071


O istocie przedsiębiorczości Przeczytałem właśnie, że uczniowie II LO w Tarnowie (od p. prof. Roberta Zielińskiego), będą reprezentować Polskę „międzynarodowych konkursach z zakresu zarządzania firmą (pp. Kamil Bardo i Grzegorz Zegar) oraz bankiem (pp. Filip Ropicki i Patryk Walkowicz). Cytuję tekst p. Agnieszki Dudy: „Rozgrywki prowadzone są przez Internet w języku angielskim, w oparciu o komputerową symulację procesów gospodarczych. Zarządzając firmą należy uzyskać lepsze wyniki od konkurencji. Aby osiągnąć cel, trzeba podejmować trafne decyzje, analizując raporty dotyczące np. koniunktury gospodarczej, kursu walut, preferencji klientów, bezrobocia… Gra toczy się w warunkach zmieniającej się sytuacji ekonomicznej (wzrost gospodarczy, recesja)”. Piszę to po to, by rozwiać Ich złudzenia. Udział w tej grze może Im zaszkodzić! To znaczy: ja bardzo się cieszę, że wygrali w tej konkurencji. Udowodnili, że górują intelektualnie nad setkami innych, młodych ludzi. Opanowali reguły tej skomplikowanej gry - i okazali się lepsi. Gratuluję! Jednak znacznie bardziej bym się cieszył, gdyby wygrali w turnieju w szachy, w brydża, w GO, w warcaby, w pokera czy w kierki! Dlaczego? Dlatego, że też udowodniliby tam, że opanowali reguły gry - i są sprawniejsi umysłowo od innych. Natomiast nie nabraliby błędnych, szkodliwych nawyków! Obawiam się bowiem, że zwycięzcy (co trochę w mniejszym stopniu dotyczy „bankierów”) nabrali przekonania, że dowiedzieli się czegoś o prawdziwej gospodarce. Nic bardziej błędnego. Życie składa się z nieskończonej ilości cech, które musimy brać pod uwagę. O kontraktach decyduje sytuacja polityczna, uśmiech (lub nieprzyjemny zapach!) kontrahenta, to, że dyrektor sypia z sekretarką, która znów zna sekretarkę firmy konkurencyjnej… W modelu komputerowym liczba cech jest skończona. Uczniowie II LO w Tarnowie wygrali w grę, która ma tyle samo wspólnego z prawdziwym życiem gospodarczym, co gra w brydża. Tyle, że przy brydżu nie nabraliby ani błędnych nawyków, ani przekonania, że już coś wiedzą o życiu gospodarczym! A to, obawiam się, im grozi.

Jest to gospodarka w stylu lansowanym przez PO: wziąć pożyczkę, wynająć sklep przy głównej ulicy, wynająć firmę marketingową, która podpowie, co ludzie chcą kupować, firmę PR, która namówi klientów, do kupowania w moich sklepach i… po paru miesiącach szokująca plajta. Bo na rynek wszedł obdarty, niepiśmienny jegomość, który - rozmawiając z tysiącem ludzi dostrzegł, że klienci potrzebują czegoś, czego nie dostrzegły firmy „marketingowe” - bo po prostu o to nie pytały. Przed Henrykiem Fordem nikt przecież nie pytał ludzi, czy potrzebują samochodu - bo samochodów nie było! Ford żadnych „badan marketingowych” nie robił. I dlatego wygrał. Dodam, że jeśli nawet firmy marketingowe dadzą poprawną odpowiedź, nawet jeśli ludzie nie będą kłamać (ja np. w odpowiedziach na ankiety ZAWSZE kłamię: po co ONI mają o mnie coś wiedzieć?) - ale chodzi o tych, którzy szczerze mówią, że chcą zwiedzić Paryż (a potem jadą do Budapesztu) - to dadzą taką sama odpowiedź moim konkurentom. I mój zysk spada do średniej. Prawdziwy kapitalizm opisał śp. Henryk Goldszmit (ps. ”Janusz Korczak”) w książeczce: „Bankructwo małego Dżeka” - o uczniu, który zakłada sklepik zaopatrujący kolegów w ołówki i wycinanki. Prawdziwy kapitalizm - the grass root capitalism - powstaje właśnie tak. Trzeba przyznać, że Wspólnota Europejska robi co może, by niepiśmienny obdartus nie mógł założyć własnej firmy - i konkurować ze Zwycięzcami Konkursów; po to jest ta przerażająca robota papierkowa. Jednak Zwycięzcy Konkursów wygrywają w programach układanych przez tych samych ludzi, którzy doprowadzili właśnie do gigantycznego krachu finansowego. I wg tych samych reguł. Uczą Was, Kochani, zgubnych nawyków i teoryj. Dlatego radzę: natychmiast po maturze (albo i wcześniej!) zakładajcie własne firmy. Zróbcie COŚ! Gdy Wasi koledzy będą kończyć studia i rozglądać się za pożyczką na inwestycje w Inkubatorze Młodej Przedsiębiorczości - Wy już będziecie milionerami! JKM

06 kwietnia 2009 Pływanie w pustym basenie... Ciągle myślę, że na tym świecie pełnym złości, nic mnie już nie rozzłości i nic bardzo nie zadziwi.  .Chociaż mój ulubiony piosenkarz Czesław Niemen śpiewał, że:” Dziwny jest ten  świat, Ale „ świat ludzkich spraw”.. Świat tworzony przez człowieka zaczyna być przerażający.. Ale świat stworzony przez Pana Boga jedynie zadziwia, bo jest wspaniały, niesamowity, uładzony i przyczynowo-skutkowy.. Ale prześledźmy liczbę trzynaście przez moment, przez chwilę, bo liczba trzy i  trzynaście ma w kabalistyce jakoweś znaczenie. I tak:

Godzina i minuty ogłoszenia „Habemus papam”  18.18; 1+8=9, 1+8=9

Jan Paweł II został wybrany na papieża w wieku 58 lat: 5+8=13

Data śmierci papieża: 02.04.2005; suma cyfr=13

Godzina śmiercią Jana Pawła II: 21.37= 13

Zmarł 02.04: to trzynasty tydzień 2005 roku

Pontyfikat trwał 26 lat i 5 miesięcy: 2+6+5=13

Pontyfikat trwał 9301 dni: 9+3+1=13

Zamach na papieża: trzynasty dzień maja - 13

Był 265 papieżem wliczając Św,  Piotra. 2+6+5= 13

Pierwszy papież, który wchodzi do synagogi w Rzymie - 1986 rok- 13 kwietnia

Światowy Dzień Młodzieży, 2003 rok - 13 kwietnia

Siostra Łucja umiera 2005 roku - 13 kwietnia.

Trzynastkę preferują wróżbici, kabaliści, okultyści, pseudo-terapeuci, pseudo-egzorcyści. Niedawno wróżbitów  i okultystów wciągnięto na listę zawodów w Polsce. Objawienia w Fatimie następowały trzynastego dnia każdego miesiąca poczynając od maja.. I jeszcze:

13 grudnia rząd PRL premiera Jaroszewicza ogłasza świadomie prowokacyjnie podwyżkę cen żywności.

13 grudnia zostaje wprowadzony stan wojenny.

13 grudnia 2003 roku rządzący Polską podpisali w Kopenhadze zgodę na przystąpienie Polski do Unii Europejskiej.

13 grudnia 2007 roku, pan premier Tusk w towarzystwie pana Radka Sikorskiego, i pana Lecha Kaczyńskiego podpisuje „Traktat Reformujący” Ciekawe co zdarzy się w tym roku, trzynastego grudnia? Ale przyznacie państwo, że są to ciekawe” przypadki”? Zorganizowane przypadki..? Może ktoś wie coś więcej… Tymczasem Komisja Europejska, nasz nowy rząd, ma wreszcie zadanie na miarę światową i miejmy nadzieję, że je wykona na piątkę kiedyś, a obecnie na szóstkę. Chodzi o rekiny.. Właśnie ogłosiła unijny plan działań na rzecz ochrony rekinów, który - zdaniem najjaśniejszej Komisji- ma pozwolić na ich przetrwanie w wodach Unii Europejskiej i poza nimi- wszędzie tam, gdzie kraje członkowskie prowadzą połowy. Komisarze europejscy twierdzą, że rekiny dotkliwie odczuwają skutki „ przełowienia”, a konsekwencje uszczuplenia ich populacji mogą być bardzo poważne dla ekosystemów morskich i dla rybaków(???). Na początek zaczną chyba od dokarmiania  rekinów rybami, a najlepiej mączką rekinią, tak jak to zrobili z krowami, aż krowy powariowały i pochorowały się na chorobę „ wściekłych krów”. A w miarę jak dalej  będą uszczuplane zasoby rybne ,będą dokarmiać rekiny… przeciwnikami Unii Europejskiej, rzucać ich na pożarcie, tak jak kiedyś chrześcijan w Koloseum. Pora również na traktowanie rekinów jak ludzi… Jakieś „ bezpłatne” leczenie ich by się przydało..  Jakiś Międzynarodowy Fundusz Zdrowia Rekinów, na początek na poziomie kilku miliardów euro.. We wszystkich krajach członkowskich, ale z placówkami w krajach zaprzyjaźnionych  z Unią Europejską.. Los rekinów wyda się wtedy przesądzony… Równolegle ze sprawą rekinów będzie realizowana sprawa pomocy biednym polskim rodzinom. O co chodzi?- bo przecież na wszystkich frontach biedy  rządy socjalistyczne pomagają polskim rodzinom. A biedy jest coraz więcej… Jak podaje Polsat, już 5 milionów Polaków cierpi głód(???). Ale doprowadzili tymi rządami.!!! Im więcej pomagają na wszystkich frontach biedy, tym biedy jest coraz więcej. Bo wszyscy się ponauczali jak konserwować biedę… A jak tworzyć bogactwo? Samych pracowników socjalnych, którzy  żyją z biedy stworzonej przez kolejne rządy jest ponad 60 000 w całej Polsce.(???). Niech każdy weźmie po 2000 złotych wynagrodzenia, ma opłacony ZUS  plus koszty budynków , przejazdów, telefonów… Straszne pieniądze rząd wydaje na bezpiekę socjalną.. Być może chodzi o to, żeby biedy było jak najwięcej, wtedy  jest komu pomagać… A tak? A tak rząd będzie miał puste ręce roboty.. Zdaniem pana Eryka Marqueza, charge daffaires Ambasady Wenezueli w Warszawie, Polska może zostać włączona do programu sprzedaży biednym rodzinom oleju opałowego o-uwaga!- 40% poniżej ceny rynkowej(???) - w zamian za eksport żywności. W tym miesiącu na rozmowy do Warszawy przyjedzie pan Aleksander Fleming, wiceminister spraw zagranicznych Wenezueli. Ale z pewnością to nie jest ten sam Fleming, kochanek naszej agentki, Krystyny Skarbek, który napisał przygody agenta Jej Królewskiej Mości - J. Bonda.. Jest to najwyżej agent pana prezydenta Hugo Chaveza.. Wenezuela ma ropę( olej opałowy) upaństwowioną, więc spokojnie może nią dysponować.. jako jej „ właściciel”. W Polsce jeszcze żywności nie ma upaństwowionej, ale mamy doskonały system dopłat i subwencji, którym to systemem szczycą się wszelcy socjaliści rządzący Polską od 20 lat. .Jest to oczywiście system olbrzymiego marnotrawstwa i złodziejstwa. W takiej sytuacji rząd - wzorem doktora ekonomii  Nikodema Dyzmy- będzie musiał skupić się na skupowaniu prywatnej żywności, żeby móc potem wymieniać ją  na olej opałowy dla biednych..(???). O 40% poniżej ceny rynkowej.. Jest to nic innego jak powielenie oenzetowskiego programu biurokratycznego” Ropa za żywność” gdzie były przekręty na skalę miliardów dolarów..! Jak biurokraci zaczną magazynować tę żywność, kombinować, decydować, ustalać, spotykać się, marnować czas i pieniądze, a potem zamieniać…- to afera będzie gonić aferę.. A jak cena oleju opałowego wzrośnie  powyżej 40% powyżej ceny rynkowej? To  według  jakiego kryterium  biurokraci będą wymieniać olej opalowy na żywność? No i według jakiego kryterium będą  wyszukiwać tych biednych, którym będzie można sprzedać olej opałowy 40% poniżej ceny rynkowej.. Według ceny rynkowej  w Wenezueli  czy według ceny w Polsce.. Bo w Wenezueli pan prezydent chyba sam ustala cenę, jak to w socjalizmie wenezuelskim. U nas jest jeszcze trochę wolnego rynku... ”Wielki Encyklopedysta” Wolter wydzierał się przeciwko kościołowi” Zniszczcie tę hańbę!” A ja powtarzam to przeciwko socjalizmowi: „Panowie, zniszczcie tę hańbę!” Ale czy usłuchają? I z czego będą żyć te zgraje pasożytów, wymieniających w naszym imieniu to czy tamto..?. Niech każdy wymienia swoje, na to co mu się żywnie podoba, nawet żywność... Niech się tym nie zajmują rządy! Będzie z tego więcej pożytku! WJR

CZY ESBECJA TO BYLI IDIOCI ?!!! Tytułowe zapytanie jest czysto retoryczne. Pomijając morale SB-ków byli to - szczególnie oficerowie - ludzie zwykle doskonale wykształceni, po części zwyczajni Polacy, którzy w PRL-owskim gnoju chcieli się jakoś znaleźć i poszli na łatwiznę. Moralną ocenę takiego wyboru życiowej drogi zostawmy Stwórcy, bo byli wśród nich ,,tańczący na linie”, jak ludzie związani ze Stowarzyszeniem Patriotycznym ,,Grunwald”, których po roku 1989 tak bezprzykładnie zgnojono. Można mieć różne oceny i wątpliwości. ALE - bez wątpienia - esbecy to nie byli durnie !!! Ostatnie dni godzina po godzinie dzięki młodemu człowiekowi panu Zyzakowi przeżywamy osobliwy serial rządowych decyzji, zmian decyzji, różnych deklaracji, oświadczeń, chamskich napaści i pełnych godności odpowiedzi. Przed omal chwilą pan Lech Wałęsa oświadczył, że dokumenty dotyczące jego młodości ukradło...SB!!! Wcześniej pan Milczanowski, były minister za kadencji Lecha Wałęsy, a obecnie członek zarządu Fundacji Instytut Lecha Wałęsy, którego prezes podobno zamierza pobić samego Gołotę; otóż pan Milczanowski oświadczył, że nieprawdą jest jakoby za jego rządów UOP wykradł jakiekolwiek dokumenty dotyczące Lecha Wałęsy. Dziś na ulicy słyszałem, że ten fakt potwierdziło słynne Radio ,,Erewań”. Problem w tym, że zwyczajni normalni ludzie zaczynają już mieć serdecznie dosyć życia w obecnym politycznym gnojowisku, gdzie na sali sądowej pod okiem policji bije się Bogu ducha winnych ludzi. I LUDZIE PRZESTALI SIĘ BAĆ !!! Ci sami, którzy kilkanaście miesięcy temu prosili młodego magistranta o zatajenie ich nazwisk, dziś przed kamerami telewizyjnymi ujawniają fakty, które dają coraz więcej do myślenia. Oni mówią tylko o tym, co widzieli, czego byli świadkami. I gotowi są to wszystko powtórzyć przed każdym sądem i w oczy panu Lechowi Wałęsie. To jest odwaga zwyczajnych skromnych ludzi, a nie polska zawiść wobec człowieka kariery!!! Po kilkunastu godzinach prawdziwego cyrku dziś już cała Polska wie, że książka Zyzaka ujawniła prawdę. Że były prezydent - jak wszyscy ludzie - nie jest chodzącą świętością. TYLKO, ŻE O TYM WSZYSTKIM NIE MOGŁA NIE WIEDZIEĆ ESBECJA!!! Lech Wałęsa oświadczając, że to SB wykradło dokumenty jego młodości, tylko obraża esbeków. Bo natychmiast rodzi się wiele kolejnych pytań, z których pierwsze brzmi: Dlaczego esbecja nigdy nie wykorzystała tych materiałów?!!! W latach 1980 - 89 poszturchiwano i owszem pana Wałęsę, tylko że były to niewinne igraszki wobec materiałów, jakimi esbecja posłużyć się mogła. Materiałów, które by zmiażdżyły pana Wałęsę jako kandydata na szefa NSZZ ,,Solidarność”. I pytanie, dlaczego SB tych materiałów NIGDY nie wykorzystało, jest fundamentalnym pytaniem dotyczącym naszej najnowszej historii i - teraźniejszości !!! Waldemar Rekść

07 kwietnia 2009 Specjaliści od zerowego rozwoju... Według eurodeputowanych, konsument w Unii Europejskiej płaci za produkt cenę pięciokrotnie wyższą od tej, jaką otrzymuje przy sprzedaży rolnik lub hodowca.(???). Niepokoi ich także” fałszowanie warunków konkurencyjności”, polegające na zawieraniu umów na wyłączność  w stosowaniu tzw. agresywnych cen. Parlament Europejski chce, by rządy wprowadziły system monitorowania cen rynkowych i porównywania cen produktów  w różnych krajach we współpracy z biurem statystycznym Eurostat i stowarzyszeniami producentów. Zaleca też rządom kontrolowanie wahań cen żywności i krytykuje Komisję Europejską za nie zwracanie uwagi na praktyki supermarketów działających na szkodę rolników i konsumentów(???). Pan Łukaszenka, z którego tak wyśmiewała się Unia Europejska( teraz jakby mniej), stosował- przy monitorowaniu- sprawdzony system monitorowania cen… Leciał był mianowicie helikopterem na targowisko i znienacka lądując sprawdzał, czy ceny są właściwe i nie za wysokie, czy też może odrobinę za wysokie… Było to bardzo skuteczne, bo handlarze, gdy pan prezydent przylatywał , ceny zaniżali, stosowali ceny poniżej rynkowych, a gdy odlatywał, powracali do cen rynkowych.. Wszyscy byli zadowoleni bo mieszkańcy Białorusi widzieli, że ich  prezydent dba o niskie ceny angażując się osobiście w ich zaniżanie, a prezydent miał alibi, bo nikt mu nie mógł zarzucić, że nic nie robi.. Ciekawi mnie jak oni będą kontrolowali wahania cen żywności i jakich sposobów użyją, żeby te ceny nie były zbyt wysokie a przyjazne biednym ludziom mieszkającym w Unii Europejskiej? Jak już doprowadzą kontrolę do każdego stanowiska pracy, wszystko będzie tak jak trzeba; i będzie wolny rynek i będą ceny dostosowywane do rynku metodą ręcznego administrowania..- zapanuje jako taki porządek. Oczywiście przydałby się Centralny Urząd Dostosowujący Ceny , do widzi mi się   komisarzy europejskich,  z wyłączeniem panu Danuty Hubner, która komisarzem już nie będzie, ale na jej miejsce może być znany w polskich kręgach ”liberał” pan Janusz Lewandowski z Platformy Obywatelskiej. On to - w ramach wolnego rynku- dostosuje ceny do cen wyimaginowanych.! Dobrze, że mamy wolny rynek teoretyczny, o którym się tak wiele mówi, a praktycznie coraz więcej socjalizmu regulowanego, ale dobrze chociaż, że się mówi.. że wolny rynek, że przedsiębiorczość, że mniej biurokracji, że wtedy lepiej, że mniej regulacji.. A że to wszystko idzie w inna stronę? Pan Darwin też spowodował u ludzkości zmiany mentalne.. Spowodował mianowicie, że swojego prapraprapraprapra - dziadka możemy swobodnie oglądać w zoo. Czy to  nie wspaniałe? Jak pisał Chesterton w „ Obronie człowieka”: Najważniejsza różnica między przeszłością a przyszłością polega na tym, że przeszłość  jest wspólna, a przyszłość indywidualna”. I to nas odrobinę ratuje.. Bo cywilizacja łacińska to indywidualizm, personalizm, wolność jednostki i odpowiedzialność.. Ale na pewno nie zacieranie różnic pomiędzy kobietą i mężczyzną.. Tak jak to ma miejsce aktualnie w Olsztynie. Tam jest wielkie święto z okazji,  kobiety, która będzie prowadziła autobus miejski.. Były wypowiedzi wyłącznie pochlebne, że kobieta lepiej się koncentruje, przestrzega lepiej przepisów, jest dokładniejsza i precyzyjniejsza. A w ogóle zdecydowanie lepsza. Teraz mieszkańcy będą się czuli bezpieczniej, bo jak w ogóle do tej pory autobus mogła prowadzić „ męska szowinistyczna świnia”(!!!). Czas skończyć z dyskryminacją! Kobiety na traktory! Kobiety do hut, do kopalń do stoczni.  .Do stoczni już nie- bo stocznie posprzedawali, w ramach wolnego rynku sprzedaży pod stołem, a nie z licytacji.. Za kilka procent wartości.. Stocznia w Hamburgu będzie bardzo zadowolona i inne stocznie europejskie. Wkrótce kobiety będą prowadziły czołgi, samoloty, okręty podwodne i statki.. Potem podobiera się parytety, żeby w danych branżach nie było ich za mało.. Pomogą w tym procederze w Polsce panie: Magdalena Środa, Jaruga- Nowacka i Wanda Nowicka. Tymczasem zajęte walką z koncepcją, zawiązywaniem się dzieci w łonach matek… Chodzi im o to, żeby się nie zawiązywały, bo jak się zawiążą, to będzie nas więcej, a to bardzo tym paniom przeszkadza, do końca nie wiadomo dlaczego.. Chociaż przyznam się państwu, że mam pewne podejrzenia.. Ale z całą determinacją propagują antykoncepcję, czyli antyzawiązywanie się życia. A przecież wśród wojujących feministek nie ma parytetów? Są same feministki, chociaż feministów też by się trochę znalazło. W każdym razie następuje powrót do starych haseł lewicy o kobietach wyzwolonych  i wszędzie. O tradycyjnej roli kobiety, ani widu, ani słychu.. Rodzina będzie rozbijana nadal. Bo jak pisał Fiodor Dostojewski: ”Jeśli Boga nie ma to wolno wszystko” Więc ateistyczne feministki robią co chcą.. Natomiast starsi państwo gdzieś w Polsce, nie pamiętam gdzie, bo tych głupstw są całe fury, nie mogą sobie nawet zaparzyć herbaty we własnym domu, bo na kominie, który też jest ich własnością, jakiś bocian uwił sobie gniazdko, zbudował dom i szykuje miejsce do nowego życia.. Akurat na kominie tych starszych państwa. Będą mogli - według aktualnych przepisów- zaparzyć sobie herbatę, gdzie około października, jak tylko bociany  wybiorą się w podróż do dalekich krajów, cieplejszych od naszego, chociaż jak wiadomo następuje globalne ocieplenie, a prawdopodobnie jest już odwołane, przynajmniej w Stanach Zjednoczonych.. Jak to przeżyje pan Al. Gore, straszący nas zalewam  stopionych lodowców, z których woda zaleje nas niechybnie, zaleje nasze domy, nasze dzieci, zniszczy nasze życie.. Niezłą forsę lewica ekologiczna zarobiła na tym straszeniu… Jak to skończą, to wymyślą coś nowego.. I ptasia grypa też jest dobra.. Jakoś o dziurze ozonowej jakby mniej. Albo mi się zdaje.. Córka pana wiceprezydenta Ala Gor'a., Karenna, swojego czasu poślubiła prawnuka Jacoba Schiffa, wielkiego bankowego finansistę, który jeszcze finansował rewolucję(bolszewizm) w Rosji, obalając carat, sumą 20 milionów dolarów, jak na tamte czasy zawrotną.. Dzisiaj to będzie zapewne z tysiąc razy więcej.. Nie mieszając do tej sprawy pani Alicji Tysiąc, która za próbę zabójstwa własnego dziecka , za to jeszcze wzięła pieniądze, z budżetu państwa polskiego, bo tak postanowili sędziowie antyeuropejscy..

W rewolucji pomagali mu jeszcze iluminaci: Kuhn, Loeb, Wartburg, Morgan… Całością rabunku na miejscu kierował Lenin z Trockim..

Bank był we Frankfurcie nad Menem, tak jak obecnie będzie  Bank Centralny Unii Europejskiej.. Czyżby historia miała się powtórzyć? Pani Monika Olejnik mnie ostatnio zaskoczyła, powiadając w” Radiu Z”, w niedzielę o  dziewiątej rano, w swojej audycji, że:” ma wrażenie, że jest w domu wariatów”(???) To nie tylko wrażenie pani redaktor, to niestety prawda.. Nie mają jedynie kaftanów bezpieczeństwa, w ramach nie dyskryminowania wariatów.. WJR

Faszyści z ABWehry zwalczają konkurencję Jak mawiał śp. Samuel L. Clemens (ps. „Mark Twain”) „Z łaski Boga mamy w Ameryce trzy nieocenione skarby: wolność słowa, wolność sumienie - i przezorność, by tych dwóch pierwszych nie traktować nazbyt serio”. Jak można wyczytać np. tu: „Neofaszystowskie publikacje 27-letniego górnika” Za neofaszystowskie publikacje, nawołujące do wrogości i nienawiści na tle narodowościowym i rasowym, odpowie przed sądem 27-letni górnik z Wodzisławia Śląskiego. Mężczyzna jest pod dozorem policji. Grożą mu trzy lata więzienia. O skierowaniu aktu oskarżenia w tej sprawie do sądu w Wodzisławiu Śląskim poinformował rzecznik katowickiej prokuratury apelacyjnej, prok. Leszek Goławski. Śledztwo prowadziła Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, monitorująca m.in. grupy neofaszystowskie. Postawione 27-letniemu Mateuszowi S. zarzuty dotyczą okresu między 2001 rokiem a wiosną 2005. W tym czasie był on redaktorem, wydawcą i kolporterem gazetek "Zjednoczony front" i "Biały głos" oraz broszury "Prawo życia". Wszystkie zawierały treści poniżające Żydów i osoby czarnoskóre oraz nawoływania do wrogości wobec tej nacji i rasy. "Zjednoczonego frontu" wyszedł tylko jeden numer, ale wydany w 500 egzemplarzach. 300 z nich trafiło do Stanów Zjednoczonych, skąd 27-latek dostał pieniądze na to wydawnictwo. "Białego głosu" wydano cztery numery, po 100 egzemplarzy. Dwa z nich gliwicki sąd wpisał nawet do rejestru czasopism. Mateusz S. przyznał się do zarzucanych mu czynów. W toku postępowania śledczy ustalili, że działalność mężczyzny wynika z wyznawanej przez niego ideologii. Potwierdza to m.in. testament 27- latka, w którym opisał on scenariusz swojego pogrzebu. Życzy sobie, by obecni podnieśli ręce w "rzymskim geście" i krzyczeli "Rahowa" (RAcial HOly WAr), co z angielskiego oznacza świętą wojnę w imię rasy. Również na co dzień oskarżony posługiwał się symbolami, używanymi przez grupy neofaszystowskie. Jednym ze znaków rozpoznawczych jest liczba 88, oznaczająca litery HH, co ma symbolizować hitlerowskie pozdrowienie. "H" to ósma litera alfabetu. Neofaszyści witają się w ten sposób np. rozmawiając przez komunikatory internetowe. W mieszkaniu podejrzanego agenci ABW odkryli wiele zdjęć z różnych miast Polski, na których S. ze znajomymi podnoszą ręce w geście faszystowskiego pozdrowienia, neofaszystowskie wydawnictwa, a także wiele przedmiotów z faszystowskimi symbolami - opaski, flagi itp. Mężczyzna sprzedawał je na internetowych aukcjach w dziale replik historycznych. Nie jest to zabronione, bo nie sposób dowieść, że chodzi o propagowanie faszyzmu czy nawoływanie do nienawiści. P. Mateusz Sitkowski (ps. ”Sitas”) z Wodzisławia Śląskiego, potraktował to nazbyt serio. Pewno rozzuchwalił się w stanie wojennym, gdy wydawanie w nakładzie do 100 egzemplarzy było dozwolone bez cenzury - i wydal cztery numery „Białego Głosu” w nakładzie właśnie 100 sztuk. Gdyby to był „Czerwony Głos”, „Żółty Głos”, „Czarny Głos”, „Czekoladowy Głos” (ku czci JE Benedykta Huseina Obamy) - to wszystko byłoby w porządku. Niestety: głos był biały - więc górnikowi grożą trzy lata odsiadki!! P.MS poniżał bowiem Żydów i czarnoskórych - co zwłaszcza teraz, gdy Izrael wpuścił do kraju i pozwolił się osiedlić czarnoskórym wyznawcom Mojżesza i Izaaka, jest zdecydowanie nie na miejscu. Ale żeby do więzienia? P.MS jest przy tym człowiekiem głoszącym poglądy socjalistyczne - ale w wersji lansowanej przez Wielkiego Praktyka D***kracji, tow. Adolfa Hitlera - a ten, wiadomo, nie był całkiem ortodoksyjnym socjalistą. Nawet dr Józef Goebbels domagał się kiedyś usunięcia Go z NSDAP jako „drobnomieszczanina” - więc trudno się dziwić, że naśladowcy Goebbelsa ze Wspólnoty Jewropejskiej tak tępią to narodowe odchylenie. Poglądy Hitlera są oczywiście wewnętrznie sprzeczne i dość absurdalne - ale właśnie dlatego uważam je za niebezpieczne: L*d nie daje się porwać logicznym argumentom, tylko bełkotowi. Jednak pamiętam słowa śp. Mikołaja Machiavellego: że najlepszym sposobem wyhodowania groźnego wroga są lekkie represje. Nic tak wspaniale nie zmobilizuje zwolenników narodowego socjalizmu jak jakiś rok więzienia w zawieszeniu - lub bez zawieszenia - dla „Sitas”a. Komuniści mawiali: „Więzienia to uniwersytety klasy robotniczej”; niedługo będą one uniwersytetami narodowych socjalistów. Wiadomo, że Czerwoni najbardziej nie znoszą się wzajemnie. Nie uwierzycie Państwo, ale zdaniem śp. Władysława Gomułki (ps. ”tow. Wiesław”) największym wrogiem „demokracji socjalistycznej” (panującej w PRLu) był „socjalizm demokratyczny”! Z tych samych powodów publikacje stalinowskie były (z wyjątkiem okresu 1939-41) zabronione przez hitlerowców - z wzajemnością. Konserwatysta czy liberał nie zostanie bowiem uwiedziony przez komunistę - ale socjaldemokrata: jak najbardziej. Przecież 90% przyrostu członków NSDAP to byli komuniści i socjaldemokraci... po rozbiciu tych partyj. I to: podobieństwo ideologii narodowo-socjalistycznej do ustroju projektowanej Unii Europejskiej jest przyczyną, dla której publikacje hitlerowskie są obecnie zakazane i tak surowo tępione. Gdyby SA-man przeczytał publikacje bolszewickie, to spytałby: „Dlaczego mam się z nimi bić?” Gdyby dzisiejszy Europejczyk poczytał prace ideologów NSDAP - spytałby: dlaczego idziemy tą samą drogą? Oczywiście: między narodowym socjalizmem, a socjalizmem europejskim jest wiele różnic: wtedy rabowali ludzi raczej anty-semici, obecnie rabują raczej Żydzi - ale co mi z tego za różnica? Tym bardziej, że rabują okrutniej: podatki za tego łajdaka Hitlera były wprawdzie 4 razy wyższe niż np. w Rosji carskiej (w Generalnej Guberni: pięć razy wyższe) - ale i tak znacznie niższe, niż obecnie. Nie tylko dochodowy był wtedy niższy, ale nie było VATu ani CITu... Ponieważ więc obecny „Rząd” rabuje mnie dwa razy bardziej, niż hitlerowcy obrabowywali mojego Ojca - to ja nienawidzę obecnego „Rządu” dwa razy bardziej, niż mój Ojciec nienawidził Hitlera! JKM

Triumf w walce o wolność słowa Antywolnościowa ofensywa rządu Donalda Tuska przerwana została wreszcie drastycznym fiaskiem. Premier, pod wpływem coraz powszechniejszej fali protestów, zmuszony został do odwołania haniebnej decyzji minister szkolnictwa wyższego Barbary Kudryckiej, godzącej w wolność nauczania na wyższych uczelniach. Jak wiadomo, pani minister, przypuszczalnie na życzenie premiera, postanowiła włączyć się osobiście w trwającą już od prawie dwóch tygodni nagonkę na "obrazoburczą" książkę Pawła Zyzaka o Lechu Wałęsie. Nagonka uderzała głównie w IPN, mimo że nie miał on żadnych związków z tą książką. Postanowiono uzupełnić jednak nagonkę również o atak na promotora pracy magisterskiej Zyzaka - prof. Andrzeja Nowaka, jednego z najwybitniejszych współczesnych historyków polskich, redaktora naczelnego renomowanego dwumiesięcznika "Arcana". Warto tu dodać, że promowana przez niego 700-stronicowa praca magisterska Zyzaka jest nieprzeciętnym studium naukowym, wykazującym niebywały talent 24-letniego naukowca. Praca, napisana ze świetnym zmysłem syntetycznym, mająca 16 stron bibliografii, ok. 1000 źródeł, faktycznie mogłaby, po pewnych przeróbkach, być nawet broniona jako praca doktorska. Nie przeszkadza to jednak Stefanowi Niesiołowskiemu czy Januszowi Palikotowi w agresywnych atakach, całkowicie równających z ziemią wartość książki młodego naukowca. Znamienny jest fakt, że sam premier publicznie odciął się od decyzji minister Kudryckiej 4 kwietnia 2009 r., zaledwie dwa dni po wyrażeniu swego poparcia dla tejże decyzji, co dziś skwapliwie przemilcza. Odciął się, bo był do tego zmuszony powszechną krytyką łamania autonomii uniwersyteckiej przez Kudrycką, krytyką wychodzącą nawet ze środowisk PO i SLD. Cała sprawa nader wyraźnie publicznie odsłoniła krętactwo premiera Tuska, warto więc ją tym dokładniej przedstawić.

Kompromitująca decyzja Trudno zrozumieć, dlaczego minister szkolnictwa wyższego Barbara Kudrycka postanowiła dołączyć do piętnujących książkę Pawła Zyzaka skrajnych warchołów życia politycznego. Pozostaje faktem, że 2 kwietnia minister podjęła skandaliczną decyzję administracyjną, godną czasów stalinowskich, a co najmniej nagonek administracyjnych po marcu 1968 roku. Szefowa resortu szkolnictwa wyższego ogłosiła, że zaleciła kontrolę na Uniwersytecie Jagiellońskim w związku z pracą magisterską Zyzaka. Jak napisała w liście do przewodniczącego Państwowej Komisji Akredytacyjnej prof. Marka Rockiego, "kontrola ma być przeprowadzona w związku z nieprawidłowościami metodologicznymi w procedurze przygotowania, zrecenzowania i obrony pracy magisterskiej pana Pawła Zyzaka na Wydziale Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego". Takie "przeprowadzenie kontroli w trybie nadzwyczajnym" miało się zdarzyć po raz pierwszy w historii polskiej nauki z powodu jednej pracy magisterskiej, która wzbudziła zastrzeżenia polityczne! Sprawa kontroli zarządzonej przez minister Kudrycką była tym bardziej szokująca, że zaledwie w grudniu 2007 roku Państwowa Komisja Akredytacyjna przyznała Wydziałowi Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego akredytację na pięć lat, z bardzo pochlebną opinią. Co najlepsze, minister Kudrycka, podejmując tę skandaliczną decyzję administracyjną, wymierzoną w autonomię Uniwersytetu Jagiellońskiego, przyznała w wywiadzie dla "Dziennika" z 4 kwietnia 2009 r., że w ogóle nie czytała książki Zyzaka! Wcześniej zaś wyjaśniła: "Skierowałam list do Państwowej Komisji Akredytacyjnej, aby zbadała funkcjonowanie Wydziału Historii UJ na podstawie informacji, które trafiły do mnie z mediów, że metodologia pracy pana Pawła Zyzaka nie była do końca prawidłowa" (cyt. za "Nasz Dziennik" z 3 kwietnia 2009 r.). "Gazeta Wyborcza" z 4-5 kwietnia br. zamieściła jeszcze ostrzejszą opinię minister Kudryckiej: "Nie może być sytuacji, że pozytywnie weryfikowane są prace, oparte na niewłaściwym przygotowaniu metodologicznym i o niskiej jakości merytorycznej". W świetle tego, co wiadomo o naprawdę wysokiej jakości merytorycznej książki Pawła Zyzaka, minister Kudrycka powinna jak najszybciej przeprosić za swój nieodpowiedzialny sąd zarówno autora książki, jak i promotora jego pracy prof. Andrzeja Nowaka. Niestety, nie była to pierwsza tego typu szokująca decyzja administracyjna Barbary Kudryckiej motywowana względami politycznymi. Już na początku swych "rządów" w resorcie szkolnictwa wyższego zapowiedziała nadzwyczajną kontrolę toruńskiej Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej, ale na skutek protestów musiała wycofać się z tej skandalicznej inicjatywy. Ciekawe, że w sprawie nagonki na książkę Zyzaka w pierwszej chwili nawet szef klubu PO Zbigniew Chlebowski zdystansował się od decyzji minister Kudryckiej, stwierdzając: "Jest to trochę niestosowne". Natychmiast jednak zmodyfikował swoją opinię po wystąpieniu Donalda Tuska, który 2 kwietnia publicznie uznał kontrolę na Uniwersytecie Jagiellońskim za uzasadnioną, mówiąc: "Ponieważ ta praca magisterska w ocenie niektórych jej czytelników była paszkwilem i politycznym atakiem, to wystarczające jest uzasadnienie, aby zastanowić się, w jaki sposób działa weryfikacja badań naukowych". Dodał przy tym, że choć wolność słowa i badań naukowych rozumie się także jako "prawo do publikowania rzeczy złych i niemądrych (...) nie oznacza to jednak, że nie będzie kontrolowane, na co wydane są publiczne pieniądze. Za publiczne środki nikt nie ma bowiem prawa kłamać, oczerniać Wałęsę ani psuć życia publicznego". Nader szokujące w całej sprawie było zachowanie rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego, fizyka prof. Karola Musioła. Zamiast stanowczo sprzeciwić się próbom drastycznego łamania autonomii jego uczelni przez minister Kudrycką, rektor bez słowa protestu zaakceptował kontrolę, bezprawnie narzuconą jego uczelni i z całą potulnością powiedział: "Każdą kontrolę przyjmiemy jak przyjaciół. Rozumiem, że chodzi o sprawdzenie, czy nie popełniliśmy błędów. Pani minister, jeśli ma wątpliwości, ma prawo je wyjaśnić". Rektor dodatkowo uzasadnił decyzję Kudryckiej, atakując książkę Zyzaka: "Książka, która jest oparta na anonimowych źródłach, musi budzić emocje, w tym moje". Jego zdaniem, oparcie pracy na źródłach anonimowych jest "wpadką". Przypomnijmy, że wspomniany rektor UJ już rok temu "wsławił się" jakże niechlubnym udzieleniem gościny na UJ najskrajniejszemu polakożercy i katolikożercy Janowi Tomaszowi Grossowi.

Protesty profesorów i polityków Radykalna próba naruszenia autonomii uniwersytetów przez minister Kudrycką wyraźnie przelała czarę goryczy z powodu niedemokratycznych działań rządu Tuska. Przeciw tej decyzji posypały się protesty z przeróżnych stron, nawet z PO i środowisk postkomunistycznych. Zarządzenie Barbary Kudryckiej uznano za wyraz swoistej "kontroli czystości ideologicznej" (wg komentarza Łukasza Warzechy, Hucpa tygodnia, "Fakt" z 4-5 kwietnia 2009 r.). Szczególnie ostro zabrzmiał głos krytyczny różnych naukowców, profesorów historii. "To zamach na swobodę badań naukowych" - ocenił były dyrektor Instytutu Historii UJ prof. Piotr Franaszek (wg "Rzeczpospolitej" z 2 kwietnia 2009 r.). Inny historyk - prof. Tomasz Gąsowski, uznał tę decyzję za przejaw nadgorliwości Kudryckiej. Jego zdaniem, nie kieruje się ona troską o poziom prac magisterskich, lecz kalkulacją natury politycznej. Jak akcentował prof. Gąsowski: "Nie zdziwiłbym się, gdyby szef resortu nauki na Białorusi zagroził jakiejś uczelni kontrolą w razie opublikowania przez ich studenta pracy krytycznej o Łukaszence, ale że w Polsce do takich rzeczy może dojść, tego nie zakładałem" (cyt. za: "Dziennik" z 4 kwietnia 2009 r.). W opinii prof. Katarzyny Chałasińskiej-Macukow, przewodniczącej Konferencji Rektorów Akademickich Szkół Polskich, "decyzja minister Kudryckiej jest niefortunna. (...) Jeśli w pracy magisterskiej były jakieś niedociągnięcia, to rozwiązaniem byłaby rozmowa z rektorem, która wyjaśniałaby sprawę. To, jeśli wierzy się w autonomię uczelni, powinno zamknąć sprawę" (por. tamże). 3 kwietnia 2009 r. socjolog, profesor Jadwiga Staniszkis w czasie audycji telewizyjnej potępiła decyzję minister Kudryckiej jako wyraz łamania autonomii uniwersyteckiej i uznała, że rektor UJ prof. Karol Musioł "źle się zachował w całej tej sprawie". Zaakcentowała, że częścią autonomii uniwersyteckiej jest prawo naukowców do poszukiwania, a nawet do błędów. Znamienne, że nawet tak mocno związany z Unią Wolności i "Tygodnikiem Powszechnym" historyk idei Marcin Król uznał działanie Kudryckiej za "bezprecedensową", "zaskakującą i nierozsądną interwencję". Co więcej, stwierdził on, że UJ powinien zaprotestować w obronie wolności badań naukowych. Profesor Król dodał: "Nie podoba mi się, że tego jeszcze tego nie zrobił. Gdyby powiedział, że sprzeciwia się naruszaniu jego autonomii i prosi inne uczelnie o wyrażenie solidarności, to na pewno by to nastąpiło" (cyt. za "Dziennik" z 4 kwietnia 2009 r.). Z krytyką decyzji Kudryckiej wystąpiła nawet minister edukacji w rządzie Leszka Millera, posłanka Lewicy dr Krystyna Łybacka. Według niej: "Używanie komisji do doraźnej kontroli politycznej nie jest szczęśliwym posunięciem (...). Źle jest, jeśli bieżące wydarzenia polityczne inspirują takie działania władz, tym bardziej że uczelnie mają autonomię". Z potępieniem decyzji Kudryckiej wystąpił czołowy polityk opozycji, szef PiS Jarosław Kaczyński, mówiąc: "To narusza wolność nauki i słowa. (...) To robienie z Polski zaścianka i Białorusi". Naruszanie autonomii uniwersyteckiej negatywnie ocenił w programie TVN poseł PiS Zbigniew Girzyński. Otwarcie skrytykował minister Kudrycką nawet reprezentujący PO szef sejmowej komisji edukacji Andrzej Smirnow, stwierdzając: "To było niepotrzebne. Po pierwsze, dotyczyło jednego z najlepszych uniwersytetów w kraju. Po drugie, ten tryb, trochę doraźny, może budzić złe skojarzenia". Z bardzo ostrą krytyką decyzji Barbary Kudryckiej wystąpił były polityk PO, a obecnie komentator "Dziennika" Jan Rokita. W numerze z 4 kwietnia 2009 r. wyszydził on próby narzucania politycznej woli władzom uczelnianym w tekście pt. "Linia władzy linią uniwersytetu". Stwierdził wprost: "Deprymująca jest skala upadku misji Kudryckiej: od wielkiego reformatora do wykonawcy brzydkich poleceń". Zdaniem Rokity, Kudrycka wiedziała, że "wysyłając do tej szkoły [UJ - przyp. J.R.N.] nadzwyczajną kontrolę jakości, naraża się na śmieszność. Musiała też zdawać sobie sprawę, że swoją decyzją podkopuje prestiż jednej z ważniejszych instytucji publicznych. (...) Winą Kudryckiej jest w końcu wzmocnienie trendu oportunistycznego na uczelniach (...). Przecież Kudrycka sama jest profesorem. Musi wiedzieć, że to jest gest zabijający prawdziwą naukę. Zagadką jest, po co Pani Profesor dała się ubrać w taką misję. Z reakcji premiera, zaskakująco życzliwie przyjmującego odpowiedzialność za jej decyzję, wolno sądzić, że Kudrycka wykonała nie przez nią wymyślone zadanie. Ale w każdej wersji zdarzeń jest to jej kompromitacja. Jeśli wykonywała polecenie, wzięła na siebie rolę bezwolnego narzędzia w ręku Tuska (...). Najciekawsze pytanie polityczne brzmi więc: po co Tuskowi cała ta nonsensowna chryja? Uniwersytet został zapewne trafiony ledwie odłamkiem pocisku artyleryjskiego wymierzonego w inny cel: IPN (...)".

Gorzej niż w PRL Wielu liczących się publicystów wystąpiło z nader ostrą krytyką szokującej decyzji administracyjnej Kudryckiej. Niektórzy, jak redaktor Piotr Semka w "Rzeczpospolitej" (nr z 2 kwietnia 2009 r.), uznali, że decyzja minister przebija pod pewnymi względami nawet antywolnościowe działania w PRL. Jak pisał Semka w poświęconym Tuskowi tekście "Samozwańczy strażnik pamięci": "(...) Działanie podwładnej Donalda Tuska trzeba nazwać po imieniu. Decyzja Barbary Kudryckiej o przeprowadzeniu kontroli na Uniwersytecie Jagiellońskim, mającej sprawdzić okoliczności przyznania tytułu magistra Pawłowi Zyzakowi, autorowi książki 'Lech Wałęsa. Idea i historia', to skandal. Można ją uznać za próbę ukarania UJ za to, że nadał tytuł magisterski autorowi publikacji, która nie podoba się premierowi. Po bulwersujących pogróżkach wobec IPN tym razem naciskom rządu może zostać poddany uniwersytet. Nawet w czasach PRL władze starały się udawać, że szkoły wyższe nie podlegają ich bezpośredniej kontroli - u schyłku lat 80. milicja na teren uczelni wstępu nie miała. Wypada więc raz jeszcze wyraźnie powtórzyć: środowisko naukowe ma prawo do dyskusji nad pracą Zyzaka. Ale politykom od tego wara". Z głosami krytycznymi wobec decyzji Kudryckiej wystąpili również publicyści "Dziennika". Piotr Zaremba uznał tę decyzję za "białoruskie zagranie rządu wobec uczelni". Z kolei Piotr Gursztyn w tekście "Tusk traci głowę. Robi się niebezpiecznie" ("Dziennik" z 2 kwietnia 2009 r.) pisał m.in.: "Minister nauki zapowiada wysłanie kontroli na Uniwersytet Jagielloński, by sprawdzić tamże jakość obrony prac magisterskich. Premier grzmi i zapowiada zmiany w IPN. Chór klakierów i anty-IPN-owskich obsesjonatów bije gromkie brawa (...). Szef Państwowej Komisji Akredytacyjnej nie wie, jak się do tego zabrać [do kontroli - przyp. J.R.N.]. Marek Rocki, notabene senator PO, przyznaje, że nigdy czegoś takiego nie robiono. On raczej, mimo partyjnej lojalności, ma poczucie obciachu. Wszak był rektorem SGH i ma profesorski tytuł. Profesor nasyłający rewizję na innego profesora? Po co mu ta sława. A przy tej awanturze prawie wszyscy zapomnieli o czymś tak fundamentalnym, jak autonomia akademicka, to też znaczący szczegół. Po co nam te zabobony, gdy bijemy się o sondaże". Ostro napiętnował uderzenie w niezależność Uniwersytetu Jagiellońskiego Bronisław Wildstein w programie TVP Info z 3 kwietnia br. Do protestujących przeciwko decyzji Barbary Kudryckiej dołączył rzecznik praw obywatelskich prof. Janusz Kochanowski, publicznie pisząc w tej sprawie do niej m.in.: "Wysyłanie nadzwyczajnej komisji kontrolującej może budzić pewne zdziwienie, w szczególności w połączeniu z postawioną z góry tezą, dotyczącą nieprawidłowości w przygotowaniu konkretnej pracy magisterskiej" (por. "Rzeczpospolita" z 4 kwietnia 2009 r.). Ku zaszokowaniu rządu Tuska od decyzji minister Kudryckiej zaczęły się odcinać nawet najbliższe Platformie środowiska polityczne i kulturalne. Wyrazem tego był opublikowany 4 kwietnia 2009 r. w "Gazecie Wyborczej" artykuł Adama Leszczyńskiego: "Kontrolujcie IPN, a nie Uniwersytet". Autor "Wyborczej" stwierdzał m.in.: "Reakcje min. Kudryckiej, która odpowiada za poziom nauki w Polsce, można (...) zrozumieć. Wybrała jednak zły moment. Trudno uniknąć wrażenia, że próbuje wywrzeć nacisk na uniwersytet. Jego autonomia, która oznacza przede wszystkim zabezpieczenie przed naciskami politycznymi, choćby w słusznej sprawie, to fundamentalna wartość demokracji. Niestety, interwencja min. Kudryckiej zbiegła się z wypowiedzią wicemarszałka Sejmu Stefana Niesiołowskiego, który domagał się usunięcia z UJ prof. Andrzeja Nowaka, promotora Zyzaka. To postulat niedopuszczalny. Wolność nauki ma cenę, którą warto zapłacić (...). Wolność nauki oznacza też prawo do krytyki". Ze sprzeciwem wobec kontroli zarządzonej przez Barbarę Kudrycką wystąpiono nawet w postkomunistycznej "Trybunie" z 4 kwietnia 2009 roku. Krzysztof Lubczyński stwierdził, że "robienie z tej sprawy jakiegoś 'wielkiego halo'" to gruba przesada. Premierowi można pogratulować, że ma czas na zajmowanie się pracą magisterską. Pani minister Kudryckiej również. Może zamiast w te pędy wysyłać do Krakowa rewizorów z Warszawy, powinna poczekać na stanowisko Rady Wydziału Historii, która ma się niebawem zebrać".

Protest w obronie wolności słowa 4 kwietnia 2009 r. na portalu "Rzeczpospolitej" ukazał się "Protest w obronie wolności słowa i swobody badań historycznych", podpisany przez blisko 100 osób ze świata nauki, kultury i mediów. Sygnatariusze protestu stwierdzili m.in.: "Wydana niedawno przez prywatne wydawnictwo 'Arcana' biografia polityczna Lecha Wałęsy autorstwa Pawła Zyzaka stała się przyczyną trwającej od kilku dni niebywałej histerii części mediów i polityków. Obiektem szczególnie brutalnego ataku stał się Instytut Pamięci Narodowej, tylko ze względu na fakt, iż autor książki, po jej złożeniu do druku, zatrudniony został w IPN w zastępstwie urlopowanego pracownika na stanowisku technicznym. IPN został bezpodstawnie obarczony odpowiedzialnością za wydaną pracę. W ślad za bezpardonowymi atakami i inwektywami wobec IPN i jego pracowników poszły zapowiedzi części polityków zupełnej likwidacji lub drastycznego ograniczenia swobody działalności Instytutu. Ponieważ wspomniana książka oparta została na pracy magisterskiej, obronionej wcześniej na Uniwersytecie Jagiellońskim, obiektem podobnych ataków stał się Uniwersytet Jagielloński, a szczególnie promotor tej pracy prof. Andrzej Nowak oraz jej recenzent, którego łączono z IPN, choć już od dawna w nim nie pracuje. Wkrótce, wobec tej jednej pracy magisterskiej, podjęta została w trybie nadzwyczajnym kontrola akredytacyjna Wydziału Historycznego UJ, na zlecenie Rządu RP, reprezentowanego przez Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Panią Barbarę Kudrycką. Dziwi to tym bardziej, że niedawno, w 2007 r., Komisja Akredytacyjna właśnie zakończyła kontrolę z wynikiem bardzo dobrym. Znakomita większość tych uczestników życia publicznego, którzy niezwykle brutalnie zaatakowali książkę, jak i obie instytucje (IPN i UJ), wzywając do wyrzucenia z pracy jej autora i jego opiekuna naukowego, likwidacji instytucji (IPN lub odcięcia im dofinansowania, jak sama przyznawała, nie zapoznała się z krytykowaną pracą, opierając się jedynie na powtarzanych przez część mediów, nie zweryfikowanych zarzutach. Szczególnie niepokojące były głosy wzywające do ograniczenia swobody wypowiedzi i badań historycznych w imię interesów osób publicznych. Ta seria medialnych ataków, mających cechy nagonki, oraz idących w ślad za tym konkretnych politycznych działań, może świadczyć o próbach ustanowienia jednej, obowiązujących wszystkich wizji przeszłości. Wszystkie te fakty są bezprecedensowym w demokratycznym państwie przejawem prób ingerencji ze strony części polityków i sprzymierzonych z nimi mediów w gwarantowane przez Konstytucję Rzeczypospolitej prawo do wolności słowa, jedną z najważniejszych wartości wolnej, demokratycznej i niepodległej Polski oraz oparte na tym prawo do ustalania i weryfikowania prawdy w drodze swobodnej debaty publicznej i badań naukowych. Nie negując prawa do krytycznej oceny tej i innych książek historycznych, uważamy, że dyskusja na ten temat powinna odbywać się przy użyciu argumentów poddawanych weryfikacji, a nie inwektyw, pogróżek, publicznej nagonki, piętnowania i prób zastraszania. Dlatego protestujemy przeciwko próbom ograniczenia prawa do wolności słowa i swobody badań naukowych, zwłaszcza nad historią najnowszą, prowadzonych w tak ważnych i zasłużonych dla polskiej humanistyki instytucjach, jak UJ i IPN, bez względu na to, czyje interesy czy dobre samopoczucie spośród osób publicznych mogą one naruszyć". Wśród sygnatariuszy protestu znalazły się m.in. tak znane postacie, jak prof. Zdzisław Krasnodębski, prof. Jacek Trznadel, dr hab. Andrzej Zybertowicz, pisarz Leszek Elektorowicz, Bronisław Wildstein.

Kolejne krętactwo Tuska Mimo tych protestów jeszcze 4 kwietnia 2009 roku rzecznik rządu Tuska poseł PO Paweł Graś w wywiadzie udzielonym dziennikowi "Polska" wyraził całkowite poparcie dla skandalicznej decyzji minister Kudryckiej. Twierdził: "To jest normalne działanie administracyjne. (...) Niech zajmują się tym odpowiednie instytucje państwowe (...)". Tego samego dnia szefowa resortu szkolnictwa została zmuszona do odwołania swej, coraz powszechniej krytykowanej decyzji i wycofania wniosku o kontrolę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Podczas konferencji prasowej 4 kwietnia br. premier Tusk stwierdził, że decyzja o kontroli UJ była "autorskim pomysłem pani minister", którego on nie zaakceptował (zaledwie dwa dni wcześniej mówił coś wręcz przeciwnego). Szef rządu zaakcentował również, że zwrócił się do minister Kudryckiej "z kategorycznym oczekiwaniem" na to, że podejmie ona decyzję o odwołaniu kontroli. Premier dodał: "Czasem na zło chcemy zareagować nadgorliwością i wtedy niektórzy urzędnicy błądzą. To był błąd. Dobrze, że pani minister skorzystała z mojej propozycji i szybko się z tego błędu wycofała". Publicznie zganiona przez premiera Kudrycka natychmiast dostosowała się do jego polecenia. Rzecznik Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego poinformował, że minister chce prosić Państwową Komisję Akredytacyjną o rezygnację z jej poprzedniego wniosku o dokonanie oceny jakości kształcenia na wydziale, ponieważ "autonomia uczelni i swoboda badań naukowych jest nadrzędną wartością". Jakoś o tym wcześniej "zapomniała". Sam premier Tusk "zapomniał" przyznać, że jeszcze dwa dni wcześniej publicznie udzielił całkowitego poparcia dla kontroli na UJ, zarządzonej przez minister Kudrycką. Dlaczego więc teraz, widząc totalną kompromitację tej decyzji, próbuje przesłonić swoją odpowiedzialność za poparcie tak haniebnej inicjatywy? Na pewno nie zmusiłby Kudryckiej do wycofania się z jej decyzji bez powszechnej krytyki łamania wolności nauczania na uczelniach. Mieliśmy więc do czynienia z kolejnym jaskrawym krętactwem Donalda Tuska, swymi kłamstwami coraz bardziej przypominającego bajkowego Pinokia. Wymuszony odwrót minister Kudryckiej z haniebnej decyzji w sprawie kontroli na UJ stanowi zarazem krańcową kompromitację rektora tej uczelni prof. Karola Musioła, który w odpowiednim czasie nie zdobył się na najmniejszy nawet protest przeciw tak drastycznemu naruszaniu wolności akademickiej na kierowanej przez niego uczelni. A nawet przeciwnie, wyraził zrozumienie dla tej decyzji! Wycofanie się z pomysłu kontroli na UJ publicznie pochwalił prezes PiS Jarosław Kaczyński w TVN 24 z 4 kwietnia 2009 r., mówiąc: "To dobra wiadomość". Dodał jednak, że jest to dobra wiadomość "dla wolności słowa", ale nie dla samej Kudryckiej. Jego zdaniem, "złamała ona Konstytucję" i powinny być wobec niej "wyciągnięte wnioski". Zapytany, o jakie wnioski chodzi, Jarosław Kaczyński wyjaśnił: "Ministrem nie może być osoba, która nie rozumie wolności nauki, nie rozumie tego pojęcia i która nie zna Konstytucji. Oczekujemy odwołania pani Kudryckiej po tego rodzaju, niebywałym w państwie demokratycznym, wyczynie". Storpedowanie wielce niebezpiecznej próby łamania wolności nauczania na wyższych uczelniach, którą chciał przeprowadzić rząd Tuska, jest bardzo znaczącym triumfem działań w obronie wolności słowa i nauki przeciwko antywolnościowej ofensywie platformersów. Jest to zarazem bardzo obiecująca zachęta dla wszystkich, którzy chcą walczyć przeciwko quasi-totalitarnym zapędom rządu Tuska. Niech to zwycięstwo posłuży jako impuls do jak najszerszej mobilizacji wszystkich środowisk patriotycznych w obronie niezależności IPN, który tak ochoczo pragnęliby skasować rzecznicy narzucanego odgórnie uniformizmu "poprawności politycznej".

Prof. Jerzy Robert Nowak

Wszystkie łapówki w jednym okienku Szkoda każdego słowa; nasi okupanci to nie tylko łajdacy, ale i filuty. Nawet swego łajdactwa specjalnie nie ukrywają, bo cóż tu ukrywać, skoro koń, jaki jest - każdy widzi? Toteż nie spierają się już między sobą o sam fakt, a tylko - o różnicę łajdactwa. Na przykład - czy gorsza była działalność ministra Lipca, czy - dajmy na to - senatora Misiaka, czy prezydenta Karnowskiego? Już sam ten spór ma swoją filuterną stronę, a przecież na tym nie koniec. W jakich innych kategoriach ocenić pomysł, by prezydenta Lecha Kaczyńskiego ustawowo upoważnić do formalnej rezygnacji z niepodległości państwowej poprzez ratyfikacje traktatu lizbońskiego akurat 1 kwietnia, to znaczy - w prima aprilis, kiedy zgodnie z tradycją nigdy nie wiadomo, co jest serio, a co nie? Ale data nie wyczerpuje jeszcze całej filuterności tej historii, bo filuterna jest również argumentacja zwolenników ratyfikacji tego traktatu. Otóż jedni, zgodnie z przyjętym emploi, stręczą nam Anschluss pod hasłem modernizacji i europeizacji Polski, podczas gdy drudzy - pod hasłem obrony interesu narodowego. No a teraz - czegóż to się nie nasłuchamy w czasie kampanii do Parlamentu Europejskiego, która pewnie rozpocznie się zaraz po dyngusie! Zanim jednak to nastąpi, nasi okupanci z Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego wpadli na jeszcze jeden filuterny pomysł, by dla polskiej przedsiębiorczości zapalić tak zwane zielone światełko w tunelu również w prima aprilis. Chodzi oczywiście o ogłoszony z wielkim przytupem przez wiceministra gospodarki Adama Szejnfelda program przychylenia nieba debiutującym przedsiębiorcom, który wszedł w życie również 1 kwietnia. Przychylenie nieba ma polegać na tym, że debiutujący przedsiębiorca całą biurokratyczną drogę krzyżową będzie mógł odprawić przy jednym, a nie, dajmy na to, przed piętnastoma okienkami, jak było dotychczas. Z pewnością nasi okupanci liczą na to, że po wprowadzeniu tak wielkiego dobrodziejstwa, cały udręczony kraj rozbrzmieje chóralnym dziękczynieniem, a wdzięczni kandydaci na biznesmenów będą głosowali na kandydatów koalicji rządowej jeden przez drugiego. Nigdy, ma się rozumieć, się do tego nie przyznają, ale jestem pewien, że tak to sobie wykombinowali, jak to łajdacy i filuci. Tymczasem cały ten program przychylenia nieba wygląda na kolejne oszustwo. Zwróćmy uwagę, że liczba formalności, jakie trzeba załatwić, rozpoczynając działalność gospodarczą, w zasadzie się nie zmniejszyła, podobnie, jak liczba haraczy, jakie od każdej formalności są przez naszych okupantów pobierane. Aż tak daleko reformy nie sięgają; co to, to nie, bo z czego wyżywiłoby się zaplecze polityczne partii? Przewidział to Adam, ale oczywiście nie Szejnfeld, tylko Mickiewicz, pisząc, że „podczas kiedy we dworze sztab wesoły łyka, przed domem się zaczęła w wojsku pijatyka”. Skoro parlamentarzyści mają apanaże na poziomie co najmniej 10 średnich krajowych, to ci, którzy podczas kampanii wyborczych fałszują im podpisy na listach poparcia też nie mogą być skazywani na wydłubywanie kitu z okien, to chyba jasne? Zresztą jeszcze na długo przed Adamem Mickiewiczem zapisano tę rzecz w Starym Testamencie, że „nie zawiążesz gęby wołowi młócącemu”. Zatem, ogłoszona z takim przytupem przez wiceministra Szejnfelda reforma sprowadza się do tego, że wszystkie łapówki płacimy w jednym okienku. Być może jest to jakaś wygoda, ale nie tak znowu duża. Oto w powiecie leszczyńskim w Wielkopolsce pewna panienka, ukończywszy kurs kosmetyczny, postanowiła spróbować szczęścia w branży malowania i przylepiania paznokci. Znalazła sobie nawet jakąś dziuplę na gabinet i uszczęśliwiona pobiegła do gminy zgłosić działalność. Tam jednak przedstawiciel naszych okupantów natychmiast wylał jej na głowę kubeł zimnej wody. - Uuuu, proszę pani, to nie takie proste, bo lokal musi spełniać normy unijne; znaczy - jedna umywalka z bieżącymi wodami na wyższym, a druga - na niższym poziomie, oświetlenie nocne tyle a tyle luksów, okna dające tyle a tyle luksów światła, kącik socjalny, strażak, słowem - trzeba sporządzić profesjonalny wniosek zintegrowany z operatem i mapką geodezyjną budynku, gdzie ma być gabinet, dołączyć do zgłoszenia, a wtedy - rozpatrzymy. Widząc rozpacz na twarzy petentki życzliwy przedstawiciel naszych okupantów zaoferował pomoc - ja mogę to dla pani zrobić, bo po godzinach prowadzę specjalne biuro, ale to będzie kosztowało 3 tysiące złotych. Takiej sumy na haracz panienka nie miała, więc po wizycie przy jednym okienku wyleczyła się z ciągot do biznesu kto wie, czy nie do końca życia. Taką to ci filuterną reformę stręczy nam na prima aprilis w imieniu naszych okupantów pan wiceminister Szejnfeld. Cóż można na to powiedzieć? Nasi okupanci żadnych reform nie zrobią, bo po pierwsze - nie chcą stracić łapówek, a po drugie - nie mogą zlikwidować kapitalizmu kompradorskiego, bo razwiedka powyrywałaby im za to nogi. Zatem - jeśli, dajmy na to, poseł Palikot, czy pani komisarka Danuta Hubner chcą naszych głosów, to muszą zrobić strip-tease i zatańczyć na rurze. Za te haracze i za te podatki obywatelom też należy się trochę radości. Jak już ma być goło, to niech przynajmniej będzie wesoło! SM

Słońce grzeje za ciężkie pieniądze Jeśli chcecie Państwo wiedzieć, dlaczego Europa (a także po części i Stany Zjednoczone) nie rozwijają się w tempie 20-25% rocznie - co przy dzisiejszej technice jest całkiem możliwe - tylko (jak Niemcy) od +1% do minus 7% - to częściowa odpowiedź znajdziecie Państwo w artykule p. Doroty Juchy pt. „Słońce świeci za darmo”. Autorka przekazuje w tym tekście poglądy zwolenników „wykorzystywania energii słonecznej” - czyli montowania na dachach tzw. kolektorów zamieniających energię słoneczną na cieplną. Te kolektory to „Niższe koszty eksploatacji dymu, korzystanie z energii, która nie jest szkodliwa dla środowiska. Korzystają z nich nie tylko osoby prywatne (…) sprawdziły się także w Tuchowskim klasztorze i domu pomocy społecznej w  Sieradzy.” Tak się sprawdziły, że chce je zakupić paręset dodatkowych osób prywatnych. Zacznę tu od wyśmiania niektórych „ekologów”. Promienie Słońca padając na Ziemię w sporej części odbijają się od niej i wracają w Kosmos (dlatego Ziemia widziana z Kosmosu świeci prawie jak Księżyc). Tymczasem padając na kolektor w 90% zamieniają się w ciepło - podnosząc więc jej temperaturę, co grozi stopieniem lodowców, zalaniem nas przez oceany i (bodaj jednocześnie) przerobieniem Polski na Saharę. Ci, co wierzą w GLOBCIo powinni więc zwalczać kolektory słoneczne ze wszystkich sił. No, ale to też idioci - a teoria GLOBCIo to kompletna bzdura - więc odsuwamy ten problem na bok i rozmawiamy poważnie. Najważniejsza informacja podana w artykule to; Eksperci twierdzą, że ten system „pozwala uzyskać zwrot poniesionych kosztów w ciągu dziesięciu lat”. Bądźmy realistami: są to zazwyczaj eksperci-optymiści najmowani przez mafię biurokratów i producentów kolektorów - i mogę się założyć, że jest to raczej 15-20 lat, po którym to okresie… kolektory trzeba będzie wymienić na nowe i zacząć rachunek od początku. Dziwne tylko, że kolektory nie wyparły elektrowni w Ekwadorze… Autorka przyznaje bowiem, że opłacalność zależy od nasłonecznienia. W Ekwadorze jest ono ogromne. W Wenezueli też - a mimo to JE Hubert Chavez wali linie energetyczne przez dżunglę, zamiast postępowo postawić na kolektory. No - ale to socjalista, więc nie wiadomo…Przyjmijmy jednak te 10 lat na zwrot inwestycji w kolektory w Polsce. Otóż dziś średni okres zwrotu inwestycji to ok.5 lat. Zainwestowanie w coś, co ma okres zwrotu dwa razy dłuższy, to po prostu KRETYNIZM. Jeśli kraj tak postępuje, to jego tempo rozwoju i  dobrobyt od razu spadają dwukrotnie. Urzędnicy, którzy do tego zachęcają to zwykli sabotażyści - i powinni trafić pod sąd. A  zachęcają - moimi pieniędzmi. Bo to ogrzewanie jest „opłacalne” gdyż… urzędnicy je dofinansowują!!! Za „komuny” w ten sposób WSZYSTKO było „opłacalne”…. I właśnie do komuny wracamy. Zauważamy jeszcze, że ten okres zwrotu liczony jest przy detalicznych cenach energii - czyli energii liczonej Z PODATKIEM. Tymczasem energia obciążona jest na ogół nie tylko zwykłym podatkiem, ale i akcyzą. Gdybyśmy liczyli koszt energii prawdziwy, a nie opodatkowany - to okres zwrotu wyniósłby 40 lat!! Czemu urzędnicy i politycy to robią? Większość z głupoty, bo wierzą w bajędy „ekologów” i „ratują Ziemię”. Natomiast a rozsądna mniejszość po prostu bierze łapówki od producentów kolektorów. Co sprawę wyjaśnia całkowicie Tu pozwolę sobie zauważyć, że już znacznie bardziej opłacalne byłoby postawienie wiatraka (okres zwrotu: 6-8 lat). Wiatr też wieje za darmo. Tylko widocznie producenci wiatraków dają mniejsze łapówki. Co do „energii nieszkodliwej dla środowiska”… Produkcja kolektorów też niszczy środowisko… Elektrownia wodna zaś środowisku specjalnie nie szkodzi, a węglowa pomaga środowisku, gdyż ogrzewa i wydala dwutlenek węgla, co - jak wie każdy posiadacz szklarni - znakomicie sprzyja rozwojowi roślinności. Ale: ja wysuwam argumenty - a producenci IM wręczają łapówki. Więc z góry wiadomo, kto wygra. JKM

Z wokandy: Macierewicz kontra Walter - Powoływałem się tylko na raport z weryfikacji WSI - mówił we wtorek przed sądem Antoni Macierewicz na procesie, jaki wytoczył mu współtwórca TVN Mariusz Walter za słowa b. weryfikatora WSI o związkach ITI i Waltera z wojskowymi służbami specjalnymi PRL. Wyrok w tej sprawie Sąd Okręgowy w Warszawie ogłosi 14 kwietnia. Strona powodowa wnosi o uwzględnienie pozwu; pozwany - o jego oddalenie. Walter, podobnie jak jego partner w interesach Jan Wejchert oraz spółka ITI pozwali Macierewicza za wywiad dla "Rzeczpospolitej" w 2007 r., w tydzień po opublikowaniu przez prezydenta RP sygnowanego przez Macierewicza raportu z weryfikacji WSI. Pytany tam o twierdzenia raportu, że koncern ITI powstał dzięki wojskowym służbom PRL, Macierewicz odesłał do wyjaśnień Grzegorza Żemka, b. dyrektora FOZZ (skazanego za przywłaszczenie wielu milionów FOZZ, który przyznał, że był agentem służb wojska PRL). W raporcie napisano m.in., że wywiad wojskowy PRL "podejmował wysiłki powołania firmy telewizyjnej". Celem powołania tego rodzaju firmy "miało być ułatwienie plasowania agentury na Zachodzie". Raport podał, że związany z wywiadem wojskowym Żemek miał pod koniec lat 80. podjąć na zlecenie wywiadu rozmowy w tej sprawie z firmą ITI i reprezentującymi ją Wejchertem i Walterem. "Raport ujawnia nowe fakty i zeznania, które opisują mechanizm powstawania koncernu medialnego ITI, pokazują, jak był w to zaangażowany Zarząd II Sztabu Generalnego, czyli wywiad komunistyczny" - mówił Macierewicz w "Rz". Dodawał, że Żemek "mówi wyraźnie: były dwie dziedziny wykorzystywane przez wywiad do lokowania agentury na Zachodzie - międzynarodowy obrót produktami rolnymi i media. W wytoczonym Macierewiczowi procesie 72-letni Walter żąda od niego przeprosin i 100 tys. zł. Macierewicz chce oddalenia powództwa. Są już prawomocne wyroki w innych sprawach za ten sam wywiad: sądy oddaliły pozwy ITI i Wejcherta, uznając, że Macierewicz działał w granicach prawa, gdy jako urzędnik państwowy (szef komisji weryfikacyjnej WSI) mówił o urzędowym dokumencie, jakim był raport. Pełnomocnik Wejcherta zapowiada kasację do Sądu Najwyższego. Na poprzedniej rozprawie Walter zeznał, że ITI ani żadna jego spółka nie była przez nikogo finansowana. Dodał, że poczuł się dotknięty przypisaniem go do osób, które "doszły do rezultatów nie dzięki talentom, a znajomościom i układom". Odnosząc się do słów Żemka, Walter podkreślił, że załącznik do raportu WSI nie przytacza zeznań Żemka sprzed komisji weryfikacyjnej (złożonych pod odpowiedzialnością karną), ale wyjaśnienia z procesu ws. FOZZ, w których - z mocy prawa - oskarżony może kłamać w swej obronę i nie ponosi za to kary. We wtorek Macierewicz powiedział sądowi, że Żemek został wysłuchany w więzieniu przez 4 osoby z komisji weryfikacyjnej, a jego słowa przywołano w raporcie. "Żemek powtórzył przed komisją te same tezy, które przedstawił przed sądem" - dodał. Według Macierewicza, wiedza o sprawie została pogłębiona o szereg materiałów, głównie związanych ze sprawą FOZZ, jakie komisja weryfikacyjna uzyskała już po opublikowaniu raportu. "Tezy raportu uzyskały większe potwierdzenie" - dodał. Przypomniał, że aneks do raportu (którego nie ujawnił prezydent Lech Kaczyński- PAP) jest objęty tajemnicą, ale "wiadomo, że była tam podejmowana sprawa FOZZ". Pytany przez pełnomocnika powoda mec. Marka Małeckiego, czemu nie spytał Waltera o jego opinię przed opublikowaniem raportu, Macierewicz odparł, że "przedmiotem wysłuchań przed komisją nie był pan Walter, lecz relacje między wywiadem wojska a spółką ITI"."A czemu nie zwrócił się pan o to przed swym wywiadem w +Rz+?" - dociekał mec. Małecki. Pozwany odparł, że w wywiadzie przytaczał tylko stwierdzenia raportu, poza który nie chciał wychodzić. Indagowany przez mec. Małeckiego, czy oparłby raport na słowach "oszusta-recydywisty", Macierewicz odparł, że "oparłby go na zeznaniach, które zostałyby zweryfikowane przez inne dokumenty i zeznania, bez względu na inne cechy osoby wysłuchiwanej". "Żołnierze służb wojska często byli uwikłani w takie czyny, o jakich pan mówił, a nawet i poważniejsze; gdybym miał ich wyłączać z tego powodu z wysłuchań, to komisja weryfikacyjna prawdopodobnie w ogóle nie mogłaby działać" - oświadczył pozwany. Dodał, że wiedział, iż Żemek był agentem służb specjalnych wojska PRL. "Nie znam pana Waltera, a jego stosunek do mnie zademonstrowany na sali sądu był dla mnie powodem zdziwienia" - mówił Macierewicz, pytany przez swego pełnomocnika mec. Andrzeja Lwa-Mirskiego, czy prowadzi jakąś "prywatną krucjatę" przeciw Walterowi. "Póki sił starczy, będę sądził się z Macierewiczem" -  mówił Walter sądowi. Dodawał, że nigdy nie był tajnym i świadomym współpracownikiem WSI. Podkreślał, że gdy w latach 90. ITI poraz pierwszy starała się o koncesję telewizyjną, nie otrzymała jej. "I takie było to wsparcie WSI" - ironizował. Zapewniał, że nie podjął też świadomej współpracy z cywilnymi lub wojskowymi służbami specjalnymi PRL, ale jako dziennikarz rozmawiał z różnymi osobami i nie może gwarantować, że któraś nie uznała tego za "przekazanie jakiejś wiedzy". W czerwcu 2008 r. szef MON Bogdan Klich przeprosił Wejcherta, Waltera i grupę ITI za podanie w raporcie "nieuprawnionych, krzywdzących i podważających wiarygodność biznesową" informacji, iż współpracowali oni z wojskowymi służbami PRL. Był to wynik ugody zawartej w procesach wytoczonych przez nich MON za raport. Macierewicz nazwał to "zmową i działaniem na szkodę Skarbu Państwa i MON", bo on sam wygrywa z nimi procesy. "Minister nie mógł weryfikować tych treści, bo dokumenty były wtedy w komisji weryfikacyjnej, a on do niej o to się nie zwracał" - podkreślił w sądzie Macierewicz. "Była wtedy kwerenda akt" - replikował mec. Małecki. "Pan mecenas musiał zostać wprowadzony w błąd" - odparł Macierewicz. "Złożyłem wniosek, by prokuratura wystąpiła o uchylenie immunitetu panu Macierewiczowi za raport" - powiedział PAP mec. Małecki. Jest on pełnomocnikiem Waltera jako pokrzywdzonego i jednego z autorów doniesienia o przestępstwie w śledztwie o przekroczenie uprawnień przez autorów raportu, prowadzonego przez warszawski wydział Prokuratury Krajowej.

O istocie przedsiębiorczości Przeczytałem właśnie, że uczniowie II LO w Tarnowie (od p. prof. Roberta Zielińskiego), będą reprezentować Polskę „międzynarodowych konkursach z zakresu zarządzania firmą (pp. Kamil Bardo i Grzegorz Zegar) oraz bankiem (pp. Filip Ropicki i Patryk Walkowicz). Cytuję tekst p. Agnieszki Dudy: „Rozgrywki prowadzone są przez Internet w języku angielskim, w oparciu o komputerową symulację procesów gospodarczych. Zarządzając firmą należy uzyskać lepsze wyniki od konkurencji. Aby osiągnąć cel, trzeba podejmować trafne decyzje, analizując raporty dotyczące np. koniunktury gospodarczej, kursu walut, preferencji klientów, bezrobocia… Gra toczy się w warunkach zmieniającej się sytuacji ekonomicznej (wzrost gospodarczy, recesja)”. Piszę to po to, by rozwiać Ich złudzenia. Udział w tej grze może Im zaszkodzić! To znaczy: ja bardzo się cieszę, że wygrali w tej konkurencji. Udowodnili, że górują intelektualnie nad setkami innych, młodych ludzi. Opanowali reguły tej skomplikowanej gry - i okazali się lepsi. Gratuluję! Jednak znacznie bardziej bym się cieszył, gdyby wygrali w turnieju w szachy, w brydża, w GO, w warcaby, w pokera czy w kierki! Dlaczego? Dlatego, że też udowodniliby tam, że opanowali reguły gry - i są sprawniejsi umysłowo od innych. Natomiast nie nabraliby błędnych, szkodliwych nawyków! Obawiam się bowiem, że zwycięzcy (co trochę w mniejszym stopniu dotyczy „bankierów”) nabrali przekonania, że dowiedzieli się czegoś o prawdziwej gospodarce. Nic bardziej błędnego. Życie składa się z nieskończonej ilości cech, które musimy brać pod uwagę. O kontraktach decyduje sytuacja polityczna, uśmiech (lub nieprzyjemny zapach!) kontrahenta, to, że dyrektor sypia z sekretarką, która znów zna sekretarkę firmy konkurencyjnej… W modelu komputerowym liczba cech jest skończona. Uczniowie II LO w Tarnowie wygrali w grę, która ma tyle samo wspólnego z prawdziwym życiem gospodarczym, co gra w brydża. Tyle, że przy brydżu nie nabraliby ani błędnych nawyków, ani przekonania, że już coś wiedzą o życiu gospodarczym! A to, obawiam się, im grozi.

Jest to gospodarka w stylu lansowanym przez PO: wziąć pożyczkę, wynająć sklep przy głównej ulicy, wynająć firmę marketingową, która podpowie, co ludzie chcą kupować, firmę PR, która namówi klientów, do kupowania w moich sklepach i… po paru miesiącach szokująca plajta. Bo na rynek wszedł obdarty, niepiśmienny jegomość, który - rozmawiając z tysiącem ludzi dostrzegł, że klienci potrzebują czegoś, czego nie dostrzegły firmy „marketingowe” - bo po prostu o to nie pytały. Przed Henrykiem Fordem nikt przecież nie pytał ludzi, czy potrzebują samochodu - bo samochodów nie było! Ford żadnych „badan marketingowych” nie robił. I dlatego wygrał. Dodam, że jeśli nawet firmy marketingowe dadzą poprawną odpowiedź, nawet jeśli ludzie nie będą kłamać (ja np. w odpowiedziach na ankiety ZAWSZE kłamię: po co ONI mają o mnie coś wiedzieć?) - ale chodzi o tych, którzy szczerze mówią, że chcą zwiedzić Paryż (a potem jadą do Budapesztu) - to dadzą taką sama odpowiedź moim konkurentom. I mój zysk spada do średniej. Prawdziwy kapitalizm opisał śp. Henryk Goldszmit (ps.”Janusz Korczak”) w książeczce: „Bankructwo małego Dżeka” - o uczniu, który zakłada sklepik zaopatrujący kolegów w ołówki i wycinanki. Prawdziwy kapitalizm - the grass root capitalism - powstaje właśnie tak. Trzeba przyznać, że Wspólnota Europejska robi co może, by niepiśmienny obdartus nie mógł założyć własnej firmy - i konkurować ze Zwycięzcami Konkursów; po to jest ta przerażająca robota papierkowa. Jednak Zwycięzcy Konkursów wygrywają w programach układanych przez tych samych ludzi, którzy doprowadzili właśnie do gigantycznego krachu finansowego. I wg tych samych reguł. Uczą Was, Kochani, zgubnych nawyków i teoryj. Dlatego radzę: natychmiast po maturze (albo i wcześniej!) zakładajcie własne firmy. Zróbcie COŚ! Gdy Wasi koledzy będą kończyć studia i rozglądać się za pożyczką na inwestycje w Inkubatorze Młodej Przedsiębiorczości - Wy już będziecie milionerami! JKM

Moja niechęć do Obamy to po prostu kwestia koloru... ...nie cierpię Czerwonych - czy jest to Kwaśniewski, czy Hitler - czy Pol-pot czy Ségolène Royal... Dobry Czerwony to martwy Czerwony - i tyle. Z tego punktu widzenia Hitler i Pol-pot są zresztą zdecydowanie lepsi od p. Royal i p. Kwaśniewskiego... O ile ja JE Benedykta Huseina Obamy nie trawię - to trudno się dziwić, że JE Muammar Kadafi p. Obamę wręcz uwielbia. Pisze, że: Obama jest "iskierką nadziei wśród imperialistycznej ciemności". Wielka szkoda, że nie rozgłaszał tego przed wyborami - może Amerykanie otrzeźwieliby z obamomanii jeszcze przed wrzuceniem kartki do urny. Inna sprawa, że to było trochę, jak z PiSem: ludzie głosowali na PO byle PiS nie doszedł do władzy. P. Jerzy W. Bush był znacznie większą kompromitacją dla USA niż obydwaj pp. Kaczyńscy, z WCzc. Ludwikiem Dornem na dokładkę - dla Polski. Skrzynka Odpowiedzi: wpis wczorajszy doczekał się ponad 300 komentarzy - nie zdołałem ich wszystkich przeczytać - choć czytam szybko. Zainteresował mnie {~Ham} proponujący: „A może by Pan nie patrzył tylko w kryteriach ekonomicznych?”. Masz mi los! Raz piszą, że powinienem tylko o gospodarce - a raz, by nie tylko w kategoriach ekonomicznych. No więc np. za Hitlera nie było „Parad Miłości” - to plus. Ale też Hitler chciał zakazać palenia papierosów - to minus... ...oj, Jewropejczycy zmierzają w tym samym kierunku - a ponadto chcą zakazywać jedzenia rozmaitych, całkiem smacznych, potraw. I znów wychodzi, że są gorsi od Hitlera…. co nie przeszkadza mi ich wszystkich razem, z Jewropejczykiem Hitlerem na czele, nie lubić! JKM

08 kwietnia 2009 Niewiedza, zła wola, naiwność... Lewica światowa nie zasypia gruszek w popiele.. Pan Jonatan Porritt, szef brytyjskiej komisji do spraw ekologii, nawołuje by wprowadzić - uwaga!- limity na rodzenie dzieci(????) w celu ograniczenia emisji CO2 do atmosfery.(!!!!). Jakiś czas temu żartowałem sobie na ten temat, minęło trochę czasu, a tu masz… Już „popaprańcy „ lewicowi, jak mawiał pan Lech Wałęsa - przystąpili do kolejnego szturmu na rodzinę. Zdaniem Jonatana Porritta'a właśnie kolejne miliony żyjących istot stanowią najpoważniejsze zagrożenie dla środowiska, a osiągnąć to można będzie poprzez promowanie aborcji i antykoncepcji kosztem nieliczenia ciężkich chorób(????). Musi to być dobry kolega pani Magdaleny Środy, Wandy Nowickiej i pani Jarugi-Nowackiej.

One też widzą poprawę sytuacji na świecie  poprzez aborcję i antykoncepcję. Najlepiej wybić ludzkość do nogi, zostawić tylko działaczki  aborcyjne i jednocześnie feministki - w jednym.. Świat będzie wyglądał zupełnie inaczej! No i ostro wziąć się za eutanazję! Mordować, zabijać, mordować, zabijać.. Pan Jonatan Porritt sugeruje, żeby rodzina mogła posiadać na razie jedynie dwoje dzieci… Nie precyzuje- tak jak w Chinach- czy mogą to być dwie dziewczynki czy dwóch chłopców.. O jakich oczach, o jakiej tuszy, o jakich włosach…

A mówią, że Hitler umarł… Hitler wiecznie żywy- no i Lenin! Ci eugeniczni szaleńczy niczego nie chcą słuchać! Zamknięci w lewicowej ideologii, są zatrzaśnięci na fakty! Nie dociera do nich, że 96% CO2 , emitują do atmosfery morza i oceany.. TO zlikwidować morza i oceany! I nie będzie CO2! Nareszcie będzie ideologiczny spokój …z CO2.  Ale  natychmiast wymyślą inny powód, żeby nas ogłupiać..

Wkrótce będą nam planować rodziny- administracyjnie! „Nowy , wspaniały świat”-  coraz bliżej.  Huxley miał rację! Co się dzieje z Wielką Brytanią, gdzie są te czasy spokoju i harmonii, gdzie jest królowa Wiktoria? A u nas już w więzieniach przebywa 2000 rowerzystów (!!!!). Bo ich połapali za jazdę” po pijanemu”. Jak tak dalej pójdzie - to w więzieniach będą przybywali sami rowerzyści i alimenciarze - dzięki panu Zbigniewowi Zbiorze, z Prawa i Sprawiedliwości który forsował ten pomysł z całą determinacją, z całym swoim jestestwem, z całym przekonaniem, tak jak odbieranie samochodów „pijanym kierowcom”.. Oni też wkrótce  zasilą więzienne cele.. Bo często człowiek, któremu odebrano własność, jest nieobliczalny… Może się zemścić na policjantach, którzy niczemu nie są winni- tylko wykonują rozkazy Sejmu, a prawdziwi winni schowają się za parawanem demokracji, dzięki której te krzywdzące własność przepisy zostały wprowadzone… Konstrukcja martwej natury nie jest winna! Winny jest co najwyżej człowiek! Tak jak niewinny jest nóż, którym morderca zabija- a winny jest morderca! Ustawodawczy szaleńcy skazują , za czyny człowieka- jego samochód! Ale prawdziwych przestępców puszcza się wolno, żeby mordowali, krzywdzili, i zabijali.. Ot - sprawiedliwość! Urojona! Jak pisał przed kilkuset laty Święty Augustyn:” Okrutne wymuszanie niesprawiedliwości”. Bardzo podoba mi się to określenie… Policjanci czatują po wsiach, wyłapują pańszczyźnianych chłopów socjalizmu jadących na rowerze poi piwie do sąsiada, zabierają im rowery- często jedyną rzecz jaką mają- skazują na grzywny i pakują do kryminału! A przy tym nic nikomu złego , pańszczyźniani chłopi socjalizmu- nie zrobili! Nie ma poszkodowanych roszczących jakiekolwiek pretensje.. A są skazywani! No cóż…” Dla triumfu zła , wystarczy obojętność ludzi dobrych”… A ludzie dobrzy milczą! Reszta zastraszona - się boi! A wielu- dzięki okrutnemu wymuszaniu niesprawiedliwości i uzasadnianiu jej przez propagandę, wierzy, że jest to droga właściwa.. „Socjaliści nie idźcie tą drogą”- chciałoby się powiedzieć. Ale ONI , z raz wytyczonej drogi, nigdy nie ustąpią.. „Socjalizm, albo śmierć”. Bo prawdziwym celem socjalizmu, jest odebranie człowiekowi wolności, podporządkowanie go rządzącej biurokracji, sponiewieranie, odzwyczajenie od odpowiedzialności.. Jest to kontynuacja hasła Rewolucji Antyfrancuskiej:” Wolność, równość, braterstwo, albo śmierć”… Wolność- od tradycji i od Boga! Tymczasem. Komisja Europejska wszczęła postępowanie wobec Polski w sprawie niewystarczającej realizacji dyrektywy wprowadzającej zasadę równego traktowania mężczyzn i kobiet(???)

Postępowanie dotyczy „ naruszenia prawa wspólnotowego  z  powodu braku powiadomienia o wszystkich środkach transportujących dyrektywę Rady 2004\ 113\WE w Polsce”(???). O Boże! Jak ja kocham ten bełkot! List  jest odpowiedzią na skargę organizacji zajmujących się przeciwdziałaniem dyskryminacji ze względu na płeć, który fundacja Feminoteka przesłała do Komisji w lutym. Najpierw należałoby sprawdzić, kto zasila pieniędzmi fundację Feminoteka, żeby było jasne kto za tym wszystkim stoi.. No i są tam panie: Magdalena  Środa i  Kazimiera Szczuka.. Ale najważniejsze - kto na te feministyczne wariactwa daje pieniądze i w jakim celu.? Bo kobiety w Polsce są rzeczywiście dyskryminowane... Czy jeszcze są fryzjerzy w Polsce, oprócz tego „ fryzjera., który mącił w Polskim Związku Piłki Nożnej, gdzie kopanie idzie na całego, i trwa proces wyaresztowywania sędziów? Gdzie nie wejdę, żeby sobie przystrzyc włosy - wszędzie kobiety.. W sądach - kobiety, w szkołach - kobiety, w szpitalach - kobiety, rzecznicy prasowi poszczególnych komend - kobiety.. „Gdzie ci mężczyźni”- chciałoby się zapytać.. Są! Właśnie jakiś mężczyzna, posiadający działkę nad jakimś jeziorem , otrzymał karę administracyjną , prawie 500 000 złotych, za wycięcie drzew na swojej działce(???) Gdyby wyciął drzewa na działce sąsiada , otrzymałby karę sądową.. a że wyciął na swojej- administracyjną! Administracyjną wymierza urzędnik po swoim widzi mi się.. Nie ma procesu, nie ma dowodów, nie ma sędziów, nie ma papierów… Jest urzędnik! A po co w ogóle sądy? Oddać władzę w zakresie sprawiedliwości administracji i będzie po problemie.!. Co prawda” wycinający własne drzewa” twierdzi, że w tym czasie był w szpitalu, ale co to urzędnika - zbrojnego w kary administracyjne- obchodzi… Wycięte- wycięte! Na jego działce- na jego… Niech płaci po bolszewicku zawrotną karę.

Mógł nie iść do szpitala w tym czasie, gdy wycinali mu drzewa na jego działce.. Głównym problemem jest oczywiście  ustawowy zakaz wycinania własnego drzewa na własnej działce. To gwałcenie własności.. Bo bolszewizm i własność- to dwie wykluczające się kategorie. Bo wszyscy - w socjalizmie - jesteśmy pracownikami najemnymi ustroju sprawiedliwości społecznej. A jaka to „sprawiedliwość”?

Bez własności, bez wolności… a  wkrótce - jak się nie otrząśniemy - bez życia.. Bolszewicy tak szybko się spieszyli z rewolucją w Rosji, bo przed pierwszą wojną światową Rosja się bardzo dynamicznie rozwijała. Gdyby się zdążyła rozwinąć, nastroje rewolucyjne by opadły.. Należało jak najszybciej utopić Rosję we krwi.. Współcześni bolszewicy też się bardzo spieszą.. WJR

Zakazane cyferki Czym się zajmują tajne służby naszego demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej? Przede wszystkim - kręceniem lodów. Ale dzisiaj sprawy są już tak poustawiane, że lody same się kręcą i nawet nikogo nie trzeba specjalnie w tym celu podkręcać, więc zostaje sporo wolnego czasu. To znaczy - nie całkiem wolnego, tylko takiego, który można przeznaczyć na inne zajęcia. Na przykład na tuszowanie przestępstw swoich konfidentów, nawet jeśli nie dzielą się fantami. Niekiedy takie tuszowanie bywa czasochłonne, bo trzeba odpowiednio podkręcić agenturę i w prokuraturze i w niezawisłych sądach - jak to miało miejsce w sprawie morderstwa Krzysztofa Olewnika. Niekiedy trzeba też trochę pogonić kota konkurencji i wtedy ściąga się agenturę z telewizji, żeby pokazała sukcesy - bo przecież i podatnikom coś się za te podatki należy, no nie? Wreszcie trzeba monitorować tak zwanych wrogów ludu. A kto jest wrogiem ludu? Wrogiem ludu jest każdy, kto nie jest ani agentem, ani konfidentem. Z takim nigdy nic nie wiadomo i dlatego tajne służby naszego demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej wszystkich wrogów ludu monitorują przez 24 godziny na dobę. Taki rozkaz wydała zresztą wiedeńska centrala gestapo, ukrywająca się skromnie pod szyldem Agencji Praw Podstawowych, a wiadomo, że prawdziwej władzy trzeba słuchać. I właśnie tajne służby naszego demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej złapały jakiegoś górnika, co to posługiwał się cyferkami 88. To są szalenie groźne cyferki, bo nie tylko stanowią dwukrotność mickiewiczowskiego czterdzieści i cztery, ale w dodatku pozarządowym ormowcom politycznej poprawności zgrupowanym w rozmaitych psiarniach, kojarzą się one z wybitnym przywódcą socjalistycznym Adolfem Hitlerem. A wiadomo, że jak coś się tak kojarzy, to jest to bardzo niebezpieczne - oczywiście dla kojarzonego. Zatem - skoro taki bezczelny i niebezpieczny konspirator został zdemaskowany i schwytany na gorącym, to ani chybi i prokuratura i niezawisły sąd ten sukces zdyskontuje i amatora zakazanych cyferek wsadzi do lochu. A tymczasem cudzoziemskie razwiedki hulają po Polsce jak tornado - od Bałtyku aż do Tatr, ale lepiej nie zwracać na nie uwagi. Ani lodów z tego nie ma, ani fantów, a jeszcze można zarobić - a tu kusi emerytura, kiedy dopiero zaczyna się prawdziwe życie, niczym w serialu o Kiepskich. SM

Przeciw perfidii - cenzura Ach, nie ma granic perfidia „byłych neonazistów”, których wybitnym przedstawicielem, zdemaskowanym przez „Gazetę Wyborczą”, która do takich spraw ma, jak wiadomo, specjalnego nosa, jest prezes państwowej telewizji, Piotr Farfał. Ledwo tylko na łamach tej żydowskiej gazety dla Polaków opublikowane zostały lamentacje zmobilizowanych autorytetów moralnych w osobach Marka Edelmana, Andrzeja Wajdy, Agnieszki Holland, Kazimierza Kutza, Julii Hartwig, Joanny Szczepkowskiej, Małgorzaty Szumowskiej, Jana Nowickiego, Wojciecha Węglewskiego, Jana Klaty i Andrzeja Saramonowicza. Nie wiadomo dlaczego do tej listy niewątpliwych autorytetów nie dołączył reżyser Ryszard Krauze, tylko swój apel o bojkot telewizji kierowanej przez „byłego neonazistę” opublikował wprawdzie też w „Gazecie Wyborczej”, ale osobno. Być może jeszcze przygotowuje się do egzaminu czeladniczego na autorytet moralny i stąd ta osobność. Zatem, kiedy już rzesza półinteligentów, stanowiąca większość czytelników „Gazety Wyborczej” została poinstruowana, z jakiego klucza nakazuje teraz śpiewać mądrość aktualnego etapu, perfidny „były neonazista” zadał zdradziecki cios poniżej pasa i to w jaki sposób! Zadał go, wykorzystując samego red. Adama Michnika w charakterze ślepego instrumentum. Puścił mianowicie w państwowej telewizji 7 kwietnia, w godzinach największej oglądalności, na antenie drugiego programu, wspominkowy program poświęcony słynnym wydarzeniom marcowym z roku 1968 z red. Adamem Michnikiem, w roli głównego komentatora. Co tu ukrywać - cały pogrzeb, cały bojkot na nic! Tu reżyser Ryszard Krauze rad staratsia nawołuje do bojkotu, tu autorytety protestują, a już następnego dnia Adam Michnik pojawia się u „byłego neonazisty” na telewizyjnym ekranie i to w dodatku dosłownie pełną gębą. Co za perfidia, a z drugiej strony - jednak co za karygodny brak koordynacji! Co tu ukrywać - najwyższy czas przywrócić cenzurę! I właśnie w tym kierunku zmierza projekt słynnej ustawy medialnej, przygotowany przez miłośników wolnego słowa z Platformy Obywatelskiej, wspieranych przez byłych komunistów z SLD i fejginięta z „Gazety Wyborczej”. SM

Zyzak ujawnia jak powstawała książka o Wałęsie Burza medialna, która rozpętała się wokół mojej książki "Lech Wałęsa - idea i historia", mogła przekonać Polaków do przyjęcia pięciu następujących poglądów: po pierwsze - Paweł Zyzak dążył do skandalu i opierając się na bulwersujących faktach budował biografię polityczną Lecha Wałęsy, po drugie - opisał wyłącznie młodzieńcze lata Lecha Wałęsy, po trzecie - stworzył książkę opartą tylko na relacjach świadków, po czwarte - korzystał wyłącznie z relacji anonimowych, wreszcie po piąte - relacji nie weryfikował i pochopnie czerpał z nich pełnymi garściami - pisze Paweł Zyzak w "Gazecie Polskiej". Każda z powyższych tez, niezwykle żywotna w świecie stworzonym przez media, natychmiast rozpada się w zetknięciu z rzeczywistością. Swojej pracy magisterskiej, która stała się podstawą tak głośnej dziś książki, bynajmniej nie rozpoczynałem opisem historii lat młodzieńczych Lecha Wałęsy czy też jego pobytu w Stoczni Gdańskiej. Najpierw zainteresowała mnie działalność Wałęsy w Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża. Był to okres tak samo nie przebadany jak dwa poprzednie. Sądzę, że z dwóch powodów. Ze względu na anemiczną rolę Lecha Wałęsy w WZZ, zupełnie nieprzystającą do mitu człowieka stworzonego do przewodzenia ruchowi antytotalitarnemu, oraz z powodu wyklarowania się w połowie lat 80. obozów ideowo-politycznych, umocowanych dużymi pokładami emocji. Łatwo zgadnąć, że Annie Walentynowicz, Joannie i Andrzejowi Gwiazdom trudno wybaczyć woltę ich dawnych partnerów ideowych: Jacka Kuronia i Adama Michnika na stronę Lecha Wałęsy, Tadeusza Mazowieckiego i Bronisława Geremka, a tym z kolei z tej wolty się tłumaczyć. Konsekwencją nieznajomości zarówno życiorysu Lecha Wałęsy, jak i ważnych okresów historycznych są przeinaczenia bohaterów tamtych lat, rozpowszechniane do dzisiaj. Sam Wałęsa na kartach wydanej w ubiegłym roku autobiografii stwierdził: "o istnieniu WZZ dowiedziałem się od Bogdana Borusewicza z 'Robotnika Wybrzeża'. W połowie 1977 roku dotarłem do niego i rozpocząłem pracę w środowisku gdańskiego Komitetu Obrony Robotników", choć świadkowie zgodnie twierdzą, że z WZZami Wałęsa miał do czynienia dopiero od czerwca 1978 roku, natomiast "Robotnik Wybrzeża" ukazywał się od sierpnia tego roku. Przyznam, że lekceważące w stosunku do elektryka relacje byłych działaczy WZZ, zestawione na przykład ze wspomnieniami Jacka Kuronia, który Wałęsę z tego okresu porównywał do Falstaffa, szekspirowskiego rycerza - tchórza i konfabulanta - lub Zagłoby, skierowały mnie w rodzinne strony Wałęsy. Tym bardziej że stając naprzeciw wspomnień Lecha Wałęsy, zawartych w "Drodze nadziei", byłem bezradny. Historia pisana "według Wałęsy" nie pozostawiała mi złudzeń, że klucz do poznania mentalności bohatera musi leżeć na ziemi dobrzyńskiej. Relacje świadków dobrzyńskich, z których tylko część zdecydowała się ukryć swoje personalia, miały się doskonale sprawdzić w roli swoistego katharsis dla wspomnień Lecha Wałęsy: "Urodziłem się w 1943 roku, więc nic z tamtych lat nie pamiętam, ale od najbliższych wiem, że w naszym domu był niemały ruch. Z tych wspomnień wynika, że nasza rodzina była zaangażowana w jakiś sposób w pomoc 'lasowi', czyli miejscowym partyzantom, z jakiej organizacji - tego nie wiem, ale musiało być coś na rzeczy" - czytamy na przykład w "Drodze do prawdy", wydanej w 2008 roku. Choć w latach 80. Wałęsa wielokrotnie powtarzał, że nie przeczytał żadnej książki, a literaturę uznawał za domenę "teoretyków" - sam uważał się za "praktyka", w tej samej autobiografii znalazła się następująca anegdota: "Jednym z ostatnich akordów tego beztroskiego życia był bal szkolny na zakończenie nauki w 1961 roku. Nie jestem pewien, czy to podczas tego balu, czy innego, wywinąłem niezły numer koleżance. Tak się zaczytałem, chyba gdzieś w kotłowni z dobrą książką, że przeleciało te parę godzin do rana. I za bardzo dziewczyna się nie wytańczyła, a wieczór i noc spędziła na szukaniu mnie. Bezskutecznie"; a kilka stron dalej usprawiedliwienia żony Lecha Wałęsy, Danuty: "Czytałam w tym czasie [koniec lat 60.] dużo książek i on też. To nieprawda, jak to później powiedziała w latach 80. pani Fallaci, że nigdy nie czytał. Czytał dużo książek i nawet pożyczył ode mnie jakąś [...]", zapewne nie zdającej sobie sprawy z tego, że było zupełnie odwrotnie - to jej mąż wyraźnie zaskoczył włoską dziennikarkę swą "książkofobią". Oto dwa przykłady historii "według Wałęsy", by nie pozostać gołosłownym. Szczątkowe ustalenia dziennikarzy: Rogera Boysa - pierwszego biografa Wałęsy, Jerzego Surdykowskiego i Ewy Berberyusz, niemal wszystkie zebrane od anonimowych świadków, rozjaśniały co nieco przyczyny, dla których późniejszy lider "Solidarności" zupełnie odciął się od rodzinnych stron, a tamtejsi mieszkańcy zachowali dla niego niewiele sympatii. Lecz dopiero zetknięcie się ze społecznościami Popowa, Trzcianki, Łochocina, Lubina i Leni Wielkich uświadomiło mi, że staję jako historyk przed nie lada wyzwaniem: albo przybliżona prawda, albo historia "według Wałęsy", albo kompromis na wzór ustaleń Rogera Boysa. Tylko jak opowiedzieć pobyt Lecha Wałęsy w Łochocinie bez uwzględnienia zdarzeń, których echa słychać było w oddalonym o kilkanaście kilometrów Popowie? Biegu wypadków, który najprawdopodobniej wpłynął na decyzję przyszłego prezydenta o opuszczeniu rodzinnych stron. Można zapytać, co skłania autochtonów Łochocina do mówienia o tak drażliwym fragmencie życiorysu pierwszego przywódcy "Solidarności", i to pomimo sygnałów wysyłanych przez funkcjonariuszy UOP w okresie prezydentury Wałęsy, że niekoniecznie warto? Myślę, że znowuż dwa powody. Po pierwsze, żywią oni autentyczną niechęć do Wałęsy, któremu zarzucają przynajmniej częściową odpowiedzialność za śmierć czteroletniego chłopca. Twierdzą, że Grzegorzowi po prostu brakowało ojca. Po drugie, żaden polski badacz ani dziennikarz od czasów pierwszej pamiętnej kampanii prezydenckiej nie zainteresował się korzeniami przecież najsłynniejszego z wciąż żyjących Polaków. Trudno wyobrazić sobie, by Anglicy nie wiedzieli, gdzie urodził się Winston Churchill, Francuzi - gdzie Charles de Gaulle, Czesi - gdzie Tomasz Masaryk. Na łamach książki autobiograficznej (sic!) Lecha Wałęsy polski dziennikarz Tomasz Lis nazywa Wałęsę "prostym chłopakiem spod Bydgoszczy", chociaż współtwórca "Solidarności" wywodzi się z okolic Włocławka, czyli miasta oddalonego około 100 kilometrów od Bydgoszczy... Na dowód tego, że w ciągu ostatnich 20 lat można było zainteresować się młodością Lecha Wałęsy, że było to wykonalne, doskonale nadaje się mój własny przypadek. Dzień po "odkryciu" przez media kilku kontrowersyjnych wątków w książce "Lech Wałęsa - idea i historia", na klatce schodowej bloku, w którym mieszkają moi rodzice, pojawiła się ekipa "Wydarzeń" Polsatu, bielska "Gazeta Wyborcza" podsumowała moją młodzieńczą działalność w Bielsku-Białej, krakowska "GW" zdążyła przeprowadzić "wywiad środowiskowy" wśród moich kolegów-studentów, natomiast kilka dni później dziennikarz śledczy "Dziennika" opublikował na łamach tejże gazety mój przybliżony życiorys, nie pomijając "wątków kontrowersyjnych". Najwięcej białych plam wciąż zawiera "stoczniowy" okres życia Lecha Wałęsy: jego zaangażowanie w działalność ZMS, w bunt Grudnia '70, we współpracę z policją polityczną. Tak jak wspomniane już przeze mnie rozdziały życia Wałęsy, i ten zmuszeni jesteśmy odkrywać jakby wbrew woli samego zainteresowanego, który w swoich publikacjach serwuje czytelnikom podobne wyjaśnienia: "Kilka razy odpowiedziałem, ich zdaniem, zbyt bezczelnie. I prawie dostałem za swoje. Zamierzył się jeden na mnie, ale w końcu nie uderzył. No, może jakoś lekko, bo nie zapamiętałem" - opisując zapewne swój werbunek przez dwóch esbeków po aresztowaniu 19 grudnia 1970 roku. Poznając spięcia wewnątrz pierwszej "Solidarności" dowiadujemy się na przykład o bardzo gorącym konflikcie między środowiskiem KOR a Lechem Wałęsą, wspieranym przez środowisko doradców. W celu zwalczania wpływów KOR Wałęsa posługiwał się stronnictwem "prawdziwych Polaków", oskarżanych przez oponentów o antysemityzm i nacjonalizm. Byli to głównie robotnicy kilku największych przedsiębiorstw, zgrupowani w Komisjach Zakładowych NSZZ "Solidarność". I nawet w tak wydawałoby się oczywistych sprawach napotykamy przeszkody. Zniekształcaniu problemu sprzyjał tak ważny świadek historii jak Bronisław Geremek, wypowiadając się: "Dokonywała się erozja jedności 'Solidarności'. Radykalizacja, różne grupy. Na zjeździe pojawiła się między innymi grupa 'prawdziwych Polaków', o charakterze, powiedziałbym, fundamentalistycznym, ale taki jest urok i słabość demokracji - pojawiają się różne nurty. Wałęsa apelował, by nikt nie dzielił 'Solidarności'. A próbowano to robić na różne sposoby". Zgłębiając internowanie Lecha Wałęsy oraz kolejne lata po wyjściu z internowania, natknąłem się na niezliczoną liczbę interesujących wątków. Mam nadzieję, że zaciekawią one komentatorów i czytelników równie mocno jak rozdział pierwszy biografii. Szczególnie atrakcyjnie jawią się negocjacje władza-Kościół-Wałęsa, prowadzone między grudniem 1981 roku a listopadem 1982 roku, w których strona kościelna przez długi czas odgrywała rolę pośrednika. Z późniejszych lat warta podkreślenia jest subtelna walka o wpływy w opozycji, poważnie różnicująca obozy Lecha Wałęsy i konspiracyjnej Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej. Nie mam wątpliwości, że Lech Wałęsa jest dla historyka wciąż niewyczerpaną kopalnią wiedzy. Można i, jak uważam, należy pokusić się o drążenie napoczętych przeze mnie tematów. Zupełnie niedawno dowiedziałem się od mieszkańców Węgrowa (według "Drogi nadziei" Wałęsa wypoczywając nad pobliskimi jeziorami miał rozrzucać ulotki WZZ), że w okolicy nie ma jezior. Kontynuując analizę wypowiedzi Jerzego Kozłowskiego, dowiadujemy się, że 14 sierpnia 1980 roku około godziny 10, przed przybyciem na wiec robotniczy, Lech Wałęsa, będąc już na terenie zakładu, udał się w kierunku budynku dyrekcji stoczni. Z kolei Jerzy Stachowiak, esbek współprowadzący TW "Bolka", precyzyjnie wyjaśnia, jaką informację otrzymał z Biura "C" - głównego archiwum SB, gdy rejestrował nowego pozyskanego (ze względu na brak potwierdzenia nie zdecydowałem się zamieścić w książce tej kuszącej dla badacza relacji). Można także opisać inne, może ważniejsze od obranych przeze mnie, wątki. Najważniejsze, by kontrowersje nagromadzone wokół sylwetki Lecha Wałęsy stały się zaczynem, a nie zwieńczeniem kolejnych biografii o pierwszym przywódcy "Solidarności".

Dwadzieścia lat później Rok 2009 jest obchodzony jako: dwudziesta rocznica Okrągłego Stołu, odzyskania przez Polskę wolności i przywrócenia demokracji oraz zainicjowania przemian, które odmieniły Europę. Przy tej okazji pojawiły się porównania roku 1918 do 1989, ale czy nie są formułowane na wyrost i czy są uprawnione? Historia lubi się powtarzać, ale nigdy dosłownie. W 1918 r. tworzyła się niepodległa II Rzeczpospolita, odrodzona po 123 latach rozbiorowej niewoli. Powstawała w skrajnie trudnych warunkach. Jednak nasi poprzednicy umieli się zorganizować, potrafili wykorzystać koniunkturę geopolityczną i wojnę światową, która podzieliła mocarstwa rozbiorowe. Nasi rodacy walczyli na wszystkich możliwych frontach na wschodzie i na zachodzie, po obu stronach konfliktu, a politycy umieli przekonać na konferencji w Wersalu możnych ówczesnego świata, że musi powstać silna, niepodległa Polska, z dostępem do morza. W pierwszych miesiącach odzyskującej wolność Ojczyzny Roman Dmowski, Józef Piłsudski, Ignacy Paderewski oraz inni ważni przywódcy Narodu potrafili się porozumieć ponad podziałami. Koncepcje były różne, ale wszystkich łączył jeden cel - dobro Ojczyzny. I przeprowadzili Najjaśniejszą przez bardzo trudny moment konfliktów wewnętrznych, scalania terytorium, budowy administracji państwowej i ustalania granic Polski. Twórcy II Rzeczypospolitej stworzyli podstawy nowoczesnej gospodarki. Doprowadzili do powstania silnego Wojska Polskiego. Umieli zorganizować społeczeństwo i wygrać śmiertelnie groźną wojnę z bolszewikami 1919-1920. Do niewątpliwych osiągnięć okresu międzywojennego należy zaliczyć reformę walutową przeprowadzoną przez Władysława Grabskiego, powołanie Banku Polskiego, zwalczenie hiperinflacji i wprowadzenie silnej waluty, jaką był złoty polski, dzięki czemu nastąpił wzrost polskiej gospodarki. U zarania II RP uchwalono bardzo nowoczesną Konstytucję marcową i wprowadzono powszechne, tajne, proporcjonalne i równe wybory do Sejmu i Senatu. Polskie prawo reprezentowało poziom europejski. Dużym osiągnięciem - co podkreślają znawcy zagadnienia na forum internetowym historycy.org - było wprowadzenie układów zbiorowych w przemyśle i rolnictwie. Powstał cały system pośrednictwa pracy i arbitrażowego regulowania konfliktów między pracownikiem a pracodawcą. Wprowadzono kontrolę nad warunkami pracy w postaci Inspekcji Pracy. Ochroną objęto pracę kobiet i nieletnich. Już 6 lutego 1919 r. wprowadzono prawo do zrzeszania się ludzi pracy w związki zawodowe. Zagwarantowano prawo do strajku, minimum płacowe, ubezpieczenia społeczne, 8-godzinny dzień pracy i 46-godzinny tydzień pracy itp. Przyjęty w Polsce system zabezpieczenia społecznego wyprzedzał grubo tego typu rozwiązania w innych, dużo bogatszych krajach. Polska prowadziła aktywną i suwerenną politykę zagraniczną. Powstał korpus dyplomatyczny oddany polskim sprawom i reprezentujący wysoki poziom merytoryczny. Mieliśmy sprawne i profesjonalne służby specjalne. W bezprecedensowym tempie zbudowano w Gdyni największy port na Bałtyku i prowadzącą do niego magistralę kolejową. Doprowadzono do powstania Centralnego Okręgu Przemysłowego i zmniejszono różnice gospodarcze pomiędzy poszczególnymi regionami Polski. Stworzono dobry system szkolnictwa i edukacji, odnoszono sukcesy na polu zwalczania analfabetyzmu. Przez 20 lat zbudowano w miarę nowoczesne państwo i zdołano wychować dwa nastawione patriotycznie pokolenia, dzięki którym Polska wierna swej tradycji i dziedzictwu przetrwała zawieruchę II wojny światowej i czarną noc komunizmu.

Spuścizna Okrągłego Stołu Na tym tle dorobek ostatniego dwudziestolecia wygląda wyjątkowo blado. A sytuacja wydawała się prostsza, gdyż teoretycznie istniało państwo pod nazwą PRL, lecz było ono pozbawione suwerenności i zwasalizowane przez Związek Sowiecki. Zostało zawłaszczone przez PZPR i poddane totalnej ateistycznej ideologii. Przy Okrągłym Stole dogadała się część opozycji (nierzadko o pezetpeerowskiej czy agenturalnej przeszłości) i tak zwani reformatorzy z ówczesnego obozu władzy. W efekcie tego kontraktu 4 czerwca 1989 roku odbyły się częściowo wolne wybory, w których wyniku powstała tak zwana III RP. Jednak od początku była zainfekowana groźną chorobą, która ograniczała szanse na normalny rozwój. Zostały popełnione fundamentalne błędy i rzeczywistość nas otaczająca jest pochodną tamtych działań. Ogłoszono "grubą kreskę", przez co III RP nie została odcięta wyraźną cezurą moralną i polityczną od PRL. Nie przypadkiem trzech pierwszych prezydentów Polski po 1989 roku było zarejestrowanych w archiwach Służby Bezpieczeństwa oraz Informacji Wojskowej jako tajni współpracownicy: TW "Wolski" (Wojciech Jaruzelski), TW "Bolek" (Lech Wałęsa) i TW "Alek" (Aleksander Kwaśniewski). Nie wdrożono zasad ustrojowych państwa gwarantujących autentyczny pluralizm polityczny i sprawną administrację. Nie zrealizowano przemyślanego, długofalowego i korzystnego dla Polaków planu społeczno-gospodarczego, który doprowadziłby do koniecznej modernizacji państwa, a jednocześnie otwarcia na rozwój, a przy tym solidarnie dzieliłby koszty transformacji i wiązał obywateli z państwem odzyskującym wolność. Architekci i konstruktorzy tak zwanej III RP jeszcze niedawno przekonywali, że ich recepta transformacji jest "jedynie słuszna", a kto ma inne zdanie, ten nie rozumie rzeczywistości, jest "oszołomem", "ksenofobem" lub reprezentantem "ciemnogrodu". To oni wykuwali propagandowe hasła, że Polsce grozi klerykalizacja, budzą się "demony" przeszłości, zmierzamy w stronę "państwa wyznaniowego narodu polskiego". To oni wcielili się w rolę strażników "świętego ognia postępu" i ze swych "telewizyjnych ambon" wygłaszali mentorskie pouczenia z dziedziny "politycznej poprawności". Przypomnijmy sobie, kto w najbardziej opiniotwórczych mediach opowiadał bajki o tym, że lustracja i dekomunizacja to "polowanie na czarownice"? Kto nam wmawiał, że "pierwszy milion należy ukraść, bo tak wszędzie rodził się kapitalizm", że wszystkie problemy gospodarcze załatwi "niewidzialna ręka rynku"? Kto odpowiada za bezmyślną i szkodliwą prywatyzację, wyprzedaż za bezcen majątku narodowego, doprowadzenie do ruiny polskich przedsiębiorstw? Kto - komentując kolejne strzelaniny na ulicy - twierdził, że w Polsce nie ma mafii i zorganizowanej przestępczości? Kto przekonywał, że "społeczeństwo nie dorosło do demokracji", że potrzebna jest "gruba kreska", że środowisko sędziowskie "oczyści się samo"? Kto blokował reprywatyzację i uporządkowanie stosunków własności, bez czego nie sposób budować gospodarkę wolnorynkową? Kto głosił tezy, że obcy kapitał w mediach jest "bezstronny", bo nie ma w Polsce interesów, że nie ma problemu upartyjnienia mediów publicznych? Kto...?

Upadek mitu Lista błędów jest wyjątkowo długa. I tak oto na naszych oczach upadł największy mit dwudziestolecia - mit o "udanej transformacji w Polsce". A koń, jaki jest, każdy widzi. Konstytucja z 1997 roku nie wytrzymuje próby czasu. System prawny jest mętny, niejednoznaczny i wzajemnie sprzeczny. W 2009 roku żyjemy w kraju, w którym są nadal nieuporządkowane stosunki własności. Jest fatalna infrastruktura. Kolejnictwo - zdezelowane. Narodowy przewoźnik - LOT - na skraju bankructwa. Fatalne drogi codziennie zbierają obfite żniwo śmierci. Telefonia komórkowa - najdroższa w Europie. Telefonia stacjonarna zmonopolizowana przez francuski koncern państwowy. Dostęp do Internetu - ograniczony i kosztowny. System bankowy - jeden z najgorszych w Europie, w obcych rękach, nieprzyjazny obywatelom i przedsiębiorcom. Gospodarka jest dławiona gąszczem bzdurnych przepisów stanowiących mieszaninę dziedzictwa postkomunizmu z retoryką pseudorynkową. Kolejne rządy doprowadziły do upadku kwitnące polskie przedsiębiorstwa, dziś nie mamy ani jednej marki znanej i liczącej się w świecie. Zniszczono dorobek pokoleń - gospodarkę morską. Nie potrafimy wykorzystać naszego członkostwa w Unii Europejskiej i zabezpieczyć naszych interesów. Dotacje unijne leżą niewykorzystane. System emerytalny się sypie, system opieki zdrowotnej również dogorywa. System edukacyjny jest fatalny oraz pozostaje w chaosie tak zwanej permanentnej reformy. Z kraju na emigrację wyjechało kilka milionów dynamicznych Polaków, którzy pomnażają bogactwo swoich nowych "ojczyzn". Polska pogrążona jest w zapaści demograficznej i wymiera, bo z roku na rok nas ubywa. Bez względu na fakt, czy rządzi prawica, czy lewica, państwo jest niezmiennie nieprzyjazne rodzinie. Poza tym państwo polskie jest nieefektywne, niewydolne, niesterowalne i nie reformowane. Armia - niedoinwestowana, nie zmodernizowana, mało liczna i ma najniższą gotowość bojową od II wojny światowej. Standard usług publicznych - jeden z najniższych w Europie. System wymiaru sprawiedliwości - sparaliżowany, urzędy opieszale załatwiają sprawy obywateli, a fundusze publiczne są marnotrawione. Mamy skorumpowaną piłkę nożną i piłkarzy patałachów. Nie mamy efektywnych programów promocji sportu i kultury fizycznej. Nasze miasta, ze stolicą na czele, pogrążone są w chaosie komunikacyjnym i przestrzennym. Zniszczone chodniki, krzywe bruki i rozpadające się ulice to polska norma. Brakuje nowoczesnych obiektów użyteczności publicznej i obiektów sportowych. Pejzaż miejski jest zaśmiecony przypadkową reklamą na billboardach i fasadach budynków. Ulice polskich miast nie powinny się nazywać Marszałkowska, Jana Pawła II, Kopernika, ale Stanikowa, Pończosznicza czy Bieliźniana... Tak zwane elity polityczne nie rozumieją procesów współczesnego świata, nie rozumieją naszej racji stanu i nie potrafią sprawować władzy. Tymczasem jesteśmy krajem o ogromnym potencjale i możliwościach. Znakomicie położonym w centrum Europy na skrzyżowaniu szlaków Wschód - Zachód i Północ - Południe. Mamy wspaniałą historię, tradycję i kulturę. Polacy są kreatywni, potrafią pracować, ale są fatalnie rządzeni. Dziś jesteśmy świadkami zmagań o to, jaka będzie Polska. I od mądrości polityków, chcących szczerze naprawiać Polskę, oraz od roztropności i odpowiedzialności obywateli będzie zależało, kiedy będziemy żyli w Polsce naszych marzeń. Jan Maria Jackowski

Dzień bez autorytetu Po tzw. listach otwartych, którymi różne osobistości naszego życia publicznego wyrażały swoje poparcie lub protest wobec czegoś lub kogoś, nadszedł czas na kolejną formę wyrażania takiego stanowiska. Oto "autorytety" na razie te zwerbowane przez "Gazetę Wyborczą" zaapelowały, aby dzień 3-go Maja był dniem bez telewizora. Z pozoru akcja miałaby nawet sens, gdyby chodziło o oderwanie ludu miasteczek i wsi od kolejnego tysiąc sto pięćdziesiątego odcinka telenoweli lub głębokich komentarzy polityków i politologów, ale niestety przyczyna akcji jest całkiem innego typu. "Autorytetom" chodzi mianowicie o zaprotestowanie przeciwko władzy straszliwego Farfała, za którym musi czaić się Giertych, a to jak wiadomo jest wystarczający powód do ogłoszenia bojkotu. Wynika z tego, że inne komercyjne stacje, nawet te pod które kamień węgielny kładli agenci PRL-owskich służb, można oglądać do woli, a nawet kto wie czy do oglądania programów tych stacji te same autorytety świadomie lub nieświadomie zachęcają - w końcu np. Polsat nadając w Wielkim Tygodniu jako hit filmowy "Kod da Vinci", już nawet wyprzedził postępowe oczekiwania tychże autorytetów.
Oczywiście w czołówce "autorytetów" popierających bojkot znajdujemy reżysera i byłego posła, a obecnie senatora, Kutza vel Kuca (cesarz rzymski zrobił senatorem konia, Polacy wybrali Kuca, co potwierdza wyższość monarchii nad demokracją) oraz reżyserkę Holland, która swoje poparcie dla bojkotu uzasadniała m.in. tym, że "to, co dzieje się z TVP na przestrzeni ostatnich lat, jest skandalem i - można powiedzieć - rodzajem zbrodni na kulturze narodowej". No proszę: doczekaliśmy czasów, gdy córka Henryka Hollanda - typowego przedstawiciela żydokomuny działającego na froncie ideologicznym - oskarża "narodowca" Farfała o zbrodnię na "kulturze narodowej". Być może jednakże chodzi o dwie całkiem inne "kultury narodowe", ale mniejsza z tym, bo równie ciekawe są argumenty pozostałych uczestników zapowiadanego bojkotu. Oto aktor Nowicki swój protest tłumaczy tym, że "Obecną sytuację w TVP trzeba zmienić, żeby ta telewizja wreszcie przestała nam zawracać głowę. Przecież mamy jeszcze parę innych problemów w tym kraju" - i jest w tym sporo racji, ale jeszcze raz należy zwrócić uwagę na charakterystyczny dla niektórych osób sposób mówienia o Polsce jako o "tym kraju". Aby nie być gołosłownym: pani Małgorzata Szumowska (dla tych co nie słyszeli o takim autorytecie - przypomnienie, że to reżyserka i scenarzystka), która chyba swój autorytet odziedziczyła, powtarza, że "osoby o skrajnych poglądach politycznych nie powinny zajmować stanowisk, od których zależna jest kultura tego kraju". Mamy więc znowu "kulturę tego kraju", a przypomnieć można także, że niedawno "Dziennik" zamieścił wywiad z dwoma yuppie, którzy zarabiali na słynnych opcjach i grozili, że jak wrzawa polityczna wokół tej afery nie ucichnie, to oni wyjadą "z tego kraju". Oczywiście wielki reżyser, niejaki Klata, rządy "neofaszystów" w TVP skwitował krótkim hasłem: "Polska dla Polaków - ziemia dla ziemniaków", co już stanowi wystarczający dowód na jego wielki autorytet, porównywalny chyba z autorytetem intelektualisty Frasyniuka, który nb. zachęca ostatnio młodzież do wyjścia na ulice w proteście przeciwko zbrodniczej działalności IPN-u. W tym gronie nie mogło oczywiście zabraknąć doktora Edelmana twierdzącego, że "w demokratycznym państwie nie wolno pozwalać, żeby funkcje publiczne pełnili ludzie, którzy publicznie głosili rasizm i antysemityzm", co oznacza, że ludzie którzy publicznie głosili trockizm-leninizm, a nawet pałką ten ustrój utrzymywali, mogą (a kto wie - może nawet muszą) takie stanowiska zajmować. Warto również poznać motywację, którą zaprezentował taki autorytet jak np. muzyk Wojciech Waglewski i poetka Julia Hartwig, gdyż ich wypowiedzi wiele mówią o kondycji intelektualnej tychże "autorytetów". Muzyk Waglewski powiedział m.in., że "jest rzeczą kuriozalną obsadzać na jakichkolwiek eksponowanych stanowiskach ludzi o poglądach nacjonalistycznych. Takie organizacje jak Młodzież Wszechpolska - jeśli to, co o nich wiem z mediów, jest prawdą - powinny być dawno zdelegalizowane", zaś poetka Julia Hartwig oświadczyła, że "skrajny nacjonalizm to coś najbardziej mi obcego, a z prasy dowiaduję się, że cała obsada Telewizji Polskiej - włącznie z administracyjną - idzie w tym duchu". Jak łatwo zauważyć, cytowane "autorytety" swoje autorytatywne stanowiska na sprawę charakteru rządów w TVP, osoby prezesa Farfała czy ideologii pewnych organizacji, jak wymieniona tu z nazwy Młodzież Wszechpolska, wywodzą z tego, co przeczytali w prasie i dowiedzieli się z mediów. Z jakich mediów - no chyba jest rzeczą oczywistą, że nie z tych mediów, którymi owi "faszyści" i "nacjonaliści" kierują i wydają, ale z mediów obiektywnych - chociażby takich jak "Gazeta Wyborcza". Ot i cała synteza tzw. autorytetu, i źródeł jego poznania. Całe szczęście, że w gronie tychże "autorytetów" znajduje się także aktora Szczepkowska - ta sama, która pamiętnego czerwcowego dnia oznajmiła nb. w publicznej TVP , że "skończył się komunizm" i ta sama, która w październiku 2007 r. na łamach "GW" obwieściła koniec IV RP. Trudno wyobrazić sobie bardziej kompetentną osobę do obwieszczenia narodowi, że w TVP kończy się "faszyzm", nawet już wiemy, kto po podpisaniu przez prezydenta konstytucji europejskiej ogłosi "finis Poloniae". Krzysztof Mazur

Walka o kobiety; „Broń laserowa zamiast masła!” Dziś najpierw Skrzynka Odpowiedzi - potem wpis. {~Jarosław} pisze: „Dochodzę do wniosku, że durnie pisali nam Konstytucję”. Późno doszedł... Wszelako to nie całkiem tak: durniów było tam sporo, ale reszta to przeciętniacy. Jednak „Wielbłąd jest to koń zaprojektowany przez komisję...”. Gdyby Konstytucję pisało 460 Einsteinów mogłaby być jeszcze gorsza. Twory Kolektywnego Myślenia takie już są... Konstytucję USA pisało kilku ludzi. Dopiero potem ją psuto kolektywnymi „poprawkami”... Gdyby system wyborczy był taki, jak w 1809 roku, to p. BHO nie miałby żadnych szans. Co do Rosji... „Rosja” to nie „państwo”, tylko „kraj”. Carat (za biurokrację) dziesiątki razy krytykowałem - ale śp. Aleksandra II (znanego nie-Polakom jako cesarz Rosji, Aleksander I) uważam za bodaj najlepszego Króla Polski. Bolszewii nienawidzę, Stalina nieco mniej (bo rozpieprzył bolszewików....) - a potem się powoli polepszało. Upadek ZSRS przyjąłem z dziką radością, z sympatią patrzyłem na rozwój Federacji gdzieś do 2003 roku - a od tej pory krytykuję za zatrzymanie (z powodu wysokich cen ropy...) reform... Większość Polaków Rosji się boi - i ją nienawidzi. Ja mam do Rosji stosunek spokojny, chłodny i obiektywny. I, oczywiście: gdyby Polska miała wejść do Federacji, to krytykowałbym głównie biurokrację moskiewską, a nie brukselską!!! Choć moskiewska jest mniejsza - a WNP i RWPG to struktury w stylu EWG - czyli znacznie luźniejsze, niż WE czy UE! Kilku Komentatorów z niejakim tryumfem napisało w stylu: „No, i nie mówiłem: Mikke znów przed wyborami z tym Hitlerem wyskoczył”. Co, do Diabła!? To już Hitlera nie wolno krytykować? Od kiedy krytykowanie hitleryzmu - również w wydaniu „unijnym” - jest w Polsce źle widziane? Aż tylu ludzi kocha Führera III Rzeszy tak, że UPR ma przez to stracić głosy w wyborach? Ja wiem, że „dobry” - w sensie d***kratycznym - polityk nikogo nie krytykuje, wszystkim się podlizuje... No, więc ja tego robić nie będę! Adolf Hitler był zły, a p. Gerard Schröder jest jeszcze gorszy. Kilku faszystów z płaczem w głosie domaga się jasnego powiedzenia: taki Mussolini czy Piłsudski porzucili socjalizm, a sam faszyzm nie był w Ich wykonaniu taki zły... Przynajmniej pociągi jeździły punktualnie! Natomiast Hitler nie był „faszystą”, lecz „narodowym socjalistą” - a wiadomo, że socjalista jest czymś znacznie od faszysty gorszym. Mają rację - ale nie do końca. W „faszyzmie” i „sanacji” pozostało bardzo dużo mechanizmów socjalistycznych. W hitleryzmie (i stalinizmie!), oczywiście, więcej - z tym, że raczej nie za sprawą samego Führera; ale to już szczegóły.

Niestety: Czerwoni i Różowi nie używają nazwy „narodowy socjalizm” - tylko „faszyzm” czy „nazizm” - by ukryć podobieństwo euro-socjalizmu do hitleryzmu... czy może raczej do bolszewizmu? Powtarzam: to wszystko powtarza się (przynajmniej na razie...) jako farsa. Ale, jak mawiał tow. Stalin: „W miarę postępów w budowie socjalizmu walka klasowa zaostrza się!”. Stąd wielu ludzi oczekuje najgorszego. Jeden socjalista napisał do mnie e-mail żądając „sprostowania” - a raczej: „ukazania pełnej prawdy”. Otóż - jego (słusznym!) zdaniem - jest prawdą, że podatki są obecnie dwa razy wyższe, niż za Hitlera. Jednak Hitler wydawał połowę pieniędzy na wojnę (nawet miał takie hasło: „Armaty zamiast masła!”) - natomiast dzisiejsi euro-socjaliści ponad ¾ zwracają ludziom; są więc od Hitlera trzy razy lepsi! I tu się zasadniczo nie zgadzamy! Fakty są prawdziwe - tylko ja wartościuję je dokładnie odwrotnie, niż Czerwoni. „Co Cię nie zabije - to Cię wzmocni!”. Z tego między innymi powodu przegrane w 1945 roku Niemcy szybko dogoniły i przegoniły Wielką Brytanię! Z tego samego powodu ci, co przeżyli Oświęcim cieszyli się (i niektórzy cieszą do dziś!) zdrowiem średnio lepszym od reszty populacji! Tak więc część żołnierzy na froncie zginęła - jednak (to trzeba koniecznie dodać!) proporcjonalnie bez porównania mniej, niż podczas I wojny światowej! Ci, co powrócili, powrócili jednak jako ludzie energiczni i zaradni. Natomiast ci, co otrzymywali zasiłki i leżeli brzuchem do góry, są kompletnie zdemoralizowani, a niektórzy nawet zdegenerowani. Dlatego o wiele lepiej i zdrowiej wydawać pieniądze na wojnę, niż na zasiłki socjalne. (To nie znaczy, że wojna jest dobra! Najlepiej nie wydawać ani na wojnę, ani na zasiłki. Ja tylko napisałem, że jest lepsza od rozdawania zasiłków!) Socjalizm jest zły nie tyle dlatego, że zabiera mi pieniądze. Socjalizm jest zły, bo daje je innym za darmo. A darmocha demoralizuje. Popatrzmy jeszcze na ten problem z punktu widzenia jednostki. Ja, jako osobnik inteligentny, w miarę zamożny i w miarę zdrowy cieszę się pewnym powodzeniem u pań. Bohaterski żołnierz frontowy też ma u kobiet spore powodzenie, Z punktu widzenia zaś biologicznego ten osiąga sukces, kto zdoła spłodzić jak najwięcej dzieci... Jeśli jednak Władzuchna nałoży na mnie duże podatki, to i mnie i temu żołnierzowi najlepsze dziewczyny sprzątają spod nosa biurokraci, wypasieni na naszych podatkach - i nieroby, szpanujące forsą z naszych podatków. Zostaje więc dla nas mniej kobiet... czyli nasza sytuacja się pogorszyła! JKM

Wspólnota i fachowcy Nieustannie jesteście Państwo okłamywani co do tego, ile otrzymujemy z Brukseli. Że otrzymujemy - to akurat prawda… A teraz policzymy, ile nas ta pseudo-europejskość kosztuje. Właśnie czytam, że Tata (indyjski producent samochodów) wprowadza na rynek nowy pojazd, przypominający „Cinquecento”. Cena nówki-sztuki: 6800 zł. To w Indiach. TATA wyjaśnia jednak, że w krajach UE z uwagi na przepisy wspólnotowe cena musi wynosić co najmniej 27.300 zł. Prawie cztery razy drożej. To na samochodach. Gdyby natomiast zlikwidować Ministerstwo Zdrowia, ceny leków spadłyby sześciokrotnie. To, co prawda, „nasza” własna biurokracja - nie wspólnotowa… Proszę zrozumieć: jak nad każdym oscypkiem stoi trzech unio-urzędników, to koszt wyrobu musi być znacznie wyższy… Gdybyśmy ze Wspólnoty dostawali rocznie nie 30 mld, ale 100 miliardów - to nie pokryłoby to strat, jakie ponosimy poprzez konieczność „spełniania warunków” i „realizacji dyrektyw”. Wspólnota to nieprawdopodobna, nieznana nawet Związkowi Sowieckiemu, biurokracja, która kosztuje (to małe piwo!) - i, co znacznie gorsze, swoimi zarządzeniami wyrządza nieprawdopodobne szkody w gospodarce. Czy po podaniu tych danych o samochodach Państwo mi wreszcie uwierzycie? Czy dalej wierzycie tym federastom? Popatrzcie na twarze tych typów z Komisji Europejskiej: nie widzicie Państwo, że prawie każdy to cwaniak lub zboczeniec? Ja posługuję się zwykłym, chłopskim rozumem. Parę tygodni temu, z okazji wodowania na rzece Hudson, przypomniałem sprawę katastrofy polskiego samolotu sprzed 35 lat - i podkreślałem z żalem, że nikt nie chciał wtedy słuchać mojej rady, by wodować w Zatoce Gdańskiej. Na to otrzymałem trzy e-maile, bardzo nerwowe - od trzech różnych osób, rzekomych fachowców, żebym nie zabierał głosu, jak się nie znam, że samolot ma małe szanse pomyślnego wodowania, że to w Nowym Jorku to pierwszy taki przypadek. Odszczeknąłem, że nie widzę żadnego powodu, by samolot przy wodowaniu miał się rozwalić - ale straciłem trochę pewności siebie… i oto w „FOCUS” przeczytałem, że wodowano już wiele razy, i na ostatnie 10 wodowań tylko w jednym przypadku zginęła część pasażerów! A parę dni temu przeczytałem o skazaniu kapitana marokańskiego samolotu, który nagle(zepsuł się wskaźnik paliwa i kapitan nie wiedział, że go zabrakło) stracił ciąg. Kapitan zamiast sterować, rozłożył dywanik i… zaczął się modlić. Samolot wodował wyrównywany tylko przez autopilota, zupełnie przecież nieprzystosowanego do takiej sytuacji - a modlitwa była o tyle skuteczna, że 2/3 pasażerów (i sam pilot…) przeżyło! Dziś, proszę Państwa, „fachowcy” to uczeni w państwowych „szkołach” rutyniarze, którzy „wiedzą”, że nic się nie da zrobić. Na szczęście są jeszcze tacy, którzy myślą - i widzą szansę. To samo dotyczy pożarów (w Australii). Po wyrażeniu zdziwienia, że Australijczycy zwiewali samochodami (i ginęli), zamiast zastosować znany preriowy sposób: podpalić teren samemu przed pożarem (i gdy nadejdzie pożar spokojnie przeżyć na „własnym” pogorzelisku), dostałem dwa listy z wymysłami, że się nie znam - i jeden bardzo miły z Australii, od p. Andrzeja Oldcorna. Opisał On m.in. przypadek emerytów, którzy prewencyjnie wycięli eukaliptusy naokoło swej posesji. Na wniosek Partii Zielonych zapłacili grzywnę… AU $ 30.000 - plus koszty sądowe. Teraz rozumiem tych Australijczyków…

Ile by mogli dostać za (o zgrozo!) umyślne przecież wzniecenie pożaru?! Na samą myśl pudełka zapałek musiały wypadać im z rąk! JKM

Jak zniszczyli Kazika Kazimierz Marcinkiewicz jest postacią już tylko śmieszną - sposób, w jaki merdia relacjonowały jego romans i rozwód bliższy był stylowi paparazzi podglądających na plaży szemraną aktoreczkę topless niż nawet najbardziej chamskim relacjom o prywatnym życiu polityków, jakie się do tej pory w Polsce trafiały. Być może jest to zabieg świadomy, który ma „zasłonić” sprawę pracy dla Lehman Brothers i spekulacji złotówką. Być może to w dalszym ciągu długie ręce prezesa Jarosława. Być może… Ale czy warto sobie tym zaprzątać głowę? W końcu ani szemranej aktoreczce, ani Marcinkiewiczowi, krzywda się nie dzieje - dobrze czy źle, byle po nazwisku! Sami sobie taką profesję wybrali… Bo czy „nauczyciel z Gorzowa” kiedykolwiek na serio wierzył, że pracę w zawodzie premiera dostał w uznaniu zasług innych niż komediowe? Trudno powiedzieć. Jeśli nawet miał takie złudzenia, powinien był się ich pozbyć po tym, jak został wystawiony do walki o prezydenturę Warszawy - i przegrał, o co ludzie prezesa Jarosława starannie zadbali. Prezes Jarosław za jednym zamachem pozbył się potencjalnie groźnego konkurenta do władzy w partii i zademonstrował wszystkim innym członkom gangu, tj. rzecz jasna, partii - czym kończy się wyrastanie ponad głowę prezesa. Nie dziwota, że członkowie PiS od tej pory pilnie ćwiczą chodzenie na czworakach - przy wzroście ich wodza, żadna inna postawa nie wydaje się bezpieczna! Sposób przeprowadzenia tej akcji będzie kiedyś (a może już jest?) opisywany w podręcznikach do pijaru: wszystko tam było w uśmiechach, uściskach dłoni, po prostu bon ton, pardon i kwiatek w butonierce! A mimo to merdia widziały tylko to, co miały widzieć: śmiesznego człowieczka, który na pewno nie nadaje się do rządzenia milionowym miastem (choć przed chwilą „nadawał się” do rządzenia 40-milionowym narodem). To nie przypadek - to sztuka! Zapewniam Państwa, że dysponując stosunkowo niewielkim budżetem, można doprowadzić do śmierci cywilnej dowolnej osoby fizycznej lub prawnej, zmusić dowolną osobę do takiego lub innego działania lub też powstrzymać ją przed takim lub innym działaniem - wyłącznie dzięki temu, że osób fizycznych czy prawnych, które byłyby odporne na skoncentrowany atak merdiów, od dawna już nie ma. Jeśli nawet taki atak nie spowoduje od razu wymiany władz osoby prawnej lub aresztowania osoby fizycznej (co dzieje się, a w każdym razie może się zdarzyć w przypadku, gdy taka osoba jest w oczywisty sposób zależna od władzy; władza ceni nade wszystko święty spokój i nikt, kto wystawia się na krytykę merdiów, tenże święty spokój burząc, nie może liczyć na jej pobłażliwość!), da do myślenia kontrahentom, wspólnikom i kredytodawcom… To wystarczy! Nie każdy może to zrobić i nie każdy, kto mógłby, potrafi. Zadbać trzeba o mnóstwo szczegółów. Atak zbyt grubymi nićmi szyty - a takie są najczęstsze - łatwy jest do odparcia, a przy tym odsłania często mocodawcę, narażając go na srogą zemstę. To rzeczywistości naszych merdiów pospolitość skrzeczy. Udają się ataki subtelne, koronkowe, nie bezpośrednie, a przy tym skoncertowane na przynajmniej kilka różnych, pozornie od siebie niezależnych merdiów. Robi się wtedy z tak różnorodnego wrzasku prawdziwy vox populi. Przy tym wcale różne te merdia nie muszą być między sobą jakoś pod stołem zblatowane, należeć do sitwy, mafii czy służb. Zupełnie wystarczy, jeśli zainteresowany pijarowiec zna jednego pana redaktora tu, sekretarza redakcji tam, wydawcę gdzie indziej - i już tworzy się spółdzielnia, doraźnie posiłkowana płatnymi usługami znajomych tych znajomych, i tak dalej… W istnienie nie sponsorowanych artykułów, przyznam - poza „NCz!” i „Końskim Targiem”, gdzie sam pisuję - nie wierzę! Oczywiście „każdy dusi swego” i „wedle stawu grobla”. Zupełnie innego kalibru merdialnej wrzawy potrzeba dla położenia kontraktu na budowę, dajmy na to, wiaduktu na drodze lokalnej - innego zaś, gdy chce się obalić sam rząd. Samo podniesienie wrzawy, nawet inteligentne i dobrze skoncertowane, w dzisiejszych czasach nie wystarczy. Cierpimy na nadmiar, nie na brak informacji - wrzawa ten nadmiar tylko powiększa. Stąd zresztą najlepszą strategią obrony przed takim atakiem nie jest dementowanie, zaprzeczanie czy protestowanie - trzeba zrobić własną wrzawę, aż ludzie od tego literalnie ogłuchną, zgłupieją i nie będą wiedzieli, co o tym myśleć. Aby wrzawa była skuteczna, musi mieć odpowiednią wagę. Służą temu specjalne merdia, tzw. opiniotwórcze - „NCz!” do nich na przykład nie należy i stąd można tu pisać, co się komu żywnie podoba, choć nie ma to znaczenia, bo pozostałe merdia przez dwa dziesięciolecia konsekwentnie robiły, co można, aby to pismo i jego Czytelników przedstawić szerokiemu ogółowi jako w najlepszym razie nieszkodliwych frustratów. Jeśli jednak jakaś informacja pokaże się w głównym wydaniu „Faktów” - a, to co innego! Jak się nie ma takich możliwości (w końcu „Fakty”, a nawet i „Fakty po faktach” z gumy nie są, a wojny książąt pijaru toczą się nieustannie; nieustannie też podnosi się gdzieś wrzawa w takiej czy innej sprawie), to najlepiej mieć kogoś w obozie wroga. Zaiste wielka władza tkwi w nożyczkach prostego chłopca od przeglądu prasy - podsunie się szefowi szkalujący go tekst na pierwszej stronie tegoż (nawet jeśli zamieścił go lokalny „Informator Dzielnicowy”), albo i nie. Szef straci rezon i zacznie się czuć kopany - albo i nie… Bo nie ma co ukrywać - to nie jest tak, że z jednej strony krwiożercze piranie, a z drugiej niewinne dziewice w kąpieli. Rzeczpospolita jak długa i szeroka, od Bałtyku po Tatry i od rady sołeckiej po Sejm, jest jednym wielkim polem bitwy. Bitwy pijarowej naturalnie. Nieustającej wojny każdego z każdym. Kto tego nie zauważył w porę, martwy już jest - jak, nie przymierzając, Kazimierz Marcinkiewicz. Jacek Kobus

09 kwietnia 2009 "Wspólna własność wielu najmniej jest zadbana".. (Arystoteles) Niemiecki Bundesrat, izba wyższa niemieckiego parlamentu, poparł ustawę umożliwiającą upaństwawianie banków, które maja określone trudności, w związku z „kryzysem finansowym”. Ustawa ta ma być zastosowana tylko wobec zagrożonego bankructwem banku  Hypo Real Estate. Do tej pory ten bank otrzymał z kieszeni niemieckiego podatnika „wsparcie” w wysokości 87 euro.. Teraz potrzebuje jeszcze 10 mld euro..(???) No pewnie , przyda się, przynajmniej na wynagrodzenia i premie dla członków zarządu. Po podpisaniu ustawy przez prezydenta zwołane zostanie walne zgromadzenie udziałowców,  i jeśli akcjonariusze nie zgodzą się na przekazanie państwu niemieckiemu kontroli nad bankiem, rozpocznie się procedura wywłaszczenia. Jeszcze jakiś czas i  Niemcy obudzą się w komunizmie  i nawet tego nie zauważą. Jak pisał Albert Camus:” Rzeczą ludzi myślących jest by nie stawać po stronie oprawców”. Ale jak tu nie stawać po stronie oprawców, jak się ma udziały w banku, który ma tylu akcjonariuszy, że całość opiera się o  anonimową wspólnotę, w której nikt nikogo nie zna, a najlepiej znają się zarządzający.. Niby własność, ale rozproszona, na tyle, że anonimowa i de facto- bezwłasnościowa.. Idzie zając przez łąkę i pali papierosa. Oczywiście całość akcji działa się w dawnych czasach, gdy rządy nie ścigały „obywateli” za palenie papierosów i nie ustawiały setek radarów, żeby łapać „ obywateli” za przekroczenie ustalonej przez państwo szybkości.. Tylko patrzeć jak na ulicach pojawią się wykrywacze dymu papierosowego, całość będzie monitorowana i przekazywana do Centralnego Rejestru Palących, a tam analizowana pod kątem struktury społecznej palących. „Specjaliści” będą wyciągać z całości wnioski, kierować sprawy palaczy do sądów grodzkich, nakładać na „ obywateli” kary i egzekwować je z całą determinacją biurokratyczną. Ale to wkrótce… Na razie zając idzie przez łąkę i pali papierosa. Stojąca na łące krowa. Zwraca mu uwagę: - Jak ci nie wstyd? Taki mały i pali? Zając strzepuje popiół i mówi: - Taka duża i nie nosi stanika! Co tam staniki u krów. Minister Obrony, narodowej, pan Bogdan Klich, członek Platformy Obywatelskiej, ma nowy pomysł na rozbrajanie armii.. Jeszcze w 1988 roku - jeśli mnie pamięć nie myli- Polska miała około 450 000 wojska(!!!).

Po dwudziestu latach rządów okrągłostołowców, mamy niespełna 120 000, a pan minister co jakiś czas mówi o zmniejszaniu armii… Do 100 0000, może do 80 000..(???).  A może od razu do 50 000, a potem już tylko pozostawić kompanie honorowe.. Nie  wiem, czy to ma jakiś związek, ale pan Bogdan Klich przez siedem bodajże lat, przewodził Instytutowi  Studiów Strategicznych, który to Instytut był finansowany przez m. in Fundację Adenauera, a ta z kolej pieniądze dostawała z kasy niemieckiego rządu.. Z jakiego powodu Niemcy dawali pieniądze na Instytut Studiów Strategicznych?  O to należałoby zapytać pana ministra Klicha? Bo teraz Instytutowi przewodzi jego  żona .Instytut ma zażyłe związki z Komitetem Integracji Europejskiej, Radą Europy, NATO.. I ma bardzo wielu sponsorów  w postaci innych fundacji zagranicznych, które dają pieniądze na Instytut Studiów Strategicznych- „za darmo”. Ale wracając do rozbrajania armii… Pan minister ma nowy pomysł jak pomóc naszemu wojsku. Część żołnierzy oczywiście wyginie na bezsensownych -  z punktu widzenia Polski- wojnach w Afganistanie, Iraku.. A resztę armii się zabiurokratyzuje na śmierć.. Jest pomysł utworzenia nowego biurokratycznego stanowiska - „szefa obrony”(???) A to już sam minister obrony nie wystarczy? Nie znam szczegółów, ale z pewnością wkrótce się o nich dowiemy.. W koszarach coraz mniej, ale za to w biurach coraz więcej.. Bo wojsko jest tym silniejsze, im więcej biurokratów nim dowodzi. Zresztą do wypełniania” misji” może żołnierz nie jest zupełnie potrzebny? Wystarczy rasowy biurokrata.. Ojejjjj. Chyba się znowu zapędziłem posługując się słowem” rasowy”. .Żeby tylko mnie nie oskarżyli o rasizm? Nie ma już wojen - są „misje”.. Wszędzie jesteśmy orędownikami  demokracji… A że giną ludzie? Tylko po co narodom coś tak chaotycznego jak permanentne wybory, demokracja, demagogia i  narzucanie” jedynie słusznego myślenia”? Lew zgromadził na leśnej polanie wszystkie zwierzęta i groźnie pyta: - Kto zabił ostatniego dinozaura? Cisza. - No ,kto zabił ostatniego dinozaura? Zza krzaczka wychyla się zajączek: - To po co wymuszał pierwszeństwo przejazdu????? A może narodom demokracja nie jest potrzebna, potrzebna jest rządzącym.. Bo gdyby wybory miały coś w danym kraju zmienić, z pewnością zakazaliby wyborów.. A jednak wszędzie preferują wybory? Które niczego nie zmieniają.. Sprawy idą zawsze w tę samą stronę… Do przepaści.. Przy którymś kroku zrobionym naprzód... Każdy demokratyczny krok ustawodawczy - to mniej naszej wolności.. Pani Katarzyna Hall również, z Platformy Obywatelskiej , również nie ustaje w „reformach ”. Trockistowski pomysł permanentnej rewolucji święci codzienne triumfy.. Po posłaniu sześciolatków do szkół pod przymusem,  czas na nauczenie dzieciaków gry….. w karty(???). Nie , nie to nie żart! Będą zajęcia dodatkowe… Na razie pomysł zaprojektowany został w jednej z krakowskich szkół. I nie wszystkich gier w karty będą się uczyły dzieciaki… Chodzi o grę w pokera(???). Wcześniej, któryś  z ministrów proponował obowiązkową naukę w szachy w szkołach państwowych- dla wszystkich.. Bo socjalizm w sferze mentalnej, sprowadza się do tego, żeby wszystkich  nauczyć wszystkiego, a w konsekwencji wszystkich - niczego.. Uczniowie nauczą się przegrywać kieszonkowe w karty, niektórzy może nawet wygrają….. kieszonkowe od kolegi.. I tym sposobem, państwowa szkoła stanie się jaskinią hazardu. Tak jak nowo powstała telewizja w Katowicach, no nie hazardu, ale raczej propagandy dla Śląska ”TW Silesia”. przepraszam- oczywiście TV Silesia, którą założył pan Sławomir Zieliński, swojego czasu dyrektor TVP1. Główną postacią tej telewizji jest pan Jacek Federowicz, felietonista „Gazety Wyborczej, a wcześniej propagator pomysłu pana Lewandowskiego, obecnie eurodeputowanego Platformy Obywatelskiej, pomysłu ”Powszechnej Prywatyzacji”, polegającego z grubsza na tym, żeby na 513 przedsiębiorstw państwowych, nabudować chmary darmozjadów  skupionych w radach nadzorczych  i firmach konsultingowych… Oni zarobili wielkie pieniądze.!. A czy istnieje jeszcze jakiś zakład biorący udział w tej poronionej” prywatyzacji”? Pan minister Kołodko dowoził nawet pieniądze na wypłaty dla członków rad nadzorczych i firm „opiekujących” się tym zakładami, gdy  w pewnym momencie pieniędzy na wypłaty zabrakło.. Bo to była biurokratyzacja, a nie prywatyzacja.. Pan Jacek Fedorowicz bardzo chwalił ten sposób „prywatyzowania”.(???).

Teraz będzie z pewnością urabiał Ślązaków.. Mam tylko nadzieję, że mądrzy Ślązacy , nie nabiorą się na tę jego propagandę.. Swoim programem w telewizji państwowej, który kiedyś miał, jeździł sobie , jak po łysej kobyle, po Samoobronie, Lidze Rodzin Polskich i Prawie i Sprawiedliwości… Swoich nie ruszał! Taką miał rolę! I jak tu nie wierzyć w znaki? WJR

Ostateczna kompromitacja Pamiętam sławną sprawę dziadka Tuska, który miał służyć w Wehrmachcie. Jackowi Kurskiemu dostało się słusznie, chociaż lider PO powinien dla świętego spokoju dawno temu się z tego faktu "wyspowiadać". Niezbyt miła historia dziadka nie jest dyskwalifikująca dla polityków, bowiem krewnych sobie nie wybierają. Kurski otrzymał medialny lincz i został zawieszony na pewien czas w pełnieniu funkcji posła PiS. To, co dzisiaj zrobił Palikot nie może zostać zlekceważone. Donald Tusk, jeśli ma jaja i zasady, powinien tego pana wyrzucić z klubu natychmiast, tym bardziej, jeśli ma w pamięci ten "ohydny atak" Kurskiego. Palikot znowu chce odwrócić uwagę od problemów z instrukcją rządową dla prezydenta oraz wcześniejszej kompromitacji Kudryckiej, związanej ze sprawdzaniem Wydziału Historii na UJ. Tyle, że wybrał sobie drogę najgorszą z możliwych. Sugeruje, bez żadnych dowodów, że Jarosław i Lech Kaczyńscy są spokrewnieni z Wilhelmem Świątkowskim, prokuratorem wojskowym w okresie PRL. I wystosuje list do IPN, by sprawdził ich rzekome powiązania rodzinne. Jedyna poszlaka Palikota, to nazwisko babki braci od strony ojca Rajmunda - Franciszki ze Świątkowskich. Poza tym, kobieta mieszkała w jednej wsi (w Grenówce) z komunistą. A dlaczego w ogóle Palikot chce prześwietlić rodzinę Kaczyńskich? Nie podoba mu się to, że panowie deklarują się jako antykomuniści. Czysto hipotetycznie - nawet jeśli prawdą byłby związek babki ze Świątkowskim, Kaczyńscy nie mieli na to wpływu, a nawet mogli o tym nie wiedzieć. A dwa - jeśli Palikot traktuje Zyzaka jak obszczymurka za prawdziwy, aczkolwiek niepotrzebny wątek sikania do kropielnicy przez Lecha Wałęsę w latach dzieciństwa, to go przebił po stokroć. I tutaj pojawia się fałsz i obłuda posła PO. Jego kolejną argumentację, że IPN powinien nie tylko zajmować się przeszłością Wałęsy, ale i koligacjami rodzinnymi Kaczyńskich - pozostawię bez komentarza. Nóż otwiera się w kieszeni. Powiem wprost - nikt przy zdrowych zmysłach nawet nie splunie na pomysł Palikota. Żenada, kompromitacja, ohyda - to już szydercze próby uwalenia kogoś nie za jego wstydliwą przeszłość, a nawet osób najbliższych. A ewentualnego krewnego babki. Paligniocie - IPN nie zajmuje się pierdółkami. Gdyby na takiej bzdury marnowali czas historycy, a w dodatku na zawołanie byle jakiego polityka-chama, instytut dawno by upadł. Chyba, że pracowaliby w nim znani i cenieni historycy, jak Tusk, Schetyna, Niesiołowski i Wałęsa. A prezesem był Janusz Paligniot.

Nieruchomość nie trafi w ręce Niemców Umorzeniem postępowania sądowego zakończyły się starania obywatelki Niemiec Anny Wendorf zmierzające do odzyskania nieruchomości, której - jako późny przesiedleniec - zrzekła się w latach 70. Wendorf próbowała wykorzystać zaniedbania Skarbu Państwa dotyczące braku księgi wieczystej. Zajmujące działkę z domem w Nataci Wielkiej pod Nidzicą (woj. warmińsko-mazurskie) rodziny Doroty Kobus i Sylwestra Milewskiego mogą odetchnąć z ulgą. Sąd Rejonowy w Nidzicy umorzył sprawę z powództwa Anny Wendorf o ustalenie prawa własności nieruchomości. Państwo Kobus i Milewscy władali tą nieruchomością od 1981 r., czując się jej właścicielami. Przeprowadzili niezbędne remonty, płacili podatki. Tymczasem obywatelka Niemiec, która opuściła Polskę w latach 70., w 2006 roku zażądała czynszu, twierdząc, że nadal jest jej właścicielką. Dwa lata później Wendorf skierowała do sądu pozew o ustalenie własności tej nieruchomości. Wykorzystała okoliczność, że Skarb Państwa w wyniku zaniedbań nie założył księgi wieczystej na tę działkę. Mecenas Bogdan Schneider reprezentujący Wendorf przedstawiał dokumentację geodezyjną, w której jego klientka była określana jako władająca tym gruntem "od zarania nieruchomości". Próbował także wykorzystywać zapisy w innych księgach wieczystych. Na szczęście dla rodzin Kobusów i Milewskich strona niemiecka nie potrafiła przedstawić w sądzie innych dowodów. Ostatecznie po czterech rozprawach Wendorf wycofała sprawę z sądu. Reprezentujący obie rodziny zajmujące nieruchomość mecenas Lech Obara z Olsztyna wyraża zadowolenie, że ta sprawa zakończyła się pozytywnie dla jego klientów. - Ileż jeszcze trzeba podobnych procesów, żeby wreszcie obudzili się urzędnicy Skarbu Państwa i w końcu uporządkowali dokumentację w księgach wieczystych? - zastanawia się mecenas. Pytana przez nas senator Dorota Arciszewska-Mielewczyk, prezes Powiernictwa Polskiego, czy jakaś instytucja państwowa monitoruje te wszystkie sprawy roszczeniowe, odpowiedziała, że niestety nie, a ci ludzie są pozostawieni sami sobie. - Problem polega na tym, że w naszym państwie nikt się tym nie interesuje, nikt z urzędników, i to jest dramat - wskazuje senator. Zenon Baranowski

Oni Jeśli Frasyniuk chce wyprowadzać swoich ludzi na ulice, to nie mam nic przeciwko temu - może właśnie konfrontacja z koalicją postkomunistyczną, czyli scenariusz mołdawski jest jedynym rozwiązaniem, by uzdrowić sytuację w naszym państwie. Podkreślam jednak, że do takiej konfrontacji nawołuje jeden z budowniczych III RP, nie ja, choć oczywiście postawa Frasyniuka, Wałęsy, Mazowieckiego i wielu wielu innych z tego obozu (bo komunistów nie chcę przywoływać, oni zawsze służyli obcemu państwu, a nie Polsce) dowodzi, jakim całkowicie niekompetentnym ludziom pozwoliliśmy na to, by nami rządzili przez długie lata. Mamy więc w jakiejś mierze za swoje, że w 1989 r. zamiast na ulicach ostrzej kontestować nowy porządek, stwierdziliśmy, że „jakoś to będzie” albo „a może nie będzie tak źle”. Chyba zwyczajnie nie wzięliśmy pod uwagę, że owi ludzie będą aż tak zakłamani. O ile bowiem do załgania i zaprzaństwa czerwonych byliśmy wprost przyzwyczajeni i raczej zaskakiwały nas przypadki, gdy trafiali się ludzie wyróżniający się na tle komunistycznego bezhołowia jakąś uczciwością i prawością (typu T. Fiszbach), o tyle wydawało się nam, że szeroko rozumiani „ludzie Solidarności” nie zrobią z nas idiotów i faktycznie zmienią Polskę, nie zaś uczynią z niej swój folwark, którego po dwudziestu latach bronią z pasją. Piszę to w kontekście najnowszego artykułu B. Wildsteina, który wymienia kardynalne błędy w formowaniu „nowego państwa”, takie choćby jak brak opcji zerowej w wielu newralgicznych instytucjach i równocześnie fatalne personalne wybory na kluczowe stanowiska w państwie. Tu, rzecz jasna, można się zastanawiać, na ile te wybory były przypadkowe, a na ile dokładnie przemyślane. W sytuacji, gdy szefami resortów siłowych w „pierwszym niekomunistycznym rządzie” pozostawali „niekomunistyczni” komuniści, typu Siwak i Kiszczak, których miejsce było w najlepszym razie za kratkami, to np. nominacja A. Drawicza także wyglądała na świadomy zabieg pozostawienia tego, co najistotniejsze w państwie bez „rewolucyjnych zmian”. Rewolucji nie tylko się bano jak diabli, ale rewolucji w ogóle nie brano pod uwagę. Niedawno w programie Wildsteina był H. Woźniakowski, opowiadający, jak Mazowiecki z kolegami trzęśli portkami przed buntem bezpieczniaków i tysiącami funkcjonariuszy, którzy mogą przeciwstawić się „reformom”. Wildstein słusznie więc dopytywał, czy Mazowiecki nie był po prostu niewłaściwym człowiekiem na stanowisko premiera, ale przecież nie chodzi wyłącznie o Mazowieckiego. Trudno powiedzieć, kto w ogóle był właściwy z ówczesnych ministrów. Wildstein ma rację wymieniając grzechy wołające o pomstę do nieba przy budowie „nowego państwa”, warto jednak do tej wyliczanki dorzucić jeszcze parę rzeczy. Przede wszystkim owo budowanie od początku pomyślane było tak, żeby żadne procesy społeczne nie mogły się nigdy „wymknąć spod kontroli”. To jest podstawowa (i jak dotąd nie podważona) zasada konstrukcji III RP. Jest to zarazem intrygujący wyraz ciągłości postpeerelu z peerelem. Analogicznie bowiem, jak w komunizmie czerwoni pilnowali przede wszystkim, by obywatele pozostawali wciąż i wciąż w codziennym kieracie, tak w postkomunizmie wymyślono nowy, ulepszony kierat, co do którego zapewniano obywateli, że tym razem to już nikt ich ani nie doi, ani nie niewoli, ani nie okupuje, ani nie wyzyskuje - słowem, że żyje się lepiej i weselej. Im bardziej jednak obywatele domagali się zlikwidowania kieratu, tym bardziej nerwowe reakcje ze strony „nowej władzy” wywoływali. Jedni z przedstawicieli tejże władzy mówili o „niedojrzałości do demokracji”, inni negatywne nastroje społeczne tłumaczyli właśnie „kosztami demokratyzacji”. W ten sposób, dokładnie tak, jak za komunizmu, wybuchy społecznego niezadowolenia tłumaczono jakimiś „czynnikami”, nie przyjmując do wiadomości tego, że istota problemu leży w wadliwej, dysfunkcjonalnej konstrukcji państwa. Owo pilnowanie, by nic się nigdy nie wymknęło spod kontroli, czyli by Polacy generalnie siedzieli cicho i robili, co mają robić, dowodziło zarazem, że „elity solidarnościowe” boją się tychże ludzi, dzięki którym jakiekolwiek elity opozycyjne się wyłoniły. Ludzie Solidarności bali się polskiego społeczeństwa z jednego podstawowego powodu, że odsunie ich od władzy tak samo, jak chciało odsunąć komunistów, czyli że to społeczeństwo nie tylko wypowie „posłuszeństwo”, ale za pomocą jednego prostego gestu przy urnie wyborczej, „zdelegitymizuje” owe elity, wybierając inne. A przecież nie taki miał być scenariusz. Nie po to się hartowały w boju takie mosiężne postaci, tacy ludzie z żelaza, jak Frasyniuk, Mazowiecki, Wałęsa, Michnik etc. by nagle miano im powiedzieć „dziękujemy”, tj. by nagle nie miały one decydującego wpływu na kształt Polski i obsadę kluczowych stanowisk w państwie. Demokratyzację po polsku pojmowano zatem tak, że owszem, Polacy mają odzyskać jako naród podmiotowość odebraną im przez sowieciarzy, aczkolwiek depozytariuszami owej podmiotowości są „najlepsi z najlepszych”, „sól ziemi”, „kwiat rycerstwa”, czyli słynna drużyna Wałęsy. Ta ostatnia miała swoje burzliwe losy w okolicach pierwszych wyborów prezydenckich i prezydentury Wałka, ale przecież dziś skonsolidowana jest w obliczu kontrrewolucji tak jak przed 20 laty, tak więc nie musimy już wracać do sporów w rodzinie (wspominał o nich niedawno P. Zaremba na łamach „Dziennika”). W swojej nieskończonej pysze ludzie ci więc nawet nie myśleli, że można po prostu „oddać władzę ludowi”, tylko postanowili skutecznie ją rozparcelować między sobą. Lud, naród miał być jedynie widowiskowym dodatkiem do tego podziału. Wszystko już widać było w 1989 r., gdy nie brano pod uwagę wolnych wyborów, te wszak mogłyby wywrócić okrągłostołowy porządek do góry nogami, tzn. miotła historii sprawiłaby, że nie tylko żaden czerwony czy inny „ludowiec” z Bożej łaski nie przestąpiłby progu polskiego parlamentu, ale i część styropianowych kombatantów widziałaby ławy sejmowe czy fotele senackie jedynie oczyma wyobraźni. Wtedy, naturalnie, celebra związana z tymi kombatantami nie mogłaby się rozwinąć, tzn. nie mielibyśmy ani „salonu”, ani tym bardziej „autorytetów moralnych” na długie lata i zgłupielibyśmy do reszty. Kto promowałby polską literaturę, kulturę, naukę, gdyby nie powstało Ministerstwo Prawdy? Nie no, do takiej sytuacji nie można było dopuścić. Z czasem zaś ten pseudodemokratyczny porządek (demokracja kontrolowana) tak okrzepł i tak wszedł w krew jego beneficjentom, że dziś już bronią go jak lwica swojego stada. Oni wciąż nie chcą słyszeć o tym, że może istnieć inny sposób upodmiotowienia obywateli aniżeli ten, który styropianowcy zaproponowali. Mamy ich po prostu całować po rękach za to, że „dali nam wolność” i zwyczajnie „nie mieszać się do nieswoich spraw”, bo... - ONI nie mówią tego wprost, lecz to właśnie wynika z ich przekazu - nie my decydujemy o Polsce. Co więcej, oni nie przyjmują do wiadomości innych wyborów politycznych, poza tymi, które są przez styropianowców usankcjonowane. Szczególnie jaskrawo to widać w postawie Wałka, który nigdy (nie tylko w swoich atakach furii), proszę zauważyć, nie mówi „prezydent Kaczyński”, tylko „Kaczyński”, ewentualnie, „Kaczyńscy” lub zwyczajnie „Kaczory”. Wałęsa nie jest tu odosobniony. Wiele osób tak właśnie się wypowiada. Jest to wyraz bezgranicznej pogardy nie tylko dla poszczególnych polityków, ale przecież także dla instytucji państwa, które są „zajęte” przez „niewłaściwych ludzi”. Manifestację pogardy tego typu mieliśmy za czasów rządów PiS-u, kiedy to lżono prawowite, demokratycznie wybrane władze państwowe na wszelkie sposoby i traktowano to, jako coś normalnego. Od Żakowskiego, Najsztuba, poprzez przedstawicieli „parlamentarnej opozycji”, na wiejskich satyrykach kończąc, okazywano pogardę tym wszystkim, którzy zajmowali stanowiska państwowe, podczas gdy za rządów którejkolwiek z ekip komunistycznych po 1989 r. dąsano się strasznie w salonach, gdy ktoś choćby jajem zgniłym rzucił w jakiegoś komucha, a co dopiero, gdy sobie z czerwonych szydził lub używał terminu „komuniści” (!). Wildstein wspomina, jak powiedziałem, o opcji zerowej, której zabrakło w trakcie budowy „nowego państwa”. Zabrakło jednak także delegalizacji partii komunistycznej. Sama „wymiana kadr” w 1989 r. to byłoby i tak za mało. Należało raz na zawsze zdelegalizować partię komunistyczną i zakazać udziału w życiu publicznym ludziom związanym z systemem opresji. W ten sposób nie tylko nie musielibyśmy widzieć dziś codziennie komunistów na ekranach telewizorów i w przeróżnych instytucjach państwowych (o prywatnych nie wspomnę), ale destrukcyjny wpływ czerwonych na polską państwowość zostałby powstrzymany. A nie został, podkreślam. Kwaśniewski, Miller, Szmajdziński, Zemke, Kalisz, Oleksy i wielu innych komunistów nie powinno było w ogóle działać publicznie w wolnym państwie, o ile miało ono być WOLNE. Dziś zaś doszliśmy do takiej sytuacji, że więcej do powiedzenia mają przeklęci komuniści aniżeli ludzie takiego formatu, jak K. Morawiecki czy A. Gwiazda. To absurd i obłęd. Degrengolada polskiego państwa w ten sposób tylko się pogłębia, choć oczywiście ten destrukcyjny, rakotwórczy udział komunistów nie sprowadza się wyłącznie do sfery polityki, skoro na uczelniach i w wielu lokalnych sitwach wciąż czerwoni wiodą prym, jak za dawnych lat, jakby - powiedzmy sobie szczerze - żadnego obalenia komunizmu nie było. Z. Romaszewski, którego dziś rano w Jedynce słuchałem (strasznie zasmucali się jego wypowiedziami panowie z „Sygnałów Dnia”; Wiesław Molak o mało się nie popłakał, a Henryk Szrubarz co chwilę popadał w poważną zadumę) stwierdził, że to co w Polsce dzieje się obecnie zaczyna przypominać „stare peerelowskie czasy”. Ataki na instytucje zajmujące się prześwietlaniem polskiej historii, ataki na niezależność polskiej nauki i uczelni, ataki na media... I w jednym szeregu komuniści z „elitami Solidarności”. Ja bym zaś powiedział, że „stare czasy” mamy niemal nieprzerwanie od 1989 r. Demokracja kontrolowana nie jest wielkim postępem polityczno-społecznym w stosunku do „dyktatury proletariatu”. Wspomniany Molak, człowiek wybitnie elastyczny, który błyszczał intelektem w Polskim Radiu szczególnie w czasach Millera, wtrącając się do rozmowy z Romaszewskim, nie mógł wyjść ze zdumienia, że czyjąś pracę magisterską wydano w postaci książkowej, tak jakby nie wiedział, że taka procedura w przypadku prac wyróżniających się wcale nie należy do rzadkości, choć zwykle wydawnictwa uniwersyteckie czy uczelniane biorą się za takie publikacje, a nie prywatne. Nie Molak jeden się zdumiewa, którego magisterium warto byłoby poznać, bo w ubiegłym tygodniu słyszałem, jak dwóch innych specjalistów od historii, Tomasz Lis oraz Tomasz Zimoch w radiowej Jedynce zdumiewało się wielce w ubiegły piątek po 13-tej w Jedynce, że wydano komuś magisterium. Lis mówił o „książczynie” Zyzaka, słusznie wyrażając święte oburzenie, tak jak wielu innych przedstawicieli salonu. Akurat określenie „książczyna” znakomicie się nadaje do każdej publikacji Lisa (włącznie z „ABC Dziennikarstwa”, której był współautorem), ponieważ ani w nich polotu, ani jakiejś erudycji, ani choćby krytycznej analizy, wot takie klasyczne biadolenie salonowca na świat, podparte kalkami myślowymi, które wypuszczają w świat funkcjonariusze z Czerskiej. Gdyby Lis był choć trochę oryginalny albo choć trochę dowcipny, a on niestety jest typowym przykładem polskiego wzorca „z nędzy do pieniędzy”, przy czym termin „nędza” należy odnieść do poziomu intelektualnego tego dziennikarza (chociaż przy takiej konkurencji „w zawodzie”, to może sukcesowi Lisa nie ma co się dziwić). Ale i Zimoch, dodajmy, nie odstawał od peletonu, ponieważ pytał Lisa, czy jego praca magisterska została wydana i jednocześnie wyznał, że jego, tj. Zimocha, praca nie została wydana. Cholera, jaka wielka to szkoda, naprawdę. Ja osobiście chętnie bym poznał prace magisterskie Zimocha, Lisa, Molaka, a nawet Szrubarza i nawet byłbym za tym, by je wydać, choćby w pdf-ach w Internecie, pozwoliłoby to nam prześledzić formowanie się intelektów wielkich dziennikarzy, także sportowych. Wracając jednak do haseł Frasyniuka - jeśli „nie mogąc już znieść” IPN-u, lustracji itd., nawołuje on do wyjścia na ulice, to chętnie się z nim na ulicy spotkamy. Zobaczymy, po której stronie jest więcej ludzi z zaciśniętymi pięściami.

Wyznania nominata W III RP wszystkie poważniejsze nominacje miały polityczny rodowód. Michnik został mianowany szefem pierwszej legalnej gazety „Solidarności” przez Wałęsę. A szefa Radiokomitetu Drawicza wyznaczył Mazowiecki - pisze publicysta „Rz” Niedawne wyrzucenie dyrektora radiowej Trójki Krzysztofa Skowrońskiego obrodziło dyskusją o nominacjach. Zdaniem jednego z (umiarkowanych!) publicystów „Gazety Wyborczej” Skowroński może nawet był dobrym dyrektorem, ale dyskredytowało go źródło jego powołania. Mianowany został przecież przez prezesa radia, którego powołało PiS. A to zbrodnia nie do wybaczenia. Nie ma więc znaczenia, co zrobił i jak kierował radiem Skowroński. Jako nominat (pośredni) PiS powinien zostać odwołany. Można powiedzieć, że w prostocie ducha autor „GW” dał wyraz postawie nie tylko organu, ale całego establishmentu III RP. W czasach PRL mawiano: fachowiec, ale bezpartyjny. Oznaczało to, że bez względu na kompetencje bez błogosławieństwa partii awansować nie można. Autorzy „Wyborczej” mówią to samo w odniesieniu do III RP. Kariery muszą być uzgodnione z jej establishmentem. Awanse bez placetu salonu oznaczają partyjną nominację. Co innego, gdyby były one efektem decyzji Wojciecha Jaruzelskiego, Tadeusza Mazowieckiego czy Aleksandra Kwaśniewskiego. Oczywiście, dostrzegam różnice między tymi postaciami, ale to ich - w szerokim tego słowa znaczeniu - decyzje stworzyły kadry III RP, a więc określiły oficjalny system kompetencji w sferze publicznej. Osoby z tych nominacji uchodzą za bezpartyjnych profesjonalistów. W III RP wszystkie poważniejsze nominacje miały - i musiały mieć - polityczny rodowód. Adam Michnik nie tylko został mianowany przez Lecha Wałęsę szefem pierwszej legalnej gazety „Solidarności”, ale i bardzo o to u niego zabiegał. Inna sprawa, że, już po mianowaniu, nie tylko wykazał się niezależnością, ale i sprywatyzował gazetę w sposób wzorcowy. Dariusza Fikusa szefem „Rzeczpospolitej” mianował premier Mazowiecki, tak jak i pierwszego niekomunistycznego szefa Radiokomitetu, którym był Andrzej Drawicz. Powołanie na stanowisko przez ekipę Jarosława Kaczyńskiego nie jest z definicji złem większym niż nominacja z rąk Tadeusza Mazowieckiego Przywołanie tych przykładów nie ma służyć krytyce metody. Przeciwnie, pierwszym niekomunistycznym władzom zarzucam raczej brak tak potrzebnego wówczas radykalizmu. Trzeba było zbudować nowe państwo, co nie było możliwe bez gruntownych zmian personalnych. Kadry PRL tworzone były w oparciu o kryteria, które najdalsze były od fachowości, co nie oznacza, że nie trafiali się w nich ludzie utalentowani i kompetentni.

PRL upada, kadry zostają PRL-owskie kariery były jednak szkołą cynizmu i postaw aspołecznych. Ludzie, którzy awansowali, dostosowując się do warunków komunistycznego państwa, musieli przyjmować postawy będące zaprzeczeniem etosu służby publicznej. Uczciwi ludzie musieli adaptować się do patologicznych reguł. Pozostawianie niezmienionych zespołów powodowało, że relacje, które wytworzyły się między ich członkami, przetrwały i niezwykle utrudniały przebudowę instytucji. Pojedyncze, wrzucone nawet na kierownicze stanowiska osoby miały ogromne problemy ze zmianą postaw grupowych i zwykle same się do nich dostosowywały. Niedostateczne zmiany personalne w wychodzącym z komunizmu państwie są w sporej części źródłem problemów III RP. Fakt politycznego charakteru nominacji po upadku komunizmu był oczywisty. Chodziło przecież o budowę nowego państwa o zupełnie innym ustroju i celach. Pytanie o kompetencje, które wówczas często stawiali przeciwnicy radykalniejszych zmian, miało dwuznaczny charakter. Warunkiem kompetencji jest doświadczenie. Czy jednak doświadczenie w PRL-owskich instytucjach stanowiło kapitał dla budowy nowych instytucji czy odwrotnie - obciążenie? Oczywiście należało poszukiwać maksymalnie kompetentnych ludzi, ale kompetencje w owej rewolucyjnej sytuacji wyjątkowo trudno było mierzyć. Weźmy sytuację modelową: służby specjalne. Można powiedzieć, że praca w takich instytucjach wymaga szczególnych umiejętności, których nabywa się z czasem. Funkcjonariusze wojskowych i cywilnych służb PRL mieli doświadczenie. Czy to oznacza, że należało ich zostawić dla ochrony nowego, o fundamentalnie przeorientowanej polityce, państwa? Dziś z całą odpowiedzialnością można powiedzieć, że był to błąd. Wojskowe służby, które zmieniły tylko nazwę, a starych dowódców zastąpili ich wychowankowie i najbliżsi współpracownicy, stały się rozsadnikiem chorób III RP. Chętnie zajmowały się politycznymi intrygami, a oferując swoje usługi rozmaitym ugrupowaniom politycznym, rozgrywały je dla swoich potrzeb. Wykorzystując swoje możliwości, ciągnęły zyski z działania na granicy prawa, a nierzadko wręcz przestępstw. W latach 1990 - 2005 udało się im schwytać jednego (jednego!) rosyjskiego szpiega. Należało więc, tak jak w wielu innych krajach postkomunistycznych, służby te zbudować od nowa. Po krótkim okresie początkowego zamieszania zostałyby stworzone instytucje adekwatne do naszych potrzeb. Oczywiście nie znaczyło to, zwłaszcza w początkowym okresie, że trzeba było zrezygnować ze współpracy z pojedynczymi funkcjonariuszami. Należało za to rozbić układ powiązań, który konserwował patologię PRL.

Krzepnięcie oligarchicznego układu Przykład WSI jest krańcowy, ale dobrze pokazuje zagadnienie. W wielu innych instytucjach, na nieco mniejszą skalę, należało co najmniej wymienić kadrę zarządzającą: w armii, dyplomacji, administracji państwowej itd. To w tamtym czasie, po upadku komunizmu, głównie za czasów rządu Mazowieckiego tworzył się układ personalny, który okazał się stosunkowo trwały w III RP. W dużej mierze była to kontynuacja PRL-owskiego, osobowego status quo, choć wzbogaconego o postacie nowe, a czasami nawet całe ich grupy. Na straży tego porządku stanęły korporacje zazdrośnie strzegące swojej ekskluzywności i akceptujące awanse wyłącznie metodą kooptacji. Niektóre z nich uzyskały rozbudowane prawne gwarancje swojego szczególnego statusu. Wyraźnie widać to w środowisku prawniczym, choć problem jest szerszy. Ten stan rzeczy utrudniał awans i dopływ nowych ludzi - a więc postaw i idei - do polskiego życia publicznego. III RP krzepła w oligarchiczny system. Dobrym przykładem jest środowisko dziennikarskie. W PRL media stanowiły w głównej mierze instytucję propagandową, a prawdziwi dziennikarze byli w nich rzadkością. Nic dziwnego, że powstające w wolnej Polsce media, zwłaszcza gazety, zostały opanowane przez ludzi młodych. Dość prędko jednak została zbudowana światopoglądowa ortodoksja wokół pierwszego niezależnego dziennika - „Gazety Wyborczej” - który stał się organem jednego ugrupowania w „Solidarności”, a właściwie instrumentem realizacji projektu politycznego jego redaktora. Jednym z jego fundamentalnych zasad był sprzeciw wobec rozliczenia PRL, z którego nomenklaturą Adam Michnik i jego środowisko zawarli strategiczny sojusz. Nic więc dziwnego, że został on poparty przez medialne instytucje wywodzące się z PRL, takie jak tygodnik „Polityka” czy dawny Radiokomitet, w którym Andrzej Drawicz dokonał wyłącznie kosmetycznych zmian personalnych, zajmując się, to cytat, pielęgnowaniem w nim „esprit de corps” - ducha zespołu (swoją drogą ten mechanizm, czyli mafijne poczucie wspólnego interesu, funkcjonował tam doskonale). Ta nowa ortodoksja nie dopuszczała debaty na fundamentalne tematy lustracji czy dekomunizacji, a więc również kształtu polskiego państwa, i powoływała panteon żyjących świętych, „autorytetów”, których zdanie miało rozstrzygać dyskusje. W jej propagowanie włączył się „Tygodnik Powszechny” i narzucona została ogromnej większości polskich mediów. Broniła ówczesnego status quo, miała więc poparcie prywatnego biznesu w ogromnej mierze wywodzącego się ze środowisk PRL-owskiej nomenklatury czy służb specjalnych. Powstanie mediów o innych poglądach było niesłychanie utrudnione, gdyż poza dominującym układem biznesowym nie było środków na ich założenie. W konsekwencji tytuł „profesjonalisty”, a więc dziennikarza tout court, mógł uzyskać wyłącznie wyznawca panującej ortodoksji. Inni byli dziennikarzami „prawicowymi”, a więc naznaczonymi stemplem polityczności. Wszelkie próby przełamania tego monopolu były zaciekle atakowane, jak choćby pojawienie się w telewizji tzw. pampersów, czyli reprezentującej odmienne poglądy ekipy Wiesława Walendziaka. Natomiast człowiek Aleksandra Kwaśniewskiego, Robert Kwiatkowski, który jako prezes TVP podporządkował ją bez reszty SLD, nie budził szerszej krytyki.

Rozbijanie „towarzystwa” Do afery Rywina Polska zastygała w coraz bardziej oligarchicznym kształcie, blokując kanały karier osobom spoza „towarzystwa”. Jeszcze niedawno słyszałem, jak jego wzorcowy reprezentant Marek Siwiec stwierdził, że listem przeciwko skazaniu prof. Andrzeja Zybertowicza za artykuł krytykujący Adama Michnika nie warto się zajmować, gdyż jest on podpisany przez „anonimowe osoby”. W rzeczywistości dane wszystkich ponad 5 tysięcy sygnatariuszy listu były jawne, a dużą część z nich stanowiły postacie publiczne: m.in. profesorowie uniwersyteccy, pisarze czy dziennikarze. Pogarda byłego aparatczyka PRL i dworzanina Kwaśniewskiego wobec tych, którzy do „towarzystwa” nie należą, doskonale oddaje postawę tego kolektywu. Sprawa Rywina, która odsłoniła sposób funkcjonowania III RP, wywołała wstrząs. Nawet młodzi, pracujący w TVN dziennikarze, uformowani w ortodoksji III RP, zaczęli dostrzegać kryjącą się za nią rzeczywistość. Do wyborów 2005 roku obie partie: PiS i PO, szły pod hasłem umownie rozumianej IV RP, a więc zasadniczej przebudowy Polski, czego jednym z elementów musiała być głęboka wymiana państwowych kadr. Ogromny sukces tych partii (co pokazuje prawdziwe postawy Polaków) spowodował, że zamiast koalicji zabudowały one niemal całość polskiej sceny politycznej i zwarły się w śmiertelnym boju. Praktyka rządów PiS to pierwsza od czasu upadku komunizmu próba zmiany status quo i wprowadzenia na scenę nowych ludzi. Działaniom tym można wiele zarzucić. Sojusz z populistami z Samoobrony i LPR zaowocował awansami postaci, które na nie nie zasługiwały. PiS także nadmiernie upartyjnił kadrową rewolucję. Prawie nie widać było prób rozszerzania się na nowe środowiska, aby wciągać je do przebudowy państwa, a kryterium awansu zbyt często bywały partyjne układy.

Jednak mimo wszystkich błędów była to najbardziej ambitna próba przebudowy III RP, a więc naruszenia jej oligarchicznego systemu. Świadczy o tym także histeryczna reakcja establishmentu, który podjął - niestety w dużej mierze skuteczną - walkę w obronie swojego monopolu. PO podłączyła się pod histeryczną kampanię przedstawiania rządów PiS jako państwa policyjnego. Ten niemający związku z rzeczywistością wizerunek udało się wdrukować w świadomość publiczną w wyniku przewagi opiniotwórczej establishmentu III RP. Zabieg ten umożliwił zdobycie władzy partii Donalda Tuska. Gorzej, że w konsekwencji nowe władze zaczęły przywracać porządek kadrowy III RP. Dzieje się to po części z powodu temperatury walki PO kontra PiS, która owocuje chęcią usunięcia wszystkich nominacji dokonanych za rządów Kaczyńskiego.

Potrzeba fermentu Szczupłość kadrowa PO powoduje, że sięgnąć ona musi po układ personalny III RP. Chęć utrzymania władzy sprawia, że partia ta coraz mocniej opiera się na „towarzystwie”. A układ ten domaga się eliminacji niewygodnych ludzi. Stąd kuriozalne apele funkcjonariuszy III RP na dziennikarskich etatach w „Polityce” czy „Wyborczej” o przyśpieszenie czystek kadrowych ze wskazaniami konkretnych ludzi w administracji czy mediach. Ich zbrodnią jest nominacja w czasie rządów PiS. Moja sytuacja jest o tyle wygodna, że wprawdzie na stanowisko prezesa TVP zostałem powołany w tamtym okresie przy wsparciu tamtych władz, ale także zostałem przez te same siły wyrzucony. Mianowanie nie rzuca na mnie żadnego cienia. Mogę być oceniany wyłącznie za to, co w ciągu owych dziewięciu miesięcy zrobiłem (byłem w stanie zrobić), a czego zaniechałem. Dotyczy to wszystkich ludzi z tamtego naboru. Oczywiście były nominacje, które posiadały piętno niewłaściwości, np. powoływanie na stanowisko w mediach polityka. Jednak samo powołanie przez ekipę Jarosława Kaczyńskiego nie jest z definicji złem większym niż nominacja z rąk Mazowieckiego. Co więcej, Polska potrzebuje całej fali nowych ludzi, którzy przewietrzyliby zatęchłą atmosferę III RP i wnieśli w nią ożywczy ferment.

Bronisław Wildstein

Solidarny z kimś, kto podlega nagonce politycznej Wiesław Molak: W naszym studiu zapowiadany gość: Wicemarszałek Senatu Zbigniew Romaszewski, Prawo i Sprawiedliwość. Dzień dobry, witamy w Sygnałach. Zbigniew Romaszewski: Dzień dobry państwu.

Henryk Szrubarz: Panie marszałku, godzinę temu w Sygnałach Dnia relacjonowaliśmy wczorajsze odznaczenie przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, a także historyków. Odezwały się od razu sms-y naszych słuchaczy: „Niech rządzący politycy nie wikłają państwa w spory historyczne, a Wałęsa niech przestanie się dąsać”, „IPN równa się I Prawda Niewygodna też jest prawdą”, „Inkwizycja Po Nowemu - tak odczytuję skrót IPN, wstydzę się za moich rodaków, w katolikach tyle jest mściwości”, to głos kolejnego naszego słuchacza. Instytut Pamięci Narodowej wywołuje w dalszym ciągu spory, kontrowersje. Czy to jest spór również o ocenę historii, spór o Lecha Wałęsę?

Z.R.: No cóż, ja mogę powiedzieć jedną rzecz - że po pierwsze jest to blamaż, totalny blamaż polskich elit. To jest totalny blamaż polskich elit...

H.S.: W jakim sensie?

Z.R.: Po prostu obciach. Ta cała afera, która się rozpętała wokół książki pana Zyzaka. Ja tej książki nie oceniam, bo jest to wielka książka. Jak na pracę magisterską 24-latka, no to życzyłbym sobie, żeby więcej takich prac po prostu było. Ja tylko przejrzałem, recenzować tego po prostu nie będę. Ale toczy się od tygodnia dyskusja, podobnie zresztą jak nad książką Cenckiewicza i Gontarczyka, przy czym nikt tej książki w ogóle nie czytał. No i to jest już zdumiewające i to jest ten kolosalny blamaż. W Wyniku tego blamażu zapowiada się, że książka Zyzaka...

H.S.: No ale ci, którzy czytali na przykład książkę pana Zyzaka, mówią, że ta książka jest obciachem, używając sformułowania również pana marszałka.

Z.R.: Przepraszam bardzo, ale czy pan wie, kto to czytał? Czy pan może wymienić nazwisko kogoś, kto czytał? To jest 700 stron tekstu. Praca magisterska 24-latka. Niewątpliwie tyle co ja przejrzałem, to mogę stwierdzić jedną rzecz - że jest gigantyczna ilość materiału nagromadzona. Oczywiście, jest to człowiek, który nie znał środowiska, w związku z tym tego rodzaju błędy tam najrozmaitsze, oczywiście, się pojawiają. Ale daj Boże, żeby prace tych pozostałych... W sprawie pracy magisterskiej minister szkolnictwa wyższego będzie prowadził kontrolę na Wydziale Historii UJ?!

H.S.: No, już nie będzie prowadził, panie marszałku, kontroli.

Z.R.: No, przepraszam bardzo, no to chyba Duch Święty wpłynął, bo to byłoby już coś, czego jeszcze za PRL-u nie było. Premier, który występuje w tej sprawie. No, ludzie! Przecież to jest kompromitacja kompletna!

H.S.: No ale również i prezydent Lech Kaczyński mówił o tej książce.

Z.R.: I prezydent Lech Kaczyński. Prezydent Lech Kaczyński, gdyby nabrał wody w usta, to by problemu nie było ani „Wałęsa a SB”, ani z tą książką. Książka ma nakład 3 tysiące egzemplarzy i nagle się okazuje, że IPN wydał te dwie książki. No, przepraszam bardzo, 600 tomów poświęconych historii Polski, o której rzeczywiście postkomuniści chcieliby zapomnieć, historia podziemia powojennego. To jest po prostu skandaliczna historia to, co się w tej chwili dzieje, co się wyprawia. I jeszcze szantaże: „Będzie, nie będzie, wyjedzie, nie wyjedzie”. No przecież to kompromituje nas po prostu.

H.S.: Ale, panie marszałku, czy nie dostrzega pan w wczorajszym odznaczeniu przez Lecha Kaczyńskiego prezesa IPN i historyków pewnej ostentacji politycznej?

Z.R.: Ależ tak, proszę pana, ja też tam byłem. Ja też tam byłem. Po prostu jest to wyrażenie solidarności  z kimś, kto podlega po prostu nagonce, politycznej nagonce, bo to jest polityczna nagonka.

H.S.: Ale prezydent ustawia się po określonej stronie.

Z.R.: Ale...

H.S.: Niektórzy komentatorzy piszą na przykład, że...

Z.R.: Proszę pana, to jest obowiązek obywatelski. Tak jak stawałem po stronie prześladowanych ludzi w 76 roku, jak wcześniej występowałem przeciwko nagonkom, które się toczyły w 68 roku, tak w tej chwili też będę występował przeciwko takim nagonkom.

H.S.: No ale przecież Instytut Pamięci Narodowej...

Z.R.: Jestem temu przeciwny zdecydowanie. Polska ma być krajem demokratycznym, ma być krajem wolnym, gdzie jest wolność nauki, ja mówię.

H.S.: Panie marszałku, Instytut Pamięci Narodowej jest odczytywany przez to jako swego rodzaju dobro partyjne, w tym przypadku Prawa i Sprawiedliwości.

Z.R.: To zdumiewające. To zdumiewająca skleroza ludzi ogarnęła. Przecież przepraszam bardzo, ale pan Kurtyka jako taki był polecany przez posłów Platformy.  I o tym się zapomina nagle. W ogóle coś się gdzieś zgubiło, komuś coś jest politycznie niewygodnie.

H.S.: Władysław...

Z.R.: Ja muszę powiedzieć, że to jest dla mnie przerażające po prostu - stosunek do mediów, stosunek do nauki. To zaczyna przypominać stare czasy peerelowskie.

W.M.:  Władysław Frasyniuk, przecież niepostkomunista, mówił wczoraj: „Już nie mogę słuchać o lustracji, IPN-ie, instrukcjach obsługi prezydenta”. Mało tego, powiedział, że Polacy powinni wyjść na ulice i protestować. „Dość kompromitowania Polski, dość tego szmatłastwa”.

Z.R.: No, proszę pana, być może większych kłopotów pan Frasyniuk po prostu nie ma. Ludzie się po prostu zmieniają. No, więcej na ten temat już nic nie powiem, bo ja mam wyrobione zdanie.

H.S.: No dobrze, ale, panie marszałku, prezes Instytutu Pamięci Narodowej...

Z.R.: Kiedy, proszę pana, nagle instytucje medialne zostają opanowane, powiedziałbym, przez piratów po prostu nagle. I też się nic nie dzieje. I niszczone są. I my wejdziemy bez mediów publicznych po prostu w następną kadencję.

H.S.: Panie marszałku...

Z.R.: I też nikt nie wychodzi na ulicę.

H.S.: Prezes Instytutu...

Z.R.: To może by się tym zainteresował pan Frasyniuk.

H.S.: Prezes Instytutu Pamięci Narodowej, instytucji jak najbardziej państwowej, instytucji, która powinna być polityczna, dzień po tym, jak prezydent Aleksander Kwaśniewski nazywa Instytut Pamięci Narodowej „Instytutem Kłamstwa Narodowego”, właściwie bezpodstawnie, bo do tej pory żadnych dowodów nie przedstawił, mówi, że prezydent Aleksander Kwaśniewski, były prezydent Aleksander Kwaśniewski to dawny współpracownik Służby Bezpieczeństwa. Czy tego rodzaju odpowiedź, reakcja emocjonalna jest stosowna?

Z.R.: Mógł poczekać, aż ukaże się kolejny zeszyt Biuletynu w maju. Rzeczywiście mógł poczekać.

H.S.: Dlaczego nie poczekał?

Z.R.: Dlaczego... A, proszę pana, ale różne rzeczy się dzieją, kiedy człowiek jest ścigany i zaszczuwany i nie wiadomo, za co. Nie wiadomo, za co. Panowie już po prostu nie pamiętają, jak to było w PRL-u w latach 50. Sześćdziesiąty ósmy rok niech sobie panowie przypomną, co się działo wtedy. I mamy dokładnie tę samą sytuację.

H.S.: No, tego za bardzo nie pamiętamy.

Z.R.: I to robią ci sami ludzie, którzy w 68... Ja nie bardzo rozumiem, jak oni mogli o tym zapomnieć.

H.S.: Panie marszałku, Andrzej Friszke, historyk, profesor z Instytutu Studiów Politycznych PAN, były członek Kolegium IPN, we wczorajszej Gazecie Wyborczej napisał takie oto słowa: „Lustracja elit władzy jest zakończona. Co miało być ujawnione, zostało ujawnione i podlega stosownym procedurom. W sytuacjach, z jakimi mamy ostatnio do czynienia, oskarżeń kierowanych wobec Lecha Wałęsy oraz Aleksandra Kwaśniewskiego, zachodzi konflikt o niezwykłym znaczeniu. Sądy orzekają o pewnym stanie rzeczy, prezes IPN-u lekceważy te wyroki”. To są słowa wybitnego historyka, a także - jak już powiedziałem - byłego członka Kolegium IPN.

Z.R.: Proszę pana, tak jak żeśmy przed chwilą mówili... Ja dla pana Friszkego mam dużo uznania, bo rzeczywiście ogromne prace wykonał. Ale muszę panu powiedzieć, że tak jak pan ma wątpliwości, czy Kurtyka powinien ogłaszać to, co się ukaże w majowym numerze Biuletynu, tak ja uważam, że w tej chwili historyk taki jak Friszke powinien przestać się wypowiadać i uczestniczyć...

H.S.: Dlaczego?

Z.R.: Bo nie powinien uczciwy człowiek uczestniczyć w nagonce. A jeżeli chodzi, proszę pana, o te zarzuty, które tutaj zostały podniesione, no to co ja mogę powiedzieć? Że jest to opinia pana Friszkego, że te problemy zostały rozstrzygnięte. Poza tym uważam, że dla historyka istotna jest prawda. I ja... Też mnie dziwi, że historyk nie odróżnia pracy naukowej, poszukiwania prawdy od wyroku sądu. Wyroku, który się odbywa w oparciu o zasadę domniemania niewinności. I sąd orzeka o jednej rzeczy - czy dana osoba, bo to mówi ustawa, czy dana osoba mogła wiedzieć, że jest tajnym współpracownikiem, czy nie. I to jest tyle, co mówi sąd.

H.S.: Panie marszałku, mówi pan...

Z.R.: I proszę pana, czasy, kiedy sądy orzekały, czy ziemia się kręci wokół słońca, czy słońce wokół ziemi, no to minęły kilkaset lat temu. Więc może przestańmy mieszać sądy do nauki. I to pan Friszke powinien wiedzieć.

H.S.: Panie marszałku, mówi pan...

Z.R.: Jako historyk, bo w przeciwnym wypadku to jest po prostu obciach.

H.S.: ...o nagonce na prezesa Instytutu Pamięci Narodowej, w ogóle na Instytut Pamięci Narodowej. Tymczasem Lech Wałęsa mówi o nagonce na swoją własną osobę. Zwolennicy Lecha Wałęsy mówią o nagonce na Lecha Wałęsę. I właściwie spór dotyczy jednego - nie powinniśmy szargać świętości, nie powinniśmy atakować symboli...

Z.R.: Znamy to, proszę pana, znamy to...

H.S.: Lech Wałęsa jest symbolem...

Z.R.: Znamy to.

H.S.: ...jedną z nielicznych osób znanych za granicą. Bez Lecha Wałęsy nie byłoby na przykład...

Z.R.: Nie jest to nowy problem...

H.S.: ...obalenia muru berlińskiego i tak dalej.

Z.R.: Proszę pana, jak Boy-Żeleński lat temu 70 albo i więcej wydał „Brązowników”, to też podlegał gigantycznej krytyce. Tylko że wtedy tych ludzi, którzy go krytykowali, nazywano kołtunami.

H.S.: W takim razie jak ten spór powinien się zakończyć? Czy w ogóle o tym nie mówić?

Z.R.: Ja myślę, że po prostu Lech Wałęsa... To jest jego po prostu osobista wada, no, że ma pewną manię grandiose po prostu, że nie jest w stanie wysłuchać zdań krytycznych, że nie jest w stanie tego wszystkiego przemilczeć. Tych spraw by już dawno nie było. Jedna książka 3 tysiące nakładu, druga książka, ta „Wałęsa a SB” to książka wysoce specjalistyczna, przeczytać ją jest bardzo trudno, bardzo trudna. Tego problemu by nie było. No, faktów się nie zmieni. Natomiast te fakty można eksponować albo uznać, że no cóż, no tak się zdarzyło Wałęsie, Wałęsa był taki, dokonał potem to, to, to, to i takie jest jego miejsce.

H.S.: Ale ludzi, którzy bronią Lecha Wałęsy, bronią jego legendy, bronią jego historii, nazwałby pan nikczemnikami?

Z.R.: Proszę pana, ja przede wszystkim bym powiedział jedną rzecz - że komuniści, którzy też się dopuścili i to nie drobnych przestępstw, po prostu zbrodni, też nie mieli ochoty uznać się za oszukanych durniów. I to jest ten problem. I to jest ten problem. Trudno się jest przyznać, że się dało wmanipulować. Że stało się po złej stronie. Że uczestniczyło się w złych rzeczach. Tego człowiek bardzo nie lubi. I to jest, proszę pana... I to jest odpowiedź.

W.M.: Panie marszałku, a nie dziwi pana fakt, dlaczego praca magisterska natychmiast staje się książką?

Z.R.: Proszę pana, no, ktoś jest pracowity, a ktoś nie. Na to nie ma żadnej rady. Jeden pisze pracę na 30 stron, a drugi pisze na 600. To jest rzeczywiście gigantyczna praca, gigantycznej ilości wywiadów przeprowadzone. Co najgorsze - zestawione są wypowiedzi Wałęsy z różnych okresów jego urzędowania. No i to już jest... Po prostu musimy powrócić do Orwella i wydrukować nowe nakłady gazet starych.

W.M.: A jak będzie zmieniana ustawa o Instytucie Pamięci Narodowej, będzie pan protestował?

Z.R.: Proszę pana, zależy, co w tej ustawie się napisze. Ja po prostu tylko chciałem zwrócić uwagę, że ustawa została tak skonstruowana, ażeby zabezpieczyć stabilność funkcjonowania Instytutu. To znaczy, że zmiana prezesa, zmiana rady nie jest, nie może być łatwym dziełem polityków, że politycy nie mogą nagle... tak jak Konstytucja, żeby tego nie zmieniać. Gdyby do tego dopuścić, to byśmy co roku mieli wszystkie inne instytucje. Ja po prostu uważam jedną rzecz - że żeby wszystkie instytucje pracowały tak jak IPN, to byśmy mieli inny kraj, gdzie ludzie pracują z pełnym zaangażowaniem, z pełnym zainteresowaniem. Daj Boże jeszcze jakąś polską instytucję, która by tak działała.

H.S.: Panie marszałku, w kontekście tego, o czym mówimy, trwają targi o poznańską jedynkę Prawa i Sprawiedliwości w czerwcowych wyborach do Parlamentu Europejskiego. Pewniakiem do pewnego czasu był Marcin Libicki, ale okazuje się, że ma problemy lustracyjne.

Z.R.: No ma. Podobno.

H.S.: Instytut Pamięci Narodowej znalazł jakieś dokumenty.

Z.R.: Podobno ma.

H.S.: I co z tego będzie wynikało?

Z.R.: Nie wiem. Ja akurat nie jestem w gremiach, że tak powiem, kierowniczych PiS-u.

H.S.: Marcin Libicki, oczywiście, temu zaprzecza i wystąpił o autolustrację. Ale na przykład może się okazać, że przed wyborami czerwcowymi do Parlamentu Europejskiego może po prostu nie zdążyć. A jeżeli się okaże na przykład już potem, że, no, te zarzuty wobec niego były bezpodstawne? To co wtedy?

Z.R.: Proszę pana, na ogół to się po prostu nie okazuje. I tu jest cały problem, bo ja na przykład go uważam za bardzo dobrego parlamentarzystę i to jest pewien rzeczywiście feler. I dlatego uważam, że po to była ustawa lustracyjna. Ustawa lustracyjna była... Po co była przygotowana i jaka była jej treść? Bo o tym po prostu my już zapomnieliśmy w ogóle. Ustawa była prosta: wszystkie dokumenty dotyczące naszej agentury, dotyczące naszych działań operacyjnych były przesyłane do Moskwy. I w roku 97, nie za PiS-u, nie za PO, tylko za PSL i SLD, kiedy rządziły, została przyjęta ta ustawa. O co chodziło? O to, żeby każdy napisał: „tak, byłem agentem”, żeby uniknąć możliwości szantażu. „Nie byłem agentem”, w porządku. Uwalniamy się od możliwości szantażowania działaczy, osób publicznych. I taka była treść tej ustawy. Czysto pragmatyczna. Sąd miał orzec tylko o jednej rzeczy - czy facet.. Jeżeli okazało się kłamstwo lustracyjne, to sąd miał orzec o jednej rzeczy: czy rzeczywiście ten ktoś mógł nie wiedzieć, że został zarejestrowany. Taka jest treść ustawy lustracyjnej.

Natomiast to jest niewyobrażalne. Zarówno ludzie, jak i sędziowie domagają się oceny moralnej. Tylko że ocenę moralną wydają nie sądy, tylko społeczeństwo, historia. I to jest ten błąd tej całej ustawy - że ona przeszła na ocenę moralną postaw ludzkich. Czy szkodził, czy nie szkodził - orzeczenie Sądu Najwyższego. A skąd można ocenić, czy szkodził, czy nie szkodził, może ocenić pani, która ma w tej chwili lat trzydzieści osiem czy siedem? Warunki, w których on działał? Jak może to ocenić? To jest ocena moralna w gruncie rzeczy. A fakt rzeczywisty, o którym ma naprawdę sąd orzec, to jest problem: wiedział czy nie wiedział, że był zarejestrowany.

H.S.: Dziękuję bardzo.

Z.R.: Dziękuję.

W.M.: Dziękujemy za rozmowę. Zbigniew Romaszewski, Wicemarszałek Senatu, Prawo i Sprawiedliwość, był gościem.

TOTALITARYZM TUSKA Podważanie legitymacji prezydenta do sprawowania władzy, próba zamachu na niezależne instytucje państwowe, wprowadzanie cenzury, używanie służb specjalnych i prokuratury do zwalczania opozycji oraz naruszanie autonomii uniwersytetów. To nie jest opis jednej z republik bananowych. To Polska pod rządami Donalda Tuska. W czarnej komedii Tima Burtona Marsjanie atakują Ziemianie dowiadują się, że nie są sami we wszechświecie. Pragną poznać - jak wierzą - pokojowo nastawionych przybyszów z innego świata. Małe zielone ludziki oznajmiają, że przybywają w pokoju. Podczas powitania ich jeden z pacyfistów wypuszcza gołąbka, ale ten, zamiast wznieść się w powietrze, zostaje zastrzelony przez Marsjan. Zaczyna się masakra. „Przybywamy w pokoju” - powtarzają jak mantrę kosmici, jednocześnie mordując Ziemian. Ta śmieszna i zarazem straszna scena przypomina do złudzenia ostatnie półtora roku rządów ekipy Donalda Tuska.

Nowy front walki ideologicznej - Ta koalicja, ten rząd są po to, aby nikt w Polsce nie odważył się więcej przeciwstawiać wolności i solidarności - mówił w swoim exposé premier. Wydarzenia ostatnich dni pokazują niczym papierek lakmusowy prawdziwe intencje i cele rządu Donalda Tuska. Priorytetem jest zawłaszczenie jak największej przestrzeni państwa, likwidacja realnej opozycji i zniszczenie wszystkich stref wolności, które mogłyby stanowić konkurencję dla głównego nurtu ideologicznego Platformy Obywatelskiej. Awantura, jaka wybuchła wokół publikacji Pawła Zyzaka Lech Wałęsa. Idea i historia, stanowiła doskonale zaplanowaną i prowadzoną akcję polityczną, służącą właśnie tym celom. Dzięki niej Donald Tusk mógł otworzyć nowy front walki ideologicznej, piekąc na jej ogniu wiele pieczeni naraz. Po pierwsze, w obliczu bezradności własnego gabinetu na polu walki ze skutkami kryzysu, głośny temat zastępczy, przykrywający niekompetencje i bierność rządu, był dla niego chwilowym wybawieniem od niewygodnych problemów społeczno-gospodarczych. Po drugie, charakter nowej, pokojowej strategii PiS i będący jej wynikiem brak możliwości spychania odpowiedzialności za niepowodzenia rządu na Jarosława Kaczyńskiego spowodował, że trzeba było znaleźć detonator. Temat, który rozpętałby polityczną wojnę z PiS-em. Po trzecie, Donald Tusk dzięki wywołaniu awantury wokół książki Pawła Zyzaka mógł ustawić do pionu środowisko akademickie, pokazując, co może grozić naukowcom, którzy tworzą i wspierają projekty niezgodne z linią ideologiczną rządu. Po czwarte zaś i najważniejsze - wytworzono sztucznie klimat i argumentację, dzięki której Platforma Obywatelska będzie mogła zawłaszczyć w najbliższym czasie IPN. Groźba zawłaszczenia Instytutu Pamięci Narodowej przez ekipę Donalda Tuska jest jak najbardziej realna, premier zapowiedział już bowiem zmianę ustawy o IPN, a w swoich wystąpieniach wielokrotnie podkreślał potrzebę jego „odpolitycznienia”. Jego partyjni koledzy nie omieszkali przy tym zasugerować, że IPN stanowi „PiS-owską przybudówkę”. Zapomnieli jednak dodać, że Janusz Kurtyka został wybrany na prezesa IPN dzięki Platformie, która forsowała jego kandydaturę. W PiS-ie zdania na temat obecnego prezesa IPN były wówczas podzielone. Dziś Donald Tusk już o tym nie pamięta, najprawdopodobniej dlatego, że Janusz Kurtyka unika politycznych identyfikacji i stara się kierować instytutem tak, aby prezentował on obiektywną prawdę historyczną, bez względu na to, czy jest ona wygodna dla formacji rządzącej, czy też nie. Nie ulega politycznym naciskom i nie boi się poruszać tematów niewygodnych dla wszystkich środowisk politycznych w kraju. Także dla PiS, jak w przypadku publikacji dokumentów dotyczących współpracy z SB europosła Marcina Libickiego, czy dla Kancelarii Prezydenta, jak w przypadku upublicznienia teczki ministra Mariusza Handzlika. Na czym miałoby więc polegać „odpolitycznienie” IPN przez ekipę Tuska? Czy na pozbyciu się z funkcji prezesa niezależnego historyka i zastąpieniu go partyjnym aparatczykiem? Jeśli tak, byłby to groźny precedens. Oznaczałby bowiem, że partia rządząca wkracza do niezależnych instytucji publicznych i próbuje wykorzystać je do swoich celów politycznych. Pokusa jest wielka, ponieważ akta IPN w rękach nieodpowiedzialnych polityków mogą stanowić potężny oręż. Dlatego też krytykę premiera względem IPN poparła tak znaczna grupa byłych TW i KO, z „Alkiem” i „Bolkiem” na czele. - Chcę zaapelować do pracowników IPN i historyków, aby nie nadużywali środków publicznych, bo nie będą mogli ich w przyszłości używać - groził w zeszłym tygodniu, marszcząc czoło, Tusk. Słowa te same w sobie stanowią niebezpieczny precedens. Premier w ten sposób dał wyraźny sygnał, że „nieprawomyślne” badania naukowe mogą się zakończyć odebraniem środków publicznych instytucji, która zdecydowałaby się je prowadzić. Kolejnym niebezpiecznym akcentem całej sprawy był fakt, że minister nauki i szkolnictwa wyższego zdecydowała się wysłać kontrolę na wydział historii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Podobnie jak w przypadku IPN, tak i tu został wysłany sygnał, że prowadzenie niezgodnych z linią ideologiczną rządu badań naukowych może skończyć się odebraniem funduszy dla uczelni. - Polacy mają prawo do władzy, która nie ma zamiaru narzucać, kontrolować każdego fragmentu ich życia - to słowa Donalda Tuska wypowiedziane podczas exposé. Jak się mają do tego, co wydarzyło się w ostatnich dniach? 

Rządy miłości przy użyciu prokuratury Rząd Donalda Tuska nie tylko wprowadza cenzurę, ogranicza swobodę badań naukowych i szantażuje niezależne instytucje. Nie waha się także podważać legalności władzy prezydenta i sabotować jego działań na arenie międzynarodowej. Próba niedopuszczenia do wyjazdu Lecha Kaczyńskiego na posiedzenie Rady Europejskiej poprzez odebranie mu samolotu, publiczne sugerowanie, że prezydent nie ma prawa prowadzić samodzielnej polityki zagranicznej, słowa Zbigniewa Chlebowskiego o postawieniu prezydenta przed Trybunał Stanu za niewykonanie nieistniejącej instrukcji rządu, zwolnienie szefa prezydenckiej ochrony wbrew woli Lecha Kaczyńskiego po incydencie w Gruzji czy w końcu ograniczanie funduszy na działanie prezydenckiej kancelarii - to tylko niektóre z serii przykładów, jakie można by przytoczyć. Rząd miłości, prawdy i uczciwości nie wahał się także przy użyciu prokuratury i służb specjalnych sabotować, a w rezultacie brutalnie przerwać działania Komisji Weryfikacyjnej WSI. Miało nie być widowiskowych wizyt ABW o szóstej rano w mieszkaniach osób, co do których winy nie ma żadnych dowodów. Skończyło się spektakularnym skandalem. ABW wzięła udział w politycznej prowokacji, wymierzonej w członków Komisji Weryfikacyjnej. Nie omieszkano przy tym przeszukać piórnika wystraszonej dziewczynki i zrewidować, a następnie pozbawić kamery dziennikarzy. Innego z dziennikarzy zamknięto na podstawie zeznań niewiarygodnych byłych oficerów służb specjalnych i doprowadzono do próby samobójczej. Miesiąc później wkroczono bez zgody prezydenta na teren jego kancelarii i w pośpiechu wywieziono akta Komisji Weryfikacyjnej. Byłych oficerów służb wojskowych Bogdan Klich uhonorował wysokimi stanowiskami w Ministerstwie Obrony Narodowej, a marszałek Sejmu Bronisław Komorowski przyjmował ich wielokrotnie w swoim gabinecie. 

Domknąć system Rząd Donalda Tuska nie ma też oporów w bezpardonowym zwalczaniu opozycji. Celem stał się były minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro, do walki z którym stworzono sejmową komisję ds. domniemanych nacisków i którego laptop poddawano serii kosztownych analiz, by zarówno w jednej, jak i drugiej sprawie ostatecznie niczego nie wykryć. Podobnie kuriozalnie wyglądają działania minister Julii Pitery. Ściganie byłego ministra za zakup dorsza za pomocą karty służbowej i stworzenie raportu o nieprawidłowościach w funkcjonowaniu CBA, który okazał się notatką niedostępną do dnia dzisiejszego opinii publicznej, mogą wydawać się śmieszne. Jeśli jednak spojrzymy na nie przez pryzmat kondycji państwa, przestaje być zabawnie. Ostatecznie opozycję postanowiono wykończyć finansowo, odbierając jej dotacje z budżetu państwa. To, że za Platformą Obywatelską stoją biznesmeni pokroju Misiaka i Palikota, gotowi wpłacić do partyjnej kasy miliony złotych, jest już dzisiaj niezaprzeczalnym faktem. Czy będą to robić przy pomocy tzw. słupów, czy w inny, bardziej wyrafinowany sposób, nie ma większego znaczenia. Istotne jest to, że obóz Tuska będzie miał środki na prowadzenie wojny propagandowej nieporównanie większe niż jego przeciwnicy. I nie będzie wówczas niezbędne przejmowanie władzy w publicznych radiu i telewizji. Nie trzeba będzie dokonywać skoku na dziennik „Rzeczpospolita” i starać się doprowadzić do bankructwa „Gazetę Polską”. Nie będą konieczne propagandowe pałowania spokojnych kibiców przez policję pod wodzą Schetyny, aby pokazać, że rząd walczy z bandytyzmem. Nie trzeba będzie korzystać z baz Bondaryka i zbierać wrażliwych informacji o obywatelach rękoma GUS. Nie będzie już także trzeba wysyłać na mównicę Niesiołowskiego, który z zaciętością PRL-owskiego działacza będzie nazywał niewygodnych naukowców „historycznymi szalbierzami”, „politycznymi lizusami” oraz „moralnymi i intelektualnymi pierwotniakami”. Ale nie zaszkodzi zabezpieczyć się na wszelki wypadek i domknąć system. Zdobyć nie tylko władzę polityczną, ale także władzę nad sercami i umysłami Polaków. Władzę absolutną. Filip Rdesiński

CELULOIDEM PO GŁOWIE Polska pamięć narodowa jest ciągle w defensywie wobec nachalnej propagandy naszych sąsiadów z Niemiec i Ukrainy. Filmowcy w III RP nie byli w stanie zrealizować żadnego dzieła o obronie Gdyni w 1939 r., o bitwie pod Monte Cassino, Powstaniu Warszawskim, akcji "Burza" lub tragedii Kresów Wschodnich. Obejrzałem niedawno dwa filmy niemieckie, pt. Ucieczka i Die Gustloff. Pierwszy z nich, emitowany w publicznej telewizji ARD, ukazuje w sposób bardzo sugestywny exodus Niemców z Prus Wschodnich w styczniu 1945 r. Bohaterką jest arystokratka o imieniu Lena, organizująca ewakuację dziesiątek kobiet i dzieci. Marsz kolumn uciekinierów, ginących zarówno od porażającego zimna, jak i od kul radzieckich żołnierzy, jest pokazany bardzo realistycznie. Widz, czy tego chce, czy nie, utożsamia się z uciekinierami, szczerze im współczując. A o to właśnie twórcom owego dzieła najbardziej chodziło. Do tych samych wydarzeń nawiązuje drugi z filmów, poświecony tragedii statku pasażerskiego "Wilhelm Gustloff", Statek ten, przekształcony w bazę dla U-botów, także w styczniu 1945 r. wyszedł w morze z oblężonej przez Rosjan Gdyni (na filmie nosi ona nazwę Gotenhafen, czyli "Port Gotów"). Miał on na pokładzie ponad 10 tys. uciekinierów. Byli to głównie ranni żołnierze, kobiety i prawie 4 tys. dzieci. W trakcie rejsu jego kapitan popełnił wiele idiotycznych błędów. Między innymi oświetlił statek, wystawiając go nieprzyjacielowi jak na dłoni. Transportowiec na wysokości Ustki został storpedowany przez radziecki okręt podwodny S-13. Trzeba zaznaczyć, że zatopienie statku odbyło się zgodnie z prawem międzynarodowym, gdyż "Gustloff" był uzbrojony. Film pokazuje dziejące się na pokładzie dantejskie sceny. Chaos, dzika walka o miejsce w szalupach oraz bezsilność dzieci i rannych pozamykanych w kajutach. Udało się uratować zaledwie kilkaset osób. Reszta zmarła w lodowatej wodzie. Była to największa katastrofa morska w historii świata. Dla porównania na niemieckim statku zginęło sześć razy więcej osób niż na słynnym "Titanicu". Film ten na specjalnym pokazie oglądały osobiście kanclerz Angela Merkel i Erika Steinach. Ta ostatnia nie omieszkała wykorzystać projekcji do własnej propagandy, opowiadając na lewo i prawo, jak to ona sama wraz z matką została "wypędzona" z rodzinnego Gotenhafen (bo nazwa Gdynia nadal nie przechodzi jej przez usta). Podobnych filmów, wspieranych hojnie z kasy państwowej, powstaje obecnie w Niemczech dziesiątki. Wspomnijmy choćby produkcje o zbombardowaniu Drezna czy o Niemkach gwałconych masowo przez Rosjan. Zbliża się 70. rocznica wybuchu II wojny światowej, więc średnio rozgarnięty widz, szczególnie nastolatek, po obejrzeniu tych produkcji może dojść do wniosku, że głównymi ofiarami wojennej zawieruchy byli nie Żydzi czy Polacy, ale Niemcy, którym niewyobrażalne cierpienia zadawali barbarzyńscy Słowianie. Jest to tym groźniejsze, że polska sztuka filmowa w III RP nie była w stanie zrealizować żadnego dzieła np. o obronie wspomnianej Gdyni w 1939 r. czy też o bitwie pod Monte Cassino, Powstaniu Warszawskim, akcji "Burza" lub tragedii Kresów Wschodnich. Co najwyżej z łezką można powspominać peerelowskie obrazy filmowe typu Hubal, Westerplatte czy Wolne miasto, a także takie rzeczy, jak Bitwa o Anglię, O jeden most za daleko i Pianista, w których zagraniczni reżyserzy byli łaskawi zamieścili drobne epizody o walczących Polakach. W tej dziedzinie biją nas nawet Czesi ze swoim udanym dziełem o udziale swoich żołnierzy w bitwie pod Tobrukiem.  Biją nas, i to w dosłowny sposób, także Ukraińcy ze swoimi filmami gloryfikującymi UPA. Szczególnie dotyczy to Żelaznej sotni, zrealizowanej przy pomocy Ministerstwa Obrony Ukrainy. To szokujące dzieło, nakręcone na kształt westernu, opowiada o jednej z sotni UPA, walczącej w Bieszczadach. Żołnierze AK ukazani są jako zbiry spod ciemnej gwiazdy, palący ukraińskie wioski, zabijający dzieci i zniewalający kobiety, a nawet próbujący uciąć genitalia prawosławnemu popowi. Oczywiście banderowcy jak szlachetni Apacze przychodzą wszystkim z pomocą, a polskich "bandytów" wybijają do nogi, gdy ci ostatni urządzają sobie pijacką orgię, połączoną z gwałtem na ukraińskim dziewczęciu. Na koniec sotnia stacza krwawy bój z "wściekłymi Komańczami", czyli z KBW. Wielu upowców ginie romantyczną śmiercią, jak na naśladowców Winnetou przystało, a pozostali przedostają się do krainy rodzinnej Karola Maya, czyli do Niemiec, skąd, otoczeni opieką "białych ojców" z Londynu i Waszyngtonu, rozjeżdżają się do Kanady i Australii, aby prowadzić tam spokojne życie farmerów. W podobnym stylu utrzymany jest film The Undefeated - Nieskorenij, wychwalający dowódcę UPA, zbrodniarza wojennego Romana Szuchewycza. W dziele tym kompletnie pominięte zostały zbrodnie dokonane przez jego podwładnych na Polakach i Żydach. Jedyny wątek polski to zabójstwo przez bojówkarzy z Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów kuratora Stanisława Sobińskiego we Lwowie i szarpanina z polskimi żołnierzami w jednej ze wsi. Sam główny bohater ukazany jest jako prawdziwy mąż stanu, a zarazem rycerz bez skazy. Na oba te filmy walą tłumy ukraińskiej młodzieży. A dzieje się to w czasie, gdy Telewizja Polska film o zagładzie Huty Pieniackiej emituje - uwaga! - o g. 2.25 w nocy, za co prezesowi Piotrowi Farfałowi należą się szczere podziękowania od ambasadora Ukrainy. Na koniec dziękuję Stowarzyszeniu "Nasz Region" w Lubinie, Łużyckiej Wyższej Szkole Humanistycznej w Żarach, Antykwariatowi Naukowemu w Kielcach, klubom "GP" w Puławach i Wiedniu oraz polskiej parafii w Wiedniu-Aspern za organizację spotkań autorskich i prelekcji o ludobójstwie na Kresach Wschodnich. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Jak zniszczyli Kazika Kazimierz Marcinkiewicz jest postacią już tylko śmieszną - sposób, w jaki merdia relacjonowały jego romans i rozwód bliższy był stylowi paparazzi podglądających na plaży szemraną aktoreczkę topless niż nawet najbardziej chamskim relacjom o prywatnym życiu polityków, jakie się do tej pory w Polsce trafiały. Być może jest to zabieg świadomy, który ma „zasłonić” sprawę pracy dla Lehman Brothers i spekulacji złotówką. Być może to w dalszym ciągu długie ręce prezesa Jarosława. Być może… Ale czy warto sobie tym zaprzątać głowę? W końcu ani szemranej aktoreczce, ani Marcinkiewiczowi, krzywda się nie dzieje - dobrze czy źle, byle po nazwisku! Sami sobie taką profesję wybrali… Bo czy „nauczyciel z Gorzowa” kiedykolwiek na serio wierzył, że pracę w zawodzie premiera dostał w uznaniu zasług innych niż komediowe? Trudno powiedzieć. Jeśli nawet miał takie złudzenia, powinien był się ich pozbyć po tym, jak został wystawiony do walki o prezydenturę Warszawy - i przegrał, o co ludzie prezesa Jarosława starannie zadbali. Prezes Jarosław za jednym zamachem pozbył się potencjalnie groźnego konkurenta do władzy w partii i zademonstrował wszystkim innym członkom gangu, tj. rzecz jasna, partii - czym kończy się wyrastanie ponad głowę prezesa. Nie dziwota, że członkowie PiS od tej pory pilnie ćwiczą chodzenie na czworakach - przy wzroście ich wodza, żadna inna postawa nie wydaje się bezpieczna! Sposób przeprowadzenia tej akcji będzie kiedyś (a może już jest?) opisywany w podręcznikach do pijaru: wszystko tam było w uśmiechach, uściskach dłoni, po prostu bon ton, pardon i kwiatek w butonierce! A mimo to merdia widziały tylko to, co miały widzieć: śmiesznego człowieczka, który na pewno nie nadaje się do rządzenia milionowym miastem (choć przed chwilą „nadawał się” do rządzenia 40-milionowym narodem). To nie przypadek - to sztuka! Zapewniam Państwa, że dysponując stosunkowo niewielkim budżetem, można doprowadzić do śmierci cywilnej dowolnej osoby fizycznej lub prawnej, zmusić dowolną osobę do takiego lub innego działania lub też powstrzymać ją przed takim lub innym działaniem - wyłącznie dzięki temu, że osób fizycznych czy prawnych, które byłyby odporne na skoncentrowany atak merdiów, od dawna już nie ma. Jeśli nawet taki atak nie spowoduje od razu wymiany władz osoby prawnej lub aresztowania osoby fizycznej (co dzieje się, a w każdym razie może się zdarzyć w przypadku, gdy taka osoba jest w oczywisty sposób zależna od władzy; władza ceni nade wszystko święty spokój i nikt, kto wystawia się na krytykę merdiów, tenże święty spokój burząc, nie może liczyć na jej pobłażliwość!), da do myślenia kontrahentom, wspólnikom i kredytodawcom… To wystarczy! Nie każdy może to zrobić i nie każdy, kto mógłby, potrafi. Zadbać trzeba o mnóstwo szczegółów. Atak zbyt grubymi nićmi szyty - a takie są najczęstsze - łatwy jest do odparcia, a przy tym odsłania często mocodawcę, narażając go na srogą zemstę. To rzeczywistości naszych merdiów pospolitość skrzeczy. Udają się ataki subtelne, koronkowe, nie bezpośrednie, a przy tym skoncertowane na przynajmniej kilka różnych, pozornie od siebie niezależnych merdiów. Robi się wtedy z tak różnorodnego wrzasku prawdziwy vox populi. Przy tym wcale różne te merdia nie muszą być między sobą jakoś pod stołem zblatowane, należeć do sitwy, mafii czy służb. Zupełnie wystarczy, jeśli zainteresowany pijarowiec zna jednego pana redaktora tu, sekretarza redakcji tam, wydawcę gdzie indziej - i już tworzy się spółdzielnia, doraźnie posiłkowana płatnymi usługami znajomych tych znajomych, i tak dalej… W istnienie nie sponsorowanych artykułów, przyznam - poza „NCz!” i „Końskim Targiem”, gdzie sam pisuję - nie wierzę! Oczywiście „każdy dusi swego” i „wedle stawu grobla”. Zupełnie innego kalibru merdialnej wrzawy potrzeba dla położenia kontraktu na budowę, dajmy na to, wiaduktu na drodze lokalnej - innego zaś, gdy chce się obalić sam rząd. Samo podniesienie wrzawy, nawet inteligentne i dobrze skoncertowane, w dzisiejszych czasach nie wystarczy. Cierpimy na nadmiar, nie na brak informacji - wrzawa ten nadmiar tylko powiększa. Stąd zresztą najlepszą strategią obrony przed takim atakiem nie jest dementowanie, zaprzeczanie czy protestowanie - trzeba zrobić własną wrzawę, aż ludzie od tego literalnie ogłuchną, zgłupieją i nie będą wiedzieli, co o tym myśleć. Aby wrzawa była skuteczna, musi mieć odpowiednią wagę. Służą temu specjalne merdia, tzw. opiniotwórcze - „NCz!” do nich na przykład nie należy i stąd można tu pisać, co się komu żywnie podoba, choć nie ma to znaczenia, bo pozostałe merdia przez dwa dziesięciolecia konsekwentnie robiły, co można, aby to pismo i jego Czytelników przedstawić szerokiemu ogółowi jako w najlepszym razie nieszkodliwych frustratów. Jeśli jednak jakaś informacja pokaże się w głównym wydaniu „Faktów” - a, to co innego! Jak się nie ma takich możliwości (w końcu „Fakty”, a nawet i „Fakty po faktach” z gumy nie są, a wojny książąt pijaru toczą się nieustannie; nieustannie też podnosi się gdzieś wrzawa w takiej czy innej sprawie), to najlepiej mieć kogoś w obozie wroga. Zaiste wielka władza tkwi w nożyczkach prostego chłopca od przeglądu prasy - podsunie się szefowi szkalujący go tekst na pierwszej stronie tegoż (nawet jeśli zamieścił go lokalny „Informator Dzielnicowy”), albo i nie. Szef straci rezon i zacznie się czuć kopany - albo i nie… Bo nie ma co ukrywać - to nie jest tak, że z jednej strony krwiożercze piranie, a z drugiej niewinne dziewice w kąpieli. Rzeczpospolita jak długa i szeroka, od Bałtyku po Tatry i od rady sołeckiej po Sejm, jest jednym wielkim polem bitwy. Bitwy pijarowej naturalnie. Nieustającej wojny każdego z każdym. Kto tego nie zauważył w porę, martwy już jest - jak, nie przymierzając, Kazimierz Marcinkiewicz. Jacek Kobus

Wspólnota i fachowcy Nieustannie jesteście Państwo okłamywani co do tego, ile otrzymujemy z Brukseli. Że otrzymujemy - to akurat prawda… A teraz policzymy, ile nas ta pseudo-europejskość kosztuje. Właśnie czytam, że Tata (indyjski producent samochodów) wprowadza na rynek nowy pojazd, przypominający „Cinquecento”. Cena nówki-sztuki: 6800 zł. To w Indiach. TATA wyjaśnia jednak, że w krajach UE z uwagi na przepisy wspólnotowe cena musi wynosić co najmniej 27.300 zł. Prawie cztery razy drożej. To na samochodach. Gdyby natomiast zlikwidować Ministerstwo Zdrowia, ceny leków spadłyby sześciokrotnie. To, co prawda, „nasza” własna biurokracja - nie wspólnotowa… Proszę zrozumieć: jak nad każdym oscypkiem stoi trzech unio-urzędników, to koszt wyrobu musi być znacznie wyższy… Gdybyśmy ze Wspólnoty dostawali rocznie nie 30 mld, ale 100 miliardów - to nie pokryłoby to strat, jakie ponosimy poprzez konieczność „spełniania warunków” i „realizacji dyrektyw”. Wspólnota to nieprawdopodobna, nieznana nawet Związkowi Sowieckiemu, biurokracja, która kosztuje (to małe piwo!) - i, co znacznie gorsze, swoimi zarządzeniami wyrządza nieprawdopodobne szkody w gospodarce. Czy po podaniu tych danych o samochodach Państwo mi wreszcie uwierzycie? Czy dalej wierzycie tym federastom? Popatrzcie na twarze tych typów z Komisji Europejskiej: nie widzicie Państwo, że prawie każdy to cwaniak lub zboczeniec? Ja posługuję się zwykłym, chłopskim rozumem. Parę tygodni temu, z okazji wodowania na rzece Hudson, przypomniałem sprawę katastrofy polskiego samolotu sprzed 35 lat - i podkreślałem z żalem, że nikt nie chciał wtedy słuchać mojej rady, by wodować w Zatoce Gdańskiej. Na to otrzymałem trzy e-maile, bardzo nerwowe - od trzech różnych osób, rzekomych fachowców, żebym nie zabierał głosu, jak się nie znam, że samolot ma małe szanse pomyślnego wodowania, że to w Nowym Jorku to pierwszy taki przypadek. Odszczeknąłem, że nie widzę żadnego powodu, by samolot przy wodowaniu miał się rozwalić - ale straciłem trochę pewności siebie… i oto w „FOCUS” przeczytałem, że wodowano już wiele razy, i na ostatnie 10 wodowań tylko w jednym przypadku zginęła część pasażerów! A parę dni temu przeczytałem o skazaniu kapitana marokańskiego samolotu, który nagle(zepsuł się wskaźnik paliwa i kapitan nie wiedział, że go zabrakło) stracił ciąg. Kapitan zamiast sterować, rozłożył dywanik i… zaczął się modlić. Samolot wodował wyrównywany tylko przez autopilota, zupełnie przecież nieprzystosowanego do takiej sytuacji - a modlitwa była o tyle skuteczna, że 2/3 pasażerów (i sam pilot…) przeżyło! Dziś, proszę Państwa, „fachowcy” to uczeni w państwowych „szkołach” rutyniarze, którzy „wiedzą”, że nic się nie da zrobić. Na szczęście są jeszcze tacy, którzy myślą - i widzą szansę. To samo dotyczy pożarów (w Australii). Po wyrażeniu zdziwienia, że Australijczycy zwiewali samochodami (i ginęli), zamiast zastosować znany preriowy sposób: podpalić teren samemu przed pożarem (i gdy nadejdzie pożar spokojnie przeżyć na „własnym” pogorzelisku), dostałem dwa listy z wymysłami, że się nie znam - i jeden bardzo miły z Australii, od p. Andrzeja Oldcorna. Opisał On m.in. przypadek emerytów, którzy prewencyjnie wycięli eukaliptusy naokoło swej posesji. Na wniosek Partii Zielonych zapłacili grzywnę… AU $ 30.000 - plus koszty sądowe. Teraz rozumiem tych Australijczyków…

Ile by mogli dostać za (o zgrozo!) umyślne przecież wzniecenie pożaru?! Na samą myśl pudełka zapałek musiały wypadać im z rąk! JKM

Polityka w Wielki Piątek Jak to dobrze, że zbliżają się Święta Wielkanocne! Dzięki temu będziemy mogli chociaż przez dwa dni odetchnąć od jazgotu wytwarzanego przez naszych okupantów, markujących uprawianie tak zwanego „życia politycznego”. Ale - powiedzmy sobie szczerze - co to za życie? Nasi dygnitarze mają coraz mniejszy wpływ nawet na sprawy krajowe, bo na sprawy międzynarodowe wpływu nie mają żadnego, o czym każdy mógł przekonać się na własne oczy. Ich wpływ na sprawy krajowe gwałtownie maleje i to nie tylko dlatego, że punkt ciężkości władzy zawsze znajdował się u nas poza konstytucyjnymi organami państwa. Rzeczywistą władzę sprawują bowiem tajne służby, których trzon stanowią dawne, ubeckie dynastie, częściowo przejęte jeszcze od gestapo. Te tajne służby wyprzedają polskie interesy państwom trzecim i dlatego środki ostrożności, jakie sejmowa komisja powołana do „kanonizacji” Barbary Blidy zastosowała podczas przesłuchania tajniaków z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego są nie tylko śmieszne, ale i całkowicie zbędne. Jestem przekonany, że nie tylko nazwiska, ale i fotografie tych wszystkich tajniaków już dawno znajdują się w kartotekach wywiadów państw ościennych, przed którymi przecież nasi okupanci nie mają żadnych tajemnic, bo dla nich właśnie pracują. Jakże inaczej wytłumaczyć ostentacyjną bezradność rządu wobec systematycznego likwidowania całych gałęzi gospodarki - ostatnio przemysłu okrętowego, a wcześniej - cukrowniczego? Jak już mówiłem, te operacje likwidacyjne nie są przypadkowe, tylko stanowią realizację koncepcji Mitteleuropy, sformułowanej w 1915 roku podczas I wojny światowej, a teraz wprowadzanej w życie środkami pokojowymi. Ale im mniej do powiedzenia mają nasi okupanci w dziedzinie polityki, tym bardziej starają się to ukryć za parawanem jazgotu, który nagłaśniają kierowane przez tajne służby media. Dlatego właśnie takie kariery medialne robią u nas zupełne polityczne nicości w rodzaju pana wicemarszałka Stefana Niesiołowskiego, człowieka o zszarpanych nerwach, który ostatnio sprawia wrażenie dotkniętego wścieklizną - czy posła Janusza Palikota, prowincjonalnego nababa, który bawi się odgrywaniem roli „ojca chrzestnego” na Lubelszczyźnie. Doprawdy nie wiadomo, po co Rzeczpospolita płaci im takie pieniądze z naszych podatków, bo ich praca parlamentarna nie jest warta nawet złamanego grosza i na dobry porządek powinni za swoje bęcwalstwa dopłacać jakieś odszkodowanie. Więc dzięki Bogu, chociaż przez dwa dni Świąt będziemy mogli odetchnąć od jazgotu naszych okupantów, co niewątpliwie posłuży higienie psychicznej. Zanim jednak nadejdą Święta, będziemy przeżywali triduum paschalne, a więc pamiątkę ustanowienia Najświętszego Sakramentu i kapłaństwa podczas Ostatniej Wieczerzy, aresztowania, procesu, a właściwie dwóch procesów, egzekucji i pogrzebu Pana Jezusa oraz zastraszenia i przygnębienia, jakie ogarnęło Apostołów. Niewiarygodne, ale nawet podczas rozpamiętywania tych wszystkich wydarzeń nie będziemy mogli uciec od polityki. Niezależnie bowiem od ich wymiaru religijnego i duchowego, mają one również wymiar polityczny, zwłaszcza w zakresie motywacji, jakimi kierowali się sprawcy sądowego morderstwa na Panu Jezusie. A dlaczego właściwie tak się na Pana Jezusa zawzięli? Jedną z przyczyn było podejrzenie, jakie powzięli polityczni i religijni przywódcy żydowscy, że Pan Jezus pragnie zagarnąć władzę, a kto wie, czy nie poderwać wszystkich do buntu przeciwko Rzymowi? Mogło im się tak wydawać, gdy widzieli uroczysty wjazd do Jerozolimy, gdy słyszeli entuzjastyczne okrzyki i gdy nie bez zawiści obserwowali tłumy, które słuchały Jezusowych nauk. Ciekawe, dlaczego Judasz musiał im swego Mistrza wydać, skoro wielu faryzeuszów i ludowych przywódców musiało przecież znać Go osobiście, skoro przychodzili zadawać Mu podstępne pytania? A jednak, gdy przyszło do aresztowania, pomoc Judasza okazała się konieczna dla ustalenia tożsamości Pana Jezusa. Wydaje się, że pobudki, które Judasza popchnęły na drogę zdrady, też miały charakter polityczny. Wiele wskazuje na to, że Judasz był żydowskim patriotą, który przyłączył się do Pana Jezusa w przekonaniu, że jest On mesjaszem politycznym, który stawia sobie za cel zrzucenie rzymskiej okupacji. Kiedy zorientował się, że Pan Jezus nie zamierza przeprowadzić żadnego antyrzymskiego powstania, postanowił położyć kres Jego działalności i posłużył się w tym celu zazdrosnymi o swoją popularność kapłanami. Być może zatem, że próbował prowadzić jakąś grę, która jednak najwyraźniej go przerosła, skoro się powiesił. Wprawdzie samobójstwo dowodzi zwątpienia w Boskie miłosierdzie, ale z drugiej strony nie można mu tak całkiem odmówić charakteru wyjścia honorowego. Nie wszystkich na coś takiego stać. Kiedy wsłuchujemy się w przebieg procesu Pana Jezusa przed Piłatem, nie sposób nie poczuć obrzydzenia dla demokracji. Ta podburzona przez kapłanów tłuszcza, która prawdopodobnie w ogóle nie miała pojęcia, o co naprawdę tu chodzi, musi w każdym normalnym człowieku wzbudzić odrazę. Ciekawe, że identyczną socjotechnikę stosują potomkowie faryzeuszów, skupieni dzisiaj wokół „Gazety Wyborczej”. Ten sam chóralny wrzask, ta sama niechęć do wysłuchiwania jakichkolwiek argumentów, ta sama, atawistyczna, plemienna nienawiść. Ta socjotechnika wzbudza odrazę tym większą, że jej celem było uzyskanie wyroku śmierci na Osobie, której ten tłum najwyraźniej nie znał i której nie potrafił postawić żadnego zarzutu.

Najgorsze, że Piłat, pozujący na dumnego rzymskiego dygnitarza, demonstrujący swoją cywilizacyjną wyższość zarówno wobec zgromadzonej na dziedzińcu tłuszczy, jak i arcykapłanów - przecież przestraszył się ich pogróżek, a zwłaszcza - groźby donosu do podejrzliwego Tyberiusza i skazał na śmierć Jezusa, o którego niewinności był absolutnie przekonany. Wprawdzie poczucie cywilizacyjnej wyższości było całkowicie uzasadnione, przynajmniej jeśli chodzi o kulturę prawną; podczas procesu przed Piłatem do żadnych rękoczynów nie dochodziło, podczas gdy w trakcie przesłuchań u arcykapłanów - jak najbardziej - cóż jednak z tego, skoro Piłat zapomniał, że szlachectwo zobowiązuje, stchórzył przed rozwrzeszczaną tłuszczą oraz bezczelnymi arcykapłanami i w rezultacie dopuścił się morderstwa sądowego? Ciekawe, że pewne podobieństwo do tej brzydkiej strony Poncjusza Piłata można zauważyć u premiera Donalda Tuska, który dla jednego procenta w sondażach popularności gotów jest poświęcić i prawdę i słuszność, a nawet - interes państwa, któremu przysięgał służyć. Wracając do Judasza, to jego historia powinna przestrzegać nas przed polityczną wścieklizną, której tyle symptomów dookoła widzimy. Prowadzi ona bowiem często do umysłowego zaćmienia, w którym łatwo zatracić poczucie wartości i w tym stanie poświęcić rzeczy wielkie dla doraźnych, mizernych satysfakcji. Ale w wielkanocny poranek możemy odpocząć również i od tych politycznych skojarzeń - żeby nic nie mąciło naszej radości na widok triumfu Pana Jezusa. SM

Pochwała celibatu Nieubłagany walec postępu nie omija nikogo i niczego, więc nic dziwnego, że jego niwelujące działanie dało się wreszcie odczuć również w Kościele. Już JŚ. Paweł VI wyczuł „swąd szatana”, który wciskał się do „Świątyni Pańskiej” przez „jakąś szczelinę”. Warto zatrzymać się nad tym spostrzeżeniem Ojca Świętego, bo ono więcej wyjaśnia, niż z pozoru mówi. Wynika zeń bowiem - po pierwsze - że „swąd szatana” wciska się do Świątyni Pańskiej z zewnątrz. Zatem - po drugie - w samej Świątyni Pańskiej nie ma niczego takiego, co by „swąd szatana” z natury swojej wydzielało. Niestety - po trzecie - jest w niej „szczelina”. Skoro tak, to trzeba ją zlokalizować i uszczelnić, by „swąd szatana” już do „Świątyni Pańskiej” nie przenikał. Wydaje mi się, że tą „szczeliną” przez którą do Kościoła przenika „swąd szatana”, wskutek czego atmosfera staje się coraz cięższa, jest zlekceważenie celibatu. Co więcej - również przyczyna tego zlekceważenia, w postaci prostackiego zawężenia celibatu do postulatu powstrzymania się osób duchownych od obcowania płciowego. Tymczasem jest to, jak sądzę, najmniej ważny aspekt celibatu. Pan Bóg, który stworzył płcie i hormony, nikomu tego cymesu nie żałuje, a jako człowiek doświadczony życiowo również i w tej dziedzinie mogę zapewnić, że jest ona bardzo podobna do alkoholizmu, który z kolei - jak zapewnia noblista z ekonomii Milton Friedman - jest podobny do kryzysów finansowych: najpierw nadmiar środków płynnych i narastająca euforia, ale potem - depresja. Tymczasem najważniejszą funkcję celibatu przedstawił święty Paweł pisząc, że jeśli ktoś nie ma żony, to stara się przypodobać Bogu, a jak ma żonę - to stara się przypodobać żonie. A co to znaczy: „przypodobać?” Spełniać życzenia, nawet te niewypowiedziane, żeby zasłużyć na pochwałę. Mąż starający się „przypodobać” żonie, siłą rzeczy musi przyjąć jej punkt widzenia i zacząć patrzeć na świat jej oczyma. W końcu będzie jej nadskakiwał. Jeśli ktoś pragnie przyjaźnić się ze wszystkimi, to prędzej, czy później MUSI wpaść w złe towarzystwo. Takie są konsekwencje poddania się pokusie „dialogu”. Oczywistym jego warunkiem jest przypisanie wszystkim dobrej woli, a zatem - usunięcia nie tylko ze słownika, ale z myśli kategorii wroga. Jeśli „dialog” - to wroga nie ma, bo z wrogiem nie prowadzi się „dialogu”, tylko walkę. Tymczasem wrogowie Kościoła są i z ich punktu widzenia dialog jest ważnym narzędziem walki. Nie dlatego, by mieli nadzieję zmienić przy jego pomocy czyjeś zapatrywania, ale dlatego, że przystępując do dialogu, partner MUSI uznać równoprawność punktu widzenia wroga. A jeśli uzna wrogi punkt widzenia za równoprawny - staje się wobec wroga bezbronny, ponieważ przyjmując pierwsze fałszywe założenie, pozbawia się argumentów, by odrzucić kolejne. Odtąd musi się cofać i cofać, podczas gdy wróg zaciera ręce w oczekiwaniu na rychły triumf. Bo wróg nie dąży do kompromisu, tylko do zwycięstwa, więc można albo go zwyciężyć, albo mu ulec. Ale czy jest w stanie pokonać wroga ktoś, kto szuka z nim kompromisu? Wydaje się, że po wielu upokarzających doświadczeniach stopniowo pozbywamy się iluzji. Porzucając nadzieje pokładane w socjotechnice i przemyśle rozrywkowym, powracamy do źródeł, a właściwie do jednego, najważniejszego Źródła. To budzi zaniepokojenie wrogów i wywołuje gwałtowny atak na tych, którzy nadają kierunek i narzucają tempo tego marszu ku zwycięstwu. Stąd nasilające się napaści na Ojca Świętego Benedykta XVI-go oraz tych przedstawicieli duchowieństwa, którzy pragnęliby pośpieszyć mu z pomocą przy uszczelnieniu szczeliny, przez którą „swąd szatana” zaczął przenikać do Świątyni Pańskiej. Niezależnie jednak od przykrości, jaką taka czy inna zniewaga może nam sprawiać, ten gwałtowny wybuch wściekłości wrogów Kościoła Chrystusowego powinien sprawiać nam radość i budzić nadzieję. Bo chyba lepiej, że nas nie chwalą, tylko pienią się w bezsilnej złości, że sól Kościoła wcale nie zwietrzała i że na nowo wszyscy odkrywamy najważniejszą funkcję celibatu. SM

Wielki, wirtualny, Wschód W niedzielę wieczorkiem obiecałem odpowiedzieć p. Karolowi Wojciechowskiemu, przedstawicielowi Wielkiego Wschodu Polski, który w przyjaznym tonie polemizuje z moimi tezami na temat WW - przy okazji zamieszczając parę sprostowań. Proszę więc to sobie (jeśli ktoś tego nie zrobił...) najpierw przeczytać: Wielki Wschód Janusza Korwin-Mikkego Pan Janusz Korwin-Mikke, znany przedstawiciel myśli konserwatywno-liberalnej, od dłuższego czasu zdaje się pełnić funkcje bacznego obserwatora wolnomularstwa. Nawet kiedyś w swoim tygodniku „Najwyższy Czas” prowadził rubrykę pod tytułem „Obseratorium Masonerii”, gdzie skrupulatnie prezentował czytelnikom materiały na temat sztuki królewskiej znalezione w internecie, opatrując je swymi interesującymi komentarzami. Pan Janusz, choć jak deklaruje sam masonem nie jest, obecnie zdaje się patrzeć dużo przychylniej na ruch wolnomularski niż wcześniej zwykł był to czynić. Dodajmy, że nawet w swych wypowiedziach podkreśla różnice między prawdziwym, w swoim mniemaniu, wolnomularstwem regularnym, związanym z UGLE, a - jak to często zwykł określać - pseudomasonerią reprezentowaną przez Wielki Wschód Francji, który jest według niego podporą eurosocjalizmu. No cóż, na samym początku pragnąłbym zaznaczyć, iż szanuję poglądy Pana JKM, zwłaszcza że nie jest odosobniony w swoich opiniach na to, co jest a co nie jest masonerią. Z pewnością z tym, że WWF masonerią nie jest, zgodziłyby się całe rzesze wolnomularzy, zwłaszcza adeptów lóż regularnych z krajów anglosaskich. Stąd też nie to stanowi przedmiot mojej polemiki. Problem leży w tym, że Pan Janusz od dłuższego czasu rozpowszechnia nieprawdziwe informacje o Wielkim Wschodzie Polski i Wielkim Wschodzie Francji. Robił to wcześniej w prasie i w telewizyjnych wywiadach, robi to też aktualnie na swoim oficjalnym blogu. I dlatego warto coś nie coś w tej materii napisać, zwłaszcza że nikt do tej pory nie uraczył byłego prezesa UPR wyczerpującą polemiką. Polemikę mą mam zamiar oprzeć na analizach konkretnych cytatów. Za przykład niech posłuży wypowiedź z programu „Warto rozmawiać” pt. „Czym jest masoneria dzisiaj?” , prowadzonego przez Jana Pospieszalskiego. Został on wyemitowany 6 marca 2006 r. w TVP2 o godz. 22:40. Ze strony Janusza Korwin-Mikkego, mniej więcej począwszy od 24 minuty programu, padły m.in. takie słowa, które pozwoliłem sobie opatrzyć numerami, żeby móc się lepiej do nich odnieść: „[1] Natomiast czymś innym jest Wielki Wschód Francji (...) Otóż to jest lewicowa, tajna bojówka międzynarodówki socjalistycznej - upolityczniona organizacja. I tutaj trzeba by powiedzieć jedną rzecz. [2] Pan Kuncewicz tutaj mówił... Drogi Piotrze, ja Ci powiem, ja mam informacje z Francji, co mówią o Was. Otóż w Polsce powstał taki Wielki Wschód, niby lewicowy; on legalnie... półlegalnie działał za komuny i tam brali w nim udział ludzie, którzy chcieli naprawić Polskę metodami tajnymi. On nie jest dobrze widziany w Paryżu. [3] Mogę Ci powiedzieć, że ludzie w Paryżu - mam znajomych w Paryżu, którzy znają masonów - i powiedzieli mi, że opinia o Was jest taka, że za 1000 Euro zrobicie wszystko, prawda. Taka jest opinia o Wielkim Wschodzie. [4] Natomiast poza tym Wielkim Wschodem Polski, legalnie zarejestrowanym, istnieją ludzie, którzy należą do Wielkiego Wschodu, zarejestrowani we Francji, którzy w ogóle nie są zarejestrowani w Polsce. I to jest niebezpieczna organizacja, która tutaj działa w Polsce. [5] I teraz powiem jedną rzecz. Najważniejszy moment, gdzie ta organizacja przeniknęła... bo najbardziej podatne kto jest na masonerię? - tajne służby, które działają podobnie. Otóż kiedyś w roku 1991 r., ten łajdak prof. Kozłowski, wpuścił do archiwów MSW komisję, która składała się z 4 ludzi: Pana Michnika, Pana Prof. Krolla, Ajnenkiela, Holzera - wszystkich ludzi podejrzewanych o to, że należą do Wielkiego Wschodu. (...) Masoneria uzyskała dostęp... bo co oni robili przez 4 miesiące w tych archiwach? (...) Co najmniej większość z tych ludzi - nie mogę zagwarantować, że wszyscy - byli przedstawicielami Wielkiego Wschodu Francji.” [śmiech Piotra Kuncewicza i Wojciecha Giełżyńskiego - dop. KW] Pozwolę sobie teraz skomentować to w poszczególnych punktach: 1. Lewicowe sympatie nadsekwańskiego Wielkiego Wschodu rzecz jasna nie są żadną tajemnicą. Oczywistym jest, że organizacji tej faktycznie zdecydowanie bliżej do socjaldemokratów i lewicujących liberałów niż do konserwatystów czy chadeków. Tak jest zwłaszcza we Francji (poza nią również, ale też nie wszędzie), a jest to wynikiem wszystkich tych zawiłości, które zaszły w kraju nad Sekwaną.  Pamiętać należy jednak, że w Wielkim Wschodzie obowiązuje zakaz agitacji politycznej na rzecz konkretnej partii - przestrzegać tego muszą zarówno loże, jak i obediencja. Na pewno jednak GOdF jest niekwestionowanym liderem wolnomularstwa liberalnego i pokrewnego, nawet jeśli organizacje te, nie pozostające w stosunkach z UGLE, mają nieco inny od Wielkiego Wschodu profil. Różnice dzielące poszczególne obediencje nieregularne (np. Wielką Lożę Francji, Wielki Wschód Francji, Wielką Lożę „Opera”, Wielkie Przeorstwo Galów czy zakony Memphis-Misraim) stanowią temat na odrębny wykład, którym nie będę się zajmował. W każdym razie zalecałbym dużą ostrożność w zbyt pochopnym przypinaniu łatek typu „przybudówki WWF”, jak często Pan Janusz czyni to w swych publikacjach. Rzecz również w tym, iż określenie „bojówka” nie jest właściwe, zwłaszcza jeśli przyjrzymy się definicji słownikowej tego określenia: „Oddział zbrojny organizacji konspiracyjnej”. Otóż W.W.F. działa jawnie, otwarcie podejmując deklaracje, a poza tym nie prowadzi żadnych oddziałów zbrojnych ani nie podejmuje skrytobójczych zamachów niczym wenty karbonariuszy. Jeśli Pan Korwin-Mikke dysponuje odmiennymi informacjami i dowodami, zachęcam do o ich przedstawienia, tylko bardzo prosimy w formie konkretnej - bez ogólników i frazesów. 2. Bardzo chciałbym wiedzieć, z jakiego źródła Pan JKM zaczerpnął wieści, iż Wielki Wschód Polski działał w czasach PRL? - ta informacja była zresztą powielana przez niego wielokrotnie wcześniej. Nie wiem, jacy byli to informatorzy, co taką rewelację przekazali Panu Korwin-Mikkemu, ale najwyraźniej musieli być niezbyt wiarygodni i rzetelni, skoro ich informacje mijają się z faktami historycznymi. Muszę w tym miejscu rozczarować Pana JKM: za tzw. komuny nie było w Polsce żadnego Wielkiego Wschodu! Wielki Wschód Polski powstał dużo później, bo... w 1997 r. i aż dziwne, że Pan Janusz nie sięgnął chociażby do książek Ludwika Hassa czy Norberta Wójtowicza, żeby się coś niecoś o tym dowiedzieć. W związku z powyższym wyłożę poniżej krótko i zwięźle, jak to z tymi Wielkimi Wschodami u nas było. Tekst ten stanowi fragment dłuższego opracowania na temat historii Wielkiego Wschodu w Polsce, który nie zostało jeszcze opublikowane. Specjalnie dla Pana Janusza wklejam ważniejsze fragmenty: „W czasach PRL doszło w latach 60. do jednego tylko spotkania między Wielkim Mistrzem WWF a  Władysławem Gomułką, gdzie padła propozycja reaktywacji lóż, jednakże nic z tego nie wyszło, bo tow. Wiesław ani myślał dać zgody na stowarzyszenie, którego w Moskwie nie było. Polska stała się po raz drugi obiektem zainteresowań Wielkiego Wschodu Francji, lecz dopiero w maju 1990 r., kiedy odwiedził ją przedstawiciel WWF z Lille, nie kryjąc w wywiadzie prasowym zamiaru powołania lóż. Pod koniec sierpnia tego roku zorganizowano większe spotkanie w warszawskim Klubie Lekarza, z którego wyselekcjonowano kandydatów do dalszych rozmów na temat możliwości wstąpienia. Oprócz tego ruszyła kolejna jeszcze inicjatywa w Lille, gdzie 24 listopada 1990 r. inicjowano pewną liczbę Polaków do powołanej jeszcze w tym samym dniu tymczasowej loży WWF „l'Esperance” („Nadzieja”), której światła miały w późniejszym czasie zostać przeniesione z Francji do Polski. W tydzień później Wielki Wschód Francji powiększył znów swe szeregi o kolejnych polskich adeptów dzięki niezależnej inicjatywie warsztatu „Victor Schoelcher” z Paryża. Loża ta - w porozumieniu z centralą paryską - utworzyła 1 grudnia 1990 r. w Warszawie prowizoryczną lożę „Wolność Przywrócona”, dokąd przyjęto m.in. osoby skierowane z Klubu Lekarza. Wiosną następnego roku, odwiedził Polskę Wielki Mistrz WWF, Jean Robert Ragache i w dniu 26 kwietnia 1991 r. wniósł światło do loży „Wolność Przywrócona”. Inicjatywa z Lille również zadbała o powołanie do życia placówki na terytorium RP i 9 listopada 1991 r. światła „l'Esperance” zostały przeniesione do Warszawy, gdzie nastąpiła uroczysta instalacja loży „Nadzieja”. Krótko po tym, gdy liczba adeptów rytu szkockiego rektyfikowanego zwiększyła się, powołano 2 maja 1992 r. do życia kolejną lożę, lecz tym razem w Katowicach - „Jedność”. Następnie 31 października 1992 r. zapalono światła loży w Krakowie, której dano nazwę „Gabriel Narutowicz”. W dniu 21 maja 1993 r. powstała w Warszawie loża „Trzech Braci”, kolejny warsztat rytu francuskiego, zaś 5 dni później wniesiono światło do loży „Tolerancja” w Mikołowie. W rok później, w dniu 11 marca 1994 r., również w stolicy, założona została loża rytu francuskiego „Europa”. Taki stan rzeczy powodował, że w lutym 1997 r., goszczący w Polsce przedstawiciele Wielkiego Wschodu Francji zapowiedzieli powołanie niezależnej polskiej obediencji. 13 lipca 1997 r. nastąpiło zapalenie świateł Wielkiego Wschodu Polski, 28 dnia tego miesiąca złożono w sądzie warszawskim wniosek rejestracyjny, zaś 14 listopada 1997 r. Sąd Wojewódzki dokonał rejestracji Stowarzyszenia „Wielki Wschód Polski”. Do nowej obediencji przystąpiły wszystkie polskie loże Wielkiego Wschodu Francji poza krakowskim „Gabrielem Narutowiczem”, który zresztą w jakiś czas później, z własnej inicjatywy, w dniu 26 kwietnia 2002 r. zainaugurował powstanie kolejnej polskiej loży WWF - „Ignacy Paderewski” na Wschodzie Poznania.” Tyle jeśli chodzi o fakty, które zresztą łatwo zweryfikować m.in. zaglądając do publikacji znanych polskich masonologów, czego - jak rozumiem - Pan Korwin-Mikke wcześniej nie uczynił, a do czego gorąco go zachęcam. W każdym razie Pan Janusz może teraz dostrzec czarno na białym, że wszystkie loże Wielkiego Wschodu Polski były poprzednio warsztatami Wielkiego Wschodu Francji, powołanymi po 1989 r., zaś niezależna polska obediencja liberalna nie została utworzona w czasach PRL lecz w 1997 r. Sam Wielkie Wschód Francji w Polsce to obecnie wyłącznie loże „Narutowicz” i „Paderewski”, które jak dotąd do WWP nie przystąpiły. Innego WWF w naszym kraju nie ma. 3. Pan Janusz Korwin-Mikke powołuje się na jakieś opinie, na dodatek nie z pierwszej ręki, lecz pochodzące od osób, które rzekomo znają jeszcze inne osoby będące masonami. I taki łańcuszek najwyraźniej powoduje, że jakość przekazanych informacji nie jest zbyt wysoka, stąd też trudno się dziwić plotkom o 1000 Euro, skoro jeszcze inne mówią o Wielkim Wschodzie Polski w czasach PRL. Zatem i jedne i drugie można włożyć pomiędzy bajki. Nawiasem mówiąc redakcja WWW też zna osoby, które znają jeszcze inne osoby i tamte osoby mówią że... etc. Tyle że my takich spekulacji powielać nie zamierzamy. 4. No cóż, tutaj niejako odsyłam do punktu 2. Wszystkie loże Wielkiego Wschodu Polski, przed jego utworzeniem w 1997 r., były lożami Wielkiego Wschodu Francji, a tym samym - posługując się logiką Pana Janusza - były tak samo niebezpieczne, jak obecnie są „Gabriel Narutowicz” oraz „Ignacy Paderewski”. Warto tu jeszcze dodać, że Pan Janusz w kilka lat później dalej powtarza te rewelacje, tak pisząc na swoim blogu w artykule pt. „Kobiety na stanowiskach, giełda, kapitalizm i takie rzeczy” z dn. 2 grudnia 2008 r.: „Przecież sto razy pisałem, że „Wielki Wschód” to w ogóle nie jest masoneria, tylko tajna bojówka socjalistów; że „Wielki Wschód Polski” jest z trudem tolerowany przez „Wielki Wschód Francji”, a jego wpływy w Polsce są żadne. Przy okazji jakiś pomór ich dotknął: w kwietniu zmarł „Wielki Mistrz” Piotr Kuncewicz, w lipcu były „Wielki Mistrz” Zbigniew Gertych... Niebezpieczni dla Polski i świata są mistrzowie z „Wielkiego Wschodu Francji” - Polacy (często: polscy Żydzi), z „Wielkim Wschodem Polski” nie mający żadnych kontaktów. Niedawno był pogrzeb jednego z nich, zginął w wypadku samochodowym...” Warto by w nawiązaniu do tej wypowiedzi podkreślić, że polski Wielki Wschód nie jest „z trudem tolerowany” przez Paryż. Między obydwiema obediencjami istnieją braterskie i trwałe stosunki, ich przedstawiciele stale się odwiedzają, czemu trudno się zresztą dziwić, skoro Wielki Wschód Francji był w 1997 r. założycielem Wielkiego Wschodu Polski. Co się tyczy relacji WWP z dwiema lożami WWF w Polsce, które nie przystąpiły dotąd do Wielkiego Wschodu Polski, to jest to sprawa bardzo zawiła, jednak muszę Pana Janusza po raz kolejny rozczarować, że kontakty oficjalnie również między tymi placówkami istnieją, a i odwiedziny braci mają od czasu do czasu miejsce. JKM zapomniał też dodać, że polski Wielki Wschód ma już nowego Wielkiego Mistrza, którym jest Waldemar Gniadek, o którym jeszcze wspomnę. Ostatnie zdanie cytatu pozwoliliśmy sobie skomentować przy okazji punktu 5. 5. "Komisja Michnika" od samego początku budzi emocje. Pan Janusz Korwin-Mikke poszedł jeszcze dalej i usiłuje powiązać jej dzieje z tajnymi rzekomo wpływami Wielkiego Wschodu Francji w Polsce. Rozumiem, że zarówno rok 1991, jak i wspomniane 4 miesiące były tylko przejęzyczeniem, bowiem z tego co się orientuję „komisja Michnika” rozpoczęła swoje prace w kwietniu 1990 r. a zakończyła je w czerwcu 1990 r. Już na pierwszy rzut oka dziwnie się składa, że organizacja rzekomo posiadająca swoje wtyczki w ministerstwach, w sferach nauki i w parlamencie, penetrująca tajne archiwa, w ogóle nie istnieje w tym czasie w Polsce, a tylko kilku wysłanników powoli i nie zawsze skutecznie próbuje coś robić, werbując w krótki czas później oficjalnie kandydatów przez Klub Lekarza. Dziwne też jest również to, że nic nam nie wiadomo o przynależności członków ww. komisji do Wielkiego Wschodu Francji, tak samo jak nic nie wiemy o wielkowschodniej aktywności śp. Bronisława Geremka, choć Pan Janusz niedawno na swoim blogu (artykuł „Jeszcze o emeryturach i korespondencja w/s Wielkiego Wschodu” z dn. 25 października 2008 r.) napisał: „W Polsce zresztą WWP to śmieszna organizacja, rzeczywiście - ale ludzie pokroju śp. Prof. Geremka z GOdF śmieszni nie są... W końcu mają kopie wszystkich najważniejszych akt z archiwum SB..."...zaś w tekście z dni. 23 października 2008 r. pt. „Sarközy buduje socjalizm - a mason lekce sobie waży Wielki Wschód” dodał jeszcze, że: „W Europie (na kontynencie!) jest zupełnie inaczej; w Polsce Wielka Loża Narodowa ledwo istnieje, WWP dużo wrzeszczy (ale medialny nie jest) - za to ludzie GOdF (nie wiem, kto im teraz przewodzi w miejsce śp. Bronisława Geremka...) - to potęga.” Czy biorąc pod uwagę fakty historyczne i twierdzenie Pana Janusza Korwin-Mikkego można by domniemywać, że dawne akta SB powędrowały z Warszawy (skąd były zabrane) do Krakowa, gdzie wciąż WWF funkcjonuje, zaś warszawscy i śląscy bracia z Wielkiego Wschodu Francji utworzyli sobie w 1997 r. śmieszną organizację WWP? Tak by z powyższej wypowiedzi wynikało. Chyba że Pan JKM posiada informację o jeszcze innym, supertajnym i potężnym Wielkim Wschodzie Francji, tylko gdzie szukać jego śladów? Co się tyczy Wielkiej Loży Narodowej Polski, to z tego co wiem miewa się całkiem dobrze i tworzy nowe loże. Kończąc szczegółową analizę wypowiedzi z programu TVP2 pozwolę sobie omówić jeszcze jedną ważną kwestię, którą Pan Janusz Korwin-Mikke stale powtarza, a mianowicie że WWP to coś w rodzaju „organizacji byłych komunistów-naprawiaczy”. Za przykład niech posłuży nam poniższa jego opinia z artykułu z dn. 1 grudnia 2008 r. pt. „Co ma wspólnego Wenus - i giełda - z gospodarką?”: „PS. Zapomniałem wyjaśnić, dlaczego w PolSat NEWS nie rozmawialiśmy o masonerii. Otóż legalny eksponent W:.L:. Narodowej Polski, jej Honorowy Wielki Mistrz, p. prof. Tadeusz Cegielski, nie miał czasu - natomiast przedstawiciele „Wielkiego Wschodu Polski” odmówili dyskusji ze mną (o tyle rozsądnie, że ja nie tylko nie lubię „Wielkiego Wschodu”, ale publicznie przypominam, że jest to komunistyczna jaczejka, a nie masoneria - co odstrasza im członków).” Dodajmy, że JKM wcale nie jest odosobniony w swoich opiniach. Swego czasu na forum „Pod Gęsią i Rusztem” pewien przedstawiciel ultraortodoksji masońskiej wygłosił podobne stwierdzenie: „Ja osobiście mam mało szacunku dla organizacji reprezentowanej przez tych panów [WWP - dop. KW], bo dla mnie - przynajmniej w polskim wymiarze - zamienili podstawowe organizacje partyjne na loże, a egzekutywy na wyższe ciała niby-masońskie. Jaki był ich cel, że pozakładali te swoje francuskie loże? Sami wiedzą najlepiej.” No cóż, nie da się ukryć, że do Wielkiego Wschodu Polski należeli i należą byli działacze PZPR - Zbigniew Gertych czy Andrzej Nowicki to najlepsze przykłady. Nie oznacza to jednak, że jest to organizacja po pierwsze opanowana przez post-PZPRowskich dygnitarzy, a po drugie będąca na służbie PRL-owskiej ideologii. Piszę o tym nie przez przypadek, bowiem dziwnym trafem składa się, że mam przed sobą listę pierwszych 12 osób, inicjowanych w grudniu 1990 r. do nowo utworzonej loży Wielkiego Wschodu Francji „Wolność Przywrócona” (późniejsza loża-matka Wielkiego Wschodu Polski) i jakoś nie mogę tam odnaleźć tych partyjnych działaczy. Również dziwne jest to, że na czele ów „komunistycznej jaczejki” staje człowiek będący działaczem antykomunistycznej opozycji w czasach PRL i bynajmniej nie sympatyzujący z opcją lewicową. Mowa o Waldemarze Gniadku, którego biogram jest dostępny na naszej stronie. Zastanawiam się, w jaki sposób Pan Janusz i inni wyjaśnią te paradoksy. Komunistyczny epitet nie dotyczy zresztą tylko Wielkiego Wschodu Polski. O tym, jak duży jest poziom niewiedzy na temat wolnomularstwa liberalnego wśród adeptów regularnych lóż anglosaskich i ich sympatyków niech świadczy wypowiedź Krzysztofa Winnickiego, sekretarza Loży „Kościuszko” w Nowym Jorku, który tak się wyraził  o WWF: „Wie Pan, Wielki Wschód Francji nas tyle obchodzi co nic. To nie jest wolnomularstwo, tylko przybudówka partii komunistycznej. Wolnomularstwo polityką się nie zajmuje, a Wielki Wschód został ponad sto lat temu definitywnie i bezpardonowo usunięty z wolnomularskiej społeczności.” Cytat ten pochodzi z listu, który Pan Janusz Korwin-Mikke opublikował na swoim blogu za zgodą swego rozmówcy. Wyraźnie widać, że sekretarz loży „Kościuszko” idzie w swych sądach - bezpodstawnych zresztą - jeszcze dalej niż Pan JKM, bowiem pisze już nie o Wielkim Wschodzie Francji jako o przybudówce partii socjalistycznej (jak to zwykł czynić Pan Korwin-Mikke) lecz komunistycznej. (sic!) Nie posądzam tu autora o ignorancję; przypuszczam, że raczej wypowiedź ta była skutkiem totalnego braku wiedzy o środowisku francuskiego wolnomularstwa. Nawiasem mówiąc mógłbym dodać, że proces usuwania WWF ze światka regularnej masonerii był nieco dłuższy i nie od razu po 1877 r. wszystkie obediencje zerwały z nim kontakty (także te, które miały świadomość zmian, które wprowadził np. Wielka Loża „Alpina”). Ale ten wątek pozostawię sobie na inną okazję. Rozmówca Janusza Korwin-Mikkego podaje również sprzeczną informację odnośnie Wielkiego Wschodu w USA, pisząc następująco: „Proszę Pana, w USA Wielki Wschód nigdy nie istniał i nie istnieje. Nawet jeśli są w jakiś sposób zorganizowani, to jest to tak mikroskopijna grupka ludzi (jeśli chodzi o członkostwo), że mija się ją jak mrówkę w lesie ukrytą pod liściem.” Spieszę oznajmić, że w USA Wielki Wschód jak najbardziej istnieje, a od pewnego czasu ma nawet własną, niezależną obediencję. Faktem jest, że liczba członków w porównaniu do regularnej masonerii amerykańskiej jest niewielka, ale jak zapewniał mnie Brand Smith - Wielki Sekretarz Grand Orient of the United States of America - nowej obediencji zależy bardziej na jakości niż na ilości. Tak na marginesie warto wspomnieć, że w USA jest w tej chwili sytuacja tak samo dziwna jak w Polsce. Z jednej strony istnieje Wielki Wschód USA, który otrzymał patent od Wielkiego Wschodu Francji, a z drugiej strony cały czas niezależnie funkcjonuje 5 lóż WWF, które się do amerykańskiego Wielkiego Wschodu z jakichś powodów nie przyłączyły. Na pewno Pan Krzysztof Winnicki ma jednak rację co do jednej sprawy: „Co do kontaktów między WWP a WLNP - to nie sądzę, żeby były inne niż towarzyskie. Jestem pewien, że inne być nie mogą, bo to wykluczałoby WLNP z wolnomularskiego kręgu. Wzajemnego wizytowania się w lożach na pewno nie ma. Tego jestem pewien.” Odpowiedź ta dotyczy tego, co JKM zasugerował Panu Winnickiemu w swoim liście. Brzmiało to konkretnie tak: „A, zapomniałem dodać: w Polsce istnieje »Wielka Loża Narodowa Polski«, przyznająca się (z wzajemnością, ma patent) do United Great Lodge of England - ale jak najbardziej otrzymująca stosunki z WW Polski, jak i - podejrzewam - GOdF. Nie tylko się od nich nie odcinają, jak Pan - ale publicznie mówią o "poszanowaniu" itd. współpracują, spotykają się... (...)" Tu mogę jednak Pana Janusza uspokoić. Nic takiego między WWP i WWF a WLNP nie ma miejsca. Sygnalizowałem już to 3 lata temu na forum „Pod Gęsią i Rusztem”, pisząc w poście z dnia 7 marca 2006 r., że: „WLNP przestrzega zasady i na płaszczyźnie rytualnej nie kontaktuje się z nieregularnymi. Kontakty prywatne, towarzyskie nie są chyba jednak zabronione, tak jak nie są zabronione kontakty z profanami.” Pan JKM może zatem spać spokojnie i w tej akurat kwestii zaufać całkowicie Panu Krzysztofowi Winnickiemu. Chciałbym też, korzystając z okazji rozwiać wątpliwości Pana Janusza Korwin-Mikkego odnośnie tego, co powiedział w dalszej części (ok. 65 minuty) programu „Warto rozmawiać”: „Na stronach włoskiej masonerii - nie Wielkiego Wschodu tylko włoskiej masonerii - jest podane, że pół roku temu ksiądz katolicki wstąpił do masonerii. Nie wiem, czy jest to prawdziwa informacja.” Panie Januszu, jak najbardziej jest to informacja prawdziwa, z tym że muszę tu zaraz napomnieć, iż we Włoszech obowiązuje nas nieco inna terminologia. Tam przez długi czas to Wielki Wschód Włoch był jedynym przedstawicielem regularnego wolnomularstwa w tym kraju (na początku lat 90. miał miejsce rozłam), zaś nurt liberalny reprezentowała począwszy od lat 70. XX w. przede wszystkim Wielka Loża Włoch (tzw. Piazza del Gesu) , obecnie przyjmująca zarówno mężczyzn jak i kobiety. Do tej ostatniej wstąpił ów ksiądz, Rosario Francesco Esposito, który potem został zawieszony jako kapłan przez Watykan. Więcej informacji na ten temat w artykule pt. „Włochy: kapłan katolicki został wolnomularzem” oraz „Watykan suspenduje księży należących do Masonerii”. Podsumowując chciałoby się rzec, iż Pan Janusz Korwin-Mikke należy do publicystów i polityków, którzy mają wyjątkowy dar pobudzania do refleksji: potrafią ukazać problem z odmiennej strony, nierzadko odsłaniając paradoksy, co jest niewątpliwie bardzo cenne i oryginalne. Nawet nie zgadzając się z autorem, można dzięki jego wywodom spojrzeć na sprawę szerzej. Tak jest m.in. przy lekturze wielu felietonów Pana JKM, stąd też niżej podpisany bardzo lubi je czytać (ma nawet pokaźną ich kolekcję), choć oczywiście nie zgadza się ze wszystkim, co one zawierają. Umiejętność rozróżnienia ziarna od plew jest niezwykle istotna i okazała się bardzo pomocna m.in. przy analizowania tekstów Pana Janusza poświęconych masonerii. Nawiasem mówiąc Pan Korwin-Mikke, pisząc o masonerii popełnia nieścisłości tylko w paru miejscach, a sprostowanie tego zajęło kilka stron. W niczym nie przebije jednak pseudonaukowych wywodów dr. Stanisława Krajskiego, których sprostowanie wymagałoby wręcz napisania grubej książki, jeśli nie pracy naukowej o błędach metodologicznych i teoriach spiskowych. Jeszcze jedno tytułem zakończenia: Pan Janusz Korwin-Mikke napisał o naszej stronie internetowej jako „wyraźnie umierającej”. Otóż z radością oznajmiam, iż ten czas kryzysu portal ma już za sobą i obecnie dalej publikuje nowe informacje, a niniejszy tekst polemiczny jest dobrym dowodem jego żywotności. - a oto moja odpowiedź. Czuję się cokolwiek oszołomiony długością tej - rzeczowej zresztą - polemiki. Oczywiście głęboko wierzę, że jej Autor ma lepsze ode mnie wiadomości o aktualny stanie WW w Polsce - lub gdzie indziej. Stąd te poprawki przyjmuję i za nieścisłości przepraszam (ale np. chyba jest jasne, że słowo „bojówka” użyłem w sensie bojówki intelektualnej?). Natomiast co do spraw zasadniczych pozostaję przy swoim zdaniu - co uzasadniam: Jeśli WM WL WWP, jak twierdzi mój Protagonista, rozmawiał ze śp. tow. „Wiesławem” - to znaczy, że WW w Polsce istniał. Tyle, że był w stanie „uśpienia”. Ale niektórzy - w tym WMistrz WLNP - idą dalej. Oto: Masoneria nie jest religią - Tadeusz Cegielski w rozmowie z Janem Tomaszem Lipskim

Czym jest wolnomularstwo? Ruchem, który stawia sobie za cel duchowe doskonalenie jednostki i braterstwo ludzi różnych religii narodowości i poglądów. Opiera się na systemie etycznym wyrażonym w obrzędach wtajemniczenia. Właśnie obrzędowość odróżnia wolnomularstwo np. od różnych kierunków filozoficznych. Rytuał nie jest dodatkiem, nie jest formą masonerii. Jest masonerią.

W dyskusji na łamach pisma „Ars Regia”, poświęconej książce Ludwika Hassa o polskiej masonerii XX w. zaznaczyła się różnica zdań między Panem a Wielkim Mistrzem Januszem Maciejewskim w sprawie loży „Kopernik”, działającej potajemnie w czasach PRL. Dla Maciejewskiego była to masoneria w pełnym znaczeniu tego słowa, dla Pana nie. Między innymi dlatego, że nie stosowała w pełni masońskiej obrzędowości. Janusz Maciejewski jest szczególnie przywiązany do duchowości wolnomularskiej...

I do tradycji społecznikowskiej Czyli do towarzyskości w znaczeniu staropolskim tego słowa znaczeniu. Ja kładłem nacisk na to, co zwłaszcza dla profanów jest formą. A przecież formy nie stanowi. „Środek przekazu sam jest przekazem”. Wolnomularstwo jest pewnym medium, językiem. Oczywiście, język ten przekłada się na inne języki, ale w każdym przekładzie ulega zagubieniu coś istotnego. We wspomnianym wypadku zarysowały się dwie postawy. Postawy komplementarne, nie antagonistyczne. Dla starszego pokolenia wolnomularstwo polskie jest przedłużeniem aktywności z okresu międzywojennego. Wówczas bracia zakładali spółdzielnie, zajmowali się szpitalnictwem. Rafał Radziwiłłowicz, pierwszy Wielki Mistrz odrodzonej po 1918 r. Wielkiej Loży był społecznikiem, twórcą humanistycznego kierunku w psychiatrii, dyrektorem szpitala w Tworkach. Janusz Maciejewski nawiązuje do tej tradycji. Dla mnie, a zwłaszcza dla młodszych ode mnie o 20 lat wolnomularzy, szczególnie ważna jest strona rytualna. Ale dopiero oba punkty widzenia dają prawdziwy obraz wolnomularstwa. Wiadomo, że rytuał masoński wywodzi się z praktyk średniowiecznych budowniczych katedr... Tak głosi oficjalna doktryna wolnomularstwa. Pan w swoich książkach wskazuje również inne źródła. Trudno wyjaśnić, dlaczego gentlemani angielscy, szkoccy, czy irlandzcy zaczęli tak bardzo interesować się prostymi muratorami, którzy zresztą w okresie o którym mowa, w XVII w. nie byli już architektami, konstruktorami. Mało tego, nie zajmowali się już w ogóle budownictwem. Ich organizacje rozkwitały w XIII-XIV w., a już w XV, XVI stuleciu, w dobie Odrodzenia, straciły znaczenie w związku z przemianami w ludzkiej mentalności, tym samym w architekturze. Później były czymś w rodzaju organizacji folklorystycznych, dzisiejszych bractw kurkowych. Ładnie ubierały się na św. Jana, miały swoje obrządki. Szkoci uważali je za żywy pomnik tradycji szkockiej, dla uciśnionych Irlandczyków były tworem irlandzkim, to znaczy prawdziwie katolickim, a więc i narodowym. Do dziś loże cieszą się w Irlandii opieką ze strony Kościoła. Ale dlaczego ludzie w rodzaju Eliasa Ashmole'a, założyciela muzeum w Oxfordzie, fizyka, matematyka, astronoma i lekarza zainteresowali się tymi organizacjami? Na dodatek, symbolika pierwszych lóż była o wiele uboższa od późniejszej symboliki wolnomularskiej. Sprawa staje się jaśniejsza, jeżeli zauważymy, że ludzie, którzy tworzyli wolnomularstwo w XVII w. równocześnie pasjonowali się naukami tajemnymi, alchemią duchową.

Czym jest alchemia? Sztuką transmutacji, czyli doskonalenia bytów, zwłaszcza metali. Alchemik potrafi zamienić kupę złomu w sztaby złota. Wiara w tego typu możliwości, powszechna w epoce Renesansu i Baroku, wiąże się z bardzo skomplikowanym systemem teoretyczno-religijnym. Równolegle do doskonalenia materii w pracowni alchemika rozwijać się miał proces duchowego i etycznego doskonalenia człowieka. Wiara w szczególne możliwości ludzkie kazała renesansowym i późniejszym intelektualistom pasjonować się naukami tajemnymi, których summą jest alchemia. W XVII i XVIII w. uczeni, łącznie z Izaakiem Newtonem, zajmowali się alchemią. Ona to najlepiej opisywała wówczas świat, nadawała mu religijny sens i logiczną spójność. Elity epoki nowożytnej dopatrywały się w alchemii intelektualnego narzędzia, zdolnego uratować to, co właśnie umierało. Tych ludzi bolał rozdźwięk między teologią a nauką. Fizyka, chemia, one tak się wtedy jeszcze nie nazywały, w dramatyczny sposób zaczęły odchodzić od teologii. Teologowie rzucali potępienia na uczonych. Proces Galileusza to nie jest jedyny przykład. Pod tym względem nie było różnicy między katolikami a protestantami. Prekursorzy wolnomularstwa chcieli na nowo złączyć katolików z protestantami, teologię z nauką, władców z poddanymi, warstwy wyższe z niższymi. Alchemia z jej systemem pojęciowym wydawała się najlepszym środkiem. Naukami tajemnymi zajmowali się między innymi Różokrzyżowcy. Była to grupa uczonych niemieckich, później także angielskich, filozofów, lekarzy i alchemików. W ich liczbie Niemiec Michael Meier, Anglicy Robert Fludd, Elias Ashmole, którzy snuli projekty przebudowy świata dzięki współpracy ludzi oświeconych, skupionych w tajnym stowarzyszeniu. Jego założycielem miał być Christian Rosenkreutz, żyjący rzekomo w XIV w. mag, kapłan i uczony. Stowarzyszenie w rzeczywistości nie istniało, było fikcją literacką stworzoną przez Johanna Valentina Andreae. To on był prawdopodobnie autorem manifestów „Fama Fraternitatis” („Sława bractwa”, 1614r.), „Confessio Fraternitatis” („Wyznanie wiary bractwa”, 1615) i powieści symbolicznej „Chymische Hochzeit: Christiani Rosenkreutz. Anno 1459” („Alchemiczne zaślubiny Christiana Rosenkreutza roku 1459”, 1616). Utwory te narobiły szumu w całej Europie, tak protestanckiej, jak i katolickiej. Dobrze znane były i komentowane także w Polsce. Wielu uczonych uwierzyło w fikcję „niewidzialnego kolegium Christiana Rosenkreutza”, bo niosła ona przesłanie wielce dla nich krzepiące. Poczuwali się dzięki niej do duchowej łączności z niewidzialnym bractwem, aż w roku 1646 w Anglii powstał prawdziwy związek Różokrzyżowców, założony przez Eliasa Ashmole'a. Związek ten stał się organizacyjną podwaliną brytyjskiej akademii nauk, słynnego Royal Society. W ten sposób duch poprzedził materię w pełnej zgodzie z doktryną alchemiczną! Przypuszczam, że w pewnym momencie uczeni ci postanowili wykorzystać loże, czyli związki byłych muratorów, do których i tak należeli jako ich protektorzy. Nadali ich zebraniom nową formę, albo obok starych, pseudocechowych lóż stworzyli nowe, zwane spekulatywnymi. Wykorzystywali stary rytuał, wzbogacając go symboliką alchemiczną.

Zaskakującą rzecz Pan pisze, że na początku rozwoju wolnomularstwa ważną rolę odegrali katolicy Pod koniec XVII w. władzę w Anglii utraciła dynastia Stuartów. Stuartowie byli katolickim rodem szkockim; posądzano ich w Londynie o zamiar przywrócenia katolicyzmu i oskarżano o zapędy absolutystyczne. Z Jakubem Stuartem, pretendentem do tronu, który wyjechał do Francji i miał silne oparcie w Rzymie, także w Rzeczypospolitej, wyemigrowało kilka tysięcy osób. Wpływowych, zamożnych, wykształconych. Emigranci, powszechnie nazywani jakobitami (od imienia pretendenta) kultywowali narodowy (szkocki, angielski, irlandzki) obyczaj wolnomularski. Okazało się też, że loże są znakomitym miejscem konspiracji politycznej, i to międzynarodowej. Jak katolicka Europa długa i szeroka rozsiały się dzięki jakobitom loże wolnomularskie. Ich zadaniem było zmobilizowanie dworów do walki z protestancką dynastią hanowerską, która zajęła tron angielski. W ten sposób pierwszy posiew wolnomularski nastąpił na przełomie XVII i XVIII w. dzięki zwolennikom Jakuba Stuarta i dworom katolickim. Ziarno zakiełkowało również w Polsce; powstała tu w trzecim dziesięcioleciu XVIII w. arystokratyczna struktura lożowa nazwana Bractwem Czerwonym. Zasługę w popularyzacji idei masońskich ma na równi Papiestwo z arcykatolickimi władcami Francji, Hiszpanii, Włoch, Polski itd.

Ale to chyba nie był ortodoksyjny katolicyzm? Nauki tajemne Kościół traktował z dużą rezerwą Tak, może poza astrologią, która czasem była wykładana na uczelniach katolickich, np. w Akademii Krakowskiej. Złożona z protestantów Wielka Loża Londynu powstała dopiero w 1717 roku, a swoje zasady sformułowała w dokumencie zwanym od nazwiska autora Konstytucją Andersona, w roku 1723. Z czasem stworzyła konkurencję dla katolickiego wolnomularstwa, które zostało zlikwidowane przez Papiestwo bullą Klemensa XII „Eminenti” w 1738 r. Papieski dokument nie był skierowany przeciw protestanckiemu wolnomularstwu, które było jeszcze bardzo słabe i na kontynencie ograniczone do kilku portów morskich, do których zawijały statki pod brytyjską banderą. O nim papież pewnie nie słyszał. Natomiast pod bokiem miał w Rzymie loże katolickie, które przestały być potrzebne, a stały się zawadą. Kolejne próby inwazji na Wyspy Brytyjskie, finansowane przez dwory katolickie, nie udały się. Ostatnia nieudana ekspedycja odbyła się w 1737 roku; nie cały rok później ogłoszono antywolnomularską bullę, podobno przygotowaną już znacznie wcześniej. Ta sekwencja wydarzeń daje wiele do myślenia.

W czym przeszkadzali jakobiccy wolnomularze? Katolickie loże wyznawały podstawowe zasady wolnomularskie, wśród nich zasadę równości ludzi różnych stanów, choć raczej nie wszystkich religii, bo nie byli zbytnio tolerancyjni. Sami padli przecież w Anglii ofiarą religijnej nietolerancji. Zarzuty Kościoła dotyczyły dwóch spraw: tajności obrządku, skoro zbierają się tajnie, to coś knują i to, że zrównują ludzi wszystkich stanów.

A ładunek intelektualny? Pisze Pan, że nasz obraz racjonalistycznego oświecenia jest niepełny. To już naukowy banał. Nie powinniśmy mylić racjonalizmu XVIII-wiecznego z racjonalizmem dzisiejszym. Oświecenie czerpało z dorobku Renesansu. Było epoką buntu człowieka przeciw jego losowi, przeciw fatum, przeciw jego dotychczasowej sytuacji, państwu, społeczeństwu. Do tego potrzebny jest nowy język. Sięgnięto do tradycji ezoterycznej, do nauk tajemnych, które (podejrzliwie traktowane przez wszystkie kościoły) zdawały się najlepiej wyrażać owe rewolucyjne koncepcje. Proponowały nowy obraz człowieka. A przede wszystkim dawały mu wielką władzę. Ale komu konkretnie? Jednostce. Jednostce wybranej, obdarzonej charyzmą. W Oświeceniu krzyżuje się myślenie kolektywistyczne, skłonność do opisywania świata w kategoriach wielkich grup społecznych, która wyraża się w Rewolucji Francuskiej i w dziele Napoleona, z nurtem indywidualistycznym. Ten ostatni opisuje świat z punktu widzenia jednostki. A alchemia, zwłaszcza alchemia oderwana od swojej warstwy czysto laboratoryjnej, upodmiotawiała jednostkę, sytuowała ją w centrum Wszechświata.

W tym czasie ukształtował się system wolnomularskich stopni Na początku, tak jak w cechach muratorów, były dwa stopnie, czeladnika i mistrza. Uczniowie nie należeli do cechów. Z czasem, chyba w latach 20-tych XVIII w. wykształci się stopień uczniowski; uczeń był już traktowany jako członek loży. Rozwój wolnomularstwa na tym się nie zakończył. W latach 40-tych, głównie wśród lóż działających na kontynencie, pojawiły się legendy o tym, że wolnomularstwo wywodzi się z zakonów rycerskich. W pierwszej wersji chodziło o joannitów, ale bardzo szybko popularność zyskała teza, że masoneria pochodzi od templariuszy.

Bo joannici nadal istnieli A templariusze nie tylko że nie działali, ale owiani zostali tragiczną i mroczną legendą. Oskarżeni przez papieża i króla Francji Filipa Pięknego o praktyki czarnoksięskie przywódcy zakonu zostali spaleni na stosie. Legenda głosiła, że wielki mistrz, Jakub de Molay ze szczytu stosu rzucił klątwę na dynastię francuską, i że ta klątwa się spełniła. Wolnomularze angielscy nie chcieli rozstać się z legendą cechową, ale ta nowa, rycerska kusiła Francuzów, Niemców, Skandynawów, Polaków, zwłaszcza osoby skromnego, mieszczańskiego pochodzenia. Wczujmy się w sytuację zegarmistrza, nauczyciela albo prostego księdza, który zostaje wolnomularzem i dowiaduje się, ze wchodzi do organizacji, dotąd zastrzeżonej dla wyższej szlachty. Powstają następne stopnie wtajemniczenia, których nazwy nawiązywały do tej romantycznej legendy. W XVIII w. mamy do czynienia z zalewem nowych systemów wtajemniczenia. One nie wiadomo co obiecywały swoim adeptom, dowartościowywały ich pod każdym względem. Wreszcie, z całego bałaganu wyłonił się na przełomie XVIII i XIX w. pierwszy system ogólnoświatowy, mianowicie Ryt Szkocki Dawny Uznany (RSDU). Obejmuje wyższe stopnie, od czwartego do trzydziestego trzeciego. Tworzy osobne loże, zwane szkockimi albo czerwonymi, w odróżnieniu od lóż stopni podstawowych, zwanych błękitnymi. Mamy więc dwa powiązane ze sobą systemy. Nie może zostać wolnomularzem wyższych stopni ktoś, kto nie jest wolnomularzem trzeciego stopnia, czyli mistrzem, i kto nie działa w loży niższych stopni.

Jak to wygląda dziś w Polsce? Polskie loże stopni wyższych podlegają Radzie Najwyższej. Jej komandorem jest od 1994 roku Wojciech Siciński. Mam zaszczyt być jego zastępcą, czyli namiestnikiem. Ta struktura dopiero się tworzy. Na czele lóż niższych stopni stoi Wielki Mistrz, profesor Janusz Maciejewski, historyk literatury, którego droga do „sztuki królewskiej” wiodła poprzez działającą w Warszawie od 1961 roku Lożę-Matkę „Kopernik”.

Co zyskuje wolnomularz, dostępuję wyższych stopni wtajemniczenia? A co zyskuje kapral awansujący na sierżanta, adiunkt na profesora lub kierownik działu na dyrektora firmy? W prawidłowo funkcjonujących strukturach awans jest nagrodą za ciężką pracę, za podjęcie wysiłku doskonalenia się. Problem odnosi się nie do wolnomularstwa lecz natury ludzkiej, która skazuje nas na nieustanny trud wtajemniczenia w wyższą wiedzę, na wielką przygodę doświadczania niedoświadczonego. Masoneria doskonale zaspokaja tę czysto ludzka potrzebę. Ona jest wielką przygodą: duchową, emocjonalną, intelektualną.

Jaką rolę odgrywa w wolnomularstwie tajemnica? Wiąże się z ezoterycznymi tradycjami wolnomularstwa. Z przekonaniem, że każda wiedza prawdziwa jest cząstką boskiej tajemnicy. Uczony jest kapłanem. Kimś wybranym. Nie każdy może być uczonym, nie każdy może wejść w tę grę z Bogiem. Tajemnica obejmuje rytuał i symbole. To jest sfera bardzo intymna. Obrzęd wtajemniczenia jest jedynym w swoim rodzaju przeżyciem. Inicjacji nie tylko nie należy, ale i nie ma co opisywać, ją trzeba przeżyć. Komuś z zewnątrz rytuał inicjacji mógłby się wydawać wręcz śmieszny. Ci, którzy się nań decydują, nie chcieliby dopuścić kogoś z zewnątrz. Profan nie jest w stanie tego wszystkiego zrozumieć. Znamienny był osąd policji francuskiej z czasów Ludwika XV, którą zaniepokoiło, że jacyś faceci spotykają się bez kobiet. Co oni mogą robić? Albo konspirują przeciw władzy królewskiej, albo oddają się grzechowi sodomii. Masoneria przyciąga ludzi ową otoczką tajemnicy. Ona ją, oczywiście, posiada, ale nie tam, gdzie się jej zazwyczaj dopatrujemy. Przeciwnikom wydaje się, że tajemnica wiąże się z bliżej nieokreślonymi celami politycznymi, z jakąś formą konspiracji. A chodzi o ochronę przeżyć równie intymnych jak życie erotyczne.

Kim jest Wielki Budowniczy Wszechświata? Symbolem transcendencji. Często się sądzi, że masoneria ma swojego Boga i jest rodzajem kościoła. Nie. Masoneria łączy ludzi o rozmaitych światopoglądach, chodzi o to, żeby znaleźć wspólną płaszczyznę. Wspólny jest system etyczny. To jest zwornik całego systemu wolnomularskiego. Etyka nie jest w oczach wolnomularza czymś historycznym. Jest umocowana w transcendencji, w wyższym porządku. Dla jednego transcendencją jest Święta Trójca, dla drugiego Jahwe, albo cały Panteon, albo transcendencja bez Boga, jak dla niektórych buddystów czy konfucjonistów itd. Wspólny dla wszystkich wyobrażeń religijnych jest pewien ład, harmonia, sens świata, który wyraża się w etyce. To, że nie wolno pewnych rzeczy robić, to jest sens naszego świata. To, że należy pomagać słabym i cierpiącym. I ten sens, który nie podlega negocjacji, nazywany jest Wielkim Budownikiem Wszechświata. Każdy, kto nie jest zdeklarowanym ateistą, a ten wedle Konstytucji Andersona nie może być wolnomularzem, powinien się jakoś w tym odnaleźć. Wolnomularz może wyznawać rozmaite religie, ale oczekuje się od niego pewnej postawy wobec swej religii... Tak, że będzie szczerym wyznawcą swojej religii. I że będzie się godził, że inni wierzą inaczej. A czy może pomimo to uważać, że ci inni po prostu się mylą? Czy np. wyznawca judaizmu może być przekonany, że jego brat chrześcijanin jest w błędzie uważając za Boga Jezusa z Nazaretu? Jeżeli takie jest jego przekonanie, to winien, zgodnie z wolnomularskimi zasadami zachować je dla siebie po to, aby nie wprowadzić dysharmonii w loży. Zgodnie z Konstytucją Jamesa Andersona, która do dziś reguluje życie masonerii, w loży nie wolno rozmawiać na tematy religijne. Ktoś, kto wszczyna spór o to, czy Jezus był Bogiem, czy też nie, nie powinien być przyjęty do wolnomularstwa. Ten ktoś żyje obsesjami religijnymi...

Obsesjami?! Oczekuje się od wolnomularza, że ma on wyrobione szczere poglądy w kwestiach religijnych. Równocześnie zakłada się, że pozostaną one jego prywatnymi przekonaniami, a więc że nie będą one eksponowane w loży. Poza nią może sobie głosić, co zechce. W tym wypadku dobrze widoczna jest różnica pomiędzy Kościołem katolickim, który nakazuje eksponować przekonania religijne, a tradycją wolnomularską, która wolałaby, aby zachować je dla siebie. Bo mogą one kogoś urazić. Problem ten nie dotyczy tylko katolików. O ile katolik może uzyskać dyspensę od biskupa, o tyle Żyd wolnomularz znajduje się w o wiele trudniejszym położeniu. Potępienie masonerii ze strony rabinów jest bezwarunkowe. Podobnie w przypadku prawosławia. Nietolerancyjny stosunek do wolnomularstwa cechuje też wyznawców islamu, choć trudno byłoby znaleźć w Koranie uzasadnienie dla jego potępienia. W praktyce niektórzy monarchowie arabscy bywają wolnomularzami. Masonem był zmarły niedawno król Jordanii Husajn. Inne wielkie religie: buddyzm, hinduizm, konfucjanizm są całkowicie neutralne pod tym względem. Patronem wolnomularzy jest Hiram, budowniczy Świątyni Jerozolimskiej, według legendy zamordowany przez nieuczciwych czeladników. Wtajemniczenie stopnia trzeciego, mistrzowskiego, polega na przeżyciu śmierci Hirama i zmartwychwstaniu razem z nim. W książce „Sekrety masonów” pisze Pan, że utożsamiano kiedyś Hirama z  Chrystusem. To są sprawy z punktu widzenia religijnego poważne. I tak, i nie. Śmierć i zmartwychwstanie występują w każdej inicjacji. Nie sakralizowałbym tak bardzo tej figury symbolicznej. Błędem jest rozpatrywanie problemów wolnomularstwa na gruncie teologicznym. Właściwą płaszczyzną jest antropologia. Sens każdej inicjacji sprowadza się do przejścia od stanu śmierci do odrodzenia. Inicjacja trzeciego stopnia powtarza to, co jest w dwu poprzednich, tylko że przy użyciu innych obrazów. W drugim stopniu inicjowany jest wędrującym, doskonalącym się czeladnikiem, w pierwszym to tylko biedny, zagubiony człowiek, który przechodzi między żywiołami, umiera i odradza się do nowego, bardziej rozumnego życia. Podobnie wygląda rytuał przyjęcia do cechu, czy do burschenschaftu (związku studenckiego w Niemczech), czy obrządek pierwszego przekroczenia równika, wstąpienia do wojska w Polsce, gdzie praktykowany jest brutalny zwyczaj tzw. fali. Zawsze powtarza się motyw doświadczania, a następnie przetwarzania ludzi w taki sposób, że ich się symbolicznie uśmierca, po to, by mogli narodzić się w nowej postaci. A czymże jest przewód doktorski lub habilitacyjny, jeśli nie wyjątkowo trudnym i brutalnym rytuałem inicjacyjnym ?

A utożsamienie z Chrystusem? Tak niekiedy rozumiano inicjację mistrzowską w XVIII w. Dzisiaj interpretacja taka razi; dziś tego tak nie traktujemy.

Jak wyglądają dziś relacje między masonerią a kościołami chrześcijańskimi? Duchowieństwo protestanckie traktuje wolnomularstwo na ogół jako przedłużenie działalności chrześcijan, wielu duchownych jest w lożach. We Francji i USA, Kościół katolicki pozostaje w przyjazno-neutralnych stosunkach z wolnomularstwem. Podobnie we Włoszech. Istnieją w tym kraju zasadnicze zastrzeżenia ze strony Kościoła, ale one nie przeszkadzają we wspólnych przedsięwzięciach charytatywnych czy naukowych. W krajach Ameryki Łacińskiej panuje często symbioza. Tam wolnomularstwo jest razem z Kościołem (dawniej także korpusem oficerskim) instytucją kształtującą elity. Kościół polski uważa wolnomularstwo za wroga. O wyjaśnienie należałoby spytać raczej ludzi Kościoła. Chcę tylko przypomnieć, że w kodeksie prawa kanonicznego nie ma dziś zakazu przynależności do lóż. Kiedyś taki zakaz istniał, wzmocniony jeszcze potępieniem idei liberalnych przez słynny „Syllabus” i encyklikę „Quanta cura” (1864) papieża Piusa IX. Dziś w prawie kanonicznym znajdujemy jedynie zakaz przynależności do organizacji wrogich Kościołowi. Szczegółowo, z negatywną konkluzją, problem wolnomularstwa roztrząsa deklaracja Kongregacji do spraw wiary z 26 listopada 1983 r., podpisana przez kardynała Ratzingera. Katolicy dysponują również deklaracją konferencji episkopatu zachodnioniemieckiego z 12 maja 1980 r., która, w rezultacie trwających od 1976 r. oficjalnych kontaktów ze Zjednoczonymi Wielkimi Lożami Niemiec uznała humanitaryzm wolnomularski za niezgodny po części z wiarą chrześcijańską, wskazując równocześnie na punkty wspólne. W Austrii katolicy pragnący wstąpić do wolnomularstwa pytają swoich biskupów o zgodę, a uzyskawszy wyraźne „nihil obstat” przystępują do inicjacji. Życzliwie wobec wolnomularstwa nastawiony był dawny arcybiskup Wiednia, kardynał König. W dokumentach kościelnych powraca założenie, że jest coś takiego, jak esencja poglądów wolnomularskich. Takich „esencji” jednak musiałyby być setki. Istnieje wiele modeli wolnomularstwa, spośród nich tylko jeden czy dwa mogłyby być nie do przyjęcia dla katolika, czy w ogóle chrześcijanina. Mam na myśli organizacje paramasońskie czy Wielki Wschód Francji. Sprawa posunie się naprzód, gdy nasz partner zrozumie, że masoneria nie jest religią. Wolnomularstwo milczy na temat religii, jest pod tym względem przeźroczyste. Rozumiem, że właśnie takie podejście budzi zastrzeżenia. Zwłaszcza wśród ortodoksów różnej maści, którzy zawsze chcą wiedzieć, czy mają przed sobą „swojego” czy „obcego”. A wolnomularstwo po to jest przezroczyste, żeby każdy mógł się w nim odnaleźć. Na tle stosunku do Wielkiego Budowniczego Wszechświata doszło w końcu XIX w. do podziału w wolnomularstwie. Wielki Wschód Francji zawsze mocno afirmował ideały Rewolucji Francuskiej. Wolność, równość, braterstwo to były początkowo hasła wolnomularskie, bardziej etyczne niż społeczne. Dopiero w toku rewolucji zrobiono z nich zasady ściśle polityczne. Wolnomularstwo francuskie w okresie Restauracji, czyli po 1815 roku, bardzo się zradykalizowało, uwikłało w walkę z monarchią i z Kościołem. Odeszło od pierwotnych pryncypiów tak dalece, że Loża Matka Świata, czyli Wielka Loża Anglii uznała to za niedopuszczalne. Zostały pogwałcone dwie fundamentalne zasady. Pierwsza, że wolnomularz, jak głosi artykuł pierwszy Konstytucji Andersona, „nie jest ani głupim ateistą ani niereligijnym libertynem”. Anglicy uznali oto, że Francuzi z Wielkiego Wschodu stali się ateistami. Została też złamana zasada apolityczności lóż. W III Republice toczyła się ostra walka o świeckość państwa, o oddzielenie go od Kościoła...

Rozdzielenie rozumiano specyficznie Bardzo dosłownie. Wprowadzono we Francji zasadę, że symboli religijnych nie wolno eksponować, że szkolnictwo publiczne nie może mieć jakiegokolwiek religijnego charakteru. Likwidowano zakony, szkolnictwo katolickie. To coś więcej niż rozdział W istocie. Na tym zasadzał się słynny radykalizm mieszczaństwa francuskiego. Tu rację mieli Anglicy. Rezygnacja z transcendencji oznacza rezygnację z podstaw wolnomularstwa. Wierzę, że etyka odnosi się do transcendencji, iż jest absolutna i obiektywna. I że dochodzi do zamieszania w życiu publicznym i wolnomularskim, jeśli wpuszcza się politykę do lóż. Jak Pan porozmawia z kimś z Wielkiego Wschodu, to on wymieni chyba sześciu francuskich prezydentów masonów, ponad dwudziestu premierów, i przypomni żelazną regułę, że w każdym rządzie ministrami spraw wewnętrznych i oświaty muszą być wolnomularze. Kiedy prezydent Mitterand złamał raz tę zasadę, to mu ją natychmiast przypomniano i trzeba było przeformować rząd. To wszystko nie jest do przyjęcia dla tradycyjnego wolnomularstwa. Tak więc od początku lat 80-tych XIX w. trwa rozdźwięk i ostra konkurencja. Różnice miedzy obu nurtami wolnomularskimi ujawniły się również w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, w których po roku 1989 swoje placówki zaczęli tworzyć także przedstawiciele Wielkiego Wschodu Francji. Tak stało się w Polsce, gdzie nurt tradycyjny, regularny istniał od czasów przedwojennych i odrodził się w 1991 roku jako Wielka Loża Narodowa Polski. Mamy więc dziś w Polsce, obok Wielkiej Loży Narodowej kierunek, który określa się jako liberalny, który dopuszcza ateistów do lóż i dopuszcza politykę w loży. Przedstawiciele Wielkiego Wschodu Polski chwalą się, że mają jakichś parlamentarzystów w loży, a dla nas to jest herezja. W loży nie ma parlamentarzystów, są tylko bracia.

Powszechny jest pogląd, że wolnomularstwo przygotowało Wielką Rewolucję Francuską Równie dobrze można by powiedzieć, że wywołali ją ludzie w pończochach i trzewiczkach z klamerkami. Z tego, że wśród rewolucjonistów w różnej maści i orientacji byli wolnomularze wiele nie wynika. Tylko tyle, że to byli ludzie światli, szukający alternatywnych rozwiązań politycznych i społecznych. Ale więcej „braci w fartuszkach” znajdujemy po drugiej stronie barykady, po stronie kontrrewolucji, w obozie emigrantów. Można się tylko zastanowić, skąd się wziął mit o tym, jakoby masoneria wywołała rewolucję we Francji? Jeszcze w dobie wojen napoleońskich powstało oto proste i łatwe wyjaśnienie, że jakiś szatański spisek doprowadził do rewolucji i obalenia Bourbonów we Francji i do zamieszania w całej Europie. „Teoria spiskowa” rewolucji ujawnia się w latach 90-tych XVIII w. od czasów procesu Cagliostra, słynnego szarlatana, który indagowany w Rzymie przez Św. Inkwizycję stwierdził, że stał na czele masońskiego spisku. Ale dopóki żyło pokolenie, które widziało rewolucję i które działało też w lożach, nie używano powszechnie tego argumentu. Spiskowe koncepcje rodziły się na razie tylko w Państwie Kościelnym. Nawet Józef De Maistre, najbardziej konserwatywny katolicki myśliciel doby Restauracji, nie tylko nie wypierał się przynależności do masonerii, ale uważał, że „sztuka królewska” może dopomóc w odrodzeniu się katolicyzmu. Nastroje zmieniły się radykalnie, gdy zeszło ze sceny pokolenie czasu rewolucji. Około 1830 roku do lóż europejskich wstąpili nowi ludzie, ludzie pokroju Mazziniego, dla których loże nie były już miejscem duchowego doskonalenia, lecz agitacji politycznej. Wewnątrz lóż, które wszędzie poza Austrią i Rzymem były organizacjami jawnymi i legalnymi, formowały się teraz tajne organizacje, takie jak węglarstwo. Ruchy rewolucyjne wykorzystały formę, struktury i wolnomularską symbolikę. W Polsce podobny charakter posiadało Wolnomularstwo Narodowe i Towarzystwo Patriotyczne Waleriana Łukasińskiego, także litewscy filomaci. Jak Europa długa i szeroka odkrywamy spiski i rewolucje, udane i nieudane. Od tego momentu arystokracja zaczęła dopatrywać się w wolnomularstwie bardziej wroga niż dawnego sojusznika w walce z absolutyzmem. Swoje aktualne doświadczenia rzutować zaczęła w przeszłość. Druga ważna przyczyna, dla której konserwatywne kręgi katolickiej Europy odwróciły się od wolnomularstwa, to zjednoczenie Włoch. Ludzie, którzy do tego doprowadzili, król Piemontu Wiktor Emanuel, hrabia Cavour, Garibaldi, byli wolnomularzami lub za takich uchodzili. Kulminacją dramatu była likwidacja Państwa Kościelnego w 1871 roku. Do dziś arystokracja włoska, z której do niedawna wywodziło się całe kierownictwo Kościoła katolickiego, uważa Risorgimento, czyli zjednoczenie Włoch za największą klęskę w dziejach ludzkości. Dla niej masoneria jest wrogiem publicznym, bo to ona zrobiła z papieża więźnia Watykanu, pozbawiła władzy świeckiej. Do tego doszedł konflikt w III Republice Francuskiej, o którym już mówiliśmy. Przeciwnicy wolnomularstwa rzutują wzmiankowane wydarzenia w dalszą przeszłość. Ludwik Hass, badacz bardzo powściągliwy, pisząc o masonerii polskiej w XX w. wskazuje na dwa przynajmniej momenty, kiedy wolnomularze i wolnomularskie kontakty były wykorzystywane w polityce. Po pierwsze w integracji środowisk „aktywistycznych”, zorientowanych na państwa centralne, w czasie I Wojny Światowej, po drugie w przygotowaniu zaplecza dla zamachu majowego. Choć w lożach nie wolno rozmawiać o polityce, kontakty wolnomularskie niekiedy mogą odegrać rolę polityczną Tego bym nie negował, trzeba tylko zachować ostrożność przy budowaniu daleko idących wniosków. Tezę Ludwika Hassa ograniczyłbym do pierwszego, heroicznego okresu, kiedy ludzie się skrzykiwali, wstępowali do legionów, wybierali orientacje. Ale kiedy całe towarzystwo zjechało do Warszawy, nie trzeba było kontaktów wolnomularskich. Powstały partie polityczne, kluby, stowarzyszenia, tytuły prasowe precyzyjnie formułujące cele społeczne i polityczne. Jest jeszcze kwestia związków międzynarodowych. Hass wspomina także o misji Stanisława Patka, adwokata i polityka, który w czasie I Wojny Światowej wykorzystując wolnomularskie znajomości przedstawiał politykom francuskim i brytyjskim stanowisko „aktywistów”. Można się domyślać, że tego rodzaju więzi bywają częściej wykorzystywane Zgoda. W historii Polski znam jeszcze jeden podobny wypadek. Po objęciu władzy w Niemczech przez Hitlera marszałek Piłsudski postanowił wysondować francuski sztab generalny, czy Francja nie byłaby skłonna razem z Polską interweniować w Niemczech i zlikwidować rodzący się reżim. Wykorzystał w tym celu kontakty wolnomularskie. Wiem to od Tadeusza Gliwica, któremu opowiedział o tym jego ojciec, dyplomata, polityk i przemysłowiec, Hipolit Gliwic, wybitny wolnomularz. Wynik sondażu był - jak wiadomo - zniechęcający. W roku 1991 do lóż wyższych stopni tworzonych przez oficerów NATO przyjęto grupę braci, obywateli polskich, by mogli tam otrzymać wyższe stopnie wolnomularskie. Sam zostałem przyjęty do loży natowskiej w 1993 roku. Bardzo staraliśmy się wpływać na naszych współbraci, by tworzyli lobby na rzecz przyjęcia Polski, Czech i Węgier do Paktu. Obecność cywili z Polski w lożach ściśle wojskowych miała swoją wymowę. Niektórzy autorzy wiążą z masonerią takie wydarzenia jak powstanie Ligi Narodów czy Unii Europejskiej Jak było z Unią Europejską, nie wiem. Natomiast jeśli chodzi o Ligę Narodów, tak. To wynika z całej ideowej drogi prezydenta USA, Wilsona, głównego inicjatora Ligi. Był wolnomularzem, wielkim idealistą. Słabo znał przy tym sprawy europejskie. Jego wielkość i jego błędy zaważyły w znacznym stopniu na powojennym ładzie w Europie, ładzie niezbyt udanym. Wolnomularz ma zaufanie do drugiego wolnomularza i może to odgrywać rolę także w polityce. Nie widzę w tym nic złego, ale przeciwnicy dopatrują się tu zagrożenia. Problem można zobaczyć na przykładzie angielskim: w Albionie labourzyści lansują ustawę nakazująca, by kandydat na policjanta czy sędziego ujawniał swoją przynależność do wolnomularstwa. Ten problem pojawił się w związku z obawami, że w komisji powołanej do badania błędów sądowych wolnomularze skłonni są przymykać oczy na błędy popełnione przez współbraci Tak na pewno nie powinno być. Że jednak sędziowie angielscy, w tym z tytułami lordów, to przyzwoici ludzie pokazał ich werdykt w sprawie ekstradycji generała Pinocheta. Nie mogę sobie wyobrazić wolnomularza aprobującego gwałt i przemoc, przymykającego oczy na zbrodnie polityków. Wolnomularze zobowiązania są nawzajem sobie pomagać...

Bronić brata „do ostatniej kropli krwi”. Czy także wtedy gdy współbrat coś przeskrobie? Wolnomularz jest człowiekiem wolnym i dobrych obyczajów. Jeżeli nie jest, przestaje być wolnomularzem. A posłuszeństwo wolnomularskie? Zarzuca się wolnomularzom, że ślubują ślepe posłuszeństwo nie wiadomo komu W XVIII w. był nurt w masonerii, nawiązujący do legendy templariuszy, zwany „Ścisłą Obserwą”. Obediencją tą kierować miał następca ostatniego wielkiego mistrza templariuszy, Jakuba de Molay`a. To się szalenie podobało. Nawet król Stanisław August należał do Ścisłej Obserwy, tak jak połowa książąt europejskich. Potem wyszło na jaw, że nie ma żadnego tajnego kierownictwa i skończyło się wielką kompromitacją. To były romantyczne zabawy arystokracji i bogatego mieszczaństwa. Dziś, kiedy legalnie działające instytucje wolnomularskie mają zatwierdzone przez sąd statuty i przedstawiają skład swoich władz organowi założycielskiemu, trudno byłoby hołdować podobnej wierze. Profani z niepokojem mówią niekiedy o wolnomularskich przysięgach, że bracia godzą się mieć gardło przecięte, serce wydarte i wnętrzności wyprute jeżeli zdradzą tajemnice wolnomularskie. Tymczasem mamy tu do czynienia z reliktem, archaiczną formułą sięgającą czasów cechowych, cytatem wziętym w cudzysłów. O wiele ważniejsza jest zwykła przysięga składana przez wolnomularzy. Podkreśla się w niej, że nakaz posłuszeństwa nie może być sprzeczny z prawami człowieka i obywatela. Polecenia Czcigodnego Mistrza, czyli przewodniczącego loży, muszą mieścić się w ramach przyjętych praw. Wolnomularstwo jest zakonem, ale w porównaniu z zakonami sensu stricto o bardzo łagodnej regule. Niektórzy nie lubią masonerii, bo uważają, że to jest harcerstwo dla dorosłych. W związku z działalnością publiczną wolnomularzy pojawia się zarzut, że nie ujawniając swej przynależności manipulują instytucjami życia publicznego Podobne niepokoje nie mają najmniejszego sensu. Gdyby na przykład przydzielał Pan stypendia, czy nie miałby Pan pokusy, by wyróżnić brata masona, do którego ma Pan przecież szczególne zaufanie? Jeżeli byliby równi kandydaci, zarządziłbym losowanie. Tak właśnie stało się kilka tygodni temu na Wydziale Historycznym Uniwersytetu warszawskiego. Można spotkać się z takim poglądem, że w USA, gdzie wolnomularzy jest kilka milionów, a więc wśród elit stanowią spory procent, trudno zrobić karierę nie należąc do loży. Jest tendencja, żeby awansować swoich To już raczej przeszłość. Tak, jak przeszłością jest wolnomularski Hollywood, w którym wszyscy przywdziewali fartuszki, bo taka była moda. Dziś o obliczu Ameryki decydują nowe, bardzo zróżnicowane elity. W starych elitach, sięgających - co prawda - Kongresu, może kierownictwa CIA, także finansów, ten rodzaj kariery jeszcze występuje, ale dotyczy ludzi już niemłodych, takich jak ekskandydat na prezydenta USA, Bob Dole, wolnomularz w 33 stopniu. Nowe elity kształtują się w inny sposób. Wpływ wolnomularstwa kończy się na moich rówieśnikach. Podobnie w kolebce masonerii, Wielkiej Brytanii. Ostatni znany przykład osoby, która przez wstąpienie do loży zaznaczyła swoją pozycję w establishmencie, dotyczy eks-Beatlesa Paula McCartneya. Chyba pod koniec lat osiemdziesiątych. McCartney, naśladując brata Mozarta, zaczął komponować muzykę masońską. Wolnomularz może, a pewnie i powinien, podejmować działalność publiczną, także polityczną, jeśli czuje się do tego powołany. Jakie zobowiązania czy ograniczenia nakłada na niego wówczas przynależność do zakonu?

Problem dobrze ilustruje przykład międzywojennego wolnomularstwa polskiego. Ludzie tacy jak Rafał Radziwiłlowicz, lekarz psychiatra, Andrzej Strug, pisarz legionista, Stanisław Falski, polonista, autor elementarza, Witold Chodźko, delegat RP na Zgromadzenie Ogólne Ligi Narodów czy Walery Sławek, legionista i bliski współpracownik Piłsudskiego, harmonijnie łączyli obowiązki publiczne z wolnomularskimi. W pokoleniu powojennym ideał ten ucieleśniali Jan Józef Lipski i Klemens Szaniawski, Jan Kielanowski i Edward Lipiński, wybitni uczeni, społecznicy, członkowie KOR i aktywni wolnomularze. Społeczne zadanie wolnomularza to oddziaływać pozytywnie na otoczenie.

Jaką rolę ma dziś do odegrania masoneria w Polsce? Te wszystkie dziwaczne obrzędy... Taką, jaką zawsze odgrywało. Ma jednoczyć społeczeństwo, łagodzić konflikty. Jest miejscem swoistego przeżycia. Młodzież, która interesuje się wolnomularstwem, najbardziej fascynuje się jego symboliczną stroną. Starsze pokolenie to często nudzi. Podobnie przed wojną. Stanisław Stempowski z przymrużeniem oka patrzał na rytualistykę. Dla ludzi dwudziestoparo- czy trzydziestoletnich, to jest szalenie atrakcyjne. To wspólne przeżycie pozwala na zbliżenie ludzi bardzo różniących się miedzy sobą.. Loża dobrze urządzona to taka, w której spotyka się katolik z protestantem, socjalista z liberałem. Zadaniem, które stoi przed polskim wolnomularstwem, jest budowanie mostów między starą inteligencją, z jej etosem, poczuciem społecznego obowiązku i normą przyzwoitości a nową klasą średnią, młodymi biznesmenami, menadżerami, kapitalistami. Staramy się na ten cel nastawiać nasze warsztaty. A uprzedzenia, klasowe przepaści bywają w Polsce niewyobrażalne; są przy tym zabójcze dla życia publicznego. Ludwik Hass jest zdania, że polskie wolnomularstwo ograniczy się do wąskich, wspierających się w osobistych interesach kręgów inteligenckich Profesor Hass stosuje schematy pasujące raczej do okresu międzywojennego. Nie zna równie dobrze dzisiejszej masonerii. Ta ostatnia została zdominowana przez młodych ludzi, często reemigrantów z Zachodu, którzy wnieśli nowe podejście do spraw społeczno-ekonomicznych. Dla nich pieniądze nie są niczym wstydliwym, ale też uważają, że ich posiadanie nakłada określone obowiązki. Będzie wielkim sukcesem, jeśli w naszych lożach wytworzy się nowy typ inteligenta i nowy kapitalista. Menadżerowie, którzy pracują w kapitalistycznych firmach mają zupełnie inny niż dawni inteligenci stosunek do wolnomularstwa. Są piekielnie zdyscyplinowani. Żyją jak w wojsku czy klasztorze. Oczekują dyscypliny od innych. Potrafią pracować zespołowo, powściągnąć swój indywidualizm, pohamować nieco egoizm. To jest szok dla tradycyjnych inteligentów. Kiedy w rozmowie z moimi przyjaciółmi biznesmenami napomykam, iż właśnie o rok zawaliłem termin oddania do druku książki, mają okrągłe oczy ze zdumienia. O nie, nie są idiotami i dobrze wiedzą, że książka to nie skarpetki. Ale może przy pisaniu książki stopień trudności nie jest o wiele wyższy jak w przypadku konstrukcji nowego samochodu... A w tej branży rok opóźnienia to prawdziwa katastrofa. Problem ujawnia się więc na poziomie elementarnym, poziomie cywilizacyjnym. Jeżeli zgodzimy się z opinią,, że mamy w Polsce dwie różne cywilizacje, to zadanie stojące przed masonerią jest gigantyczne. Oczywiście, samo mu nie podoła. Jego rola sprowadza się do inicjowania pewnych procesów, także wykazywania ludziom, że nie są tak bardzo samotni w zwalczaniu najróżniejszych patologii. Wolnomularstwo regularne uznaje starszeństwo Zjednoczonej Wielkiej Loży Anglii. Na świecie około 6 mln wolnomularzy pierwszych trzech stopni (uczniowie, czeladnicy i mistrzowie) należy do lóż, zwanych symbolicznymi, błękitnymi lub świętojańskimi. W Polsce istnieje 5 lóż (3 w Warszawie, po jednej w Krakowie i Poznaniu) podległych Wielkiej Loży Narodowej Polski (WLNP)., skupiających ponad stu braci. Istnieją również 4 loże i 2 kapituły wyższych stopni, zwane szkockimi lub czerwonymi. Skupiają one wolnomularzy stopni od czwartego do trzydziestego trzeciego. Loże „szkockie” podlegają polskiej Radzie Najwyższej Trzydziestego Trzeciego i Ostatniego Stopnia Rytu Szkockiego Dawnego Uznanego. Środowisko WLNP wydaje od 1992 roku naukowopopularne czasopismo „Ars Regia”, poświęcone idei i historii wolnomularstwa. Wolnomularstwo liberalne związane jest z Wielkim Wschodem Francji. W 6 lożach zasiada około stu wolnomularzy. Ich reprezentacją jest Wielki Wschód Polski. Ze środowiskiem tym związane jest pismo „Wolnomularz Polski” Wolnomularstwo obrządku mieszanego (przyjmującego na równych prawach mężczyzn i kobiety), którego światową reprezentacją jest Rada Najwyższa Międzynarodowego Zakonu Wolnomularskiego Mieszanego „Le Droit Humain” reprezentowane jest w Polsce przez lożę „Piotr i Maria Curie”. Prof. Tadeusz Cegielski - historyk, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego. Napisał m.in. (razem z Łukaszem Kądzielą) „Rozbiory Polski 1772 - 1793 - 1795”. Dziejom wolnomularstwa poświęcił książki „Ordo ex Chao” i „Sekrety masonów”. Jest namiestnikiem Wielkiej Loży Narodowej i namiestnikiem Rady Najwyższej Trzydziestego Trzeciego i Ostatniego Stopnia. fragment wywiadu p. Jana Tomasz Lipskiego z p.prof.Tadeuszem Cegielskim: W dyskusji na łamach pisma „Ars Regia”, poświęconej książce Ludwika Hassa o polskiej masonerii XX w. zaznaczyła się różnica zdań między Panem a Wielkim Mistrzem Januszem Maciejewskim w sprawie loży „Kopernik”, działającej potajemnie w czasach PRL. Dla Maciejewskiego była to masoneria w pełnym znaczeniu tego słowa, dla Pana nie. Między innymi dlatego, że nie stosowała w pełni masońskiej obrzędowości. Janusz Maciejewski jest szczególnie przywiązany do duchowości wolnomularskiej... 2) Odróżnijmy trzy warstwy WW: (A) ludzi z kręgów partyjnej nomenklatury gospodarczej (znałem; nie wiem, jak to wyglądało formalnie!), którzy chcieli wykorzystać masonerię (i kluby „Rotary”!!) do zbliżenia Polski do Zachodu (to oni, jako „komuniści” byli/są „z trudem tolerowani przez Paryż”); (B) zaciąg w formie ogłoszeń gazetowych po 1989 roku; (C) wreszcie: ludzi w ogóle Braciom i Mistrzom WWP nieznanych - a należących bezpośrednio do WWFrancji (GOdF). Np. śp.Bronisław Geremek. 3) Plotki - plotkami; jednak człowiek, który mi to opowiadał, to wysokiej klasy intelektualista; nie wiem, czy sam należy do GOdF - ale na pewno 80% Jego znajomych należy.,.. 4) Powtarzam: chodzi o ludzi, którzy nie należą do żadnej z lóż WWP. 5) Mój Polemista udaje, ze nie rozumie... Co do „szukania śladów masonerii”: nikt jeszcze chyba nie widział elektronów - ale ich istnienie dobrze tłumaczy pewne zjawiska. To samo i tu... Jeśli p.Wojciechowski zapewni mnie, że Bronisław Geremek nie był członkiem GOdF, tylko należał do - bo ja wiem: jakichś tajnych „Illuminatów” - to uwierzę. Spytam tylko: „A skąd Pan wie, że prof.Geremek do GOdF nie należał?” 6) Nie wiem, czy te pięć lóż GOdF w USA z tych samych powodów nie są włączone w struktury Wielkiego Wschodu Stanów Zjednoczonych, co w Polsce. Podejrzewam jednak, że tam też są ludzie bardzo wpływowi - a nie fatygujący się uczęszczaniem na lożowe imprezy z udziałem naiwnych, mieszających wapno bosą nogą... 7) „Piazza del Gesù” zapewne to teraz loża obrządku „Droit Humain”? Tak, „DH” JEST przybudówką GOdF - która dzięki temu może mieć członkinie-kobiety, sama nie kalając się przyjmowaniem ich do lóż (bo nie chce jeszcze i tym odejściem od Konstytucji Andersona drażnić masonerii). 8) P. dr Stanisław Krajski ma istotnie oryginalny styl traktowania danych - ale to chyba trochę głupio wyśmiewać „teorie spiskowe” będąc samemu masonem czy pseudo-masonem? 9) Trudno się dziwić, że ks.Rosario Francesco Esposito został zawieszony - skoro wstąpił był do organizacji obłożonej interdyktem (jak się wydaje Kościół Rz.-kat słabo odróżnia WW od „regularnych”) 10) Bardzo mi miło, że portal WWP ożywił się. Zawsze jest trochę więcej do poczytania... A teraz dwie uwagi poza polemiką: Pierwsza: zdaje się, że „masoneria liberalna” twardo opowiada się za d***kracją? Jeśli tak, to niech przyjmie do wiadomości, że w d***kracji najłatwiej zbija się punkty wyborcze atakując rozmaite mniejszości, zwłaszcza intelektualistów - np. masonerię... Druga: w trakcie pisania tej polemiki przyszła mi do głowy pewna hipoteza, którą rozwinąłem (i za jakiś tydzień podam na blogu): że jest bardzo prawdopodobne, że braciszkowie z WW stali za tą aferą z GLOBCIem - za którą niewątpliwie tysiące aferzystów powinno wylądować w kryminale! W końcu ktoś ją z'organizował - a zmalwersowano tu sumy dziesiątki tysięcy razy większe, niż ukradła sławetna loża P2! JKM

Prawdziwe powody ataku na IPN - czyli Stankiewicz donosi! Obrona Wałęsy była tylko pretekstem do ataku PO, lewicy i części mediów na Instytut Pamięci Narodowej. Prawdziwe powody nie są podnoszone, a ich wspólny mianownik to zagrożenie, jakie stwarzają działania IPN dla ważnych ludzi w Polsce chcących ukryć swoją niezbyt chwalebną lub przestępczą przeszłość. Nagonka na IPN po ukazaniu się pracy Pawła Zyzaka jest zjawiskiem zadziwiającym, ponieważ Instytut nie miał z nią nic wspólnego - nie wydał książki, nie finansował jej, prace nad nią nie były prowadzone w ramach żadnego projektu IPN. W dodatku autora zatrudnił czasowo jako archiwistę szef IPN w Krakowie, radny PO Marek Lasota. Jaki jest zatem prawdziwy powód żądań zmiany władz lub kompetencji IPN? Jednym z powodów może być uzyskana niedawno wiedza przeciwników ujawniania agentury PRL o przygotowywanych publikacjach Instytutu. Dla przykładu w maju IPN opublikuje artykuł źródłoznawczy na temat współpracy Aleksandra Kwaśniewskiego z SB. Były prezydent został zarejestrowany jako TW "Alek". Znacznie ważniejszy wydaje się jednak inny powód. Dużo do myślenia daje fakt, że przygotowywany naprędce projekt nowelizacji ustawy o IPN zakłada likwidację pionu śledczego i przeniesienie wszystkich śledztw do prokuratury. Instytucja ta podporządkowana ministrowi sprawiedliwości zapewne nie podejmie zbyt energicznych działań wobec, wykonujących w okresie PRL tajne i nielegalne zadania, ludzi dawnego ustroju pomagających w odsunięciu od władzy Prawa i Sprawiedliwości przed wyborami w 2007 roku. Tezę tę potwierdzają fakty. Komisja Likwidacyjna i Komisja Weryfikacyjna WSI skierowała do prokuratury ponad 200 zawiadomień o popełnieniu przestępstw przez żołnierzy WSI. Nie słyszymy o jakikolwiek postępowaniach sądowych w tych sprawach, można zatem domniemywać, że zgodnie z logiką działania III RP, zostały one umorzone, odmówiono wszczęcia postępowania lub po prostu nie są one sprawdzane. Tezę o bierności prokuratury w czasie rządów PO w sprawach dotyczących ważnych funkcjonariuszy PRL potwierdza także jej brak aktywności w sprawie porwania i zabójstwa Krzysztofa Olewnika o czym alarmowała rodzina. W tej sprawie tropy prowadzą do ludzi wywodzących się ze specsłużb PRL. Prokuratura zaczęła działać intensywniej dopiero po powołaniu sejmowej komisji śledczej do zbadania sprawy Olewnika, zresztą komisja powstała dopiero po wielomiesięcznych apelach rodziny zamordowanego do polityków PO, PSL i SLD. Tymczasem jak wynika ze sprawozdania IPN z działalności w 2008 roku nabrało tempa wiele śledztw dotyczących przestępstw popełnionych przez tajne służby PRL, w tym sprawy dotyczące lat 80-tych. W uzyskaniu sukcesów wielu śledztw pomogło przekazanie prokuratorom IPN do służbowego wykorzystania znacznej części zasobów archiwalnych wywiadu wojskowego PRL. Wcześniej dokumenty te pozostawały w dyspozycji tzw. zbioru zastrzeżonego IPN i nie mogły być wykorzystywane. Prowadzone śledztwa mogą być groźne dla osób uczestniczących w przeszłości w tajnych operacjach Zarządu II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. a obecnie piastujących wysokie stanowiska w wielu dziedzinach życia, jak biznes i media. Zdziwienie budzą zatem wypowiedzi niektórych polityków PO i SLD, że pion śledczy IPN należy zlikwidować z powodu nie spełniania przez niego swego zadania badania komunistycznych przestępstw. Jak widać ze sprawozdania Instytutu pion śledczy działa dobrze, w ocenie niektórych zapewne aż za dobrze. Filip Stankiewicz

NIE SZARPAĆ NARODOWYCH ŚWIĘTOŚCI ?! - Dlaczego pan nienawidzi prezydenta Lecha Wałęsę ? - A dlaczego pani redaktor sądzi, że jego nienawidzę ? - Napisał pan ostatnio cały cykl artykułów, w których atakuje człowieka który obalił komunizm i przywrócił Polsce pełną suwerenność państwową. Człowieka, który dla całego świata jest symbolem - ikoną Polski. Przecież pan w ten sposób niszczy nasz wizerunek w świecie... - Zacznijmy może od tego, że w roku 1990 jako szef sztabu wyborczego gdańskiego ZCh-N bardzo ciężko pracowałem, aby Lech Wałęsa został prezydentem RP. Spędziłem dziesiątki - setki godzin w naszym sztabie wyborczym razem z cztero i pół letnim synem Aleksandrem, który - bywało - sypiał na stole. Ofiarowałem swój czas, pracę i pieniądze. Po pierwszej turze wyborów to mój samochód prowadził kolumnę ,,Solidarności” objeżdżającą te powiaty województwa gdańskiego, gdzie w pierwszej turze wyborów wygrał Stan Tymiński. Mimo wielkiego rozczarowania prezydenturą Wałęsy po powrocie z rejsu podczas kolejnych wyborów widząc, ze ewidentnie przegrywa w fatalnie przygotowanych debatach telewizyjnych, pospieszenie napisałem tekst, wydrukowany potem w ,,Słowie-Dzienniku Katolickim” pod tytułem ,,Syndrom HORTEX-u”, który faksem został posłany do Warszawy. Gdyby w ostatniej debacie Lech Wałęsa nie wdawał się w dyskusję, tylko po prostu odczytał ten tekst, wygrałby z Kwaśniewskim. Ale tekst ten został zablokowany przez ludzi z Ruchu Młodej Polski (RMP) i nigdy do rąk Wałęsy nie trafił.
 - A to ciekawe. Dlaczego tak się stało ? - Jest to ważne pytanie. RMP był współzałożycielem ZCh-N i po Zjeździe krajowym ZCh-N, gdy Zjednoczenie oficjalnie wsparło kandydaturę Lecha Wałęsy, RMP wystąpił z ZCh-N. Na moje pytanie o powód ówczesny zastępca Wiesława Walendziaka, późniejszy dyrektor katolickiego Radia Plus pan Jacek Rusiecki, odpowiedział krótko: ,,mamy swoje informacje”. Ja wtedy ten sygnał zignorowałem.
- No dobrze, ale i tak to nie wyjaśnia pańskiej obecnej postawy... - Tak i samo zignorowałem krążącą po Trójmieście ulotkę Anny Walentynowicz z informacją, że Lech Wałęsa w Sierpniu'80 był agentem przywiezionym  do Stoczni Gdańskiej przez motorówkę. Po prostu, normalnym ludziom pewne rzeczy nie mieszczą się w głowie i umysł takich informacji nie przyjmuje. Potem przez lata wpierw z zaskoczeniem, a następnie z coraz większym gniewem patrzyłem na postępowanie Lecha Wałęsy jako prezydenta. Dla środowisk katolicko - narodowo - patriotycznych było to wielkie rozczarowanie, a widok ludzi, którzy na twarzy mieli wypisaną agenturalna przeszłość w najbliższym otoczeniu prezydenta, był dla nas policzkiem. Oczywiście, po ,,Nocnej zmianie” choć nie bez wysiłku - bo trudno się było z tak gorzką prawdą pogodzić - wiedziałem już o agenturalnej przeszłości ,,Bolka”, ale miałem ciągle nadzieję, że odetnie się w końcu od tego raz na zawsze i wykorzysta ogromny potencjał jakim dysponuje dla dobra nas wszystkich. Jest pani młodą niewiastą i nie zna mechanizmów powstawania NSZZ ,,Solidarność” jako wielkiego spontanicznego ogólnonarodowego ruchu społeczno - politycznego. Gdy pan Wałęsa megalomańsko mówi ,,obaliłem”, ,,zniszczyłem” i temu podobne, to obraża i to ciężko miliony Polaków. On tylko personifikował cały ruch, który powstawał samorzutnie, jako pokłosie tragicznego Grudnia'70. Po prostu: całe społeczeństwo członków PZPR nie wyłączając miało już serdecznie dosyć komunizmu, który jako ideologia zastał unicestwiony w Grudniu'70 na ulicach Wybrzeża. I to społeczeństwo utworzyło ,,Solidarność”, a nie pan Wałęsa. A prawdziwych bohaterów było znacznie i o wielu z nich nikt dzisiaj nie pamięta. Dobrze, że chociaż uhonorowano Andrzeja Gwiazdę i Annę Walentynowicz, bo powstańcy grudniowi nadal pozostają w zapomnieniu. W Sierpniu'80 tworzyłem niezależny związek zawodowy na statku m/s ,Świdnica” u wybrzeży Afryki, gdy nikt z nas o żadnym Lechu Wałęsie nawet nie słyszał. W abidżanskiej telewizji zniekształcano nazwiska, stąd aż do czasu powrotu do Polski byliśmy przekonani, że chodzi o Lecha Walizę. Po latach opisałem to w artykule w ,,Myśli Polskiej” i tak to pan Waliza poszedł w świat, bo powtórzyły to inne prawicowe pisma. Gdy potem budowaliśmy ,,Solidarność” Polskich Linii Oceanicznych robiliśmy to sami i żaden pan Wałęsa do niczego nam potrzebny nie był. I tak było praktycznie w całej Polsce, dlatego ten pan przecenia własne zasługi. Ale - powtarzam - w tym człowieku jest wielki dar od Boga, autentyczna charyzma, której nie mają inni prawdziwi twórcy ,,Solidarności” jak Gwiazda, Szablewski czy Walentynowicz. I szkoda, że nie chce czy nie potrafi to wykorzystać w dzisiejszych trudnych czasach.
- To dlaczego pan jego teraz atakuje? - Bo on ciągle i to w wyjątkowo głupi sposób ,,idzie w zaparte”. On już nawet nie pamięta, co mówił przed kilku dniami czy kilku - kilkunastu laty. Obraża porządnych ludzi, prezentuje się jako bufon i megaloman. Aż żal serce ściska. Teraz znowu po książce Zyzaka mówił nieprawdę, tymczasem ludzie przestali się już bać i do kamer ze szczegółami wszystko opowiadają, deklarując gotowość dania przed sądem świadectwo prawdzie.
- Bo czuje się zaszczuty przez takich jak pan! - Nigdy i niczego nie da się trwale zbudować w oparciu o kłamstwa. Ktoś, kto godzi się zostać osobą publiczną, musi się liczyć z tym, że jego całe życie będzie prześwietlone i jest to naturalne. Za to w tych protestach przeciwko książce Zyzaka jest więcej obłudy niż rzeczowych argumentów. To nie tylko dawni TW bronią własnych pozycji, ale też i nad naszą historiografią ciąży niedobry model pisania fałszywek ,,ku pokrzepieniu serc”. Tymczasem, jeżeli historia ma być nauką życia to musi to być historia prawdziwa. Piłsudski nie musiał się wstydzić podpisania umowy z Austriakami o prowadzeniu wywiadu i akcji sabotażowych na terenie zaboru rosyjskiego, bo dzięki temu powstał zalążek wojska polskiego jako Związek Strzelecki. Za to usiłując ten fakt zataić tylko dostarczał materiałów do różnych domysłów i spekulacji. Nie tak dawno burzę w środowisku historyków wywołała rzetelnie udokumentowana praca doktorska o...ekscesach seksualnych Kazimierza Wielkiego. I jest to właśnie dobry przykład tej obłudy. Przecież ta książka nic nie zmieni, bo w ogólnym rozrachunku Kazimierz Wielki pozostanie Wielkim, ale będzie nie jakąś wydumaną świętością, tylko człowiekiem z krwi i kości, ze wszystkimi wadami i zaletami.
- Czy pan nadal zamierza atakować Lecha Wałęsę ? Czy nie lepiej zostawić jego w spokoju? - Ależ ja jego nie atakuję, tylko reaguję na jego określone zachowania. Tylko od niego zależy, czy zrobi coś więcej pożytecznego dla Polski, czy zdegraduje sam siebie. Profesor Aleksander Wolszczan miał odwagę się przyznać i wszystkich przeprosić. Nie było to na pewno przyjemne ani dla niego, ani - dla nas. Ale dzięki temu sprawa jest definitywnie zamknięta i my wszyscy niecierpliwie czekać będziemy, aż dostanie zasłużoną nagrodę Nobla i na zawsze znajdzie się w Panteonie Wielkich Polaków. Lech Wałęsa już nie musi się do niczego przyznawać. Lepiej niech milczy i - robi swoje, na miarę swoich możliwości. Byle już bez tej żenującej megalomanii. Natomiast robiąc dalej to, co robił do tej pory, pozostawia nam wszystkim tylko dwie możliwości. Że albo jego grubo przeceniliśmy, albo nadal nie wszystkie karty są odkryte i jest jeszcze coś, wobec czego czarna teczka Tymińskiego to był drobny pryszcz.
- Pan coś znowu wietrzy, z panem nie da się rozmawiać ! - Jest to tylko logiczne myślenie wobec niezbitych faktów. Ale skoro nie docierają one do pani świadomości, to rzeczywiście lepiej będzie, jak... (Monika Olejniak rozmawia z Waldemarem Rekściem) Dziękuję pani za rozmowę

- Kod da Vinci na Zmartwychwstanie Na tydzień przed obchodzonym przez Kościół Katolicki świętem Zmartwychwstania Jezusa Chrystusa, Polsat nadał film zatytułowany Kod da Vinci. Ale jakby kogoś z tej telewizji zapytać, kto jest dla niego autorytetem, to pewnie by powiedział, że Jan Paweł II. Tak to już jest. Nie będę oceniał błędnych informacji, albo fałszerstw dotyczących historii w filmie, tym zajęli się już inni i zrobili to w sposób wyczerpujący. Poza tym, to tylko film, więc ma prawo posługiwać się wymyślonymi informacjami lub naciągać na swoją korzyść powszechnie znane fakty. Sam film jest banalny, fabuła oparta została na odkrywaniu przez parę bohaterów tajemnicy na podstawie zaszyfrowanych instrukcji. Ale też nie ma co się dziwić, przy natłoku produkcji filmowych niełatwo jest wymyślić coś autentycznie oryginalnego. Co gorsze, trudno znaleźć sceny „trzymające widza w napięciu”, może dlatego, że kilka lat temu było głośno wokół powieść Dana Browna i jej ekranizacji i każdy, czy chciał czy nie chciał, musiał zetknąć się z głównymi twierdzeniami zawartymi w filmie. Twórcy filmu nie wysilili się jednak (może Brown wysilił się bardziej, tego nie wiem, książki nie czytałem) i przedstawiona przez nich opowieść nie tylko opiera się na nieprawdzie, co jako filmowi można wybaczyć, ale też nie trzyma się kupy, a to usprawiedliwić już trudniej. Maria Magdalena, rzekoma żona Jezusa, miała urodzić dziecko, a po śmierci swego męża wyjechać do Francji, a raczej Galii, ale mniejsza z tym. Tam potomkowie Jezusa mieli sobie żyć, aż po dzień dzisiejszy. Nie wyjaśniono dlaczego akurat miała udać się do Galii, czyżby już wówczas w I w. n. e. była ona krainą słynącą w świecie ze swej laickości, dzięki czemu siepacze świętego Piotra nie mogliby jej tam dopaść? (Polacy po Powstaniu Listopadowym też wyjeżdżali nad Sekwanę, ale powody te są znane i racjonalne.) Bez trudu przeciętny uczeń Technikum Rolniczego w Bierutowie, w którym to miałem przyjemność edukowania się, na przerwie byłby w stanie obmyślić podobną „utajnioną przez Kościół prawdę”, że potomkiem Marii Magdaleny i Chrystusa, czy kogokolwiek innego, kto przewinął się przez kanoniczne Ewangelie, jest choćby Stefan Niesiołowski, albo Lech Wałęsa, co by nawet tłumaczyło wyjątkową rolę tego drugiego w Polsce, jako świętej krowy z namaszczenia salonu. W filmie nie odpowiedziano w żaden sposób, nawet najbardziej bzdurny, na nasuwające się pytanie: dlaczego do Zakonu Syjonu (wymyślonego zresztą przez jakiegoś Francuza-oszusta w XX w., przeczytać o tym można w Internecie wpisując do wyszukiwarki tytuł książki Browna) mającego czuwać nad bezpieczeństwem potomków Jezusa i Marii Magdaleny, mieli należeć akurat Leonardo da Vinci czy Izaak Newton. Może chodzi o wybitnych ludzi, ale kto za życia Leonarda wiedział, że jest on wybitny? Może on sam, ale chyba niewielu więcej. Uczeń Technikum Rolniczego w Bierutowie, mógłby ułożyć plejadę znanych ludzi, którzy mogliby tworzyć jakiś zakon, tajne stowarzyszenie czy coś podobnego: np. arcybiskup Józef Życimski-„Filozof”, Lesław Maleszka-„Ketman”, Aleksander Kwaśniewski-„Alek”, Jan Miodek-„Jam”, Wojciech Dzieduszycki-„Turgieniew”, Józef Oleksy-„Piotr”, Wojciech Jaruzelski-„Wolski”. I byłoby to bardziej wiarygodne, bo ci przynajmniej mają coś ze sobą wspólnego. Wielu ludzi chciałoby uważać się za mądrych, wtajemniczonych, takich którzy wiedzą więcej niż przeciętny zjadacz chleba. (Ta chęć jest chyba tym większa, im bardziej czują choćby podświadomie swoje braki intelektualne.) Ale nie są w stanie poświęcić wielu lat życia na dogłębne poznanie jakiejś dziedziny wiedzy, bo nie mają czasu, bo brakuje im wytrwałości, bo są zbyt głupi. Trudno w to uwierzyć, ale prawda często bywa mało efektowna. Dopóki będą ćwierćinteligenci, którzy na wszystkim się znają, ale książka ich w ręce parzy, to filmy typu Kod da Vinci, będą cieszyły się popularnością. „Film to najważniejsza ze sztuk” - powiedział Lenin. Słów tego zbrodniarza bym nie lekceważył. Dla bolszewików film stanowił narzędzie propagandy służące urabianiu umysłów i stworzeniu „nowego człowieka”. Film o rzekomej tajemnicy skrywanej przez Watykan, mającej jakoby skrywać prawdę, iż chrześcijaństwo jest oparte na kłamstwie, pełni też funkcję propagandową. Ma zasiać w umysłach ćwierćinteligentów wątpliwości i zasieje, bo taka ich natura. „Bój się człowieka, który przeczytał jedną książkę” - zauważył ktoś całkiem słusznie. Michał Pluta



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
G F 071
p39 071
p02 071
P16 071
04 2005 071 074
p05 071
071
10 2005 069 071
12 2005 071 074
P25 071
p09 071
pf 2015 067 071
P20 071
p34 071
p06 071
2010 03, str 066 071
071
p33 071
P28 071
P17 071

więcej podobnych podstron