Źródło wciąż bije
W informacyjnym szumie produkowanym od paru tygodni przez środowiska eseldowskie (chyba należy już mówić posteseldowskie) rozbawiła mnie informacja, że Andrzej Celiński pisze już program dla nowej lewicowej partii. Od razu się - oczywiście - narzuca pytanie, po co właściwie lewicy nowy program, skoro stary jest zupełnie nieużywany - a że jego autorem też był Celiński, bo w prącym do władzy SLD nikomu innemu się w podobne duperele jak pisanie jakichś tam programów bawić nie chciało, autor może go sobie po prostu zabrać. Zgubił mi się egzemplarz gazety, więc nie mogę zacytować dosłownie, ale w każdym razie mówił tam Celiński coś o tworzeniu lewicy, która nie będzie o problemach ludzi biednych mówić z pozycji biznesmenów ubranych w garnitury od Armaniego. Czy to znaczy, że skoro Lepper ostatnio się przebrał w taki właśnie garnitur, to dla odmiany Borowski i jego ludzie poprzebierają się w waciaki? I niby co ma z tego wyniknąć, poza wzrostem na scenie politycznej liczby przebierańców?
Lewicowy program - sam już nie wiem, czy to ten, od którego SLD odszedł, czy jakiś zupełnie inny, stworzony w opozycji do poprzedniego - nagle stał się mantrą. Szukam kogoś, kto by mi był w stanie objaśnić, co właściwie mają na myśli wszyscy ci eseldowscy rozbitkowie, którzy frazę o powracaniu do lewicowej tożsamości powtarzają niczym modlitwę. Lewicowa tożsamość to coś takiego jak kamień filozoficzny. Coś, co swemu posiadaczowi automatycznie zapewni powrót do łask wyborców i polityczny sukces - tylko nikt nie wie, gdzie to jest i jak wygląda. Kiedy eseldowcy od ględzenia o swojej lewicowej tożsamości próbują przejść do konkretów, to cała ta tożsamość okazuje się sprowadzać do aborcji i agresji wobec kleru. Ale poparcie od tego nie wzrasta.
A może pytać należy nie tyle o program, ale o to, do czego ma służyć? Bo jeśli do wymachiwania przed oczyma wyborcom, aby wygrać wybory, to napisanie takiego programu nie wymaga aż tak intelektualnego tuza jak Celiński. Każde dziecko napisze tu odpowiedni program w minutę osiem, zatytułuje go, powiedzmy, „bezpieczeństwo - praca - rozwój”, położy w nim nacisk na społeczne zabezpieczenie dla tych, którzy sobie nie radzą, i usunięcie barier dławiących przedsiębiorczość tych, którzy sobie radzą, na likwidację bezrobocia, czystość życia publicznego, wykorzystanie szans integracji i takie tam dalej. Jedyny problem w tym, że to samo obiecują u nas wszyscy, bo - poza jedną małą UPR - w wyborach u nas wszyscy mają programy lewicowe, tylko niektórzy dodają do nich jeszcze Invocatio Dei. Ale naiwność wyborców ma swoje granice: można ich wprawdzie nabierać na lewicowe programy w nieskończoność, ale za każdym razem musi to robić ktoś nowy.
Jeżeli natomiast chciałby ktoś - powiedzmy, pan Celiński, skoro o nim tutaj - napisać program do zrealizowania, taki, który by rzeczywiście przyniósł wzrost gospodarczy, zmniejszenie bezrobocia i tym samym - wzrost poczucia bezpieczeństwa, to taki program albo nie będzie lewicowy, albo nie będzie go w ogóle.
Sprawa jest prosta jak w pysk dał: lewica to trup. Żywy zombie, ale trup. Lewicowość pojmowana nowocześnie, czyli prawa gejów i lesbijek, może i trzyma się kupy, ale poza zblazowanymi mędrkami nudzącymi się na uniwersytetach psa z kulawą nogą nie obchodzi. Natomiast lewicowość tradycyjna jest zbiorem chwytliwych obietnic, których wcielanie w życie, jak pokazała to ponad wszelką wątpliwość rzeczywistość kilku ostatnich dziesięcioleci, skutkuje tylko spotęgowaniem wszystkich problemów nowoczesnych państw. Nikt, kto dysponuje elementarnym wykształceniem, nie jest w stanie obronić dziś postulatu mnożenia biurokracji czy zwiększania wydatków publicznych. Przeciwnie: w krajach rządzonych od lat przez lewicę jedno i drugie osiągnęło taki poziom, że w oczy zagląda katastrofa. Najbardziej ideowy lewicowiec, jeśli nie jest durniem albo cynicznym oszustem, musi więc robić to, co Schröder czy Hausner: ciąć wydatki, także na rozdęty ponad granice absurdu socjal, a to - oczywiście - zdrada lewicowej tożsamości, skutkująca odwróceniem się wyborców.
Oczywiście, to nie znaczy, że łatwo się z lewicą pożegnamy - jest ona wieczna jak sam Diabeł, bo tak jak on odwołuje się do potężnych złych instynktów, do lenistwa i zawiści, których pokłady w ludziach są niezmierzone. Całe eseldowskie gadanie można spokojnie pominąć, bo tak naprawdę powrót lewicy do źródeł już się u nas dokonał. Tym źródłem jest fala prymitywnej, bolszewickiej nienawiści i chęci zniszczenia ujęta w karby cynicznej demagogii - czyli po prostu Samoobrona.
31 marca 2004