężka, wytężona
i wyczerpująca. W moim wypadku (znam wielu powieściopisarzy, którzy odczuwają to ina-
czej) przyjemność znajdowana w procesie komponowania rozpływa się pod ciężarem
znużenia fizycznego i umysłowego, wywoływanego przez ten proces, do tego stopnia, że
wolałbym już chyba siedzieć na fotelu u dentysty. Jest to w znacznym stopniu skutek defektu
mego usposobienia, które nie pozwala mi pracować powoli. Przez całe życie nie nauczyłem
się umiaru. Nie potrafię odpoczywać ani czekać. Raz zaczęta, dzienna porcja pracy musi
zostać — i zostaje — wykonana, czasem w godzinę, czasem w trzy, zawsze jednak gdy
skończę, czuję przykre, męczące, tępe uczucie wyczerpania. Życie mnie nie cieszy, jest we
mnie pustka, i resztę dnia przeżywam, jakbym był innym stworem, bez mózgu i kręgosłupa,
który dopiero pod koniec wieczora zaczyna znów przypominać istotę ludzką.
I właśnie świadomość, że tak ze mną będzie, sprawia, iż bardzo mi trudno zabrać się
do pracy. Lecz opór odczuwany każdego ranka staje się później łatwiejszy do
przezwyciężenia. Przede wszystkim wiem z doświadczenia, że odłożenie pracy o jeden dzień
to jakby jeden kieliszek dla pijaka. Jutro jeszcze łatwiej ją odłożyć, a gdy wreszcie otrząsam
się z napadu lenistwa, okazuje się, że upłynęły trzy tygodnie, a skutki są tak przykre, iż
nauczyłem się nie pobłażać sobie. Inny czynnik to rutyna. Po kilku dniach pracy wciągam się
w nawyk rozpoczynania codziennie możliwie jak najwcześniej, do tego stopnia, że chociaż
drażni mnie myśl o czekającej pracy, to jeszcze bardziej doskwiera mi świadomość, że nie
pracuję — nie potrafię wyrazić tego dobitniej. Mam wreszcie wrodzone dążenie, żeby
skończyć to, co robię, nie tylko po to, aby uwolnić się od dźwiganego ciężaru, lecz także dla
zaspokojenia własnej ciekawości. Są pewne rzeczy, jakie muszę zrobić, nastroje, którym
trzeba dać wyraz, trudne zakręty do wzięcia. Czy to, co obmyśliłem, okaże się adekwatne?
Czy zdołam znaleźć właściwe słowa na wyrażenie uczuć, jakie chcę wyrazić? Jest tylko jeden
sposób, aby się o tym przekonać — po prostu pisać dalej.
5
Człowiek siedzi przy stole, pisząc słowa na papierze. Cóż kształtuje te słowa? Co się
dzieje w moim umyśle, kiedy je piszę? W moim wypadku jest to niewątpliwie szereg
32
wyobrażeń. Nie dwuwymiarowych, jak przy patrzeniu na ekran telewizyjny, raczej
trójwymiarowych — może jakbym był przezroczystym, niewidzialnym duchem spacerującym
po scenie, na której właśnie odbywa się przedstawienie. Mogę poruszać się, gdzie chcę,
obserwować aktorów od tyłu i od przodu, od strony budki suflera i z przeciwnej, notując ich
pozy, skryte gesty i słowa. Takie wyobrażenia można by prawie nazwać czterowymiarowymi,
bo zdaję sobie również sprawę z uczuć i motywów aktorów. Rejestruję zatem to, co moim
zadaniem jest istotne w obserwowanej przeze mnie scenie. Mogę obejrzeć ją ponownie, jak
hollywoodzki reżyser w fotelu w sali projekcyjnej, a gdy skończę z daną sceną, odkładam ją
na bok i wywołuję inną, obmyśloną w czasie tygodni przyjemnej pracy wyobraźni nad
konstruowaniem fabuły. W gruncie rzeczy jest to tylko sprawozdanie, bo wszystko, co
wymagało inwencji, zostało już zrobione, ale rzecz zaskakująca, jak wysoki stopień
koncentracji jest konieczny w tym okresie. Gdy po zakończonym dniu pracy powracam do
życia cywilizowanego, mam w głowie to samo uczucie zamętu — na szczęście krótkotrwałe
—jakie odczuwamy zbudzeni z sugestywnego snu. Zdarza mi się też uciec, wymknąć się,
oddryfować z ulic dnia codziennego i rodzinnego życia z powrotem do mego sekretnego
teatru i na sekretną scenę, aż mój sąsiad przy obiedzie spojrzy na mnie podejrzliwie lub
przeciwnicy w brydżu zatriumfują z powodu mego potknięcia.
Jako rzekłem, prawie cała praca wyobraźni została już wykonana, lecz nie do końca.
Przy biurku potrzebna jest inwencja mniejszego kalibru — taktyka raczej niż strategia. Trzeba
dobierać słowa, obmyślać zdania, jakie najdokładniej, najoszczędniej — i najwłaściwiej —
opiszą scenę, którą mam przed oczyma. Wciąż muszę zapytywać siebie, czy pisany właśnie
ustęp wywoła w wyobraźni czytelnika to samo, sprawi, że dozna tych samych uczuć, jakich ja
doznaję. Niezręczne zdanie może przywołać czytelnika do rzeczywistości, tak jak pękająca
gałązka może zaalarmować żerującą sarnę. Zdanie złożone z niewłaściwych słów może
wywołać zupełnie inne wrażenie niż to, o jakie mi chodziło. Toteż na każde skończone zdanie
trzeba spojrzeć obiektywnie. Subiektywizm i obiektywizm muszą działać zgodnie — lub
przynajmniej alternatywnie.
Pisanie ręczne ma tę olbrzymią przewagę nad pisaniem na maszynie, że można bez
trudu wprowadzać zmiany, i to nie tylko w dopiero co napisanych zdaniach. Niekiedy trzeba
cofnąć się o stronę lub dwie, żeby sprawdzić, czy okręt płynie pod żaglami zrefowanymi
pojedynczo czy podwójnie albo kto komu składał ostatni meldunek. Tak czy owak każde
słowo czytane jest raz albo i dwa, co pozwala na samokrytyczny stosunek do niego. Na stroni-
cy pisanej ręcznie łatwo słowo przekreślić i zastąpić je innym lub przenieść urywek zdania
przy pomocy kółeczka i strzałki. Mając stronę zapisaną na maszynie i stojąc przed
33
koniecznością przekładania kalek, można łatwo ulec lenistwu, uznać, że może zostać, jak jest,
chociaż sumienie mówi co innego. W każdym razie impuls samokrytyczny łatwo daje się
odwrócić, bo przykro iść za nim, przykro uznać, że napisałem coś nie tak, że zawiodło mnie
wyczucie lub po prostu pisałem niedbale. Trudno jest przyznać się do własnych braków,
jeszcze trudniej zmusić się do ich wyszukiwania. Lecz jest to rzecz konieczna — tak jak
brzydka kobieta powinna zmusić się do obiektywnego przyjrzenia się sobie w lustrze, żeby
zobaczyć, co mogłaby poprawić w samym wyglądzie, choćby nawet własny widok budził
w niej awersję.
6
Tak upływa czas. Każdy dzień przynosi swoją normę napisanych słów, ukończonych
stronic i z każdym dniem wzmaga się pragnienie, żeby skończyć. Nauczyłem się nie folgować
sobie w tym względzie. Przykre doświadczenie nauczyło mnie, że nie warto pracować cały
dzień i robić bardzo dużo na raz. (Proszę pamiętać, że mówię tylko o moich metodach pracy
— inni z powodzeniem stosują odmienne). Następnego dnia czuję się rozbity
i n i e m o g ę pracować. Nie tylko najbardziej obiektywna i bezstronna analiza moich
motywów przywodzi mnie do konkluzji, że nie ulegam zwykłemu lenistwu, zwykłej niechęci
do wysiłku, po prostu nie mogę pracować i w ten sposób dziś tracę więcej, niż zyskałem
wczoraj. W konsekwencji muszę pracować w sposób zorganizowany i metodyczny, chociaż
na świecie niewielu jest ludzi z natury mniej zorganizowanych i metodycznych ode mnie.
Muszę trudząc się iść naprzód, dzień po dniu, od początku do końca, mimo że instynktownie
skłaniam się do takiego sposobu pracy, jakby początek stanowił pożar lasu, koniec zaś był
bezpiecznym przed nim schronieniem gdzieś na pustyni.
Trzy miesiące — cztery — mniej więcej w tych granicach, i wreszcie koniec. Nie
mogę nawet się cieszyć, że piszę ostatnie słowo, mój umysł zbyt jest otępiały, abym mógł
odczuć coś na kształt ulgi, bo zaraz potem muszę przeczytać cały maszynopis — cierpliwa
sekretarka podążała w ślad za mną, z dwu-, trzydniowym opóźnieniem, tak że po jednym czy
dwóch dniach dostaję ostatnie strony przepisane na maszynie. Naturalnie rzucałem okiem na
maszynopis w miarę postępu pracy, ale teraz muszę przeczytać całość — może z ciekawości,
nie potrafię wymyślić innego powodu. No i właśnie. Brzydulka, skończywszy makijaż, może
teraz obejrzeć końcowy rezultat, oczywiście z rozczarowaniem. Czy w ogóle ukończona
książka może być tak dobra jak ta, jaką wymarzył sobie pisarz, zanim siadł do pisania?
Z oczywistych powodów nie wierzę, żeby to było możliwe, mnie w każdym razie nigdy się to
34
nie zdarzyło. Na szczęście odrętwienie umysłu i znużenie fizyczne jest tak duże, że stępia
uczucie rozczarowania; zmęczenie nie pozwala mi odczuć go głębiej. Powoli mój stosunek do
książki zmienia się i w końcu czuję się w stanie podjąć decyzję wysłania maszynopisu do
wydawcy. Zachowując możliwie największy obiektywizm, jestem gotów przyznać,
aczkolwiek niechętnie, że książka jest taka, na jaką mnie stać — nic nie mogę zrobić, żeby
była lepsza. Jej słabości, które mnie irytują, są moimi słabościami, a żyję z nimi dostatecznie
długo, bym nie pozostawał na nie odporny. W momencie zakończenia książki jestem odporny
prawie na wszystko. Niech idzie w świat — a ja niech wrócę do normalnego życia, z jakim się
rozstałem trzy miesiące temu. Przez te trzy miesiące nie reagowałem na nic w sposób
normalny. Jeśli idzie o moje życie codzienne, to żyłem tak, jakbym pozostawał pod
działaniem środka znieczulającego.
7
Jednakże moja niechęć do owoców mej pracy utrzymuje się zadziwiająco długo.
Ojciec oglądający po raz pierwszy swego pierworodnego może doznać szoku, lecz na ogół
otrząsa się z niego dość szybko. Po jednym, dwóch dniach już uważa, że dziecko jest
naprawdę cudowne. Moje życie byłoby szczęśliwsze, gdybym w podobny sposób reagował na
moje książki — dziwna rzecz, że przy tym wszystkim bardzo niewielu ludzi wiedzie żywot
szczęśliwszy ode mnie, mimo tych wszystkich doznań, jakie właśnie Opisuję. Przypominam
chyba księżniczkę, co przez siedem materacy wyczuwała ziarenko grochu. Każda książka to
dla mnie takie ziarnko. Ale już zaczynają napływać odbitki do korekty, komplet za
kompletem, angielskie, amerykańskie, czy też przeznaczone do druku w odcinkach, a każdy
komplet trzeba przeczytać uważnie i obiektywnie, żeby wyłapać błędy literowe — w każdym
zresztą inne. Do czytania pierwszego kompletu zabieram się z niechęcią, do czwartego czy
piątego z obrzydzeniem. Przy czwartym czy piątym czytaniu braki wyolbrzymiają się
w moim odczuciu, wydaje mi się, całkiem na serio, że nikt nie zechce w ogóle zawracać sobie
głowy taką bzdurą.
Te uczucia sprawiają, że przychylne recenzje i pozytywne oceny przyjaciół nie dają mi
zadowolenia, jakiego się spodziewałem po raz pierwszy zasiadając do pisania, Ludzie
mówiący lub piszący dobrze o moich książkach muszą być mało spostrzegawczy, toteż nie
ma co brać ich opinii pod uwagę. Na szczęście ostra faza schorzenia nie trwa długo. Niechęć
ustępuje miejsca łagodnej tolerancji, a wszystkie troski idą w zapomnienie w obliczu
rozkosznego poczucia, że nie kończę każdego dnia wyczerpany. Poznawanie moich dzieci
35
spotykanych na ulicy; ponowne doszukiwanie się nieuchwytnej różnicy (niewyczuwalnej,
kiedy pracuję) między Whitstables i Colchesters
22
; witanie świtu jak starego przyjaciela, czy
to w drodze do domu, czy z domu; euforyczna radość z nadmiaru energii do strwonienia;
podejmowanie któregoś z niezliczonych projektów (nie związanych z pisaniem), zarzuconych
w okresie ”małej śmierci” — to są rzeczy, którymi (dzięki memu zawodowi) cieszę się
znacznie intensywniej niż osoby mniej szczęśliwe ode mnie.
8
Ale oto niespostrzeżenie w to rozkoszne bytowanie zaczyna się wkradać następna
historia. Wąż wpełza do raju bez budzenia obawy, nawet jeśli w końcu zostaje rozpoznany.
Nadchodzą chwile ogromnej satysfakcji po każdym kroku naprzód w konstruowaniu utworu,
przeżywanie radości (dużej, bo niezasłużonej), gdy któregoś gnuśnego poranka stwierdzam,
że trudny zakręt został wzięty — wszystkie te niewinne, a przecież zdumiewająco ostro
odczuwane radości tworzenia sprawiają, że człowiek mocnej cieszy się, że żyje i znajduje się
w raju. Być może jest to najwspanialszy żywot, jaki dano człowiekowi przeżywać.
Nawet gdy zachodzi potrzeba poważnego popracowania nad konstrukcją utworu, gdy
osiąga się fazę końcową, najmniejsza chmurka nie przysłania słońca. Ta nowa książka, jeśli
w ogóle ma zostać napisana, będzie bliska doskonałości, jaką tylko książka może osiągnąć.
Łatwo da się sprawić, że braki zniekształcające jej poprzedniczkę, w tej nie wystąpią. A jeśli
kiedyś usiądę do jej pisania, będę rozsądniejszy. Będę pracował powoli, zachowując pogodę
ducha, nie doprowadzając się do zmęczenia. Może ta właśnie próba będzie znacznie lepsza
niż poprzednia — w każdym razie na pewno nie będzie gorsza. A jeśli będę dłużej zwlekał
z tą historią, domagającą się, żebym ją opowiedział, to raj nie będzie już tym samym rajem.
Idę więc do pracowni, odkręcam nasadkę wiecznego pióra — i drzwi raju zatrzaskują się za
mną i nie otworzą się, dopóki nie odcierpię całego cyklu od nowa.
9
Przypominam sobie, jak zaczął się Hornblower. Kupowałem książkę, która
przygotowała muł, do którego miała opaść pierwsza nasiąkła wodą kłoda drewna. Była to
”Naval Chronicie”
23
, miesięcznik publikowany gdzieś między rokiem 1790 i 1820, pisany
22
Whitstables, Colchesters — najlepsze gatunki ostryg, biorące nazwy od miejscowości, gdzie się je zbiera.
23
”Naval Chronicie” — ”Kronika Morska”.
36
głównie przez oficerów. W antykwariacie był trzy tomy — w każdej sześć kompletów
oprawionych w całość — a nabyłem je w roku 1927, szukając książek do biblioteczki dla
niewielkiej łodzi, na której zamierzałem spędzić w sumie kilka miesięcy. Były to spore tomy,
pisane drobnym druczkiem i upchane faktami, obejmujące (w pewnych granicach) szeroki
zakres tematów — idealne do tego celu. Atrakcyjność ich zwiększał fakt, że wiązały się
z żeglarstwem, chociaż nie był to czynnik decydujący. Równie dobrze mógłbym był kupić
książki traktujące o bankowości albo prawnicze — czy w takim wypadku zabrałbym się
później do pisania cyklu powieści o problemach bankowych? Być może, ale nie chce mi się
wierzyć.
Owe tomy ”Naval Chronicie” przeczytałem wielokrotnie w czasie następnych
miesięcy i być może wchłonąłem coś z ich atmosfery. Z pewnością dobrze poznałem
specyficzny stosunek oficerów marynarki wojennej tamtego okresu do różnych aspektów ich
zawodu.
A w jednym z tomów był zamieszczony oryginalny tekst traktatu gandawskiego,
podpisanego w grudniu 1814 roku, ustanawiającego pokój między Stanami Zjednoczonymi
i Anglią. Ogólne jego warunki można znaleźć W każdym zwykłym podręczniku historii, ale
mnie szczególnie pociągają detale — jak takie dokumenty były faktycznie formułowane
w danym czasie, ich dokładne brzmienie, nastroje ukryte za słowami. Weźmy Artykuł 2,
określajacy, kiedy z prawnego punktu widzenia powinna skończyć się wojna. Na Północnym
Atlantyku w dwanaście dni po ratyfikacji, lecz odstęp czasowy wzrastał do czterdziestu dni
dla Bałtyku, i tak dalej, aż do stu dwudziestu dni dla odległych części Pacyfiku.
Ta interesująca ilustracja ówczesnych trudności komunikacyjnych wywołała dziwny
tok myśli. Jeśli ktoś wziął do niewoli statek w okolicy Jawy sto dziewiętnastego dnia po
ratyfikacji, to stawał się on własnością tego kogoś, lecz gdy go zdobyto w sto dwadzieścia
jeden dni po ratyfikacji, musiał zostać zwrócony. A jeśliby zdobycie miało miejsce dokładnie
po stu dwudziestu dniach od chwili ratyfikacji? I jeśliby nastąpiło po niewłaściwej stronie
międzynarodowej granicy zmiany daty? Stawało się to źródłem rozczarowań i cichych
pretensji. Nasiąkła wodą kłoda zapadła w muł.
10
W ”Kronikach” było z pewnością sporo materiału na temat człowieka, który sam,
przez nikogo nie wspierany, musiałby podejmować decyzje; mógłby mieć pomoc techniczną,
nawet przyjaciół, lecz w obliczu nadzwyczajnej sytuacji powinien by działać sam, kierując się
37
wyłącznie własnym osądem, a w razie niepowodzenia winić tylko siebie. Morderca, który —
popełniwszy zbrodnię — nie śmie nikomu zaufać i musi sam, bez niczyjej pomocy planować
swe przyszłe kroki, to jeden przykład Człowieka Samotnego. W dojrzałym wieku dwudziestu
trzech lat uporałem się był (w moim mniemaniu) wyczerpująco z mordercą i jego
problemami
24
, ale wciąż jeszcze zostało wiele do powiedzenia na temat Człowieka
Samotnego. Była wprawdzie straszliwa perfekcja Hamleta, na świecie jednak trzeba nieraz
szukać zastosowania dla świec nawet po wynalezieniu innych źródeł światła.
Ten Człowiek Samotny — dowódca okrętu, w szczególności okrętu wojennego, był
w czasach przed wynalezieniem radiotelegrafii zdany tylko na siebie. Jak któryś z tych,
o których właśnie czytałem — skorupiaki zaczęły żwawo obrastać przesiąkła wodą kłodę.
Akurat wtedy interesowałem się czymś jeszcze poza ”Naval Chronicie” i związanymi
z nią tematycznie pozycjami, do których lektury ta kronika mnie wciągnęła. Były to wojny
napoleońskie
25
. Sir Charles Oman
26
zakończył właśnie pisanie swej Historii w kilku opasłych
tomach — jednej z najlepszych historii, a z pewnością historii wojskowości, jakie w ogóle
powstały. Niezwykła staranność, z jaką została napisana, wprawiła mnie w podziw,
a niezliczone mnóstwo szczegółów oczarowało do tego stopnia, że napisałem dwie powieści
wojenne z tego okresu. Chociaż te książki miałem już za sobą, a uwagę mą zaprzątała inna
praca, tamte czasy ciągle tkwiły mi w pamięci. Sama postać Wellingtona była fascynująca —
niewątpliwie był on przykładem Człowieka Samotnego w czasie wojen napoleońskich,
chociaż nie całkiem w typie kształtującym się w moim umyśle. I w jego rodzinie wydarzył się
jeden z najgłośniejszych skandali w owym rojącym się od skandali stuleciu: żona jego brata
uciekła z generałem kawalerii, który później miał zostać markizem Anglesey. Reperkusje tej
ucieczki sięgały daleko w historię. To było bardzo interesujące.
Inny szczegół, jaki zwrócił moją uwagę, nie był wcale z poprzednim związany.
U szczytu wojny, kiedy naród hiszpański walczył o przetrwanie przeciwko wojskom
napoleońskim, oddziały hiszpańskie zostały nagle faktycznie wycofane z boju i wysłane za
Atlantyk dla stłumienia buntu wybuchłego w Meksyku. Hiszpańskie imperium w Ameryce
zaczynało się kruszyć, a łączność z tamtymi terytoriami wymagała długiego czasu i była
najeżona trudnościami. Skorupiaki dalej obrastały zagrzebaną w mule kłodę, przyczepiając
24
Aluzja do wczesnej powieści Forestera Plain Murder (Zwykle morderstwo).
25
Or. Peninsular War — dosłownie: wojna półwyspowa. Działania wojenne, jakie prowadziły Anglia, Hiszpania i Portugalia
przeciwko Francji w okresie 1808—1814 u Półwyspu Iberyjskiego, związane m.in. z blokadą rynków Europy przed
towarami brytyjskimi w ramach napoleońskiego ”systemu kontynentalnego”. W polskim przekładzie nie wprowadzamy tego
rozróżnienia, posługując się ogólnym określeniem: wojny napoleońskie.
26
Sir Charles William Oman (1860 — 1946) — historyk angielski, profesor uniwersytetu w Oksfordzie, autor m. in.
A History of the Peninsular War 1807—1813 (t. 1—17, 1902—1930); Studies in the Napoleonic Wars (1929).
38
się do niej prawie niezauważalnie, podczas gdy moja świadomość była zaabsorbowana pracą
nad takimi powieściami, jak Afrykańska królowa i Generał.
11
Wtedy zdarzył się zbieg okoliczności, chociaż jego związek z Hornblowerem nie był
wówczas wcale widoczny. Hugh Walpole, którego nie znałem osobiście ani z nim nie
rozmawiałem czy korespondowałem, pracował w Hollywoodzie, w Hollywoodzie świeżo
wprowadzonych filmów dźwiękowych, u szczytu potęgi, dumy, bogactwa i buty. Spytano
Walpole'a zapewne, który z młodych pisarzy w Anglii dobrze się zapowiada i mógłby być
przydatny w pracy w tym nowym medium przekazu, i tak się złożyło, że Walpole podał moje
nazwisko. Tak więc przyszedł do mnie list z zapytaniem, czy gdybym został zaproszony do
pracy w Hollywoodzie, przyjąłbym to zaproszenie? Czy byłbym skłonny przepłynąć Atlantyk
i przybyć do dalekich Stanów Zjednoczonych? Czy podjąłbym się pracy w Hollywoodzie,
o którym krążyły tak fantastyczne opowieści? Gdybym był wówczas zajęty pracą nad jakąś
powieścią, mógłbym zapewne odmówić, ale zajmowałem się chwilowo nieszczególnie
ciekawym zagadnieniem — po prostu teatrem marionetkowym. W każdym razie wiadomo
było powszechnie, że Hollywood wiele obiecuje, ale mało daje. Odpisałem, że jeśli przyjdzie
zaproszenie, to je przyjmie, lecz byłem przekonany, że nie przyjdzie. A jednak przyszło,
z całkiem hollywoodzkim hałasem na temat jego niezwykłej pilności, tak że po czterdziestu
ośmiu godzinach gorączkowego załatwiania wizy i spiesznego pakowania się znalazłem się
na pokładzie starej ”Akwitanii”, w drodze do Nowego Jorku.
Szczegóły mego pierwszego okresu pracy w Hollywoodzie nie są tu ważne,
z wyjątkiem jednego. Ze mną zawsze jest tak, że moje pomysły nie rodzą się w okresach,
kiedy wiodę żywot, który można by nazwać kontempletacyjnym, właściwie nic nie robiąc.
Aktywność i pasjonackie interesowanie się czymś spoza sfery pisarstwa, kryzys życiowy dwa
razy w tygodniu i katastrofa co sobotę, bez chwili wytchnienia ani siły na poważne myślenie
— kilka tygodni takiego życia, i gdy przychodzi moment oddechu, stwierdzam, mile
zaskoczony, że pomysły, które tkwiły w mojej podświadomości, przybrały kształt, że kłody
zatopione w mule obrosły świeżymi skorupiakami. A człowiek w owym czasie przybywający
do Hollywoodu stawał w obliczu coraz to nowych kryzysów życiowych nie dwa razy
w tygodniu, lecz dwa razy dziennie. Trzeba było doświadczenia, żeby odkryć, że żaden z tych
kryzysów nie miał większego znaczenia, a emocje były tylko naskórkowe. Stykając się
z nową dla mnie kulturą, oglądając nowe widoki, oddychając innym powietrzem —
39
a z wrodzonej ciekawości prowokowany wciąż do nowego działania — nie miałem na pewno
czasu na kontemplatację.
Ostatni tamtejszy kryzys był moim kryzysem osobistym. Przechodząc z jednej pracy
do drugiej zostałem w pewnym momencie zaangażowany przez Irvinga Thalberga —
najwybitniejszej osobowości Hollywoodu w owym czasie — do pisania scenariusza
o Charlesie Stewarcie Parnellu
27
. Nie było chyba dwóch ludzi na świecie mniej nadających
się do wspólnej pracy niż Thalberg i ja, a może duch Parnella nie uczynił nic, żeby złagodzić
nasze osobiste trudności. I wtedy przypadkiem moje spojrzenie padło na ogłoszenie
o szwedzkim statku ”Margaret Johnson”, należącym do szwedzkiej linii żeglugowej Johnson
Line, odpływającym następnego dnia z San Pedro, z ładunkiem i pasażerami, do portów
Środkowej Ameryki, Kanału Panamskiego i do Anglii. To mimochodem przeczytane
ogłoszenie było źródłem natychmiastowej zmiany. Nagle uświadomiłem sobie, że mam dosyć
Hollywoodu, że nie chcę już nigdy pracować pod czyimkolwiek kierunkiem, że pragnę
swobody i strasznie palę się znowu ujrzeć Anglię. (Myślę, że w tym miejscu powinienem
przerwać moją opowieść i powiedzieć, że później miałem znowu możność pracować
w Hollywoodzie, przynajmniej bez wyraźnej przykrości. Lecz wówczas była to chwila na
działanie). W ciągu godziny stałem się człowiekiem wolnym, wysławszy rezygnację z pracy,
dostatecznie uprzedzając wypowiedzenie.
Zanim dzień dobiegł końca, miałem już zarezerwowany przejazd i, rzecz ważniejsza,
załatwiłem z władzami finansowymi sprawy podatku dochodowego. A o świcie następnego
ranka stałem na pokładzie ”Margaret Johnson” patrząc, jak Stany Zjednoczone znikają za
widnokręgiem.
12
Był to dla mnie wyjątkowo szczęśliwy okres. W owych czasach do Ameryki
Środkowej można było dojechać wyłącznie statkiem — właśnie takim, jak ”Margaret
Johnson” — a w dodatku była to akurat pora zbioru kawy. Wędrowaliśmy z jednego małego
portu do drugiego, z jednej otwartej redy na następną, zabierając tu pięćdziesiąt worków
kawy, tam sto, a jeśli urządzenia portowe — rozchwiany pirs czy stare, poobijane barki —
zostały wcześniej zajęte przez inny statek, stawaliśmy na kotwicy i czekaliśmy cierpliwie.
Kiedy wpłynęliśmy do zatoki Fonseca, aby stwierdzić, że port La Union jest już zajęty,
i musieliśmy stanąć na kotwicy w pobliżu wyspy Meanguera, kapitan skorzystał ze zwłoki,
40
żeby przeprowadzić doroczną kontrolę stanu łodzi ratunkowych. A gdy wielka motorowa łódź
ratunkowa znalazła się na wodzie, pierwszy oficer i ja namówiliśmy go, aby nam pozwolił
popłynąć nią na długie zwiedzanie wewnętrznych zakoli zatoki.
Mijaliśmy zapomniane wioski, smagane deszczem i prażone słońcem, gdzie nędzne
życie płynęło ślimaczym tempem, gdzie bardzo stare kobiety siedziały w kucki na placu
targowym, milcząco oferując cały posiadany towar: jedno jajko trzymane w wyschniętej
dłoni. Wyszedłszy znowu w morze napotkaliśmy nagłe gwałtowne sztormy, silnie
przechylające ”Margaret Johnson” na burty, huraganowy wiatr, co chwycił mnie, gdym
wyszedł nieopatrznie na otwarty pokład i cisnął na oddalony o dwadzieścia stóp reling, tak że
omal nie wyleciałem za burtę. Prażyło słońce, nocą jarzyły się wulkany, a na południowej
stronie widnokręgu jaśniał Fałszywy Krzyż. Zahaczyliśmy o cywilizowany rejon Kanału
Panamskiego, a potem dalej włóczyliśmy się wzdłuż wybrzeży Morza Karaibskiego.
Trwało to sześć tygodni, sześć tygodni nicnierobienia, poza obserwowaniem,
przeżywaniem i mglistymi rozmyśleniami, a tymczasem nagromadzone w Hollywoodzie
napięcie stopniowo słabło. Kapitan był entuzjastą, wprost nałogowcem gry polegającej na
trafianiu krążkami (niegdyś monetami) w oznaczone cyframi pola
28
; dla niego ta gra była
jedną z ważnych rzeczy w życiu, toteż rozgrywałem z nim setki partii na rozpalonym górnym
pokładzie — ”Margaret Johnson” miała długi, swobodny kołys, i było coś fascynującego
w staniu i czekaniu, aż będzie można rzucić swój krążek. W tym celu trzeba było uważnie
obserwować morze przez burtę, żeby wyłapać najwłaściwszy moment na pchnięcie krążka
poślizgiem po zakrzywionym torze między dwoma krążkami przeciwnika położonymi jako
przeszkody — przy dobrym wyczuciu czasu można było sprawić, że krążek zachowywał się
prawie inteligentnie. Stabilizatory odebrały połowę przyjemności z tej gry. A przy tym nie
wymagała ona specjalnego wysiłku mózgowego, była zdrowym ćwiczeniem dla ciała, na tyle
absorbującym umysł, że nie mógł równocześnie pracować nad czymś innym, gdy tymczasem
podświadomość mogła sobie igrać do woli, co od czasu do czasu dawało widoczne wyniki
w postaci pojawiania się nowych skorupiaków na zatopionych w wodzie kłodach.
Rozpad imperium hiszpańskiego w Ameryce. W okresie gdy Hiszpanie byli
sprzymierzeńcami Bonapartego, Anglia co najmniej dwukrotnie, i to z fatalnym skutkiem,
poparła niezadowolone grupy w Ameryce Południowej w nadziei oderwania kolonii
hiszpańskich od hiszpańskiej korony. Dziwnie było myśleć, że wojska brytyjskie walczyły
w Montevideo i Buenos Aires, ale były przecież i momenty, gdy flaga brytyjska powiewała
27
Charles Stewart Parnell (1846—1891) — przyrodnik, przywódca walk Irlandii o prawo do samostanowienia.
28
Angielska gra: shuffleboard (showelboard).
41
w Manili i na Jawie. A na tym zatraconym wybrzeżu Ameryki Środkowej od strony Pacyfiku
mogły się dziać dziwne rzeczy. Ktoś mógł ogłosić niezależność, a w tym ”oświeconym” kraju
przywódca mógł być niczym nie skrępowanym tyranem, jak tego dostatecznie dowiodły
późniejsze dzieje republik środkowoamerykańskich. A tyran w tym kraju? Postać el Suprema
zaczęła przybierać kształt i w jakiś sposób zazębiać się z możliwością wsparcia ze strony
brytyjskiej. Czy to nie Nelson, jako młody kapitan, omal nie postradał życia w czasie
podobnej, lekkomyślnej wyprawy na Wybrzeże Moskitów?
Nelson był oczywiście uwikłany w skandal nelsonowsko-hamiltonowski, poprzedzony
skandalem angleseyowsko-wellesleyowym. Czy Wellington miał rodzoną siostrę, czy tylko
bratową
29
? Postać Wellingtona, niezwykle ciekawa od strony charakteru, mogłaby być
jeszcze bardziej interesująca w linii żeńskiej, a ja tyle już wiedziałem o wpływie polityki na
kariery w marynarce wojennej, żeby się domyślać, jaką rolę mógłby odegrać klan
Wellesleyów w powieści z tamtej epoki. Rzecz jasna (o czym była już mowa w związku
z czym innym), gdyby siostra Wellesleya nie istniała, trzeba byłoby ją wymyślić.
13
”Margaret Johnson” wypłynęła przez cieśninę Mona z Morza Karaibskiego na
Atlantyk, i wraz z tą zmianą — rzecz całkiem możliwa, że w jej konsekwencji — uczyniony
został ważny krok w pracy nad konstrukcją fabuły. Pierwszy słabiutki trop zapamiętany
sprzed lat, a teraz domagający się włączenia do opowieści — występująca w dawnych
czasach trudność z rozpowszechnianiem wiadomości o końcu wojny i nastaniu pokoju —
pasował świetnie, wprost wyjątkowo, do sytuacji istniejącej w Ameryce Środkowej. Zmiana
bowiem w stanowisku Hiszpanii w roku 1808 była nie tylko nagła, lecz szczególnie
drastyczna. Próba Bonapartego zmierzająca do osadzenia jego brata na tronie hiszpańskim
sprawiła, że w ciągu jednej nocy wszyscy Hiszpanie z wrogów Anglii przekształcili się w jej
sprzymierzeńców. Historia niewiele zna przykładów tak nagłej zmiany sytuacji politycznej —
wojnę zazwyczaj poprzedzał okres napięcia, a pokój następował po okresie pertraktacji.
Rezultaty tak diametralnego zwrotu mogły okazać się w Ameryce Środkowej dramatyczne,
w sytuacji gdy morska ekspedycja brytyjska początkowo nastawiona była na udzielanie
pomocy ruchowi separatystycznemu, aby potem być zmuszona do jego tłumienia. Mój ponury
tyran na brzegach zatoki Fonseca miałby możność wystąpienia najpierw w roli sprzymie-
rzeńca, a potem wroga. Obecność Barbary Wellesley (jestem pewien, że do tego czasu już ją
42
ochrzciłem tym imieniem) byłaby możliwa do wyjaśnienia i nie wynikałaby ze zbyt
karkołomnego zbiegu okoliczności. Powieść miała już więc początek i koniec — i aby użyć
jeszcze jednej metafory — po znalezieniu kluczowego kawałka reszta układanki ułożyła się
sama, bez dalszego wysiłku, w pełny obraz.
Ten moment ogromnej satysfakcji przełożyłem w chwili, gdy ”Margaret Johnson” szła
ostro pod wiatr przez Atlantyk w kierunku północno-zachodnim, i zamiast długich
przechyłów bocznych, sprawiających, że zabawa w shuffleboard była znacznie ciekawsza,
pojawiły się przechyły wzdłużne, z towarzyszącym im rozkołysem, co bardzo zmieniło
charakter gry. I mój charakter też uległ zmianie. Byłem teraz Tomem o'Bedlamem
30
,
otaczanym stopniowo przez postacie ze snu, bardziej realne od rzeczywistych. Łagodnie
nieprzytomny, żyłem zwykłym życiem statku, wcale o nim nie myśląc, umysł mój bowiem
był teraz bardzo zapracowany. Kiedy i jaką drogą nadejdzie wiadomość o zawarciu pokoju?
Jaki musi być wzajemny stosunek oficerów fregaty? Jak najlepiej wyrazić dramatyzm takiej-
to-a-takiej sytuacji? Marynarz podający mi w południe wynik obliczeń przebiegu statku
bywał nieco zdziwiony moją nieuważną — milczącą prawie — reakcją. Być może wyrwał
mnie z rozmowy z el Supremem. Jestem pewien, że wyglądałem jak człowiek zbudzony ze
snu, chociaż, pozornie normalny, spacerowałem po pokładzie. Przynajmniej jednak
(odmiennie niż Gray
31
) nie wypowiadałem swych chimerycznych wyobrażeń na głos —
nieśmiałość powstrzymywała nie od tego krańcowego przejawu roztargnienia, tak przecież
prawdopodobnego w moim ówczesnym stanie ducha.
14
Azory były coraz bliżej, pasatowe wiatry zostały za rufą, a Hornblower zaczął
obrastać w osobowość, w znacznym stopniu już uformowaną przez wymagania powieści. Jak
w prawdziwym życiu kształtuje nas dziedzictwo i środowisko, tak postacie w literaturze, aby
mogły spełniać przeznaczone im role, muszą posiadać określone cechy, do których następnie
dodawane są inne w celu większego uprawdopodobnienia tych koniecznych lub uczynienia
postaci bardziej wiarygodnej lub że bez tych dodatkowych cech nie udałoby się bohaterowi
przetrzymać tego, przez co ma przejść albo nawet — co ostatecznie decyduje — że te cechy
wydają się odpowiednie, pasujące i właściwe.
29
Po angielsku ”siostra” to sister, zaś ”bratowa” to sister-in-law
30
Tom o'Bedlam — synonim wariata. Od nazwy jednego z najstarszych w Europie londyńskiego szpitala dla umysłowo
chorych, zwanego potocznie Bedlam. Właściwa nazwa: Bethlehem Royal hospital.
43
Hornblower miał być tym Czlowiekim Samotnym, jakiego szukałem. W obmyślanej
przeze mnie powieści miał wykonać określone zadanie, może szereg zadań, lecz to zadanie
było tylko częścią czegoś większego: walcząc z el Supremem Hornblower walczył za swój
kraj przeciwko tyranii Bonapartego na Kontynencie. Miał też zadanie inne, bardziej
długotrwałe i chyba ważniejsze dla niego, a już na pewno o większym znaczeniu dla mnie.
Zgodnie ze zdrowym sensem, można się spodziewać końca wojen; zdrowy sens pozwala
oczekiwać, że Bonaparte upadnie — w każdym razie ta wielce pożądana możliwość była co
najmniej możliwa, lecz inna walka miała się toczyć dla Hornblowera przez ciąg całego życia,
to walka z samym sobą. Musiałby więc być samokrytyczny. Tak jak prawdopodobnie nie ma
człowieka, który byłby bohaterem w oczach własnego lokaja, tak Hornblower nie mógłby być
bohaterem we własnych oczach. Miałby zbyt cyniczny stosunek do swoich motywów, za
dobrze zdawałby sobie sprawę z własnych słabości, żeby w ogóle móc odczuwać
samozadowolenie. Musiałby przy tym być człowiekiem mocnego charakteru, aby nawet
w chwilach rozpaczy — pozbawiony wszelkiej nadziei — potrafił walczyć dalej z sobą
samym i nie popadać w samozachwyt albo przesadną skromność.
Zatem wiele rzeczy dotyczących Hornblowera zostało ustalonych. Będzie dowódcą
brytyjskiej fregaty — nie okrętu liniowego, bo zgodnie z polityką marynarki wojennej
liniowce powinny były być łączone we floty albo przynajmniej w eskadry, a nie pływać
w pojedynkę. Nie mógłby też Hornblower być dowódcą tylko słupa, gdyż taka jednostka
byłaby zbyt mała w związku z zadaniem, jakie dla niego obmyśliłem. To zadecydowało
o jego stażu w służbie, gdyż zgodnie z ogólną zasadą im dłuższy staż miał za sobą kapitan,
tym większy dostawał okręt. Hornblower powinien był zatem mieć od trzech do dziesięciu lat
stażu na stanowisku dowódcy okrętu. Nie będzie miał w żyłach błękitnej krwi — to by
zbytnio upraszczało jego związek z lady Barbarą — tak żeby swe awanse zawdzięczał
własnym zasługom, a nie czyimś wpływom. Byłoby to dodatkowo podkreślone przez fakt
powierzenia mu samodzielnej misji — będzie więc w jakimś skromnym zakresie kimś
wyróżniającym się. Wobec stosunkowo szybkiego awansowania powinien być tuż po
trzydziestce — odpowiedni wiek dla zawikłanego związku z lady Barbarą, której starszy brat
miał, rzecz pewna, trzydzieści dziewięć lat w roku 1808. Wiek także odpowiedni, gdyż sam
zbliżałem się właśnie do czterdziestki i na młodszych ode mnie spoglądałem z olimpijską
obojętnością.
31
Autor ma na myśli tytułową postać powieści Oskara Wilde'a; (1856—1900): Portret Doriana Graya (1891), w przekł. pol.
1906).
44
Notabene powinien też dobrze mówić po hiszpańsku dla oszczędzenia ciągłych
kłopotów z tłumaczami przy pertraktacjach z el Supremem, i należałoby w jakiś wiarygodny
sposób wyjaśnić, skąd się wzięła ta umiejętność, która coś nam mówiła na temat jego
zawodowej przeszłości — był w swoim czasie jeńcem w Hiszpanii.
Będzie oczywiście żonaty — w przeciwnym razie nie miałby trudności z lady Barbarą,
a to, co zostało już ustalone, w znacznym stopniu umożliwiało określenie charakteru jego
małżonki, o której należałoby coś powiedzieć, chociaż nie pojawiłaby się w książce we
własnej osobie. Nie mogła być osobą wrażliwą, inteligentną czy doświadczoną, bo wówczas
można by oczekiwać, że zrobiłaby coś dla rozwiązania więzów krępujących Hornblowera.
Powinna więc być kobietą z ludu, bo gdyby pochodziła z arystokracji, stosunek Hornblowera
do lady Barbary uprościłby się. Szczęściem nie trzeba było wyjaśniać, jak ktoś taki jak
Hornblower poślubił taką kobietę jak Maria, licząc na to, że czytelnik wie, iż zdarzają się
nieudane małżeństwa.
15
A teraz o innych stronach charakteru Hornblowera. Musiał być spostrzegawczy i mieć
wyobraźnię, w przeciwnym bowiem razie nie widziałby rzeczy i możliwości, które powinny
były zostać zauważone jego oczyma. Nie powinien cechować go absolutny brak lęku — to
zresztą wynikało już z jego charakteru. Ponadto skoro miał się narażać na niebezpieczne
sytuacje, musiał je uznawać za niebezpieczne, abym ja, autor, mógł je również zakwalifi-
kować jako takie, i to subiektywnie, a nie jako pisarz. Znamy go już jako człowieka
o wybitnych zdolnościach; musi mieć również cechy przywódcy, które będzie rozwijać jego
spostrzegawczość i wrażliwość. To typ przywódcy, który wiele zawdzięcza taktowi, a mało
niskim cechom charakteru.
Tak więc, gdy ”Margaret Johnson” zbliżała się do Anglii, postać Hornblowera była już
prawie określona, trzeba było jeszcze dodać trochę szczegółów. Będzie szczupły, o ruchach
niezgrabnych, mocno kontrastujących z giętkością umysłu i własna jego osoba będzie mu
dostarczała materiału dla samokrytycyzmu. Ale będzie doskonałym matematykiem. Ja sam
nie byłem po prostu w stanie przeskoczyć dystansu między twierdzeniem o dwumianie
i rachunkiem dwumiennym i bardzo chciałem mieć bohatera, któremu nie sprawiałoby to
żadnej trudności, zwłaszcza że niektórzy moi bliscy przyjaciele byli matematykami. Robiąc
z Hornblowera dobrego matematyka oczywiście pofolgowałem bezwstydnie moim nie
spełnionym pragnieniom, ale to uświadomiłem sobie dopiero dziś, pisząc te słowa.
45
Jako człowiek z natury nieśmiały będzie się zachowywał wstydliwie i z rezerwą —
obie te cechy ściśle wiążą się ze sobą — bo to utrudni jego związek z lady Barbarą. I tu
mogłem sobie bardzo sprawę ułatwić, sam bowiem będąc człowiekiem wstydliwym i pełnym
rezerwy, wiedziałem wszystko na ten temat z własnego doświadczenia. Jeśli zaś idzie
o wygląd zewnętrzny, to powinien być mężczyzną w jakimś sensie przystojnym, żeby kobieta
mogła to zauważyć, lecz on sam będzie miał krytyczny stosunek do swego wyglądu. Z tą
dobrą prezencją powinny iść w parze piękne dłonie, które często kojarzyłem z usposobieniem,
jakie chciałem mu nadać, ale i tego Hornblower nie będzie świadom.
Weźmy inną sprawę. Ojciec lady Barbary, pierwszy lord Mornington, był człowiekiem
muzykalnym, nawet trochę znanym kompozytorem, jej zaś brat, Wellington, grywał na
skrzypcach dla przyjemności, zanim nie zaczęło mu to przeszkadzać w studiach wojskowych.
Lady Barbara byłaby z pewnością też muzykalna. Lecz ja nie znałem się na muzyce.
Wiedziałem — i to dużo więcej — o etykiecie na dworze habsbursko-lotaryriskim
32
niż
o harmonii i kontrapunkcie. Nie mogłem więc dopuścić, żeby Barbara i Hornblower znaleźli
wspólną platformę zainteresowania w muzyce, i to z kilku względów. Moja decyzja była
może drastyczna, nawet okrutna, postanowiłem, że Hornblower będzie głuchy na dźwięki, na
zawsze pozbawiony przyjemności, jaką daje muzyka. A to ułatwiało utrzymać go, mimo
wybitnego intelektu, jako postać bardziej ludzką. Człowiek, którego kiedyś dobrze znałem
i serdecznie nie znosiłem, był głuchy na muzykę i to właśnie on dostarczył mi wielu okazji do
obserwowania, jak się zachowuje ktoś nacechowany tą ułomnością. Myślę jednak, że nawet
gdyby był moim przyjacielem, też bym te okazje wyzyskał.
Jeszcze jeden, ostatni problem, zanim ”Margaret Johnson” zaoczy Bishop's Light
i wpłynie do Kanału Angielskiego. Ta dziwna postać powinna mieć jakieś nazwisko — jak
dotąd w mych rozmowach z samym sobą na jego temat był po prostu ”on”. Musiałoby to być
nazwisko łatwe do zapamiętania dla czytelnika, rzucające się w oczy na stronicach książki
i nie mylące się z żadnym innym nazwiskiem. Moim zdaniem Wojna i pokój straciła nieco na
doskonałości właśnie z powodu kłopotów, jakie miałem z rozpoznawaniem postaci po
nazwiskach. Byłoby pożądane, chociaż nie absolutnie konieczne, żeby ”on” nosił nazwisko
trochę groteskowe
33
, bo to gnębiłoby dodatkowo takiego człowieka, z jego absurdalną
nieśmiałością. Względem najmniej ważącym — nawet nie miligram — był fakt, że ”on” był
też trochę groteskową postacią. Najpierw przyszedł mi na myśl ”Horatio” — i dziwna rzecz,
nie z powodu Nelsona, lecz Hamleta. Imię to spełniało zasadnicze wymaganie związku
32
To znaczy austriackim i austriacko-węgierskim. Dynastia habsbursko-lotaryńska panowała w Austrii w latach 1765—1867,
w Austro-Węgrzech zaś 1867—1918.
46
z ówczesną teraźniejszością. Nelson nie był z pewnością jedynym Horatiem w późnym
okresie georgiańskim
34
. A od Horatia przejście do Hornblowera wydało się krokiem łatwym
i naturalnym. Do pewnego momentu mój bohater był ”on”, w chwilę później ”Horatio”,
a jeszcze chwilę później ”kapitan Horatio Hornblower z Brytyjskiej Królewskiej Marynarki
Wojennej”, i tak ostatni trudny zakręt został wzięty, a powieść praktycznie gotowa była do
pisania, z lewej zaś strony dziobu otworzył się pełny widok na Anglię.
16
Trzeba było jeszcze zrobić to i owo, zanim mogłem przystąpić do pisania. Musiałem
od nowa przywykać do domu i rodziny, przystosowywać się z powrotem do dawnego
otoczenia; musiałem — bardzo się buntując — załatwić niezbędne sprawy finansowe, a także
sporo przeczytać, żeby się upewnić co do niektórych faktów. Był nawet moment, że widząc
przed sobą tyle nagromadzonych trudności, poczułem się zniecierpliwiony. I zamiast żeby to
mnie, niechętnego, pełnego obaw, naganiało do pracy nad książką, tym razem odciągało mnie
od niej. Przy mej wrodzonej łatwości wpadania w gniew wściekałem się na przeszkody. Jak
zawsze, rosła we mnie ciekawość, czy rzeczywiście zrealizuję obmyślony plan, szczególnie
gdy w miarę lektury rozjaśniały mi się pewne szczegóły. Nacisk wewnętrzny osiągnął punkt
wybuchowy.
Byłem wciąż w stanie rozdrażnienia koniecznością ciągłego tłumaczenia się,
uprzejmego odpowiadania na pytania: ”Nad czym pan teraz pracuje?” Odpowiedź na to
całkiem zrozumiałe pytanie jest dla mnie bardzo trudna, nawet gdy już piszę, a praktycznie
niemożliwa, kiedy nie piszę. Istnieje jedna możliwa odpowiedź: ”O mężczyznach i kobietach”
— ale tak można odpowiadać tylko wtedy, gdy opryskliwość jest dostatecznie uzasadniona.
Nigdy nie umiałem sobie wyjaśnić, dlaczego odczuwam tę trudność. Jest to jakiś system
blokady mózgu, powodujący nieomal kompletne zahamowanie — funkcjonujący prawie tak
sprawnie, jak system nie pozwalający człowiekowi łykać tchawicą.
Moim wydawcą był od lat i jest Michael Joseph, z którym już wcześniej byliśmy
zaprzyjaźnieni. On zasługiwał na odpowiedź, nawet ___chciałem mu jej udzielić. Gdy już
o tym mowa, to z powodów praktycznych wydawcy muszą planować swoją przyszłą
produkcję i (tak sądzę) przygotowywać grunt swoim książkom. Więc gdy Joseph zapytał: ”Co
dalej?”, musiałem się zmobilizować ł Wydusić z siebie żenującą odpowiedź: ”Myślę
33
Po angielsku hornblower to ”trębacz”.
34
Czasy króla Jerzego V i VI (George'a).
47
o napisaniu powieści o kapitanie marynarki wojennej z roku 1808”. Joseph czytał oczywiście
Henleya
35
, nie mrugnął więc ani nie wykrzyknął głośno. Ale zanim odparł ”Wspaniale”,
milczał przez dłuższą chwilę, wlepiwszy we mnie martwe spojrzenie. Magia roku 1808 nic
mu nie mówiła i nie było w tym jego winy ”— dla wszystkich, z wyjątkiem specjalistów,
angielska historia morska kończy się trzy lata wcześniej, na Trafalgarze. Toteż i Joseph,
najbardziej wrażliwy człowiek, jakiego znam, nie mógł nic zrozumieć z mych bełkotliwych
wyjaśnień, nawet gdy dodałem: ”Chyba nazwę go Hornblowerem”, a gdy się rozstawaliśmy,
wiedział niewiele więcej niż przed naszym spotkaniem i był znacznie bardziej zaniepokojony.
I nie mogłem winić go za to. Jedyną osobą, którą mogłem obciążyć winą, byłem ja
sam, toteż czułem się zły i rozdrażniony. Był to tylko jeszcze jeden dowód oczywistego faktu,
że żadnej książki nie można osądzać przed jej napisaniem. Tak więc się stało, że następnego
ranka usiadłem przy biurku, przesunąłem sobie blok do pisania i napisałem słowa, które
ułożyły mi się w głowie, gdy piłem poranną kawę: ”Z pierwszym brzaskiem dnia kapitan
Hornblower wyszedł na pokład rufowy «Lydii»”. Być może nie wykonałbym tego skoku
przez pierwszy płotek w taki właśnie sposób, gdyby nie zmusiło mnie do tego tamto uprzejme
spojrzenie wytrzeszczonych oczu.
Nastąpił zwykły okres intensywnej pracy, nieuniknionego zmęczenia, całkowitej
utraty uczucia przynależności do tego świata, objawów, których od dawna nauczyłem się
oczekiwać i rozpoznawać je, a potem rzecz została ukończona i wysłana do dwóch
wydawców, ja zaś mogłem znów o wszystkim zapomnieć.
17
Wydarzenia, które nastąpiły później, układają się w sekwencję zagadkową nawet dla
mnie. To sprawa zaginionej powieści, którą uważam prawie za niewytłumaczalną. Człowiek,
jakim wówczas byłem, różnił się od tego, jakim jestem dziś, i gdy spoglądam wstecz na
siebie, widzę niezliczone sytuacje, w których nie umiałem znaleźć kontaktu, doświadczając
w stosunku do samego siebie, jako do zupełnie odmiennej istoty, podobnie beznadziejnego
uczucia, jakiego doznają ojcowie w rozmowach ze swymi dorastającymi synami — skoro już
o tym mowa, jestem dziś dostatecznie stary, żeby być ojcem dla człowieka z tamtych lat,
i wolę nie myśleć, co sądziłby o mnie, gdyby zetknął się ze mną takim, jakim jestem obecnie.
35
Autor ma zapewne na myśli Johna Henleya (1692—1759), angielskiego ekscentryka, zwanego ”Mówca Henley”,
buntującego się przeciw ortodoksyjnym sposobom wygłaszania kazań, lub Williama Ernesta Henleya (1849—1903),
angielskiego poetę, krytyka i wydawcę.
48
Tak czy owak trzeba w tym miejscu poświęcić chwilę uwagi niejasnej sprawie
zaginionej powieści. Hornblower został ukończony, wysłany i zapomniany. Tak mało
obchodziła mnie ta książka, że gdy amerykańscy wydawcy zaproponowali zmianę jej tytułu
(amerykańscy wydawcy zawsze chcą zmieniać tytuły), zgodziłem się bez zastanowienia, tak
że książka wyszła w Anglii pod tytułem Szczęśliwy powrót, w Ameryce zaś — Bić na alarm,
co przeszkadza mi do dziś dnia. Gdy nadeszły odbitki do korekty, tkwiłem po uszy w innej
powieści — skorupiaki narosły na innej grupie leżących w mule kłód drewna. Cuchnący muł
mojej podświadomości kipiał pożywką dla niskich form życia. I ta powieść została napisana,
wysłana do Londynu i Bostonu, przyjęta i zaakceptowana podpisami na umowach.
A potem wydarzyło się coś innego. Przychodziłem właśnie do siebie po trudach
pisania, pochłonięty setką czynności nie mających nic wspólnego z literaturą, napawając się
do ekstazy ciężko zapracowaną wolnością, gdy stare objawy znów zaczęły dawać znać
o sobie, i to z gorączkową gwałtownością. Jakiś rok 1809 lub 1810, szczyt wojen
napoleońskich, Bonaparte zaczął się martwić o zaopatrzenie w żywność swego garnizonu
w Barcelonie, znajdującego się w stanie półoblężenia wskutek działalności hiszpańskich
guerrilleros. Komunikacja lądowa była utrudniona, więc Bonaparte wysłał z Tulonu
niewielką eskadrę pod dowództwem admirała Cosmao z rozkazem przedarcia się do
Barcelony i dostarczenia niezbędnych zapasów. Admirała spotkał los łatwy do przewidzenia.
Jego eskadra została dopadnięta przez brytyjskie siły morskie, dowodzone przez admirała
Martina, i zniszczona. Początkowo tylko tyle. To był skorupiak-pionier, który przyczepił się
do kłody.
Potem przyszło do głosu realne życie, okropna rzeczywistość, trudna do wspominania
i pisania o niej. Generał Franco podniósł sztandar buntu w Hiszpanii, hiszpańska wojna
domowa szarpała kraj na strzępy, ja zaś byłem jednym z tych, co tam pojechali, żeby
stwierdzić, jak to właściwie jest. Na szczęście nie muszę opisywać tu szczegółów tego, co
zobaczyłem. Wystarczy, że tylko powiem, iż byłto dla mnie niesłychanie cięzki okres życia,
bez chwili na myślenie o czymkolwiek innym poza tym, co się właśnie działo wokół mnie.
Wszystko to stanowiło ogromny, przerażający kontrast w zestawieniu z błahymi przełomami
i udawanymi emocjami Hollywoodu. Toteż wróciłem do Anglii wstrząśnięty do głębi
i wyczerpany psychicznie.
Z biegiem czasu zbiorniki wypełniły się ponownie i bodźce twórcze znów zaczęły
dochodzić do głosu. W okresie pobytu w Hiszpanii wciąż, rzecz jasna, wracałem myślami do
tego co wiedziałem o wojnach napoleońskich; nasuwały się analogie i paralele, należało tez
pamiętać o konsekwentnym narodowym charakterze hiszpańskim. W wojnach napoleońskich
49
czynnikiem o znaczeniu podstawowym było panowanie na morzu, od tego zależało
zwycięstwo, w stopniu znacznie wyższym niż od godnej podziwu determinacji ludu
hiszpańskiego, żeby nigdy nie dać się podbić. Mógł to być temat na powieść. Gdy, znowu
w Anglii, zacząłem wracać do normalnego życia, stwierdziłem, że w mojej wyobraźni
zrodziła się cała seria nie powiązanych ze sobą obrazów dokonań Królewskiej Marynarki
Wojennej podczas wojny — zniszczone konwoje, stacje sygnalizacyjne wysadzone
w powietrze, pomoc udzielona dla guerrilleros, bombardowanie maszerujących kolumn
wojska, nękające wypady na ląd. Można było z tego zrobić powieść — nawet niezgorszą —
opartą na wiodącym temacie panowania na morzu.
I wtedy… i wtedy… ogarnęła mnie dawna fala podniecenia, intensywna świadomość,
że możliwości poszerzają się, eksplodują. Kto mógł najlepiej dokonywać tych wyczynów?
Kto był człowiekiem myślącym i wrażliwym, rozumiejacym znaczenie potęgi na morzu?
Któż, jak nie porzucony bohater mojej przedostatniej powieści, Horatio Hornblower?
Historyczne ramy pasowały jak ulał, dokonałby swego ”szczęśliwego powrotu” akurat na
czas, żeby objąć dowództwo okrętu liniowego i zostać wysłany do operowania w pobliżu
wybrzeża hiszpańskiego, gdzie (zdaniem Admiralicji) jego znajomość języka hiszpańskiego
byłaby przdatna. Hornblower psychicznie i zawodowo był przygotowany do operacji
brzegowych,
wymagających
sprawnego
prowadzenia
okrętu
i błyskawicznie
improwizowanych planów. A tamta francuska próba dostarczenia żywności do Barcelony
mogłaby stać się kulminacyjnym punktem powieści — Hornblower rzucający się między
Francuzów i cel ich wyprawy. Z pewnością wsztstko to wymagało dokładnego rozważenia.
18
Jeśli idzie o konwencję artystyczną, to głupotą jest, oczywiście, dogmatyczne
podchodzenie do spraw gustu, lecz wydaje się rzeczą samo przez się zrozumiałą, że powieść
(są, jestem pewien, wyjątki, lecz żaden przykład nie przychodzi mi do głowy) zaczyna się
w jakimś momencie wytchnienia, a kończy w innym. Ten moment może być przelotny, lecz
zawsze jest. Jeśli akcja jest w toku już w początkowym ustępie książki, to gdzieś dalej trzeba
się cofnąć, żeby wyjaśnić, jak się ta akcja zaczęła. Akcja toczy się, może przejść w inną, ale
wcześniej czy później ulega przerwaniu, mimo, że w chwili kończącej powieść mogą istnieć
konsekwencje i możliwości oczywiste dla czytelnika. Banalnym tego przykładem jest
konwencjonalne zakończenie historii miłosnej małżeństwem.
50
Hornblower został powołany do życia u końca takiego okresu wytchnienia, kiedy to
wpływał do zatoki Fonseca. Rozstając się z lady Barbarą wchodzi w inny spokojny okres.
Teraz moglibyśmy go zastać, gdy kończy się ten okres — wyposażającego swój nowy okręt
— i doprowadzić do następnego okresu wytchnienia poprzez decydującą bitwę z eskadrą
francuską. A ta końcowa bitwa musiałaby być, w pewnym sensie, zaszczytną porażką. Jakoś
nie wydawało mi się słuszne, żeby Hornblowerowi wiodło się zbyt dobrze; sądziłem, że
będzie lepiej, właściwiej, jeśli powieść zakończy się ruiną jego kariery w marynarce
wojennej, rozstaniem, przynajmniej do końca wojny, z jego Marią i jego Barbarą.
W owym okresie konstruowania powieści przeżywałem krótkie, lecz bardzo
intensywne momenty radości. Należało — a faktycznie trzeba było koniecznie — powołać do
życia Marię. Jak dotąd, były o niej tylko wzmianki, i z tych wzmianek musiałem stworzyć
realną postać, jak paleontolog powinien umieć stworzyć w swej wyobraźni całego dinozaura
na podstawie jednej jego kości. Zadanie było ciekawe, nawet bawiło mnie. A Barbara… I ją
trzeba było wprowadzić na karty książki. Moje wyczucie pisarskie mówiło mi, że można by
z tego zrezygnować tylko w wypadku, gdyby wymagało to zbyt daleko idącego naciągania
prawdopodobieństwa. Pragnąłem mieć ją tu równie mocno jak Hornblower. I było to bardzo
łatwe do zrobienia. Nic bardziej naturalnego, niż żeby Barbara wróciwszy do Anglii poślubiła
znanego admirała. I równie naturalną rzeczą byłoby uzyskanie przez tegoż admirała, przy
poparciu Wellesleyów, stanowiska głównodowodzącego, świeżo ustanowionego w wyniku
zbuntowania się Hiszpanów przeciwko Francuzom. A jeśli idzie o Barbarę, to z pewnością
byłoby rzeczą całkiem naturalną zwrócenie przez nią uwagi małżonka na talenty
Hornblowera. Była świadkiem, jak je demonstrował, na pewno miała do niego słabość,
niezależnie od tego co zaszło między nimi. W czasie gdy formowano eskadrę do działań
w pobliżu brzegów Hiszpanii, Hornblower był akurat bez pracy. Wydawało się, że wszystko
pasuje do siebie. Budując fabułę pomyślałem o wozie wcześniej niż o koniu, ale w powieści
koń w sposób całkiem naturalny sam zajął swe miejsce u przodu wozu.
Takie to radości towarzyszą konstruowaniu fabuły. I znów, z układanką ułożoną do
połowy i wyłaniającym się jasnym obrazem całości, coraz łatwiej było dopasowywać
pozostałe fragmenty — wszystkie dziwne skorupiaki, jakie zdążyły obrosnąć pogrążoną
w mule kłodę, okazały się przydatne. Jeszcze kilka gorączkowych dni podświadomej pracy,
i cała historia, od początku do końca, była gotowa. Pozostało tylko (i to właśnie była ta
ponura rzeczywistość, ten kościotrup przy uczcie) przenieść ją na papier.
51
19
Musimy teraz znów wrócić do zaginionej powieści — już sobie prawie zasłużyła na tę
nazwę, gdyż znikła z tej opowieści po króciutkiej wzmiance na jednej z poprzednich stronic.
Maszynopisy były już w Bostonie i Londynie i miały wkrótce iść do druku. Ale postanowi-
łem, że jeśli mam napisać Okręt liniowy, to muszę poczekać z publikacją tamtej książki — nie
byłoby dobrze, gdyby się ukazała między dwoma pozycjami o Hornblowerze. Byłoby w tym
coś nieartystycznego (jakkolwiek by się nie lubiło tego słowa). Okręt liniowy domagał się
napisania. Pozostało jedno oczywiste wyjście: odłożyć publikację ”zagubionej” powieści.
Żałuję, że tak mało z niej pamiętam. Była współczesna, było w niej co najmniej jedno
morderstwo i coś o kazirodztwie, a głównymi postaciami były, o ile pamiętam, kobiety, ale
żadnych bliższych szczegółów nie potrafię sobie przypomnieć. Co trzy lub cztery lata coś mi
o tej książce przypomina, ale potem znów idzie w niepamięć, Cynicznie mówiąc,
podejrzewam, że była to powieść zła, i dlatego jestem rad, że wciąż nic o niej nie wiem. Może
przeżywałem zwykłe rozczarowanie ukończonym dziełem, lecz nie sądzę, aby miało to
wpływ — świadomy — na mnie. Jakkolwiek to było, Londyn i Boston zostały
powiadomione, że zmieniłem decyzję dotyczącą publikacji tamtej książki i że dla wypełnienia
luki zamierzam napisać dalszy ciąg Szczęśliwego powrotu, która to powieść będzie gotowa do
wydania w terminie ustalonym do tej poniechanej.
Spoglądając wstecz, zdumiewam się własną lekkomyślnością w tej sprawie. Moi
wydawcy potraktowali ją znacznie poważniej ode mnie. Przypominam sobie, że dostałem
długi, bardzo solenny telegram z Bostonu, dokładnie omawiający wszystkie pro i contra, lecz
w momencie gdy go otrzymałem, siedziałem już przy pisaniu Okrętu liniowego i nie byłem
w stanie podchodzić rozsądnie do spraw natury praktycznej. Przebywałem w innym świecie
i jak zawsze gdy zaczynałem pisać, wierzyłem, że ta właśnie książka będzie lepsza od
wszystkich poprzednich, więc po co zaprzątać sobie głowę jakąś inną, niewydarzoną, na pół
już zapomnianą powieścią? I tak ”zagubiona” powieść stała się naprawdę zagubioną. Być
może maszynopisy istnieją do dziś i leżą zapomniane pod warstwą kurzu w jakimś kącie
rzadko odwiedzanych magazynów w Bostonie i Bloomsbury. Może kiedyś ktoś zajrzy do
takiego magazynu i zdziwi się, co to za plik papierów, o które się potknął. Ja wolę, żeby
sprawa została tak jak jest. Wykonawcy mego pisarskiego testamentu będą sobie mogli
roztrząsać zagadnienie etyki wydawniczej.
52
20
Tak więc pisałem Okręt liniowy, w podnieceniu i uzasadnionym pośpiechu,
połączonym z właściwą mi, zwykłą. niezależną od rzeczywistego powodu, niecierpliwością.
Tytuł książki został ustalony na samym początku, ale tak jest z większością moich książek.
Fakt, że w trakcie pisania wie się, jaki będzie tytuł powieści, pozostaje w bliskim związku
z tym, co się wie o jej zakończeniu. Tytuł stoi gdzieś obok celu niejasno oglądanego oczyma
wyobraźni, w miarę jak pisanie z trudem posuwa się ku końcowi. Sam okręt ”Sutherland”,
dowodzony przez Hornblowera, zaskarbił sobie moją szczególną sympatię. Zbudowany
w Holandii — jak większość współczesnych mu jednostek, wszedł jako pryz w skład
Królewskiej Marynarki Wojennej — będąc zarówno dla Hornblowera, jak i dla mnie terenem
ważnych zadań, miał przy tym w sobie coś z brzydkiego kaczątka, które polubiłem.
Akurat kiedy zacząłem pierwszy rozdział, miało miejsce zabawne zdarzenie.
Obiadowałem w jakiejś armeńskiej restauracji czy może innej — nie byłem jeszcze do tego
stopnia zmęczony, aby mi było obojętne, co jem — i zamówiłem tamtejszą specjalność, shish
kebab. Podano mi: nadziane na szpikulec kawałki pieprzu tureckiego, mięsa z jagnięcia,
grzybów, cebuli — ze dwadzieścia albo i więcej różnych rzeczy. Trzymając mocno szpikulec,
popchnąłem to wszystko widelcem, i oto składniki zmieszały się na moim talerzu. Kiedy
patrzyłem na nie, przyszła mi nagle do głowy analogia. Książka, którą zacząłem pisać ( nie
umiałem przestać myśleć o niej, cokolwiek bym robił w danej chwili), ma być czymś właśnie
takim. Wyprawy odcinające, bitwy konwojów, wypady na ląd — to będzie pieprz, cebula
i kawałki mięsa. A co będzie szpikulcem, spinającym to wszystko razem i nadającym
składnikom formę i sens istnienia? Oczywiście okręt JKM ”Sutherland” pod dowództwem
swego sławnego kapitana. Myślę, że to właśnie w tamtej chwili zakiełkowała moja sympatia
dla tej jednostki Zdaję sobie sprawę, że od tamtego czasu musiałem powściągać pióro, żeby
się bronić przed sentymentalizmem. I po dziś dzień, po upływie przeszło dwudziestu pięciu
lat, widok szaszłyka na szpikulcu przywołuje przed oczy mej wyobraźni trójwymiarowy
obraz błękitnego morza, lejącego słońca i królewskiego ”Sutherlanda” płynącego pod
wszystkimi normalnymi żaglami na miejsce spotkania koło cypla Palamos. Sentyment,
szaszłyk i ”Suterland” — przedziwne trio nierozwiązalnie zespolone ze sobą.
Historia Hornblowera i ”Sutherlanda” zaczęła się w momencie ich odpoczynku
i została doprowadzona do następnej chwili wytchnienia. Książka została ukończona na czas,
a maszynopisy wysłane tak, aby mogła się ukazać w zapowiedzianym dniu, dokładnie w rok
po wyjściu Szczęśliwego powrotu. Był to więc cały rok, a potem, gdy ustała konieczność
wysiłku umysłowego, przyszło zwykłe otępienie. W miarę powrotu czucia do głowy zaczęły
53
się wkradać różne dziwne myśli. Szczegóły mego ówczesnego dnia powszedniego zatarły się
naturalnie (i może szczęśliwie dla mnie) w mej pamięci. Jednego mogę być pewien, że (jak
zawsze) byłem aktywny w domu i na gruncie towarzyskim, że czytałem zachłannie,
podróżowałem, nawet pisywałem (miałem wówczas umowę na dostarczanie co tydzień tekstu
do rubryki w dzienniku), gorączkowo nadrabiałem trzy miesiące, które wypadły mi z życia
z powodu Okrętu liniowego.
21
Tymczasem różne dziwne myśli wkradały mi się podstępnie do głowy. Jedną z moich
lektur do łóżka (mam zwyczaj czytać przed zaśnięciem literaturę faktu — nawet Encyklopedię
brytyjską) był tom niewydanych listów Napoleona I, które z oczywistych przyczyn nie
ukazały się w oficjalnym zbiorze opublikowanym przez Napoleona III. Był tam list do brata
Józefa, siłą ustanowionego królem Hiszpanii. ”Te pięć czy sześć osób aresztowanych
w Bilbao przez generała Merlina trzeba skazać na śmierć”. Prawie wszystkie te listy
ukazywały Bonapartego jako człowieka absolutnie pozbawionego skrupułów i bezlitosnego,
gdy uważał, że zagrożone są jego interesy czy jego cenny prestiż. Źródeł jego żądzy zemsty
— nawet w wypadkach, gdy zemsta byłaby błędem politycznym — można by się chyba
doszukiwać w korsykańskim okresie jego chłopięctwa. A Hornblower był właśnie w rękach
Bonapartego, ten Hornblower, który zadał tak dotkliwe ciosy jego władzy nad Hiszpanią,
który wyprowadził w pole jego generałów i, bezczelny i zuchwały, zbeszcześcił świętą ziemię
Francji. Bonaparte dał mnóstwo odrażających przykładów nikczemnego napawania się
zemstą: Alwarez z Gerony i Hofer z Tyrolu zostali zamęczeni na śmierć, chociaż okazana im
łaska nic by go nie kosztowała. Dla Bonapartego nienawistne musiało być samo nazwisko
Hornblowera, a zdarzyło się kiedyś, że Hornblower pływał u brzegów pod fałszywą francuską
banderą.
Był to dozwolony prawem podstęp wojenny, historia w nie obfitowała, a jedno
z posunięć otwierających atak na Quebec w roku 1759 było szeroko znane. Lecz dla
Bonapartego, mającego w ręku jednego z bardzo małej liczby angielskich kapitanów wziętych
do niewoli w czasie wojen napoleońskich, mogło to z powodzeniem posłużyć za
usprawiedliwienie dla jego żądzy zemsty. Oskarżenie angielskiego kapitana o poważne
naruszenie prawa wojennego mogłoby zostać wyzyskane dla wyjaśnienia Francji i Europie,
czemu ostatnio jakoś się nie wiodło cesarskiej marynarce wojennej. Być może Bonapartego
zadowoliłaby nawet mniejsza kara niż zabójstwo albo uznałby ją za korzystniejszą dla siebie.
54
Sądzenie i skazanie Hornblowera, przestraszenie go prawie na śmierć, a potem puszczenie
wolno w pokazowym geście łaskawości mogłoby (w opinii Bonapartego) być efektownym
posunięciem, jak słynny incydent ze spaleniem listu w obecności hrabiny Hatzfeldt. Może
lady Barbara mogłaby się zwrócić osobiście do Bonapartego w sprawie Hornblowera? Nie, to
nie byłoby dobrze. A może temat w ogóle nie nadaje się do opracowania? Posuwałem się
fałszywym tropem.
Było to dla mnie zaskoczeniem, wyglądało na przyznanie się, że jest trop, którym
należałoby iść, a ja leżę w łóżku usiłując zasnąć i wiedząc z długiego doświadczenia, że nic
tak nie odwleka snu, jak rozmyślanie na temat fabuły powieści w środku nocy. Ponadto
zostawiłem Hornblowera jako jeńca wojennego. Wkrótce miała się ukazać książka, a ja
chciałem nie mieć już z nim więcej do czynienia. Odłożyłem Lettres inédites
36
, zgasiłem
lampę przy łóżku i ułożyłem się do snu, a w godzinę później wstałem, żeby poszukać jeszcze
nudniejszej książki, która by mnie oderwała od natrętnych myśli.
22
Fabuła oczywiście formowała się sama, nie wypływała na powierzchnię, ale drążyła
pod nią niby kret. Jeśliby wina nie miała być oficjalnie darowana Hornblowerowi, musiałby
uciec z niewoli — istniała wprawdzie dość obszerna literatura na temat ucieczek z więzień
cesarskich, ale nic, co przeczytałem, nie zadowoliło mnie ani nie było dostatecznie
sugestywne. Ponadto w roku 1810 tak wielka część Europy znajdowała się pod panowaniem
francuskim, że w razie ucieczki Hornblower nie dałby rady dotrzeć do neutralnego kraju.
Musiałby zatem kierować się ku morzu. Rzecz jasna, że musiał — po prostu nie miałby
wyboru. Szczerze mówiąc czułem, że bardzo mi zależy, aby do tego doszło. Pragnąłem
gorąco, żeby Hornblower wydostał się z więzienia, gdzie, przy jego usposobieniu, pobyt
byłby dla niego nie do zniesienia; żeby uciekł ze zdradzieckiego lądu na swobodę morza.
Musiałaby to być długa i niebezpieczna podróż.
Wtedy zdarzył się jeden z tych niespodziewanych momentów, gdy jakiś pomysł nagle
zaczyna pasować do innego, pozornie całkiem z nim nie związanego. Odkrycia tego
dokonałem w czasie codziennego, beznamiętnego przeglądania poczty, chociaż żaden z listów
nie miał związku z ucieczką Hornblowera. Kilka lat wcześniej odbyłem wycieczkę łodzią
motorową w dół Loary. Odłożyłem nie przeczytany list olśniony nową myślą, że Hornblower
w swej ucieczce mógłby tą samą drogą podążyć ku morzu. Mała łódź — a w takich spędziłem
55
miesiące, może nawet lata — na rzece stanowiłaby doskonały środek transportu dla zbiega,
pozwalałaby mu bowiem przewieźć bez trudu niezbędne zapasy i ekwipunek i znacznie
ułatwiłaby omijanie kontroli paszportowych i żądań okazywania papierów, na co podróżujący
drogami cesarskiej Francji byli nieustannie narażeni. Zwłaszcza że Loara, jak wiedziałem
z własnego doświadczenia, była rzeką odludną, nie uczęszczaną i pozornie nieżeglowną,
a przecież możliwą do przebycia i świetnie nadałaby się do tego celu.
Krew zawrzała mi w żyłach. Na końcu odcinka Loary nadającego się do żeglugi dla
morskich jednostek leży miasto Nantes. Statki docierają aż do jego nabrzeży — pamiętam je.
Może Hornblower mógłby… Wszystko poruszyło się we mnie, a gdy podniecenie opadło,
miałem już gotowy obraz Hornblowera odbijającego ”Witch of Endor”, obraz sugestywny
i natarczywy. Miał on także logiczne, zazębiające się z sobą następstwa. Dla dokonania
takiego wyczynu Hornblower potrzebował pomocy, w dodatku pomocy fachowej. Musiałby
więc mieć ze sobą Busha i Browna. Czyli że musieliby oni płynąć z nim Loarą, a to
wymagało dalszej pracy wyobraźni: Hornblower dowodzący dwójką z załogi okrętu; łódką
o długości
dwudziestu
stóp
zamiast
dwutysiąctonowym
okrętem
uzbrojonym
w siedemdziesiąt cztery działa — było coś przewrotnego, ale i dramatycznego w sytuacji,
która aż się prosiła, żeby się nad nią zastanowić. W każdym razie coś się działo z moją
niechęcią do ponownego zajęcia się Hornblowerem.
23
Zdarzyło się coś jeszcze. Nadeszły próbne odbitki Okrętu liniowego i ze zwykłym
oporem siadłem do ich czytania. I wtedy mój starszy, jeszcze wówczas mały syn, zajrzał mi
przez ramię, żeby zobaczyć, co robię. ”Och, tata, skończ to prędko — powiedział. — Chcę to
przeczytać. Pierwsza bardzo mi się podobała”. Ten syn ma już własnego syna w takim jak on
wówczas wieku, lecz przyjemność, jaką odczułem w owej chwili, wciąż mam świeżo
w pamięci. Była to aż nazbyt hojna zapłata za trudy nie tylko rodzicielstwa, lecz i pisania.
Odkładając sentyment na bok (czemu człowiek, jakim wówczas byłem, taki miał podejrzliwy
stosunek do sentymentu?), muszę przyznać, że ten incydent niewątpliwie pomógł mi pogodzić
się z myślą o napisaniu jeszcze jednej książki o Hornblowerze.
Michael Joseph dopomógł mi wymieszać napój czarownicy. Próbowałem wyjaśnić mu
burzę uczuć w mej duszy, starając się przemóc moją wieczną niechęć do ubierania w słowa
(skierowane do pojedynczego człowieka) na pól ukształtowanych pomysłów, jakimi miewam
36
Lettres inédites (fr.) — Listy niewydane, autorstwa Napoleona I.
56
zaprzątniętą głowę. Jednakże udało mi się jakoś przekazać niejasny zarys tematu, o którym
właśnie rozmyślałem. ”Chcesz przeprowadzić go z powrotem do kraju z podniesioną
banderą?” — powiedział Joseph. Tym razem on z kolei napotkał mój tępy wzrok, jakby jego
uwaga przeszła nie zauważona. I tak istotnie było. Wypowiedziane przez niego zdanie
zamiast wpaść w bystry strumień uprzejmej konwersacji, zapadło się w ospały muł
podświadomości i zanurzało w nim coraz głębiej, pobudzając skorupiaki do szybkiego
rozmnażania.
Efekt był oczywiście wprost przeciwny. Zwykły triumf, niczym nie zakończony
sukces nie były tematem, jakiego szukałem. Jeśli już o to chodzi, to ja sam, osobiście,
cieszyłem się sporymi sukcesami, i zdawałem sobie jasno sprawę, że ”cieszyć się” nie jest na
pewno najwłaściwiej użytym słowem. Przewrotność natury ludzkiej sprawia, że zawsze
zagląda się w zęby darowanemu koniowi, stwierdzając, że ma je za długie; zawsze się
znajdzie któryś płatek róży zgnieciony, podczas gdy zwykły los i nadzwyczajne zdarzenia,
mieszając metafory, będą dodawać goryczy do słodyczy i szorstkości do gładkości. Dobrze
byłoby, gdyby i Hornblowerowi to się zdarzyło, a przy tym byłem przekonany (nie próbujmy
za wszelką cenę pozwalać sentymentom buszować w literaturze), że z artystycznego punktu
widzenia (znów to nieznośne słowo) efekt byłby zadowalający.
W miarę upływu dni zaczęły się dołączać inne pomysły powstałe w moim mózgu —
pomysły najpierw pozornie bez związku z tematem, początkowo traktowane nawet jako
zarodki jakiegoś nowego dzieła. Obserwowałem rozwój tematu o nieudanym, przelotnym
związku uczuciowym: gorąca namiętność zaspokojona, a związek zerwany. Oczywiście coś
takiego powinno się przydarzyć Hornblowerowi. Czemu wcześniej na to nie wpadłem?
Hornblower romansujący, a z okiem na zegarku, albo przynajmniej myślami zupełnie gdzie
indziej. Jak zawsze cieszący się powodzeniem, a mimo to niezadowolony, niezdolny do
zapomnienia się; typ mężczyzny, dla którego każda kobieta mogłaby zupełnie stracić głowę,
lecz jeśli byłaby spostrzegawcza lub miała intuicję, to od razu by się zorientowała, że jest on
z tych, co nie dają się przywiązać ani utrzymać. Musiało mu się to przydarzyć wcześniej czy
później, kiedy miałby trochę wolnego czasu. Wtedy właśnie we Francji zaczynali dawać znać
o sobie refractaires, młodzi ludzie ukrywający się przed poborem do wojska — przez chwilę
nawet zastanawiałem się, czy któryś z nich nie mógłby udzielić pomocy Hornblowerowi
w jego ucieczce. Rosła też we Francji liczba ludzi o dojrzalszych poglądach, którzy byli
przeciwni Bonapartemu z powodu swych liberalnych przekonań czy po prostu dlatego, że
zdawali sobie sprawę z katastrofalnych skutków bonapartyzmu. Połowa kawałków układanki
57
wpasowała się już na swoje miejsce. Wiedziałem, gdzie Hornblower znajdzie potrzebną mu
pomoc i jak dojdzie do jego romansu.
Trzeba było podjąć pewne końcowe decyzje. Wydać wyrok śmierci — a właściwie
dwa. Biedna pani Hornblower. Jej śmierć została postanowiona, chociaż nie bez wahania, nie
bez daremnego współczucia. Zdawało mi się, że znam ją tak dobrze. Ale nie było już dla niej
miejsca, a jej śmierć stanie się bardzo gorzką kroplą w kielichu sukcesów Hornblowera. Nie
będzie trudno to zaaranżować, bo w poprzedniej powieści Maria była już w ciąży, a śmierć
przy porodzie była w owych czasach tak częsta, że nie wymagała komentarza. Uczyniłem ją
wówczas ciężarną, bo było mi to do czegoś potrzebne w Okręcie liniowym, a teraz było to jak
znalazł, jakbym już wtedy miał obmyślony dalszy tok wydarzeń. A jednak z całą pewnością
mogę stwierdzić, że tak nie było, chociaż niewykluczone, że gdzieś wśród obrastających
kłodę skorupiaków, całkiem nieświadomie, jej zbliżająca się śmierć została zaplanowana.
Jeśli idzie o zgon admirała Leightona — męża Barbary — to nie było z tym żadnej trudności.
Było wiadomo, że będąc w służbie czynnej w marynarce wojennej będzie się przebijał do
zatoki Rosas, żeby tam dokonać zniszczenia okrętów uszkodzonych przez Hornblowera.
Mogłem być pewien, że niewiele osób uroni łzę nad losem Leightona i że między nimi może
nie być Barbary.
24
Tak więc zaczynało wyglądać, że powieść jest przygotowana i można zacząć ją pisać.
Wyraźnie odczuwałem znany niepokój, stare pragnienie, pokusę przekonania się, czy
rzeczywiście potrafię przenieść na papier skomplikowane sprawy i nastroje kłębiące się
w mojej głowie. Jak zawsze żywiłem niczym nie uzasadnioną nadzieję, że tę powieść łatwiej
mi się będzie pisało niż poprzednie. Miałem podobne uczucie jak przed skokiem do głębokiej
wody. Nadszedł dzień, gdy napisałem: ”Strona l” i ”Rozdział I”, zaś admirał Leighton
przypuścił atak na zatokę Rosas. Praca szła mi nieźle, jeśli można uznać, że w tym ”nieźle”
mieści się codziennie nieuniknione zmęczenie. Pułkownik Caillard z żandarmami przybył po
Hornblowera, Busha i Browna akurat w chwili, gdy Hornblower wystarczająco wiele usłyszał
o losie Leightona, żeby pozostawać w dręczącej niepewności przez następne kilka miesięcy.
Wszystko szło dobrze i nagle nastąpił wstrząs, prawie tak niespodziewany i bolesny, jak
uderzenie się po ciemku o krawędź drzwi. Pewnego ranka, gdy planowałem pracę na bieżący
dzień, ogarnęły mnie poważne wątpliwości, które w swej ślepocie zignorowałem. Następnego
dnia te wątpliwości zmieniły się w pewność i stanąłem oko w oko z dramatem.
58
Nie potrafię wyjaśnić, jak do tego doszło, jak mogłem być tak strasznie ślepy,
nieprzewidujący, nieuważny. W pewnym punkcie konstruowania fabuły powiedziałem sobie
po prostu: ”W tym miejscu uciekają” i więcej o tym nie myślałem. Zostawiłem lukę, nie
czyniąc nic, żeby ją wypełnić. Wskutek jakiegoś bezprecedensowego przeoczenia nawet nie
zdawałem sobie sprawy z istnienia tej luki do momentu, gdy ujrzałem ją, rozdziawioną,
u swych stóp. Musieli uciec, w sercu Francji musieli wymknąć się eskorcie złożonej
z dwudziestu żandarmów, a tu Bush zaczynał przecież dopiero przychodzić do siebie po am-
putacji stopy — nie mógł nawet jeszcze przejść sam jarda. Co więc z ich ucieczką? Nie mogło
być mowy o pozostawieniu Busha — Hornblower nigdy by do tego nie dopuścił, a ponadto
Bush był bardzo potrzebny w dalszej części powieści. Sam wpakowałem się w kabałę. Taką
wagę nadałem l'affaire Hornblower
37
, że do eskorty włączyłem jednego z najzdolniejszych
oficerów policji Bonapartego. Pułkownik Caillard nie zostawi żadnej okazji do ucieczki.
Był to dla mnie moment załamania. Wstyd mi było za siebie, czułem się przybity tym
niedopatrzeniem, ogarnęły mnie wątpliwości, czy w ogóle nadaję się do wybranego przez
siebie zawodu. To wszystko w dalszej perspektywie, na razie ważniejsze było, co mam teraz
robić.
Praca nad książką stanęła w miejscu i wyglądało, że nie ma wyjścia z impasu, w który
się tak głupio wpakowałem. Że trzeba będzie wrócić do punktu wyjściowego i podążyć
zupełnie inną drogą. Lecz to by oznaczało przeróbkę całej fabuły, zaczynanie budowania jej
od nowa i potem pisanie od początku, a od czasu gdy napisałem od nowa jeden jedyny
rozdział, upłynęło piętnaście lat. Na razie miałem napisane pięć rozdziałów. Czy wszystkie
muszę przerabiać? Jak zwykle, odezwała się moja niczym nie uzasadniona niechęć do
wracania do raz wykonanej pracy. Czułem, że wpadam w panikę. Jakże jednak człowiek ze
świeżo amputowaną stopą mógłby uciec dwudziestu żandarmom.
Oczywiście w końcu uciekł. Miałem się przekonać, że obok ciężarów mój zawód ma
swe przywileje, a i szczęście było po mojej stronie. Po dwóch (chyba) bardzo nerwowych
dniach — dwóch dniach chodzenia każdego ranka tam i z powrotem po mojej pracowni
i zapamiętałego przebiegania każdego popołudnia i wieczora po obojętnych na moje kłopoty
ulicach — wymyśliłem rozwiązanie. Nie bez powodu Hornblower zwykł był przechadzać się
po pokładzie rufowym, gdy miał jakiś problem do rozwiązania. Myślę , że w ciągu owych
dwóch dni nieraz zdarzyło się, że moje dzieci, przestraszone, cofnęły się na mój widok, nie
wydaje mi się też, by zmęczenie fizyczne mogło przytępić moje niespokojne miotanie się.
37
l'affaire Hornblower (fr.) — sprawa Hornblowera.
59
Lecz pisarz ma moc niegdyś przypisywaną czarownicom i magom. Może wywoływać
burze i powodzie. Na szczęście chociaż pogoda była po mojej stronie. ”Sutherland” stoczył
bitwę późną jesienią, a teraz była zima, toteż burza śnieżna nie tylko była prawdopodobna,
lecz całkiem możliwa. Burza śnieżna… rzeka… łódka… powódź — i moi trzej bohaterowie
uciekają, o czym może się przekonać każdy, to zada sobie trud przeczytania rozdziału
szóstego. A ja po tym ostatnim doświadczeniu nigdy już nie będę tym samym człowiekiem —
tak mi się przynajmniej zdawało. I rzeczywiście, bo w kilka dni później (gdy komuś udało się
nakłonić mnie do mówienia na ten temat) przyznałem niechętnie, że bywają rzeczy gorsze od
codziennej pracy nad powieścią, podobnie jak człowiek raz poddany torturze strappado
38
przyznałby, że istnieją rzeczy gorsze od łamania kołem.
25
Niewiele dni później czekało mnie nowe przeżycie, równie ostro rysujące się w mej
pamięci jak przed chwilą opowiedziane. Hornblower znowu był w drodze; jego romans
z Marie de Gracay skończył się — a przynajmniej był w stanie zawieszenia — on zaś
z dwoma towarzyszami płynął w dół Loary. Miał trudności przed sobą i za sobą, lecz
chwilowo był wolny od nich, na ile to było w ogóle możliwe. Znam doskonale to uczucie.
Złapałem się na tym, że będąc absolutnie w zgodzie z. Hornblowerem, jednocześnie czułem
w stosunku do niego zazdrość. W owym czasie Hornblower przeżywał najszczęśliwsze
chwile w swym tak aktywnym, najeżonym trudnościami życiu. Będąc wciąż Człowiekiem
Samotnym, poznał wreszcie, co to koleżeństwo i bliska zażyłość z innymi ludźmi, czego —
po części z powodu wad jego osobowości — nie było mu dane dotąd odczuć. Poznawał uroki
kraju, oglądając nowe, nieznane a piękne widoki: świat wkradający się we mgle nad milczącą
rzekę lub rząd wierzb na tle odmiennej zieleni wzgórz. Do tego był w podróży — rzecz
konieczna do szczęścia dla tak niespokojnej jak on natury — ale podróżował spokojnie, bez
pośpiechu, przy takiej liczbie błahych wydarzeń jak znalezienie kanału pośród piaszczystych
łach), że jego czynny umysł nie miał czasu szukać dziury w całym.
W trakcie pisania zdarzyło mi się raz lub dwa, że z ogromnym zdumieniem — może
nawet konsternacją —stwierdziłem, iż naprawdę spieszno mi rano zasiąść przy biurku, że
czekam na ranek z Hornblowerem, który raz przynajmniej ma umysł trochę spokojniejszy.
Przez chwilę kusiło mnie, żeby mu przedłużyć podróż, żałowałem trochę, że Loara nie jest tak
długa jak Amazonka, lecz geografia, tak jak historia, nie pozwalała na żadne folgowanie
38
Strappado (wł.) — tortura polegająca na łamaniu kołem.
60
zachciankom. Była zresztą sprawa jeszcze ważniejsza: konieczność przestrzegania
równowagi, posłuszeństwo temu, co mi dyktuje mój artystyczny osąd, mój literacki. (Znów te
nienawistne słowa, wciąż szukające, którędy by wtargnąć, jak bakterie chorobowe w ciało
ludzkie). Fabuła powinna zawrzeć w sobie trochę szczęścia, lecz intensyfikowanie go, poza
pewien określony punkt, naruszałoby równowagę konstrukcji. Zarówno smak artystyczny, jak
i rozum mówiły mi, że powinno być tyle i ani odrobiny więcej. Będąc w nastroju podobnym
do tego, w jakim znajdował się Gibbon
39
, wzdychałem rzewnie i byłem posłuszny jak
rzemieślnik. Smętną pociechą była mi myśl o pewnym chef de cuisice
40
, przystępującym do
komponowania wspaniałej potrawy i zmuszonym do niezbędnego hamowania swej
skłonności, by dodawać przyprawy, które szczególnie lubi. Tak więc Hornblower zbliżał się
do Nantes, ku zaszczytom, odznaczeniom i rozgłosowi, którego tak nie cierpiał.
26
Upłynęło sześć lat, zanim Hornblower znów pojawił się w moim życiu, zastając mnie
innym człowiekiem, przynajmniej pod względem fizycznym. Wracałem do pisania z moją
zwykłą niechęcią, o czym wspomniałem już wcześniej, do raz zakończonej pracy. Byłem
teraz inwalidą czy też oświadczono mi, że nim jestem, albo sam uznałem, że nim jestem.
Nieco przedwcześnie, jakieś dwadzieścia lat przed czasem, pojawiły się u mnie pewne
symptomy starości. Moje tętnice zwężały się — proszę wybaczyć te anatomiczne szczegóły
— i przypuszczano, że proces ten będzie postępował. Ograniczyły się moje spacery, moja
zdolność chodzenia i wchodzenia po schodach, a odległości, jakie byłem w stanie przebyć,
kurczyły się z tygodnia na tydzień, tak że wkrótce nie mogłem bez przystawania przejść
więcej niż pięćdziesięciu jardów lub wejść naraz wyżej niż na jeden odcinek schodów nie
odczuwając bólu, który sprawiał, że musiałem odpocząć przed dalszym wysiłkiem. Przyszłość
rysowała się ponuro, niedługo moim kończynom zacznie brakować krwi, po czym przyjdzie
amputacja i kompletna bezradność.
Rokowania nie były pocieszające. Ani ja — ani też lekarze — nie mogli przewidzieć,
że okażę się nietypowym, unikatowym przypadkiem, o którym będą pisane (na szczęście bez
podawania nazwiska) artykuły w prasie fachowej, że choroba zatrzyma się (w nie znany dotąd
sposób) na samym skraju kompletnej ruiny. Doktorzy radzili mi z całą powagą, żebym sobie
poszukał domu bez schodów, gdzie można by mnie było wozić w fotelu na kółkach. Mówili
39
O Gibbonie mówi przypis na s. 93 w tomie Hornblower i kryzys
40
Chef de cuisine (fr.) = szef kuchni.
61
też, że życie w kompletnej bezczynności, bez robienia czegokolwiek, przy unikaniu wszelkich
podniet i wysiłku (nawet umysłowego) może trochę opóźnić nadejście najgorszego.
Próbowałem, oczywiście, żyć, jak mi kazano, i oczywiście stwierdziłem, że to
niemożliwe. Nie można nikomu nakazać, żeby siedział pogrążony w ponurym nastroju
i czekał na śmierć. Do tego była sprawa tych keczów bombardujących. Muszę się przyznać —
choć może to zabrzmi zabawnie — że osobiście wiele im zawdzięczam. Czytając dla
odprężenia często się na nie natykałem — na te interesujące, wysoce wyspecjalizowane
jednostki, zaprojektowane do ostrzeliwania z morza celów na lądzie, szczególnie (ze względu
na wysoką trajektorię lotu pocisków z zainstalowanych na keczach moździerzy) celów
znajdujących się w martwym polu, za wzgórzami czy fortyfikacjami. Keczów
bombardujących używano w operacjach desantowych, częstych w okresie wojen
napoleońskich, a podczas pokoju znajdowały niejednokrotnie zastosowanie w badaniach
Arktyki, gdyż ich mocna budowa wytrzymywała napór lodu. Sam Nelson odbył raz podróż
arktyczną na takim keczu.
Byłoby rzeczą interesującą wymyślić jakąś hipotetyczną kampanię, w której kecze te
odegrałyby ważną rolę. Wymagałoby to oczywiście użycia eskadry — kecze bombardujące
zawsze wymagały osłony przed atakiem silniejszych okrętów wojennych. Nierzadko
wyzyskiwano je przeciwko inwazyjnej flocie Bonapartego w portach Kanału, lecz bez
większego sukcesu, i to pod dowództwem Nelsona. Kecze to broń zaskoczenia i okazji, ale
nawet admirałowie Bonapartego orientowali się w ich możliwościach i mogli przedsiębrać
elementarne środki ostrożności
Zaskoczenie i okazja! Coś działo się ze mną, coś, czego, jak sądziłem, nigdy już nie
doświadczę — coś, do czego według lekarzy nie należało w ogóle dopuścić. Odczułem znów
emocje towarzyszące rodzeniu się pomysłu, ożywienie inwencji, przyjemne uczucie
rozpoznawania, coś jak swędzenie kciuków u czarownicy. A do tego ogromną ulgę
z pojawienia się tych objawów, czegoś normalnego w tak bardzo nienormalnym świecie.
Błogosławione słowa: zaskoczenie i okazja, niechby opadły w mą podświadomość i robiły
w niej trochę zamieszania. A gdyby nawet miały przyśpieszyć amputację, to w moim ówcze-
snym nastroju uważałem, że warto ją dla nich zaryzykować.
Kecze bombardujące. Użyto ich w drugim ataku brytyjskim na Kopenhagę w roku
1807. Wellington obserwował je w akcji jako generał dywizji. Lecz była to formalna bitwa
poprzedzona należytym ostrzeżeniem — żadnego miejsca na zaskoczenie i niewiele na
okazję. A Wellington miał szwagra, lecz o istnieniu siostry w ogóle się nie dowiedział,
chociaż czekało go jeszcze pięćdziesiąt lat życia.
62
Tak więc ponure ranki przestały być ponure. Ożywiało je radosne odkrywanie tego, co
się wydarzyło nocą w mojej podświadomości, bez udziału mojej woli. Fabuła szybko się
rozrastała, zwłaszcza teraz, gdy formalnie nie uznawany, Hornblower pojawił się w moich
rozmyślaniach. Miałem go nie brać pod uwagę, ale przypomniawszy sobie o nim, poczułem
ukłucie żalu. Uświadomiłem sobie bowiem, że porzuciłem go u progu ciekawego okresu jego
kariery, wreszcie ożenionego z Barbarą, którą szanował i którą pokochał na tyle, na ile
pozwalała mu jego ograniczona zdolność kochania. Hornblower uczący się roli wiejskiego
dziedzica mógł stanowić interesujący obrazek. Z drugiej strony, w ślad za triumfem publicz-
nym i osobistym powinien był otrzymać jakieś ważne stanowisko, bo wojnom napoleońskim
daleko jeszcze było do końca. Niemniej jednak Admiralicja mogła mieć trudności ze
znalezieniem odpowiedniej luki, w którą można by było wetknąć człowieka tak trudnego do
wpasowania w otoczenie jak Hornblower. Był nie wyżej niż w połowie listy kapitanów.
Hornblower dowodzący okrętem liniowym, jednym z około dwudziestu wystawionych na nie
kończącą się monotonię służby blokadowej, mógłby stanowić interesujący przedmiot studium
psychologicznego. Ponieważ jednak dla mnie był on skończony, spekulacje na temat jego
ewentualnej dalszej kariery nie bawiły mnie, a raczej drażniły. Lepiej wrócić do keczów
bombardujących.
Oczywiście Bałtyk. Tam właśnie miały mieć miejsce przyszłe ważne wydarzenia
w wojnie światowej. Tam też mogły być użyte kecze — płytkie wody, handel przybrzeżny
o dużym znaczeniu, częste zaś niespodziewane zmiany w polityce poszczególnych krajów
mogły być źródłem zaskoczeń i okazji. Na odpowiedź czekało pytanie, czy Bonaparte
rzeczywiście wda się w wojnę z Aleksandrem rosyjskim. Dyplomacja brytyjska trudziła się,
żeby utrzymywać Aleksandra w jego uporczywej niechęci do cesarstwa francuskiego, a tam,
gdzie działała brytyjska dyplomacja, Brytyjska Marynarka Wojenna nie była daleko w tyle.
Oczywiście! Oczywiście! (Prawdziwie radosne momenty w konstruowaniu utworu
zawsze są poprzedzane przez ”oczywiście”, zamiast ”być może”). Bonaparte usiłował
zaprowadzić swój system kontynentalny
41
na każdej mili wybrzeża i podczas gdy planował
atak z zaskoczenia na Rosję i wysunął lewe skrzydło swych sił do przodu w kierunku na St
Petersburg, znalazł się z bardzo długą i zupełnie nie zabezpieczoną linią łączności wzdłuż
południowych brzegów Bałtyku. Była to idealna sceneria dla operacji keczów
bombardujących. Wiedziałem, że pewna eskadra brytyjska rzeczywiście dotarła na Bałtyk.
Potrzeba było tylko przedsiębiorczego i pomysłowego oficera marynarki wojennej, nie
63
bojącego się odpowiedzialności i rozumiejącego problemy natury dyplomatycznej, kogoś, kto
potrafiłby usztywnić stanowisko kapryśnego, nieobliczalnego Aleksandra, kogoś umiejącego
znajdować drogę poprzez meandry neutralności — mającego pod swoją komendą kecze
bombardujące, gotowe do natychmiastowego użycia. I, oczywiście, tym oficerem mógłby być
Hornblower.
Staż miał akurat na tyle długi, że uzasadniałby mianowanie go komodorem niewielkiej
eskadry — powiedzmy, okrętu liniowego, dwóch słupów i dwóch keczów bombardujących —
i obarczyć ogromną odpowiedzialnością, który to fakt, choćby nie wiem jak dla niego
kłopotliwy, osładzałby powietrze, jakim oddychał. Oczywista rzecz, że będzie to Hornblower.
Fragmenty układały się w całość, jakby obdarzone własnymi rozumami. Wiosna i otwarcie
żeglugi na Bałtyku zbiegną się z końcem urlopu Hornblowera, dostatecznie długiego, żeby
zdążył przyjść do siebie po ostatnich przeżyciach, oraz zorientować się, jak to jest być
dziedzicem wiejskim i mężem lady Barbary. Istniał też ciekawy i mający związek ze sprawą
problem neutralności Pomorza Szwedzkiego — a zachowanie się francuskich oddziałów,
które właśnie dotarły do tej prowincji, stanowiło klasyczny przykład tego, co się dzieje, kiedy
żołnierze nie otrzymujący żołdu ani żywności wymykają się spod kontroli generałów nie
odczuwających tych braków. Szwecja, aktualnie pod rządami marszałka cesarstwa
42
.
I (oczywiście!) lewy strumień ataku na Rosję, skierowany ku St Petersburgowi, gdy
sam Bonaparte maszerował na Moskwę, został zatrzymany pod Rygą — nastąpił desperacki
desant i nieudane oblężenie, a w efekcie odwrót Francuzów zapisany dezercją kontyngentu
pruskiego, co stanowiło zapowiedź rozpadu cesarstwa. Gdyby Hornblower zamierzał łowić
ryby w mętnej wodzie, nie znalazłby mętniejszej niż Bałtyk w roku 1812 — będzie tam mógł
wziąć na siebie tyle odpowiedzialności, ile tylko zapragnie. Pod Rygą będzie mógł użyć
swych cennych keczów bambardujących; raz chociaż zostanie mu oddana sprawiedliwość, bo
rzeczywiście będzie obecny w chwili gdy francuskie cesarstwo osiągnie szczytowy punkt
swych podbojów. Wreszcie (a więc doszliśmy już do ”wreszcie”), jeśli Hornblower nie
dostanie odpowiedniego zajęcia na Bałtyku, powstanie niebezpieczeństwo, że jego pociski
zaczną się rozrywać nad Baltimore, a tego za wszelką cenę chciałem uniknąć.
Tak więc decyzja zapadła, a ja nawet nie zdawałem sobie sprawy, że czekała na
podjęcie. Pozostało tylko dokończyć pracę nad konstrukcją fabuły; wykonać wszystkie
przyjemne, logiczne zadania, decydujące o początku i końcu, ustalić kolejność zdarzeń
41
Po pokoju tylżyckim (1807, między Napoleonem, Aleksandrem I i Fryderykiem Wilhelmem III) Napoleonowi pozostała
tylko Anglia jako przeciwnik. Postanowił zniszczyć ją ekonimicznie w ramach swego systemu kontynentalnego, tj. totalnej
blokady rynków Europy przed brytyjskimi towarami.
64
w ramach historii i geografii — piętnaście lat upłynęło od czasu, kiedy sam oddychałem
rześkim powietrzem Bałtyku, lecz pamięć wciąż mi na szczęście dopisywała — wreszcie
wymyślić zdarzenia i dokonać ich selekcji, wysilić mózg i smak literacki, a wszystko razem
tak bardzo się różniło od żałosnej próby egzystencji przypominającej roślinną wegetację
w atmosferze smętnego zrezygnowania, że naprawdę tylko banalna metafora o zamianie
piekła na niebo pasowałaby do określenia tej różnicy.
27
W mojej technice pisarskiej zaszła co najmniej jedna ważna zmiana. Byłem ogromnie
zaskoczony, gdy zdałem sobie sprawę, jak wielka praca dokonuje się w moim umyśle
w trakcie chodzenia. Dawniej, gdy powstawała konieczność obmyślenia jakiegoś fragmentu
fabuły — na przykład trzeba było znaleźć odpowiedni sposób wyrażenia uczuć Hornblowera
czy w bardziej jeszcze krańcowym wypadku: wymyślić okoliczności, w jakich mógłby się
wymknąć pułkownikowi Caillardowi — podświadomie zaczynałem chodzić tam
i z powrotem, żeby wprawić w ruch mój mechanizm myślenia. Właśnie kiedy tak spacerowa-
łem, czasem świadomie w tym celu, a czasem po prostu idąc dokądś, gdzie musiałem być,
pomysły rodziły się same, i to nie tylko mniejsze, ale całe duże fragmenty.
Teraz chodzenie było niemożliwe. Musiałem znaleźć inny sposób mobilizacji
myślowej. Mój nawyk myślenia chodząc zrodził się we wczesnej młodości i zakorzeni} na
dobre w ciągu ponad dwudziestu lat twórczego życia. Nie potrafiłem wymyślić nowego
systemu, tak samo jak nie byłem zdolny świadomie wymyślić nowej fabuły. Szczęśliwy
przypadek sprawił, że znalazłem sposób zastępczy. Miałem zwyczaj wymyślać małe zagadki
matematyczne, nic specjalnego, nieomal czysta arytmetyka, wprawki raczej z dziedziny logiki
niż algebry, a potem sam zabierałem się do ich rozwiązywania. Udowodnienie w sposób
niezbity, że w przykładzie, jaki miałem przed sobą. A może być tylko siódemką, zaś X —
dziewiątką wymagało trochę pomysłowości i sporo cierpliwości. A w krótkich przerwach
między myśleniem nad zagadką mogłem się zastanawiać nad fabułą książki, nad którą
właśnie pracowałem. Arytmetyka wiodła mnie do konstrukcji, jak gąbka przenosi wodę.
Wymyśliłem śmieszną, absurdalną zabawę z jedzeniem zupy. Nikomu jeszcze dotąd
o tym nie mówiłem, pierwszy raz przyznaję się publicznie do tego. Nadchodzi czas obiadu,
stawiają przede mną wazę zupy. Muszę wtedy oszacować ilość zupy w wazie, pojemność
42
Marszałek Francji Jean Baptiste Bernadotte (1763—1844), uznany przez bezdzietnego Karola XIII za następcę tronu
(1810), rządził Szwecją już od 1811 r. Król Karol XIV od 1818.
65
łyżki i obliczyć, ile trzeba łyżek, żeby zjeść całą zupę — a to wszystko oczywiście w trakcie
miłej rozmowy przy jedzeniu. Trzeba zliczać wszystkie łyżki, jedną po drugiej, zachowując
przy tym co najmniej zewnętrzne pozory osoby normalnej i zdrowej na umyśle. Dr Johnson
przechadzając się potrafił liczyć uderzenia swej laski bez przerywania rozmowy, ja potrafię to
samo z łyżkami zupy, nawet gdy ze wzrastającym podnieceniem stwierdzam, że poszła już
dwudziesta czwarta łyżka i widzę, że zostało najwyżej trzy, gdy według mej początkowej
oceny miało być wszystkich razem dwadzieścia osiem. Trudno pojąć, czemu miałoby to
pomagać Hornblowerowi w obmyślaniu sposobów doprowadzenia keczów w zasięg
francuskich baterii oblężniczych — a przecież pomagało.
28
Tak więc konstrukcja fabuły została zakończona, książka była gotowa do napisania,
i pojawiło się odwieczne pytanie, kiedy albo czy w ogóle zaczynać, lecz w dokuczliwszej niż
zwykle formie. Zostałem ostrzeżony, pod groźbą straszliwych konsekwencji, że w żadnym
razie nie wolno mi się narażać na zmęczenie, nic nie wolno robić, co mogłoby podnieść
ciśnienie krwi, a ja wiedziałem aż za dobrze, jak męczący jest proces kompozycji
i obrazowania. Mówiłem sobie, że człowiek rozsądny zadowoliłby się radością budowania
wątku i byłby teraz wrócił do wegetacji rośliny, zabierając do grobu sekrety
hornblowerowskiej kampanii na Bałtyku.
W tym był właśnie sęk. Ledwie zdążyłem moją myśl ubrać w słowa, a od razu
wiedziałem z całą jasnością, że czegoś takiego bym nie zniósł. Rzecz po prostu musiała
zostać napisana. Musiałem pogodzić się z przykrym faktem, że jestem jakimś ekshibicjonistą.
Dotąd nigdy nie analizowałem logicznej kolejności pracy — od konstrukcji, poprzez
kompozycję do publikacji. Nie przychodziło mi do głowy, że ta kolejność nie musi być stała
i niezmienna i że można ją być może naruszyć samym tylko wysiłkiem woli. Myślę, że nawet
sobie czasem mówiłem, iż dzieła nie można uznać za skończone, póki nie zostanie
wydrukowane i przedstawione opinii publicznej. Obecnie uświadomiłem sobie, że było to
tylko szukaniem wymówki, że w istocie bardzo pragnąłem opublikować moje dzieło,
wystawić je na pokaz. Żebym nie wiem jak głęboko i autentycznie nie znosił pokazywania się
publicznie czy stykania się z nieznajomymi, to jednak pragnąłbym zobaczyć tę książkę
wydrukowaną. Jeśli o mnie chodzi, to wstępuję w świat literacki, nawet na krótką chwilę,
z takim samym prawie oporem, z jakim rozbierałbym się do naga na Trafalgar Square, ale
66
w wypychaniu Hornblowera w świat zdecydowanie znajdowałem rzeczywistą przyjemność,
nawet więcej — autentyczną potrzebą.
To stwierdzenie wprowadziło do sytuacji nowy element: mówiąc bez obwijania
w bawełnę — obawę przed śmiercią. Musiałem wziąć pod uwagę, że mogę umrzeć przed
skończeniem Komodora, i myśl ta bardzo mi się nie podobała, zwłaszcza z punktu widzenia
komodora. Nie tyle byłoby mi żal, że świat nie ujrzy arcydzieła, co raczej że arcydzieło nie
ujrzy świata. Zostawić je w stanie nie ukończonym byłoby nawet gorzej, niż wcale nie pisać
— cała ta stara dyskusja o Edwinie Droodzie mocno mnie irytowała. Hornblower zdążył już
przyciągnąć tyle uwagi, że nie dokończony Komodor wywołałby sporo spekulacji na temat,
jakie byłoby jego zakończenie. A myśl, że ktoś mógłby się wziąć za dopisanie zakończenia,
myśl o głupstwach, jakie ten ktoś mógłby powypisywać, wpędzała mnie w panikę. Istniały
więc teraz bardzo pilne powody, żeby zacząć pisanie, i jeszcze ważniejsze, żeby doprowadzić
pracę do końca. Lecz w trakcie pisania występowały również pewne powody do
umiarkowania. Miałem wrażenie, że jestem dokładnie w takiej sytuacji jak kierowca
samochodu pragnący na resztce paliwa dotrzeć do stacji benzynowej. Mimo wielkiej pokusy
zbyt szybka jazda mogłaby zwyczajnie uniemożliwić dotarcie do celu. Istniało pewne
optymalne tempo, jakie należało zachowywać i na szczęście, dzięki długiemu doświadczeniu,
wiedziałem wszystko na ten temat. Optymalne tempo starałem się utrzymywać przy pisaniu
poprzednich, ponad dwudziestu, książek, gdy jeszcze sprawa nie była krańcowo poważna.
Z mieszaniną żalu i satysfakcji myślałem, że nie zostałyby po mnie żadne notatki,
w których jakiś wykonawca literackiego testamentu mógłby się grzebać. Nigdy w życiu
niczego nie zapisywałem, zawsze wydawało mi się to zbyt kłopotliwe, i teraz bynajmniej nie
zamierzałem postąpić inaczej. Co więcej, byłem głęboko przekonany, że żadne zapiski —
podobnie jak rozmowy z wydawcą przy śniadaniu — nie byłyby w stanie oddać tych wrażeń,
jakie pragnąłem wzbudzić, tak samo zresztą uważam do dziś. Książkę można osądzać tylko
na podstawie jej ostatecznej wersji.
Tak więc mój umysł zdecydował za mnie. Zasiadłem do biurka, a Sir Horatio wszedł
do swej krótkiej wanny, przygotowując się do odjazdu i objęcia dowództwa nad cennymi
keczami bombardującymi. Wszystkie hamulce zwolniły się i praca nad komponowaniem
książki ruszyła z miejsca. Przebiegała zwykłym torem, jak przy poprzednich utworach.
Podobnie jak w konstruowaniu książki niezbędna się stała zmiana w sposobie jej pisania.
Odkryłem — z czego nigdy dotąd nie zdawałem sobie sprawy — że miałem zwyczaj dość
często wstawać od biurka, żeby ulżyć zesztywniałym stawom, a także po to, żeby się
zastanowić nad jakimś szczegółem. Czy lepiej będzie wyrazić czyjś nastrój opisowo, czy
67
pozwolić tej osobie, żeby go opowiedziała własnymi słowami? Czy podać cały tekst
pisemnego rozkazu, czy tylko krótkie streszczenie? Byłem zaskoczony, jak często wstawałem
i obchodziłem pokój dookoła, żeby rozstrzygnąć tego rodzaju problemy. Teraz jednak
chodzenie męczyło mnie sto razy więcej niż poprzednio — u końca dwugodzinnej pracy to,
co bym przeszedł, byłoby dla mnie odpowiednikiem piećdziesięciu mil marszu w pełni
sprawnego człowieka. Po jednym czy dwóch dniach prób stało się dla mnie rzeczą jasną, że
tyle chodzić nie jestem w stanie. Na szczęście, ogromne szczęście, rozwiązanie znalazłem
metodą prób i błędów. Wskutek wieloletniego nawyku dalej wstaję z fotela, ale potem muszę
zdecydować, czy problem jest na tyle ważny, że koniecznie wymaga pochodzenia po pokoju,
i nieraz już to samo wystarcza na jego wyjaśnienie. Jeśli nie, to stoję wyprostowany z oczyma
utkwionymi w przestrzeń tak długo, aż stawy siedzeniowe rozluźnią się, napisany już
fragment leżący przede mną przyciągnie uwagę, wtedy siadam i przeglądam poprzednie
ustępy. Czynność ta sama w sobie pozwala mi przebrnąć przez chwilową trudność, jak
koniowi, który wzdraga się przeskoczyć płotek, lecz uczyni to przy drugim podejściu, jeśli
pozwoli mu się dobrze przyjrzeć przeszkodzie i nada odpowiedni rozbieg w jej kierunku.
29
Książka została ukończona. Podczas godzin spędzanych przy pracy nad
uzmysławianiem sobie poszczególnych scen żyłem w świecie, w którym stwardnienie tętnic
nie odgrywało żadnej roli. Podczas pozostałych godzin dnia najpierw występowało normalne
otępienie, odbierające ostrość kłopotom osobistym, a potem nie dająca się opanować
ciekawość, jak pójdzie praca następnego dnia. Minęły trzy miesiące, a ja wciąż żyłem — i co
ważniejsza, przeklęta choroba nie posuwała się. Pojąłem wtedy, że jest rzeczą absolutnie
możliwą dożyć kresu swoich dni życiem człowieka upośledzonego fizycznie. Hornblower
przyniósł mi niewymowne korzyści. W latach późniejszych mogłem docenić, jak ogromne,
gdy czytałem tę książkę ponownie, mimo chorobliwego niesmaku, z jakim się odnoszę do
tego, co już zrobiłem. Oto jest powieść przygodowa, miejscami pełna napięcia, analiza
aktywności i odpowiedzialności. Jej wartość literacka nie jest tu przedmiotem dyskusji (nie
powiem, że na szczęście), ale — rzecz ciekawa — nie jest to książka smutna. Tak że nie
wierzę, aby ktokolwiek mógł podejrzewać, że napisał ją człowiek przeżywający bardzo
trudny dla siebie okres — muszę dodać, że w owym czasie miałem mnóstwo ogromnych
kłopotów osobistych, o których nie będę tu mówił. Fakt, że nie ma ich śladu na stronicach
książki, jest najlepszym dowodem intensywności przeżyć powodowanych aktem pisania i, jak
68
już powiedziałem, jest również potwierdzeniem długu zaciągniętego przeze mnie wobec tej
książki.
Jedna drobna, marginesowa sprawa: Komodor był drukowany w odcinkach
w ”Saturday Evening Post”, gazecie, do której często pisywałem, zawsze mając wrażenie, że
moja praca niezbyt pasuje do takiego medium przekazu — nie to, żebym się czuł jak ryba
wyrzucona na piasek, lecz raczej jak ktoś, kto przez przypadek wszedł do obcego domu
wypełnionego nieznanymi mu meblami. W Komodorze była mowa o cudzołóstwie — może
niezbyt poważnym, jeśli można w tym wypadku użyć tego przymiotnika, ale zawsze było to
cudzołóstwo. A nigdy przedtem, od czasów Benjamina Franklina, nie pojawił się taki temat
na kolumnach ”Saturday Evening Post”. Spowodowało to istotnie spore poruszenie. Wiele
amerykańskich gazet skomentowało ten fakt, podobnie czytelnicy. Była to pierwsza szczelina
w tamie konwencji, a nie było pod ręką żadnego malca, żeby zatkał ją palcem. Już wkrótce
tematy zakazane przez półtora wieku zaczęto swobodnie omawiać na łamach ”Post”.
Komodor nie był tego przyczyną, lecz pewnością był pierwszym cudzołożnikiem w ”Saturday
Evening Post”.
Również powód tego cudzołóstwa był dziwny — myślę zresztą, że takie są zawsze
powody cudzołóstw, lecz ten uważam za dziwniejszy od innych. Książka miała się zakończyć
powrotem Hornblowera złożonego tyfusem, chorobą więzienną, która tamtej zimy uśmiercała
całe armie, a tyfus jest przenoszony przez wszy. Wiem — bo w niejednym tomie wspomnień
jest o tym wzmianka — że dygnitarze rosyjskiego dworu carskiego byli zazwyczaj
nosicielami ludzkiego robactwa, chciałem więc zaprezentować Hornblowera co najmniej
z pchłą, toteż musiał mieć sposobność do jej złapania. Podobnie jak wiele osób o żywym
usposobieniu, źle znosił alkohol, więzy zaś łączące go z Barbarą były równie kruche, jak
wszelkie więzy w jego wypadku. Tak czy inaczej to cudzołóstwo było nie do uniknięcia.
Myślę jednak, że Hornblower złapał wesz, która zaraziła go tyfusem, w czasie obrony wioski
Daugavgriva, mogącej się stać historyczną, gdyby jej nazwa nie była tak trudna do
wymówienia.
30
Gdy kończyłem Komodora, świat stał się już dla mnie lepszym miejscem do życia,
a zbiegiem okoliczności także i chmury wiszące wówczas nad światem podnosiły się, w miarę
zwycięstw aliantów nad Niemcami i Japonią. Odkryłem, że jest rzeczą absolutnie możliwą
żyć pełnym życiem nie będąc zdolnym nawet do przejścia więcej niż pięćdziesięciu jardów
69
naraz, i korzystam ze sposobności, żeby oświadczyć raz na zawsze, że żyję dwadzieścia lat
z tym upośledzeniem i ani na chwilę nie przestaję cieszyć się z życia. Ale, co równie ważne,
chociaż ciężko pracowałem, choroba jakoś się zatrzymała. Pojawił się optymizm i mogłem
wrócić do życia.
Pierwsze zlecenie otrzymane przeze mnie w tych nowych warunkach pochodziło —
rzecz jasna — od sprzymierzonych rządów, sytuacja zaś, w jakiej miałem je realizować, była
pod wieloma względami wysoce optymistyczna. Panowie Churchill i Roosevelt żywili
absolutne przekonanie, że rząd Hitlera i obrona Rzeszy lada moment upadną. Upadek
wydawał się być pewny dla każdego, kto czytał gazety, ale przyjemnie było usłyszeć, że tak
samo myślą najwyższe władze. Te same władze spodziewały się jednak długiej i desperackiej
obrony Japonii po upadku Niemiec. Nie bardzo to rozumiałem, bo na lekcjach geografii
w mojej szkole podkreślano, iż Japonia, podobnie jak Anglia, jest mocarstwem wyspowym,
które po utracie panowania na morzu będzie musiało szybko się poddać, ale teraz władze
myślały i mówiły co innego. Oczywiście myślały tylko z połowicznym przekonaniem —
wiedziały o postępie prac nad bombą atomową, chociaż nie bardzo wierzyły w ich
skuteczność.
Jednakże zarówno w Waszyngtonie, jak i w Londynie obawiano się, że opinia
publiczna w Anglii i Ameryce, zbyt pewna upadku Niemiec, będzie rozczarowana per-
spektywą długich i krwawych zmagań na Pacyfiku i będzie nalegać na przedwczesny,
niekorzystny pokój. Moim zadaniem miało być więc przygotowanie opinii publicznej do
dalszego rozwoju sytuacji. Miałem zabrać się do dzieła, mimo że alianckie wojska
ustawiwszy się wzdłuż Renu gotowały się do ostatecznego ciosu. W rezultacie zainstalowano
mnie w Waszyngtonie i zezwolono na swobodne poruszanie się po biurach Departamentu
Marynarki Wojennej; ujawniono mi też wszystkie tajemnice dotyczące trudności
z przypuszczeniem zmasowanego ataku na Japonię poprzez olbrzymie przestrzenie Pacyfiku.
Ze wszystkich stron słyszałem to magiczne słowo ”logistyka”
43
. W oszołomieniu
przeglądałem długie wykazy jednostek morskich i wyspecjalizowanego sprzętu niezbędnego
do tego celu. Przysłuchiwałem się poważnym — śmiertelnie poważnym — debatom nad
ewentualną reakcją armii Stanów Zjednoczonych, gdy prosto z podboju Niemiec każe się jej
podjąć jeszcze trudniejszego podboju Japonii.
Jeździłem tu i tam, żeby wszystko zobaczyć na własne oczy. Czy ktoś dziś pamięta
ówczesny system priorytetów w podróżowaniu drogą powietrzną? Wobec przepełnienia
43
Logistyka — jako termin praktyczny: sprawy zakwaterowania, transportu itp., związane z działaniami wojennymi.
W dziedzinie teorii wojskowości logistyka bada możliwości państwa w zakresie zabezpieczenia działań wojennych.
70
samolotów każdy posiadacz wyższego priorytetu mógł sobie przyjść na lotnisko i po
przylocie samolotu mającego udać się do miejsca, gdzie kazano i jemu lecieć, mógł
”wypchnąć” jakiegoś pechowego nieszczęśliwca o słabszym priorytecie i radośnie odfrunąć,
zostawiając biedną ofiarę, żeby — zrozpaczona — czekała, nieraz przez kilka dni, na szansę
dostania się na inny samolot. A w waszyngtońskich kołach towarzyskich czasu wojny taki
priorytet stanowił precyzyjny, ważny wykładnik osobistego statusu. Podczas niezliczonych
przyjęć zadawano podchwytliwe pytania, starając się dowiedzieć, kto ma jaki priorytet.
Miałem nr 2, jak generałowie z czterema gwiazdkami i admirałowie, toteż traktowano mnie
z odpowiednim respektem. Ale dużo przyjemniejszy był dla mnie fakt, że znów znalazłem się
na morzu i że mogłem stwierdzić — co zresztą powinno być rzeczą oczywistą — iż mimo
mego upośledzenia mogę żyć na okręcie wojennym, byle nie był większy od niszczyciela.
Odległości na transportowcu znacznie przekraczały moje możliwości. Zdarzyło się (co
później okazało się przydatne), że mój okręt zaczepił o ogon tajfuna i przeżyłem najgorszą
w życiu pogodę na morzu.
W tych warunkach Hornblower nie miał szansy, żeby się przebić, myślę jednak, że
drobne i pozorne nie powiązane ze sobą przeżycia kumulowały się w mojej podświadomości,
nawet gdy męczyłem się, pisząc artykuły o wojnie na Pacyfiku — niezbyt dobre, taka
logistyka dla zwykłego człowieka — a tymczasem Niemcy padły, ja zaś przygotowywałem
się, by dołączyć do brytyjskich sił morskich na Pacyfiku. A potem wojna się skończyła
i Hornblower zaczął się domagać uwagi w sposób nie do odrzucenia.
Interesowały mnie upadki cesarstw — wyzdrowienie Hornblowera z tyfusu powinno
było przypaść na taki moment, żeby był do dyspozycji w okresie rozpadania się cesarstwa
francuskiego. Istniały względy polityczne, konferencje pokojowe, kwestia nowego rządu dla
Francji — tak jak i dla Japonii. Potęga Mussoliniego załamała się pod naporem aliantów,
a Hornblower podczas ostatnich dni cesarstwa był świadkiem interesującego wyzwolenia się
miasta Bordeaux spod władzy cesarskiej. Często się zastanawiałem — jakoś nie
dowiedziałem się tego z moich lektur — co się stało z merem Bordeaux, Lynchem, gdy
Bonaparte wrócił do władzy w okresie Stu Dni. Wielu musiało wówczas stwierdzić, że
wsiadło na niewłaściwego konia.
Te względy wywierały coraz większy nacisk na bieg moich myśli, bo gdy trwały
procesy norymberskie, miałem świeżo w pamięci procesy niefortunnych zdrajców, lorda
71
Haw-Haw
44
i innych. Nie pamiętałem, żebym gdzieś czytał, by po upadku cesarstwa
francuskiego Anglia zarządziła intensywne poszukiwania licznych dezerterów, nawet
zdrajców, którzy, trzęsąc się ze strachu, musieli się ukrywać we Francji, czekając na
aresztowanie. Cóż więc się stało naprawdę z tym rodzajem ludzi w owym czasie?
O pokolenie wcześniej buntowników z ”Hermione” wyłapano i powieszono bez litości.
A także, oczywiście, co się stało z hrabią de Graçay i jego synową Marie, gdy w czasie Stu
Dni znaleźli się w rękach Bonapartego, wiedzącego o pomocy udzielonej przez nich
Hornblowerowi? A Hornblower? Przy najlżejszej zachęcie wróciłby do romansu z Marie.
W takim zaś wypadku z pewnością mógłby się znaleźć w trudnej sytuacji w ciągu Stu Dni,
z tym że przedtem powinien był odegrać ważną rolę w przyczynieniu się do upadku
cesarstwa. No a ci zbuntowani?
Miałem przed sobą ciekawe zadanie, wymagające wysiłku umysłowego, co zrobić ze
zbuntowaną załogą, która opanowała swój okręt i groziła, że odda go w ręce wroga, jeśli nie
otrzyma obietnicy darowania kary (taki krok zdarzył się raz czy dwa w historii). Bić się
z nimi? Niemożliwe, jeśli zbuntowani starannie wybiorą sobie rejon pływania. Bawiło mnie
— może to zresztą nie najlepsze określenie, lepsze byłoby: działało na mnie pobudzająco —
obmyślanie planu, który mógłby zostać uwieńczony sukcesem. No i ten sztorm. Pragnąłem,
żeby Hornblower znów się znalazł na morzu w walce z niepomyślnymi warunkami
atmosferycznymi. Trwały przygotowania do pokoju i przekształcanie Europy na kongresie
wiedeńskim. Wellington brał w nim udział jako ambasador nadzwyczajny. Jeśli nie szwagier,
to jego jedyna siostra zostałaby w to wciągnięta, zwłaszcza że było powszechnie wiadomo, iż
Wellington nie jest w najlepsi szych stosunkach z księżną małżonką. A Marie de Graçay,
w której sam się prawie zakochałem? Słodka, choć mocno stąpająca po ziemi, obdarzona
intuicją, ale i sprytem, rozsądna i równocześnie wielkoduszna. Co przyszłość kryła dla niej
w zanadrzu, jeśli w ogóle była jakaś przyszłość?
Ta dziwna plątanina pomysłów i odczuć opierała się na solidnym rusztowaniu
prawdziwych wydarzeń historycznych, stwarzających ramy do budowy z tych tak mieszanych
materiałów. Tym razem mogłem stosować obie naraz metody konstrukcji fabuły opisane
w rozdziale 2: były czyny, których należało dokonać, ale miałem też pod ręką ludzi zdolnych
do ich dokonania. Obie metody szczęśliwie wspierały się nawzajem, zamiast się sobie
przeciwstawiać. Elementy układanki powchodziły na swoje miejsca, i nadszedł moment, gdy
znów znalazłem się w świecie wichur na Kanale, drobnych, lecz dokuczliwych
44
Lord Haw-Haw — William Jayce (1906—1946), urodzony w Ameryce, faszystowski działacz w Irlandii i Anglii przed II
wojną światową. Od sierpnia 1939 r. prowadził z Niemiec radiową propagandę w języku angielskim. Aresztowany w maju
72
nieporozumień między Hornblowerem i Barbarą, świecie tragedii, ponuro kontrastującym
z tymi nieporozumieniami, z chwilami cudzołożnej miłości, równoważonej idyllicznym
obrazkiem wesela na wsi. W świecie, w którym Hornblower wspinając się na najwyższe
szczeble zawodowej kariery przeżywał jednocześnie głęboki dramat osobisty. Wojna ma
wiele odrażających aspektów. Na wojnie ludzie giną, a ci, co ją przeżyli, stają się innymi
ludźmi — krótkie zdanie, lecz ciężkie od kryjącej się za nim tragedii.
Teraz jednak Lord Hornblower był ukończony i mogłem wrócić do mego własnego
świata. W tym momencie powinienem zdobyć się na jeszcze jedno osobiste wyznanie.
Gdybym kiedykolwiek był zapytany (czy nawet gdybym nie był zapytany), które dziesięć
minut pracy w moim życiu uważam za najpiękniejsze, która stronica z tysięcy napisanych
przeze mnie budzi we mnie najmniej zastrzeżeń, wybrałbym ostatnią, końcową stronę Lorda
Hornblowera
—
gmatwanina
działań
i uczuć,
wyrażona
najprecyzyjniej,
w najoszczędniejszych i najstosowniejszych słowach, na jakie, w mym przekonaniu, w ogóle
mnie stać.
31
I znów, z prawdziwą niechęcią, przyzwalam, by mój stan fizyczny, ten enfant
terrible
45
wtrącający się do uprzejmej rozmowy mądrzejszych od niego, zakłócił relację
o pisaniu na temat Hornblowera. Upłynęło trochę lat; inne powieści domagały się, żebym je
pisał, i, rzecz jasna, między jedną a drugą jakoś się żyło. A potem nagle życie prawie uszło ze
mnie. O drugiej w nocy nastąpił atak serca, rozległy zator w układzie krążenia, niezwykle
bolesny. Szczęśliwie moje wołania o pomoc zostały usłyszane, a dr Fox zgodnie
z najlepszymi tradycjami swego zawodu natychmiast wyskoczył z łóżka i przez zamglone
ulice pośpieszył na ratunek. Już po pierwszych sekundach wiedziałem, co mi jest. Trzy
miesiące wcześniej jeden z moich najbliższych przyjaciół zmarł w godzinę po wystąpieniu
takiego zawału. Przyszedł czas na dokonanie przeglądu sytuacji. Byłem rad, że wcześniej
napisałem testament i do pewnego stopnia uporządkowałem moje sprawy. Odczuwałem
naturalnie przeogromny, głęboki żal — żal z powodu konieczności żegnania się
z przyjemnym życiem, zintensyfikowany myślą o tym, czego nie zrobiłem, o wszystkich na
pół zarysowanych pomysłach, których nie będę miał możności opracować do końca.
Dr Fox stał przy mnie, nie musiałem mu prawie mówić, co mi jest. Czułem
przenikliwy ból i wierciłem się na łóżku, starając się znaleźć najmniej dolegliwą pozycję —
1945 r., został skazany i powieszony w Londynie.
73
i wtedy to z przeraźliwą jasnością pojąłem nagle, że wiję się z bólu. Widziałem to przedtem
u ludzi i zwierząt, lecz nie sądziłem, że i mnie to spotka. Uświadomiwszy to sobie
próbowałem leżeć spokojnie, lecz bez większego skutku. Igła weszła w ciało, tłoczek
strzykawki dociśnięto do końca. ”Czy nie ma pan w ogóle zamiaru reagować?” — zapytał dr
Fox odwracając się od telefonu, przez który wzywał pogotowie. I wtedy nastąpiła reakcja,
błogosławiona ulga po morfinie, stępienie bólu i ustanie lęku. Wokół mego łóżka skłębiły się
obłoki prawdziwej (choć trudnej do wyrażenia) szczęśliwości. A z tych obłoków dobiegły
mnie dwa słowa. Jestem całkiem pewien, że to nie dr Fox je wypowiedział — nie były dość
profesjonalne jak na niego — ani też nikt inny z obecnych przy łóżku. Lecz te dwa słowa
uformowały się w moim mózgu tak wyraźnie, jakbym naprawdę je usłyszał: ”Równa Szansa”.
To było to: równa szansa. W stanie cudownego, wywołanego morfiną braku logiki myślenia,
słowa te mogły nawet wywołać uśmiech.
Weszli sanitariusze z noszami i wyniesiono mnie w noc, w obłokach różowych chmur
skłębionych wokół mnie, i przez całą drogę do szpitala szły za mną w jakiś sposób te dwa
słowa. Nastąpiły tygodnie przymusowej bezczynności (myślę, że dziś traktuje się
zawałowców bardziej bezceremonialnie), z długim okresem oddychania pod namiotem
tlenowym i chaotycznymi próbami logicznego myślenia i załatwiania spraw doczesnych, gdy
środki uspokajające hamowały pracę mojego aparatu do myślenia.
Jasność myśli wróciła w końcu, oczywiście w towarzystwie nudy, i przez ostatni
tydzień pobytu w szpitalu miałem chyba pełną możność rozmyślania i nic innego do roboty.
Drażnienie się z miłymi pielęgniarkami było tak łatwe, że szybko przestało mnie bawić — za
bardzo przypominało strzelanie do siedzących na gałęzi ptaków. Obliczywszy któregoś dnia,
że mógłbym ten pokój szpitalny zamienić na luksusowy apartament na ”Queen Mary” (lub
skrzydło orientalnego pałacu, z tancerkami włącznie) i jeszcze zostałoby mi gotówki,
poczułem chęć skierowania myśli na inne sprawy. Dłuższe trzymanie książki wciąż jeszcze
męczyło mnie fizycznie, ale to chyba było normalne.
32
Zostało to dziwne wspomnienie o równej szansie. Może była to moja własna ocena
mej szansy na przeżycie. A może było to przedzieranie się z głębi podświadomości jakiegoś
zarodka fabuły, zbyt nikłego, aby można go było rozpoznać — nagłe wypłynięcie, pod
działaniem morfiny, nasiąkłej wodą kłody z przyczepionym do niej niedojrzałym
45
Enfant terrible (fr.) dosłownie: nieznośne dziecko; człowiek trzymający innych w obawie z powodu swego niewłaściwego
odzywania się.
74
skorupiakiem. Lecz była fraza i niby nasionko kiełki zaczynała wypuszczać w różne strony
swe pędy.
Taka fraza mogłaby się chyba odnosić do pojedynku. Nie, nie mogła. Wszystkie
zasady pojedynku, cała jego etykieta, były nastawione na eliminację szansy, na zapewnienie,
że zręczniejszy nie ucierpi w wyniku przypadkowych okoliczności. Mierzenie szpad,
wybieranie równego terenu, wszystko to, stwarzając pozory starań, aby sprawa odbyła się
fair, oznaczało faktycznie, że lepszy strzelec czy szermierz ma większe szansę w honorowej
sprawie nie mającej przecież nic wspólnego z umiejętnością strzelania czy zręcznością
w szermierce. Niedoświadczony pojedynkowicz, uważający się za poszkodowanego na
honorze, mógłby mieć pretensję, że w ten sposób kości są rzucone na jego niekorzyść.
Mógłby chcieć dać sobie szansę — równą szansę.
Tak więc w moich myślach formułował się obraz kogoś tak bardzo rozgniewanego lub
tak głęboko nieszczęśliwego, że byłby skłonny zaryzykować życiem w zamian za równą
szansę na położenie kresu swym cierpieniom. Najprawdopodobniej byłby to człowiek młody
— od zarania cywilizacji (i sformalizowanego mordowania) obserwuje się, że właśnie młodzi,
mający więcej do stracenia, bardziej pochopnie ryzykują taką utratę. Człowiek młody,
głęboko nieszczęśliwy, mogący swe cierpienia przypisać jednemu, określonemu człowiekowi,
przypuszczalnie również młodemu. Tak przeżywać mógłby uczeń, lecz pojedynkowanie się
nie było zwykłą rzeczą wśród uczniów.
Ale na przykład midszypmen w dawnej marynarce wojennej — straszne rzeczy działy
się w mesach midszypmeńskich w dawnych czasach i pojedynki zdarzały się tam tak często,
że nie były niczym nadzwyczajnym. Ktoś mogący łatwo zrobić matematyczne obliczenie,
ważąc na szali równą szansę przeżycia i pewność, że nie ma innego sposobu na położenie
kresu jego niedoli. Matematyczne obliczenie! Kogóż to ja znałem, kogo — ulegając nie
spełnionym marzeniom — obdarzyłem talentem matematycznym Odpowiedzi nie trzeba było
nawet ubierać w słowa. Wszystko, co wiedziałem o późniejszym Hornblowerze, zdawało się
pasować do obrazu Hornblowera z jego wczesnej młodości, który zaczął się formować w mej
wyobraźni. A ten starszy miał charakter tak pełen kontrastów, że mogłoby być dobrą zabawą
wymyślanie, w jaki sposób stał się właśnie taki.
Rzecz jasna wszystko to nadało sprawie całkiem nowy obrót. Przez lata nie myślałem
o Hornblowerze. Doprowadziłem go do szczytu kariery i zostawiłem w nie najlepszym
samopoczuciu — z wszelkim zamiarem niewracania więcej do niego. W głowie miałem
dziesiątki innych pomysłów, dziesiątki jajeczek z wylęgającymi się w nich kurczakami,
i wahałem się, czy jak kukułka swe jajo mam tam podrzucić taki zwariowany pomysł. Wy-
75
szedłem ze szpitala, i wszystkie pomysły poszły w zapomnienie wobec podniecenia
towarzyszącego uczeniu się życia od nowa.
33
Mój dziwny zawód dał mi wiele szczęścia, chociaż trochę głupio mi się do tego
przyznawać. Przeżyłem bardzo szczęśliwy okres w przejrzystym, rozkosznym powietrzu High
Sierra, które — mówiąc banalnie — jest jak szampan. Może właśnie dlatego pomysły też
zaczęły musować. Zaczynałem lubić tego niezdarnego myślącego młodzieńca, którego obraz
zarysowywał mi się w głowie. Miał on skłonność brania rzeczy zbyt na serio, lecz uczył się
również śmiać, był bardzo zdolny, a dzięki nałogowi samoanalizy zwracał uwagę na własne
słabości, a więc będzie się starał je eliminować albo przynajmniej skutecznie ograniczać. To
zaś umożliwi mu wyciąganie korzyści z intensywnego szkolenia, jakiemu w owych czasach
poddawano młodych oficerów.
Były to z pewnością pracowite dni, z pomysłami wyskakującymi jeden za drugim. Ten
pojedynek z równą szansą mógłby łatwo doprowadzić do przeniesienia akcji na bardziej
ożywiony teren. W roku 1794 niszczono handel w Zatoce Biskajskiej, i doprowadzanie
pryzów do portów w kraju powierzano często absurdalnie młodym oficerom — i tak powstał
pomysł z ładunkiem ryżu pęczniejącego wskutek przecieku. Skłonność takiego młodzieńca do
samozadowolenia w połączeniu z pedantyzmem mogła doprowadzić do tego, że zostanie
ukarany niepowodzeniem. W początkach roku 1795 miała miejsce nieszczęsna ekspedycja do
Quiberon; w 1796 nastąpiło — jak to często bywa w historii — przejście rządu hiszpańskiego
na stronę dotychczasowego przeciwnika, co oczywiście doprowadziło (w momencie gdy
ostrożnie wiosłowałem, płynąc łódką po Jeziorze Opadłego Liścia) do potyczki
z hiszpańskimi galerami, które przetrwały do tego czasu mimo postępu w żegludze morskiej.
Mnóstwo rzeczy mogło się wydarzyć, a przecież liczba tych wydarzeń nie była
nieograniczona. Jak Kasandra wiedziałem, jaki los czeka Hornblowera. Ten los został
zawyrokowany dwanaście lat wcześniej. Musiał zostać wzięty do niewoli przez Hiszpanów,
gdyż trzeba było, aby się nauczył hiszpańskiego, żeby w roku 1808 mógł rozmawiać z el
Supremem. Lecz ów pobyt w niewoli nie mógł uniemożliwić mu awansu, a zatem musiał się
zakończyć na długo przed czasem, gdy pokój w Amiens, w roku 1801, położyłby mu kres
automatycznie. Wzięcie Hornblowera do niewoli było łatwo zaaranżować — mógł wieźć
pocztę na małej jednostce i bez swej winy wpaść w ręce hiszpańskiej floty przed bitwą pod
Przylądkiem Świętego Wincentego w roku 1797. Ten pechowy przypadek można też było
76
spożytkować na doprowadzenie do koniecznego
46
awansu młodego człowieka na porucznika.
Ale wobec tego musiał w jakiś sposób wyjść na wolność. Uciec? Niestety, już raz uciekł
z więzienia — prawda, że było do dwanaście lat później, w roku 1810, lecz trudno było kazać
mu robić to samo jeszcze raz, w roku 1798. Trzeba było wymyślić jakiś szczególny powód,
który dałby mu podstawy do odzyskania wolności. Z tym miałem wyjątkowo mało kłopotu,
właściwie ”kłopot” to za mocne słowo — wystarczyło uświadomić sobie konieczność,
a rozwiązanie nasunęło się samo. Opłaciło się prawie spędzić kilka tygodni w łóżku
szpitalnym, jeśli później umysł pracował tak sprawnie.
Naturalnie nie pozostało nic innego, jak usiąść i napisać to wszystko. Wyglądało, że
pójdzie mi całkiem łatwo, bo fabuła układała mi się w oddzielne, zamknięte epizody.
Człowiek rozsądny napisałby jeden i zrobił przerwę na odpoczynek przed zaczęciem
następnego. I nawet bardzo dobrze się składało z tą pokawałkowaną fabułą w mojej sytuacji,
człowieka po niedawno przebytym zawale. Ale oczywiście było to dla mnie absolutną
niemożliwością, bo gdy tylko kończył się nacisk fabuły, którą właśnie ubierałem w słowa, już
z podświadomości wyskakiwała następna, i nie mogłem nie zacząć znowu pisać. Wciąż migał
mi przed oczyma błędny ognik — wprawdzie opowiadanie, które właśnie skończyłem, nie
jest takie dobre, jak się spodziewałem, lecz następne z pewnością będzie lepsze. Tak to
opowieść za opowieścią spływały mi spod pióra, a każdą zaczynałem z nadzieją i nie byłoby
prawdą stwierdzenie, że każdą kończyłem z rozpaczą — ta, która czekała na napisanie,
wymagała takiej koncentracji uwagi, że nie było mowy o zaprzątaniu sobie głowy poprzednią.
Częściowo z tego powodu, ale głównie wskutek innych okoliczności sam akt pisania
nie był taki mozolny jak zwykle. Przeżywałem prawdziwą przyjemność obserwując, jak mój
młodzieniec dorasta, nabiera rozumu i rozwagi. W czasie pełnych napięcia okresów pracy
wyobraźni posuwałem się krok w krok z młodym człowiekiem, dla którego wszystko było
nowe i który cieszył się całą prężnością młodości — rzecz zabawna, ale prawdziwa, że coś
z tego potrafił przekazać i mnie. Była wreszcie satysfakcja z dokonanego dzieła — części
układanki trafiały na swoje miejsce. Gdybym zatrzymał się choć raz, żeby najpierw pomyśleć,
mogłoby mnie ogarnąć przerażenie, że mam kreować młodzieńca, który wyrósł na kogoś już
dobrze znanego, u swego szczytu, jednakże gorączka chwili działania nie pozwoliła tej
refleksji nigdy dojść do głosu — może zresztą myśl o trudności sprawy dodawała tylko
smaku przygotowywanej potrawie — dopiero gdy później mogłem spojrzeć na gotowe dzieło,
musiałem przyznać z oporem, że w każdym razie zasługiwało, abym podjął próbę.
46
Ze względu na treść wcześniej napisanych książek o Hornblowerze.
77
34
Po skończeniu Midszypmena czekały mnie inne prace. Z powodu ostatnich wydarzeń
musiałem żyć jeszcze intensywniej chyba niż dotąd. Hornblower był teraz kimś w rodzaju
ogólnie znanej osobistości. Dzięki niemu zyskałem mnóstwo przyjaciół. Przybywam na
przykład na jakąś granicę z mym bagażem, podchodzę do celnika i on, widząc moje
nazwisko, mówi: ”Czyżby…?”, na co ja: ”Tak”, i od razu stawia mi na walizkach znak kredą
albo przykleja nalepkę czy odprawia bez niczego. Hornblower stał się dla mnie jakby
wiecznym towarzyszem podróży, mimo że bywał daleko od rozpierających mi głowę myśli
o nowej pracy. Ciągle przychodziły listy, a w zaskakująco wielu żądano dalszych wiadomości
o Hornblowerze. Listy od czytelników często nazywam listami ”ale”. ”Podobała mi się
Pańska książka, ale…” Mimo to były w większości przyjazne. Nie sądzę, aby wywierały na
mnie jakiś bezpośredni wpływ. Z wyjątkiem okresu pracy w służbie wojennej nie napisałem
nigdy słowa, jakiego bym nie chciał napisać, jedyną zaś osobą, której próbowałem sprawić
przyjemność moją pracą — byłem ja sam. A jednak gdy każda poczta przynosiła takie listy,
gdy prawie niemożliwością była rozmowa ze znajomymi (przyjaciele znali mnie lepiej) bez
pojawienia się nazwiska Hornblowera w pierwszych zdaniach, nie potrafiłem wyrzucić go
całkowicie z moich myśli. To faktycznie wyjaśnia, czemu wszystko zaczęło się od nowa,
chociaż były też i inne czynniki.
Zawsze mnie kusiło, żeby spróbować wyjaśnić sprawę małżeństwa Hornblowera
z Marią. We wcześniejszym okresie, Szczęśliwego powrotu, mogłem łatwo — i jak sądzę,
dość konsekwentnie — przechodzić nad tym do porządku, jako nad czymś, co się przydarza
ludziom, lecz prawdziwy, słowo po słowie, opis procesu kusił mnie swoją trudnością.
Problemy techniczne pisarstwa mają swój urok, są zdecydowanie pociągające. A ja — muszę
to wyznać — chciałem wiedzieć, chciałem ustalić szczegóły dla samego siebie, wymyślić, jak
do tego doszło.
W mojej pamięci wracały obrazy innego młodzieńca, nieprawdopodobnie chudego,
o zapadłych policzkach, poważnego usposobienia, który podczas ciężkiej zimy spędzał dni na
pisaniu Payment Deferred
47
, wieczory zaś na zawodowej grze w brydża; który jadał dobrze,
gdy mu szła karta, a bardzo marnie, kiedy nie szła. Pamiętam doskonale tego młodego
człowieka; miałem wrażenie, ze był zmarłym przed laty przyjacielem mej młodości, że nie ma
go już na świecie3, a ja obecny, zamieszkuję zmienione ciało, które zostawił po sobie.
Ciekawa rzecz, jak te wspamnienia mnie prześladowały.
78
Inny problem. Hornblower wynurzył się z midszypmeńskiej poczwarki, żeby stać się
porucznikiem. Ale jak do tego doszło, że nastepny awans, na młodszego dowódcę okrętu,
otrzymał ponad głowami setek kolegów starszych od niego stażem? Jak to się stało bez
aureoli sławy wokół jego głowy? Jak m o g ł o to się zdarzyć, w jaki sposób, że ten awans
uczynił z Hornblowera osobnika, prawdę mówiąc, cynicznego i zgorzkniałego, jakim znamy
go z późniejszego okresu jego życia? Czas szybko mija — w roku 1808 był on kapitanem
o kilkuletnim stażu — dużo by trzeba było wtłoczyć w lata między jednym awansem
a drugim, a te wydarzenia musiałyby mieć szczególny, specyficzny charakter. Należało też
wziąć pod uwagę pokój w Amiens — blisko dwa lata spokoju, bez żadnej szansy na
wyróżnienie się. Przypuszczalnie dwa lata na połowie pensji — a wiedzieliśmy już, że
Hornblower był doskonałym graczem w wista.
Ponadto zaszło coś — równie trudnego do wyjaśnienia, jak wszystko, co zdarzyło się
przedtem. W jaki sposób Podręcznik artylerzysty z roku 1860, przeznaczony dla brytyjskiej
milicji
48
, znalazł się w antykwariacie w San Francisco? Był tam z pewnością, bo sam go
kupiłem. W roku 1860 milicja brytyjska przygotowywała się na możliwość inwazji armii
Napoleona III, ale jej artylerzyści dalej obsługiwali działa dokładnie tak samo jak za czasów,
gdy ich używano przeciwko Napoleonowi I. Przedmiotem szczególnej troski ze strony
milicyjnej artylerii była obrona wybrzeży, i to obrona przed drewnianymi okrętami — era
jednostek pancernych zaczynała dopiero świtać. Milicyjni artylerzyści zaproponowali
stosowanie rozżarzonych kul, takich samych, jakich użyto w obronie Gibraltaru przed blisko
stu laty. Dobra połowa podręcznika była poświęcona ćwiczeniom w używaniu takich
pocisków — ćwiczenia trzeba było prowadzić bardzo skrupulatnie, a w ich trakcie żelazne
kule rozgrzane do czerwoności były przenoszone między baryłkami z prochem. Przez kilka
wieczorów czytałem w łóżku ten Podręcznik artylerzysty. Nigdy dotąd nie zajmowałem się
szczegółami obchodzenia się z rozżarzonymi pociskami. Niezły kąsek trafił w zasięg macek
meduzy.
Była jeszcze jedna sprawa. Jeśli miałbym w ogóle pisać znowu o Hornblowerze — na
co się nie zanosiło — i zająć się okresem jego życia, który zakończył się małżeństwem, to
byłoby rzeczą pożądaną — konieczną — podejście do zadania z innego punktu widzenia.
Mówiło mi o tym moje wyczucie artystyczne czy może rozum, co jednak — jak przeważnie
w sprawach gustu — łatwiej jest wyczuć, niż opisać. Ktoś musiałby spojrzeć na przyszłą żonę
Hornblowera bardziej obiektywnie niż on sam. Jeśli już o tym mowa, to był czas, żeby
47
Payment Deferred — Płatność odroczona, pierwsza powieść Forestera.
79
i Hornblowera poddać obiektywnej ocenie. Był to właściwy moment i jedyny, był on bowiem
jeszcze młodszym oficerem pod rozkazami innych. I, oczywiście, uznawszy to za rzecz
konieczną, jeszcze bardziej zapragnąłem napisać tę książkę, zwłaszcza że trudne problemy
techniczne, jakie wyłoniły się w trakcie pisania, stwarzały dodatkową atrakcyjność. Właściwy
moment. Przyjemnie było wprowadzić ten zwrot do mych myśli.
Jakoś tak się stało, że w tym samym okresie w moich myślach pojawił się ponownie
inny fragment fabuły. Chodziło o sprawę obłąkanego kapitana. Młodsi oficerowie na okręcie,
zwłaszcza wojennym, znajdują się w niezwykle trudnej sytuacji, gdy mają powody, aby
uznać, że ich dowódca jest obłąkany. Zwróciłem na to szczególną uwagę przed dwoma laty,
kiedy rozmyślałem nad buntownikami w Lordzie Hornblowerze. Zgodnie z Regulaminem
Wojennym każda rozmowa dwóch członków załogi, na której daliby wyraz niezadowoleniu
z jakigokolwiek aspektu służby, była buntem i zbrodnią, a za to groziła straszliwa kara.
Lektura tego artykułu Regulaminu Wojennego zapoczątkowała tok myśli, które wciąż nie
dawały mi spokoju i domagały się mej uwagi.
Były więc: rozżarzone pociski i małżeństwo; awans i zawodowa gra w karty; obłąkany
kapitan i odmienny punkt widzenia; było z tuzin rozmaitych elementów (i z pewnością
jeszcze kilka takich, które uznałem za nieistotne i puściłem w niepamięć) rozpychających się
wzajemnie łokciami i usiłujących przepchnąć się na plan. Jak zawsze na szczęście nie
pozostawało mi nic innego, jak czekać cierpliwie. Szczegóły same się sortowały
i porządkowały, a ja co dzień niezasłużenie mogłem sobie gratulować, gdy każdy ranek
ujawniał dalszy postęp w kierunku końca tego procesu. Dopiero pod koniec musiałem
zainterweniować osobiście i dokonać arbitralnego wyboru między dwoma rywalizującymi
pretendentami i trochę uczciwie popracować, szukając w mych materiałach źródłowych
potwierdzenia moich teorii. Wreszcie stało się. Nie tylko miałem bieg wydarzeń wyraźnie
zarysowany w mym umyśle, lecz był on jasny już chyba od dwóch tygodni. W tym momencie
dokonałem szeregu odkryć na swój temat. Jednym z nich było to, że chociaż jak zawsze
z prawdziwym oporem przystępowałem do żmudnej pracy, to niechęć tę niemal równoważyło
pragnienie wdrożenia mych teorii w praktykę, przekształcenia wyobrażeń w słowa na
papierze. Co gorsza, postawiwszy samego siebie przed surowym sędzią, którym byłem ja
sam, stwierdziłem, że mam nie występujące u mnie dotąd poczucie winy. Winy mianowicie
z tego powodu, że cieszę się naprzód z czekających mnie radości i jak dziecko, przed którym
postawiono talerz z jedzeniem, zostawiam to, co najlepsze, na koniec, jakby akt pisania
48
Milicja była członem brytyjskich sił zbrojnych, nigdyś organizowana przez poszczególne hrabstwa lub ich grupy,
zazwyczaj drogą dobrowolnej rekrutacji.
80
można było w ogóle uznać za rzecz pożądaną, nie mówiąc o tym, że ”najlepszą”. Na
szczęście dawno przestałem dziwić się wszelkim moim nowym przejawom niekonsekwencji.
Sędzia orzekł naturalnie, że powinienem natychmiast zasiąść do pisania i, rzecz jasna,
wystarczył jeden czy dwa dni pracy, żeby rozproszyć moje dziwne wątpliwości. Zwłaszcza że
bardzo wcześnie — faktycznie po napisaniu małej części książki — zjawił się dawny
straszak, obawa, że mógłbym umrzeć nie skończywszy jej i że czytelnicy mogliby się nigdy
nie dowiedzieć, jakie będzie jej zakończenie. To, bardziej niż jakikolwiek inny wzgląd,
sprawiało, że pisałem z moim zwykłym szalonym pośpiechem. Paliła mnie chęć ukazania
Hornblowera w jego zrzędnych nastrojach, odmawiającego sobie radości z własnych suk-
cesów, odmawiającego płaszczenia się przed zwierzchnością wówczas, gdy tego właśnie od
niego oczekiwano i gdy mogłoby mu to przynieść wielkie korzyści, i ponad wszystko,
dopuszczającego, aby jego niezrównoważone usposobienie pozwoliło mu zawrzeć
nierozsądny związek małżeński — wszystko na zdumionych oczach jego przyjaciela, Busha.
35
Tak już mi chyba było przeznaczone, żeby wszystko znów się zaczęło, tym razem po
znacznie krótszej przerwie niż poprzednio, faktycznie po około osiemnastu miesiącach —
okresie spędzonym na różnorodnych działaniach, od dłuższego pobytu w Indiach Zachodnich
do napisania małego podręcznika historii dla dzieci. Pomysły znów wkradły mi się do głowy.
Usłyszałem od kogoś barwną opowieść o pracy poławiaczy pereł z Cejlonu w dawnych
czasach. I coś jeszcze. Może skutkiem posuwania się w latach wspomnienia dawnych przeżyć
wracały do mnie z nową wyrazistością: kiedyś przepłynąłem Anglię motorową łodzią
kanałem z Londynu do Llangollen i z powrotem, i teraz często łapałem się na wspominaniu
wydarzeń właśnie z tamtej podróży. Przy innej okazji musiałem płynąć z Pool w małej łódce
przez Londyn w burzliwą pogodę, pośród szalonego ruchu na rzece. Ta podróż zakończyła się
awarią przy moście Vauxhall, gdy już już dopływałem do bezpiecznego schronienia.
Zważywszy, że powieści hornblowerowskie zawsze traktują o Hornblowerze (jeszcze
jedno oczywiste stwierdzenie), rzecz interesująca, iż w wielkiej mierze dominowała stara
metoda, polegająca na wymyślaniu, co ma zostać dokonane, a potem dopiero dobieraniu
właściwej osoby, która mogłaby tego dokonać. Przypadkiem (czy aby naprawdę? Obawiam
się, że nie jestem zupełnie szczery, nawet gdy bardzo się staram) właściwą osobą okazywał
się Hornblower. Nagi szkielet historii stanowił, jak przystało, ramy konstrukcji, na której
można było budować fabułę. Hornblower musiałby zostać ”mianowany”, awansowany do
81
stopnia kapitana gdzieś wiosną 1805 roku; w październiku 1805 miała miejsce bitwa pod
Trafalgarem; a w styczniu następnego roku kondukt pogrzebowy przewoził zwłoki Nelsona
Tamizą z Greenwich do Whitehall. Zachowało się wiele opisów tej wyjątkowej manifestacji
jak również ilustrujących ją ówczesnych sztychów. Wiedziałem z własnego doświadczenia,
jaka bywa Tamiza przy złej pogodzie — musiało być piekielnie trudno prowadzić nią
pogrzebowe barkasy. Przyszedł mi do głowy przewrotny pomysł, żeby płynący w środku
konduktu barkas z trumną Nelsona zatonął. A cóż mogłoby być bardziej naturalnego niż
obarczenie Hornblowera, kapitana o bardzo krótkim stażu, obowiązkiem zorganizowania
konduktu? Zadanie byłoby uciążliwe, bardzo odpowiedzialne i nie przynoszące sławy —
z pewnością zrzucono by je na kapitana najmniej zdolnego do wymigania się od tego.
Hornblower dostałby maleńki stateczek — tak mały, żeby można go było wyposażyć
w Deptford nad Tamizą, skąd byłby z łatwością do dyspozycji. A co z poławiaczami pereł?
Tak więc praca z miejsca ruszyła całą parą. Jaką drogą dotarłby Hornblower do
Londynu? Oczywiście kanałem — gdzieś czytałem o pośpiesznej komunikacji pasażerskiej,
utrzymywanej na kanałach przez krótki okres jej rozkwitu, do nadejścia ery kolei żelaznej.
Z pewnością towarzyszyłaby mu Maria. Lecz tu tkwiły zarodki tragedii. Przed piętnastu laty
49
(o czym była mowa w Szczęśliwym powrocie), lecz za dwa lata, jeśli chodzi o obecnego
Hornblowera, jego dwoje dzieci zmarło na ospę. Oto kurczęta wracające na noc do kurnika.
To porównanie jest tu bardzo odpowiednie mimo swej frywolności w zestawieniu z okrutną
rzeczywistością. Dzieci musiały przyjść na świat, dać Hornblowerowi krótki okres szczęścia
i musiały umrzeć. Daty, bardzo pomyślnie, zgadzały się. Ślub Hornblowera odbył się
w kwietniu 1803 roku, a teraz mieliśmy styczeń 1806. Dosyć czasu na dwie ciąże. Ale co
z tymi poławiaczami pereł?
W Szczęśliwym powrocie zastajemy Hornblowera z zaszczytną szpadą ofiarowaną mu
przez Fundusz Patriotyczny za abordaż ”Castilli”. Z pewnością był już czas, żeby ją
abordażował i dostał tę szpadę (z poławiaczami pereł czy bez). A czas uciekał, lato roku 1808
miało zastać Hornblowera w zatoce Fonseca jako dowódcę ”Lydii”. Było wiele do zrobienia,
zwłaszcza że gdzieś w tym właśnie okresie moją uwagę zwrócił fakt, że na Kontynencie cyfrę
siedem pisze się z poprzeczną kreską
50
. Trzeba to było jakoś spożytkować. Ponadto — jak
doszło do przeniesienia Hornblowera z jego obecnego okrętu, o nie ustalonej jeszcze nazwie,
na ”Lydię”, i to w sposób, który by przydał trochę goryczy jego usposobieniu?
49
To znaczy z punktu widzenia autora książki, czasu, w którym pisał Szczęśliwy powrót
50
W Anglii siódemkę w piśmie odręcznym pisze się bez kreski poprzecznej: 7, jak u nas w druku.
82
Żyłem sobie rozkosznie siedząc i czekając, aż ten cały galimatias sam się uładzi.
Odbyłem wycieczkę do Indii Zachodnich, z przelotami z wyspy na wyspę, a na każdej wyspie
czekał wynajęty samochód, żeby mnie wieźć w głąb lądu, do najodleglejszych zakątków,
przez urocze lasy lub górzyste pustkowia. Wyspy te uporczywie demonstrowały niezależność
od prostej międzynarodowej konwencji o prawach jazdy. Międzynarodowe prawo nie miało
tam żadnego znaczenia, musiałem więc przejść tuzin różnych egzaminów i uzyskać tuzin
różnych praw jazdy, co według mnie przyczyniło się do powołania do życia tych poławiaczy
pereł — konstruowanie powieści to dziwna sprawa. Potem powrót do domu, do znajomego
biurka i znajomego zmęczenia. Moja metoda uruchamiania wyobraźni, już gdy piszę, ma
swoje ujemne strony: cios tragedii jest boleśniejszy. Musiałem uśmiercić dwoje dzieci.
Zmarły na ostatniej stronie rękopisu, pozostawiając Marię ze złamanym sercem,
a Hornblowera w nieutulonym smutku. Pamiętam, jak po napisaniu końcowych słów
siedziałem może nie aż ze złamanym sercem, lecz z pewnością z uczuciem żalu i ogromnej
przykrości, że musiałem to zrobić Hornblowerowi.
36
Wyglądało więc, że cykl hornblowerowski był już teraz kompletny. Ponieważ akcję
Hornblowera i jego okrętu ”Atropos” lekkomyślnie rozpocząłem pod koniec roku 1805,
została dwuipółletnia luka, w czasie której Hornblower musiał zostać awansowany ze stopnia
młodszego dowódcy okrętu, bo cała jego kariera zawodowa, z tym jednym wyjątkiem, była
już opisana i obejmowała pełny okres wojen napoleońskich, od wypowiedzenia wojny w roku
1793 do Waterloo w 1815. Mogłem spojrzeć na ten etap mojej pracy jako na zamknięty
i sądzić (o, naiwny!), że wreszcie jestem wolny. Że będę mógł zabrać się do innej pracy,
o której od dawna myślałem. Ale życie ma swe blaski i cienie. Przeżyłem koszmar
studiowania zeznań składanych na procesach norymberskich — kartkowanie stronic nie
kończących się tomów było jak pierwsze kroki po ruchomych piaskach. Czekała książka
o Marynarce Wojennej Stanów Zjednoczonych, którą dawno chciałem napisać — Hornblower
nie stał już na przeszkodzie i ta powieść, jak wszystkie inne, domagała się, żeby się nią zająć.
Musiałem też napisać podręcznik historii i — jak już wcześniej powiedziałem, może za mały
kładąc na to nacisk — trzeba było żyć. Nastąpiła przerwa w pracy z powodu wyprawy
jachtowej na Morze Karaibskie, raz jeszcze poddałem się czarowi Indii Zachodnich. Była
chwila, gdy przeprowadziwszy jakoś samochód nad małą przepaścią w Meksyku, musiałem
pozostać kilka dni (które mogły być nudne, ale nie były) w zniszczonym trzęsieniem ziemi
83
mieście Colima, które i przed trzęsieniem trudno chyba było uznać za miasto. Trzeba było
zrobić to i owo, o czymś jeszcze pomyśleć. Tyle miałem przeżyć, przyjemnych i niemiłych,
absorbujących moje myśli, że można by uznać, iż Hornblower zostawi mnie w spokoju — ale
nie! Może powinienem winić za to moich korespondentów, którzy nie chcieli dać mu
odpocząć. Co najmniej dwa albo i trzy razy w tygodniu dostawałem listy z prośbą
o wiadomości o nim, i gdy już naprawdę mogłem o nim zapomnieć, te listy z pewnością nie
pozwalały mi na to. Skłoniły mnie nawet do napisania ballady o Hornblowerze z refrenem
”Wierzę, że smażysz się w piekle, Horatio”, która nie tylko została opublikowana, ale
przyniosła mi nawet trochę grosza. Nie pisałem wierszy chyba od czasu, gdy w wieku lat
dwudziestu odkryłem, że (dla mnie przynajmniej) proza jest odpowiedniejszym środkiem do
wypowiadania się.
Nie muszę mówić, że cichaczem zaczęły napływać pomysły. Pierwszym impulsem
było złapanie się na rozmyślaniach o Hornblowerze i jego Barbarze. Doszedłem do wniosku,
że po okropnej tragedii Marie de Gra___cy i po własnych wstrząsających przeżyciach musiał
Hornblower z ogromną ulgą wrócić do Barbary, która z pewnością zdobyłaby się na tyle
wyrozumiałości i współczucia, żeby powitać go serdecznie. Potrafiłem to sobie dobrze
wyobrazić: dwoje dumnych ludzi, niechętnych do zespolenia swych osobowości,
dochodzących jednak do przekonania, że jest to możliwe, gdy wzajemny szacunek sprawiał,
że stawali się dla siebie coraz bardziej pociągający. Lecz Hornblower był człowiekiem
o szorstkim usposobieniu, nieufnym wobec otwierającego się przed nim szczęścia. Barbara
była już raz zamężna. Byłoby w stylu Hornblowera gryźć się tym i pozwalać swej żywej
wyobraźni na wywoływanie obrazów wzbudzających uczucie zazdrości, Sprawiających, że
sprawy ciała mieszały mu się ze sprawami ducha, a przeszłość z teraźniejszością, choćby
tylko po to, żeby stwarzać sobie nowe powody do rozgoryczenia, Niewątpliwie byłoby to
podobne do Hornblowera. Na szczęście Barbara będzie na tyle bystra, żeby to zrozumieć,
i dość taktowna i mądra, żeby, ile się da, ukrywać swe niezadowolenie.
To był mały związek, wystarczający, by zacząć, lecz, oczywiście pojawiły się inne.
Hornblower byłby niepocieszony, gdyby miał już nigdy nie wrócić do służby. Kapitanem
”mianowanym” został wiosną roku 1805, teraz na pomoc przyszedł mu, zwykły u mnie,
cudowny zbieg okoliczności, gdyż dzięki temu był starszy stażem od wszystkich kapitanów,
którzy osiągnęli ten stopień na wezbranej fali awansów po Trafalgarze. Rangę admirała
powinien by osiągnąć w 1820 lub 1821 i ze swoim przebiegiem służby mógłby ze sporą dozą
pewności liczyć na stanowisko nawet w okrojonej marynarce wojennej z owych chudych lat.
Interesującym zbiegiem okoliczności był zgon Napoleona w roku 1821. Mogę wymienić
84
jeszcze jeden ciekawy zbieg okoliczności: wciąż trwało rozpadanie się cesarstwa
hiszpańskiego, a początek politycznych wstrząsów, które to spowodowały, przypadał na czas
powołania Hornblowera do istnienia w roku 1808 czy 1936, jeśli liczyć inaczej. W okresie
gdy Hornblower mógłby zostać awansowany na kontradmirała, w Meksyku i Ameryce
Środkowej i Południowej trwały walki, Królewska Marynarka Wojenna utrzymywała swe
pozycje, a Stany Zjednoczone wystąpiły z doktryną Monroego
51
. Był też zakaz handlu
niewolnikami — Królewska Marynarka Wojenna przystąpiła do wprowadzania go w życie,
gdy kolonie hiszpańskie i portugalskie stanowiły główny rynek dla tego handlu. Gdyby
Hornblower został zatrudniony, z pewnością otrzymałby stanowisko w Indiach Zachodnich.
Jaki byłby Hornblower? Na jakiego człowieka by wyrósł? Tytuł lordowski
i stanowisko admirała z pewnością przyczyniłyby się do pewnego złagodzenia jego charak-
teru, niezależnie od tego, jak bardzo był podejrzliwy wobec odznaczeń, na które w swoim
mniemaniu nie zasługiwał. Lecz mimo złagodnienia charakteru pozostałby, jak dawniej,
niecierpliwy, spragniony działania, zdolny do szybkiego myślenia. Stałby się świadkiem
szybkich przemian w żegludze, postępu w budowie kliprów, początków ery parowców. A że
był człowiekiem liberalnych przekonań, nie zgadzałby się z konserwatywnym stosunkiem
marynarki wojennej do tych innowacji. Jeśli idzie o mnie, to wszystkie te względy mocno do
mnie przemawiały. Gdzieś głęboko w podświadomości dojrzewały pomysły. Do dziś istnieje
na Jamajce niewielki obszar zwany Cockpit Country, wciąż niedostępny, wciąż stanowiący
rejon odmiennej kultury, a granica jego leży niespełna pół godziny jazdy samochodem od
świetnych pałaców w zatoce Montego. Sam oglądałem nieraz Cockit Country
z niebezpiecznych dróg na tonących w deszczu zboczach wzgórz — i kraina ta zaczęła mnie
prześladować.
Gdzieś — zupełnie zapomniałem gdzie — natknąłem się na historyczną ciekawostkę:
po Waterloo duża grupa żołnierzy starej gwardii napoleońskiej zorganizowała się w zespół,
który zajął, z zamiarem skolonizowania, szmat ziemi w Teksasie, w okresie gdy był on
jeszcze częścią Meksyku, a Meksyk walczył jeszcze o niepodległość. Co mogło się stać
z nimi? Było miejsce na domysły — a musiałem też pamiętać, że mniej więcej w tym samym
czasie nastąpiła śmierć Napoleona. Przeróżne typy zapaleńców przybywały w te strony, aby,
powodując się najrozmaitszymi względami, włączyć się do walki o niepodległość. Mogłem
sobie wyobrazić paru z nich oraz nastawienie Hornblowera do nich, oficjalne i prywatne. Ale
51
Prezydent J. Monroe w swym orędziu (2 XII 1823) głosił zasad? nietolerowania więcej przez USA prowadzenia
kolonizacji na kontynencie amerykańskim przez państwa Europy.
85
wśród tych wszystkich dystrakcji nie wolno mi było zapomnieć tych moich wcześniejszych
rozmyślaniach nad stosunkiem między Hornblowerem a Barbarą.
W tym miejscu do opowieści włączam prawdziwą kobietę, z krwi i kości, a nie postać
z książek, jak Barbara, Maria i Marie. Osoba z krwi i kości, ale prawdziwie święta, głębokiej
dobroci — tak dobra, że ośmielam się opowiedzieć tę historię o niej bez jej zgody i mimo to
mieć nadzieję na wybaczenie. Święta z jedną wybaczalną słabostką: absolutną niemożnością
oparcia się urokowi kwiatów. Wiosną ulice miast kalifornijskich pięknieją od setek, tysięcy
kwitnących drzew. Jak można oprzeć się chęci uszczknięcia kilku gałązek do bukietu? Jak
można się oprzeć? Jak wiem, robią to prawie wszyscy, z wyjątkiem mojej świętej
przyjaciółki. Oczywiście wbrew przepisom prawa. Tak więc ułożyłem własną wersję historii
o cudzie Świętej Elżbiety Węgierskiej. Moja przyjaciółka wychodzi z nożycami ogrodowymi
i niewielką torbą i ciach-ciach. Zbliża się policjant. ”Co ma pani w torbie?” — pyta. ”Tylko
artykuły spożywcze” — odpowiada biedna mała święta. Policjant na to: ”Proszę pokazać”.
A ona otwiera torbę i, oczywiście, jest pełna żywności.
Dziwna rzecz, jak prześladowała mnie ta historia. Wreszcie się zaczęło — dawne,
znane poruszenie emocji, uczucie rozpoznawania, świadomość, że coś przybiera kształt. I tak
było — do tego wszystko przyszło od razu. Zdarzyło mi się to przedtem i pewnie zdarzy się
znowu. Sam nie wiem, czemu tak jest, że gdy konstruuję opowieść złożoną z epizodów,
wszystkie ukształtowują się naraz lub na tyle jednocześnie, na ile pozwalają moje możliwości
umysłowe. Jednego dnia wszystkie są bezkształtne, w stanie chaosu, a zaraz, wkrótce potem,
wszystkie są już uporządkowane i ukształtowane. Doświadczyłem tego pisząc Midszymena,
ale też i inne książki.
Niekiedy psycholodzy wypytywali mnie, starając się wykryć mechanizm tych
procesów, nazwanych przez nich ”twórczymi”, ale określenia to jest błędne. Wynikiem —
ewentualnym — tych procesów jest tworzenie, jeśli można przyjąć ten zadufany termin, lecz
same procesy w znacznym stopniu — prawie całkowicie — przebiegają bezwiednie. Czy kura
znosi jajka, bo chce, czy też dlatego, że musi? Pisarz może prawdopodobnie pomóc tym
procesom lub je przyśpieszyć dzięki wyrobieniu w sobie wrażliwości i zaoferowaniu gościny
błąkającemu się pomysłowi, lecz ja tylko w to nie wierzę, ale jestem skłonny uznać, iż
w rzeczywistości jest odwrotnie. Istnieje z pewnością niebezpieczny punkt, wyraźna granica
między byciem wrażliwym, a próbowaniem wymuszania procesu. Jeśli pomysły są
wymuszone, to rezultat jest prawie zawsze — powiedzmy: niezamiennie — banalny lub
nienaturalny czy zatrącający pedanterią. Przeciętna hollywoodzka konferencja, zwołana dla
wymyślenia fabuły, jest świadomą próbą wymuszania pomysłów.
86
Jak dotąd w moim życiu unikałem zagłębiania się w tę kwestię. Ilekroć psycholodzy
zaczynali mnie wałkować, przypominałem, jak łatwo jest rozebrać zegarek na części i jak
trudno złożyć go z powrotem. Być może nachodzą mnie moje pomysły, bo gdzieś, głęboko
we mnie, tkwi jakiś błąd, możliwy do uleczenia przez analizę. Jeśli tak jest, to nie potrafię
wymyślić lepszego niż na ten przykładu na lekarstwo, które jest gorsze od choroby. Nie mam
najmniejszej chęci zostać wyleczonym z czegoś, co od lat chłopięcych po dziś dzień ubarwia
moje życie, nie spodziewam się też dożyć wieku, w którym uznam, że w czekającej mnie
przyszłości niewiele jest do stracenia, i poddam się analizie dla wykrycia przyczyny takiego
zmasowanego napływu pomysłów.
Kilka ustępów wcześniej uformował się w moim umyśle Hornblower w Indiach
Zachodnich, a stąd do pisania był już tylko krok — zwykły zjazd w dół sankami. Fabuły
opowiadań galopowały naprzód jak szalone. Czy to kogokolwiek zainteresuje, że moim
zdaniem opowiadania o Hornblowerze i Świętej Elżbiecie Węgierskiej (zawdzięczające swe
powstanie mej ścinającej kwiaty przyjaciółce) jest najlepszym z tych, które kiedykolwiek
napisałem? Moje zdanie może być ciekawe choćby dla badaczy. W formie dygresji wspomnę,
że gdy byłem w połowie pisania tej opowieści, zadzwonił do mnie producent z Hollywoodu.
Nie zdradzę jego nazwiska, ale może wystarczy, jeśli powiem, że jest pochodzenia greckiego.
Planuje się, powiedział, film o zatopieniu niemieckiego okrętu wojennego ”Bismarck”, i czy
pomógłbym? Zaproszenie było kuszące z każdego punktu widzenia, ale właśnie zacząłem
książkę, i to zupełnie uodporniło mnie na wszelkie pokusy. Na świecie nie ma chyba
człowieka mniej przypominającego buldoga niż ja — z jednym tylko wyjątkiem. Gdy raz
wgryzę się w robotę, nic nie może mnie skłonić do puszczenia chwytu — co znów nie jest
żadnym powodem do dumy, tak jak buldog nie ma co się pysznić czymś, co ma we krwi.
Tak więc wobec nalegań Hollywoodu okazałem się głuchy — analogia ta jest bardzo
bliska prawdy, gdyż tak byłem zaabsorbowany pracą, że prawie nie słuchałem argumentów.
Byłem tylko w stanie powiedzieć, że nie będę do dyspozycji przez następne dwa miesiące.
Nie, nie mam umowy z nikim innym. Tak, pomysł mi się podoba, ale nie mogę odłożyć tego,
nad czym właśnie siedzę. Jeśli sprawa jest pilna (a takie, jak się wydaje, są zawsze prośby
Hollywoodu), to niech lepiej poszukają sobie kogoś innego. Do widzenia.
Odwiesiłem słuchawkę i rozmyślając o greckim pochodzeniu producenta, z którym
miałem rozmowę, przypomniałem sobie historię o Archimedesie. Wyróżnił się w obronie
Syrakuz przed Rzymianami, i gdy do miasta przypuszczono szturm, wódz rzymski,
Marcellus, wydał rozkaz wzięcia go żywcem. Lecz Archimedes był właśnie pochłonięty
jakimś problemem z dziedziny geometrii, i tylko odburknął coś gniewnie, gdy żołnierz
87
rzymski przerwał mu, pytając, kim jest, tak więc żołnierz zabił go. Wyglądało, że i ja
zachowałem się podobnie.
W rzeczywistości Hollywoodowi wcale nie było tak pilno, jak mu się zdawało,
i w dwa i pół miesiąca później wszedłem na pierwszą konferencję, której ostatecznym
wynikiem był film Sink the ”Bismarck”
52
. Producent wziął mnie w niedźwiedzie objęcia (bo
też wyglądem przypominał niedźwiedzia) i powiedział (ku mojemu ogromnemu zdumieniu
i zachwytowi): ”Cieszę się, Archimedesie, że mogę cię poznać”. Teraz w moich myślach
Święta Elżbieta Węgierska kojarzy się nie tylko z moją świętą przyjaciółką i z pościgiem
Hornblowera za Cambronnem na Morzu Karaibskim, lecz także z ”Bismarckiem”
i Archimedesem — rodzaj mieszaniny skojarzeń, która czasem daje początek fabułom,
chociaż jak dotąd żadna się z niej nie wykluła, chyba że ta tutaj.
37
W życiorysie Hornblowera była jeszcze luka, między wznowieniem wojny w roku
1803 a jego pojawieniem się na kanale Tamiza-Severn — 1805. Zdumiewające, ile osób
napisało do mnie, wskazując na to — ale, jak przedtem, za rezultat nie mogę winić moich
miłych korespondentów. Mnie samego intrygowała ta luka, chociaż nie myślałem o niej,
zaczynając pisać ”Atropos”. Otóż okazało się, że — niezupełnie wbrew mojej woli —
zastanawiałem się, co musiałoby się zdarzyć w owym okresie. Zostawiłem Hornblowera tuż
przed wstąpieniem w związek małżeński, świeżo po awansie na młodszego dowódcę okrętu,
gdy miał się udać na wznowioną wojnę. Kiedy pojawił się znowu, był już kapitanem, ojcem
jednego dziecka i drugiego w drodze. Tak więc pewne punkty miałem ustalone bez potrzeby
wysilania inwencji. Wyróżnił się — można by to było przyjąć za rzecz zrozumiałą samą przez
się, pamiętając, że Hornblower był Hornblowerem, ale także dlatego, że musiała to być
opowieść o nim. Powinien był przebywać w kraju na urlopie, żeby można było
usprawiedliwić to drugie dziecko, ale o urlop nie było przecież tak łatwo w dawnej marynarce
wojennej.
Wyjaśnienie nasuwało się samo: musiał służyć we flocie blokującej Brest — okręty tej
eskadry często ulegały uszkodzeniom i musiały wracać do portów w kraju dla usuwania tych
uszkodzeń. Skoro Hornblower był młodszym dowódcą okrętu, musiał dowodzić małą, lekką
jednostką — z rodzaju zatrudnionych przy obserwacji Brestu z bliska — mając wiele okazji
do wyróżnienia się. Duże też było prawdopodobieństwo uszkodzenia jego okrętu, zmuszające
88
do powrotu do portu, choćby nawet Cornwallis, jako głównodowodzący, nie kwapił się do
udzielania zezwoleń na to. Tak więc konstrukcja fabuły błyskawicznie ruszyła naprzód.
O jednym trzeba było pamiętać. W późniejszym życiu Hornblower miał notorycznego
pecha w zdobywaniu pryzowego, toteż choćby nie wiem jak wyróżnił się pod Brestem, nie
powinien zdobyć pryzów. Okręty, z którymi miał walczyć, musiały albo ulec zniszczeniu,
albo uciec. Chyba że… Nagła myśl kazała mi spiesznie zajrzeć do moich źródeł
historycznych. To było to. Incydent ze zdobyciem hiszpańskiej flotylli wiozącej skarb,
incydent, który wywołał konwulsje śmiechu w całej Królewskiej Marynarce Wojennej,
wyjąwszy biorących w tym udział, wydarzył się jesienią roku 1804, właśnie w czasie, gdy
Hornblower mógł w nim uczestniczyć. Był to jeszcze jeden z wielu dogodny zbieg
okoliczności, jakimi usiana była papierowa historia życia Hornblowera. Jeśli już mowa
o historii, to w razie potrzeby potrafię nie mieć żadnych skrupułów — mógłbym wyzyskać
incydent z wiozącą skarb flotyllą, nawet gdyby faktycznie nastąpił w roku 1801 lub 1807,
lecz skoro było tak, jak było, nie zostałem poddany tej próbie. Historyczny bieg wydarzeń,
bez żadnego naciągania, doskonale pasował do Hornblowera i jego okrętu ”Hotspur” — istne
naśladownictwo Sztuki przez Naturę, które uradowałoby serce Oscara Wilde'a.
Skoro już jestem przy tym temacie, wspomnę nawiasowo o pewnej sprawie, o której
zapomniałem powiedzieć przy omawianiu Komodora, mianowicie że pisząc tamtą książkę
wystawiłem na niebezpieczeństwo — i nieomal zerwałem — cenną dla mnie przyjaźń. Otóż
wybitny historyk — a mój długoletni przyjaciel — napisał po przeczytaniu Komodora.
”Wiedziałem, że były jakieś siły brytyjskie zaangażowane w oblężenie Rygi, lecz nigdy nie,
udało mi się ustalić ich liczebności. Z jakich źródeł korzystałeś?” Mogłem tylko odpisać
nieprzekonywająco, że nie korzystałem z żadnych źródeł, że doszedłem do wniosku, iż przy
oblężeniu Rygi nie mogło zabraknąć spieszących na pomoc sił brytyjskich, a Hornblower (jak
zwykle) był pod ręką. Nikt, kto nie czytał listu, jaki dostałem w odpowiedzi, nie uwierzy, jak
mocno dostałem po palcach od tego historyka. Do dziś czuję ból, choć wiem, że dostało mi
się niezasłużenie.
Przyjemna dla mnie zazwyczaj praca nad konstrukcją powieści tym razem miała
pewne smutne strony. Była biedna Maria, przeżywająca miodowy miesiąc, wchodząca
w życie małżeńskie, mająca dzieci. Wiedziałem, co los ma w zanadrzu dla niej, i dla tych
dzieci. Czy mogłem teraz przydać nieco radości jej w sumie niezbyt radosnemu życiu? Prawie
wcale. Trwała wojna, Hornblower służył we flocie Kanału, a Hornblower był Hornblowerem.
Wobec takiego połączenia okoliczności niewiele mogłem zrobić dla Marii. Przynajmniej
52
Sink the ”Bismarck” — Zatopić ”Bismarcka”.
89
uchroniłem ją od rozczarowania. Mogłem jej pomóc w sposób negatywny, lecz nie wolno mi
było pozwolić, żeby sentymentalizm zepsuł powieść. Wiedzieliśmy już, na jakiego człowieka
ma wyrosnąć Hornblower, wiedzieliśmy, co ma się stać z jego małżeństwem. W całej tej
sprawie była kalwińska wiara w przeznaczenie; palec przeznaczenia pisał już swoje Mane-
Tekel-Fares. Maria była motylem (czy istniał kiedykolwiek ktoś tak mało podobny do
motyla?) zgniecionym między kruszącymi powierzchniami faktu i fikcji.
38
Nie wspomniałem jak dotąd, jeszcze o jednej rzeczy. O moim przesądzie, że okres
nudnego życia się kończy, gdy finiszuję z konstruowaniem fabuły i zabieram się do samego
pisania. Przypuszczalnie w szczęśliwym okresie budowania fabuły nie jestem wrażliwy na
zwykłe drobne klęski życia codziennego, a kiedy piszę, staję się na nie szczególnie wrażliwy.
Zawsze mi się wydaje, że z chwilą napisania ”strona l” i rozpoczęcia prawdziwej pracy,
zaczynają się dziać różne rzeczy, i nie mam ani sekundy na nudę. W trakcie pisania
”Hotspura” wystąpił cały szereg niesamowitych zbiegów okoliczności. Nie zdążyłem napisać
sześciu stron, gdy po przeciwnej stronie drogi, nawet nie pięćdziesiąt jardów od okna mojej
przytulnej i zwykle grobowocichej pracowni, rozpoczęto roboty budowlane. Ściągnięto tu
chyba wszystkie pneumatyczne świdry, betoniarki, spychacze i sprężarki powietrza z całej
Kalifornii. Hałas był straszliwy i nieustanny. W innych okolicznościach przeprowadziłbym
się, ale jakże mógłbym zrobić to teraz? Z trudem byłbym w stanie zabrać ze sobą pięćdziesiąt
książek źródłowych, wiedząc przy tym doskonale, że będę potrzebował właśnie pięćdziesiątej
pierwszej, gdy nagle zajdzie konieczność sprawdzenia ciężaru i wymiarów beczki
wieprzowiny albo maksymalnego zasięgu francuskiej polowej haubicy. Mogłem tylko
usiłować zagłębić się w pracy wyobraźni i pracować, mimo hałasu. Jeszcze hałas nie ustał,
gdy ciężko zachorował mój przyjaciel, a choroba była tak poważna, on zaś tak bardzo sam
i tak ugruntowana była nasza przyjaźń, że musiałem się włączyć osobiście w załatwianie
lekarzy i szpitali. Atrament nie zdążył jeszcze zaschnąć na listach, które musiałem napisać
w tych sprawach, gdy straciłem sekretarkę i stanąłem wobec konieczności znalezienia nowej.
Najsłuszniejsze słowa, jakie w ogóle wypowiedział Abraham Lincoln, dotyczyły ostrzeżenia
przed zmianą sekretarki w trakcie pisania powieści. Potem, jakby wyczekawszy
najwłaściwszego momentu, dopadł mnie Krajowy Urząd Dochodów
53
, żądając specjalnych
wyjaśnień i danych o źródłach moich dochodów, czym nigdy sobie nie zaprzątałem głowy
90
i o czym moja nowa sekretarka nie mogła mieć pojęcia. Dzień za dniem musiałem,
otumaniony poranną pracą, odrywać się z nieprzytomną miną od biurka, zostawiając
Hornblowera zwartego w walce z francuskimi fregatami, i odpowiadać na pytania
w sprawach, o których wiedziałem nawet mniej niż (jak już wcześniej tu wspomniałem)
o harmonii i kontrapunkcie. Na ratunek przyszła mi Opatrzność, opiekująca się lunatykami
i pijakami, mogę się pochlubić, że jestem jednym z niewielu, który ze specjalnego do-
chodzenia w Krajowym Urzędzie Dochodów wyszedł jako jego wierzyciel, a nie dłużnik.
Gdybym nie był tak zajęty ”Hotspurem”, oprawiłbym w ramki list Krajowego Urzędu
Dochodów zamykający sprawę i powiesił na ścianie mej pracowni, ale wciąż nie mam czasu
tym się zająć.
Wszystko to działo się w miesiącach letnich, kiedy zwykle zjeżdżają się do mnie
goście. Nigdy mój dom nie był tak ich pełen, jak w czasie, gdy pisałem ”Hotspura”,
szkoliłem nową sekretarkę i załatwiałem sprawy z Krajowym Urzędem Dochodów i ze
szpitalami. Goście spali wszędzie — nawet przez jakiś czas urocza młoda kobieta sypiała na
pożyczonym łóżku w mojej pracowni, a że — jak to młode kobiety — lubiła dłużej pospać,
musiałem co rano wyciągać ją z łóżka, żeby móc usiąść przy biurku i popłynąć
z Hornblowerem do ataku na hiszpańską ”flotę”. Nie było chyba dnia, żeby do lunchu
zasiadało mniej niż sześć osób ani mniej niż osiem do obiadu, a wszyscy we wspaniałych
humorach, poza mną — z powodu Hornblowera i Marii, a może Krajowego Urzędu
Dochodów. Zepsułem nastrój na pięćdziesięciu chyba obiadach w owym intensywnym
okresie życia.
Mimo wszystkich tych przeszkód był szczególnie ważny powód, by ukończyć tę
książkę. Nie tylko, jak zwykle, przyrzekłem, że ją dostarczę, i nie tylko byłem znów
w zwykłym nastroju paniki, czy zdążę ją skończyć, ale miałem wyruszyć w podróż dookoła
świata. Wszystkie rezerwacje zostały zrobione, miejsca w środkach transportu zamówione,
a na maleńkim skrawku ziemi w południowej Portugalii, odległej o dziesięć tysięcy mil, miały
wczesną wiosną zakwitnąć specjalnego gatunku żonkile, i bardzo chciałem przybyć tam
dokładnie na czas ich kwitnięcia, mimo że dla kogoś nie zainteresowanego te żonkile
(pociotki żonkili hodowanych w ogrodach) są nędznymi kwiatkami o wysokości zaledwie
dwóch cali, nie zasługującymi na to, żeby przejść dla nich na drugą stronę ulicy, a co dopiero
lecieć naokoło świata, żeby je zobaczyć.
Tak więc ”Hotspur” musiał po prostu zostać ukończony. Nie byłem też wcale
zaskoczony stwierdzeniem, że na rozwinięcie fabuły potrzeba będzie więcej słów, niż to sobie
53
Or. Internal Revenue.
91
obliczyłem na początku. Zostawiłem dziesięć dni rezerwy, z czego dziewięć zajęła mi sprawa
awansowania Hornblowera na kapitana. I tego samego dnia, gdy maszynopisy zostały nadane
na poczcie i odleciały na wschód do wydawców, ja wyruszyłem na zachód, przez Nową
Zelandię, do tych moich żonkili. Nie zostało mi nawet czasu na zwykle uczucie
rozczarowania. Ledwie zdałem sobie sprawę, że skończyłem z Hornblowerem raz na zawsze.
39
Szesnaście miesięcy temu napisałem ostatnie słowa ”Hotspura”. Oczywiście
Hornblower niepokoił mnie od czasu do czasu. Można by sądzić, że po wypełnieniu
wszystkich luk w jego czynnym życiu wyobraźnia nie będzie w stanie znaleźć nic nowego,
nad czym mogłaby pracować, a jednak znajdowała. Oto przykład, który przytaczani, aby
ukazać, w jaki sposób fabuła przychodzi mi do głowy gotowa do napisania. Sam jestem
ciekaw, jak będzie wyglądał następny ustęp czy dwa, gdy zostaną ukończone (zaledwie to
odgaduję), sądzę bowiem, że gdybym w ogóle miał kiedykolwiek pisać wstępne notatki, to
miałyby one taką nieokreśloną formę.
Opowieść nosi tytuł The Point and the Edge
54
. Jest rok 1819, Hornblower jest
w randze kapitana o długim stażu, na połowie pensji. Jak zawsze, jego niecierpliwa natura
wymaga ruchu, więc od dłuższego czasu bierze lekcje szermierki. Inaczej teraz patrzy na ten
tuzin stoczonych dotąd przez siebie walk wręcz, gdyż nabrał przekonania, że ostrze, zręcznie
użyte, zawsze pokona klingę. Anglia jest właśnie na dnie powojennego kryzysu. Ludzie przy-
mierają głodem z braku pracy, i przestępczość szerzy się mimo okrutnych praw
pozwalających powiesić człowieka za kradzież pięciu szylingów. Hornblower został zapro-
szony do Portsmouth na obiad na flagowy okręt swego przyjaciela — powiedzmy, lorda
Exmoutha — który miał szczęście dostać pracę w uszczuplonej marynarce wojennej, wciąż
utrzymywanej przez Anglię. Hornblower wyrusza w towarzystwie Barbary i zatrzymuje się
u ”George'a”. Pod wieczór Barbara lustruje jego wygląd, sprawdza, czy jego garnitur jest
w porządku, czy ma złoty zegarek z łańcuszkiem i laską z kości słoniowej ze złotą główką
i zostaje, aby, jak przystało na dobrą żonę, spędzić samotnie nudny wieczór.
Exmouth i Hornblower mile spędzają ten wieczór, dyskutując o sytuacji kraju
i polityce morskiej. Exmouth, zacierając z uciechy ręce, opowiada o rewolucji, jaka nastała
we współczesnych metodach rekrutacji załóg. Żadnych kwiecistych plakatów, żadnych
branek — głodujący marynarze czekają w kolejce na szansę zamustrowania w Królewskiej
92
Marynarce Wojennej. Dowódcy mogą wybierać i przebierać. Po obiedzie Hornblower,
modnie ubrany, z laseczką ze złotą gałką i zegarkiem na łańcuszku rusza w drogę powrotną
do ”George'a”. Na ciemnej ulicy wyskakuje zza rogu mężczyzna. Jest bosy, ma na sobie tylko
podartą koszulę i spodnie i jest straszliwie głodny. W ręku trzyma gałąź ułamaną z drzewa —
jedyne posiadane przez niego ”narzędzie pracy”. Grożąc Hornblowerowi tą zaimprowizowaną
pałą żąda od niego pieniędzy. Ten zbójca ryzykuje życiem, naraża się na stryczek dla
zdobycia jedzenia. Liberalne uczucia Hornblowera nie mają czasu dojść do głosu.
Gwałtownie reagując na napaść, zadaje laską błyskawiczne pchnięcie. Jej ostry koniec
odpycha kij opryszka i trafia go w policzek, na pół go ogłuszając, tak że przez chwilę stoi
obezwładniony chwiejąc się na nogach. Hornblower uderza go w rękę, napastnik wypuszcza
kij, i już jest na łasce atakowanego, który może wezwać straż i kazać go aresztować,
i poprowadzić na pewną śmierć. Hornblower oczywiście nie potrafi tego zrobić. Zamiast tego,
pędząc napastnika przed sobą, doprowadza go na okręt Exmoutha. ”Czy będzie pan łaskaw,
milordzie, wyświadczyć mi przysługę? Zechce pan łaskawie wciągnąć tego człowieka na listę
swej załogi?”.
Fabuła jest kompletna — pięć dni metodycznego pisania, i opowiadanie byłoby
gotowe do publikacji. Zaprezentowało się w takiej postaci na fali zwykłego u mnie przypływu
podniecenia, nieproszone, dostosowane do tego właśnie i tylko tego okresu historii, gotowe
do napisania. Długie powieści nabierają kształtu dokładnie w ten sam sposób, dostosowując
się do określonego czasu w historii. Zdarzyło się to w moim życiu dziesiątki, może setki razy,
a ja wciąż nie wiem, jak i dlaczego, chociaż to dostosowanie do wymaganej epoki można by
wytłumaczyć być może tym, że pomysły z konieczności płyną w takim właśnie kierunku.
40
Ciekawa to rzecz urodzić się z taką zdolnością. Niby dziwadła występujące w cyrku
zarabiam na życie moim dziwactwem, choć fizycznie z pewnością pracując znacznie lżej. I —
nie widzę sposobu wykręcenia się od tej konkluzji — eksploatuję moją dziwaczność tak
samo, jak Barnum i Bailey eksploatowali Generała Tomcia Palucha. Mogę się tłumaczyć
w sposób stosowany nagminnie przez obronę w procesach karnych. Występuje tu niewąt-
pliwie jakiś nieodparty bodziec. Gdy pomysł się uformuje, prawie nie mam możności
powstrzymać się, by nie przelać go na papier, a gdy znajdzie się na papierze, również nie
jestem w stanie powstrzymać się przed zaprezentowaniem go publiczności.
54
The Point and the Edge — Ostrze i klinga.
93
To był dodatkowy powód napisania tutaj o The Point and the Edge. Pod tym
pomysłem leżą warstwami inne. Jak chyba już mówiłem, pomysły przychodzą do mnie
gromadnie. Mogłaby z nich powstać nowa książka, lecz to, co właśnie napisałem, może —
tak mi się wydaje — zastąpić jej drogę i sprawić, że nie zostanie napisana. Są inne książki,
które wolałbym napisać, z większą liczbą przygód i dla mnie osobiście trudniejsze do
napisania. Tamta (znowu zabawna reakcja z mojej strony) byłaby zbyt łatwa.
Tak więc może te końcowe ustępy, które teraz piszę, będą ostatnimi na temat
Hornblowera, jakie w ogóle wyjdą spod mego pióra. Spróbowałem wyjaśnić, jak powstawały
wszystkie inne książki o Hornblowerze, muszę więc spróbować tego samego i z obecną.
Zaczęło się od pomysłu z mapami, który prześladował mnie i kusił od kilku lat. Chciałem się
przekonać, czy powieści Hornblowerowskie przejdą pomyślnie próbę dokładnej analizy
zarówno od strony geograficznej, jak i historycznej. Dla zaspokojenia ciekawości gotów
byłem nawet narazić się na ponowne sięganie do tych powieści, kartkowanie ich strona po
stronie i przebieganie wzrokiem tego, co kiedyś napisałem, przy równoczesnym wykreślaniu
kursów i map bitew. Stąd był tylko krok do przypomnienia sobie okoliczności, jakie sprawiły,
że książki te zostały napisane. Większość tych wspomnień — co, mam nadzieję, zostało
uwidocznione — było radosnych, a więc postanowiłem je spisać, żeby znów posmakować
szczęścia. Chociaż raz napiszę książkę nie wymagającą ani planowania, ani konstrukcji
fabuły. Do samego pisania nie będzie wcale potrzebna praca wyobraźni, a tylko zwykła
rejestracja faktów.
Rzeczywistość okazała się inna. Pisząc obecną książkę musiałem przywoływać na
scenę młodzieńca, którym byłem właśnie ja, i obserwować jego błazeństwa, tak jak niegdyś
obserwowałem to, co wyczyniał Hornblower. Nie mogę powiedzieć, że było to dla mnie
dobre, lecz z pewnością sprawiło mi dziwną przyjemność. I za tę przyjemność muszę
podziękować moim przyjaciołom, nie tym z codziennego życia, lecz licznym nieznanym
przyjaciołom, którzy rodzili się razem z Hornblowerem w ciągu ubiegłych dwudziestu sześciu
lat, od kiedy zacząłem o nim pisać. To słowo ”przyjaciele” wypowiadam tu z całym
przekonaniem, a nie jako wygodną formułkę używaną przez polityków z trybuny czy przez
aktora po ostatnim odsłonięciu kurtyny. To szczególne, wspaniałe niezwykle przyjemne
uczucie wiedzieć, że moja praca zdobyła mi przyjaźń, a nawet coś w rodzaju przywiązania ze
strony ludzi, których nie poznałem osobiście i już nie poznam. Dziękuję im i do nich
adresowane są te słowa. Nie muszę kończyć oficjalnym: Plaudite et valete
55
.
55
Plaudite et valete (łac.) (lub: Falete ac plaudite) — Dajcie mi poklask i bywajcie — słowa aktora rzymskiego
wypowiadane na końcu przedstawienia.
94
41
I tak skończyłem tę książkę. Za pięć minut nałożę nasadkę na moje wieczne pióro
i wstanę z fotela, żeby się rozprostować. Jak zawsze, szybko wracam do codziennego życia.
Za tydzień od dziś będę siedział za kierownicą samochodu w górach Atlas, a jeśli potrzebne
jest wyjaśnienie, czemu starszy pan w nie najlepszym stanie zdrowia robi coś takiego, to
muszę stwierdzić, że mamy dziś drugiego marca i że wkrótce w górach Atlas zakwitną dziko
rosnące kwiaty. Dodam tylko jeszcze jedną, ostatnią linijkę. Zawsze mnie trochę intrygowało,
czemu inni pisarze kończą książki w ten właśnie sposób — sam nigdy tego nie robiłem, aż
dopiero teraz — lecz okazuje się, że mam ważny powód. Ta książka jest o pisaniu książek,
a to jest ostatnia pozycja danych.
Berkeley, Kalifornia, 12 stycznia — 2 marca 1963.
Do widzenia.
Postscriptum, 5 marca 1964
Data, którą postawiłem na poprzedniej stronie, na coś się jednak przydała. Dzięki niej
wiem, że rok i trzy dni temu myślałem, że ukończyłem tę książkę, skończyłem wszystko.
W ciągu tego roku jednak nastąpiło opóźnienie z opracowaniem ilustracji, i będzie
niespodzianką, jeśli książka, zamiast wyjść (jak się spodziewałem) jesienią 1963 roku, ukaże
się jesienią 1964.
Ta zwłoka pozwala mi — czy też mnie zmusza — żebym dopisał niniejsze
postscriptum, które, jak to jest z każdym prawie postscriptum, przynosi nagłą zmianę punktu
widzenia. Drukarnia czeka, muszę więc pisać te linijki nie mając całkowitej pewności, lecz
zwlekanie do czasu, aż się upewnię w ten czy inny sposób, znaczyłoby, że nie mógłbym
wcisnąć tego, co piszę, do tej książki. Mam dziwne uczucie, że historia zamierza się
powtórzyć. Jest to jeszcze jeden przykład, jak to się u mnie dzieje z tymi rzeczami.
Hornblower znów daje znać o sobie.
Kiedy skończyłem ”Hotspura”, Hornblower osiągnął stopień kapitana, a było to na
początku roku 1805. Wybrałem tę datę dla własnej wygody. Nie chciałem stawać wobec
komplikacji, jakie byłyby związane z włączeniem go do kampanii trafalgarskiej.
A w następnym tomie — ”Atropos” — nagle pojawia się w grudniu 1805 roku na kanale
95
Gloucester — Londyn, upływ zaś czasu sprawił, że nie kłopotałem się potrzebą wyjaśniania,
jakim cudem tam się znalazł i co przedtem robił. Sam nie Wiedziałem — i nawet, jak właśnie
mówię, nie chciałem wiedzieć. Napisałem ostatnie linijki wydrukowane tu na poprzedniej
stronie i udałem się w góry Atlas (nawiasem mówiąc, rosnące tam dziko kwiaty były
prześliczne), uszczęśliwiony świadomością, że z Hornblowerem koniec, pogrzebany raz na
zawsze.
Ale w ciągu ubiegłego roku pomysły chodziły mi po głowie. Zaczęło się od
sfałszowanych rozkazów. Możliwości, jakie dawały tego rodzaju rozkazy, podniecały moją
wyobraźnię — rozkazy do sił lądowych, morskich czy powietrznych napisane na
odpowiednim papierze, w poprawnej formie i z przekonywająco podrobionym podpisem.
Podejrzewałem, że ten zasadniczy pomysł może się rozrosnąć w zwykły sposób, stać się
ojcem-skorupiakiem dla całej skorupiaczej rodziny. Mógłby to być dobry początek powieści
umieszczonej w nowoczesnej scenerii. Podczas pierwszych tygodni wolnego życia w swojej
prostocie ani przez moment nie zastanawiałem się nad takim obrotem sprawy, o jakim każdy,
kto doczytał tę książkę do tego miejsca, prawdopodobnie od razu by pomyślał. Zakończyłem
pobyt w Maroku i żyłem sobie (w moim mniemaniu) tak spokojnie, jak tylko można. Pierw-
sze złe przeczucia dopadły mnie jesienią 1963 roku, kiedy to skorupiaki zaczęły się układać
w złowieszczy kształt lub gdy (żeby użyć innej, równie oklepanej metafory) otworzyłem
drzwi szafy i znalazłem w niej kościotrupa — zobaczyłem go wyraźnie mimo pośpiechu,
z jakim zamknąłem te drzwi.
Był to najbardziej osobliwy zbieg okoliczności i oświadczam, że to był naprawdę
zbieg okoliczności, choć jestem pewien, że psycholodzy (i psychiatrzy) kiwaliby głowami
z politowaniem, że się tak sam oszukuję. Tylko siedem czy osiem miesięcy życia
Hornblowera w drugiej połowie roku 1805 pozostało jeszcze nie opisanych, a ja rozmyślałem
nad sfabrykowanymi rozkazami. A jednak tak było. Fałszywe rozkazy mogły odegrać bardzo
ważną rolę w kampanii trafalgarskiej, zwłaszcza w jej początkowym okresie, a Hornblower
był właśnie bez pracy. Czułem potrzebę opowiedzenia, co robił podczas tych niezwykle
ważnych miesięcy, gdy los Brytanii rozstrzygał się na morzu, a tu było zadanie po prostu
jakby stworzone dla niego, chociaż przedtem myślałem, że nadawałoby się do umiejscowienia
go w Scapa Flow w roku 1916 albo 1940 czy w Pentagonie w 1953. Jeśli chodzi o wojny
napoleońskie, to pomysł pasował tylko i wyłącznie do roku 1805, a i Hornblower tylko
w owym czasie był wolny i mógł zostać do tego zaangażowany i nikt inny w większym
stopniu nie nadawał się do takiej misji niż Hornblower. Z pewnością najbardziej sceptyczny
96
psychiatra, najbardziej cyniczny czytelnik zgodzi się, że można tu mówić o wielkim udziale
zbiegu okoliczności.
Ubiegłej jesieni z prawdziwą obawą i niechęcią, jak dotąd nigdy u siebie nie
zauważyłem, przy goleniu albo lustrując wzrokiem mą bibliotekę w celu wybrania książki
stwierdziłem, że obrosła skorupiakami kłoda wypływa na powierzchnię, aby mnie drażnić
pokazując świeże naroślą. A wszystkie te naroślą, które dawniej bardzo by mnie cieszyły,
teraz były dla mnie źródłem goryczy, bo każdy nowy skorupiak stanowił następny gwóźdź
wyciągany z trumny Hornblowera. Prawdę mówiąc, Hornblower wyszedł już z trumny
całkowicie; był owym kościotrupem w szafie, a dopóki był tam i nie został z powrotem
przyzwoicie pogrzebany, jego duch opierał się wszelkim egzorcyzmom. Każdy następny
fragment fabuły upominał się coraz głośniej, żeby włączyć do niej Hornblowera. Ta powieść
mogłaby się obracać tylko wokół niego i odnosić się tylko do roku 1805.
Pierwszy dzień Nowego Roku 1964 zastał mnie w Maui, a tam właśnie — w miejscu
tak bardzo odległym od wyprawy trafalgarskiej w czasie, przestrzeni i atmosferze, jak to
można sobie tylko wyobrazić — musiałem zaprzestać walki, odstąpić od innej pracy, którą
zacząłem, i pozwolić, aby wypadki potoczyły się swoim torem.
Od tego czasu wszystko idzie naprzód jak zwykle dotąd. Osiągnąłem etap, gdy od
czasu do czasu trzeba brać z biblioteki źródła i sprawdzać fakty, aby móc decydować, czy
jakiś nowy zwrot w fabule powieści jest prawdopodobny. Dziś rano przed przystąpieniem do
codziennej pracy (drugi dzień pracy nad tą partią eseju) złapałem się na kartkowaniu
encyklopedii i przeglądaniu Life of Johnson
56
Boswella dla poszerzenia i odświeżenia mych
skąpych wiadomości o wielebnym doktorze Doddzie, powieszonym w roku 1777 za
fałszerstwo. To, co wówczas zrobił Dodd, miało pewien wpływ na to, co mógł robić Horn-
blower w roku 1805, a ja w 1964.
Teraz, w tym właśnie momencie pisania, zaczynam ten ustęp wróciwszy do biurka po
spacerze dookoła pokoju, a fakt, że nie ograniczyłem się tylko do wstania z fotela, lecz
chodziłem, ukazuje intensywność moich obecnych uczuć. Waży się moja przyszłość, jeszcze
jedna powieść staje się możliwa. Ale to nie wszystko. Muszę skończyć dziś ten esej, żeby
można go było włączyć do książki — czeka nie tylko drukarz, czekają wyspy greckie.
W chwilach gdy bieżąca i przyszła praca zostawiają trochę miejsca na przytomne myślenie,
czynię przygotowania do natychmiastowego wyjazdu do wschodniej części Morza
56
Słynna biografia, wydana w 1791 r. (w pol. przekładzie w 1962 pt. Życie doktora Samuela Johnsona), została uznana
w XX w. za jedną z najznakomitszych dla rzetelności i zalet stylu. Jej autor, James Boswell (1740—1795), Szkot, był
z wykształcenia prawnikiem, a Samuel Johnson (1709—1784) — językoznawcą, autorem pierwszego wielkiego słownika
języka angielskiego (wyd. 1755).
97
Śródziemnego. Maki Grecji wdzierają się przed oczy mojej wyobraźni a śpiew syreni
słyszany przez Ulissesa wkrada się do mego wewnętrznego ucha. Lecz ile z tych maków
naprawdę zobaczę, ile z tego śpiewu usłyszę? Jest to okres bardzo intensywnej pracy
myślowej. Zaczną się pojawiać świeże ogniwa w łańcuchu, i (sądząc po długim
doświadczeniu) niekiedy trzeba będzie dokonać wyboru, niechętnie odrzucając jedno ogniwo
na korzyść drugiego, ogniwa zaś, które przedtem wydawały się wypróbowane i mocne, trzeba
będzie sprawdzić ze wzorcami z rzeczywistej historii. Co mnie obchodzi Ulica Rycerzy, gdy
muszę wiedzieć, i to natychmiast, ile okrętów liniowych towarzyszyło Nelsonowi do Indii
Zachodnich?
Z tego wszystkiego wygląda, jakbym zamierzał pisać nową powieść, lecz jest to
sprawa bardzo niepewna. I przedtem przychodziły mi do głowy fabuły, które porzucałem, gdy
powieść ostatecznie okazywała się niewarta napisania, nieciekawa albo zbyt wątła. Z tą może
łatwo być tak samo. Nie napisałbym tu o niej, gdyby nie była to sprawa ”teraz lub nigdy”.
Przypuśćmy, że będę pisał tę powieść. Przypuśćmy (stara wątpliwość, jedna z kilku,
jakie z wiekiem stają się silniejsze), że pożyje na tyle długo, żeby ją skończyć. Wówczas
gdzieś z początkiem drugiego tygodnia w lipcu, kiedy będę już z powrotem w domu, zastanę
siebie siedzącego tu, gdzie siedzę w tej chwili, z tym samym piórem w ręku i z tą samą
podkładką pod papier przede mną, napiszę cyfrę ”l” u góry strony i raz jeszcze rzucę się
sankami w dół zbocza, skazując się na codzienne godziny pracy wyobraźni i miesiące
zmęczenia. Może wówczas — to dziwna myśl — spojrzę z zazdrością na przyjemne godziny
spędzone przy pisaniu obecnego eseju. Może gdzieś w październiku zakręcę wieczne pióro,
wstanę zesztywniały od biurka i wrócę do życia. Do tego czasu… może…
Ostatnie słowo napisane przeze mnie na końcu poprzedniego rozdziału było ”Do
widzenia”. Teraz piszę je znowu z równie silnymi uczuciami.