Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu1 Przewoznik


_____________________________________________________________________________

Margit Sandemo

SAGA O LUDZIACH LODU

Tom XXXI

Przewoźnik

_____________________________________________________________________________

ROZDZIAŁ I

Taki długi... długi... sen.

Głęboko pod powierzchnią ziemi, na Południu, z dala od siedzib Ludzi Lodu w Skandynawii, Tengel Zły otwierał prastare oczy.

Robił to bardzo powoli; uniesienie powiek, ciężkich ze starości i pokrytych szarym pyłem, kosztowało go ogrom-nie wiele trudu.

Wreszcie ostatnim wysiłkiem woli zdołał je podnieść.

Żółte szpary oczu widziały jedynie otaczającą je ciemność. Ale Tengel Zły nie był zależny od światła. I tak potrafił widzieć. Daleko, dużo dalej, niżby się mogło zdawać. Jego wielosetletni sen nie trwał ciągle, nie był też nieustannie jednakowo głęboki. Czasami coś go zakłóca-ło. Zdarzało się, że któryś z jego przodków próbował odnaleźć naczynie z wodą, zakopane w Dolinie Ludzi Lodu. Tengel Zły musiał wtedy koncentrować całą swą moc w obronie skarbu. Nie mógł się poruszyć, a sen sprawiał, że i mózg miał ociężały, tak więc jego śmiercio-nośna moc nie działała z pełną siłą. Mimo to jednak był w stanie przenosić swój obraz tam, w tamto miejsce, by odstraszał śmiałków. Wielokrotnie wytwór jego myśli ukazywał się intruzom, którzy mieli czelność naruszyć jego teren.

Najwięcej wysiłku kosztowali go to wówczas, gdy przybyli tam Heike i Tula. Heike, jeden z najpotężniej-szych potomków rodu, jeden z tych, którzy ośmielili się zwrócić przeciw niemu, Tengelowi Złemu, groził mu zaklęciami z zamierzchłej przeszłości Ludzi Lodu. Były to niezwykle trudne chwile, jego siła została wystawiona naprawdę na ciężką próbę. A jeszcze gorzej było kiedy Tula, ta przeklęta dziewezyna, napuściła na niego cztery demony.

Koszmarne wspomnienie!

Po tym zdarzeniu Tengel Zły na długo musiał pogrążyć się we śnie, by na powrót zebrać siły.

Ale pamiętał też przyjemne chwile! Ohydne oczy zwracały się to tu, to tam, żółtoszare spojrzenie powoli, ale z dziką rozkoszą przedzierało się przez mrok, prze-czesywało świat wspomnień w poszukiwaniu radośniej-szych zdarzeń.

Nie wszyscy z jego dotkniętych przekleństwem potom-ków okazali się odszczepieńcami. Tengel Zły po raz kolejny przesłał kipiącą nienawiścią myśl Tengelowi Dobremu, temu, który zdołał odwrócić przekleństwo i sprawić, że jego nędzni następcy podjęli walkę ze złym przodkiem.

Miał też jednak powody do radości. Pamiętał je świetnie. Ów piękny mężczyzna z dawnych czasów, ten, który odciął głowę swojej kobiecie. No i Kolgrim, choć on nie na wiele się przydał. Oprócz tego, oczywiście, że zgładził niebezpiecznego Tarjeia, ale to przecież on, Tengel Zły, kierował jego poczynaniami. Solve był jego wiernym sługą, no i Ulvar! Ten był najbardziej obiecujący, tak, bo Ulvhedina zmarnowali ci świętoszkowaci łajdacy. Ale Ulvar pozostał mu wierny.

Flety! Za każdym razem, gdy któryś z potomków natrafił na zaklęty flet, rosła moc Tengela Złego. Tuli wpadł w ręce taki instrument, lecz powstrzymała ją ta obrzydliwa gromada zmarłych, sprzysiężonych przeciw niemu. Tymczasem nie dokończona gra dziewczyny i tak miała na niego zbawienny wpływ. Zaczął się budzić; oprzytomniał na tyle, że mógł podjąć próbę otwarcia oczu. Najpierw były to tylko niewielkie przymiarki, ale teraz wreszcie mu się udało.

Na moment zasłonił powiekami żółte szpary oczu, mrugnął raz tylko, po to, by sprawdzić, czy naprawdę może nimi poruszać, a już ten nieznaczny ruch wzbił w powietrze tuman szarego jak popiół cuchnącego pyłu. Gra Tuli na flecie, choć przerwana, obudziła go na tyle, by mógł poprowadzić jednego ze swych bezrozumnych potomków do Eldafjord, tam gdzie znajdował się jego własny flet, ten, który utracił w tak niecny sposób. Eldafjord... Podróż Eskila. Doprawdy, tak niewiele brakowało! O mały włos, a Tengel Zły by się obudził. Dokonałby tego Heike, jeden z jego najzagorzalszych przeciwników. W głębi mrocznej duszy Tengela Złego na to wspomnienie rozległ się złośliwy chichot. Ale potem pojawiła się ONA. Ona, ta najstraszniejsza, najbardziej odrażająca. Na samą myśl o niej Tengel skręcił się z nienawiści. Ta, która zdołała dotrzeć do jasnej wody. Shira, jego śmiertelny wróg.

I flet, drogocenny flet! Zniszczyła go na zawsze! Poczuł, że to wspomnienie setkami noży wbija mu się w ciało.

Nie, nie będzie więcej myślał o tym upokorzeniu, o palącym wstydzie.

Znów wrócił pamięcią do radośniejszych wydarzeń. Pojawił się kolejny potomek. Nosił imię Ulvar i był naprawdę wiernym uczniem Tengela Złego. Znalazł nie dokończony flet, oczywiście idąc za wskazówkami Ten-gela, i już sama świadomość tego faktu wzmocniła złego przodka.

Ale i ten flet także został unicestwiony.

Teraz Tengel nie wiedział już o żadnym innym. Przeklęte łotry, i to krew z jego krwi! Przez cały czas, choć leżał tu unieruchomiony, musiał pilnować, by nie zniweczyli jego planów.

Akurat teraz byli słabi. Mieli tylko jednego dotkniętego, w dodatku dziewczynę, a ona nic nie znaczyła. Nosiła imię Benedikte. Ach! Wiedział niemal wszystko o Ludziach Lodu! Nad mrocznym źródłem zła obdarzono go życiem wiecznym i władzą nad ludźmi. Pełni władzy jeszcze nie osiągnął, leżał wszak w okowach snu, ale losy Ludzi Lodu, zwłaszcza tych z rodu, których dotknęło przekleństwo, mógł śledzić stąd, z tajemnego miejsca spoczynku. Wszel-kie zło świata docierało tu do niego, niesione ziemią i powietrzem, ognietn, wodą i kamieniem, pięcioma dawnymi żywiołami plemienia Ludzi Lodu. Kiedy bowiem odwiedził Źródła Życia i napił się wody zła, również żywioły stały się jego niewolnikami, środkiem do osiągnię-cia władzy. Kiedyś miał władzę nad całą ziemią... Ach, jakże żałował, jakże wyrzucał sobie ten pomysł, który wówczas przyszedł mu do głowy! Postanowił, by pogrążono go we śnie. A potem został zdradzony! Zdradzony przez własny ród! Setki razy żałował, tysiące razy wybuchał gniewem, ale na nic się to nie zdało. Leżał pogrążony we śnie, który ciążył mu jak kajdany, i stan ten musiał trwać do czasu, aż znajdzie się kolejny flet, zaklęty albo niewydarzony, to już nie ma znaczenia, byle tylko dało się na nim wygrać jego sygnał.

Gorzki nieustający gniew odbierał mu siły. Przymknął szkaradne oczy i skupił się na chwili obecnej. Nie było to trudne, dźwięki fletu wzmocniły jego zdolność widzenia tego, co znajdowało się daleko. Jedy-nie ciało było jeszcze słabe, uwięzione, i przez to jego śmiertelnie niebezpieczna moc nie mogła zostać w pełni wykorzystana. To, czego do tej pory dokonał, było jedynie pierwszym ostrzeżeniem przed tym, co kiedyś miało nastąpić.

Teraz, choć ta Benedikte była właściwie nikim, zerem, musiał mieć na nią oko, czujnie się przed nią strzec. Bo ona była jedną z nich, z tych niewiernych, którzy próbowali go zwalczać. Sama, co prawda, nie mogła niczego osiąg-nąć, ale jeśli jej pomogą...

Musi uważać na tę głupią dziewczynę. A gdyby tak sprowadzić ją na drogę wiodącą ku nieuchronnej zagładzie?

Tak! Tyle przynajmniej mógł dokonać, przebywając tu, w swym przeklętym więzieniu.

Musiało się to jednak stać potajemnie. Oczy Tengela Złego zamigotały w ciemnościach. Przez ciało przebiegł mu zimny dreszcz strachu. Gdzieś w jakimś miejscu... Gdzieś w jakimś miejscu istniało inne niebezpieczeń-stwo. Shira nie była jedynym zagrożeniem. Tego drugie-go nie znał. Umknęło mu, skryło się przed nim. Ale Tengel Zły zdawał sobie sprawę, że jest ono silne, bardzo silne!

Dlatego zniszczenie dziewczyny musi się odbyć w ukryciu, tak by to drugie coś, co mu zagraża, nie mogło jej znaleźć i, być może, przybyć na ratunek. Myśli zaczęły pracować, zmysły szukały, wstrętne macki rozeszły się po świecie, kierując się ku krajom na Północy... Obudziło się niejasne wspomnienie.

Tak, znał pewne miejsce daleko od ludzkich siedzib. Wspaniałe, na wskroś przepojone złem miejsce. Wiedział o nim, ponieważ w trakcie swej podróży na Południe sam je odwiedził.

To miejsce poświęcono złu. Został tam nawet przez jakiś czas, tak mu się spodobało.

Wtrącił się w historię tego miejsca.

Wspaniały, wspaniały czas.

Pamiętał też... Tengel Zły zebrał myśli, z wysiłkiem starał się sobie przypomnieć.

Tak! Był tam przewoźnik! Oczywiście, tak. I znów w duchu złośliwie zachichotał. Przewoźnik, tak, tak, właśnie on!

Zabawnie było współdziałać z tym człowiekiem. Cie-kawe, co się z nim później stało, po tym, jak on, Tengel, opuścił tamto miejsce. Ciekawe, doprawdy, bardzo inte-resujące.

Miejsce to, zanim jeszcze on się tam pojawił, było tak skalane, tak przepojone wspaniałym złem, czynami tak potwornymi, że myśląc o nim odczuł dreszcz rozkoszy. Bez względu więc na to, jaki wpływ on sam na nie wywarł, z pewnością było to właściwe miejsce, by wyeliminować Benedikte.

Zaprowadzi ją tam niezłomna siła jego myśli. Trzeba jednak szukać okrężnych dróg, żadne bezpo-średnie poczynania nie są już możliwe. W jaki sposób tego dokonać?

Jak pająk pracowicie tka pajęczynę, tak on począł snuć swój okrutny plan. Niezwykle przyjemne zajęcie dla najbardziej złego stwora na świecie. Dla samego uosobie-nia zła.

ROZDZIAŁ II

Księżyc czekał za chmurami, które ciemne i po-strzępione pędziły po niebie. Od czasu do czasu ukazywał bladą tarczę i przez moment zimnym błękitnozielonym blaskiem oświetlał dom na jednym ze wzgórz. Dom był duży, piętrowy, miał wiele okien, w których odbijała się księżycnwa poświata. Niegdyś zapewne po-malowano go na jakiś kolor, teraz jednak szarawe gołe drewno dominowało nad łuszczącą się farbą. Dachówki wyglądały na porośnięte mchem, a kolumienki werandy gniły od dołu. Na parterze zza zakurzonych aksamitnych zasłon wydobywało się słabe światło, piętro zdawało się nie zamieszkane, w oknach wisiały postrzępione resztki zasłon.

Kiedy księżyc skrył się za pokrywą chmur, dom w swym przytłaczającym smutku objawił się jako jeszcze ciemniejszy. Nagle jednak gdzieś w głębi opustoszałego piętra zamigotało przez moment światełko - przelotnie i niewyraźnie, jakby ktoś osłonięty gęstą zasłoną pajęczyn niósł świeczkę.

Księżyc znów wyjrzał zza chmur i światełka zniknęło. Nikt jednak nie jechał drogą prowadzącą przez wzgórza, któż więc mógł to zobaczyć? Nikt też nie miał ochoty, by odwiedzić ten dom, nikt nie pragnął spotkania z jego mieszkańcami ani też nie chciał sprawdzić, dlaczego cieszy się złą sławą. Odnosiło się wrażenie, że w tym domu straszy. I tak było w istocie; tak przynajmniej twierdzili ci, którzy znaleźli się dostatecznie blisko. Mówiono o krzykach, niosących się stąd nocą, i innych niezwykłych zjawiskach. Chyba tylko księżyc pałał do tego domu szczególnym uczuciem.

Nadszedł dzień i światło księżyca zagasło. Guri Martinsen rozpięła guziczki wysokiego kołnierza i rękawiczkami zaczęła wachlować twarz. Była dość korpulentną panią w wieku okoła trzydziestu pięciu lat, o twarzy czerwonej i błyszczącej od potu. Nosiła nieprak-tyczną suknię z turniurą i opadający na czoło kapelusz, umocowany morderczo ostrymi szpilkami.

Jemu także dokuczał upał.

Guri jednak już skierowała się w dół, na brzeg rzeki.

Ale i on w duchu musiał przyznać, że droga okazała się znacznie dłuższa, niż pamiętał. Co prawda nie był tu od bardzo dawna. Wtedy nikt jeszcze nawet nie słyszał o kolei.

Sidsel, drobna, szczuplutka dziewczynka o cienkich jasnych włosach i wiecznie przestraszonym spojrzeniu, jakby stale proszącym o wybaczenie, ostrożnie zeszła na trawę. Jej ojciec westchnął zrezygnowany i poczłapał za nią.

Sidsel wsunęła drobną rączkę w dłoń ojca.

Ove Martinsen miał nadzieję, że jego ciotki naprawdę okażą się miłe. Nie widział ich od czasu, gdy był jeszcze dzieckiem, a wówczas trochę się ich bał. Ale upłynęły lata, na starość z pewnością złagodniały. Wiedział, że są, nazwijmy to, oryginalne, bo pozostała część rodziny nie chciała mieć z nimi nic wspólnego. On jednak i Guri postanowili przełamać lody i pozwoiić, by przez krótki czas zaopiekowały się Sidsel. Trzy kochane stare ciote-czki... Na pewno dziecko w domu sprawi im dużą przyjemność! A poza tym mieszkają na wsi i w ogóle... Sidsel nie prosiła już, by ją zabrać w podróż. Wiedziała, że to i tak nie nie pomoże.

Podczas gdy rodzice odpoczywali, przysiadłszy każde na swoim kamieniu, dziewczynka zaczęła przechadzać się wzdłuż brzegu rzeki. Była szczuplutka i lekka, słoneczny skwar nie dawał się jej tak mocno we znaki. Przyglądała się ślicznym kamieniom leżącym na piasku, od czasu do czasu brała jakiś i wrzucała do bystro płynącej wody. Pochyliła się, żeby przyjrzeć się dokładniej czemuś, co lekko połyskując leżało pod wodą na dnie tuż przy samym brzegu. Co to mogło być? Wsadziła rączkę do wody, poczuła, jak rwący jest nurt, ale udało jej się dotknąć dziwnego przedmiotu.

Kiedy już miała go w dłoni, zobaczyła, że to tylko jakiś pieniążek z dziwnym wzorem. Jakby jakieś litery, a może nazywało się to znaki? Moneta była w bardzo złym stanie, więc właściwie nie warto było jej brać, ale dziewczynka mimo wszystko wytarła ją o trawę i schowała do kie-szonki. Matka zawołała, wróciła więc do rodziców i kon-tynuowali męczącą wędrówkę wzdłuż gościńca.

Nie był już wcale o tym przekonany.

Z uczuciem pewnej niechęci przyglądali się domowi na wzgórzu. Zapadł już zmierzch i księżyc znów pojawił się na niebie. Ten wieczór był pogodny i księżyc bez przeszkód mógł napawać się widokiem swego ulubionego domostwa, skąpanego w jego zimnym zielonym świetle.

Dziewczynka nic nie powiedziała. Cała się trzęsła ze strachu.

Kiedy pociągnęli za sznurek przy drzwiach, w głębi domu rozległ się nieprzyjemny dźwięk pękniętego dzwonka. Po chwili drzwi otworzyły się o cal i ani odrobinę więcej. Łańcuch zabezpieczający naprężył się jak struna.

Ove wymamrotał coś o tym, że zabłądzili, a kiedy wszyscy już się ze wszystkimi przywitali, ciotka Agnes oświadczyła:

To była niemal cała ich kasa podróżna.

„Sporo mebli” było zbyt łagodnym określeniem, a jeśli miały to być rzeczywiście rodzinne skarby, to trzeba przyznać, że ciotki należały do osób ubogich. Pokój przypominał magazyn sprzętów - takich, których nawet handlarze starzyzną nie mieliby nadziei sprzedać. Stały tam dziwnie pogrupowane meble z różnych epok, każdą odrobinę wolnego miejsca zajmowały wątpliwej wartości przedmioty mające służyć dekoracji. Ove utorował sobie drogę między stołami, krzeslami, etażerkami i wielkimi malowanymi gipsowymi statuetkami aż do rozchwianego łóżka.

Guri odciągnęła męża na bok, by zamienić z nim kilka słów na osobności. Na twarzy nie miała nawet cienia uśmiechu.

Po stanowczych sprzeciwach połączonych z licznymi westehnieniami ciotki zgodziły się wreszcie, by przespali się na podłodze w stołowym, ale przystały na to dopiero, kiedy Ove zapraponował, że zapłaci za nocleg. Twier-dziły, że to dla nich stanowczo zbyt dużo kłopotu. Kiedy jednak wręczył im swe ciężko zapracowane pieniądze, ich zadowolone miny pokazały, że nie tak trudno je przekonać.

Sidsel stała przy oknie. W jasnym blasku księżyca widać było tylko najmocniej świecące gwiazdy. Z Oriona dało się zobaczyć jedynie barki i pas. Gwiazdy przypomi-nały dwoje małych chytrych oczek i wykrzywione usta. Światło księżyca zaglądało do brunatnego salonu, który całkiem słusznie otrzymał takie miano. Blask padał tuż koło łóżka Sidsel, w którym dziewczynka kuliła się pod kołdrą, nieszczęśliwa i zapłakana. Czekało ją osiem nie kończących się dni i nocy w tym domu strachów, z ciotkami, które jej nie lubiły. Och, dlaczego nie pozwolono jej wyjechać z tatusiem i mamą? Ale oni cały czas powtarzali „nareszcie sami”, „spróbujemy napra-wić” i inne niemądre rzeczy.

Jutro ucieknie, na pewno. Wszystko jedno, dokąd pójdzie, nieważne, czy zmarznie, będzie głodna czy też dostanie udaru słonecznego, a może nawet będzie musiała nocować w lesie. Wszystko jest lepsze od tych lodowatych ciotek i ich wstrętnego domu!

Nagle Sidsel drgnęła i wysunęła głowę spod kołdry. Miała trudności z rozróżnieniem, co jest czym wśród tylu zadziwiających sprzętów, ale nie zauważyła niczego nie-zwykłego. Usłyszała tylko coś. Coś nieokreślonego. Od pokoju rodziców dzieliło ją kilka pomieszczeń. Wzywanie ich szeptem na nic by się nie zdało, a wołać nie chciała, no bo jeśli ktoś jest w pokoju? Ale nie, to nie stąd dobiegał ten dźwięk. Dochodził jakby z góry. Kroki na piętrze, na tym, które podobno stało puste.

Ktoś tam chodził, nie, nie chodził, raczej skradał się jak najciszej na palcach. Ale deski w podłodze trzeszczały, zdradzając tajemnicę.

Mimo wszystko Sidsel trochę się rozluźniła. Wszystko jedno, kto to był, i tak nie mógł do niej dotrzeć. Rozległ się nowy dźwięk. Rozpoznała go, słyszała go wielokrotnie z sypialni rodziców. Ciche, przytłumione skrzypienie łóżka. Nigdy nie lubiła tego odgłosu, choć nie wiedziała, co to jest. Po pewnym czasie tempo zwykle wzrastało, a potem zawsze słyszała uderzenie w ścianę i gwaltowny, szybki oddech.

Te odgłosy budziły w niej dziwną, niezrozumiałą niechęć.

Skrzypienie na górze trwało dość długo, w końcu tak jak w domu praybrało na sile, stało się szybsze, aż wreszcie zapanowała cisza. Pa chwili znów rozległo się ciche człapanie.

Dźwięki ucichły i Sidsel wsunęła się pod kołdrę. Podróż mimo wszystko ją zmęczyła. Dziewczynka wreszcie zapadła w sen.

Dręczyły ją niespokojne koszmary. Wokół stukało, dudniło i trzaskało.

Niezwykle przerażający sen, pełen ogłuszającego hała-su.

Znów się obudziła, tak gwałtownie, że przez całe ciało przebiegł jej skurcz. Usłyszała prawdziwy hałas, mocne uderzenie i stukot.

Tym razem bez wątpienia coś działo się u niej, w tym pokoju!

Księżyc nadal świecił mocno. Sidsel do bólu wytężając wzrok wpatrywała się w pokój, serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, zęby dzwoniły. Z gardła wydobgł się jęk. Coś tu się zmieniło, ale co?

Tak! Ktoś musiał tu być przed chwilą, bo dwa krzesła przy stole ustawionym na środku pokoju odwróciły się do niej, jak gdyby ktoś je pchnął albo potknął się o nie. I gdzie się podział ten mały stolik przy ścianie? Czy przedtem przy ścianie nie było żadnego stolika? Teraz chyba na jego miejscu leży przewrócona figurka Murzyna.

Może tatuś zajrzał tu do niej. Potknął się o coś i... Co do stolika, to nie była tego taka pewna, być może wcale go tam nie było. A figurka mogła leżeć już wcześniej, przecież pokój stanowił niepowszednie zbioro-wisko najróżniejszych sprzętów.

Tak, na pewno był tu tatuś.

Odetchnęła z ulgą, zasapana jak po długim biegu. Nieśmiało szepnęła: „Tatuś?”, ale nie doczekała się odpowiedzi. No cóż, pewnie wrócił do łóżka. Sidsel przyłożyła głowę do poduszki i zamknęła oczy. Natychmiast jednak z powrotem je otworzyła. Coś ze zgrzytem przesuwało się po podłodze. Wpatrywała się w pokój, ale wszystko wydawało się tu spokojne. Lecz nagle...

Serce Sidsel prawie zapomniało uderzać. Wzrok jej padł na olbrzymią konsolę z lustrem ozdo-bionym groteskowymi ornamentami, nie należącymi do żadnego stylu ani do żadnej epoki. W lustrze dostrzegła część pokoju, do tej pory pozostającą poza zasięgiem jej wzroku.

Zobaczyła, że wysoka etażerka, pełna brzydkich wazo-nów, muszli i innych dziwacznych przedmiotów, powoli przemieszcza się po podłodze, ukosem sunąc w jej stronę. Sidsel krzyknęła i wyskoczyła z łóżka. Potknęła się o mebel, który wieczorem wcale tu jeszcze nie stał, i wrzeszcząc jak oszalała pobiegła przez pokoje, budząc przy tym cały dom.

Nadciągnęły ciotki i usłyszawszy niepojęte wyjaśnienia dziewczynki, zapaliły każda swoją świecę. Potem weszły do brunatnego salonu.

Chaos, jaki tam panował, trudno opisać. Migotliwe płomienie świec wydobywały z mroku poprzewracane meble, ozdoby porozrzucane po całym pokoju, rozbitą porcelanę i powyciągane szuflady.

Ciotki snusiały przyznać mu rację.

Sidsel załkała:

Udowodnienie niewinności wydało się jej wręcz niemoż-liwe. Ciotki za wszelką cenę pragnęły mieć kozła ofiar-nego. I przy okazji co nieco na tym zarobić. Kiedy tak stali, próbując pozbierać myśli, przez pokój przeleciał nagle stary zegar kominkowy i z wielkim hukiem uderzył w ścianę.

Wszyscy jak zahipnotyzowani wpatrywali się w to, co im pokazała.

Wysoko na ścianie, w odległości mniej więcej pół metra od sufitu, na brunatnej tapecie widniał głęboki ślad. Coś odcisnęło się z taką siłą, że zniekształcone zostało nawet drewno pod tapetą.

Wszyscy widzieli, co to było. Olbrzymia zwierzęca łapa, dokładnie zarysowana, z wielkimi pazurami. Z jednym tylko zastrzeżeniem: takie zwierzę nie istniało.

ROZDZIAŁ III

Był po prostu niezorientowanym turystą. Raźnym głosem wypytywał mieszkańców pierwszej zagrody o drogę do Fergeoset.

Chcieli wiedzieć, czego tam będzie szukał. Interesują go wyludnione miejsca, wyjaśnił młody człowiek z czarującym uśmiechem, który jednak nie został odwzajemniony.

Znów się roześmiał, ale troje mieszkańców zagrody milczało zachowując powagę. Śmiech turysty zamarł, przemieniając się w ciche pochrząkiwanie.

Gdybyście tylko zechcieli wskazać mi drogę...

Wieśniacy przypatrywali mu się zza zasłonek.

Był dobrze przygotowany do pieszych wędrówek. Nosił spodnie do kolan i solidne sznurowane buty, kurtkę dla ochrony przed wiatrem i kapelusz na bakier. Miał też porządnie wyładowany plecak, do którego umocowane były rozmaite przyrządy. Jeśli chodzi o wyposażenie, nie powinno mu niczego zabraknąć.

Ale poza tym?

Wieśniaczka pokręciła głową i wróciła do swoich zajęć.

Fergeoset interesowało go już od świąt Bożego

[Ferge (norw.) - prom; os (norw.) ujście rzeki (przyp. tłum.).]

Narodzenia, kiedy usłyszał po raz pierwszy o tym miejscu. Nazwa wskazywała, że kiedyś musiała to być dość spora wioska. Skoro istniała przeprawa promowa... A „oset” z kolei mówiło, że uchodziła tam jeszcze jakaś inna rzeka. Na pewno było więc też i jezioro.

Człowiek, który mu o tym opowiedział, wspomniał także niewielki kościółek.

Wiele trzeba, by opuszczono wieś, w któlej stoi kościół.

Choć, prawdę powiedziawszy, w Norwegii co i rusz można się natknąć na wyludnione wioski - niektóre przyklejone do stromych, pionowo opadających w dół zboczy, inne ukryte w głębokich, ustronnych dolinach. Urbanizacja kraju wraz z gwałtowną falą emigracji do Ameryki sprawiły, że opustoszało wiele małych miejs-cowości. Las rozrósł się, odbierając to, co ludzie kiedyś sobie przywłaszczyli.

Zarośnięta droga wzdłuż wodospadu okazała się długa i stroma. Może więc nie było nic dziwnego w tym, że ludzie przenieśli się w dolinę. Trudny dostęp do wioski w naturalny sposób wiele wyjaśniał.

Ale było przecież i inne wytłumaczenie, to właśnie, które podziałało na jego wyobraźnię i pchnęło go do podjęcia samotnej wyprawy.

Opowieść o nawiedzonej wiosce.

Chciał zabrać ze sobą narzeczoną, ale dalekie piesze wędrówki to nie dla niej. W dodatku przeraziły ją makabryczne opowieści. Nie, wolała latem zostać w mieś-cie, gdzie było ciekawiej, przyjemniej, inaczej. Wiele znanych twarzy znikało, pojawiały się nowe. Musiał więc wędrować w pojedynkę.

Szczególnej przykrości jednak mu to nie sprawiło. Dziewczęta czasami potrafią być zbyt gadatliwe i łatwo wpadają w gniew, gdy tylko coś im nie odpowiada. Okolica stała się jakby bardziej płaska. Niewiele, co prawda, widział dookoła, bo od dawna już szedł wśród leśnej gęstwiny, ale wodospad zmienił się w dość spokojną rzekę, a on sam nie oddychał już z takim wysiłkiem. Ukryta wioska nagle stanęła mu przed oczami. W jed-nej chwili przedzierał się przez świerkowe zarośla, by w następnej patrzeć już na otwarty krajobraz. Pora dnia była dość późna, pewnie nawet wieczór, ale wiosną światło długo gościło w północnych krajach. Etnograf i archeolog-amator, czy jak go tam zwać, stanął zauroczony.

Rzeczywiście było tu jezioro, ale wcale nie takie duże. Niewielki górski staw, tak by to określił, choć góry leżały w znacznym oddaleniu. A po drugiej stronie jeziora dostrzec się dało ujście rzeki. Uśmiechnął się dumny, że oto potwierdziły się jego przypuszczenia.

„Dostrzec” to bardzo trafne określenie, bo blade pasma mgły unosiły się z jeziora, spowijając brzegi nieprzejrzystym welonem.

Zrozumiał teraz, dlaczego to miejsce nazwano Fergeo-set. Po tej stronie gdzie stał, brzeg był kamienisty, niedostępny. Natomiast przeciwległy, najprawdopodob-niej bardzo słoneczny urzekał pięknem i on właśnie musiał kiedyś skusić Iudzi, by tu osiedli. Tam jednak można było się przedostać tylko w jeden sposób: należało iść brzegiem aż do ujścia rzeki - tu, gdzie rzeka wypływała z jeziora, prąd był zbyt silny - i przeprawić na drugą stronę łodzią. Właściwie trudno o gorsze miejsce do osiedlania się, pomyślał, ale rozumiał minione pokolenia. Gromadka domów, którą dostrzegł po drugiej stronie jeziora, poło-żona była urzekająco pięknie wśród zielonych łąk, opada-jących do wody. We mgle dostrzegł pozostałości niewiel-kiego kościoła - tak, kościół właściwie był nienaruszony - i niewielkie szaroczarne chałupy, popadłe w ruinę. Zobaczył też duży dom z pięterkiem czy strychem, a to znaczyło, że ludzie musieli się stąd wynieść wcale nie tak dawno temu! Największy dom straszył oczodołami po-zbawionych szyb okien, a jego dach zapadł się niby grzbiet starego konia.

Wydawało mu się, że tuż przy kościele widzi cmentarz. Wąski pas lądu prowadził stamtąd na nieduży, lecz wysoki półwysep, porośnięty tworzącymi okrągły gaj drzewami o rozłożystych konarach.

Mgła nad jeziorem gęstniała. Coraz trudniej było przyglądać się wiosce.

Cóż za fantastyczny spokój! Pejzaż - smutne wspo-mnienie minionych dni.

Ludzie, którzy tu mieszkali, żyli co prawda w izolacji, ale trudno było sobie wyobrazić, że z własnej woli opuścili wioskę. Co się tu wydarzyło? Czyżby jakaś zaraza? A może wyginęli naturalną śmiercią poprzez dziesiątki lat? Młodzi tęsknili za światem...

Czy też może w mrocznych opowieściach o nawiedzonej wsi tkwiło ziarenko prawdy? Te legendy nie były wcale szczególnie stare; według tego, co opowiadał mu przyjaciel, pojawiły się nagle i rozbłysły gwałtownie jak zorza na niebie. Och, nie, na pewno nie, uśmiechnął się pod nosem. Oczywiście wcale nie te niemądre bajania sprowadziły go tutaj. Ściągnęła go idea zbadania opustoszałej wsi, być może dokonania ważnych odkryć, które pomogłyby mu w uzys-kaniu naukowego stopnia i w jego karierze zawodowej. Ale jak miał się przedostać na drugą stronę? W najgorszym razie będzie musiał przepłynąć. Woda na pewno jest zimna, ale nurt rzeki przy ujściu nie wydawał się rwący. Na pewno nie ma tu zdradliwych prądów. Poradzi sobie.

Odważnie zaczął przedzierać się przez zarośla wzdłuż brzegu, odnalazł dawną, ledwie widoczną ścieżkę. Przebył nieco więcej niż połowę drogi, gdy nagle stanął jak wryty. Ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w ujście rzeki. Wysilał oczy, aż zakręciły się w nich łzy, bo mgła bardzo już zgęstniała.

Czyżby tu byli jacyś ludzie?

Wszystko wydawało się takie ciche, spokojne, jakby wymarłe. A jednak wśród roztańczonych mlecznobiałych welonów mgły dostrzegł jakiś ruch.

Serce zaczęło bić mocniej, szybciej. Ten dźwięk?

Rytmiczne uderzenia i plusk...

Na miłość boską, to łódź! A na niej, na rufie, jakiś człowiek, powoli ruszający wiosłem! Przewoźnik? Nie widział wyraźnie. I łódź, i człowiek byli zaledwie ciemniejszyrni cieniami we mgle. Nie odróżniał nawet wieżyczki na kościełe.

Ale skrzypienie i rytmiczne uderzenia wiosła o rufę słyszał na pewno.

Świetnie, przeprawi się więc na drugi brzeg. Pospiesznie ruszył naprzód. Zawołał: „ahoj”, zapomina-jąc o wszystkich mrożących krew w żyłach opowieściach o Fergeoset, jakie słyszał. Przeprawi się na drugą stronę suchą nogą, wyjdzie to na dobre i jemu, i plecakowi. Dopiero gdy był już niemal na samym brzegu, uderzyła go pewna myśl.

Opustoszała, wyludniona wioska...

„Przewoźnik”? Ale czy nie przed tym właśnie wszyst-kie sagi...

Nie poruszył się już dalej ani o krok. Z niedowierzaniem patrzył przed siebie, krzyknął głośno: „nie!”, i umilkł.

Daleko stamtąd, w południowej części Norwegii, pewien rybak wyprawił się wczesnym rankiem na wodę, by wyciągnąć zastawione sieci. Z radością w sercu wsłuchiwał się w krzyk wodnego ptactwa, echem niosący się wśród ciszy poranka, w dźwięk wioseł, które zanurzały się z miękkim pluśnięciem, by po chwili wysunąć się nad powierzchnię, porywając za sobą w górę połyskujące w słońcu jak kryształ krople wody.

To była najprzyjemniejsza pora dnia. Nie musiał myśleć o głodnych zwierzętach w oborze ani o pienią-dzach, których nigdy nie starczało dla tak licznej rodziny. Tu mógł poczuć się wolny. Dlatego też nigdy nie chciał zabierać do łodzi pomocnika, choć wówczas na pewno byłoby mu łatwiej. Ale przecież sam poradzi sobie z sieciami!

Spojrzenie rybaka prześliznęło się po kępach sitowia w zatoczce. Z łabędzich jaj na pewno wykluły się już pisklęta, nie powinien więc podpływać zbyt blisko gniaz-da. Czuł wielki respekt przed parą łabędzich rodziców, kiedy rozpostarłszy skrzydła, z pochylonymi głowami i głośnym sykiem, rzucały się do ataku. Przytrzymał wiosła. Co też tam leży wśród sitowia? Nigdy nie było tu kamienia. Nie, to coś poruszało się leciutko, kołysało w wodzie w takt fal wywołanyeh przez łódkę.

Rybak ostrożnie powiosłował bliżej, czując w żołądku narastający ucisk.

Nie chciał się zanadto zbliżać, potwierdziły się bowiem jego najgorsze przypuszczenia. Mięśnie ramion zaczęły pracować coraz szybciej, coraz mocniej, byle tylko łódź znalazła się jak najdalej od tego miejsca, byle dotrzeć na ląd, do ludzi!

Ale nikt chyba ostatnio nie zaginął?

To musiało wydarzyć się dziś w nocy.

Ale nie, wcale tak nie było.

Lensman Sveg, przystojny, o ogorzałej twarzy męż-czyzna około pięćdziesiątki, wstał i próbował oczyścić z błota przemoczone nogawki spodni.

Młody asystent lensmana, który zawsze uważał, że wie wszystko lepiej niż doświadczony Sveg, uważnie przyjrzał się leżącym na ziemi zmaltretowanym zwłokom.

Asystent poczuł się bardzo niepewnie, ale dzielnie przełknął ślinę.

Młody Olsen uważał, że z ciała topielca nie pozostało dostatecznie dużo, by cokolwiek dało się zobaczyć, ale żeby nie wyjść na głupka, bo to przecież nie przystoi młodemu i wykształconemu mężczyźnie, pochylił się i uważnie oglądał makabryczne znalezisko. Wreszcie rozjaśnił się.

Sveg burknął:

Plecy topielca były gołe. I na nich właśnie Sveg znalazł coś, co sprawiło, że postanowił zwrócić się o pomoc do ekspertów.

Na swej drodze spotkał kolejnego wykształconego młodego człowieka. Ten jednak okazał się sympatyczniej-szy.

Sander Brink studiował na uniwersytecie, ale zaszedł już daleko, wykazując się tak dużymi zdolnościami, że jego profesor, którego Sveg poprosił o pomoc, gorąco polecił swego młodego ucznia. Sam profesor wybierał się do Włoch wraz z żoną i dziećmi na wykopaliska archeo-logiczne połączone z wakacjami i uważał, że nie może sprawić zawodu swej pełnej nadziei rodzinie. Zamiast niego przyjechał więc Sander Brink.

Sveg przyglądał mu się sceptycznie. Zbyt młody i zbyt czarujący, uznał.

Ale Sander zjednał sobie jego sympatię miłym uśmiechem i przyjemnym głosem. Kobiety na pewno w okamgnieniu padają przed nim na kolana, pomyślał Sveg z kwaśną miną. Piwne oczy przy jasnoblond włosach zawsze działają zniewalająco, co w połączeniu z ujmującym sposobem bycia Sandera nie dawalo dziewczętom żadnych szans obrony. Musiał jednak przyznać, że chłopak wie, o czym mówi. Sander studiował historię kultury i religii i właśnie z tego powodu został tu wezwany.

Młody chłopak - na pewno nie ukończył jeszcze dwudziestu trzech lat - ostrożnie dotknął nagich pleców topielca leżącego na stole. Ciało nieszczęśnika było przy-kryte, widział tylko bladosiną opuchniętą skórę.

Olsen, początkowo obecny przy tej rozmowie, wy-szedł, kiedy Sander Brink zaczął mówić o składaniu ofiar.

Sander popatrzył na niego w zamyśleniu.

Sveg prychnął niezrozumiale. Uważał, że ostatnie, co można o nim powiedzieć, to to, że jest uprzejmy.

W dwukółce mknącej przez doliny ciągnące się wzdłuż rzeki Sveg opowiedział nieco więcej o siostrach.

Sander skorzystał z okazji, by się do czegoś przyznać:

Wysłałem posłańca, żeby sprowadził kogoś, kogo z pew-nością zainteresuje ten dom duchów.

Sveg mruknął:

Młody Olsen, który musiał siedzieć w dwukółce tyłem do kierunku jazdy i był z tego powodu urażony, wyciąg-nął rękę ponad ich ramionami.

Sander odwrócił się.

Kiedy nadjechał posłaniec, Benedikte akurat bawiła się z małą Vanją w domu, w Lipowej Alei. Miała dziewiętnaś-cie lat, a Vanja, córka Ulvara i Agnety, siedem. Ponieważ Benedikte była jeszcze dość dziecinna, a poza tym ubóst-wiała swą przybraną siostrę, świetnie się razem bawiły. Vanja była drobną i delikatną prześliczną istotką, Benedikte natomiast nie miała zbyt wielu zewnętrznych zalet. Była rosłą, niezgrabną dziewczyną o szczeciniastych włosach, które za nic nie dawały się ułożyć w elegancką fryzurę. Głos jej brzmiał jak syrena przeciwmgielna, a wielkie ręce przypominały dwa młoty. W jej twarzy wyraźnie objawiły się charakterystyczne cechy Ludzi Lodu, a ponieważ po Henningu odziedziczyła dość grube rysy, rezultat trudno było nazwać udanym. Mimo to jednak Benedikte pozyskała sobie niezwykle wielu przyjaciół. Niektórym może było jej szkoda. „Bied-na dziewczyna, z takim wyglądem nawet marzyć nie może o zamążpójściu. Szkoda, bo przecież jest taka miła! Patrzcie tylko, traktuje Vanję jak młodszą siostrę, chociaż tak daleko są ze sobą spokrewnione, dziesiąta woda po kisielu!” Miejscowe plotkarki zawsze miały coś podob-nego do powiedzenia. Większość ludzi przyjmowała ją jednak taką, jaka była, nie dostrzegając niczego poza ciepłem bijącym z oczu i zawsze przyjaznym uśmiechem. Henning z ulgą dostrzegał, że Benedikte nie odziedzi-czyła zbyt wielu złych cech, tak typowych dla dotkniętych. Co prawda we wczesnym dzieciństwie niejednokrotnie ponosił ją straszliwy gniew, zwłaszcza gdy uznała, że potraktowano ją niesprawiedliwie. W późniejszych jed-nak latach na jej życzliwość odpowiadano życzliwością i dziewczynka już się uspokoiła.

Nikt jednak nie wiedział, co dzieje się w duszy Benedikte. Nikt nie znał dręczących ją nocą koszmarów. Kiedy była mała, często z płaczem przychodziła do ojca i Agnety, szukając u nich pociechy i poczucia bezpieczeń-stwa. Nigdy jednak o niczym nie opowiadała. Mroczny świat, w którym przebywała, kiedy dom pogrążał się w ciszy i ciemnościach, należał tylko do niej. Wędrowała wtedy wokół strasznych przepaści, wśród tajemnych czarnych korytarzy, w których nagle pojawiały się przera-żające istoty, wpatrywały się w nią i znikały. W te noce poznała wiele tajemnic innego świata, oglądała to, co ukryte, ale nigdy z niezym się nie zdradziła. Wiedziała bowiem, że na ziemi nie ma nikogo, z kim mogłaby podzielić się swymi doświadczeniami. Wielokrotnie kontaktowała się z przodkami Ludzi Lodu. To oni wspierali ją i pomagali podczas niebezpiecz-nych wędrówek myśli, to oni nauczyli ją mądrości. Byli jej prawdziwymi przyjaciółmi, wiedzieli, ile musi wycierpieć. Dodawali jej sił, by mogła stawić czoło bezmyślnym ludziom albo głupim i złośliwym komentarzom na temat swojej osoby.

Posiadała nadprzyrodzone zdolności. Po części wro-dzone, jeszcze ukryte, po części te, którymi obdarzyli ją przodkowie. Siłą Benedikte była zdolność odczytywania historii przedmiotu przez trzymanie go w dłoniach i inne podobne niezwykłe umiejętności. W dniu, w którym ukończyła osiemnaście lat, Henning przekazał jej skarb Ludzi Lodu, uznał bowiem, że bezpiecznie może już to uczynić. Benedikte przyjęłą dar w uniesieniu i z nabożną czcią. Henning jednak wiedział, że córka pilnie studiuje dawne recepty i eksperymentuje. Pochwalał takie po-stępowanie, z czasem mogło się jej to przydać. Henning zatrzymał tylko mandragorę. Uważał, że może tak zrobić. Kiedyś, całe wieki temu, wręczył mu ją czarny anioł, by mógł zastąpić Sagę. Henning był zdania, że dobrze wypełnił swoje zadanie, a musiało to być właśnie zasługą mandragory. Jak mógł bowiem poradzić sobie jedenastoletni chłopiec z parą niezwykłych bliźniąt, którymi przyszło mu się zaopieko-wać, gdyby nie otrzymał dodatkowego wsparcia? Tak, ostatnie osiem lat, od roku 1883 do 1891, to były pomyślne lata dla Ludzi Lodu.

Henning dobrze gospodarował w Lipowej Alei. Mał-żeństwo z Agnetą, po pierwszym roku jej depresji, okazało się wyjątkowo szczęśliwe. Bardzo przeżyła gwałt dokonany przez Ulvara, ale gdy wydała na świat jego córkę Vanję, odzyskała spokój. W dużej mierze było to zasługą Henninga. Jego nieustająca życzliwość i zro-zumienie miały dla niej ogromne znaczenie. Uznał Vanję za swoje dziecko i w ten sposób miał dwie córki. Przyrodnia siostra Vanji, jego własna córka, Benedikte zachwycona była dzieckiem, siostrzyczką, jak ją nazywała. Lepszą opiekunkę dla małej trudno byłoby znaleźć. Malin wraz z mężem Perem i synem Christofferem nadal mieszkała w parafii. Nigdy nie powrócili do Szwecji. W roku 1889 od jej rodziców, Christera i Magdaleny, przyszedł list z informacją, że połączyły się dwa rody szlacheckie, którym Ludzie Lodu towarzyszyli przez stulecia. Syn Charlotte Posse, Axel Reuterskiold, poślubił córkę Oxenstiernów, Gabriellę. Koło się zamknęło, służ-ba Ludzi Lodu u nich też się zakończyła. Ale w ten letni dzień na dziedziniec Lipowej Alei wjechał konno mężczyzna i zapytał o córkę Henninga, Benedikte. Przywiózł ze sobą list od nieznanego Sandera Brinka, którego ojciec znał jednak ojca Henninga, Viljara. W salonie zwołano naradę, na którą stawiła się cała rodzina i obcy przybysz. Owszem, Viljar mógł poręczyć za Sandera Brinka, bardzo obiecującego młodego nauko-wca, który niedługo miał skończyć studia na uniwer-sytecie.

Brink zwracał się do Benedikte z prośbą o pomoc. Dom, w którym straszy? Między wierszami dało się wyczytać, że młody człowiek bada jeszcze inną sprawą, ale nawiedzonym domem mieli się zająć w pierwszej kolejno-ści i tam właśnie pragnął mieć do pomocy prawdziwego specjalistę. Kogoś, kto mógłby zdemaskować ziemskich oszustów i stwierdzić, o co w ogóle w tym wszystkim chodzi.

Benedikte błagalnie patrzyła na Henninga. Czy będzie jej wolno pojechać? Nikt nigdy poza najbliższym kręgiem nie prosił jej o radę, bo Henning nie chciał, by nadużywa-no jej zdolności, by nie zaczęła odgrywać roli wyroczni dla ludu.

Henning z rozpaczą myślał o bezmyślnej niegodziwo-ści, z jaką będzie musiała się zetknąć wśród obcych ludzi jego ukochana, wspaniała, lecz pod względem powierz-chowności tak niesprawiedliwie potraktowana przez los córeczka. Jak jej po dziecitcemu naiwna dusza zdoła znieść tak bolesną konfrontację?

Henning długo przytrzymywał ją na wyciągnięcie ręki i poważnie patrzył w oczy. W kącikach ust czaił mu się czuły uśmiech.

W swej tajemniczej pieczarze zadowolony Tengel Zły uśmiechnął się z nadzieją.

Wszystko toczyło się tak, jak zaplanował, a więc nadal mógł z oddali sterować losami ludzi.

Ale musiał przyznać, że trudno mu było wysłać Benedikte tam, dokąd chciał. Wymagało to ogromnego natężenia siły myśli, skoncentrowania się wyłącznie na kierowaniu innymi. Czuł się zmęczony. Później, gdy się na dobre obudzi nic nigdy nie będzie w stanie go zmęczyć. Teraz jednak zmuszony jest działać w bardzo trudnych warunkach, nie może być obecny w danym miejscu, nie może widzieć ani słyszeć ludzi bezpośrednio. No i przecież pogrążony jest we śnie, który przytępia mu zmysły, ogarnia myśli. O ileż bardziej musi się wysilać, by zaprowadzić tego ludzkiego robaka tam, gdzie chce.

Określenie „ludzki robak” nieprzyjemnie mu się koja-rzyło. Tak właśnie bogowie i duchy Taran-gai nazwały jego, j e g o, wtedy gdy odnalazł drogę do groty zła. Podróż tę wspominał ze strachem i obrzydzeniem. Strasz-liwa wędrówka poprzez korytarze zła. Aby przez nie przejść, by dotrzeć do ciemnej wody, nie mógł wykazać się ani jednym dobrym czy miłosiernym uczynkiem w całym swym wczaśniejszym życiu.

Nie uczynił niczego dobrego na tym świecie. Na szczęście, inaczej skończyłby jak te stworzenia, których nędzne resztki spotkał na drodze i których kości z pogardą rozrzucił kopniakiem. On, tylko on, jedyny ze wszystkich ludzi dotarł do źródeł zła. Ale, ach, jak wiele go to kosztowało! Własny krzyk bólu, jaki wydał z siebie, gdy osiągnął cel, ciągle dźwięczał mu w uszach. Ale warto było. Był teraz panem całej ziemi.

Gdyby tylko mógł jak najprędzej stąd wyjść!

ROZDZIAŁ IV

Benedikte ze zdumieniem przechadzała się po nawie-dzonym domu. Przybrała postawę wyczekującą. Gdyby ujrzał ją teraz ojciec, Henning, być może zrozumiałby córkę, nikt bowiem nie znał Benedikte lepiej od niego, choć i on nie wiedział nic o jej świecie z męczących snów. Z zachowania dziewczyny wyczytałby jednak, że ten dom ma... jak to nazwać? „Atmosferę”?

Wiele osób w napięciu przyglądało się jej poczyna-niom. Trzy właścicielki obserwowały ją z jawną niechęcią, słały kose spojrzenia i ostre słowa o ciekawskich pannach. Martinsenowie, z niecierpliwością przestępujący z nogi na nogę w oczekiwaniu na pozwolenie odjazdu, patrzyli ze zdumieniem. Sveg nastawiony był sceptycznie, Olsen traktował ją z pogardliwą nonszalancją zarozumiałego znawcy, a Sander Brink był rozczarowany. Wiele słyszał o Benedikte i zbudował sobie w wyobra-źni jej obraz. Spodziewał się eterycznej istoty, od której bije aura tajemniczości. Benedikte okazała się zupełnie inna. Była tak wysoka, że Olsen, patrząc na nią, musiał zadzierać głowę, a Sander, kiedy stali naprzeciw siebie, mógł spoglądać jej prosto w oczy. Ciało miała niezgrabne, twarz szeroką jak u Eskimosa, o skośnych, jakby mongol-skich oczach, ale wypisaną na niej miała dobroć, życz-liwość, bez odrobiny nawet demoniczności, jakiej spo-dziewał się u kobiety obdarzonej zdolnością jasnowidze-nia.

Sama Benedikte nie śmiała spojrzeć w jego stronę. Nie pozwalał jej skoncentrować myśli. Nigdy jeszcze nie spotkała tak pociągającego mężczyzny, a świadomość, że ona jest dla niego nikim, była okrutnie bolesna. Gdyby jej pozwolono, usiadłaby w ciemnym pokoju i patrzyła na niego, oświetlonego promieniem światła. Nie widziana przez niego, syciłaby oczy, zatopiłaby się w kontemplacji tego zjawiska, rozkoszowała każdą linią jego ciała, każdym ruchem, każdym wypowiedzianym przez niego słowem. Musiała się jednak zająć czym innym, nie mogła mu pokazać swojej twarzy. Czasami człowiek odczuwa po-trzebę ukrycia swojego oblicza, teraz to zrozumiała. Odetchnęła głęboko, starając się nie pamiętać, że on na nią patrzy, i skoncentrowała się na domu. Bardzo ważna była dziewczynka.

Benedikte przykucnęła przed Sidsel i ujęła jej ręce w dłonie. Dziecko zachowywało się z rezerwą, ale nie było wystraszone.

Sidsel kiwnęła głową. Ciotki starały się podsłuchać rozmowę, ale Benedikte celowo mówiła tak, by jej nie słyszały. Zauważyła, że wrogo odnoszą się do dziew-czynki.

Zauważyła, że szczupłe ciało dziewczynki rozluźniło się, jakby odetchnęła z ulgą.

A Sidsel najwyraźniej starała się coś przemilczeć... Nie chciała spojrzeć Benedikte w oczy, kiedy zaczęły mówić o dźwiękach dobiegających z piętra. No cóż, to może poczekać. Najpierw ciotki. Benedikte starała się zapomnieć o tym, jak wygląda w oczach Sandera Brinka, z przymusem uśmiechnęła się do trzech budzących lęk dam.

Benedikte skierowała się do Ovego i Guri Manin-senów, nadal starając się nie patrzeć na Brinka, który stał razem z lensmanem i jego pomocnikiem. Bała się, że kiedy pomyśli o urodziwym młodzieńcu, zaraz się zarumieni.

Nie, tak nie powinna mówić. Prędko się poprawiła:

Zatopiła się w myślach. Coś ogromnie ją irytowało, bo powinna wyczuwać, skąd się to bierze, a niestety tak nie było. Jakiś obcy element...

Martinsen niecierpliwie dreptał w miejscu.

Na buzi małej Sidsel, opuszczonej przez rodziców i dlatego trzymającej się w pobliżu tej sympatycznej Benedikte, odmalowało się niedowierzanie. Benedikte uważnie popatrzyła na dziewczynkę.

Sidsel w odpowiedzi oblała się rumieńcem. Benedikte, wyczulona na nastroje innych, odprowadzi-ła ją na bok, z dala od mężczyzn.

Po długiej chwili wahania Sidsel, osłaniając rączkami ucho Benedikte, z wypiekami wstydu na twarzy szepnęła:

Dziewczynka głośno przełknęła ślinę.

Benedikte zmarszczyła brwi.

Nie wiem.

Ale dziękuję, że zechciałaś mi to powiedzieć. Nikomu tego nie zdradzę.

Tak, była pewna, że nikomu tego nie wyjawi. Bo chociaż Benedikte znała oczywiście tajemnice erotyki, wiedziała, że jest to świat, który na zawsze pozostanie dla niej zamknięty. Została stworzona do przyjaźni i oddania, żaden mężczyzna nigdy nie zainteresuje się nią na tyle, by chciał spędzić z nią noc. Dawno już to zrozumiała i zaakceptowała. Do tej pory nie miało to dla niej większego znaczenia, ale też nigdy wcześniej nie spotkała kogoś takiego jak Sander Brink.

Nie, nie miała zamiaru opowiadać o przeżyciach Sidsel. Zastanawiała się jednak, co to może znaczyć. Za-mknięte, odgrodzone piętro i dobywające się stamtąd takie dźwięki?

Benedikte uchyliła drzwi z nadzieją, że ciotki nie usłyszą przeraźliwego zgrzytu.

Gdy drzwi się otwarły, w nos buchnęło im zatęchłe powietrze. To, co zobaczyli za drzwiami, wywołało na twarzy Benedikte grymas obrzydzenia. Schody całkiem się zapadły. Na podłodze w bezładnym rumowisku leżały przegniłe belki i resztki stopni, a wyso-ko, prawie pod sufitem, zwisało to, co jeszcze z nich zostało. Zrujnowane schody przypominały ogromne, nigdy nie pielęgnowane zęby. Powyżej czarną jamą ział ogromny hall, przesłonięty zasłoną pajęczyn.

Następnym jej posunięciem była rozmowa z trzema siostrami.

Sander Brink zabrał małą Sidsel na daleki spacer, żeby dziewczynka nie musiała przebywać w strasznym domu dłużej niż trzeba. Lensman jednak i jego ogon - Olsen, towarzyszyli Benedikte przy rozmowie ze starymi harpiami. Napotkali nieprzebyty mur niedowierzania i uporu. Nikt nie miał sił, by rozmawiać z każdą z sióstr osobno, poproszono więc do salonu wszystkie trzy naraz.

Beate zlizała z palców czekoladę.

Lensman zmienił temat:

Po nie kończących się dyskusjach ciotki zostały zmuszone zwróuć Martinsenom połowę pieniędzy. Oddania pozostałej części stanowczo odmówiły, bo przecież dziewczynka spała tu już jedną noc, no i pamiętać trzeba o wszystkich potłuczonyeh szybach i połamanych sprzętach! Rozmowa utknęła w martwym punkcie, z ulgą więc przyjęli Sandera i Sidsel wchodzących przez furtkę. Wszyscy oprócz ciotek wyszli im na spotkanie. Benedikte starała się ukryć uśmieeh szczęścia, który wypływał jej na usta, gdy patrzyła na młodzieńca.

Spróchniałe deski na werandzie groźnie zatrzeszczały, kiedy wszyscy się tam spotkali.

Benedikte spojrzała w górę i przyznała mu rację.

Kiedy zjedli obiad - nieokreślone danie bez smaku - i słono za to zapłacili, zapadł już zmierzch. Lensman wyjaśnił skwaszonym damom, że teraz powinny udać się do swoich pokoi, gdyż Benedikte postara się ustalić, co też wyprawia się w brunatnym salonie.

Benedikte już wcześniej ofiarowała swą pomoc przy zmywaniu, ale tę propozycję ciotki odrzuciły jednogłośnie. Kuchnia była jednym ze świętych po-mieszczeń domu, nikomu obcemu nie wolno było tam wtargnąć.

Ciotka Agnes surowo popatrzyła na lensmana.

Wyglądało na to, że wszystkie trzy mają na to nadzieję. Najwyraźniej aż tak mocno nie były przywiązane do rodzinnych skarbów.

Gdyby tylko Benedikte mogła jasno określić to, co plątało się jej w zakamarkach podświadomości! Musiało tu kryć się coś jeszcze. Coś, co nie pasowało do całości, a było niebywale istotne.

W drzwiach do brunatnego salonu Sidsel nagle się zaparła. Nie chciała ruszyć dalej nawet na krok.

W końcu musiała napotkać wzrok Sandera. W oczach jej pociemniało.

Jeśli poczuł się zawiedziony, że zredukowano go do roli niańki do dziecka, przynajmniej tego nie okazał. Uśmiech-nął się tylko do Benedikte tym swoim uśmiechem, któremu trudno się było oprzeć, i przygarnął Sidsel do siebie.

Sidsel w milczeniu skinęła tylko głową. Pokój po ostatnich wydarzeniach uładzono, posprząta-no skorupy, a meble ustawiono na dawnych bezsensow-nych miejscach. Trzy wzburzone siostry zatrudniły do tego Olsena, wielce przy tym cierpiącego w poczuciu urażonej godności.

Widoczny pozostał jedynie odcisk na ścianie, no i oczywiście kilka dziur w szybach. Lensman przystanął zapatrzony w ślad łapy i w zamyśleniu potrząsnął głową.

Lensman popatrzył na nią zagniewany.

Benedikte już miała na końcu języka, że potrzeba tu tylko trochę prostej logiki, ale kiedy zorientowała się, że także Sander Brink i Olsen przyglądają jej się z wy-czekiwaniem, powstrzymała się od powiedzenia czegokol-wiek. Nie chciała podawać w wątpliwość ich inteligencji. Sidsel siedząca na kolanach u Sandera drżała na całym ciele. Benedikte bardzo współczuła dziewczynce, ale jej obecność była absolutnie konieczna.

Benedikte unikała spoglądania na Sandera, ale każdym nerwem wyczuwała jego bliskość. Jego fantastyczna ujmująca osobowość działała na nią dosłownie paraliżują-co i właściwie wolałaby, by go tu w tej chwili nie było. Przy nim nie mogła się skoncentrować tak, jak by tego chciała.

Poprosiła, aby do oświetlenia pokoju użyto lampki z osłonką na płomień, nie chciała ryzykować zaprószenia ognia wśród tych rupieci. Gabinet strachów ukazał się w całej swej grozie. Zastawione meblami pokoje często dają wrażenie miłej przytulności, ale ten wydawał się nieprzyjemny, zimny.

Benedikte, lensman i Olsen usiedli nieco dalej, w głębi pomieszczenia, by mieć widok na całość. Dziewczyna zawołała do dwójki siedzącej przy drzwiach:

Umilkli i już tylko czekali. Upływały minuty, dom pogrążony był w ciszy. Siostry Martinsen najwyraźniej poszły już spać. Sidsel ziewała.

Nagle lensman Sveg zobaczył, że Benedikte ledwo dostrzegalnie przekręciła głowę. Nasłuchiwała, jakby wyczuwając coś w pokoju.

Nawet Sander, mimo tak znacznej dzielącej ich odleg-łości, zauważył jej reakcję.

Wszyscy oprócz Sidsel zastygli w oczekiwaniu. Nic jednak się nie wydarzyło. Lensman rozluźnił się i wyciąg-nął z kieszeni fajkę, chcąc nabić ją tytoniem. W tej samej chwili jakaś siła wyrwała mu ją z rąk i przetzuciła na drugi koniec pokoju. Fajka uderzyła o ścianę i rozprysnęła się na tysiąc kawałeczków. Jednocześnie ciężkie lustro z konsoli uniosło się w powietrze i z hukiem runęło na podłogę.

Zanim jednak dotarli do wyjścia, ujrzeli, że jeden ze stołów unosi się wysoko. Teraz już wszyscy wiedzieli, skąd wziął się odcisk łapy na ścianie.

Sidsel nie przestawała płakać. Benedikte poprosiła Olsena, by natychmiast zawiózł dziewczynkę do poblis-kiego zajazdu i tam zostawił ją na noc. Sam mógł wracać zaraz, jak tylko załatwi sprawę noclegu. Usłyszeli, że w salonie znów coś ze świstem przecina powietrze i roztrzaskuje się o ścianę.

Ze zdumieniem obserwowali Benedikte. Zaskoczona dziewczyna przysłuchiwała się piekielnemu hałasowi do-biegającemu z brunatnego pokoju.

Wszyscy troje podeszli bliżej drzwi.

Poprowadziła ich w nieco bezpieczniejszy kąt.

Usłuchali go pospiesznie. Nagle zorientowali się, że za nimi panuje absolutna cisza.

Przeszli przez spróchniałą werandę i usadowili się na schodkach prowadzących do zapuszczonego ogrodu. Otoczył ich czarodziejski mrok letniej nocy; trudno było właściwie rozróżnić, co jest czym. Ale Sveg miał przy sobie świecę i w jej blasku zaczęli oglądać starannie płaszcz.

Benedikte wyciągnęła rękę, chcąc dotknąć znaleziska.

Przerażona cofnęła ją z powrotem.

Patrzyli na nią zdumieni. Sander przytrzymywał mone-tę w górze, a Sveg oświetlił ją latarką.

Obaj, lensman i Sander, drgnęli przestraszeni.

Urwała. Nie mogła wyznać mężczyznom, co jeszeze Sidsel usłyszała w nocy.

Dlatego właśnie Benedikte odebrała gest Sandera w sposób szczególny i przestała odróżniać rzeczywistość od wybujałych romantycznych marzeń. Dotknął mnie! Jego dłoń spoczęła na moim ramieniu, obejmował mnie, nadal to czuję, nawet przez materiał czuję ciepło jego pieszczoty. Obejmował mnie, a to znaczy, że musi mnie lubić!

A może nie? Może tylko zrobiło mu się mnie żal? Ale wspomnienia jego ręki na moim ramieniu nikt mi nie odbierze. Na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Usiłowała uspokoić bijące jak szalone serec, ale czy mogła tego dokonać?

Benedikte była po same uszy beznadziejnie zakochana w chłopaku, o którym śniły setki dziewcząt i ktciry mógł mieć każdą, którą chciał, wystarczyło tylko kiwnąć palcem.

Benedikte znalazła się w naprawdę bardzo nieprzyjem-nej pułapce.

ROZDZIAŁ V

Ustalili, że Benedikte, która miała zdolność wyczuwa-nia nadprzyrodzonych zjawisk, wejdzie na górę jako pierwsza. Sander będzie szedł tuż za nią, ale zaczeka na schodach, o ile oczywiście są tam jakiekolwiek schody. Sveg postoi na dole i dopilnuje, by nikt im nie prze-szkadzał.

Pozostawało tylko mieć nadzieję, że akurat wtedy nie nadejdzie Olsen swym ciężkim krokiem i nie zepsuje całego ich planu.

Drzwi do kuchni, świętego obszaru ciotek, były zamknięte na klucz, ale czyż mogli się spodziewać czegoś innego? Sveg jednak, mrucząc pod nosem coś na swoje usprawiedliwienie, przeszukał kieszenie i wreszcie znalazł jakiś poręczny nieduży przedmiot. Kiedy majstrował nim w zamku, ich uszy wychwyciły dźwięk, ten sam, który poprzedniej nocy usłyszała Sidsel:

Odgłos miękkich kroków nad ich głowami. Dobry Boże, nie pozwól, byśmy usłyszeli i to drugie, modliła się w duchu Benedikte.

Zamek szczęknął cichutko i drzwi stanęły otworem. Benedikte i Sander skinęli dłonią lensmanowi na pożeg-nanie i wślizgnęli się do środka.

Kuchnia pogrążona była w ciemnościach, ale nie śmieli zapalać żadnego światła. Posuwali się po omacku. W czar-nym jak węgiel mroku dziewczyna była tak podniecona bliskością Sandera, że aż drżały jej dłonie. Zmusiła się, by w duchu powtarzać: „Jesteś niczym, Benedikte, niczym! On cię nawet nie dostrzega, mimo że jest taki życzliwy!” To jednak zbytnio rozpraszało jej uwagę, nie mogła się skupić na tym, na czym powinna: na wyczuwaniu, czy znajduje się tu coś niezwykłego.

Wszystko szło jak najlepiej, dopóki nie dotarli do przeciwległej ściany. Wtedy stracili orientację. A jeśli wybiorą niewłaściwe drzwi i nagle wpadną do sypialni jednej z ciotek? Nikt nie wiedział dokładnie, gdzie w tej chwili przebywają, ale pewne było, że muszą być w tej części domu.

Prąd chłodniejszego powietrza owionął stopy Benedi-kte. Dziewczyna wymacała, że ma przed sobą jakieś drzwi. Za nimi nie mogła znajdować się żadna sypialnia, trudno było sobie wyobrazić, by Agnes, Gerd czy Beate spały przy otwartym oknie. W dodatku nie wyczuwała obecno-ści człowieka za drzwiami.

Kiedy dłoń Sandera odszukała po ciemku jej rękę, Benedikte gwałtownie się zaczerwieniła. Błogosławiła mrok, litościwie skrywający jej twarz. A Sander chciał tylko ją naprowadzić, bo także zorientował się, że są tu drzwi. Ostrożnie nacisnął klamkę. Drzwi się uchyliły, otoczył ich chłód.

Benedikte była w stanie myśleć jedynie o tym, że najwspanialszy mężczyzna, jakiego w życiu widziała, stoi obok i trzyma ją za rękę. Serce wypełniał jej smutek. Na ścianie dostrzegli kontury małego okienka. Pomie-szczenie, w którym stali, było wysokie i wąskie. W następ-nej chwili ostrożnie stąpając dziewczyna uderzyła stopą o schodek.

Mając świeżo w pamięci tamte zrujnowane schody, najpierw starannie obmacali stopnie przed sobą. Wydały się solidne.

Benedikte na palcach zaczęła piąć się w górę. Słyszała delikatny szelest ubrania idącego tuż za nią Sandera. Poruszał się tak lekko, że jego kroków w ogóle nie było słychać.

Na górze były kolejne drzwi. Zaskrzypiały, na szczęś-cie krótko, w momencie gdy je otwierała. Wyczuła, że Sander zatrzymał się dokładnie u szczytu schodów. Benedikte postąpiła o parę kroków naprzód, nim stanęła bez ruchu. Jak na razie wszystko szło gładko. Zmierzali bezpośrednio do celu, nie popełniając ani jednego błędu. Nareszcie znaleźli się na tajemniczym piętrze.

Dziewczyna starała się wychwycić panujący tu nastrój.

Zmarszczyła brwi.

Wyczuwała przed sobą dużą przestrzeń, prawdopodob-nie górny hall. Bała się zrobić choćby jeden krok, bo nie wiedziała, w którym miejscu znajdują się zdradliwe schody.

Nie dlatego jednak stała nieruchomo, powód był inny:

Uczucie, że nie jest na ciemnym strychu całkiem sama. Gdzieś w pobliżu był jeszcze ktoś; ktoś, kto chciał wyrządzić jej krzywdę.

Czy miała szukać ochrony u Sandera Brinka? Nie, to niemądre.

Próbowała się zorientować, gdzie jest, i tuż koło drzwi przysunęła się do ściany. Pomacała ją ręką. Rozrywające się pod palcami pajęczyny... I nagle coś poczuła! Coś miękkiego, co się poddawało.

Gdy zrozumiała, co to jest, gorączkowo zaczęła szukać klamki, ale było już za późno. Ciemność wokół niej nagle ożyła, zaskakująco silne ramiona owinęły się wokół jej ciała, coś oplątało jej nogi, tak że nie mogła nimi poruszyć. Próbowała przywołać Sandera i Svega, ale jakby tonęła w czymś parującym, spoconym i dławiąco miękkim. Chcąc się uwolnić, rzuciła się na podłogę i potoczyła po niej. Kątem oka dostrzegła, że Sander także bierze udział w tej szamotaninie, sypiąc niewyszukanymi przekleń-stwami. Na schodach rozległo się dudnienie ciężkich kroków Svega, biegnącego w górę, ale wydawało się, że niewidzialne stwory widzą w ciemności. Chwyciły Bene-dikte za ramię i pociągnęły ją po podłodze, wyraźnie zmierzając do określonego celu. Sander został najpraw-dopodobniej unieszkodliwiony. Benedikte najpierw sły-szała jego krzyki, ale wkrótce zapadła złowroga cisza. Zorientowała się, że i on jest wleczony po podłodze. Napastnicy, porozumiewający się niezrozumiałym sy-kiem, wykazywali nadzwyczajne siły. Działali w sposób planowy, straszliwie pewni, dokąd zmierzają. Podłoga była zakurzona i cuchnąca, twarz Benedikte oblepiały pajęczyny. Walczyła, pragnąc uwolnić się od nieforemnej masy, która nieubłaganie ciągnęła ją w określo-nym kierunku. I nagle znaleźli się pod jakimś oknem, a we wpadającym przez nie słabym nocnym świetle dziewczyna ujrzała, że w podłodze otwiera się przed nią czarna otchłań, przesłonięta jedynie welonami pajęczych sieci. Schody, symbol wszystkiego, co w tym domu obróciło się w ruinę. Wtedy zaczęła krzyczeć. Krzyczeć z całych sił ze względu na Sandera, który był nieprzytomny i nie mógł się bronić przed zepchnięciem w straszną przepaść. Poczuła na swych ustach dłoń, która starała się stłumić jej głos, ale ta dłoń została siłą oderwana i Benedikte usłyszała lensmana Svega. Olsen także najwyraźniej zdążył już wrócić, bo nagle na spróchniałym szczycie schodów zrobiło się ciasno. I Olsen miał przy sobie latarenkę! Zaskoczone liczbą przeciwników i oślepione światłem furie zamarły na moment, a wtedy Benedikte zwinnie niby kot odsunęła się od niebezpiecznej przepaści. Sveg rozluź-nił więzy krępujące jej nogi, a Olsen odciągnął Sandera w bezpieczne miejsce. W ciągu paru minut trzy siostry Martinsen zostały obezwładnione i związane sznurem do bielizny, zerwanym spod sufitu.

Słysząc to Benedikte jęknęła w duchu, a jedyną odpowiedzią, jaką Sveg uzyskał od mieszkanek nawiedzo-nego domu, było niecelne splunięcie Beate.

On i Sander przypatrywali się jej ze zdziwieniem. - Czego ty się boisz, dziewczyno?

Jeszcze raz obrzucili ją spojrzeniem, ale zaczęli posu-wać się wzdłuż hallu. Olsen został, by pilnować sióstr Martinsen.

Lensman Sveg otworzył już pierwsze z szeregu drzwi; prawdopodobnie prowadziły do dawnych, nie używanych już sypialni. W jakiejś groteskowej wizji Benedikte ujrzała zamek Sinobrodego ze wszystkimi cierpieniami świata ukrytymi za zamkniętymi drzwiami.

Niechętnie weszła za lensmanem do niewielkiego, dusznego pokoju. Kobiety związane w hallu zasypały nieproszonych gości gradem słów, które, jak Benedikte dotąd uważała, w żadnym razie nie mogły przejść przez usta pań. Siostry wyły, wrzeszczały, straszyły policją, aż wreszcie zorientowały się, że taka groźba jest zupełnie bez sensu. Lensman podniósł latarnię do góry i oświetlił pomiesz-czenie.

W tym pokoju nie było widać strzępków zasłon w oknach, ponieważ przesłaniały je ciężkie aksamitne story. Ten pokój był absolutną tajemnicą. Sercem domu. Nie oszczędzano tu na niczym. Wokół wypolerowane-go do połysku stołu stały trzy wygodne fotele, wprost zapraszając, by się w nie zagłębić. Pod ścianami ustawiono piękne kufry, skrzynie i komody, a na podłodze leżał prawdziwy dywan.

Na stole ujrzeli grube księgi i Sveg podniósł tę, która leżała otwarta.

Była to księga rachunkowa, a na ostatniej zapisanej stronie drobiazgowo wyszczególniono, co siostry „za-robiły” w ciągu dwóch ostatnich dni. Wpisano tam opłatę za paskudny obiad, za nocleg Martinsenów, no i pieniądze za Sidsel, które już miały przecież w ręku, ale teraz z ich częścią musiały się pożegnać. Dla tak starannie prowadzonej księgi wpływów to zaiste praw-dziwa katastrofa. Z jaką ogromną rozpaczą będą wy-skrobywały atrament!

Sander i Benedikte z wielkim trudem walczyli o za-chowanie powagi. Biedne ciotki!

Podeszła do nich z wahaniem. Siostry momentalnie uderzyły w krzyk. Czyniąc iście piekielny hałas, wrzesz-czały jedna przez drugą. Były tak przejęte, że nie przyszło im do głowy, iż tym sposobem naprowadzają Benedikte na właściwy trop.

Ale ona nie potrzebowała ich pomocy. Dotknęła powierzchni drzwi, wyczuła silne wibracje.

Buchnął odór, żeby nie powiedzieć smród. Odór nie mytego ludzkiego ciała pomieszany z niezwykle skonden-sowanymi perfumami.

Światło latarni wyłowiło z ciemności pokój z dużym, wygodnym łóżkiem. Według obliczeń Benedikte pomie-szczenie to musiało się znajdować dokładnie nad brunat-nym salonikiem. Na moment przymknęła oczy, przełknęła ślinę i otworzyła je ponownie.

Bardzo młody mężczyzna, półnagi, ubrany jedynie w podkoszulek, siedział skulony na łóżku pod samą ścianą. Sam jego wygląd świadczył o tym, że nie jest obdarzony wybitną inteligencją, raczej reprezentował poziom trochę poniżej tego, jaki zwykło się uważać za przeciętny.

Dopiero teraz zauważyli, że biedny chłopak był przy-wiązany do łóżka!

Ciągnął przez łzy:

Zostaną ukarane za przetrzymywanie cię w zamknięciu wbrew twej woli. Dopuściły się też znacznie poważniej-szych przestępstw, przed chwilą próbowały zabić tych dwoje młodych. Nie ujdzie im to na sucho. August zdobył się na przelotny uśmiech. Wywołała go myśl o karze, jaką poniosą trzy zmory.

Siedzieli w kolasie, zmierzającej do centrum parafii. Wstawał już świt, nad moczarami i płynącą dnem doliny rzeką kłębiły się mgły.

Siostrami już się zajęto. Sprawę nawiedzonego domu można było uznać za zakończoną.

Benedikte siedziała milcząc. Czuła zmęczenie, ale myśli wciąż kłębiły jej się w głowie. Wyznania Augusta na temat kobiet napełniły ją takim zawstydzeniem, że nie śmiała nawet zerknąć w stronę Sandera Brinka. On także nic nie mówił. Nie wiedziała, czy przyczyną jest zmęczenie, czy też powód był inny. Kiedy na horyzoncie pojawiła się wioska, lensman Sveg głęboko odetchnął i oznajmił:

Benedikte nie była w nastroju, by podjąć jego ton.

Poszperał po kieszeniach i wyjął medalion.

Nie mogła opowiedzieć o mandragorze, o tym, że korzeń zwinął się, skręcił, a ona sparzyła się talizmanem. Na razie nie mogła im tego wyznać, może kiedyś, później.

Rzekła więc tylko:

Sander Brink wpadł jej w słowo:

Brink wziął krążek z rąk lensmana i zaczął go starannie oglądać.

Sander uśmiechnął się.

Być może dostrzegł jej spojrzenie, bo zapytał pnyjaźnie:

Uznała, że jego głos jest miękki jak najdelikatniejszy aksamit, a jego troska tak ją uszczęśliwiła, że była w stanie jedynie potrząsnąć głową. Uśmiechnął się do niej przelot-nie, a potem odpowiedział lensmanowi:

Lensman Sveg milczał przez chwilę, instynktownie ściągając wodze, bo droga opadała akurat dość stromo w dół. Koń przysiadł na zadzie, a Benedikte mocniej uchwyciła się poręczy.

Wreszcie teren stał się bardziej płaski.

Pochylił się nad okrągłym błyszczącym krążkiem brakteatu. Sander siedział tak blisko Benedikte, że dziew-czyna czuła ciepło bijące od jego policzka. Cóż za wspaniałe, oszałamiająee uczucie!

[Naud (nod) (norw.) - bieda, potrzeba, nieszczęście (przyp. tłum.)] Oznacza ona nieszczęście, niewolnictwo i nędzę. A ta runa oznacza demony, trolle, złe moce.

Rozsiadł się wygodnie, aie Sander jeszcze nie skończył, więc Sveg znów musiał nachylić się nad brakteatem.

Nazwano ją Laukr, miała ogromne znaczenie przy składa-niu ofiar, oznacza też, że mamy do czynienia z Volse.

Sander ukradkiem zerknął na Benedikte.

Młody uczony wyraźnie czuł się nieswojo.

Sander zebrał się w sobie i zaczął mówić:

Benedikte po wyrazie twarzy lensmana poznała, że chętnie posłuchałby co lepszych fragmentów i akurat w tej chwili pragnął, by wyniosła się do wszystkich diabłów. Szczerze mówiąc, sama była trochę ciekawa, ale nie mogła tego okazać.

Sveg odwrócił głowę.

W pełni się z nim zgadzali.

Postanowili nie tracić czasu na odpoczynek po nie przespanej nocy, spędzonej w domu strachów, i skierowa-li się wprost do zajazdu.

Sidsel już wstała, przywitała ich nieśmiałym uśmie-chem.

Światło poranka nie było łaskawe dla Benedikte. Dokładnie widać było jej grube rysy i szare cienie, kładące się na twarzy. Ale w jej miłych oczach kryła się jakaś bezbronność, która wzruszała towarzyszących jej męż-czyzn.

Chwilę porozmawiali z dzieckiem, by je uspokoić, a potem Sveg wyjął brakteat.

Sidsel natychmiast zwietrzyła pułapkę.

Dziewczynka popatrzyła na talizman i zdecydowanie pokiwała głową.

Dziewczynka była wyraźnie spłoszona.

Lensman westchnął.

Diabelnie daleka droga, ale...

Biedna mała była najwidoczniej zdezorientowana, ale i Sander Brink potrafił postępować z dziećmi. Czyżby naznaczyli go bogowie? pomyślała Benedikte. Kucnął przy dziewczynce i spokojnie z nią rozmawiał.

Wsiadajcie do powozu, wszyscy, odszukamy właściwe miejsce.

Kiedy już byli na drodze prowadzącej wzdłuż rzeki, Benedikte zapytała:

Musieli ujechać spory kawałek, zanim Sidsel pisnęła wreszcie:

Powóz przystanął. Zeszli na brzeg. Dziewczynka była już na dole i z zapałem biegała po piasku. Nie miała całkowitej pewności, gdzie stała, ale w końcu odnalazła właściwe miejsce.

Rzemień ani drgnął. Lensman musiał unieść jeden z kamieni, by go wyciągnąć.

Triumfalnie pokazał go wszystkim.

Jeszcze chwilę przeszukiwali okolicę, ale zgodnie stwierdzili, że zmarły nie mógł zostać wrzucony do wody w tym miejscu.

Czy dalej w górę nurt rzeki jest bardziej rwący?

Nie powiedziałbym tego - odrzekł Sveg. Rzeka wypływa z jeziora. No, myślę, że teraz powinniśmy wracać. Jcszcze raz przyjrzymy się zwłokom, zanim do końca opadniemy z sił z powodu zwyczajnego niewyspania. Kiedy wrócili w zabudowane okolice, na spotkanie wyszedł im Olsen, który odstawił już szanowne panie do aresztu. Przywiózł kolejne nowiny.

Dobry Sveg najwyraźniej nie oceniał natury ludzkiej zbyt wysoko.

Młoda dama przybyła z Christianii i wcale nie wyglądała na osobę potrzebułącą alimentów. Była bardzo elegancko ubrana, ładna i pewna siebie. Przyzwyczajona do włóczenia się po mieście, ocenił Sander Brink, który dobrze znał ten typ panien. Od razu zresztą zaczęła słać w jego stronę powłóczyste, wymowne spojrzenia. Benedikte wyglądała na coraz bardziej nieszczęśliwą, jakby cierpiała na ból brzucha lub inne niespodziewane dolegliwości.

Świetnie to rozumieli.

Odpowiedziała urażonym tonem:

To jego osobisty przyjaciel, docent Klammer, powiadomił go o tej niezwykłej wiosce.

Pozostali czekali.

Wprost połykał pannę Wide oczami, ale ona inte-resowała się tylko Sanderem Brinkiem.

Olsen zastanawiał się, ale na jego twarzy malowała się niepewność.

Olsen z wyrzutem popatrzył na swego zwierzchnika. Jak może mówić coś takiego, gdy obok stoi śliczna panna, na której on chce wywrzeć odpawiednie wrażenie?

Kiedy ujrzała ciepło bijące z jego oczu, wszelkie opory stopniały w jednej chwili.

Benedikte zaczęła po prostu marzyć o wyprawie do nieznanego Fergeaset.

Nie zdawała też sobie sprawy, że jej wzrok, pod-świadomie przez cały czas poszukujący postaci Sandera Brinka, ma wiele z wyrazu oczu samicy, która ocenia samca. Gdyby była tego świadoma, umarłaby ze wstydu. W swoim rozmarzonym zamyśleniu dostrzegała jedy-nie jego szerokie barki i wąskie biodra, obcisłe spodnie, które dla wyobraźni pozostawiały niewiele, poskręcane włosy w wycięciu koszuli, zgrabne dłonie i niebywale fascynującą twarz.

Patrząc na niego zastanawiała się, jaką wiadomość przesłać do domu, do Lipowej Alei, i nagle ogarnęła ją cudowna, paląca tęsknota, której istnienia do tej pory nawet się nie domyślała i która wcale nie łączyła się z domem. Kiedy lensman coś powiedział, wróciła do rzeczywistości i na szczęście nie zdążyła domyślić się związku między zalewającą ją falą erotycznych pragnień a Sanderem, któremu przypatrywała się ukradkiem. On sam był nieświadom burzy, jaką wywołał w sercu Benedikte. Nie patrzył w jej stronę, a gdyby dowiedział się o jej uczuciach, z pewnością by go przeraziły i zmusiły do zastanowienia.

ROZDZIAŁ VI

Tego wieczora Sander Brink okazał Benedikte wiele sympatii. Razem zjedli obiad w zajeździe, a on najwyraź-niej ani trochę się nie wstydził pokazywać z kimś tak beznadziejnym jak ona.

Już tylko z tego powodu Benedikte gotowa była skoczyć za nim w ogień.

Cóż, jeśli prawda ma wyjść na jaw, to Sander nie miał po prostu pieniędzy, a ona chętnie płaciła za nich oboje. Mieszkańcy Lipowej Alei szczodrze wyposażyli ją na drogę i teraz w duchu im dziękowała. Jak wspaniale na coś go zaprosić, zrobić coś dla niego! Zaoferowała mu także pożyczkę na podróż, bo przecież nigdy nie wiadomo, w jakiej sytuacji mogą się znaleźć. Po pewnym wahaniu przyjął pieniądze.

Benedikte uprzedziła go jednak:

Odespali już noc, ale w podróż wyruszyć mieli dopiero następnego dnia rano. Adele Wide, zajęta uwodzeniem Sandera, nagle przestała się martwić o narzeczonego. Z początku nie była pewna, czy ma wyruszyć do Fer-geoset, ale teraz podjęła już decyzję.

Benedikte czuła, że ból rozsadza jej serce, a przecież była w nim tylko pustka...

Nazajutrz byli gotowi do podróży. Do Lipowej Alei dotarła wiadomość, że Benedikte zabawi poza domem jeszcze kilka dni.

Sander powitał dziewczynę promiennym uśmiechem i miłymi słowami, które trafiły prosto do jej serca. Jak trudno być zakochaną, pomyślała. Pozostawać w rozdar-ciu między nadzieją a rozpaczą, rezygnować, by w następ-nej chwili skakać pod niebo z powodu jednego czułego uśmiechu i poczucia wspólnoty. Patrzeć na niego, gdy jest razem z innymi, rozmawia ze wszystkimi, także z panną Wide, a nie móc samej nic powiedzieć, zapytać, co on czuje, i nawet napomknąć o własnych uczuciach! Lensman Sveg dokonał przy powozach przeglądu swojego „wojska”. Olsen także miał jechać, bo, jak mruknął lensman, „nie uciekną przed tym szarlatanem”. Udział Sandera i Benedikte w wyprawie był oczywisty, Adele również zdecydowała się im towarzyszyć. Tylko mała Sidsel musiała zostać w zajeździe, ale czuła się tu znakomicie. Wszyscy (oprócz Sandera, który nie miał z czego się dołożyć) wysupłali po parę groszy, by zapłacić za tydzień, jaki miała tam spędzić w oczekiwaniu na rodziców. Ruszyli drogą wiodącą wśród dolin w górę. Trzymali się rzeki, nikt bowiem nie potrafił udzielić im bliższych informacji o usytuowaniu złowieszczego miejsca, do którego się kierowali. Mogli opierać się jedynie na niejasnych wspomnieniach Olsena. Słyszał kiedyś o Fer-geoset; jeszcze w szkole miał kolegę, który pochodził z tych właśnie okolic. Kolega opowiadał kiedyś o wymar-łej wiosce, nie dodając jednak, że łączy się z nią coś niezwykłego.

Panna Wide także wiedziała, w jakim mniej więcej kierunku udał się jej narzeczony. Nie była jednak dostate-cznie zainteresowana jego wyprawą, żeby zbadać to bliżej. Ku jej wielkiemu rozczarowaniu lensman kazał jej usiąść w niedużym powoziku Olsena, a miała zamiar wykorzystać podróż na podbicie miłego dla niej, lecz zachowującego dystans Sandera Brinka, aktualnie męż-czyzny jej marzeń. No, ale nie traciła zbyt wiele, nie miała tu przecież rywalki. Ta niezdarna Benedikte Lind w ogóle się nie liczyła, takie nic, pod każdym względem. Sander Brink był, jak stwierdziła panna Vide, nad-zwyczaj niedostępnym mężczyzną. Prawdopodobnie ta-kim uczyniło go życie. Ponieważ wszystkie dziewczęta, a także dojrzałe kobiety, wpatrywały się w niego, próbując pochwycić jego wzrok, właściwie musiał się ich strzec. Nierzadko słyszał, że posiada niezwykłą siłę przyciągania i im dłużej się go zna, tgm większą budzi fascynację. Rzecz jasna, wykorzystywał te atuty, kiedy chciał zdobyć pannę, ale był tak niestały, że chwilami nawet sam się nad tym zastanawiał. Bez trudu zjednywał sobie przyjaciół i lubił spotykać nowych ludzi. Po pewnym czasie jednak za-czynali go jakby nudzić i sam nie wiedział, dlaczego nagle zrywał znajomość. W ten sposób nigdzie właściwie nie mógł zapuścić korzeni i po prawdzie nie był zadowolony z życia, jakie prowadził. Nie umiał jednak tego zmienić. Studia bardzo go interesowały. Potrafił bez reszty oddać się nauce i dlatego stał się doskonałym badaczem. Ta wyprawa w nieznane okolice bardzo go pociągała. Bez przerwy obracał w palcach tajemniczy brakteat, pragnąc stwierdzić, czy jest prawdziwy, czy też to tylko niedawno wykonana kopia.

Prosił Benedikte, by dokładniej przyjrzała się taliz-manowi, ale ona nie mogła go wziąć do ręki nie parząc się przy tym. Mmsiał więc trzymać go tuż przed nią, ale wtedy nie docierały do niej odpowiednie wibracje. Wydawało się, że dziewczyna boi się metalowego krążka.

Wzbudziło to ogromne zainteresowanie Sandera. Przyjemność sprawiało mu obserwowanie niezwykłej twarzy Benedikte. W ostatnich miesiącach wiódł bardzo burzliwe życie, miał wiele romansów, oblanych łzami dziewcząt, które porzucił. Budziło to jego niesmak, ale traktował podobne wydarzenia jako konieczną fazę w procesie przemiany w pełnowartościowego człowieka. Benedikte reprezentowała coś zupełnie dla niego nowego. Mój Boże, oczywiście zauważył, że jest nim zauroczona, ale zachowywała się bardzo taktownie, nie starała się podbić jego serca. Przeciwnie, wręcz dbała o to, by nie znaleźć się zbyt blisko niego. Czasami ton jej głosu stawał się odpychający, wręez agresywny. Było to jednak natural-ne w zachowaniu dziewczyny, która nie chce, by jej serce zostało zranione. Na tyle Sander znał kobiety. Utrzymy-wał więc wobec niej podobny dystans, ale ani przez moment nie przestawał być życzliwy czy uprzejmy. Polubił tę wielką dziewczynę o przepraszającym głosie i nieśmiałym spojrzeniu.

Zwyczajem stały się długie rozmowy po kolacji w zaja-zdach, gdzie zmieniali konie. Benedikte i on tyle sobie mieli do powiedzenia, tyle ze sobą wspólnego, mimo że pochodzili z tak różnych środowisk. Często okazywało się, że myśłą podobnie, a kiedy tak nie było, starali się zrozumieć argumenty przeciwnika. W takich chwilach oboje rozkwitali, chętnie powierzając sobie tajemnice, którymi nigdy dotąd z nikim się nie dzielili. Naturalnie do pewnych granic.

Wieczory jednak zawsze kończyły się identycznie. Przychodziła Adele Wide wystrojona specjalnie dla San-dera i narzucała konwersacji przy stole własny ton. Benedikte nie mogła uczestniczyć w takich rozmowach. Napomknienia utrzymane w tonacji flirtu i niedopowie-dzenia sprawiały, że czuła się nieswojo, zwłaszcza że Sander łatwo dostosowywał się do tego stylu. Po pewnej chwili więc Benedikte się żegnała, mimo podejmowanych przez Sandera prób wciągnięcia jej do rozmowy, a potem on odprowadzał ją do drzwi i natych-miast wracał do Adele.

Tak było codziennie i Benedikte cierpiała z tego powodu iście piekielne męki. Wolała jednak wycofać się, niż być świadkiem, jak tych dwoje żartuje i świetnie się ze sobą bawi.

Gdyby wiedziała, jak sprawy potoczą się już trzeciego wieczora, jej smutek byłby jeszcze większy. Sander pił wtedy bardzo dużo, a nie zawsze potrafił się w takiej sytuacji kontrolować. Miał wrażenie, że znalazł się w siódmym niebie, nie czuł się za nic odpowiedzialny, a kiedy Adele szepnęła mu do ucha, że ma w pokoju jeszcze pełną piersiówkę, uznał, że nie stanie się nic złego, jeśli pójdzie tam razem z nią.

Długo siedzieli rozmawiając o obojętnych sprawach, o których Sander natychmiast zapomniał, ale potem Adele zaczęła opowiadać mu o sobie, o nie dającym jej satysfak-cji pożyciu z narzeczonym. Przedstawiła go zresztą w bardzo niekorzystnym świetle, podkreślając własne zalety. Półsłówkami starała się dać Sanderowi do zro-zumienia, jak gorąca krew płynie w jej żyłach, ale z Mortenem Hjortsbergiem nigdy nie mogła osiągnąć tego, czego naprawdę pragnęła.

W następnej chwili odwróciła kota ogonem i zaczęła mówić o swej samotności, o tym, jak nieszczęśliwa się czuje po zniknięciu narzeczonego. Szukając pociechy u Sandera, przytuliła się do niego.

A on pozwolił, by wszystko po prostu się stało. Jej dłoń, która tarła jego udo, jakby zmarzł, a ona chciała go rozgrzać, jej bluzka, która rozpięła się niby sama z siebie... Jak dobrze to wszystko znał... Ale nie miało to dla niego żadnego znaczenia, akurat w tej chwili był dostatecznie pijany, by uznać, że taka lekkomyślność jest czymś normalnym.

Choć nie znali się wcześniej, pochodzili z tego samego środowiska, w którym spędzenie z kimś jednej tylko nocy nie było niczym szczególnym. Nie pociągało za sobą żadnych zobowiązań i dziewczęta chętnie uczestniczyły w takiej grze. W czasach gdy zewnętrzna fasada miała nieskończenie wielkie znaczenie, a wszystko co poniżej pasa na pozór nie istniało, panowała taka sama rozwiąz-łość jak wcześniej, tyle że w ukryciu. Adele miała duże doświadczenie, a wiedziała, że i Sanderowi go nie brakuje. Łatwo to poznała po jego stosunku do niej. Sam Sander także uważał, że wszystko jest jak najbar-dziej w porządku, skoro dziewczyna otwarcie daje znak, że pragnie krótkiej erotycznej przygody i niczego więcej. Z przyjemnością zaspokajał jej wymagania. O żadnym trwałym związku nie mogło być mowy, Adele także to podkreślała, w ostatniej chwlli przypominając sobie o za-sadach moralnych; była wszak zaręczona! Wydawało się, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, ale następnego dnia, kiedy Sander witał się z Benedikte, poczuł się dziwnie nieswojo. Nie był z siebie zadowolony. Nie rozumiał dlaczego, bo przecież podobne miłostki przytrafiały mu się wcześniej w te wieczory, kiedy wypił za dużo, a nigdy nie odczuwał wyrzutów sumienia. I Benedikte była przecież tylko przyjacielem! Wyprawa, która okazała się bardzo męcząca dla wszys-tkich, wciąż trwała.

Lensman Sveg zatrzymywał się od czasu do czasu, by rozpytać o drogę. Wszędzie jednak potrząsano głową. Nie, o Fergeoset nikt nie słyszał.

Jechali jeszcze przez dwa i pół dnia w górę - jak się wydawało - nie kończącej się rzeki. Minęli Honefoss i promem przeprawili się przez Sperillen w górę Begny do Sorum. Tam znów musieli przesiąść się do powozu. Właśnie w Serum, w stacji gdzie zmieniano konie, usłyszeli nareszcie o Fergeoset. Tak, gospodarz znał tę nazwę, ale przed nimi jeszcze szmat drogi, będą musieli jechać wzdłuż dopływów rzeki i... Objaśnił drogę mniej więcej, sam nie był jej całkiem pewien. Jeśli słyszał o złej sławie, jaką cieszyło się to miejsce, nic o tym nie wspomniał. Ale Sander twierdził później, że wyjaśnień udzielał im niechętnie.

Jadąc nie przestawali dyskutować, czy to możliwe, by ciało zmarłego mogło przemieścić się aż na taką odległość. Uznali, że nie jest to wcale takie nierealne. Ponieważ docent Klammer wybrał się do Fergeoset wczesną wiosną, prąd w rzekach mógł być wówczas na tyle wartki, że przeniósł ciało przez rozległe jeziora i dalej wzdłuż rzeki Adal, w dół gwałtownego wodospadu Honefoss. Wtedy rzemień uwiązany do jego szyi zaczepił się o kamienie na dnie rzeki, a kiedy się zerwał, ciało popłynęło dalej do jeziora.

Długa droga pochówku dla uczonego. Jadąc dalej przez wąskie doliny, coraz częściej słyszeli o Fergeoset. I coraz oczywistsze się stawało, że ludzie wiedzieli...

Czy jednak na pewno wiedzieli? Chodziły słuchy, szeptem dawano im coś do zrozumienia. Podobno było tam niebezpiecznie. Grasowały upiory. Nie, nie wiadomo dokładnie, jakie. Ale miejsce było opuszczone. Ludzie stamtąd uciekli!

Panna Adele Wide nie czuła się już jak cyba w wodzie. To nie była jej domena. Traciła pewność siebie, kiedy nie mogła usunąć w cień rywalek, stosując się do ostatnich wymogów mody. Jej suknie okazały się tu takie nieprak-tyczne i jakby się przybrudziły. Czuła, że wygląda niepo-rządnie, i tak w istocie było.

Nie udało jej się także podbić Sandera Brinka. Och, oczywiście, zwracał na nią uwagę i flirtował, kiedy rozmawiali, ale tak naprawdę miała wrażenie, że jej unika, że stroi fochy. Gorąca noc nie pomogła jej ani odrobinę, wprost przeciwnie! Za każdym razem, kiedy wydawało się jej, że już go złowiła, zaczynał rozmowę z tym śmiertelnie nudnym lensmanem albo, co gorsza, z dziewczyną, która brała udział w wyprawie. Mój Boże, jak można wyglądać tak jak ona! Adele pełna była pogardy dla Benedikte. Wysoka jak chłopak, o twarzy szerokiej niby wrota stodoły i ubrana tak nieelegancko. Co prawda praktycz-nie, zwłaszcza jak na te warunki, to musiała przyznać. Ta biedna dziewczyna wydawała się tak beznadziejnie prosta!

Co do tego Adele bardzo się myliła. Benedikte wcale nie była prosta, Adele nie dorównywała jej pod względem intelektualnym, ale nigdy by się do tego nie przyznała. Sander natomiast dawno już zdecydował, która z dziew-cząt jest bardziej interesująca. Cóż, z przyzwyczajenia podjął prowadzoną przez Adele grę, ale ta panna nie miała dla niego żadnego znaczenia. Coraz bardziej za to pociąga-ła go Benedikte. Nie potrafił jej do końca rozgryźć, skrywała swoje prawdziwe ja, które najprawdopodobniej było bogate i fascynujące. A że zagadki są po to, by je rozwiązywać, Sander coraz bardziej pragnął poznać tę młodą dziewczynę z rodu Ludzi Lodu. Wyglądało jednak na to, że ona nie chce do tego dopuścić.

Mylił się bardzo. Benedikte gotowa była na wszystko, byle tylko móc opowiedzieć mu o swych myślach i uczu-ciach, ale powstrzymywało ją przed tym przekonanie, że jego to wcałe nie interesuje. Wieczorem, kiedy nocowali w ostatnim zajeździe, zeszła nad pobliskie jezioro. W ciep-łym zmierzchu chodziła wzdłuż brzegu rozmyślając. W ciszy modliła się do potężniejszych mocy o to, by mogła być inna. Choć nie, żaden człowiek nigdy nie chce stać się innym człowiekiem, pragnie zwłaszcza zachować własną duszę. Ale prosi się o to, by wyglądać inaczej. Nierealne marzenie, znane dziewczętom od wieków. Ałe ilu ludzi żyjących tu na ziemi zadowolonych jest ze swego wy-glądu?

Benedikte w każdym razie do nich się nie zaliczała.

Wcześniej nie myślała o tym tak wiele, ale teraz... Zwłaszcza kiedy porównywała się ze zgrabną, śliczną Adele Wide, z Adele, która tak bezpośrednio potrafiła rozmawiać z Sanderem.

Któregoś dnia nie wytrzymam i uderzę ją, pomyślała Benedikte. Mam szczerą nadzieję, że do tego nie dojdzie, ale jeśli naprawdę wpadnę w gniew... Ona mi go ukradła. Oczywiście nigdy nie należał do mnie, ale zanim się pojawiła, ja i Sander mogliśmy rozmawiać jak dwoje prawdziwych pnyjaciół. A potem ona mi go zabrała. On, rzecz jasna, nadal zachowuje się w stosunku do mnie przyjaźnie, ale ona go zagarnęła, uznała za swoje odkrycie, stwierdziła, że on należy do niej, a ze mną rozmawia tylko przez uprzejmość.

Och, jaka jestem małostkowa, ale nie potrafię zapano-wać nad swoimi uczuciami. Czy to zazdrość przeze mnie przemawia? Tak, na pewno po części tak, a także rozpacz i bezsilność. Świadomość, że nie mogę nic zrobić, by zapobiec temu, że go utracę. Że stracę coś, czego nigdy nie miałam.

Nie myślałam, że mogę być tak małoduszna! Muszę się wzmocnić, by wreszcie na niego spokojnie patrzeć, muszę nauczyć się przyjąć porażkę w dniu, kiedy nie będzie chciał ze mną więcej rozmawiać ani nawet zachować pozorów uprzejmości. I za nic na świecie nie dopuścić do żadnej sceny. Nie wybuchnąć płaczem i nie uciec. Bo wtedy naprawdę go utracę.

Z każdą jednak upływającą godziną jej uczucia dla Sandera stawały się coraz głębsze. Miała wrażenie, że rzucił na nią urok, odczuwała fizyczny ból ze strachu, że ten piękny czas już się skończył, że on zakochał się w Adele Wide... Żaden człowiek na ziemi nie cierpiał tak bardzo, jak Benedikte Lind z Ludzi Lodu w te przecudne letnie dni w jednej z odludnych dolin Norwegii.

Wreszcie dotarli do wioski w bocznej dolince, położo-nej nieco wyżej niż główna dolina. Stamtąd właśnie miała prowadzić ścieżka do tajemniczego Fergeoset.

Nareszcie jednak znaleźli się blisko celu.

Skierowali się do pierwszej zagrody.

Trójka jej mieszkańców patrzyła na nich wrogo.

Adele Wide z uwagą popatrzyła na gospodarza.

Słowa te nie spodobały się Adele, ale lensman nie dopuścił do jakichkolwiek protestów z jej strony. Zadał kolejne pytanie:

Wieśniaczka uzupełniła informacje męża:

Kiwnęła głową:

Benedikte, Sander i Olsen do tej chwili milczeli. Teraz jednak Sander zauważył:

Gdzie urzęduje lensman?

Wieśniacy zaczęli się zastanawiać. Naradzali się przez chwilę, szepcząc coś do siebie. Wynikało z tego, że lensman gdzieś wyjechał.

Podziękowali za pomoc i nie zwlekając ruszyli. Szli tą samą ścieżką wzdłuż wodospadu, którą sześć tygodni wcześniej maszerował narzeczony Adele, Morten Hjorts-berg.

Pełnia lata już minęła, ale miało upłynąć jeszcze wiele dni, zanim nadejdzie jesień. Dzień był nieprzyjemny, pochmurny, w powietrzu wisiał deszcz, a postrzępione chmury snuły się nad świerkowym lasem. Przesiąknięte wilgocią ubrania lepiły się do ciał i panował przenikliwy chłód, taki, co to człowiek wyobraża sobie, że nigdy już nie będzie mu ciepło ani sucho. Nie mogli się też dobrze rozejrzeć po okolicy, widzieli tylko najbliższe otoczenie. Wydawało się, że ścieżka, którą szli, prowadzi wprost do świata chmur.

Maszerowali niewiele rozmawiając. Benedikte wyczu-wała gwałtowne niezadowolenie Adele, że oto zmuszono ją do mozolnej wędrówki, wycieńczoną i nieporządną, z włosami w mokrych strąkach, z bezlitośnie odkrytą twarzą. Sander nic nie mówił, od czasu do czasu tylko tam, gdzie było szczególnie stromo, podawał Benedikte dłoń i obdarzał ją przelotnym uśmiechem. Olsen, zirytowany, pragnął, by wreszcie doszli do celu, bo to było marno-wanie jego drogocennego czasu. Nie mógł tu przecież popisywać się umiejętnością dedukcji czy zbierania dowo-dów. Czuł się upokorzony sarkastycznymi uwagami Svega, których ten nie szczędził mu przez całą podróż, i czekał tylko na dogodny moment, gdy będzie mógł odegrać się na zwierzchniku i wykorzystując swój talent detektywistyczny raz na zawsze udowodnić swoją wyż-szość.

Sveg także nie odzywał się ani słowem, przed nikim nie ujawniał swoich myśli. Były bowiem żałośnie prozaiczne. Straszliwie dokuczały mu odciski.

Mżawka ustała. Zaraz jednak spotkali śnieg. Nie w powietrzu, bo chmury nie przyniosły chwilowo więcej opadów, ale na ziemi pojawiało się coraz więcej białych plamek, które im wyżej wchodzili, były coraz gęściejsze. W żadnym jednak miejscu pokrywa śnieżna nie była szczególnie imponująca. Śnieg leżał jedynie w mięk-kich zatoczkach między krzewinkami czarnych jagód a górską trawą i każdy najmniejszy promyk słońca groził mu stopnieniem.

Wszyscy byli zgodni co do tego, że bez śniegu o tej porze roku można się obyć.

Człowieka o imieniu Livor nigdzie nie spotkali. Na razie jednak nie był im potrzebny, bez trudu znajdowali drogę. Nagle bowiem wyszli z lasu i mieli widok na okolicę, nad którą zwisały ciężkie chmury. W odkrytym terenie śnieg wydawał się szarobiały, a chmury barwiły wodę w jeziorze na nieprzyjemny stalowy kolor. Stali tak, drżący z zimna, w nietęgich humorach, owiewani przez ostry wiatr. Ujrzeli to samo, co Morten lijortsberg, tyle że pogoda była teraz o wiele mniej przyjemna. Karłowate górskie brzozy, pokryte topniejącym śniegiem, rzeka wpadająca do drugiego końca jeziora, wioska Fergeoset, sprawiająca wrażenie jeszcze bardziej opustoszałej.

Sander ujął Benedikte za rękę, zauważył bowiem, że dziewczyna wyraźnie przygasła. Stan jej ducha bardzo go zaniepokoił.

Nie puściła jego dłoni, gdy szli wzdłuż nierównego brzegu. Nie wisiała na jego ramieniu, ale jej uścisk był dostatecznie mocny, by dać mu do zrozumienia, że chętnie Przyjęła jego gest i jest mu za to wdzięczna.

Opowiedziała mu o alraunie. Tylko jemu. Inni by tego nie zrozumieli.

Benedikte patrzyła na wioskę ukrytą w szarej mgle.

Benedikte zadrżała ze strachu i mocniej ujęła Sandera za rękę. Młodzieniec rozumiał jej uczucia. Tak, pomyślał. Ona ma rację, zewsząd tchnie spoko-jem, ale wśród cieni tych małych, zszarzałych chałup coś się kryje.

Kościół widniejący w oddali zdawał się jakby bezsilny, oddany we władanie zła.

Popatrzyli ku ujściu rzeki. Przedostanie się na drugą stronę wydawało się całkiem niemożliwe. Adele Wide westchnęła cichutko.

Na to pytanie jak na razie nie było odpowiedzi. Benedikte szła śladami Sandera, przedzierając się przez splątane zarośla. Nie mogli już trzymać się za ręce, to, co kiedyś było drogą, całkiem zarosło i nie odróżniało się od pobocza.

Źle się czuła w tym miejscu. Bardzo źle. Gdzieś tutaj, nad tym niedużym jeziorem, czaiła się trwoga. Chciała uprzedzić o tym innych, ale wiedziała, że jej ostrzeżenia pozosraną bez odzewu. Oni niczego nie wyczuwali. Może z wyjątkiem Sandera. Ale na niego miał wpływ przede wszystkim jej niepokój, sam to zresztą powiedział.

Kiedy dotarli do przeciwległego brzegu jeziora, świat-ło dnia zgasło za warstwą chmur i zapanował półmrok. Przystanęli.

Rzeka szemrała cichutko, poza tym cisza wśród śnież-nego puchu była nieprzenikniona. Gdyby teraz przemó-wili, ich głosy poniosłyby się po równinach. Z niskiego brzegu, na którym stali, widzieli na tle nieba zaledwie zarys Fergeoset. Nieduży skromny kościółek, wysoki dom z poddaszem i małe, chylące się do ziemi chaty, stodoły zbudowane z kamienia i grubych bali w czasach, gdy jeszcze las sosnowy porastał te góry. Zniknął stąd już dwieście lat temu. Na krytych torfem dachach, które się zapadły, rosły górskie brzozy i kar-łowate świerki. Niektóre chaty położyły się na boku jak zmęczone olbrzymie zwierzęta. Wioska przedstawiała sobą obraz opuszczenia, stanowiła jakby symbol tęsknoty za ludźmi, którzy tak dawno stąd odeszli. Wreszcie przemówił Sveg, a fego głos rzeczywiście poniósł się po śniegu:

Stanęli nieruchomo.

Od strony wioski rozłegały się przytłumione, skrzypią-ce ruchy wiosła.

Z ciemniejącego zmroku wyłoniła się łódź. Łódź, która płynęła do nich z przeciwległego brzegu.

ROZDZlAŁ VII

Sander milczał. Jednym okiem starał się obserwować Benedikte, drugiego nie spuszczał z łodzi, która ciągle jeszcze była tak niewyraźna, że nie mogli rozróżnić szczegółów. Benedikte stała nieruchomo. Czuła, że krople zimnego potu wystąpiły jej na czoło. Mandragora wiła się jak w ukropie.

Nie podobał mu się jednak wyraz twarzy Benedikte, której nie przestawał obserwować.

Lensman zwinął dłonie w trąbkę pczy ustach, chcąc zawołać przewoźnika, ale Benedikte ostrzegawczo złapała go za ramię.

Łódź była teraz bliżej ich brzegu niż wioski. Zmierzch zapadł już na tyle głęboki, że nie mogli odróżnić rysów twarzy przewoźnika, widzieli jedynie, że jest wysoki, ale plecy ma pochylone, zgarbione. Głowa osadzona była nisko i wysunięta w przód, barki niemal nad nią wystawały. I nagle Benedikte jakby się ocknęła. Jednym ruchem zerwała mandragorę z szyi i pobiegła tuż nad wodę. Uniosła magiczny korzeń w dłoni i skierowała go w stronę łodzi, znajdującej się na głębinie. Obcym dla wszystkich głosem - taki był mocny i władczy - zawołała kilka słów, z których żadnego nie zrozumieli. Sanderowi zdawało się, że zabrzmiały jak długie, skomplikowane zaklęcie, w którym te same sylaby po-wracały raz za razem w coraz bardziej zawiłym porządku. Nie miał zbyt gruntownej wiedzy o językach, ale był przekonany, że ten musiał pochodzić gdzieś ze Wschodu, a sądząc po dźwiękach, nawet z Dalekiego Wschodu. Łódź się zatrzymała. Olsen podbiegł do Benedikte i syknął wściekle:

Benedikte wypadła z transu z fatalnym skutkiem. Na ich oczach przewoźnik zaczął rosnąć. Wznosił się ponad wodą, ogromny i straszny.

Były to jednak pewnie tylko omamy wywołane przez nieprzyjazną okolicę i związane z nią straszne opowieści. Sander pochwycił Olsena od tyłu i przykrył mu usta dłonią.

Adele zawołała:

Sveg wyjątkowo nie był w stanie podjąć żadnego działania. Mózg całkowicie odmawiał mu posłuszcństwa.

Te słowa jakby ją obudziły. Sander jej wierzył. Łódź znalazła się już strasziiwie blisko. Przypominała teraz zwykły mały prom, staroświecki, ciężki i niezgrabny. Przewoźnik trzymał głowę odwróconą, zajęty wiosłem; najwyraźniej dobrze znał się na swoim rzemiośle. Benedikte znów uniosła mandragorę i od początku zaczęła osobliwe zaklinanie.

Łajba natychmiast się zatrzymała. Olsen walczył, by wywinąć się z uścisku Sandera, spojrzeniem rozpaczliwie błagał lensmana Svega o pomoc. Ale ten nie reagował. Nie spuszczał oczu z łodzi.

Benedikte podniosła głos, echem poniósł się po jeziorze. I na ich oczach łódź została wessana w głębinę wraz z przewoźnikiem. Nie podjął żadnej próby, by się ratować, tak jakby nie mógł robić nic innego, jak tylko jednostajnie poruszać wiosłem.

Nie rozległ się żaden dźwięk, kiedy łódź z przewoź-nikiem zniknęła. Na wodzie nie powstał ani jeden wir. Prom po prostu zapadł się pod powierzchnię i przestał istnieć.

Pięcioro ludzi na plaży zamarło.

Adele zapłakała jak dziecko.

Benedikte opuściła rękę, powiesiła mandragorę na szyi i wsunęła ją pod bluzkę.

W Sandera nagle wstąpiło życie. Puścił Olsena, który wprost trząsł się ze złości.

Płacz stojącej za nimi Adele przemienił się w histerycz-ny szloch. Sander odwrócił się, by ją uspokoić. Olsen pozieleniał na twarzy, ale Sveg stwierdził suro-wo:

Sander już miał coś na to odpowiedzieć, ale prze-szkodziło mu wołanie dobiegające z oddali. Stłumiony, zniekształcony przez odległość głos:

Odwrócili się ku głosowi dobiegającemu z równin po ich stronie rzeki.

Najpierw popatrzyli po sobie, ale wreszcie Sander skinął głową i Sveg odkrzyknął:

Odczekali chwilę, a potem doszedł ich odgłos kroków i na wzniesieniu pojawił się jakiś człowiek. Sprawiał wrażenie młodego i silnego, a kiedy znalazł się bliżej, stwierdzili, że jest typowym reprezentantem tego rejonu kraju. Prawdziwy góral o pociągłej twarzy, intensywnie błękitnych oczach, mocno zarysowanym nosie i brodzie. Wydawał się bardzo sympatyczny, spokojny, może nawet nieco powolny, ale mimo to bystry i wrażliwy.

Lensman przedstawił się i zapytał:

Livar przyglądał się im z uwagą, czekał na wyjaśnienie.

Kiedy jednak milczenie się przedłużało, rzekł wreszcie:

Rzeka cicho szumiała. Na zachodzie rozrzedziła się nieco pokrywa chmur. Wyłoniły się spoza niej szczyty gór, tajemnicze, milczące w zmroku. W powietrzu unosił się zimny zapach śniegu.

Odezwał się Sander:

Livor długo się wahał. Wreszcie kiwnął głową.

Benedikte patrzyła na niego zdumiona. Kiedy znów zaczęli iść, zawołała da Livora:

Przystanął i wzruszył ramionami.

Było już dość ciemno, ale mogli jeszcze dojrzeć gromadkę na brzegu rzeki. Większość siedziała już w nie-dużej łodzi, tylko Livor czekał na spóźnialskich.

Benedikte zobaczyła, że rzeka się w tym miejscu rozszerza, tworząc niewielki zalew. Weszła do łodzi i oczywiście stąpnęła tak niefortunnie, że łódź omal się nie wywróciła. Sander jednak mocno uchwycił ją za ramię i wszystko zakończyło się szczęśliwie. Do diaska, pomyś-lała. Czy zawsze muszę być taka niezgrabna? W porów-naniu z tą śliczną, elegancką Adele wszystkim wydaję się szczytem niezdamości.

Sander usiadł przy Adele. Ze śmiechem rozcierał jej plecy, by ją rozgrzać. Benedikte odwróała głowę. Szybko przeprawili się na drugą stronę i wyciągnęli łódź na brzeg.

Livor znów wzruszył ramionami.

Wszystkim zrzedły miny. Wędrówka była męcząca, a i zimno dało się im we znaki. Porządnie też zgłodnieli, a w Fergeoset, opustoszałej górskiej wiosce, nie spodzie-wali się znaleźć zacisznego, miłego noclegu. Olsen nerwowo opowiadał wszystkie straszne historie o duchach, jakie słyszał. Jego ostry dialekt rodem z Chris-tianii brzmiał jakoś dziwnie na tym pamiętającym zamierz-chłe czasy pustkowiu. Sveg ostro nakazał mu milczenie. W ciemnościach zarysowały się kontuty domów, nagle przerażająco bliskie. Benedikte przeszedł dreszcz.

Dziewczyna przystanęła.

On także się zatrzymał.

Benedikte znów zaczęła iść.

Sprawa ta stała się dla niej bardzo istotna, choć nie potrafiła określić dlaczego. Gdyby Benedikte miała choć trochę więcej doświadezenia, natychmiast by zrozumiała, że kieruje nią zazdrość. Chciała, by Adele zeszła jej z drogi, a narzeczony był doskonałym, wręcz najlepszym roz-wiązaniem.

Nie zdawała sobie jednak z tego sprawy. Była osobą, którą władały wyłącznie uczucia, więc miała po dziecięcemu czyste serce. Gdyby zrozumiała, co dzieje się w jej duszy, przeraziłaby się. Przecież nie chciała wywierać nacisku na Sandera i zmuszać go, by wybrał „właściwą” dziewczynę! Ona, która była niczym!

Livor zatrzymał się przy pierwszych zabudowaniach.

Do kroćset!

Musiała jednak przyznać, że Sander z niezwykłą sympatią odnosił się do tej nieszczęsnej Benedikte. To doprawdy bardzo miłe z jego strony. Oby tylko dziew-czyna zbyt dużo sobie przez to nie wyobrażała, i tak już nie spuszcza z niego oczu. Któregoś dnia Adele będzie musiała poważnie z nią porozmawiać. Benedikte nie może przecież myśleć, że Sander ma ochotę na coś więcej niż tylko na pogawędkę z nią!

Adele cierpiała. Po części dlatego, że Sander i Benedik-te prowadzili ze sobą rozmowy, w których ona nie mogła uezestniczyć. Poza tym, ku swemu przerażeniu, czuła, że właściwie bardzo polubiła Sandera, ona, która do tej pory zachowywała taką zimną głowę!

Tak dalej być nie może! Odczuła drobne wyrzuty sumienia, gdy przypomniała sobie a narzeczonym, Morte-nie Hjortsbergu. Przez ostatnie dni myślała o nim skanda-licznie mało! Jej myśli błądziły po zakazanych obszarach... Livor podprowadził ich do największego z domów i usunął zatyczki przytrzymujące rygle w obu połówkach drzwi. Otworzyły się, skrzypiąc przeraźliwie. Weszli do środka. Livor otworzył jeszcze jedne, wewnętrzne drzwi i choć było tu całkiem ciemno, zorien-towali się, że znajdują się w izbie.

Zrozumiała reakcja. Stare domy, przez dłuższy czas nie zamieszkane, rzadko sprawiają przyjemne wrażenie.

Po trzeszczących, spróchniałych deskach podłogi prze-szli w głąb domu. Tylko Benedikte stała w miejscu. Sander czekał razem z nią.

Zaczekał, aż widoczne w jej twarzy napięcie ustąpiło.

Słychać było jedynie szepty pozostałych osób.

Benedikte potarła dłonią czoło. Upłynęła chwila, zanim odpowiedziała:

Muszę okazywać mu tylko przyjaźń bez względu na to, ile to mnie będzie kosztowało.

W glębi drugiej izby stała Adele, ze łzami w oczach rozglądając się dokoła. Rozumteli ją. Cały dom był obrazem zagłady. Bale w ścianach tak spróchniałe, że palcem dało się wygrzebać w nich dziurę, zapadnięty dach nad ich głowami, uginająca się podłoga. Nie, to ostatnie mijało się z prawdą, podłoga była tylko w pierwszej izbie. Tu było tylko ubite klepisko.

Tak, wszyscy to czuli - zapach obrzydliwych, gniją-cych szmat.

Livorowi udało się rozniecić ogień na palenisku i zapalić jakąś lampę. Te dwa źródła światła konkurowały ze sobą w rzucaniu migotliwych blasków po kątach, ale i tak nie docierały wszędzie. Po najbardziej oddalonych częściach pomieszczenia i przypominającej alkowę małej spiżarce kryły się niespokojne cienie. Benedikte stała nieruchomo, wpatrzona w bezkształtną ciemność, spra-wiającą wrażenie prastarej. Wrażenie to potęgowały nie-zwykle grube bale w ścianach, które chwilami dawało się dostrzec w środku. Musiał to być najstarszy fragment domu, resztę dobudowano później.

Dlaczego? Skąd to odczucie sterylności, pustki, w tak starym i pełnym wspomnień domu?

Przydałby się tutaj ktoś z Ludzi Lodu, ale nikt z obecnie żyjących nie miał żadnych szczególnych zdolno-ści. A zmarłych przodków wzywano tylko w największej potrzebie.

Oczy Benedikte rozjarzyły się ostrym blaskiem, próbu-jąc jakby przeszyć na wskroś mrok czający się po kątach. Miała wrażenie, że ten dom ma się jakby na baczności, stara się, by żaden fragment jego historu nie został ujawniony.

Benedikte odnosiła wrażenie, że pomiędzy nią a starym domem toczy się walka. A może wcale nie z domem? Może z czymś, co kryło się wśród cieni? Nagle poczuła się bezradna, niedojrzała i niedoświad-czona. Pocieszała się tylko myślą, że podobnie czuł się Heike wtedy, gdy musiał stawić czoło czarownicy ze Stregesti. Nie był wówczas dużo starszy od Benedikte. A jeśli on mógł zwyciężyć, to ona powinna przynajmniej podjąć próbę rozwiązania zagadki Fetgeoset. Dziewczyna miała jednak straszliwe przeczucie, że w tej grze biorą udział znacznie potężniejsze moce. Mandragora wiła się w bólach już od chwili, gdy przybyli do tego przeklętego, zatraconego miejsca. Przyglądała się zamarłym, niemym ścianom, nasłuchi-wała czujnie.

Nigdy dotąd nie zetknęła się z taką obojętnaścią.

Livor potrząsnął głową.

Adele wyjrzała przez okno. Wokół widziała tylko ciemność. Umilkła. Podróż do domu w pojedynkę nie jawiła się szczególnie kusząco.

Wszyscy padnieśli głowy i z lękiem popatrzyli na wybrzuszony strop.

Chociaż... Coś mi to przypomina.

Pokiwali głowami. Wszyscy, z wyjątkiem Adele i Livo-ra, byli niedawno w podobnym domu, w którym piętro z pozoru nie nadawała się do użytku.

Adele i Benedikte z obrzydzeniem patrzyły na łóżka. Zmurszałe deski, pokryte resztkami słomy i mysimi odchodami.

Klepisko kusiło jeszcze mniej.

Tylko Sander wydawał się w całkiem niezłym humo-rze.

Na myśl o jedzeniu wszystkim zabłysły oczy. Wyciąg-nęli zapasy i przyrządzili z nich skromny posiłek, a potem usiedli na zamiecionych łóżkach przy jedynym w całym domu stole i jedli, popijając gorącą wodą, zagotowaną nad ogniem. Sander wyciągnął butelkę wina, którą niósł w tajemnicy przed wszystkimi. Uznał, że nadeszła właś-ciwa chwila, by ją otworzyć.

Nastrój wyraźnie się poprawił. Tylko Benedikte nadal siedziała sztywno, wsłuchana w osobliwą ciszę. Livor nabił fajkę i głośno ją cmoktał, zanim wreszcie zaczął:

Livor kiwnął głową. Benedikte siedziała zapatrzona w profil Sandera, który uważała za skończenie doskonały i niezwykle interesujący. Odwrócił głowę i napotkał jej wzrok. W jego oczach błyskały iskierki wesołości i odro-bina drwiny. Skierowała spojrzenie w inną stronę i wsłu-chała się w słowa Livora.

Sander i Benedikte spojrzeli na siebie porozumiewaw-czo. Trafnie odgadli czas.

Livor zagłębił się we wspomnienia.

Nigdy się nie dowiedziałem, co się właściwie stało, ale niejasno pamiętam, że szeptano o jakimś znalezisku. Znalezisku, które potem znów zniknęło...

Widziano, jak wsiadał do łodzi, której nikt tutaj nie znał, a potem ta łódź zatonęła na środku jeziora Nette. Utopił się. Lensman Sveg wyjął brakteat.

Livor drgnął tak mocno, że dostrzegli to wszyscy.

Lensman opowiedział pokrótce o zwłokach znalezio-nych w odległym jeziorze.

Młody wieśniak pokiwał głową.

Najpierw ta para, a później ze dwu, trzech ludzi.

Pewnie poszli dalej przez góry.

Adele chciała dowiedzieć się czegoś o swoim narzeczo-nym, ale na jego temat Livor nie miał nic do powiedzenia. Sander oparł się o ścianę.

Sander popatrzył na niego surowo.

Olsen nie znalazł na to żadnej odpowiedzi, tylko surowo zacisnął usta jak cnotliwa stara panna. Livor kręcił trochę, najwyraźniej nie miał ochoty rozmawiać o takich głupstwach. Był trzeźwo myślącym młodym człowiekiem.

Milczeli, ale wreszcie lensman wyjaśnił:

Młody góral z uwagą przyglądał im się po kolei. Potem powiedział:

Nikt nie odpowiedział. Żadne z nich nie czuło się uprawnione, by zdradzać zdolności Benedikte przed kimś, kto stoi z boku. I ona także zawsze wolała je przemilczeć. Udali się na spoczynek. Benedikte leżała na twardym posłaniu, owinięta szczelnie płaszczem. W zamyśleniu pogładziła czubkami palców stare, wypolerowane do jedwabistej gładkości bale w ścianach i prędko cofnęła dłoń. Nie było tam nic, co mogło by zwrócić uwagę, tylko zwykłe, bardzo stare i spróchniałe drewno, a mimo to oderwała palce, jakby się oparzyła.

Cóż za przedziwny, pozbawiony osobowości dom, taki... wyjałowiony! Czy tak właśnie inni ludzie odbierają domy, ich atmosferę? Jakie to musi być strasznie nudne. Dla niej każdy dom, każde drzewo i każdy kamień żył własnym życiem, dla niej domy bywały jak przyjaciele, życzliwie nastawione, albo nieszczęśliwe, a czasami nie-przychylne, wragie lub wręcz niebezpieczne. Ale to...

Milczenie domu nie dawało jej spokoju. Kryło się za tym coś niedobrego, ale drewniane ściany odmawiały jakichkolwiek informacji. jakby sądziły, że ona ma zdolność unicestwiania złych albo gorzkich wspomnień. To, co w nich tkwiło, nie chciało zostać unicestwione.

Nadal ptagnęło wykorzystywać swą złą moc. Leżała niespokojnie, nie mogąc zasnąć. Przewracała się na łóżku z boku na bok może z godzinę, gdy nagle jej uwagę zwtóciło coś, co musiało trwać już od dobrej chwili. W głębokim mroku płonęła para oczu. Były tak niewyraźne, że z początku w ogóle nie mogła się zorien-tować, co to jest.

Benedikte zamarła. Leżała odwrócona plecami do ściany, ale nie była w stanie sobie uzmysłowić, jak wygląda izba, czy oczy znajdują się tuż przy niej, czy też są znacznie oddalone. Miała wrażenie, że przybyły z jakiegoś odległego miejsca po tamtej stronie czasu i przestrzeni. A może jednak są prawdziwe, może w domu jest ktoś, kto...

Nie były czerwone ani nie jaśniały żadną inną barwą. Wydawało się, że zrobiano je z zimnej, wypolerowanej cyny, ale to były oczy, bo od czasu do czasu się poruszały, a nawet raz mrugnęły.

I kierowały się na nią, na nią, Benedikte, a biło z nich lodowate zdecydowanie. Przyglądały się jej, jakby prag-nęły się dowiedzieć, kim ona jest i co tu cobi. Z bezlitos-nym, przerażającym spokojem!

Adele nie mogła jej pomóc, spała, a nawet gdyby Benedikte ją obudziła, przerażona zaczęłaby wrzeszczeć. Zawołać innych...? Sandera? A może lensmana Svega? Nie, nie śmiała. Nie wiedziała, gdzie są drzwi do sąsiedniej izby, nie wiedziała, co się stanie, gdy krzyknie. A za nic w świecie nie odważy się przejść obok tych strasznych oczu!

Drżące wargi Benedikte zaczęły formować słowa.

Zaklęcie, którego nauczyła się z ksiąg Ludzi Lodu. Zimno połyskujące oczy natychmiast zgasły, jakby się wycofały, zanim ona zdąży im zaszkodzić. Benedikte umilkła, przerwała wypowiadanie zaklęcia, bo bała się, że któryś z jej towarzyszy przebudzi się i wystraszy. Nie wyczuwała w ciemnościach tej nie znanej istoty; obawiała się, że ona uderzy w nią lub w kogoś innego, kto się poruszy.

Jedno tylko wiedziała na pewno: cokolwiek czaiło się wśród cieni, posiadało niezwykłą moc i było przerażająco, nieprawdopodobnie wprost złe.

Zwróciła także uwagę na coś jeszcze. Kiedy oczy zaświeciły, nasilił się smród starej zgniłej szmaty. Tak, jakby ów nieznany stwór stał bardzo, bardzo blisko niej. A może tylko koncentrował się tak mocno, że rozniósł się odór?

Była niemal pewna, że to właśnie owo nieznane wyczuwała przez cały czas. Ono znajdowało się tu, w środku, i przez moment się ukazało, przekonane, że czyni to niepostrzeżenie.

W tej samej chwili na dworze zaczęło mocno wiać. Zerwał się zwiastujący jesień wicher, zawodził wśród starych chat Fergeoset, wzdychał pod zawalonymi dacha-mi, poruszał czymś na ścianie. Coś stukało i waliło, jakby ktoś prosił, by wpuścić go do środka.

Benedikte naciągnęła płaszcz na głowę i długo leżała, wsłuchując się w boleśnie mocne bicie własnego serca. Nigdy później nie mogła pojąć, jak wreszcie zdołała zasnąć tego wieczoru w Fergeoset, ale tak się naprawdę stało. Udało jej się na tyle rozluźnić ciało i myśli, by sen mógł pochwycić ją w objęcia.

Kiedy noc przeszła w szary świt, obudziła się na moment. Dookoła rozlegało się wycie wichru, pędzącego przez dolinę i zamierającego gdzieś w oddali. Ale wydało jej się, że wśród świstów wiatru usłyszała krzyk. Przeciągły, pełen skargi krzyk jakby śmiertelnie przerażonego człowieka.

Potem znów zapadła cisza.

ROZDZIAŁ VIII

Młody, żądny kariery Olsen miał trudności z za-śnięciem.

I on także wsłuchiwał się w wiatr, zawodzący między chatami. Największy był hałas tuż przy jego ścianie. Mocne uderzenia wdzierały mu się w uszy w nierównym rytmie tak, że nie mógł usnąć.

Przeklęty hałas! Olsenowi nie pozostawało nic innego, jak wstać i zlikwidować jego źródło.

Oni śpią twardo niczym susły, jakby pozbawieni byli zwykłych ludzkich zmysłów, pomyślał ze złością. Wy-mknął się po cichu i otworzył skrzypiące drzwi. Na dworze było zimno, ponuro i wietrznie. Wietrznie to oczywiście słowo zbyt łagodne, wiatr dmuchał z taką siłą, że przycisnął Olsena do ściany. Miał wrażenie, że ktoś przybił mu do belek skórę i ubranie. Świt wstawał mroczny, jakby zaczarowany. Na ogół mocno obiema nogami trzymający się ziemi Olsen poczuł dreszcz niepokoju na plecach. Stłumił pragnienie, by schować się do środka, i prze-szedł za węgieł. Na ścianie wisiała stara drewniana balia i to ona była sprawczynią piekielnego hałasu. Olsen gniewnym szarpnięciem ściągnął ją na ziemię. Mocno wisiała na kołku, zresztą inaczej przez tak długi czas nie odpierałaby ataków wichru.

Wrócił do drzwi, ale zatrzymał się z dłonią na klamce. Nie zauważył nawet, że balia tanecznym jakby ruchem przesunęła się po trawie i z głuchym uderzeniem za-trzymała dopiero na ścianie sąsiedniej chałupy. Przeklęty lensman Sveg, zawsze tak go upokarzał! Drwił zeń w obecności innych! Z niego, Olsena, który sto razy lepiej niż lensman znał się na przestępstwach i na metodach rozwiązywania zagadek! Nauczył się tego czyta-jąc, a Sveg na pewno nigdy nawet nie otworzył żadnej książki!

Teraz Olsen stanął przed swoją szansą. Mógł rozwikłać zagadkę brakteatu i zmarłych, a także zaginięcia narzeczo-nego Adele. Zobaczą, na co go stać, rozdziawią gęby ze zdziwienia, jak bardzo inteligentny jest on, Olsen, i jacy oni wszyscy byli głupi.

Adele będzie patrzeć na niego z zachwytem.

Tylko jak zabrać się do dzieła?

Miał pewną teorię. Był zdania, że Monen Hjonsberg w taki czy inny sposób poniósł śmierć gdzieś tutaj niedaleko. Musi znajdować się w wiosce, pewnie w którejś z chat. Może jakiś dach się nad nim zawalił? To jednak nie wyjaśniało sprawy trupa znalezionego w jeziorze.

Olsen musi wykazać się teraz przebiegłością, musi myśleć...

Niełatwo było jednak rozumować logicznie w okolicz-nościach tak niepojętych, tak irracjonalnych. Olsenowi bardzo nie podobał się ten nadprzyrodzony element. Przewoźnik. Ale przecież sam na własne oczy widział... On jednak już zniknął, zapadł się pod wodę. Z jego strony nic im nie groziło.

Brakteat... Livor powiedział, że jest ich wiele.

Na pewno ukryte były w jednej z chat.

Najlepiej będzie zacząć od przeszukiwania chałup.

Rozejrzy się za Mortenem Hjonsbergiem i za brakteatami. Kiedy zaczął iść, wiatr znów nim targnął, ale młodzie-niec zdołał dobrnąć do najbliższej chaty. Było to właściwie zwałowisko drewnianych bali, bez wyjścia czy okna. Olsen obszedł je wokoło i stwierdził, że nic tu nie może być ukryte.

Szedł dalej przez wioskę, zajęty swoimi myślami, przekonany, że sam zdoła rozwiązać zagadkę, bez miesza-nia w to upiorów czy trolli, o których bredzili inni. Boginki? Upiory? Nonsens!

Doszedł do zwalonej chałupy, zapadniętej tak, że boczne ściany dotykały do siebie, tworząc szpic. Tu dało się wejść do środka i Olsen z zadowoleniem pomyślał, że tak dzielnie naraża życie ze względu na Svega. No, przynajmniej częściowo ze względu na Svega. Chyba jednak ta chata nie skrywała niczego ważnego. Pokonał chęć ucieczki i dostojnie, powoli wyszedł przez nadzwyczaj niskie drzwi.

Tak badał chatę za chatą...

Kiedy przeszukał już połowę, stanął przed kościołem. Choć okna ziały pustką, a z drzwi sypało się próchno, mały drewniany kościółek zachował się w niezłym stanie. Po krótkiej chwili wahania wszedł do środka. Wewnątrz panował mrok. Nie było tu żadnych ławek, ale ołtarz stał na swoim miejscu.

Czy też...?

Był to najdziwniefszy ołtarz, jaki zdarzyło mu się w życiu widzieć i co, na miłość boską, mogło znaczyć to tam? I co to tak... świeciło? Oczy?

Olsen stanął jak wryty na środku kościoła. Z niedowierzaniem wpatrywał się przed siebie, potem na boki. Wzrok jego przeskakiwał to tu, to tam, aż wreszcie Olsen uderzył w krzyk. Przenikliwy, rozdzierający krzyk. To właśnie usłyszała na poły przez sen Benedikte. Wzięła to jednak za głos jakiegoś wodnego ptaka, który próbował oprzeć się wichrowi.

Bo potem w Fergeoset zapanowała cisza.

Olsen się jednak nie pojawiał. A Benedikte musiała siedzieć i patrzeć, jak Adele co chwila pieszczotliwie gładzi Sandera po głowie i chichocząc coś do niego szepcze. Sander uśmiechał się zakłopotany. Jaka między nimi intymność, pomyślała Benedikte.

Boże, nie pozwól, by sprawiało mi to taki ból! Po śniadaniu Sander oznajmił, że chce zajrzeć na strych. Odradzano mu to, ale nalegał. Chciał iść sam, bo, jak twierdził, nie powinno się zbytnio obciążać stropu. Owszem, co do tego się zgadzali.

W czasie gdy go nie było, Benedikte starała się czymś zająć, posprzątać albo zrobić coś równie pożytecznego. Nie mogła jednak wziąć się w garść. Jeszcze zanim Sander poszedł na strych, opowiedziała o niezwykłych oczach, ale tylko on zdawał się jej wierzyć.

Gdyby Sander rozmawiał tylko z Adele, być może byłoby jej łatwiej. Chociaż chyba nie, zbyt głęboko zapadł jej w serce. Zawsze sprawiał wrażenie, że jest naprawdę zainteresowany tym, co myśli Benedikte, i tak dobrze im się ze sobą gawędziło... Zwierzali się sobie niejednokrot-nie, ale nie w tak intymny sposób, jak on i Adele. Bezlitosną prawdą było, że Benedikte z powodu Sandera nie zdołała przełknąć podczas śniadania ani okruszynki. Poruszała się jak lunatyk, czuła, że ściska ją w gardle, ale nie mogła płakać, siedziała tylko, pozwalając mówić innym. Nie miała odwagi otworzyć ust w obawie, że się rozpłacze. Lensman Sveg powiedział chyba coś zabawnego, ale nie mogła się śmiać, jej uśmiech przypomi-nał raczej przykry grymas. Myślała jedynie o tym, że Adele może dotykać Sandera, jakby to była najnaturalniejsza rzecz pod słońcem, i szeptać mu jakieś wspólne tajemnice prosto do ucha. Benedikte nie była w stanie nawet się domyślać, jaka jest ich treść.

Kiedy Sander wyprawił się na strych, podjęła poważną próbę zreperowania krzesła, które rozpadło się pod Svegiem na kawałki, i przez moment miała nadzieję, że jej się to uda. Zaraz jednak odstawiła mebel. Czuła, że jest jak ptak, który nie ma siły rozpostrzeć skrzydeł. Potem wzięła szczotkę do zamiatania, ale siadła z nią na łóżku, nie będąc w stanie się poruszyć. Miała wrażenie, że twarz jej się wykrzywiła i pomarszczyła, jakby miała sto lat. I taka jest brzydka, taka brzydka!

Myśli gnały jej przez głowę w błyskawicznym tempie i uderzały niczym ostre szpony, raniąc głęboko. W pewnej chwili, kiedy weszła Adele, Benedikte poczuła, że nagle odzywa się w niej całe złe dziedzictwo Ludzi Lodu. Odczuła gwałtowną chęć, by zabić. Mocno chwyciła się krawędzi łóżka i trzymała z całych sił, dopóki fala gniewu, nienawiści i zazdrości nie opadła.

Niepewnie uśmiechnęła się potem do Adele i drżącym głosem wyjaśniła, że nie czuje się najlepiej.

Adele odrzekła lodowatym tonem:

Na to Benedikte nie umiała znaleźć odpowiedzi, nie potrafiła się bronić. Podniosła się z łóżka i usiłowała sprawić wrażenie, że zajmuje się czymś pożytecznym.

Sander posuwał się wzdłuż ścian strychu, bo podłoga nie zachęcała wcale, by na nią stanąć, a on nie miał ochoty nagle zlecieć na głowę swoim przyjaciołom. Strych był zagracony. Nie sprawiał wrażenia, by kiedyś wykorzystywano go jako mieszkalną część domu. Jeśli tak, to musiało to być dawno temu. Przechowywano tu drewniane misy, wiadra i inne sprzęty domowe, a w naj-dalszym kącie leżała zniszczona szafa plecami do góry, jakby po prostu rzucono ją tam, kiedy się rozpadła. Postanowił skoncentrować się właśnie na tej szafie, bo wszystko inne wydawało mu się bez znaczenia. Niełatwo było się do niej dostać, ponieważ drogę zagradzały najroz-maitsze rupiecie, ale w końcu znalazł się przy starym meblu. Światło ledwie przebijało przez nieopisanie zakurzone okno. Przetarł je rękawem i od razu lepiej widział. Szafa okazała się o wiele bardziej interesująca, niż mógł się spodziewać. W jednej z szuflad znalazł nadjedzoną przez myszy księgę. Ktoś zapisał w niej wydarzenia, jakie miały miejsce w Fergeoset.

Jakaś kobieta, poznał to po charakterze pisma i treści notatek; nigdzie nie było żadnej daty, ale pożółkłe kartki dawały znakomite świadectwo minionych dni. Tu i tam myszy wygryzły sporo słów, ale Sander zatopił się w lekturze. Zafascynowany, zapomniał o towarzyszach, oparł się o ścianę i czytał, czytał...

Dużo miejsca zajmowały opisy zwykłych codziennych zajęć. Księga musiała także częściowo pełnić rolę księgi rachunkowej, bo starannie, w równiutkich kolumnach zanotowano tu wydatki. Znalazły się też zapiski o urodzaj-nych latach, kiedy było pod dostatkiem kozich serów, o sianie, które miało zostać zwiezione do wioski, o ko-niach, cielętach i temu podobnych sprawach. Zapiski stały się mniej bezosobowe, kiedy wspominały o deszczach, które przez całe lato trzymały krowy w oborach, i o wy-prawach do lasu po jagody i moroszki. Tu i ówdzie można było też znaleźć wzmianki o niesa-mowitych zjawiskach. Sander czytał i z każdym zdaniem czuł si coraz bardzie nieswojo. W siedemnastym i osiem-nastym wieku najwidoczniej popełniono tu wiele mor-derstw, może i nic w tym dziwnego, jako że wiódł tędy główny trakt i istniała przeprawa promowa. Rozbójnik, o którym mówił Livor, także został tu wspomniany. Sander doszedł wreszcie do opowieści o upiorach i zjawach. Szybko przeleciał fragmenty o podziemnych stworach, bo nigdy nie był przekonany o ich istnieniu. Nie, chciał czytać o przestępcach w ludzkiej postaci.

„Wtajemniczeni mężczyźni”. To wyrażenie powtórzy-ło się dwa razy. I właśnie oni wzbudzili wielkie zaintereso-wanie Sandera, sądził bowiem, że wie, co oznacza nazwa „jezioro Nette”. „Jezioro Nerthus”. Był pewien, że kiedyś tak właśnie się nazywało.

Odnalazł też wzmianki o duchach wspomnianych przez Livora. Fragmenty tekstu dotyczyły obcego nie należącego do nikogo stada, krów, które bały się wejść do obory, i lodowatej dłoni na twarzy kobiety. Podobno mężczyzny, zwyrodniałego sadysty, który dręczył żonę, ukazywał się głównie nad brzegiem jeziora i do obłędu straszył wszystkich połową twarzy. A jeśli chodzi-ło o jedno z morderstw - tu Sander wczytał się uważniej - powiadano, że duch zamordowanej kobiety straszył w zagrodzie, w której się to stało.

Czy to jej oczy mogła widzieć Benedikte? Sander wierzył słowom dziewczyny. Czy to właśnie było tajem-nicą tego domu? Zamordowana kobieta, która nie chciała się w pełni ujawnić?

Tak, ta mała dziwna dziewczyna z Ludzi Lodu twier-dziła, że to zły dom. Do Benedikte nie pasowało być może określenie „mała”, ale Sanderowi wydawała się mimo wszystko nieopisanie wzruszająca. I całkowicie bezbron-na wobec ataków Adele. Uf, miał nadzieję, że Adele nie wspomni ani słowem ich nocnej przygody. Musi ją uprzedzić, żeby nie puściła pary z ust. Ale może jeszcze bardziej pogorszy tym sprawę? Zauważył, że Adele ma skłonność do radowania się z cudzego nieszczęścia.

Skupił się na tej księdze o tak bogatej treści. Osoba, która ją napisała, musiała być bardzo samotna. Tak jakby jej jedynym powiernikiem były białe kartki. Wiele opo-wiadała, zapisywała własne myśli tylko dla siebie. Od czasu do czasu pojawiały się wzruszające wzmianki o jakimś mężczyźnie, który być może miał przybyć do Fergeoset. Sander zrozumiał, że kobieta z drżeniem wyczekiwała tych wizyt. Mężczyzna najwidoczniej od-jechał, a podczas jego odwiedzin nie wydarzyło się nic szczególnego. Kobieta została sama ze swoim „pamięt-nikiem”. Tak, pamiętnik to chyba najwłaściwsze okreś-lenie. Choć jego właścicielka z pewnością nazwałaby go księgą rachunkową.

Niezwykle interesujący fragment opowiadał o wielkim strachu, jaki nawiedził Fergeoset kilkaset lat wcześniej. Była w nim mowa o człowieku czy raczej istocie, która znalazła się tu przejazdem. Opowieść ta była bardzo stara, kobieta więc potraktowała ją dość lekko. Zresztą Sander słyszał już wcześniej, że w tym miejscu była przeprawa promowa między północą a południem. Ów straszny człowiek „wywołał zło pradawnych czasów, rzeczy, które na zawsze powinny zostać po-grzebane”. Sander pokiwał głową. To potwierdzało jego teorię. Znów wspomniano „wtajemniczonych”, a dalej natrafił na coś niejasnego - w tym miejscu myszy energiczniej zabrały się do dzieła - na wzmiankę o krzyw-dzie wyrządzonej przewoźnikowi.

Aha, pomyślał Sander. A więc legenda o przewoźniku jest aż tak stara!

Opowieść ta była jednak dość zawiła, ów człowiek bowiem sam wydawał się okrutny. Przepojona złem istota, która... Róg kartki zniknął w mysim żołądku i Sander nie dowiedział się, czego dopuścił się przewoź-nik. Wynikało z tego jednak, że poniósł karę, został oszpecony na całe życie, a po śmierci nie zaznał spokoju. Kobieta, która napisała tę ważną księgę, chyba bardzo kochała swoje Fergeoset. W wielu miejscach dało się jednak wyczytać, że było to nawiedzone miejsce, trudno się w nim mieszkało.

Nie znalazł natomiast ani słowa o ucieczce mieszkańców z Fergeoset przed dwudziestoma pięcioma laty. Prawdopo-dobnie pamiętnik pochodził z wcześniejszych czasów. Przesądy panoszyły się w wiosce już znacznie wcześ-niej; zresztą mówił także o tym Livor. Aż wreszcie miara się przebrała i ludzie opuścili Fergeoset na zawsze. Tylko przewoźnik nadal przeprawiał się swoją łodzią tam i z powrotem, nie zważając, że ludzie odeszli. Sander ostrożnie szedł po schodach, zabierając ze sobą mocno sfatygowaną księgę. Zanim jeszcze dotarł na dół, usłyszał zagniewany głos Svega:

Wiecie, co powiedział kiedyś jednemu ze swoich kole-gów? Słyszałem każde słowo. „Poczekaj tylko, aż zostanę ministrem sprawiedliwości! Sveg pożałuje wtedy wszyst-kich swoich drwin. Z miejsca zostanie zwolniony, i to z odpowiednią adnotacją. To będzie moje pierwsze posu-nięcie!” Minister sprawiedliwości, phi! A najgorsze, że jest dostatecznie głupi, by rzeczywiście nim zostać! Aha, mamy tu nareszcie Sandera. No i co tam znalazłeś, młodzieńcze? Sander streścił im najważniejsze fragmenty księgi, którą Sveg natychmiast zaanektował z lekkim grymasem obrzydzenia. W świetle dziennym rzeczywiście nie wy-glądała zbyt przyjemnie.

Z mniejszym lub większym zainteresowaniem przy-słuchiwali się opowieści Sandera. Adele była zagniewana, Livor zdumiony.

Benedikte uśmiechała się leciutko.

Sander odwzajemnił jej uśmiech. Od swego ojca znał dość dobrze historię Ludzi Lodu.

Zbierali się, by wyruszyć na poszukiwanie Olsena.

Livor z dłonią na klamce zatrzymał się przy drzwiach, które już miał otworzyć. Oczy wszystkich zwróciły się na Sandera.

Sander roześmiał się, ale w oczach miał powagę.

Jego głos brzmiał bardzo agresywnie, więc Sander mu tylko przytaknął.

O wietrznym poranku zaczęli nawoływać Olsena.

Głosy ich jak suche liście porywał natychmiast wiatr.

Sander zwrócił się do Livora:

Sveg, niewrażliwy na estetyczne doznania, nie bacząc na nic po prostu wszedł do środka. Pozostali, oprócz Benedikte, ruszyli za nim.

Z wahaniem zatrzymali się w drzwiach kościoła, ogarnięci zwykłym w takich razach uczuciem szacunku. Był to wiejski kościółek jakich wiele, co prawda bez ławek dla wiernych, ale ze sporym ołtarzem, nad którym dominowała rzeźba ukrzyżowanego Chrystusa. Niczego niezwykłego nie dostrzegli.

Młody człowiek kucnął przy ołtarzu i uważnie mu się przyglądał. Przeciągnął palcem wzdłuż jego podstawy. Nagle podniósł się i odwrócił.

Nasłuchiwali.

Stali nieruchomo, jakby nie mając odwagi choćby otworzyć kościelnych wrót.

Obserwowali ją ze zdumieniem. Stała wsłuchana, napięta jak cięciwa łuku. Na jej twarzy malowało się jednocześnie zaskoczenie, nadzieja i powątpiewanie. Zastygli, natężając wszystkie zmysły. Przed kościołem rozległ się odgłos zbliżających się ciężkich kroków. Głosy, które...

Adele pierwsza ocknęła się z paraliżującego zdumienia i lęku, jaki wszystkich ogarnął. Podbiegła do drzwi kościoła i otworzyła je zdecydowanym ruchem. Wystar-czyło jej jedno tylko błyskawiczne spojrzenie na trzech mężczyzn o przerażonych twarzach, którzy nadchodzili ścieżką wśród traw, by zawołać:

Sveg donośnym głosem uciszył wrzawę. Trzej nowo przybyli, jak się okazało - Morten Hjorts-berg i dwaj Niemcy, byli naprawdę przerażeni. Jak Sveg i jego towarzysze mogli odważyć się na spędzenie nocy w tej strasznej wiosce?

Sveg z kolei dopytywał się, co oni tu robią. Wyjaśnili, że mieszkają w letniej zagrodzie o kilometr stąd i że trzech Niemców nie żyje.

Morten Hjortsberg mówił dalej:

Czy na początku nie było was pięciu?

Jeden z Niemców odpowiedział łamanym norweskim:

Lensman Sveg dokończył sucho:

Sander zesztywniał.

Sander biegiem okrążył kościół. Pozostali ruszyli za nim, początkowo wolno, z wahaniem, a później coraz szybciej.

Teren za kościołem opadał ku jezioru. Najpierw minęli nieduży cmentarzyk przytulony do jednej ze ścian kościół-ka, potem wybiegli na łąki. Daleko przed sobą widzieli Sandera. Kierował się ku niedużemu, ale dość wysokiemu półwyspowi, wcinającemu się w jezioro i zwieńczonemu kręgiem drzew.

Z daleka już dostrzegli coś osobliwego. Z jednego drzewa zwisał dziwny owoc, poruszany podmuchami wiatru.

ROZDZIAŁ IX

Benedikte miała wrażenie, że jej zdrętwiałe stopy automatycznie poruszają się po trawie, po przepięknej górskiej trawie, przetykanej niebieskimi dzwonkami i grzebycznikami. Barbarzyństwem wydało jej się nagle deptanie takiego cudu natury ciężkimi buciorami.

Olsen nie żył. Był bardzo, bardzo blady, wręcz biały jak marmur. Cała krew z jego ciała wypłynęła. Na szyi widniało głębokie cięcie, a na piersi bluźnierczo połys-kiwał metalowy krążek zawieszony na cienkim rzemy-ku.

Nie musieli dokładniej przyglądać się metalowej blasz-ce, by wiedzieć, że to kolejny brakteat z wyrytą na nim tajemniczą runą N. N jak Nerthus.

Nikt nie darzył Olsena szczególną sympatią, ale też i nikt nie życzył mu takiego losu.

Niemcy i Morten nalegali, by wszyscy odeszli z Fer-geoset, a najlepiej, żeby przenieśli się do letniej zagrody, w której oni obozują. Stamtąd droga do wioski, do innej wioski, jest krótsza i znacznie wygodniejsza. Sveg przystał na to. Poprosił, by zabrali ze sobą zmarłego na naprędce skleconych noszach i ruszyli na-przód. On sam pragnął zostać tu jeszcze trochę i wraz z Sanderem i Benedikte przeprowadzić badania.

Morten popatrzył wyczekująco, ale nie otrzymał żad-nych wyjaśnień.

Kiedy orszak zniknął w lesie po drugiej stronie Fergeoset, lensman Sveg rozpoczął swoje dochodzenie.

Strała się uniknąć jednoznacznej odpowiedzi.

Tai przede mną wszystko, co ma jakieś znaczenie. To potworna siła. - Zamyśliła się. - Pozostaje mi ją zmęczyć.

Benedikte wyrwała się z zadumy.

Mężczyźni milczeli.

Wreszcie Sveg zapytał:

Sveg wyprostował się i westchnął.

Benedikte odparła z namysłem:

Na palenisku wesoło trzaskało palące się drewno i ciepło zaczęło się rozchodzić po zmarzniętym ciele Benedikte. Okazało się, że Niemcy nieźle się zaopatrzyli. Troje nowo przybyłych zaproszono zaraz na obfity posiłek.

Niemcy i Morten chcieli usłyszeć więcej na ten temat, Benedikte musiała więc opowiedzieć. Wpatrywali się w nią z nie ukrywanym zdumieniem, aż Sander po-stanowił wyjaśnić:

Benedikte, bardzo wyczulona na nastroje innych, wychwyciła lodowate milczenie panujące między Adele a Mortenem Hjortsbergiem. Coś musiało między nimi zajść, pomyślała. Nie podobało jej się to, zauważyła bowiem znaczące, pełne obietnic spojrzenia, jakie Adele słała Sanderowi.

Zwróciła swoje zainteresowanie ku nowemu obiek-towi, pomyślała Benedikte. Chce za wszelką cenę zauro-czyć Sandera. Na pewno zerwała zaręczyny. Benedikte znów poczuła ból w sercu. Tak dobrze rozumiała Adele. Sander był tysiąc razy bardziej pociąga-jący niż ten nadęty Morten Hjortsberg.

Sveg oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu:

Niemiec zadrżał na to wspomnienie.

Miałem wrażenie, że... że siedzę na wodzie. Jakby łódź zrobiona była z wody. Czy rozumiecie? Pokiwali głowami, ale bez przekonania.

I wtedy... kiedy byli na środku jeziora... już w drodze do mnie... łódź zatonęła. Po prostu zniknęła. Rozpłynęła się. Mój kolega wołał o pomoc, widziałem, jak machał rękami, ale łódź i przewoźnik zniknęli, a jego coś nieubłaganie wciągnęło w dół, pod powierzchnię wody. Niemiec z trudem opanował rozpacz wywołaną strasz-nym wspomnieniem.

Milczeli dłuższą chwilę.

Wreszcie Sander zapytał:

Rozłożył ręce.

Sveg odwrócił się do drugiego Niemca.

Ten cudzoziemiec posługiwał się tylko niemieckim. Na szczęście niemal wszyscy uczyli się tego języka w szkole, więc tyle o ile mogli go rozumieć, a Sander służył Svegowi jako tłumacz.

Sveg wymienił spojrzenia najpierw z Benedikte, a po-tem z Sanderem.

Niemiec z trudem dobierał słowa.

Uczynił mu jednak ten zaszczyt i odpowiedział na pytanie:

Opowiedzieli mu dokładniej o zwłokach Klammera, które odkryto daleko na południu w tym samym ciągu wodnym. Najpewniej odbyły - jeśli można to tak określić - niebezpieczną podróż rzekami przez wodospady i jezio-ra. Morten zacisnął szczęki, starając się stłumić rozpacz. Benedikte przyglądała się obu Niemcom. Ten, który znał norweski, Walter, był młody i sympatyczny, nosił okulary i miał miłą twarz. Drugi, okrągły i nieco starszy, nazywał się Gert. Obaj wydawali się inteligentni i wy-kształceni, i znacznie sympatyczniejsi od Mortena Hjons-berga.

Do rozmowy wmieszał się Sander.

Wszyscy trzej wpatrywali się w niego przerażeni.

Niemcy, chętni do współpracy, z zapałem przysunęli bliżej swoje krzesła, ale Mortenowi Hjonsbergowi nie spodobał się ten pomysł.

Sander zignorował jego wypowiedź i jakby w ogóle nie słysząc Mortena zwrócił się do Niemców:

Walter odpowiedział po norwesku:

Wiadomo, że narodził się u wybrzeży Bałtyku. A co powiecie o brakteatach? My znaleźliśmy dwa. Jeden na szyi docenta Klammera, a drugi - Olsena.

Zastanawiali się nad tym faktem.

Sander zmarszczył brwi. Zapytał, czy była to ta sama wioska, przez którą szli on i jego towarzysze, ale okazało się, że nie. Zapytał także, czy słyszeli o przerażającym upiorze pozbawionym połowy twarzy, ale również zaprzeczyli. Sveg i Sander popatrzyli po sobie i po krótkim wahaniu lensman wyciągnął pamiętnik. Wszyscy trzej po prostu rzucili się na księgę. Nie, w Fergeoset jej nie widzieli. Zerknęli tylko na strych w tym wielkim domu. Nie mieli ochoty narażać życia, przecież strych w każdej chwili groził zawaleniem!

Sander starał się pochwycić wzrok Benedikte, by uspokoić ją spojrzeniem, ale dziewczyna spuszczała oczy. Kiedy uznali, że Niemcy i Morten przeczytali już księgę, wrócili do środka.

I ta straszna istota, która kiedyś przybyła do Fergeoset...

Co to mogło być? Nie chodzi mi o waszego upiora.

Trzej mężczyźni popatrzyli po sobie i potrząsnęli głowami.

Walter patrzył na niego szczerze zdumiony.

To ostatnie powiedział cierpkim tonem, a Adele zarumieniła się urażona.

Sander ciągnął:

Znów się zawahali.

Władczy ton Niemca odniósł pożądany skutek. Morten tylko skinął głową i wyszedł.

Sander zawahał się.

I znów Sander zwrócił się o pomoc da Benedikte, która przekazała mu swoją opinię ledwie dostrzegalnym ruchem głowy.

Sander zwrócił się do Niemców:

Upłynęła dobra chwila, zanim odpowiedzieli, jakby nie mieli ochoty dzielić się z nikim cennymi informacjami. Sander udał, że tego nie dostrzega, sam prawdopodobnie też wolałby się nie zdradzać przed obcymi. Ponieważ jednak bez oporów, no, może Sveg się trochę wahał, pozwolili przeczytać Niemcom odnalezioną na strychu księgę, ci nie mieli właściwie wyboru.

Sander pokiwał głową. Chciał zapytać, czy znaleźli coś jeszcze, ale to by ich obraziło. Jeśli odkryli coś więcej, powinni byli o tym powiedzieć już wcześniej. Uznał więc, że żelazna skrzynia z Volse była jedynym znaleziskiem.

Czy możemy je porównać?

Benedikte wolałaby, żeby nie używał tego określenia. Na wspomnienie wszystkiego, co działo się w tej dziwnej wiosce, robiło jej się słabo.

Ułożyli wszystkie trzy brakteaty obok siebie i uważnie zaczęli je oglądać. Adele siedziała tuż przy Sanderze prawie do niego przyklejona, ręką obejmowała go za szyję. Benedikte miała ochotę ją uderzyć.

Sander westchnął:

Dyskutowali aż do chwili powrotu Mortena, który przyniósł zasuszony przedmiot owinięty w płótno. Poło-żył symbol płodności na stole tak, by wszyscy mogli się mu przyjrzeć. Adele zaczęła chichotać, porozumiewawczo spoglądając na Sandera, ale Benedikte czuła się bardzo zakłopotana. Myślała o zwierzęciu, które musiało żyć dalej tak straszliwie okaleczone, i o tym wszystkim, co sym-bolizował Volse. Odwróciła się.

Sander z anielską cierpliwością powtórzył:

Płacz uwiązł jej w gardle.

Ociągając się ujęła w dłoń odrażający przedmiot, trzymała go przez kilka sekund, a potem upuściła i wybiegła na zewnątrz, bo łzy strumieniem popłynęły jej po policzkach. Sander natychmiast pospieszył za nią.

Jego głos przepojony był smutkiem i zrozumieniem.

Benedikte mocno pokiwała głową.

Benedikte uniosła głowę. Przez łzy niebo wydawało się jej nieprzejrzyste, rozmyte.

Odwróciła twarz do Sandera, choć wiedziała, jak brzydka się robi zawsze, kiedy płacze.

ROZDZIAŁ X

Ostre podmuchy wiatru rozwiewały włosy Benedikte i grzechotały grzebycznikami. Lato chyliło się ku koń-cowi, żółte kwiaty zwiędły, nasiona były już prawie suche.

Widać było, że Sander podjął decyzję.

Ale wyraz oczu ją zdradził.

Skierowała się do wnętrza chaty, by powiedzieć lens-manowi o ich zamiarach. Ze smutkiem zerknęła na drewutnię, w której stały nosze z ciałem Olsena, czekające na zniesienie na dół do wsi. Benedikte miała nadzieję, że to zadanie nie przypadnie w udziale jej i Sanderowi. W tej samej chwili ze środka wyszła Adele. Całkowicie ignorując Benedikte skierowała się ku młodemu nauko-wcowi. Uśmiechała się do niego tak ciepło i intymnie, że Benedikte poczuła ból w sercu.

Stojąc już przy drzwiach nie oparła się pokusie, by się obejrzeć. Zdążyła akurat zobaczyć, jak Adele wspina się na palce i całuje Sandera w policzek. Było oczywiste, że czyni to nie pierwszy raz. Sander automatyeznie otoczył plecy dziewczyny ramieniem, co prawda bez szczególnego zapału, ale Benedikte nie wiedziała, jak tłumaczyć jego zdradzający zakłopotanie uśmiech.

Łzy znów trysnęły z oczu Benedikte. Teraz nie mogła wejść do środka. Odwróciła się błyskawicznie i zniknęła za chatą. Tam przystanęła, starając się stłumić płacz.

Kiwnęła tylko głową i oddychała głęboko, starając się odzyskać spokój.

Jeszcze raz kiwnęła głową. Próbowała przełknąć ślinę, ale gardło miała jakby zasznurowane. Prędko otarła łzy. Sander wyszedł i skinął ręką. Poszła za nim. Benedikte była oszołomiona. Nieopisanie szczęśliwa, chociaż w jej biednej duszy nadal tkwił ćierń, który nazywał się Adele.

Sander jednak mówił tak wesoło o przyjemnych i obojętnych sprawach, że wreszcie się rozluźniła. I choć była mu wdzięczna za tę beztroską pogawędkę, tak naprawdę pragnęła rozmawiać na tematy bardziej osobis-te. Powiedziałaby mu wówczas, ile dla niej znaczy. Choć oczywiście nie mogła tego zrobić, bo zniszczyło-by to zupełnie tę przyjacielską atmosferę, jaka się między nimi wytworzyła.

W brzozowym lesie wiatr nieco ucichł; słyszeli go tylko jako odległy szum. Sander maszerował szybko, ale bez trudu dotrzymywała mu kroku.

A co ty na to? chciała zapytać Benedikte, ale nie śmiała.

W drodze do wioski Sander opowiedział jej więcej o sobie. W tej chwili nie był z nikim związany na stałe, a zresztą taki stan trwał już od dawna. Jak się wydawało, ważne było dla niego, by Benedikte o tym wiedziała. Dziewczyna nie miała pojęcia, jak to rozumieć.

Starał się przyciągnąć jej wzrok, ale ona uporczywie wpatrywała się w ukwieconą po obu stronach drogę, którą wędrowali.

Odruchowo zwolniła kroku.

On jednak widać pojął bieg jej myśli.

Nic na to nie odrzekła, tylko z piersi wyrwał jej się jakby szloch.

Sander natychmiast ją zatrzymał i ujął jej zwisające bezwładnie ręce. Stał tuż przy niej, Benedikte wydawało się, że wprost bije od niego przyciągająca siła męskości. Puścił jedną jej rękę i delikatnie uniósł do góry brodę. Z oczu emanowała mu taka czułość i dobroć, że Benedikte zakręciło się w głowie. Nie patrz tak na mnie, myślała, bo zdradzę wszystkie uczucia, jakie żywię dla ciebie. A przecież on i tak już o nich wiedział, niczego nie zdołała przed nim ukryć!

Kiedy spostrzegł, jak bardzo się zawstydziła, puścił ją obdarzywszy tylko szybkim uściskiem, a potem znów ruszył ścieżką w dół, jak gdyby nic się nie stało. On nie może tak postępować, jęknęła w duchu Benedi-kte. Czy nie pojmuje, że moja miłość do niego nabiera mocy burzy? Czy nie wie, że zachęca mnie, bym wierzyła w to, co nieprawdopodobne?

Nigdy nie zranić kobiety? Czy to dlatego okazuje mi taką życzliwość? Czy nie rozumie, że przez to rani mnie po stokroć głębiej? Rozbudza moje nadzieje, które nigdy nie zostaną spełnione!

Sander, Sander, nikt nigdy nie uczynił mnie równie szczęśliwą i nie doprowadził do większej rozpaćzy niż ty! Rozrywasz moje serce na strzępki, staję się zupełnie bezbronna wobec ciebie!

Dokąd nas to zaprowadzi, jak to się skończy? Jak będę mogła żyć później, kiedy nasza misja dobiegnie końca i rozejdziemy się każde w swoją stronę? Moje życie już nigdy nie będzie takie samo.

Bo pokochałam cię tak, że serce omal mi nie pęknie. Myślałam, że to tylko taki banalny frazes, ale kiedy człowieka samego to dotyka, okazuje się, że nie ma w tym nic banalnego. Że staje się twardą, gorzką rzeczywistością. W wiosce rozpytywali się dość długo, aż wreszcie odesłano ich do pewnego staruszka o imieniu Emil. Starzec siedział przed swoją małą chatką, ręce opierał na sękatej lasce, a pod nosem wisiała mu przezroczysta kapka. Zębów brakowało mu już wszystkich, wzrok miał zamglony, ale słyszał dobrze i mówił rozumnie i wyraźnie.

Sander, siedzący obok staruszka z Benedikte u drugie-go boku, ze współczuciem pokiwał głową. Zawahał się chwilę i powiedział:

Stary poruszył się niespokojnie.

Sander uśmiechnął się. Objął Benedikte i na moment przygarnął ją do siebie, by dać wyraz łączącemu ich wzajemnemu zrozumieniu. Nie rób tak, pomyślała dziew-czyna. Lepiej by było, gdybyś wprost powiedział, że nie chcesz mieć ze mną do czynienia.

Ale jaką niebywałą przyjemność sprawił jej ten gest!

Emil milczał długo, coraz mocniej zaciskając usta, tak że nos i broda prawie się spotkały. Potem wyrzucił z siebie:

Sander wyprostował się zaniepokojony.

Lato wokół nich było nieznośnie piękne, a oni siedzieli i rozprawiali o takich makabrycznych historiach!

Sander i Benedikte popatrzyli na siebie zaskoczeni. To przecież dokładnie tak samo, jak ona to zrobiła!

Sander powoli wciągnął głęboko powietrze. Znów zwrócił się do starego Emila:

Kiedy Sander przeanalizował słowa starego, zapytał:

Naznaczony wiekiem pies Emila kulejąc przeszedł przez podwórze, a potem powoli, ze stoickim spokojem, podlał krzaczek rabarbaru. Pies był tak gruby, że ledwie zdołał podnieść nogę. Zachowanie zwierzaka ujęło nieco ciężaru gatunkowego makabrycznym historiom, które usiłowali zgłębić.

Powiadano, że ten ksiądz-przewoźnik miał potworną twarz, że nie można było na niego patrzeć. A potem ten zły człowiek także się uderzył w twarz i zmarł.

Myślę, że po tym wypadku nie żył specjalnie długo, a kiedy umarł, wtedy go zobaczyli. Błąkał się po Fer-geoset, chodził tam i z powrotem po brzegu, i szukał. Myślę, że pewnie swej łodzi.

Sander dodał z namysłem:

Emil popatrzył na niego pytająco:

Życie w Fergeoset już wtedy można było nazwać prze-klętym, ale pewnego wieczoru nagle znów pojawił się prom. Całkiem wyraźnie! Razem z tym strasznym człowie-kiem o połowie twarzy.

Sander spojrzał na Benedikte. Ona przecież widziała oczy świecące w ciemności.

Ale nie były to na pewno oczy tego młodego człowie-ka, on przecież stał się ofiarą przewoźnika. Sander podniósł się zdecydowanie.

Benedikte zapytała:

Podziękowali mu i ruszyli ku furtce.

Sander uśmiechnął się i mocno ujął ją za rękę. Jak łatwo nam się porozumiewać, pomyślała Benedikte. W tym momencie życie wydawało się jej takie cudowne, nie chciała pamiętać o niczym poza tą chwilą, odgrodzić się od Fergeoset i Adele...

Ale nie mogła o tym zapomnieć.

Tak, musiał przyznać jej rację.

Benedikte nawet przez moment nie przyszło na myśl, że zarówno Eskil, gak i ona zostali przyprowadzeni w te właśnie miejsca siłą woli Tengela Złego. Eskil po to, by odszukać flet, a ona - by zostać zgładzona przez ukrytą potężną moc, która nadal panowała w Fergeoset.

ROZDZIAŁ XI

W swej osobliwej kryjówce Tengel Zły z wysiłkiem poruszył powiekami. Teraz jednak był zbyt zmęczony, nie zdołał ich unieść. A zresztą było mu wszystko jedno, nie potrzebował przyglądać się otaczającej go ciemności. I tak widział. Jego wzrok sięgał daleko, daleko, aż do odległej Norwegii do Fergeoset, miejsca, które mijał kiedyś w zaraniu dziejów.

Tengel Zły był dość zadowolony, ale niewypowiedzia-nie zmęczony. Sterowanie na taką odległaść ludźmi i zdarzeniami wymagało ogromnej koncentracji myśli. Gdy kiedyś odzyska pełnię władzy, będzie mógł rządzić światem wedle własnego upadobania, na razie jednak obezwładniał go sen.

Kiedy wreszcie wróci jego potęga?

O, na pewno sobie z tym poradzi. Własną siłą woli zdoła wyrwać się ze swego widzienia. Wiedział jednak, że to nieprawda. Tylko czarodziejski flet mógł otworzyć zamki w drzwiach zagradzających mu drogę do prawdziwej wolności.

Zdrada! Zdradzony przez słasnych potomków! Teraz pozostawało mu jedynie czekanie. Nieznośnie długo tu leży jak zaklęty w kamień, on, władca świata! Musi czekać, aż na świat przyjdzie kolejny obciążony przekleństwem potomek z jego krwi. Prawdziwy, zły dotknięty, nie jeden z odszczepieńców, taki jak ta głupia Benedikte.

Trzeba z nią skończyć, zanim zdąży narobić mu więcej szkód.

Już wówczas, sześćset lat temu, kiedy opuszczał Dolinę Ludzi Lodu, umieścił tam swego ducha, swój stworzony myślą obraz, by strzegł naczynia z wodą zła. Ale teraz na szczęście nie było nikogo, kto by mu zagroził, dlatego mógł uwolnić swą siłę woli i zająć się Benedikte. Nie miał kłopotów ze skierowaniem myśli do Fergeoset, bo sam tam kiedyś był, nieznośnie dawno temu. Na to jednak, by jego obraz mógł opuścić Dolinę Ludzi Lodu, zużywał po dwakroć więcej sił. Ale ne razie w niczym to nie szkodziło. Sam nie musiał w nic ingerować. Zła moc w Fergeoset była wystarczająco patężna a żądna krwi, by poradzić sobie z Benedikte. Dziewczyna nie uniknie macek, które się po nią wyciągają. A jakie to ma znaczenie, że przy okazji zginą jeszcze inni ludzie?

Sander doszedł do wniosku, że przed zapadnięciem zmroku nie zdążą wrócić do letniej zagrody zajmowanej przez Niemców. Oboje zresztą porządnie zgłodnieli. Kiedy więc usłyszeli, że parę kilometrów poniżej w doli-nie jest gospoda, postanawili pójść tam, by coś zjeść i przenocować.

Benedikte mogła więc siedzieć przy stole nakrytym do wieczerzy razem z Sanderem, mając świadomość, że nie pojawi się natrętna Adele.

To było po prostu wspaniałe! Sanderowi rozmowa z Benedikte zdawała się sprawiać prawdziwą przyjem-ność, dziewczyna nie rozumiała dlaczego, ale czyż mogło być lepiej?

Kiedy tak siedział napneciw niej, oddziaływał na wszystkie jej zmysły. Ciemne oczy połyskiwały mu w pło-mieniu świecy, był przy tym tak pochłonięty tematem rozmowy, jak może być tylko tak żywiołowa osobowość. Sander Brink miał zwyczaj patrzenia prosto w oczy swojemu rozmówcy, przez to zawsze wydawał się szczerze zaintereso-wany tym, o czym się mówi. To na pewno stanowiło istotny element jego swoistego wdzięku. Z zapałem co chwila łapał Benedikte za ręce nad stołem i ściskał je, rozprawiając o znaczeniu brakteatów jako talizmanów i jako monet. W takich chwilach ona zatapiała się w bezsensownych marzeniach i nie słuchała tak uważnie jak powinna. Do jedzenia zamówili wino. Sander wypił sporo, miał bowiem całkiem inne przyzwyczajenia niż Benedikte. Ona była ostrożniejsza.

Ale i tak wino uderzyło jej do głowy. Szumiało w niej przyjemnie i rysy Sandera przestały być nagle tak ostre, ale, ach! jaki był piękny! Niebezpiecznie piękny! Co on powiedział? Że chyba zamykają już jadłodajnię? Ale czy nie mogliby porozmawiać jeszcze trochę w jej pokoju, który jest większy?

Och! Czy aby rozwiesiła porządnie wełniany sweter i czy mokre skarpety nie leżą na środku? Czy uładziła pokój przed wyjściem?

No, ale przecież nie zabrali ze sobą żadnego bagażu, tak więc nie mogła bardzo nabałaganić.

Ale wizyta mężczyzny w sypialni? Czy to wypada? Ech, i tak nikt nie zobaczy, że Sander wchodzi do jej pokoju, a ona tak bardzo chciała, by był blisko. Miała okazję z nim porozmawiać, taka szansa prżecież się nie powtórzy.

Wkrótce już siedzieli w jej pokoju zatopieni w roz-mowie o jego studiach i przyszłości. Miły Sander był widać dość zajęty sobą, ale to zupełnie w niczym nie wadziło, bo nie był zbyt natarczywy. Mamy przynajmniej jedno wspólne zainteresowanie, a mianowicie Sandera Brinka, pomyślała Benedikte z odrobiną ironii. Po pewnym czasie jednak, siedząc obok siebie na łóżku, by, jak powiedział Sander, mogli robić zapiski, powrócili do wydarzeń z Fergeoset.

Benedikte popatrzyła na niego pytająco. Wzrok miała wyraźnie zmącony, myśli także.

Och, wszystko jej się pomieszało. Najlepiej w ogóle się nie odzywać.

Sander przełożył ramię za plecy Benedikte i oparł dłoń na łóżku. Dziewczyna poczuła, że drżenie ogarnia całe jej ciało; przemogła pragnienie, by zerwać się i uciec od Sandera jak najdalej. Za to chęć, by jak najmocniej przytulić się do niego, stała się wprost nieznośna. Sanderowi nagle przyszło coś do głowy. Złapał ją za ramiona i uścisnął, powodowany szczerą radością.

Jego twarz znalazła się tak blisko, że widziała ją bardzo niewyraźnie.

Benedikte oblała się rumieńcem. Pocałunek nadszedł tak niespodziewanie, że nie zdążyła powstrzymać gwał-townej reakcji ciała. Oblała ją fala gorąca, która skupiła się w dole brzucha. Benedikte poczuła się tam rozpalona i mokra. Zakręciło się jej w głowie ze wstydu i rozpaczy i nie zdobyła się na to, by wyrazić zainteresowanie jego teorią. Była całkiem rozbita.

Sander ucichł. Zauważył jej gwałtowną reakcję, wy-czytał ją z jej zrozpaczonej twarzy, sptrszczonych przera-żonych oczu i drżących dłoni, którymi cały czas poruszała, jakby nie wiedząc, co z nimi zrobić.

Sander Brink nie mógł się nadziwić. Nie jej, Benedikte, lecz samemu sobie. Był kompletnie oszołomiony. Ona mi się podoba, myślał, pragnę jej! Ale, mój Boże, co się ze mną stało? Czyżbym był wszystkożerny? To przecież Benedikte, wielka, niezgrabna, po prostu brzydka dziewczyna! Jest świetnym towarzyszem i przyja-cielem, ale nie można myśleć o niej jako o kochance, to wprost groteskowe!

Ale wcale mi się już nie wydaje brzydka. Wcale!

Czyżbym znów za dużo wypił?

I co ja, na miłość boską, z nią zrobię? Nie mogę się z nią pokazać w żadnej restauracji w Christianii ani na głównej ulicy Karl Johan, to po prostu niemożliwe. Moi przyjacie-le pękną ze śmiechu i co gorsza będą szydzić z niej, z tej wrażliwej, dobrej, ale tak po macoszemu potraktowanej przez naturę dziewczyny!

Nie wolno do tego dopuścić!

Ale miło ją całować! Bardzo, bardzo ją lubię, o wiele bardziej, niż mógłbym sobie to kiedykolwiek wyobrazić! Zauważył, że jego ciało już postanowiło: pragnęło jej. Prawdę mówiąc, nigdy dotychczas Sander tak silnie nie odczuwał żądzy i bynajmniej nie wino było tego powo-dem. To ta dziewczyna nagle stała się tak godna pożąda-nia.

Czy to dlatego, że ona pochodzi z Ludzi Lodu? Słyszał wszak, że dotknięci obdarzeni są niezwykłą siłą erotycz-nego przyciągania, zarówno groteskowo brzydcy, a zara-zem fascynujący mężczyźni, jak i cudownie piękne kobie-ty. Ale Benedikte nie należała do żadnej z tych grup. Była groteskowo brzydką kobietą, a takie w rodzie Ludzi Lodu nie pojawiały się często. Viljar Lind wspominał mu tylko o trzech: pierwszą była czarownica o imieniu Hanna, później nowo narodzana dziewczynka, której nie dane bylo przeżyć, i ostatnia Benedikte.

Zorientował się nagle, że od długiej chwili siedzi jak sparaliżowany i wpatruje się w dziewczynę, z roztarg-nieniem głaszcząc jej ramiona. Schrypniętym głosem wydusił z siebie:

Benedikte natomiast nie miała żadnego doświadczenia. I bała się, przepełniała ją powaga chwili; na tyle Sander znał kobiety.

Jego dłoń sama z siebie spoczęła na jej udzie, próbowa-ła przyciągnąć dziewczynę bliżej. Benedikte wpatrywała się w nią jak zaczarowana.

Jakie znaleźć wyjście z tej sytuacji, by nie zranić przy tym Benedikte? Jeśli posunę się dalej, zranię ją o wiele, wiele mocniej.

Po jej krótkim, urywanym oddechu poznał, że jest rozpalona tak samo jak on. Tkwiła nieruchomo niczym posąg. Teraz kolej na niego, by być silnym, ale czy mógł to osiągnąć?

Sander powinien się wycofać, powiedzieć jej tylko kilka miłych, życzliwych słów, aie nie potrafił ich znaleźć. Benedikte nareszcie ośmieliła się podnieść wzrok, taka bezbronna, patrzyła na niego tak błagalnie, że uczynił jedyne, czego pragnął: pocałował ją jeszcze raz. Benedikte widziała, że jego usta są coraz bliżej. Idealnie piękne usta o wrażliwych, delikatnych wargach. Pragnęła uciec, czuła bowiem, że nie panuje nad sobą, ale nie mogła. Nie zauważyła, kiedy przysunęła się do niego, i poczuła jego namiętny pocałunek.

W głowie Benedikte zawirowało, niepokój w ciele przerodził się w nieznośne podniecenie, ale nagle po-chwycił ją bezkresny, przeogromny smutek, jakby ujrzała siebie samą i Sandera w perspektywie wieczności. Zoba-czyła Ziemię obracającą się przez miliony lat, porośniętą ogromnymi lasami, puszczami bez ludzi i zwierząt, widziała, jak ludzie zamieszkali na niej przez krótką chwilę, by zaraz potem znów zniknąć, a Ziemia, opus-toszała, wirowała dalej w bezkresnej przestrzeni. Nie mogła pojąć tego, co niewiarygodne: Sander ją pocałował. I tak samo jak ona bgł przejęty ową cudowną chwilą, która trwała między nimi.

Benedikte Lind z Ludzi Lodu... „Biedna dziewczyna, nigdy nie może spodziewać się małżeństwa... nigdy nie zostanie mężatką... Nigdy nie przeżyje żadnego romansu ani nawet jednej miłosnej nocy!” Tak mówiły panie z parafii, a teraz ona była tutaj!

Dłonie Sandera delikatnie, czule ściskały jej ramiona. Zorientawała się wreszcie, czego pragnęły. Powoli, ostrożnie ułożyły ją na łóżku, a potem uniosły jej stopy. Leżała wyprostowana obok Sandera. Jedna dłoń posunęła się niżej, pogładziła ją po piersiach, zeszła dalej na brzuch. Benedikte drgnęła i usiadła.

Sander także się uniósł, jego twarz znów znalazła się tuż koło jej twarzy.

Zasłoniła twarz dłońmi.

Energicznie potrząsnęła głową.

Ostatnie słowa wypowiedziała na pół szlochając. San-der ujął jej głowę w dłonie. Starał się otoczgć ją ciepłem, dać poczucie bezpieezeństwa. Rozumiał ją.

W to ostatnie mu nie uwierzyła, ale uradowała się z jego słów. W odpowiedzi na jego gesty położyła się znów, nie stawiając oporu. Leżała całkiem nieruchomo, kiedy on bardzo, bardzo delikatnie, wyraźnie starając się powściągnąć, całował jej policzki, brodę, szyję, a palce rozpinały bluzkę.

On mnie dotyka, myślała oszołomiona. Jego dłonie wsunęły się pod bluzkę i odsłoniły moje piersi. To Sander jest przy mnie i mam wrażenie, że z całych sił stara się nad sobą zapanować.

Oddychała drżąco, jak gdyby kąpała się w zimnej wodzie, spięta tak, że bołały ją mięśnie. Przysuwa się bliżej, czuję jego ciało tuż przy moim biodrze, on jest taki ciepły, niemal gorący i och...! Och, nie, czuję...

Benedikte nawet w myślach nie śmiała nazwać tego, co poczuła. Tej części ciała Sandera, którą rumieniąc się ze wstydu ledwie muskała wzrokiem, kiedy przypatrywała mu się ukradkiem najczęściej wtedy, gdy rozmawiał z kamś innym. Przymknęła oczy i wsłuchała się w swój własny udręczony oddech. Jego dłoń w talii, wsuwająca się pod pasek spódnicy...

Była taka mokra i tak nabrzmiała, iż odczuwała to niemal jako ból. Język Sandera dotykał jej policzka, badał ucho, dłoń przesunęła się, podciągając jej spódnicę. A ja przecież mam na nogach grube trzewiki! W łóżku!

To musi wyglądać strasznie! Niezgrabnie i śmiesznie.

Ostrożnie zsunęła je z nóg.

Sander dostrzegł jej ruch i uśmiechnął się. Uśmiech miał oznaczać po części wzajemne zrozumienie, gdyż on także zdejmował buty, a po części triumf, choć ona najbardziej chciała nazwać to szczęściem. Nie śmiała już więcej patrzeć mu w oczy, pozwoliła, by wszystko po prostu się działo. Gdy on podsunął jej spódnicę wysoko ponad kolana, poczuła się naga, otwarta i obnażona, ale tego przecież chciała.

Szybkimi, sprawnymi ruchami zdjął jej bieliznę i poń-czochy. Nagość rozpaliła ją jeszcze mocniej, jakby pobu-dziła do życia, i pozwoliła własnym dłoniom gładzić go po karku, po barkach i plecach. I ja twierdzę, że on za dużo wypił, pomyślała skruszona. To przecież ja zapomniałam o tym, co nazywa się dobrym wychowaniem. Ale wiem, że on tego chce. Wiem, że cieszą go moje pieszczoty. Dał jej znak, by ściągnęła z niego koszulę. Usłuchała go, drżącyma dłońmi i koniszkami palców wyczuła jego rozpaloną skórę. Jęknęła cicho, gładząc go po plecach, poczuła, jak kręćone włosy na jego tuławiu dotykają jej nagich piersi, sutki kurczą się i cudowny dreszcz stop-niowo przenika całe jej ciało.

Oddychając niespokojnie, z zamkniętymi oczami, zo-rientowała się, że Sander pozbywa się ostatnich resztek ubrania. To nie jest prawda, myślała Benedikte, to nie może być prawda, zaraz obudzę się w moim samotnym, pustym łóżku.

Ale kolano Sandera, usiłujące rozewrzeć jej uda, czuła naprawdę. Przez cały czas nie przestawał zasypywać jej długimi, namiętnymi pocałunkarni, pieścił językiem jej piersi, aż krew w nich wrzała, opuścił głowę na jej brzuch i... Nie, ależ tego chyba nie wolno mu robić? Zsunął się całkiem w dół, dłonie dotknęły najbardziej sekretnych części jej ciała i dotykały... dotykały... Benedi-kte zachłysnęła się powietrzem, myśli nie mogły znaleźć słów, których szukały, przestała więc myśleć. Nie mogła uwierzyć w to, co się działo, czuła tylko jego język, wilgotny, rozbawiony, zalały ją fale niewyobrażalnej rozkoszy i pragnienie, by dostać jeszcze więcej. Gdy Sander spostrzegł, co się z nią dzieje, błyskawicz-nie odnalazł właściwą pozycję. Benedikte wyszła mu naprzeciw, nie miał więc żadnych trudnaści. Oboje zresztą byli już tak dobrze przygotowani...

Starał się być ostrożny. Poruszał się powoli, jak najwolniej, ale nigdy jeszcze nie odczuwał takiego pożąda-nia. Musiał się pilnować, by nie wbijać paznokci w jej skórę. A potem nadszedł ów nieunikniony ból, ale Benedikte już o nim słyszała i postanowiła go znieść. Popatrzyła na twarz Sandera. Oczy miał zamknięte, a na twarzy wyraz jakby uduchowionego cierpienia. Usłyszała jego cichy, przypominający jęk oddech i zro-zumiała, że on wstrzymuje się ze względu na nią. Ciałem dała mu znać, że pragnie jego namiętności, a on z wes-tchnieniem pozwolił, by wszystkie tamy puściły. Bolało. Koszmamie bolalo, ale chciała mu to dać, nie chciała się oszczędzać. Przez krótką rozedrganą chwilę, w milczącym wzajemnym zrozumieruu, oboje znaleźli się poza czasem i miejscem. Wkrótce było już po wszystkim i po chwili czułych szeptów Sander zasnął, obejmując ją ramieniem. Sanderowi Brinkowi intuicja zawsze podpowiadała, czego pragną dziewczęta. Tym razem jednak i jego serce dało się porwać. Nie pamiętał, by kiedykolwiek odczuwał tak wielką rozkosz.

Kiedy wstał świt, Sander nadal znajdował się u Benedi-kte. Udało mu się niepostrzeżenie przemknąć do własnego pokoju, mijając sprzątaczki - ranne ptaszki i zaspanych padróżnych, którzy wcześnie wyruszali w drogę. A szcaęśliwa Benedikte siedziała na łóżku i patrzyła na swoje ciało. Dostrzegła kilka siniaków i uśmiechnęła się błogo. Panie z parafii powinny to zobaczyć! Och, nie, nie, niczego się nie dowiedzą. Tę noc pragnęła zachować tylko dla siebie.

Po śniadaniu ruszyli z powrotem. Szli trzymając się za ręce, śmiali się i żartowali, zatrzymywali, by uścisnąć albo pocałować.

W połowie drogi zboczyli ze ścieżki i znaleźli osłoniętą od wiatru, zalaną słońcem polanę, na której powtórzyli gorące nocne przygody. Tym razem Benedikte doświad-czyła, że nie musi to być jedynie cierpieniem i bólem, przez chwilę poczuła, jak może to wyglądać kiedyś. Sander cieszył się niezmiernie, widząc ją tak uszczęś-liwioną i roześmianą, i już nie mógł się doczekać, kiedy będzie mógł jej ofiarować pełnię rozkoszy. Później jednak Benedikte poprosiła, by nie pokazywali otwarcie, jak się sprawy między nimi układają. Tłumaczy-ła to obawą przed reakcją Adele. Adele nigdy jej nie lubiła, a Benedikte intuicyjnie wyczuwała, że panna z wielkiego miasta nie byłaby zachwycona jej związkiem z Sanderem. Właściwie wdzięczny jej był za tę prośbę. Nigdy nie lubił, by inni byli świadomi uczuć, które żywił dla jakiejś dziewczyny. Gdy któraś z jego kolejnych kochanek demons-trowała otwarcie swoje uczucia, zaczynał zachowywać się wobec niej chłodno, wręcz odpychająco. Taka nagła zmiana zwykle bardzo onieśmielała, wręcz przerażała dziewczynę. Skinął więc głową i uścisnął Benedikte za rękę, mówiąc, że to na pewno będzie mądre posunięcie z ich strony.

Dotarli na miejsce w porze obiadu. Przez cały czas byli tak zajęci sobą, że Benedikte zapomniała zapytać o teorię Sandera. Teraz przerażające wydarzenia w Fergeoset dotarły do ich świadomości z pełną mocą. Byli już jednak w za-grodzie Niemców i Benedikte nie wiedziała, ile Sander pragnie ujawnić przed innymi, nie zadawała więc już żadnych pytań.

Zauważyła jednak, że młodzieniec jest bardziej mało-mówny niż był wcześniej. Uprzejmie odpowiadał na pytania, ale sprawiał wrażenie, że chce porozmawiać z lensmanem Svegiem na osobności.

Nareszcie, kiedy dzień chylił się ku wieczorowi, Svegowi, Benedikte i Sanderowi udało się wyjść razem na łąkę.

Sander zaraz zaczął mówić

Nie boisz się?

Z tobą nie boję się niczego, pomyślała. Głośno zaś powiedziała, choć niedobre przeczucia przeszyły jej ciało dreszczem:

ROZDZIAŁ XII

Ani Adele, ani Morten, ani Niemcy nie mogli pojąć, po co pozostali wybierają się do Fergeoset o tak późnej porze. Czy się nie boją? Na domiar złego chcą nocować? Tak, zamierzają bliżej przyjrzeć się temu dużemu domowi, wyjaśnił Sander. Benedikte miała tam dość osobliwe przeżycia.

Ruszyli wąską, wyraźnie wydeptaną ścieżką ku Fergoset.

Nie protestowali. Wiedzieli, że dom wywiera na nią straszliwy wpływ.

Benedikte szła jako ostatnia i czuła się z tego powodu dość nieswojo. Wsłuchiwała się w słowa Sandera.

Stali na ścieżce jak troje spiskowców - blisko siebie, z pochylonymi głowami.

Sander kontynuował:

Zatrzymali się w brzozowym lasku. Olbrzymia tarcza księżyca, niezupełnie okrągła, wysunęła się ponad hory-zont. Wszystko wokół nich zalane było bladoniebieską poświatą, czarodziejskie, zauroczone.

Sander zwrócił się do Benedikte:

Sveg wyjął już talizman ze swego portfela. Z ogromną niechęcią Benedikte wyciągnęła rękę. Lensman położył na niej złotą blaszkę.

Jęknęła głośno, ale z całych sił zmuszała się, by wytrzymać.

Nie mogąc już dłużej wytrzymać, upuściła brakteat na ziemię. Pocierała bolącą, rozpaloną dłoń, ale to nie tylko ból był powodem, dla którego wzywała pomocy. Okrzyk wywołały także wrażenia, napływające z iście przerażającą szybkością i jasnością. Opadła z sił, musiała usiąść na ziemi, przycisnęła rękę do piersi, pomachała nią, po-dmuchała, ale na skórze nie było znać żadnych śladów oparzenia.

Z obrzydzeniem popatrzyła na brakteat, połyskujący w trawie jak jasne, złośliwe oko.

Kapłan działał w pojedynkę.

Skrzywiła się z niesmakiem.

Znów zaczęli iść. Benedikte rozpaczliwie starała się zachować ów kruchy nastrój, jaki wytworzył się pomiędzy nią a Sanderem, lecz otoczenie Fergeoset nie sprzyjało pielęgnowaniu ledwie kiełkującej miłości. Zewsząd nacie-rały twarde, brutalne realia i okrutne przesądy, aż dech zapierało w piersiach.

Sveg był zaskoczony.

Przystanęli. Po ścieżce w ich stronę sunął jakiś cień, zatrzymał się gwałtownie i długimi susami umknął w zaro-śla.

Sveg oprzytomniał:

Benedikte podchwyciła inny wątek sprawy.

Benedikte uwielbiała go za te słowa.

W blasku księżyca Fergeoset wyglądało naprawdę strasznie. Wyraźniej też wyczuwali owo magiczne, tajem-nicze zło, które władało okolicą.

Wielki dom górował nad chatami podobnie jak katedry nad domami we francuskich miasteczkach. Mały koś-ciółek zostawili sobie na później, najpierw skierowali się bezpośrednio do domu. Z największą ostrożnością ot-worzyli skrzypiące drzwi i weszli do środka. Benedikte wciągnęła powietrze przez nos.

Tak, to prawda, opór, jaki odebrała dwie noce temu, ustąpił.

Teraz dom był otwarty, napłynęły wszystkie obrazy i uczucia - jak zwykle, gdy wchodziła do jakiegoś budynku. Wibracje, niosące wieść o śmierci, tak charak-terystyczne dla większości starych domów... Obrazy przemykały jej przez głowę, błyskawicznie ustępując sobie miejsca. Przy palenisku na krześle, które-go teraz wcale tam nie było, siedziała kobieta. Na podłodze bawiły się dzieci, ale nie były radosne. Kobieta wyglądała na niewypowiedzianie zmęczoną. Na kolejnym obrazie w tym miejscu, gdzie teraz stała szafa, ktoś leżał na łóżku. Benedikte wyczuwała głód, zimno i samotność, nie dającą się z niczym porównać. Ujrzała też inną kobietę siedzącą przy stole, pochyloną nad księgą, w której coś pisała. Samotna autorka pamiętnika. A więc tak wy-glądała? Benedikte poczuła ogromne współczucie dla niej; dla tej kobiety, której nigdy nie było dane połączyć się z wytęsknionym mężczyzną.

Nieznośny strach przeniknął pokój, pojawił się kolejny obraz. Powietrze przeszył nagły jęk, cichy, żałosny, bez nadziei. Podłoga zalała się krwią, która szybko wyparowa-ła w powietrze, zniknęła, ale Benedikte zdążyła wyczuć falę gwałtu i zrozumiała, że była świadkiem jakiegoś niecnego czynu, bójki, okrucieństwa, choć prawdopodo-bnie nikt nie zginął, inaczej usłyszeliby o tym. Mimo wszystko jednak jak na dom względnie nowy - wszak wybudowano go ze strychem - jego historia była zaiste wstrząsająca.

Brakowało jednak najistotniejszego elementu: nie uka-zało jej się nic niesamowitego.

Co też on ma zamiar zrobić? Strzelać do poszukiwaczy skarbów? Czy też maże do upiorów?

Cóż, może Saader ma rację twierdząc, że Morten i Niemcy szukali skarbu. To brzmiało dość sensownie. W każdym razie jeszcze go nie znaleźli. Ale to przecież w żaden sposób nie wyjaśniało ani obecności przewoź-nika, co prawda już wyeliminowanego, ani składania ofiar z ludzi teraz, współcześnie.

Żałowała, że nie mogła dłużej utrzymać brakteatu w dłoni, tak by napłynęło więcej informacji. Znosiła jednak ból, aż przekroczył granicę jej wytrzymałości. Naprawdę nie mogła już dłużej dotykać parzącego krążka.

Sveg wyszedł. Sander papatrzył na Benedikte, uśmie-chnął się łagodnie i pogładził ją po policzku. Nic więcej, ale akurat tego teraz potrzebowała. Ten drobny gest wiele jej powiedział.

Wrócił Sveg, przejęty i tajemniczy.

Usłuchali.

Wyszli za nim na tył domu. Stamtąd zobaczyli coś całkiem nieoczekiwanego. Choć przed nimi stały jeszcze dwie chaty, mogli między nimi dostrzec fragment kościo-ła. Widzieli okno, a w nim migotliwe, zjawiskowe światło.

Sveg papatrzył na pozbawioną okien ścianę domu.

Oczy Svega w ciemności szukały wzroku towarzyszy.

Najlepiej przygotować się na wszystko. Benedikte?

W kościele jest dość okien bez szyb, byśmy bez przesżkód mogli zajrzeć do środka.

Im bardziej zbliżali się do kościoła, tym większe ogarniało ich zdumienie. Światło w oknach wydawało się nienaturalne. Biła od niego czerwonawa, jakby przydy-miona poświata, wydawało się, że pulsuje. Jak gdyby kościół był żywym stworzeniem, a zaglądając do jego wnętrza patrzyli na serce i drobiny krwi.

Otoczył Benedikte ramieniem, przez cały czas troskliwy i czuły. Benedikte, która z początku wzbraniała się przed uwierzeniem w jego miłość, by później oszczędzić sobie cierpień, nie miała już powodów, by wątpić w jego uczucia. Paradoksalne, ale to jeszcze bardziej skomplikowało ich związek. Dziewczyna była teraz zupełnie bezbronna, całkowicie uzależniona od nastrojów Sandera. 2atrzymali się pczy ostatniej chacie i rozglądali się dokoła.

Chwilę później znaleźli się już przy zaroślach. Okno umieszczone tu było dość wysoko, ale szczęściem fun-damenty świątyni wystawały na tyle, by dało się na nich stanąć.

Okno było dostatecznie szerokie dla wszystkich.

W głęboko szarym zmroku Sveg dał im znak głową.

Przemknęli pod ścianę i bezszelestnie wspięli się na występ.

Ostrożnie zajrzeli do środka.

Benedikte usłyszała, że Sveg aż zachłysnął się powiet-rzem.

Ona sama musiała mocniej uchwycić się parapetu, by nie spaść na dół. Ostry sztylet strachu boleśnie przeszył jej ciało.

Oczy... Widziała oczy, ale teraz było kilka par. Nie patrzyły na nią, ale i tak je widziała, błyszczące, podczas gdy posiadacze owych oczu poruszali się niczym mroczne cienie w brudnoczerwonym półmroku. Światło promieniowało z płytkiego naczynia przy ołtarzu. Ołtarz jednak nie był tym samym, który widzieli wcześniej. Przypominał teraz ławę, naznaczoną straszli-wymi rdzawobrunatnymi plamami, jakby skrzepłą krwią? Przy jednym końcu ławy stało drugie, czworokątne naczynie.

Tak, było ich trzech o gorejących oczach. Ale te oczy nie przypominały tych, które Benedikte ujrzała w wielkim domu, były bardziej czerwone, a mimo to bardziej ludzkie. Tamte straszne oczy wyglądały jak dwa błysz-czące krążki cyny.

Postaci najwyraźniej uznały przygotowania za zakoń-czone. Dwaj wtajemniczeni zniknęli z pola widzenia. Sander popatrzył na Svega. Co teraz? pytał jego wzrok.

Benedikte raz po raz ciarki przebiegały po plecach. Choć to przed sobą mieli ów niesamowity, niepojęty widok, wyobrażała sobie, że za plecami czyha inne niebezpieczeństwo, choć wcale tak nie było.

Wtayemniczeni znów znaleźli się w zasięgu ich wzroku.

Nieśli teraz między sobą bezwładne ciało.

Kobieta? Tak, miała na sobie suknię.

Kobieta ułożona została na ołtarzu ofiarnym z głową nad naczyniem. Na piersi błysnął złoty krążek. Jeden z brakteatów.

Urwała w połowie zdania. Szaroczerwone światło pociemniało. Wtajemniczeni z największym szacunkiem postąpili w tył. Wśród cieni pod amboną ukazała się nawa postać. Benedikte zaparła dech w piersiach. Był to wysoki, zgarbiony mężczyzna, z głową wysuniętą do przodu.

Przewoźnik, ksiądz, nieśmiertelny! Kapłan Nerthus! Benedikte poczuła ogarniające ją mdłości. Kurczowo uchwyciła się parapetu, by nie spaść, tak mocno zakręciło jej się w głowie. Zdawała sobie bowiem sprawę, że unicestwienie tej straszliwej istoty należy tylko do niej i nikt jej w tym nie pomoże. Ale jak zdoła tego dokonać, skoro zaklęcie nie pomagało? Znała wszak tylko jedno. W pomieszczeniu było ciemno; w mrocznym, szaro-czerwonym świetle, przywodzącym na myśl wnętrzności zabitego zwierzęcia, które kiedyś widziała, trudno było rozróżnić szczegóły. Dostrzegła jedynie trzy rzeczy: nóż ofiarny w dłoni kapłana, metalicznie lśniące oczy skiero-wane na Adele i, przelotnie, twarz, której lewa połowa przypominała zionącą czarną jamę.

Niemcy skłamali mówiąc, że nigdy nie widzieli upiora. Lensman, Sander i Benedikte zeskoczyli na ziemię i pobiegli za róg do drzwi kościoła. Musieli działać błyskawicznie, chodziło wszak o życie Adele. Sveg pchnął drzwi. Zrobił to tak mocno, że po prostu wyrwał je z zawiasów, nie zauważając, iż są zamknięte. Bez uprzedzenia oddał strzał do tego, który przyciskał ramiona Adele do ławy. Gert padł na posadzkę. Walter i Morten skryii się za ołtarzem. Został tylko potworny upiór. Metaliczne oczy na moment spoczęły na tych, którzy ośmielili się zakłócić doniosłą ceremonię, zatrzymały się na Benedilkte i zaraz kapłan zniknął wśród cieni. Na pewno utkwiło mu w pamięci rnoje zaklęcie, pomyślała dziewczyna z gorzką satysfakcją.

Sander rzucił się za nim w pogoń.

Sveg i Benedikte przeszli pod ołtarz i ściągnęli Adele na podłogę. Lensman dał znać Benedikte, by zajęła się nieprzytomną dziewczyną.

Sam zerknął na leżącego Gerta i zdusił przekleństwo.

Benedikte wyciągała nieprzytomną dziewczynę ze zbezczeszczonego kościółka. Za sobą słyszała gwałtowny tumult, mogący jedynie oznaczać, że Sander i Sveg wdali się w walkę z Mortenem i Walterem. Ale jak się to skończy? Tamci znajdowali się wszak pod magicznym wpływem kapłana, najlepszym dowodem na to były ich lśniące czerwonym blaskiem oczy.

A mimo to kapłan nie chronił ich dostatecznie, bo kula z rewolweru lensmana zabiła Gerta...

Już w drzwiach Benedikte drgnęła gwałtownie. Powie-trze przeszył odgłos kolejnego wystrzału, a potem zapadła cisza.

Straszliwa cisza. Sander... ?

Odetchnęła z ulgą i dalej ciągnęła swój ciężar, rozległ się bowiem głos Sandera:

Usłyszała za sobą ich prędkie kroki i odgłos wleczo-nych po podłodze ciężkich ciał.

Ale padły przecież tylko dwa strzały! Ten, który dosięgnął Gerta, i...

Wyjaśnienie otrzymała, gdy tylko wszyscy znaleźli się na dziedziócu kościoła.

Lensman Sveg powiedział z niekłamanym podziwem:

Sander uśmiechnął się zakłopotany:

Nareszcie Benedikte mogła wyrobić sobie pojęcie o tym, co zaszło. Sander uderzeniem pięści unieszkodliwił Mortena, a Walter został postrzelony w ramię. Obaj leżeli teraz bez czucia, związano ich więc bez kłopotu. Gerta także wyciągnęli z kościoła, a Sander trzymał teraz w dłoniach prawdziwy skarb, który znalazł na podłodze przy ołtarzu. Owinął go chusteczką do nosa, gdyż upiorny kapłan trzymał go w swej upiornej ręce. Nóż ofiarny! Kiedy ciągnęli cztery bezwładne ciała w stronę dużego domu, Sander uniósł rękę, trzymając nóż przez chusteczkę.

Benedikte świetnie mogłaby się obejść bez tego drogo-cennego znaleziska, ale nie powiedziała tego głośno, nie chciała sprawić Sanderowi zawodu. Wymamrotała jedy-nie coś na kształt gratulacji. Szczękała przy tym zębami, ale nie ona jedna była w takim stanie. Powoli, bardzo powoli zaczęło się rozjaśniać. Nie była to bynajmniej żadna orgia światła, ale na niebie pojawił się jaśniejszy o pół tonu wąziutki pasek.

W połowie drogi napotkali Livora, którego w domu zatrzymała choroba jałówki. Kiedy ujrzał Adele w tak żałosnym stanie, padł przy niej na kolana i ujął jej dłonie w swoje. Przerażony słuchał ich opowieści.

Benedikte nic nie powiedziała. Ona przez cały czas wiedziała, że przewoźnik znajduje się w Fergeoset. Już od chwili, gdy pierwszej nocy ujrzała w ciemności owe straszliwe oczy, podejrzewała, kto przygląda jej się z taką nienawiścią i nieskrywanym okrucieństwem. Kapłan Ner-thus!

Kiedy weszli już do wielkiego domu i Livor zapalił świecę, poczuli, jak bardzo są wycieńczeni, zmęczeni nie tylko fizycznie, a przede wszystkim psychicznie. Ciało Gerta ułożono na deskach w szopie, postrzałowa rana Waltera nie wydawała się poważna, zarówno on, jak i Morten zaczynali już przychodzić do siebie, co lensman i jego towarzysze obserwowali z lękiem. Jak będą się zachowywać? Czy nadal pozostają pod wpływem kapłana? Wydawało się, że nie. Oczy mieli całkiem normalne, a ciche, wyrażające udrękę jęki były bardzo ludzkie. Obaj byli jednak porządnie zamroczeni, zostawiono ich więc w spokoju.

Skoncentrowali się na Adele.

Prawdopodobnie podano jej jakiś środek odurzający, może silny narkotyk, bo źrenice miała nienaturalne, a kiedy zaczęli nią potrząsać, by ją obudzić, wymamrotała tylko coś niewyraźnie i spała dalej.

Livor zapytał, czy nie mają ochoty na coś do jedzenia, i choć w pierwszej chwili byli zaszokowani tą propozycją, poczuli nagle, że są głodni. Nie do pojęcia, po tym wszystkim, co się zdarzyło! Wszyscy troje wciąż nie mogli opanować drżenia rąk.

Sveg wolał, by dla pewności dwaj mężczyźni nadal pozostali związani, podczas gdy oni jedli bardzo prosty posiłek z resztek zapasów, które Livor zostawił poprzed-nio. Do podziału mieli spory kawałek chleba, popijany cienką, wodnistą kawą. Bardzo im to smakowało i choć jeszcze przed chwilą wydawało im się to całkiem niepraw-dopodobne, uspokoili się trochę. Ogień na palenisku dogasał, ale świece płonęły dalej. Czekali, aż wstanie świt.

Livor nagle zesztywniał.

Starali się zachowywać jak najciszej.

Nie dobiegł ich żaden odgłos.

Wszyscy razem, ze świecami w dłoniach, przeszli do pierwszej izby. Oświetlili kolejno wszystkie kąty i zaka-marki, ale izba okazała się kompletnie pusta. Sveg opuścił świecę.

Usiedli wokół prymitywnego stołu i wreszcie spłynął na nich spokój. Zaczęli rozmawiać o bardziej obojętnych sprawach, o tym, co dzieje się na świecie poza Fergeoset, i o tym, jak wspaniale będzie wrócić wreszcie da domu, do cywilizowanego życia.

Świt miał już zamiar zajrzeć do izby, kiedy Benedikte nagle zauważyła, że w domu zaszła jakaś zmiana. Z początku było to coś bardzo nieokreślonego, zaraz jednak wyczuła kryjącą się gdzieś obcą moc. Z lękiem powiodła wzrokiem dookoła, lecz oczu, których się obawiała, nigdzie nie dostrzegła. Było natomiast coś innego...

Zapach, z początku zbyt słaby, by mogła go rozpoznać. Kiedy się jednak zastanowiła, zrozumiała, że unosi się w domu od jakiegoś czasu, tylko że ona zbyt była zajęta innymi myślami, by zareagować. Popatrzyła na pozo-stałych, ale niczego nie zauważyli.

Ale było tu coś jeszcze, czego nie mogła widzieć... Zapach stawał się coraz silniejszy. I teraz już mogła go nazwać. Taki sam odór, jaki wydaje zapomniana szmata od podłogi, która pleśnieje i gnije. Wstrętny, duszący smród.

Adele zaczynała przychodzić do siebie. Mężczyźni spokojnie półgłosem rozmawiali między sobą. Benedikte ogarnęło paraliżujące wrażenie promieniu-jącego skądś zła. A później nadszedł strach pochodzący z głębi jej duszy. Chciała krzyczeć, że muszą odejść stąd jak najspieszniej, ale strach ją dławił i nie mogła nabrać dość powietrza w płuca. Wstała i wyjrzała przez okno. Wiatr przeganiał szarobiałe chmury nad szczytami gór, widocznych na tle jaśniejącego nieba odchodzącej nocy. Wśród zamglonych chałup Fergeoset słychać było zawo-dzenie wiatru i kiedy weń się wsłuchała, wydało jej się, że słyszy w nim jęki zmarłych.

Ale ten dźwięk nie był straszny. Ogarnął ją smutek, ale wyczuła w nim także coś pięknego. Niebezpieczeństwo znajdowało się w środku, w samym domu. W nocnym mroku dostrzegła smutne sylwetki domów na tle nieba. Ciągle jeszcze ciemnaść brała górę nad światłem, jedynie lekkie pasmo na wschodzie zapowiadało poranek. Poczuła, że coś dzieje się za jej plecami, obróciła się, ale tam przy świecach siedzieli tylko trzej mężczyźni: Sander, Sveg i Livor. Na jednycn łóżku Adele ciągle na próżno walczyła ze snem, na drugim leżał Morten, związany i zakneblowany, bo chcieli z nim pomówić dopiero, gdy znajdą się poza wpływem Fergeoset. Walter, unieszkod-liwiony podobnie jak Morten, leżał na podłodze. Ale w tej izbie znajdowało się coś jeszcze, jakaś moc, od której biło śmiertelne niebezpieczeństwo, i ta moc nie chciała się ujawnić. Jakby obawiała się jej, Benedikte. Dziewczyna czuła, że oddziela pozostałych od tej mocy, być może ochrania ich, a maże tylko chwilowo ją wstrzymuje, odsuwa moment wydania wyroku.

Odruchowo jeszcze raz spojrzała przez okno.

I zdrętwiała. Poczuła, że delikatne włoski na jej karku nagle się podnaszą.

Cała izba odbijała się w ciemnej, gładkiej szybie. I tam właśnie ujrzała to, co tak ją niepokoiło. Zła moc nie kantrolowała swego odbicia.

Ujrzała ją teraz w pełni. Przerażona patrzyła tylko, nie mogąc myśleć jasno.

To było gorsze, niż mogła kiedykolwiek przypuszczać.

Jak zdoła sobie z tym poradzić?

ROZDZIAŁ XIII

Musi zachowywać się całkiem normalnie. Zła moc nie może powziąć żadngch podejrzeń, bo wówczas będą straceni.

Dopiero gdy spojrzała w szybę, zorientowała się, że czegoś brakuje, że nie widzi czegoś, co powinno tam być. Tego czegoś po prostu nie było! W końcu zrozumiała przyczynę. Powoli objawiła jej się straszna prawda, tak straszna, że z przerażenia zrobiło jej się słabo. Przez chwilę stała jak sparalżżowana. Czuła, że mięśnie napinają się coraz mocniej.

Benedikte miała świadomość, że nie zdoła ukryć, iż wie.

Mruknęła pod nosem wytłumaczenie, że musi wyjść na moment. Nie było nic dziwnego w tym, że ktoś nagle pospiesznie wychodzi w bardzo prywatnej sprawie, w od-powiedzi pokiwali więc tylko głowami. Byli poza tym zajęci Adele, która właśnie usiadła, i nie zwracali uwagi na Benedikte.

Jak mogła ich uratować?

Poszła za dom, jak najdalej od złej mocy. Musiała myśleć jasno, a tam, w środku, było to niemożliwe. Wiedziała już teraz, że jej zaklęcia nie wystarczą. Z pew-nością zdołałaby zmusić kapłana do zejścia w głębinę, ale on i tak wkrótce by powrócił. Najpierw należało zniszczyć ową straszliwą moc, która utrzycnywała go przy „życiu”. Inaczej stale będzie tu wracał...

A Fergeoset należało oczyścić!

Benedikte musiała odnaleźć pradawną silę, kryjącą się za wszelkim złem, panującym w tej pięknej, bezludnej górskiej wiosce. Należało umożliwić ludziom swobodne poruszanie się po tych okolicach, tak by nie zerkali ukradkiem w stronę Fergeoset i zastanawiali się, czy przypadkiem nie znaleźli się zbyt blisko. Nie powinni stronić od tego przepięknego miejsca jak od zarazy. Tak, Benedikte i jej przyjaciele dawno już zdawali sobie sprawę, że kryje się tu coś więcej, coś znacznie potężniej-szego i groźniejszego niż straszny upiór z łodzią. Kapłan sam nie posiadał dostatecznie wielkiej mocy, by uczynić trzech wykształconych, trzeżwo myślących młodych męż-czyzn, jakimi byli Morten, Walter i Gert, niewolnikami i wykorzystać ich przy tak makabrycznym obrządku ofiarnym. Najwyraźniej zostali wybrani przez przewoźni-ka, który bezpiecznie przeprawił ich swym promem. Źródło wszelkiego zła musiało znajdować się w koś-ciele. Bo czyż nie „w głębokie piwnice” Tengel Zły zaklął tę potęgę, aby nie przeciwstawiała się jego mocy? Była to naprawdę potężna siła, skoro nawet Tengel Zły jej się obawiał.

Tengel, który pragnął być jedynowładcą na ziemi, kiedy nadejdzie jego czas.

Nie zauważyla nawet, że podeszła do samego kościoła. Z domu nie można było jej dostrzec. Zatrzymała się przy drzwiach, które już nie istniały, i przyglądała budynkowi z szacunkiem pomieszanym z przerażeniem. Mały i niepo-zorny, a jednak skrywał w swym wnętrzu tak straszliwą tajemnicę. Taki spokojny wydawał się w półmroku. Nadal wszystko ukazywało się w odcieniach czerni i szarości, żadne inne kolory nie dały się jeszcze odróżnić. Musiała podjąć próbę rozwikłania tej zagadki, tylko ona była do tego zdolna, bo w jej żyłach płynęła krew Ludzi Lodu.

Że też wcześniej nie zrozumieli tego, co powinno objawić się ich oczom. Co wcęcz objawiło się ich oczom! Jedyne sensowne wyjaśnienie, jeśli chodzi o kap-łana!

Usłyszała za sobą kroki i drgnęła przestraszana. Ale to był tylko Sander, który niepokoił się o nią. Zbyt długo nie wracała.

Gdy ujrzała Sandera, ustąpiło napięcie, w jakim pozo-stawało całe ciało Benedikte i wszystkie jej zmysły. Dostrzegł, jak bardzo się rozlużniła, kiedy uśmiechnęła się do niego zawstydzana. Opowiedziała mu szybko, do jakiego wniosku doszła i co pastanawiła zrobić. Sander przeraził się nie na żarty.

To pytanie go załamało. Zastanowił się. Kto w całej Norwegii może podjąć walkę z tym nieznanym? Nikt. Księża z wodą święconą, egzorcyści, parapsycho-lodzy... Nikt ani nic nie zdoła przeciwstawić się mocy ukrytej pod kościołem.

Tylko ktoś z Ludzi Lodu.

A jedynym dotkniętym z rodu Ludzi Ladu była właśnie Benedikte.

W ustach tej wstydliwej i nieśmiałej dziewczyny słowa te wydały się wprost zaskakujące. Sander zrozumiał, jak wiele musiały ją kosztować, wszak ona uważała się za najmniej godną uwagi dziewczynę w całej Norwegii. Z dumą pojął, że ofiarował jej choć trochę pewności siebie. Sander Brink zawsze umiał postępawać z kobietami. Intuicyjnie wyczuwał, co pragną usłyszeć, jak chcą, by się wobec nich zachowywał. Ale jej nie wolno pójść do kościoła!

Zdecydowanym ruchem ujął ją za ramię.

Jej zdradzający przerażenie krzyk zmusił go, by popat-rzył na nią uważniej. W świetle nocy była trupio blada. Oczy miała wielkie, pociemniałe ze strachu.

Ledwie mogła wydusić z siebie słowa:

Sander musiał wytężyć wszystkie siły, by dotrzymać jej kroku.

Widzieli już dom, ale Benedikte biegła dalej wprost na brzeg jeziora. Przy łodzi kręcili się lensman i Livor, Adele siedziała na piasku, skulona, z kolanami podciągniętymi pod brodę, z twarzą ukrytą w dłoniach. W momencie gdy Benedikte i Sander już się zbliżali, uniosła głowę i tonem protestu zwróciła się do lensmana Svega:

Było to sformułowanie całkiem nie na miejscu i on sam chyba także to zrozumiał.

Wpadła w panikę. Biegła tak szybko, że teraz nie miała dość siły, by skoncentrawać się tak jak powinna, a oni niczego nie pojmowali!

Livor odepchnął już łódź od brzegu i starając się utrzymać równowagę sadowił się na swoim miejscu.

Livor odwrócił się. Jego dobroduszną chłopską twarz ściągnął grymas nienawiści. Urósł nagle i zgarbił się, głowa wysunęła się do przodu między ramionami, a jego twarz na ich oczach zmieniała się w straszną, wykrzywioną maskę, której brakowało lewej połowy od oka do szyi, tak że bielały odsłonięte zęby.

Odwrócił się, ustawił tak, by z powrotem zejść na ląd, ale łodź mocno odepchnął nogą dalej, ku głębinie. Adele krzyczała jak szalona, kryjąc się za Sanderem. Wszyscy czworo zaczęli suę cofać, podczas gdy uprór zbliżał się do nich coraz bardziej.

Sander zbyt późno zrozumiał to, co było dość jasne:

jeśli kapłan, zepchnięty przez Tengela Złego zaklęciem w głębinę, powrócił w innej postaci, musiało się stać tak samo i teraz, gdy dokonała tego Benedikte. A kogo spotkali w chwilę później? Kto przewiózł ich łodzią na drugą stronę? Nie wiadomo, gdzie znajdował się praw-dzśwy Livor, najprawdopodobniej już nie żył, zgładzony, by kto inny mógł przejąć jego ciało i ziemskie życie. „Livor”, który nigdy nie słyszał o upiorze! Zaczęli biec pad górę, ścigani odgłosem ciężkich kroków. Przewoźnik głucho ryknął z wściekłości. Wie-dzieli wszyscy, że nie ma dla nich żadnego ratunku, jeśli Benedikte nie...

Z desperacją starała się skupić myśli na zaklęciu, którego wyuczyła się na pamięć, ale w mózgu miała przerażającą pustkę.

Upiór przestał ryczeć. Słyszela za sobą tylko kroki, ciężkie, dudniące, jakby kulejące.

Z pewnością nie były to kroki Livora. Gdyby zdołali dotrzeć do domu, ale wydawał się tak nieskończenie daleko... I czy pomaże im to, że znajdą się w środku?

Raczej nie.

Benedikte biegła jako ostatnia, uważała bowiem, że powinna chronić innych. Próbowała wypowiedzieć za-klęcie; to sprawiło, że musiała zwolnić. Zatrzymała się i obróciła ku potwornemu prześladowcy. Sander wyciągnął do niej rękę.

Adele znalazła się tuż przy nich i zawołała histerycznie:

Benedikte uniosła ramiona ku potworowi, choć na jego widok ogarniały ją mdłości, i już zaczęła wymawiać pierwsze słowa zaklęcia. Odniosły taki skutek, że zjawa się zatrzymała. Ale do jej uszu doszły krzyki Adele. Także? Spał z nią także ?

To znaczy, że...

Kapłan-przewoźnik znów się poruszył.

To Sander do niej wołał.

Spróbowała raz jeszcze. Powiodło jej się na tyle, że kapłan znów znieruchomiał, ale myśli jak szalone wirowa-ły jej w głowie. Kiedy Sander uspokajającym gestem ujął ją za ramię, wyrwała mu się zniecierpliwiona i uderzyła w twarz.

Jeszcze raz spróbowała wymówić zaklęcie, ale szlocha-ła tak gwałtownie, że ledwie wypowiadała kolejne urwane sylaby. Mogło to utrzymać upiora w miejscu, ale nic poza tym. Gdyby tylko przestała mówić, uwolniłby się od czaru.

Benedikte nie powodowała tylko zazdrość. Sander z rozpaczą przypomniał sobie jej nieśmiałość i strach przed tym, że nie okaże się go godna. Być może nigdy nie uwierzyła jego zapewnieniom o miłości. A teraz... cały jej świat się zawalił. Cały!

Ze ściśniętym sercem słuchał, jak bez powodzenia kolejny raz próbuje zatrzymać upiora. Niestety, jego zapewnienie, że Adele nic dla niego nie znaczy, nie odniosło zamierzonego skutku.

Przeciwnie! Otrzymał cios pięścią, od którego zatoczył się i padł na ziemię. W jednej chwili spostrzegł, kim ona jest naprawdę: dotkniętą z Ludzi Lodu. Benedikte była silna, a krew dotkniętych w połączeniu ze słusznym żalem dodały jej zgoła nadludzkich sił. Lensman Sveg, za-skoczony atakiem upiora, nadbiegł wraz z Adele, która krzycząc histerycznie pociągnęła Benedikte za rękę.

Tak to chyba zabrzmiało, ale zrozpaczona Benedikte, zewsząd osaczona, była jednym wielkim chaosem roz-paczy. Uderzyła Adele tak, że delikatna panna ze stolicy aż upadła. Lensman także otrzymał cios w głowę, ale on był bardziej przyzwyczajony do wymachujących ramionami pijaków, zdołał więc złapać Benedikte za ręce i przy-trzymać ją, przynajmniej na tyle, by móc wrzasnąć jej prosto do ucha:

Oczy wszystkich skierowały się na straszliwą postać. Ohydny stwór powoli się poruszył, opuścił ramiona i uniósł nogę, by znów podążyć w ich kierunku. Adele uderzyła w krzyk i tak jak leżała na żiemi, zaczęła niezwykle szybko czołgać się do tyłu, Sander stał niby sparaliżowany, lensman musiał mocno nim potrząsnąć, by zachęcić go do podjęcia ucieczki, a Benedikte... Benedikte nie mogła nic zrobić. Nie była w stanie myśleć, wydusić z siebie choćby jednego słowa, wstrząś-nięta wszystkim, co się działo, szlochała tylko bezradnie w poczuciu całkowitej niemocy.

Ciężkim, dudniącym krokiem kapłan Nerthus zbliżał się do nich w całej swej grozie. Wstrętne oblicze wy-krzywiał jeszcze dodatkowo gniew. Było jasne, że nie zamierza oszczędzić nikogo. Kątem oka Sander dostrzegł, że łódź skryła się pod powierzchnią wody. Nie był nawet w stanie pomyśleć, jakie są tego następstwa, jakby i jego mózg przestał funkcjonować. Ogarnął go śmiertelny strach, bo wiedział, że mają do czynienia z upiorem.

Z jej ust wydarł się tylko żałosny jęk, zdawała sobie sprawę, że na niej spoczywa cała odpowiedzialność, ale nic nie mogła zrobić. Adele próbowała wstać, by dotrzeć do domu, ale potknęła się o kępkę trawy i przewróciła z szaleńczym wrzaskiem. Lensman stanął jak ogłupiały, targany jednocześnie instynktem samozachowawczym i poczuciem odpowiedzialności. Sander za wszelką cenę chciał pomóc Benedikte, ale czuł, że ona nim gardzi, miotał się więc jedynie, nie wiedząc, jak się zachować. Wszyscy czworo wiedzieli: byli straceni. Przewoźnik był już przy Benedikte, dziewczynie wyda-wało się, że zaraz straci przytomność, tak straszny przedstawiał sobą widok. Jej wargi mimowolnie się poruszały, ale nie zdołała uformować ani jednego słowa, nie pamiętała niczego, owładnął nią strach. I rozpacz spowodowana małością Sandera, która niczym czarny welon przesłoniła jej myśli.

Mandragora stanowiła teraz jej jedyną ochronę, ale była jak ściana z papieru, mająca dać osłonę przed burzą. Usłyszała wypowiadane szeptem modlitwy lensmana Svega, ale wiedziała, że i tak nie podziałają. Nic, absolut-nie nic nie mogło ich ocalić.

W następnym momencie wszyscy drgnęli, kuląc się w sobie, bo mroczne niebo rozdarł oślepiający błysk światła, jakby błyskawica, i zaraz ogłuszył ich grzmot. Raz po raz błyskały bezlitosne dla oczu pioruny, powietrze drgało od sypiących się iskier i grzmotów tak potwomych, że nigdy żaden człowiek nie był świadkiem czegoś podobnego.

Kapłan zamarł w pół ruchu. Twarz zesztywniała mu w takim samym grymasie przerażenia jak i ludziom, ale to w niego trafiały owe niezwykłe strumienie ognia. Otoczy-ła go nieznośnie biała łuna światła, a kiedy oślepiane oczy ludzi mogły znów cokolwiek rozróżnić, był zmieniony. Bledszy, mniej wyraźny, jakby bardziej nierealny. Pojawi-ły się jeszcze dwie rozświetlone błyskawice i towarzyszący im gtzmot, który nie przestawał dudnić w uszach... A potem zapadła cisza.

Kapłan zniknął. Fergeoset uwolniło się od makabrycz-nego przewoźnika.

Jeszcze przez chwilę nie mogli się poruszyć, ale potem odwrócili się w prawo, w stronę, skąd uderzały pioruny. Ujrzeli przecudną ukwieconą łąkę, która z wolna nabierała kolorów, bo padły na nią pierwsze promienie słońca. Na łące stał najpiękniejszy mężczyzna, jakiegokol-wiek widzieli. Młody, o czarnych jak węgiel włosach, układających się w miękkie pukle, ubrany w prostą koszulę z szerokimi rękawami i złociste aksamitne spod-nie. Uśmiechnął się do nich, a ten uśmiech na śniadej twarzy w jednej chwili zawrócił Adele w głowie. Sander, którego uważała za najbardziej pociągającego młodzień-ca, jakiego spotkała w życiu, przybladł i zgasł w obliczu takiego zjawiska.

On jednak w ogóle jej nie zauważał. Ku wielkiemu rozżaleniu Adele interesowała go tylko ta beznadziejna Benedikte.

Pamięć Benedikte wytrwale pracowała. To było dawno temu! Tak strasznie dawno temu!

Była wtedy małą dziewczynką. Powróciły obrazy... Dziedziniec Lipowej Alei... Ten moment, o którym przez całe życie starała się zapomnieć. Ulvar, ten straszny Ulvar, który nigdy dla nikogo nie był dobry... Tak mocno ją trzymał. Do gardła przyłożył jej ostrze noża, mówił takie wstrętne słowa. Słowa, które raniły bardziej niż nóż. O tym, że nie warto jej trzymać, że jest najbrzydszą istotą na ziemi. Słowa te na zawsze wbiły się jej w pamięć i bezustannie sprawiały taki ból, tak straszny ból, znisz-czyły w niej przekonanie o własnej wartości, niezbędne każdemu człowiekowi w podróży przez życie. Ulvar poniósł wtedy śmierć. Zginął z ręki bra-ta-bliźniaka, który wylewał później gorzkie łzy. Brat, który jako jedyny naprawdę kochał Ulvara.

Pozostali troje, Sander, Sveg i Adele, patrzyli na nią zdumieni. - Marco, czy to naprawdę ty? Sądziliśmy, że nigdy już cię nie zobaczymy!

Podszedł do niej, uśmiechając się łagodnie, i mocno ją przytulił. Prawie dziesięć lat upłynęło od chwili, gdy widzieli się po raz ostatni, ale on w ogóle się nie zmienił. Był trochę starszy, trochę bardziej dojrzały, to oczywiste, ale jak cudownie było móc znowu go zobaczyć! Benedikte wtuliła się w niego i zaczęła cicho płakać, zmęczona, zrezygnowana.

Nie zapytała, kto prosił, by się nią zaopiekował.

W takie sprawy nie należało się mieszać.

Marco uśmiechnął się.

Na twarzy odmalował mu się smutek.

Uznała, że to zabrzmiało nieco dziwnie, ale nie chciała się wydać ciekawska.

Teraz, kiedy Marco znów był przy niej, czuła, jak powraca odwaga. Ach, ile razy tęskniła za nim, jeszcze w domu, w Lipowej Alei! Jak bardzo żałowała, że ich opuścił. Teraz jednak znów wszystko będzie dobrze, wróci z nią do domu i...

Benedikte w oczach zakręciły się łzy, ale nie zdążyli już sobie nic więcej powiedzieć, bo Adele najwyraźniej zdołała się otrząsnąć po przebytym szoku i wstała. Uświadomiła sobie chyba, że jest nieprzyzwoicie rozczochrana, bo biegnąc ku nim poprawiała włosy i otrzepywała suknię. Działała odruchowo, zachowywała się tak od wielu lat. Benedikte rozglądała się za Sanderem, ale on i Sveg już dawno pobiegli na brzeg jeziora. Sander rzucił się do wody, próbując uratować tych dwóch, którzy znaleźli się w łodzi przewoźnika. Benedikte dostrzegła jednego na wpół pod powierzchnią wody. Dalej wypatrywać nie miała czasu, bo Adele starała się przykuć uwagę Marca. Uczepiła się mocno jego ramienia, tak że musiał wypuścić Benedikte z objęć.

Nie chcę tu zostać ani minuty dłużej!

Marco odpowiedział spokojnie:

Natychmiast, dłużej tu nie wytrzymam!

Uczepiła się go tak mocno, że łagodnym ruchem dłoni musiał przywołać ją do porządku. Uparła się jednak, by trzymać go za rękę, i kiedy pospiesznie schodzili na brzeg jeziora, mocno tuliła się do niego.

Jeden z „wtajemniczonych” leżał już na brzegu. Był to Walter i jasne było, że nie żyje. Stał nad nim Sander - ociekający wodą, zrezygnowany, ciężko oddychając. Mar-co wskazał mu, gdzie ma szukać Mortena Hjortsberga, i Sander znów skoczył do wody.

Czekali, Adele szczękała zębami i popłakiwała.

Nikt nie próbował jej pocieszać. Sama musiała pora-dzić sobie z wyrzutami sumienia. Ale gdyby okazało się, że Morten nie żyje, na pewno nie byłaby to jej wina. Sander zanurkował kilkakrotnie i wreszcie go wyciąg-nął. Ułożono Mortena na brzegu i lensman Sveg podjął próby przywrócenia go do życia. Wszyscy wiedzieli jednak, że to daremny trud.

Sander zacisnął szczęki. Benedikte wiedziała, o czym pomyślał. Nerthus słynęła z orgii na cześć płodności, a nie z żądzy krwi.

Czyniło ta sprawę jeszcze bardziej zagmatwaną. Zanim przystąpili do kolejnego zadania, ułożyli dwóch zmarłych obok Gerta w drewutni. Adele, która przyszła już do siebie na tyłe, by dostrzec, jakie możliwości wiążą się z osobą Marca - ach! przedstawić go w Christianii jako swą najnowszą zdobycz! - zawołała przerażona, kiedy zaczęli mówić o kościele:

Marco oceniał ich wzrokiem.

Masz na imię Sander? Ale pamiętaj, trzymaj się z tyłu!

Ani Adele, ani Sveg nie uznali takiego obrotu sprawy za szczególnie kuszący, a Sander zdenerwowany przełknął ślinę.

Marco powoli rozejrzał się dokoła.

Nareszcie byli gotowi. Sveg i Adele postanowili czekać w bezpiecznej odległości, ale w miejscu, skąd mieli dobry widok na portal kościoła. Marco, Benedikte i Sander popatrzyli na siebie, zaczerpnęli głęboko powietrza w płu-ca i weszli do środka.

Słońce dawno już wstało i kościół z pozoru tchnął spokojem, panowała cisza. Promienie słoneczne padały na podłogę, ale nie docierały do ołtarza. Bluźniercza ława ofiarna i dwa naczynia stały tam nadal, a na ścianie, gdzie przedtem wisiała figura Chrystusa, dostrzegli jakiś sym-bol, którego Sander nie potrafił zidentyfikować.

Sander popatrzył na swych towarzyszy i zdumiał go wyraz ich twarzy. Nigdy jeszcze nie widział Benedikte tak spiętej, a piękna twarz Marca była nieprzenikniona. I Sander jednak wyczuwał, że kiedy tak stali ze wzrokiem utkwionym w drzwi, z całych sił starali się skoncentrować.

Marco otworzył drzwi.

Przywitał ich osobliwy poblask. Właściwie za drzwia-mi było całkiem ciemno, ale mrok żył, kryło się w nim jakby pulsujące, bardzo słabe światło, którego nie umieli opisać. Było jakby... namacalne? Kiedy oczy przywykły do niezwykłego mroku, zobaczyli schody czy może raczej drabinę prowadzącą w dół.

Marco gestem dał im znak, by pozwolili mu iść jako pierwszemu, ale kiedy znalazł się mnaej więcej w połowie drogi, Benedikte bez zaproszenia zaczęła schodzić za nim, a zaraz za nią, krok w krok, Sander.

A mimo to idziesz, pomyślał. On sam nic nie odczuwał oprócz swego własnego strachu. Ale głośno o nim nie wspomniał.

Nie mogła mu tego wyjaśnie, zbyt się już od siebie oddalili. Ale czuła odurzający, duszący zapach erotyzmu, inaczej nie potrafiła tego określić nawet w myślach. Marco stał przed nimi, odwrócony plecami. Trzymał rękę uniesioną do góry na znak, by nie szli dalej. Oni zresztą wcale nie mieli takiego zamiaru. Czuli się jak tchórze, ale pozostawili mu przyjęcie najsilniejszego ciosu. Marco niemal od zawsze miał władzę nad światłem, jeszcze od czasu, gdy ledwie potrafił ustać na nogach. Nie na darmo był synem Lucyfera. Uczynił nieznaczny gest dłonią i całą kryptę na moment rozświetliła łuna. Krótki przebłysk światła wystarczył, hy w jednym kącie dostrzegłi jakiś przedmiot. Z kształtu przypominał posąg, ale przykrywała go ciemna zasłona. Sander postąpił o krok w tył, poczuł bowiem niezwykłą siłę emanującą od przedmiotu, paraliżująco potężną moc.

Usłuchali. Doszedł ich odgłos jego kroków po ubitej ziemi, kiedy podchodził w róg krypty. Choć zaciskali powieki najmocniej jak się dało, do-strzegli olśniewająco jasny błysk światła, niby błyskawicę, którą przywołał Marco. Musieli go podtrzymać, bo zatoczył się w tył, ale zaraz znów mocno stanął na nogi, a płomienie światła z sykiem iskrzyły wokół nich. Poczuli się śmiertelnie zmęczeni, jakby zahipnotyzowani, po-zbawieni jakiejkolwiek władzy. Obca moc usiłowała wedrzeć się w ich wolę, w duszę i rozum. Benedikte głośno krzyczała, zasłaniając dłońmi uszy i z całych sił zaciskając powieki, by nie dopuścić tego do siebie, ale potem przypomniała sobie o swoim zadaniu i teraz pamiętała już zaklęcie. Samo popłynęło jej przez usta, usłyszała, że Marco chwali ją i dziękuje, mimo że zdawał się całkiem pochłonięty swym zajęciem. Poznała to po jaskrawych wybuchach światła, które raz za razem rozjaś-niały pomieszczenie.

Zorientowała się, że Sander leży na podłodze. Ale żył jeszcze, z całych sił broniąc się przed straszliwą mocą, która pragnęła przejąć jego duszę we władanie. Rozległ się głos Marca. Benedikte odjęła dłonie od uszu, by lepiej słyszeć:

Błyski światła sypiące iskrami ustały.

Robiła co mogła. Głośno i wyraźnie wypowiadała dziwne obce wyrazy. Z ust Marca padło jeszcze kilka słów, całkiem niezrozumiałych oprócz dwóch, które powtarzały się w równych odstępach: Tengel Zły. Wreszeie Marco odetchnął.

Ona już o tym wiedziała. Piwnica była wolna od wszelkiego zła, wszystkich ohydnych zapachów i napawa-jących przerażeniem wrażeń.

Sander podniósł się na kolana i zaraz stanął na nogi. Powolutku otwierał oczy. Zaciskał je przedtem tak mocno, że teraz nawet ten drobny ruch sprawił mu ból. W krypcie było ciemno, ale wystarczył ledwie widocz-ny gest Marca, by powoli robilo się coraz jaśniej. Zapłonęło łagodne, przytłumione światło. Sander wpatrywał się w wizerunek bóstwa, widoczny w rogu. Było teraz martwe, lecz rozumieli, że kamienne oczy tętniły kiedyś życiem. Marco je pokonał.

W głosie Sandera zabrzmiało niedowierzanie:

ROZDZIAŁ XIV

Wpatrywali się w prastary, odpychający posąg z kamienia. Był dość niezdarnie wyrzeźbiony i naruszony zębem czasu - kiedyś ozdobiano go farbami, teraz już wyblak-łymi - ale nadal mogli dostrzec resztki kolorów pod warstwą zakrzepłej krwi, którą oblewano rzeźbę. Oczy jednak było widać wyraźnie, sporządzono je z czerwonych szlachetnych kamieni. Te oczy, kiedy lśniło w nich życie, musiały być doprawdy straszne. Teraz nie były już groźne, ale nieprzyjemnie było na nie patrzeć, spoglądały przenik-liwie i złowrogo. Na słabo zaznaczonej szyi figury wisiały drogocenne naszyjniki.

Kamiennemu posągowi brakowało prawej dłoni, nato-miast na inne sposoby był szczodrze wyposażony.

Benedikte doskonale wiedziała, o co mu chodzi. Statua, dobrze ponad metr wysoka, miała zarówno kobiece piersi, i to słusznych rozmiarów, jak i ogromnej wielkości męski członek. Wyglądało to doprawdy grotes-kowo.

Czekali. Bogowie to była jego dziedzina.

Nareszeie głos zabrał Marco:

Teraz mogę to wszystko poskładać w całość, mogę też wywołać jakieś wizje, wiem przynajmniej, gdzie ich szukać i jak do siebie dopasować. Chodźcie, wyjdźmy z tej piwnicy!

Marco zastanowił się.

Lensman Sveg i Adele niemal już stracili nadzieję, że kiedykolwiek znów ich zobaczą. Opowiadali, że kośeiół raz po raz jarzył się iście piekielnym blaskiem, sądzili, że nadszedł koniec świata, padli więc na kolana i modlili się o życie swych przyjaciół.

Kiedy upewnili się, żc w kościele nie zagraża im już żadne niebezpieczeństwo, z latarnią w dłoniach odważyli się zejść do krypty i na własne oczy zobaczyli owo źródło wszelkiego zła, które nawiedziło Fergeoset. Sprawo-zdanie o tym, co dokładnie zaszło, odłożyli na później. Wszyscy razem usiedli w słońcu na łące daleko od kościoła, gaju ofiarnego i nawiedzonego domu. Wsłuchali się w piękny, dźwięczny głoś Marca, głos, którego rozkoszą było słuchać.

Obydwoje byli ogromnie dumni z pochwały. Adele nadąsała się i starała się zwrócić uwagę na siebie, wyciąga-jąc się na trawie w jak najbardziej zmysłowej pozycji. Marco jednak zdawał się nie zauważać jej manewru.

Uroczyście pokiwali głowami. Lensman zasiadł w ty-powo męskiej pozycji: stopy razem, kolana podciągnięte, otoczone ramionami. Brakowało mu tylko źdźbła trawy w zębach. Słuchając uważnie, wpatrywał się w jezioro Nette.

Marco także spoglądał w stronę jeziora, ale oczy utkwione miał w dal, w odległy czas i przestrzeń, gdzie ich wzrok nie sięgał.

Doszło do zderzenia różnych religii. Tutejsi ludzie mieli własnych bogów, że wspomnimy tylko o najpotęż-niejszym z nich, Tyrze, bogu wojny, zdaniem wielu badaczy poprzedniku samego Odyna. Tyrowi składano ofiary ze zwierząt i z ludzi, i to w najprzeróżniejszy sposób. Jednym z nich była ofiara składana wodzie. Tu właśnie był punkt styczny z wiarą w Nerthus, boginią wody, i, jak już wiemy, boginią płodności. Teutoni wyginęli, ale ich religia żyła nadal. Tutejsi mieszkańcy zapragnęli uczynić coś naprawdę wielkiego, odpowiednio uczcić swoich bogów. Polecili zdolnemu artyście sporządzić wizerunek bogów, w którynz Tyr i Nerthus połączeni zostali w jednej osobie. Zachowali instytucję kapłana, który nadzorował składanie ofiar, i niewolników zajmujących się oczyszczaniem bogini Nerthus i jej wozu. Tais, wozu nie znaleźliśmy, zniszczył go bowiem czas. By połączyć obie religie i zadowolić jednocześnie oba bóstwa, ofiary uśmiercana najpierw na sposób Tyra, po prostu składano ofiarę z krwi. Później ciała rzucano do wody, tak jak to czynili Teutoni ze sługami Nerthus.

Takie przemieszanie rytuałów uczyniło posąg bóstw niezwykle potężnym. Potężniejszym, niż leżało to uprzed-nio w zamiarze ludzi. Z początku nie było to aż tak niebezpieczne, niezwykłe było tylko to, że ich ostatni kapłan posiadł szczególną moc. Kiedy pojawili się wikin-gowie ze swą wiarą w Asów i kapłan został zgładzony przez, nazwijmy to, misjonarzy, choć może to brzmi jak bluźnierstwo.... W każdym razie gdy zjawili się wikin-gowie i zabili kapłana w dość okrutny sposób, tak strasznie kalecząc mu twarz, kapłan odrodził się jako przewoźnik. On to woził posąg Nerthus-Tyca po okolicz-nych wioskach.

A później przybył tu Tengel Zły. Wsiadł do łodzi widziadła i rozpoczęła się walka między dwiema złymi mocami. Przewoźnik nie zdołał utopić Tengela Złego, za to nasz straszliwy przodek zainteresował się upiorem. Podejrzewam, że ci dwaj potrafili komunikować się ze sobą. Wcale by mnie to nie dziwiło. Tengel pragnął dowiedzieć się czegoś więcej o ukrytej mocy, której obecność wyczuwał w Fergeoset.

Marco umilkł, jakby starał się pochwycić więcej wrażeń, uchwycić więcej informacji. W chwilę później podjął swój wywód:

A figura bóstwa posiadała złą moc, była przecież prze-siąknięta krwią ofiar zarówno dzięki rytuałom odpra-wianym przez kapłanów, jak modłom i zaklęciom wo-jowników, które z żarliwą wiarą kierowano ku niej kiedyś w zamierzchłych czasach. Tak, przedmiot może wchłaniać wolę ludzi, jeśli tylko pragnienia są dość gorące.

Mocno zacisnął usta. Widać było, że koncentracja go męczy, a poza tym wydarzenia, o których się dowiadywał, były straszne.

Marco mówił już pewniej:

Z szarozielonych oczu Marca biła powaga.

Towarzysze nie bardzo rozumieli, o czym rozmawiają Ludzie Lodu, ale mężczyźni przynajmniej słuchali w sku-pieniu. Adele natomiast wzdychała, wyraźnie zniecierp-liwiona. Marco mówił dalej.

Benedikte siedziała zasłuchana, milcząc. Sander przy-siadł tuż przy niej, a ona nadal nie mogła spojrzeć w jego stronę.

Marco zamilkł.

Nad jeziorem zawisła ołowianoszara chmura. Mogła przynieść i deszcz, i burzę, ale na pięcioro siedzących na trawie jeszcze świeciło słońce.

Sander postanowił uzupełnić opowieść Marca:

Zadrżeli. Marco najwidoczniej posiadł również zdol-ność patrzenia w przyszłość.

Przez chwilę dyskutowali, czy ci trzej wiedzieli o wszy-stkim, czy też nie. Byli po prostu naiwni, czy też przyjęli swoje przeznaczenie ze spokojem? Pragnienie śmierci dla uczczenia bóstwa?

Nigdy się tego nie dowiedzą.

Marco uśmiechnął się do dziewczyny.

Dokładnie to samo, co przed wiekami uczynił Tengel Zły:

zaklęciem zmusiła przewoźnika, by zapadł się w głębinę.

Tengel musiał wpaść we wściekłość!

Marco uśmiechnął się na tę myśl.

W przyciszonym głosie Marca dał się wyczuć niezwyk-le silny autorytet, co nawet Benedikte wyrwało z biernego słuchania.

Krzesło, na którym siedział, było puste.

Adele pozieleniała na twarzy. Przypomniała sobie straszliwego, ryczącego z wściekłości stwora, który biegł za nimi drogą od brzegu jeziora.

Marco wstał, dając tym samym znak do zakończenia rozmowy. Był już zresztą najwyższy czas ku temu. Słońce skryło się za groźną ciemną chmurą i wszystko w jednej chwili stało się mroczne i ponure.

W istocie było tak, jak Marco podejrzewał:

Tengel Zły wpadł w gniew. Wściekał się tak, że wyczuwał to całym swym uśpionym ciałem. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie skierować swego ducha bezpo-średnio do Fergeoset, by definitywnie skończyć z tą Benedikte, która okazała się o wiele silniejsza niż przypu-szczał. Przecież była dopiero niepewną młodą panną, ale już posiadała zbyt wiele wstrętnych, dobrych sił. Odrzucił jednak tę myśl. Czuł się ogromnie zmęczony po tak długotrwałej koncentracji, a poza tym w pobliżu dziewczyny krążyło coś, co go naprawdę przerażało. Gdyby tylko mógł tego dopaść, zorientować się, co to jest! Jego wola mogłaby wtedy rozprawić się z owym nieznanym, ale to coś starannie się przed nim ukrywało. Napawało go to wielkim strachem. Nie może pozwolić sobie, by coś jeszcze nie ułożyło się po jego myśli! Utracił możnego sojusznika, bóstwo Nerthus-Tyra, a Benedikte w pojedynkę na pewno nie zdołałaby sobie z tym poradzić, nie mogłaby się oprzeć jemu, Tengelowi Złemu. Nie mógł stracić nikogo więcej. Musi poczekać, co przyniesie czas. Prędzej czy później zdoła ją zgnębić. Tengel Zły znów pogrążył się w sen, by zbierać nowe siły. Jego rozczarowanie i złość nie miały sobie równych.

Jeszcze tego samego dnia wszyscy wrócili do wioski. Tutejszy lensman z niedowierzaniem kręcił głową, słu-chając sprawozdania swego kolegi. Sam jednak kiedyś, jeszcze jako dziecko, widział przewoźnika i jego łódź, i w końcu musiał im uwierzyć. Obiecał załatwić wszystko, co niezbędne, jeżeli Sveg zostanie na kilka dni i dopomoże mu.

Sander został także i dlatego, że nie miał ochoty wracać razem z Adele, a Benedikte wciąż nie chciała z nim rozmawiać.

Jakby sobie na przekór nawet ją rozumiał. Śmiertelnie zranił tę nieśmiałą, wrażliwą dziewczynę. Nie wiedział, czy kiedykolwiek zdoła ona odzyskać zaufanie do męż-czyzn. Wszystkie jego tłumaczenia spływały po niej jak woda. Nie była wcale urażona, tylko bezdennie za-smucona. Prawie się nie odzywała, jakby nagle odebrano jej mowę. Wyjaśniał, że ta głupia noc, kiedy znalazł się w łóżku Adele, była jedną z pierwszych nocy w ich podróży, że był wtedy pijany i że bardzo, bardzo tego potem żałował. „Tej nacy ze mną także byłeś pijany” - odparła Benedikte zdrętwiałymi wargami, odwracając twarz. „Nie aż tak pijany, Benedikte - starał się ją przekonać. - Między tobą a mną to zupełnie co innego”:

Popatrzyła wtedy na niego swymi przenikliwymi oczami i powiedziała: „Sądziłam, że ma to dla ciebie naprawdę jakieś znaczenie.” „Ależ oczywiście” - pospieszył z zape-wnieniem. „A potem, Sanderze? Gdybyś rzeczywiście został ze mną, jak cały czas obiecujesz, co by się stało, gdybyś nagle spotkał jakąś bardzo piękną albo pociągającą dziewczynę, albo piękną i pociągającą zarazem, to co by się wtedy stało?”

Odeszła od niego, zanim zdążył cokolwiek odpowie-dzieć. Zastanowił się jednak nad jej pytaniem i w końcu przyznał, że miała rację. Był bardzo przywiązany do Benedikte, fascynowała go, wiele mieli wspólnego i w tej chwili naprawdę ją kochał...

Gdy jednak spojrzał na siebie krytycznie, miał świado-mość, że nigdy nie zdoła się oprzeć pięknej, interesującej kobiecie. Taką miał naturę, a pogłębiał to jeszcze fakt, że od zawsze był zepsuty uwielbieniem dziewcząt. Nie mówił już więcej o przyszłości z Benedikte. Rozstali się jak przyjaciele, na pożegnanie obdarzył ją uściskiem, w który wlał jak najwięcej ciepła i żalu z powodu rozstania. Chciał jej także pokazać, jak bardzo jest zraniony, lecz też i wyrozumiały. I trochę... co straciła odrzucając go.

Była to pierwsza klęska Sandera Brinka w stosunkach z dziewczętami.

Serce Benedikte umarło. Nie miała nawet dość sił, by analizować uczucia, jakie żywi dla Sandera. Jej pożegnanie z Markiem było znacznie trudniejsze. Prosiła, by wspólnie wrócili do domu, a kiedy odmówił, miała wrażenie, że całe jej poczucie bezpieczeństwa legło w gruzach.

Pożegnał się z nią, zadbał, by wsiadła do dyliżansu, który miał zawieźć ją na południe, do domu, a potem uniósł dłoń z uśmiechem, który trafił prosto do jej serca i który miał je grzać jeszcze przez wiele lat. Odwrócił się i poszedł drogą przed siebie, aż zniknął na zakręcie. Benedikte szukała go wzrnkiem nieco dalej, gdzie droga znów była widoczna, ale tam już się nie pojawił.

Kilka miesięcy później musiała prosić swego ojca Henninga i Agnetę o rozmowę. Niezwykle trudno jej przyszło wyznać całą prawdę, a oni nigdy nie widzieli poważnej, opanowanej Benedikte tak nieszczęśliwej. Zareagowali jednak znacznie lepiej, niż się spodziewa-ła. Z początku, rzecz jasna, byli zaskoczeni, ale szybko przyszli do siebie.

Benedikte szlochała, zalewając się łzami.

Zastanowili się nad tym i doszli do wniosku, że lepiej będzie wstrzymać się do chwili narodzin. Wiadomość, że Benedikte spotkała Marca, przyjęto z ogromnym zdumieniem i radością, i wszyscy bardzo żałowali, że nie usłuchał jej gorących próśb i nie przybył do Lipowej Alei. Marco zapewnił jednak Benedikte, że zawsze jest dobrze poinformowany o tym, co dzieje się w rodzie, lecz z powodów, których nie chciał wyjawić, musi pozostać tam, gdzie jest.

Gdziekolwiek by to miało hyć.

W roku 1892 Benedikte wydała na świat ślicznego chłopczyka, któremu dała imię Andre, utworzone z prze-stawionych liter imienia ojca dziecka. Do tego czasu Sander Brink zdążył już poślubić najpiękniejszą dziewczynę Christianii, bo zwykle tak bywa, że osoby najszczodrzej obdarzone przez naturę, jeśli chodzi o powierzchowność, potrafią się odnaleźć. Czy takie związki bywają szczęśliwe, to już zupełnie inna sprawa.

Ale Benedikte radziła sobie dobrze, odpowiedzialność za synka sprawiła, że zniknęła cała jej nieśmiałość, a ona sama nabrała pewności siebie. Młoda matka była teraz dość silna, by znieść uszczypliwe uwagi sąsiadów i nagłe wymowne milczenie plotkarek, kiedy wchodziła do poko-ju. Dość silna, by bronić małego Andre, kiedy spłakany wracał do domu, bo inne dzieci przezywały go bękartem. Dość silna, by znosić świadomość, że żaden mężczyzna nie będzie się do niej zalecać. Nie dość że była rozpaczliwie niezgrabna i brzydka, to jeszcze wniosłaby dziecko z nieprawego łoża jako ewentualny posag. Na małżeństwo nie miała więc żadnych szans.

Takich myśli nie dopuszczała jednak do siebie zbyt często. Mając za plecami wspierającą ją rodzinę znosiła wszystko. Pomagała w domu i w gospodarstwie, ponie-waż opiekowała się chłopczykiem i nie mogła myśleć o podjęciu pracy poza domem.

Na zewnątrz sprawiała wrażenie wesołej i zadowolo-nej, dla wszystkich stale była źródłem pociechy. „Na pewno jakoś się ułoży”, tak brzmiało jej hasło, dzięki któremu potrafiła naprawdę pomóc innym ludziom w ich troskach.

Tylko ona wiedziała, że kiedy wieczorem stała w swym pokoju i patrzyła na swego uśpionego, ślicznego synka, powracały natrętne myśli. Zakazany żal. Nie żałowała wcale, że tak a nie inaczej pokierowała swym życiem, bo jak można żałować czegoś, czego owocem był Andre. Ale czy na pewno słusznie postąpiła, rezygnując z pod-trzymania jakichkolwiek kontaktóvr z Sanderem? Czy może raczej powinna z nim zostać?

Może powinien był ujrzeć swego syna, który był tak do niego podobny. Może powinien być mu ojcem? Czy nie okazała się zbyt samolubna? Czy nie za wiele myślała o własnej urażonej dumie?

Ale w takie dni nienawidziła go czy może raczej czuła gorzkie rozczarowanie. Uważała, że on pragnął tylko okazać życzliwość nieszczęśliwej dziewczynie, może na-wet trochę ją polubił, ale nie zaangażował się w ich związek z taką samą powagą jak ona.

W każdym razie teraz było już za późno. Sander się ożenił, na pewno miał rodzinę. Tak, jak się stało, było chyba najlepiej.

Zawsze kiedy dochodziła do takiego wniosku, łapała się na tym, że łzy spływają jej po policzkach i kapią na bluzkę. Płakała, bo żal jej było synka, i dlatego, że radości, jaką jej dawał, nie mogła dzielić z Sanderem. Dlatego, że Andre, nic nie rozumiejąc, bez końca pytał, dlaczego inne dzieci się z niego śmieją? I dlaczego on nie ma tatusia jak inni?

Benedikte starała się być mu jednocześnie ojcem i matką. Dobrze było mieć koło siebie Henninga, Agnetę i Vanję, a także dziadka Viljara, babcię Belindę, Malin, Pera i ich syna Christoffera. Wszyscy kochali Andre i rozpieszczali go ponad miarę.

Oni jednak nie mogli ukoić żalu, jaki czuła na myśl, że odebrała możliwość wzajemnego poznania ojcu i synowi.

Stało się tak, jak przewidział Marco:

Zarówno przybrana siostra Benedikte, Vanja, jak i syn Malin, Christoffer, znaleźli się w trudnej sytuacji. Natural-nie pomóc im miała Benedikte.

Ale stało się to już wtedy, gdy stary wiek zastąpił nowy.

Dwudziesty.

Wiek, w którym rozstrzygnęły się losy Ludzi Lodu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu1 Przewoźnik
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom1 Przewoźnik
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Córka Hycla
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu6 Magiczny ksiezyc
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Dom Upiorów
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu tomF
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Grzech Śmiertelny
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom" ?mon I Panna
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Zauroczenie
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu TomF Woda Zła
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Tęsknota
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu TomD ?talny Dzień
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu Ogrod smierci
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Zimowa Zawierucha
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Dziedzictwo Zła
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom' Skandal
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu8 Urwany slad
Sandemo Margit Saga o Ludziach Lodu Kwiat wisielców

więcej podobnych podstron