Ale numer w TVP !! Dominująca skądinąd w mediach, posiadająca większość w Senacie oraz największy klub w Sejmie Platforma Obywatelska od kilku miesięcy nie mogła - i nie może - obsadzić stanowiska Prezesa reżymowej TV. Jego obowiązki pełnił - wskutek nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności (był v-Prezesem wskutek koalicji PiS-LPR-”Samoobrona” - a p. Andrzeja Urbańskiego (PiS) udało się zawiesić) p. Piotr Farfał (LPR). PO nie chciała jednak Go obalać, bo wtedy groziło przejęcie TVP przez PiS - a z dwojga złego groźniejszy dla PO jest PiS niż LPR (co pokazało się, gdy reżymowa próbowała lansować opanowaną przez LPR „Libertas” - bezskutecznie, jak wiadomo). Obecnie JE Aleksander Grad (Minister Skarbu) zawiesił obrady Walnego Zgromadzenia Akcjonariuszów TVP na 30 dni - bo nie szły w pożądanym przez PO kierunku. Po czym - w trakcie zawieszenie - obrady WZA... zamknął, by przerwać działalność uzupełnionej Rady Nadzorczej TVP. Tymczasem ta - a raczej: jej pięciu (na dziewięciu) członków - uznała, że ma prawo obradować do końca dnia, odwołała p. Farfała i powierzyła pełnienie obowiązków Prezesa TVP p. Sławomirowi Siwkowi (sympatykowi PiS). Większość prawników twierdzi, że RN miała do tego prawo - bo jej kadencja kończy się nie z „chwilą” rozwiązania WZA, lecz
„z dniem” rozwiązania WZA - a dzień się nie skończył. Ministerstwo Skarbu zastanawia się, co z tym fantem począć, p. Farfał usunięcia Go z funkcji nie uznał - i po tej rzekomej decyzji zaczął nagle i demonstracyjnie zwalniać dyrektorów TVP! Ci z kolei nie uznają decyzji p. Farfała... By sprawę skomplikować, Ministerstwo Skarbu oskarżyło p. Farfała o niedopuszczalne błędy w wydawaniu pieniędzy w TVP. W sumie: jest zabawnie. Zanosi się na kilka miesięcy bijatyk sądowych. Prawnicy zarobią krocie! JKM
Co naprawdę dzieje się na Białorusi? Problematyka stosunków mniejszości narodowej w państwie jej zamieszkania zawsze była trudna i złożona. Problem ten był niejednokrotnie tematem konferencji naukowych, także na Białorusi. Jednym z jej aspektów jest działalność polityczna i jej wymiar moralny. Wszędzie na świecie obowiązuje zasada, że mniejszość narodowa jako zbiorowość nie włącza się do polityki po żadnej stronie. Włączenie polskiej mniejszości do polityki na Białorusi, jak to zrobiły władze polskie, próbując rękami grupy Gawina-Borys wciągnąć ZPB do białoruskiej walki politycznej w 2005 roku po stronie białoruskich narodowców, jest nie tylko niedopuszczalne, ale i amoralne. Sytuacja prawna członków mniejszości polskiej na Białorusi została określona zapisami artykułów 13-17 Traktatu między Rzeczpospolitą Polską a Republiką Białoruś o dobrym sąsiedztwie, przyjaznych stosunkach i współpracy, w białoruskiej Ustawie o mniejszościach narodowych z 1992 r., Ustawie o mniejszościach narodowych w Republice Białoruś z 1992 r., Ustawie o stowarzyszeniach z 1994 r. a także, częściowo, w innych dokumentach prawa wewnętrznego, które - w sensie formalno-prawnym - określają prawa polskiej mniejszości narodowej w sposób satysfakcjonujący, zgodny z międzynarodowymi standardami.
Konflikt na zamówienie Związek Polaków na Białorusi na początku 2000 lat był największą organizacją społeczną w kraju. Konflikt polityczny wokół Związku Polaków na Białorusi doprowadził do podziału tej organizacji. 12 maja 2005 roku Ministerstwo Sprawiedliwości RB oficjalnie unieważniło jego decyzje, uznając je za podjęte niezgodnie z prawem Republiki Białoruś. Od marca 2005 r. istnieją dwa ZPB: oficjalny, uznawany przez władze białoruskie, i opozycyjny (a raczej grupa Gawina-Borys), uznawany przez stronę polską. Ale Polacy na Białorusi to nie tylko grupa „zawodowych działaczy” pobierających za swoją działalność wynagrodzenia i odgrywających rolę „uciskanych i prześladowanych”. Wydarzenia wokół ZPB w latach 2005-2008 udowodniły, że stosowanie haniebnych metody i „sława” są bliskie naszym „działaczom”: oskarżenie o machinacje finansowe, skandale seksualne, rękoczyny, zastraszanie świadków, donosy, pomówienia itd. Działacze ci wciągając ZPB do białoruskiej polityki wewnętrznej ogłosili się także odnowicielami moralności w ZPB. Polityka sama w sobie to rzecz niemoralna, a co z tego wyszło w naszym przypadku - dobrze widać z jej skutków dla Polaków na Białorusi.
Widocznie zasada mówiąca o tym, że moralne jest wszystko, co służy jego sprawie dobrze została wyuczona przez naszych „zawodowych Polaków”. Nie mówiąc już o podpułkowniku KGB ZSRR Tadeuszu Gawinie (prezes ZPB w latach 1990-2000), który ogłosił w 2004 roku na posiedzeniu Rady Naczelnej ZPB, że nie jest Polakiem, a Białorusinem polskiego pochodzenia. Przez cały czas walczył ze swoim otoczeniem, próbując poświęcić ZPB dla sprawy narodowców białoruskich. Oświadczał, że szczerze uważa, że oficer KGB jest mniej zależny od władz, niż pracownik naukowy, przypominając jednocześnie w swojej książce, że jest uważany za oficera wpływu. Te przykłady można mnożyć dalej nawet na podstawie książek Gawina: już tylko zestawiając je między sobą, można zaobserwować, że pewne ich części logicznie i faktycznie nawzajem wykluczają się. Jak już powiedziano: Gawin je napisał, ale zapomniał przeczytać... Zresztą w Polsce Gawin opowiadał nie tylko bajki o tym, że nie był oficerem KGB, a tylko wojskowym, ale i o tym, że ze swoją emeryturą oficera KGB przymiera niemalże z głodu (każdy na Białorusi wie, że jego emerytura jest większa, niż wypłata pracownika naukowego albo szeregu innych kategorii ludności), ubiegając się w Senacie o honorarium za swoje antyzwiązkowe artykuły.
Żelazna ręka Gawina i Borys Pani Borys, zwalniając bezprawnie całą redakcję „Głosu znad Niemna”, obiecała natomiast, że rozerwie „pajęczynę” układów w ZPB. Na pewno, tylko zapomniała, że jej ekipa to w większości ci sami ludzie, którzy od szeregu lat pracowali zawodowo w Związku i dobrani tam zostali jeszcze przez podpułkownika KGB ZSRR Gawina. Niepokorni wobec planów Tadeusza Gawina i Marka Bućki Polacy na Białorusi zostali wpisani na listę zakazu wjazdu do Polski. Jedna z mających ogromny autorytet polskich organizacji kresowych - Federacja Organizacji Kresowych - ten zakaz wjazdu Polaków z Białorusi określiła w raporcie do Senatu i rządu RP jako „haniebny”. Z tego wnioskuję, że takim byłym działaczom ZPB, jak Gawin i Borys nie chodzi o interesy Polaków na Białorusi, chociaż mówią, że są uciskani i prześladowani. Widać, że prześladowanie to polega na tym, że pozwala im po wielotygodniowych pobytach w Polsce i Brukseli, a także totalnej krytyce sytuacji społecznej na Białorusi - spokojnie wracać i wydawać tu otrzymane w Polsce pieniądze. Podziały wśród polskiej społeczności na Białorusi pogłębiły marcowe wybory władz ZPB w 2005 r. Niedopełnienie formalności dało podstawy do zaskarżenia wyników do Ministerstwa Sprawiedliwości RB. Wielu Polaków popierało kontrkandydata Andżeliki Borys, co nie oznaczało i nie oznacza, że są to „reżimowi Polacy”. Media polskie w celach propagandowych jednostronnie prezentowały wewnętrzny konflikt w ZPB jako prześladowanie polskiej mniejszości narodowej, a wręcz podsycały atmosferę konfrontacji wśród polskiej społeczności na Białorusi. Analiza tych wydarzeń nasuwa wniosek, że polityka władz polskich, w tym i finansowa wobec Polaków na Białorusi oraz system dotowania ze środków Kancelarii Senatu RP poprzez Stowarzyszenie „Wspólnota Polska” przyczyniło się do rozbicia ruchu polskiego na Białorusi. Już na posiedzeniu Senatu RP w dniu 30 kwietnia 2002 roku prezes ZPB [Tadeusz Kruczkowski - red.] alarmował: „Ambasada w Mińsku kazała nam przez ostatnie lata jednać się z białoruską nacjonalistyczną opozycją”. Chociaż wiadomo, że Senat RP winien dokładnie określić przejrzyste kryteria finansowania przedsięwzięć kulturalno-oświatowych przez instytucje rządowe i pozarządowe. Polska jako kraj macierzysty powinna dbać, aby jej mniejszość narodowa nie została wciągnięta do walki politycznej kraju zamieszkania. Państwo Polskie winno także myśleć o dobrym imieniu Rodaków i nie dopuszczać do deprecjonowania kogokolwiek z nich na podstawie pomówień i niesprawdzonych informacji. Obecne rozpowszechnienie tej praktyki skutkuje obniżeniem wizerunku Polaków i Polski w oczach sąsiadów. Prawo białoruskie zabrania organizacjom społeczno-kulturalnym prowadzić działalność polityczną. ZPB oraz Polska macierz Szkolna mają w swoich statutach ściśle określoną działalność kulturalną i oświatową. Statuty te zostały zalegalizowane w Ministerstwie Sprawiedliwości Republiki Białoruś i zaakceptowane przez władze Rzeczpospolitej Polski. Skutkiem uwikłania organizacji polskich w działalność polityczną jest istniejący do dziś kryzys życia polskiego w naszym kraju.
Tracą Polacy i Kościół Obecna sytuacja, poza bardzo poważnymi konsekwencjami, które przyniosła mniejszości polskiej na Białorusi, jest sytuacją całkowicie patową i bezsensowną. Działalność legalnego na Białorusi ZPB jest poważnie ograniczona z uwagi na brak dotacji RP oraz istnienie bardzo krzywdzącej listy osób z zakazem wjazdu do Macierzy. Z drugiej strony jest to jedyny Związek mogący legalne prowadzić działalność. „ZPB Borys” jest nie uznawany przez władze białoruskie, co z kolei skutkuje brakiem przejawów działalności na terenie Republiki Białoruś. Mamy więc sytuację, w której Polska finansuje organizację nie pełniącą statutowych zadań z powodu nielegalnego charakteru oraz brak możliwości działań Związku, który te cele realizuje, mimo całkowitego wstrzymania dotacji. W tle tych wydarzeń wyłania się inna osoba z nieoficjalnego Związku Polaków na Białorusi, faktyczny jego kierownik - Tadeusz Gawin, oficer KGB ZSRR, o czym informowali działacze ZPB znacznie wcześniej. Jak ciekawie o tym pisze prasa polska: „Idąc tym tropem, można snuć różne domysły, np. takie, że rozbicie ZPB i cała akcja pt. „Andżelika Borys” była prowokacją władz białoruskich zmierzających do osłabienia pozycji Polaków w tym kraju. W takim przypadku Borys jawiłaby się jako nic innego, jak narzędzie w grze politycznej, o czym może nie ma pojęcia. Jeśli uzupełnimy to tym, że w akcji tej czynny udział brał nasz Urząd Ochrony Państwa, który obsadził placówki dyplomatyczne RP na Białorusi swoimi ludźmi - to mamy obraz przerażający”. Gawin skłania ZPB do podporządkowania się interesom Białoruskiego Frontu narodowego i stworzenia z polskiej mniejszości na Białorusi opozycji narodowościowej wobec rządu białoruskiego. Takim to sposobem z białoruskiej polityki wewnętrznej sprawa wychodzi na waśnie etniczne. A to, jak wiadomo, nie wyraża polskich interesów na Białorusi. Dystrybucja politycznych periodyków grupy Borys (a raczej Gawina) wśród mniejszości polskiej powoduje dalsze konfliktowanie środowiska, zamiast łączyć i szerzyć programowe idee i treści, dla których zostały powołane. Kolportaż „Magazynu Polskiego na Uchodźstwie” szkalujący władze Białorusi, Prezydenta Białorusi, wyłożony we wnętrzach kościelnych zaowocował usunięciem polskich duchownych. Dalsze praktykowanie tego doprowadzi do absurdalnej sytuacji, gdy za pieniądze Senatu RP z Białorusi zostaną usunięci wszyscy księża-Polacy. Tytuły ukazujące się w Polsce i nielegalnie dystrybuowane na terenie RB skutkują ciągłymi problemami prawymi. Zawierają głównie ataki na Administrację Prezydenta oraz działający legalnie ZPB, co jest całkowicie sprzeczne z założeniami przekazu tych mediów.
Fikcyjny ZPB pani Borys Cały czas grupa Gawin - Borys podkreśla rzekomy demokratyczny sposób swej działalności, chociaż wszyscy pamiętają, jakim gwałtem był VI Zjazd ZPB. Obecna sytuacja jest zupełnie odwrotna do zasad demokracji: Rada Naczelna ZPB nie pracuje, prezes Tadeusz Malewicz nie zwołuje posiedzeń Rady, nie uczestniczy w obradach. Rada Naczelna nawet nie ma stałego składu, nowych jej członków wyznaczają Gawin i Borys. Od 2005 roku nie odbyło się żadne szkolenie aktywu, prezesów oddziałów, przedstawicieli Rady Naczelnej, ani młodzieży w celu przygotowania organizacji do działalności w nowych warunkach. Cała działalność Borys kierowana jest na rzekomą walkę z władzami i organizację imprez towarzysko-kulturalnych oraz wycieczek do Polski z udziałem praktycznie tych samych osób. Nawet jej zwolenniczka, szefowa TVP Białoruś, Agnieszka Romaszewska, przyznaje, że grupa Gawin-Borys nie ma żadnego poparcia na Białorusi i apeluje do władz Polski: „Oni nie mają innego oparcia”. Rzekomo prześladowana wojowniczka o polskość, obsypywana nagrodami przez polskie (a raczej polskojęzyczne media) A. Borys, stała się jedynym beneficjentem polskiej pomocy dla Polaków na Białorusi. Jak jednak informują działacze różnych polskich organizacji kresowych, nawet najbliższe otoczenie Borys oraz działacze struktur terenowych nielegalnego ZPB mają dosyć. Napływają anonimy, albo ludzie wprost piszą, że boją się ujawnić nazwiska, żeby nie trafić na „czarną listę” zakazu wjazdu do Macierzy. Po prostu ludzie boją się zemsty Borys.
Czarna lista W tej sytuacji „ratunkiem” dla grupy Gawin - Borys było stworzenie listy osób mających zakaz wjazdu do Polski. Nikt nie zna pełnej listy Polaków z Białorusi, którzy mają zakaz wjazdu do Polski. Obejmuje ona działaczy uznawanego przez władze w Mińsku ZPB, kierowanego przez Józefa Łucznika. Polacy z Białorusi wprost oskarżają Borys o to, że to ona podaje do Warszawy nazwiska działaczy „niepożądanych”. Pozostało jednak otwartym pytanie: kto układał tę listę „niewygodnych” i dlaczego dyplomaci polscy, także i z Grodna, twierdzą w Polsce, że taka lista nie istnieje? Czy im wstyd przed społecznością polską, że uznali za zagrożenie dla „bezpieczeństwa państwa” zasłużonych działaczy ZPB, kombatantów, nauczycieli i dyrektorów szkół polskich na Białorusi? Jakie niebezpieczeństwo stanowią dla państwa polskiego działacze ZPB, dyrektorzy polskich szkół, dziennikarze „Głosu”, w ogóle Polacy nie zgadzający się z instrumentalnym traktowaniem ZPB? Chyba tylko tym, że mogą w Polsce opowiedzieć prawdę o tak zwanych uciskanych!? Oni mówią o uciskaniu, ale nikt nie mówi, w jaki sposób i za co jest uciskany. Dlaczego PMS, która nie uwikłała się w grę polityczną - nadal może działać według statutu, uczy języka polskiego, pielęgnuje polską kulturę? A więc na pewno nie w tym problem. Według danych Federacji Organizacji Kresowych niepełna lista „niepożądanych” wygląda tak: Józef Łucznik, Tadeusz Kruczkowski, Andrzej Dubikowski, Tatiana Zaleska, Alicja Samiec, Ryszard Kacynel, Konstanty Tarasewicz, Leonarda Rewkowska, Izabela Tyrkin, śp. Apoloniusz Woliński, Wiktor Kruczkowski, Kazimierz Maziuk, Regina Gulecka, Ryszard Chudziak, Alina Jurewicz, Halina Bułaj, Anatol Kucharewicz, Witalia Naumowicz, Waldemar Krawcewicz, Wiktor Bogdan itd. Na liście są zesłańcy na Sybir, członkowie prastarych polskich rodzin z Kresów, dzięki którym w okresie sowieckim przetrwała tu polskość. Ich „zbrodnia” polega na tym, że nie chcą współdziałać z nieoficjalnym Związkiem i są członkami legalnego ZPB. Na jakiej podstawie wydano zakaz? Otóż powołano się na przepis o „zagrożeniu bezpieczeństwa Polski”. To ciekawe, że w czasie, gdy zasłużeni dla polskości Polacy nie mogą przyjechać do rodziny w Polsce, Borys nigdy nie miała problemu z wyjazdem z Białorusi - a to do Strasburga, czy do Hiszpanii. Zawsze też władze białoruskie wpuszczają ją z powrotem do kraju. Obecnie, kiedy to Unia Europejska zniosła ograniczenia zakazu wjazdu dla urzędników białoruskich, Polska nadal utrzymuje go dla Polaków z Białorusi.
W czyim interesie? Natomiast w ekipie Borys, która obecnie w Grodnie nie liczy więcej niż 15-20 osób, pojawili się ludzie zupełnie nie związani z polskością, a wręcz jej przeciwnicy: Stanisław Poczobut (należy do białoruskich anarchistów), Andrzej Poczobut (należy czynnie do białoruskich nacjonalistów), Igor Bancer (wykluczony z Uniwersytetu Warszawskiego za nacjonalizm białoruski), Iwan Roman (etatowy pracownik BNF). Ci ludzie wcześniej przez długie lata, mieszkając w Grodnie, w ogóle nie należeli do ZPB czy innych polskich organizacji, między sobą rozmawiają wyłącznie po białorusku. Ustawodawstwo Białorusi o formach nauczania języka polskiego nie zmieniło się. Jednak zaobserwować można tendencje spadkowe: i główną rolę tu odgrywał nie niż demograficzny, a groźby zwolenników Borys i Gawina, że każdy, kto oddaje dziecko do polskiej szkoły „reżimowej” (a jaka inna niż państwowa może być?), naraża się na otrzymanie zakazu wjazdu do Polski. Liczba dzieci uczących się języka polskiego w okresie 2000-2004 r. wynosiła ok. 21-22 tys. (z nich ok. 650 - w szkołach polskich). Obecnie mamy spadek do ok. 13-15 tys., chociaż według danych ZPB, oparte one są na danych kuratorium oświaty, które chce zachować stare dane - ok. 20 tys. W obwodzie mińskim, na przykład, zmniejszenie sie na ok. 50 proc., od 2 lat nie ma w Mińsku polskiej klasy. Kiedy podnosi się problem braku podręczników, nie zostały one wydane, chociaż Wspólnota Polska na 2003- 2004 r. przekazała Borys środki finansowe na opracowanie podręczników do szkół polskich. Podobne środki były dla Borys przekazane i przez MEN. Dwóch ZPB nie ma, bowiem grupa Gawin-Borys ma nikłe poparcie i tylko w niedużej ilości ośrodków (Grodno - ok. 15-20 osób, Brasław - 5-10, Mińsk - 20-30, Baranowicze - 5-10, Smorgonie - ok. 3-5 itd.). Poparcie tych grup oznacza działanie na niekorzyść mniejszości polskiej, stworzenie sytuacji, kiedy Polacy są utożsamiani z opozycją białoruską. Zakaz wjazdu do Polski dla rodaków - szeregu działaczy ZPB, nauczycieli, ludzi zasłużonych itd. jest celowym niszczeniem polskości. Czyżby w imię interesów narodowców białoruskich, z którymi Gawin, Borys mają szczególnie dobre kontakty?... Sytuacja jest paradoksalna: Polacy na Białorusi są faktycznie prześladowani i niszczeni przez Państwo Polskie, bowiem popiera ono tylko „zawodowych Polaków”, albo inaczej „zawodowych działaczy”. W swoim czasie alarmowałem niejednokrotnie o takiej sytuacji. Nie znam w światowej historii bardziej haniebnego przypadku, kiedy to rodak rodaka w sposób świadomy niszczy.... ZPB prezesa Józefa Łucznika wielokrotnie próbował skłonić władze RP do powołania specjalnej komisji. Miałaby ona na celu wyjaśnienie zaistniałego konfliktu, uporządkowania stanu finansów, wyciągnięcie konsekwencji wobec osób ponoszących odpowiedzialność w tej sytuacji oraz do znormalizowania sytuacji w ZPB poprzez nowe wybory. Wymaga to ustalenia genezy i przyczyn konfliktu oraz pokazanie opinii publicznej wszystkich jego konsekwencji, które w tak bardzo krzywdzący sposób dotykają środowiska polskie na Białorusi. Tadeusz Kruczkowski
Znikający inwestor i mrzonki o gazowcach. Minister Skarbu Państwa we wtorek: QInvest jest inwestorem w Polskich Stoczniach. QInvest w czwartek: Zaszło nieporozumienie, nie inwestujemy w Stocznie. Tylko doradzamy. Stocznia w Gdyni teoretycznie może budować gazowce, jest do tego odpowiednio przystosowana. Wcale jednak nie jest powiedziane, że dojdzie do produkcji, ponieważ na światowym rynku LNG nie ma zapotrzebowania na tego typu jednostki i są one wykonywane pod konkretne kontrakty. Jedynym nabywcą tankowców mógłby być Katar, gdyby... nie miał własnych. Wątpliwości co do egzotycznej transakcji jest jednak więcej. QInvest poinformował, że nie jest inwestorem w Polskich Stoczniach, a jedynie doradcą reprezentującym inwestora. Prezes katarskiego banku Shahzad Shahbaz w ramach wyjaśnienia udziału QInvest w transakcji wydał oświadczenie, w którym informuje, że był tylko doradcą klientów, którzy nabyli aktywa Polskich Stoczni, a nie inwestorem, jak podał minister Skarbu Państwa Aleksander Grad - donosi portal Arabian Business. Wciąż nie wiadomo, kto kupił aktywa polskich zakładów. - Zaszło nieporozumienie. Jesteśmy doradcą, nie inwestorem - powiedział Shahzad Shahbaz, prezes QInvest, Agencji Bloomberga. - Występujemy jako doradca dla klientów, którzy są w trakcie zakupu tych aktywów. Niestety, nie możemy ujawnić, kim są ci klienci - dodał. Biuro zarządu banku w Dausze dementuje informacje, jakoby spółka była inwestorem. Tymczasem we wtorek Aleksander Grad wskazał katarski bank jako właściwego inwestora, który kupił majątek zakładów w Gdyni i Szczecinie. - Kluczową informacją jest, że inwestorem - spółką, która będzie finansować transakcję, jest QInvest, który w 25 procentach jest w posiadaniu Qatar Islamic Bank - powiedział Grad podczas konferencji prasowej spółki Polskie Stocznie. Wtorek nie był przypadkową datą, gdyż zgodnie z obietnicami ministra Skarbu Państwa do końca czerwca miały zostać ujawnione wszelkie informacje dotyczące nabywcy. Informację, że największy bank inwestycyjny Kataru nabył Polskie Stocznie, przekazała sama spółka Polskie Stocznie, choć z komunikatu opublikowanego na stronie ministerstwa wynika, że QInvest razem z Qatar Islamic Bank złożył tylko gwarancje finansowe w imieniu spółki Stichting Particulier Fonds Greenrights zarejestrowanej na Antylach Holenderskich. QInvest wyjaśnia też, że nie jest żadnym funduszem inwestycyjnym, jak mówił Grad, a... bankiem. Wątpliwości co do tej egzotycznej transakcji jest niestety dużo więcej. Dotyczy to chociażby zapowiedzi budowy w stoczniach tankowców do transportu LNG. - Właściwie to każda stocznia jest przygotowana do budowy wszelkiego rodzajów statków, natomiast ograniczenia wynikają z gabarytu obiektu i kompetencji pracowników - czy są w stanie tego typu jednostkę wykonać - powiedział były prezes Stoczni Gdańsk Andrzej Jaworski. Jego zdaniem, Gdynia "ma dobrych pracowników, a szybkiego przeszkolenia wymaga niewielka część ludzi". Były wiceminister transportu i gospodarki morskiej kapitan Żeglugi Wielkiej Zbigniew Sulatycki podkreślił, że gazowce są jednymi z najtrudniejszych statków do budowy pod względem technicznym i "potrzebni są do tego wykwalifikowani fachowcy". - Niestety, ale wielu najlepszych pracowników przechodzi i przejdzie do stoczni zachodnich np. niemieckich, francuskich czy włoskich, gdzie pracę dostają od ręki - tacy pracownicy są niezwykle potrzebni, ponieważ np. dobrego spawacza kształci się przez wiele lat - zaznaczył Sulatycki. - Nasze stocznie byłyby w stanie podjąć się budowy gazowców z poprzednimi załogami i mogłyby być całkiem dochodowe, pod warunkiem że większa część składu do budowy tych gazowców pochodziłaby z polskich zakładów pracy - podkreślił. Jako przykład podał kraje Dalekiego Wschodu, które budują statki o 30 proc. taniej. Zdaniem Sulatyckiego, sukces polega na tzw. zysku ciągnionym - zakłady dostarczają produkty do budowy statku, nie narzucając dodatkowych kosztów, a końcowy zysk jest równo dzielony. Dzisiaj taki system próbuje się stworzyć na Zachodzie, ale ponieważ większość przedsiębiorstw jest prywatnych, jest to bardzo trudne. - Same stocznie nie są zbyt dochodowe, ale jeśli w budowę statku liczony jest cały przemysł okrętowy, czyli wszystkie zakłady, które uczestniczą w budowie statku, to jest to fantastyczny interes - dodaje Sulatycki. Dziekan Wydziału Techniki Morskiej Politechniki Szczecińskiej prof. Bogusław Zakrzewski zwraca natomiast uwagę na trudność budowania gazowców w stoczniach polskich ze względu na niewypłacalność finansową. - Żeby budować jeden gazowiec, zleceniodawca musi posiadać zabezpieczenia pieniężne rzędu 250-300 mln dolarów - powiedział Zakrzewski. Jego zdaniem, stoczni nie stać na takie przedsięwzięcie, gdyż pieniądze są zwracane dopiero po wybudowaniu statku. Z kolei Andrzej Jaworski podkreślił, że na rynku gazowym nie ma dużego zapotrzebowania na budowę tego typu jednostek i zazwyczaj są one wykonywane pod konkretne kontrakty. - Jedynie Katarczycy mogą być chętni do nabycia tego typu gazowców - twierdzi. Umowy na dostawy gazu mają być jednym z największych kontraktów LNG, dlatego według Jaworskiego, Katar potrzebuje zabezpieczenia. Dostawy LNG będą realizowane na zasadzie ex-ship (sprzedający organizuje transport, ponosi jego koszt i ryzyko związane z towarem tylko do portu przeznaczenia). Katar podczas zamówień skorzysta z funkcjonujących gazowców albo jeśli będzie to bardziej opłacalne wybuduje własne jednostki, którymi LNG będzie transportowane. - Może się okazać, że nie będziemy zainteresowani budową gazowców czy podpisaniem kontraktu na transport tego gazu, a wtedy jednostki nie powstaną - mówi Jaworski. Były prezes stoczni w Gdańsku kwestionuje też zasadność powiązania ze sobą transakcji zakupu stoczni w Gdyni i Szczecinie z kontraktem na dostawy gazu skroplonego. - Jeśli Polska ma zakupić duże ilości gazu i jednocześnie stocznie, które mają wyprodukować te gazowce, oddaje się za bezcen, to nasuwają się pytania natury opłacalności ekonomicznej tego przedsięwzięcia. Czy transakcja była dla nas korzystna? Czy osiągnięto to, co rzeczywiście można było uzyskać? - pyta. Kapitan Sulatycki zwrócił uwagę, że budowę gazowców zapowiedziano tylko ustnie, nie na piśmie, dlatego nie ma żadnej mocy wiążącej. - Co prawda stocznie w Gdyni i Szczecinie są w stanie podjąć się takiej budowy, ale ja nie wierzę, że te statki powstaną - podsumowuje nasz rozmówca. Wojciech Kobryń
Komu w końcu sprzedaliśmy stocznie? Aleksander Grad: Wymieniani przeze mnie inwestorzy funkcjonują w tym procesie. Są po stronie bezpośrednio przygotowujących te transakcje, bądź w zapleczu finansowym, które gwarantuje przeprowadzenie tego procesu. Nie chciałbym natomiast zaglądać do kuchni ich inżynierii finansowej, jaką te firmy przygotowały - kto jest wiodący, a kto mniej. Wiem, że to co zostało powiedziane przez inwestora i przeze mnie, jest prawdziwe i przy tym pozostanę. To komentarz ministra Aleksandra Grada do wczorajszego artykułu w Rzepie, w którym kolejny raz postawiono pytania o faktycznego nabywcę stoczni. A pytania się mnożą. Kilkanaście dni temu, nie mogąc się doczekać informacji o tym kto kupił polskie stocznie zapytałam o to w ministerstwie skarbu. Komu została sprzedana Stocznia Gdynia? Jak brzmi pełna nazwa nabywcy stoczni, jaki jest kraj jego pochodzenia oraz struktura właścicielska? Czy umowa sprzedaży Stoczni Gdynia zawiera jakiekolwiek zapisy dotyczące kontynuacji produkcji stoczniowej? Jeśli tak, proszę o przesłanie odpowiedniego fragmentu umowy sprzedaży. Czy deklaracje inwestora o jakich mówił Pan Minister Skarbu Państwa Aleksander Grad ("Inwestor potwierdził, że chce kontynuować produkcję w stoczni w Gdyni. Produkcję w oparciu o doświadczenia polskich inżynierów, polskich stoczniowców") zostały złożone na piśmie, a jeśli tak, czy umowa sprzedaży pozwala na wyegzekwowanie tych obietnic, także w przypadku ewentualnej odsprzedaży Stoczni Gdynia innym podmiotom? A oto odpowiedź anonimowego pracownika z upoważnienia Dyrektora Departamentu Nadzoru Właścicielskiego i Prywatyzacji: Informacja publiczna dotycząca sprzedaży składników majątkowych Stoczni Szczecińskiej Nowa Sp. z o.o. oraz Stoczni Gdynia S.A. została przekazana. Odpowiedni komunikat został umieszczony na stronie internetowej Ministerstwa Skarbu Państwa w dniu 28 maja 2009 r. w zakresie w jakim jest to szczególnie istotne dla interesu publicznego i tym samym został zrealizowany obowiązek ustawowy wynikający z art. 2 ustawy [o dostępie do informacji publicznej]. Odnośnie umów pomiędzy Zarządcą Kompensacji działającym na rzecz ww. Stoczni a nabywcami poszczególnych składników majątkowych Stoczni, informuję iż do dnia dzisiejszego zawarta została tylko część ostatecznych umów przenoszących prawa własności. W momencie kiedy wszystkie umowy sprzedaży zostaną zawarte, komunikat zawierający niezbędne informacje, zostanie zamieszczony na stronie internetowej Ministerstwa Skarbu Państwa. Ponadto uprzejmie informuję, iż wszystkie przetargi zostały zorganizowane jako nieograniczone, mające charakter otwarty, przejrzysty, bezwarunkowy, nie dyskryminacyjny i zostały przeprowadzone z zachowaniem warunków uczciwej konkurencji oraz na podstawie obowiązujących przepisów prawa. To zaś oznaczało, że do przetargu nie mogły być dołączone żadne warunki dodatkowe ograniczające potencjalnych nabywców, w tym dotyczące celu planowanych inwestycji. O ile więc dobrze rozumiem odpowiedź ministerstwa, nie poznaliśmy jeszcze wszystkich nabywców bo do tej pory słyszeliśmy o jednym a w piśmie ministerstwa pojawia się liczba mnoga ("nabywcy poszczególnych składników"). Z odpowiedzi na pytanie o upublicznione przez ministra obietnice inwestora dotyczące kontynuacji produkcji stoczniowej wnioskuję natomiast, że nie ma w tej sprawie żadnych pisemnych deklaracji, o zapisach w umowie nie wspominając, gdyby były, mój anonimowy korespondent nie odpowiadałby wymijająco na pytanie zadane wprost. Strasznie to wszystko dziwne, nie rozumiem dlaczego tak długo nie można było ujawnić kto kupił stocznie, no i dlaczego teraz to ujawnianie jest takie fragmentaryczne. Taki wielki sukces, stocznie sprzedane, produkcja będzie kontynuowana, tylko jakoś nikt nie ma śmiałości się tym pochwalić. Nie ukrywam, dziwne zachowanie i niejasne komunikaty na ten temat budzą we mnie pewien niepokój. Jeśli rząd nie wie lub nie ma ochoty powiedzieć komu sprzedał stocznie to jak tu wierzyć w obietnice o kontynuacji produkcji? Dzisiejsza wypowiedź Grada na temat firm, które przedstawił jako nabywców stoczni jest trochę dziwna ("funkcjonują w tym procesie", "są po stronie bezpośrednio przygotowujących te transakcje, bądź w zapleczu finansowym"), mam wrażenie, że minister albo sam nie do końca wie komu sprzedał stocznie, albo bardzo nie ma ochoty powiedzieć. Ciekawe tylko skąd w takiej sytuacji wie, że "to co zostało powiedziane przez inwestora jest prawdziwe", skoro nawet nie bardzo orientuje się kto faktycznie jest tym inwestorem ("nie chciałbym natomiast zaglądać (...) kto jest wiodący, a kto mniej"). Kataryna
Grad pewny transakcji sprzedaży stoczni Jestem spokojny o los stoczni w Gdyni i Szczecinie - powiedział na konferencji prasowej minister skarbu Aleksander Grad, odnosząc się do wczorajszej publikacji "Rz" o tym, że nadal nie jest jasne, która firma jest rzeczywistym nabywcą stoczniowych aktywów. Katarski bank inwestycyjny QInvest, przedstawiony we wtorek przez resort skarbu jako właściwy inwestor, w przesłanym do "Rz" oświadczeniu napisał, że jest jedynie doradcą inwestora, którego nie może ujawnić. Takie samo oświadczenie dostała agencja Bloomberg. Aktywa obu stoczni kupiła w maju w otwartym, nieograniczonym przetargu spółka Stichting Particulier Fonds Greenrights zarejestrowana na Antylach Holenderskich, która - jak podawano wówczas - działała na rzecz United International Trust z siedzibą w Curacao. 17 czerwca ministerstwo skarbu poinformowało natomiast, że QInvest razem z Qatar Islamic Bank (który ma w nim 25 proc. udziałów) złożyły Stichting Particulier Fonds Greenrights gwarancje finansowe. Ta spółka jest 100 proc. właścicielem nowej, rejestrowanej właśnie firmy Polskie Stocznie, do której wejdzie stoczniowy majątek. - Wymieniani przeze mnie inwestorzy funkcjonują w tym procesie - mówił wczoraj minister skarbu. - Są po stronie bezpośrednio przygotowujących te transakcje, bądź w zapleczu finansowym, które gwarantuje przeprowadzenie tego procesu. Nie chciałbym natomiast zaglądać do kuchni ich inżynierii finansowej, jaką te firmy przygotowały - kto jest wiodący, a kto mniej. Wiem, że to co zostało powiedziane przez inwestora i przeze mnie, jest prawdziwe i przy tym pozostanę - dodał. Beata Chomątowska
Wciąż nie wiadomo, kto kupił stocznie Qinvest tylko reprezentuje nabywcę. Sam bezpośrednio nim nie jest - usłyszała „Rz” w biurze zarządu banku w Dausze. - Zaszło nieporozumienie. Jesteśmy doradcą, nie inwestorem - taką informację przekazał wczoraj agencji Bloomberg Shahzad Shahbaz, prezes QInvest. To samo usłyszała „Rz” w biurze zarządu banku w Dausze. Na wtorkowej konferencji prasowej spółki Polskie Stocznie, która ma przejąć aktywa obu zakładów, minister skarbu Aleksander Grad wskazał jako właściwego inwestora, który kupił majątek zakładów w Gdyni i Szczecinie, właśnie QInvest. To największy bank inwestycyjny Kataru. Taką samą informację przekazała spółka Polskie Stocznie, choć z komunikatu opublikowanego na stronie ministerstwa 17 czerwca wynikało, że QInvest razem z Qatar Islamic Bank złożył tylko gwarancje finansowe nabywcy tych aktywów - spółce Stichting Particulier Fonds Greenrights zarejestrowanej na Antylach Holenderskich. Ale QInvest dziś twierdzi, że jest jedynie doradcą. - QInvest jest bankiem świadczącym pełen zakres usług inwestycyjnych, a nie funduszem inwestycyjnym. Występujemy jako doradca dla klientów, którzy są w trakcie zakupu tych aktywów - takie oświadczenie „Rz” dostała wczoraj od QInvest. - Niestety, nie możemy ujawnić, kim są ci klienci. Transakcja jest teraz w fazie due dilligence - dodano. - Dla nas partnerem jest Stichting Particulier Fonds Greenrights, czyli nabywca stoczniowych aktywów - mówi „Rz” Maciej Wewiór, rzecznik resortu skarbu. - Ta spółka poinformowała nas, że dostała gwarancje od QInvest i Qatar Islamic Bank - mówi. Jan Ruurd de Jonge, prezes Polskich Stoczni, potwierdził tylko w rozmowie z „Rz”, że QInvest jest przedstawicielem inwestorów. Co do QInvest i posiadającego w nim 25 proc. udziałów Qatar Islamic Bank wszystko jest jasne - udziałowcy obu firm to biznesmeni znad Zatoki Perskiej. Szefem rady nadzorczej QInvest i członkiem władz Qatar Islamic Bank jest syn premiera i ministra spraw zagranicznych Kataru. To naturalne w krajach Zatoki Perskiej, gdzie większość majątków należy do rodziny szejków, czyli do rządu, który prowadzi interesy, budując firmy wielopoziomowe, co powoduje trudności w ustaleniu, co jest inwestycją rządową, a co rodzinną. Resort skarbu nie podał natomiast wciąż bliższych informacji na temat SPFG, choć obiecał, że do końca czerwca ujawni wszystkie dane o faktycznym inwestorze. Brak też informacji o spółce United International Trust, którą pierwotnie miał reprezentować (w rzeczywistości jest to najprawdopodobniej rodzaj organizacji zarządzającej, która reprezentuje fundatorów SPFG). Obie są nieznane w branży. - Nie wiemy nic na temat tych firm - mówi „Rz” Reinhard Lueken ze zrzeszenia stoczni europejskich. Zgodnie ze specustawą stoczniową SPFG wylicytował w maju w otwartym i nieograniczonym przetargu aktywa Stoczni Gdynia za ponad 270 mln zł netto i Stoczni Szczecińskiej Nowa za ponad 94 mln zł netto. Do 21 lipca ma wpłacić pieniądze. Beata Chomątowska
Hucpa w/s Stoczni Świeżo podpieczony CEP, WCzc. Sławomir Nitras, zapewniał przed unio-wyborami wszystkich, że nabywca Stoczni szczecińskiej jest absolutnie wiarygodny. Wyrażałem wątpliwość - a co najmniej chciałem znać źródła wiedzy p. Posła. Bo ja podejrzewałem (i podejrzewam), że transakcja jest pełną lipą, że zostanie wkrótce po wyborach unieważniona z powodu właśnie braku wiarygodności nabywców (spółka kilku Żydów, którzy mają interesy u Arabów...). Dziś w Wiadomościach na moim portalu czytam (za „Rzeczpospolitą”): „Na wtorkowej konferencji prasowej spółki Polskie Stocznie, która ma przejąć aktywa obu zakładów, minister skarbu Aleksander Grad wskazał jako właściwego inwestora, który kupił majątek zakładów w Gdyni i Szczecinie, właśnie QInvest. „QInvest jest bankiem świadczącym pełen zakres usług inwestycyjnych, a nie funduszem inwestycyjnym. Występujemy jako doradca dla klientów, którzy są w trakcie zakupu tych aktywów - takie oświadczenie „Rz” dostała w czwartek od QInvest. - Niestety, nie możemy ujawnić, kim są ci klienci. Transakcja jest teraz w fazie due dilligence - dodano.” Jak widać katarski bank wcale nie kupił Stoczni - a Minister Skarbu w ogóle nie wie, kto jest nabywcą!!! QInvest jest ”doradcą dla klientów, którzy są w trakcie zakupu tych aktywów” - czyli nie „kupili” lecz „są w trakcie zakupu”. Czyli: Stocznia nie jest sprzedana. Pragnąłbym wiedzieć, jak wygląda wstępny akt kupna, czy wpłacono jakąś, skromną choćby, zaliczkę, który notariusz sporządził ten akt? Podejrzewam, że żaden - bo przecież natychmiast utraciłby uprawnienia notariusza! Ja jestem zwolennikiem prywatyzacji, ja gotów jestem sprzedawać mienie państwowe za symboliczną złotówkę (jeśli nikt nie chce kupić drożej...) - ale, na litość Boską: jak długo ludzie będą tolerowali tego typu kpiny ze zdrowego rozsądku! I z semantyki: „Transakcja jest teraz w fazie due dilligence” = "Transakcja jest w fazie należytej staranności" - przecież to absurd. Chyba trochę ludzi w Polsce zna angielszczyznę?! Ja domagam się postawienia Ministra Skarbu, JE Aleksandra Grada, przed Trybunałem Stanu! JKM
Nowe PO (Piskorski-Olechowski) - czy zwykły szantaż? Wczoraj na swoim blogu na ONET.pl zająłem się aferą ze stoczniami w Gdyni i Szczecinie. A teraz chcę ten temat pogłębić. Otóż podtrzymuję swoje zdanie z tamtego wczorajszego wpisu. Fraza: „Transakcja jest teraz w fazie due dilligence” jest semantycznie nie do przyjęcia (pomijając fakt, że Anglosasi piszą to przez jedno „l”). Ja oczywiście rozumiem, że jest to skrót myślowy od: „Transakcja jest w fazie sprawdzania, czy została przygotowana z należytą starannością” - podobnie jak prawnik może powiedzieć: „Nie stosuję pacta sunt servanda” - ale jeśli ktoś wyjaśnia coś ludziom, to nie ma prawa używać żargonu. Jeśli go używa - to znaczy, że chce zaciemnić, a nie wyjaśnić; liczy, że każdy pokiwa głowa udając (by nie wzięto go za głąba), że zrozumiał. Stwierdzam też, że „wyjaśnienie” JE Aleksandra Grada zamieszczone w „Gazecie Prawnej”: "Jeśli chodzi o stocznię Gdynia i Szczecin wszystko jest w należytym porządku. Ci inwestorzy, o których mówiliśmy w tym procesie (zakupu majątku obu stoczni) funkcjonują. Są po stronie bezpośrednio realizujących, przygotowujących te transakcje, bądź są w zapleczu finansowym, które gwarantuje od strony finansowej przeprowadzenie tego procesu" - podkreślił dziś Grad. "Nie chciałbym dzisiaj zaglądać do "kuchni", do inżynierii finansowej, jaką sobie te firmy przygotowały - kto jest wiodący, kto mniej. Wiem, że to, co zostało powiedziane przez inwestora i przeze mnie, jest prawdziwe i przy tym pozostanę" - samo w sobie wystarcza, by JE Donald Tusk zdjął tego faceta ze stanowiska i skierował sprawę do prokuratury z adnotacją: „Niezwykle wysokie prawdopodobieństwo popełnienia przestępstwa”. W rzeczywistości musiałyby to wyświetlić służby specjalne. Tylko przypominam o słowach z interview, jakiego udzielił pięć lat temu „wysoki oficer służb specjalnych” - a brzmiały one: „Tak, macie rację: w każdej większej aferze maczały palce służby specjalne. Ale nigdy tego nie wykryjecie, bo gdyby to groziło, służby uciekną się do pomówień, kłamstw, szantażu - a w ostateczności do fizycznej likwidacji”. Proszę sobie przypomnieć, że za aferę o wiele mniejszą JE Donald Tusk wyrzucił z PO p. Pawła Piskorskiego. Otóż moim zdaniem obecne poczynania duetu Olechowski-Piskorski są jawnym szantażem wobec p. Premiera: „Albo pozwolisz nam zainkasować te paręset milionów na stoczniach - albo narobimy Ci takiego bigosu, że w pięty Ci pójdzie!”. Wiele razy już pisałem, że JE Donald Tusk jest zakładnikiem dwóch grup., stanowiących łącznie większość PO: „aferałów” i „bezpieczniaków”. Te dwa nazwiska są symboliczne dla tych grup. P. Tusk wiedział, ze bez ich pomocy nie będzie miał pieniędzy na kampanie - ani wpływów w „prywatnych” telewizjach. Czy zdobędzie się na zlekceważenie obecnego szantażu? Ostatnia sprawa: dlaczego sądzę, że ruch pp. P&O jest szantażem, a nie głębokim manewrem politycznym? Bo gdyby to miało być zagranie polityczne, to nie robiłby tego na początku lipca, gdy 90% „polski politycznej” jest na wakacjach - w dodatku: najczęściej za granicą! Byłby to typowy przedwczesny strzał, zmarnowanie efektu. Gdyby naprawdę chcieli grać, poczekaliby do września-października. Skoro postraszyli teraz - to musi się to wiązać z czymś konkretnym. A właśnie TO odbywa się teraz, na naszych oczach. Żądam, by JE Donald Tusk natychmiast usunął ze stanowiska JE Aleksandra Grada. Polecając sprawę uwadze Prokuratora Generalnego. A potem - może by zajął się nadciągającą aferą „EURO 2012”...? Jeśli JE Donald Tusk nie odwoła JE Aleksandra Grada ze stanowiska i nie skieruje sprawy do prokuratury - to będzie to dowód, że szantaż służb specjalnych i „aferałów” (bo czymże innym jest obecna aktywność pp. Olechowskiego i Piskorskiego?) jest skuteczny. I pomyśleć, że jeszcze parę lat temu za znacznie mniejsza afera p. Tusk wyrzucił p. Piskorskiego z PO.... JKM
04 lipca 2009 Natura ciągnie wilka do wilczycy.. Niedawno minister - niepotrzebnego w gospodarce rynkowej- ministerstwa rolnictwa i dziedzictwa rolniczego, pan Marek Sawicki, powiedział tak:” Propozycja odgórnego ograniczenia marż padła na poniedziałkowym posiedzeniu Rady Unii Europejskiej. Powinniśmy się przyjrzeć i rozważyć wprowadzenie maksymalnych stawek! O zajęcie się sprawą marż apelował Parlament Europejski, ponieważ zdaniem europosłów- sieci handlowe narzucają coraz wyższe ceny”(???). Wypowiedź ta została zamieszczona w „Rzeczpospolitej” pod tytułem:” Polska chce regulacji cen żywności w Unii”(!!!!). Oczywiście ręczne sterowanie cenami, marżami, ilościami - na dobre konsumentom nie wyjdzie.! Zwycięży jak zwykle biurokracja, narzucając swoją wolę rynkowi i konsumentom, ceny pójdą jeszcze bardziej do góry, na rynku pojawi się zamieszanie, za które odpowiedzialnością obarczy się …. sieci handlowe.(???). Socjaliści mają wprawę w regulowaniu wszystkiego co mają w zasięgu ręki; ceny czy marże to dla nich pestka! Bo czym różnią się stringi od ruskiego generała? - Stringi mniej piją.. A propos Rosjan: właśnie Władimir Putin chodzi ze swoją świtą po sklepach i….obniża ceny(???). Socjaliści narodowi tak mają! Z jednej strony starają się dbać o interes państwa, a z drugiej popełniają głupoty ekonomiczne.. Oczywiście lud wielbi swojego byłego prezydenta, a obecnego premiera.. Ceny za wysokie- wystarczy pójść i powiedzieć sprzedawcom, żeby obniżyli.. I już po problemie! Najlepiej jak przy tym są kamery telewizyjne. Wiara w ręczne sterowanie wśród socjalistów jest powszechna! Który z nich bardziej rano wstaje, tym nam więcej szkodzi.. Kapitalista zamknął fabrykę aluminium? Niech podpisze, że ją na rozkaz otworzy i ludzie będą mieli pracę. I niech sobie odbierze pióro, którym to zobowiązanie podpisał Bo fabryki w pojęciu socjalistów nie są po to, żeby przynosiły zysk, tylko po to, żeby dawały miejsca pracy. W socjalizmie oczywiście mniejsza o ekonomię, a także o rynek. Socjalizm bez żadnego bólu obejdzie się bez rynku i bez ekonomii… Prezydent Łukaszenka dwoi się i troi, latając helikopterem po bazarach i….obniża ceny (!!!) Też pokazuje palcem, które są za wysokie, i które powinny być niższe - zdaniem prezydenta! Tak samo - rzecz jasna - myśli pan Marek Sawicki z Polskiego Stronnictwa Ludowego. Na razie ustali maksymalne marże, a potem weźmie się za ustalanie maksymalnych cen… na bazarach, bo minimalne ceny skupu już są ustalane! Potrzebny mu jest jeszcze helikopter, żeby móc się sprawnie przemieszczać po bazarach. Ale jeden jeszcze helikopter - rząd powinien gdzieś mieć, bo pamiętam, jak pan Waldemar Dąbrowski, minister od kultury i dziedzictwa kulturalnego, podróżował helikopterem na…. urodziny Koziołka Matołka do Łodzi (???). Premier Miller też podróżował helikopterem, ale helikopter spadł w lesie pod Górą Kalwarią, i nie był używany przez premiera do latania po bazarach i ustalania tam cen na poziomie socjalistycznej utopii. Od tej pory premier już helikopterem nie latał! Natomiast doradca pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego, dodajmy prezydenta „ prawicowego” pan Ryszard Bugaj,(określający się jako socjalista) najlepszy w Polsce specjalista od ekonomii socjalistycznej przynajmniej w gminie Śródmieście, proponuje dla najbogatszych podatek 50% i powiedział nawet, że:” Faceci rozjeżdżający mnie jeepami na ulicach powinni płacić więcej”(????) Do jasnej cholery , socjalistycznej cholery!!! To płacenie podatków zależeć ma od marki posiadanego samochodu???? Bo pan Bugaj nie lubi jeepów? Mówi jeszcze, że :” rząd powinien zwiększyć deficyt, może powinniśmy zdecydować się na monetyzację długu, finansowanie go przez Narodowy Bank Polski.? Rząd powinien też szukać dalszych oszczędności kilku miliardów złotych i wyciągnąć trochę pieniędzy z kieszeni podatników, czym te kieszenie głębsze - tym więcej. Nie wykluczałbym 50% stawki PIT dla najbogatszych i likwidacji 19% podatku PIT dla przedsiębiorców”(????) To nie jest socjalista, to jest już bolszewik! I do tego nienawidzący przedsiębiorców, tak jak diabeł święconej wody.. Socjalista - bolszewik kierujący się ślepą zazdrością i nienawiścią do ludzi, którzy jeszcze w Polsce coś tworzą i pracują. A sam żyje z ich pracy wykładając te swoje socjalistyczne bzdury . i mącąc młodzieży w głowach. Młodzi ludzie potem myślą, że to dobrze, jak ustrój w którym mieszkają jest oparty na kradzieży. I nie dowiedzą się od pana Ryszarda Bugaja, że kradzież jest niemoralna, nawet gdy uprawia ją państwo, które powinno stać na straży własności, a nie zajmować się paserstwem i złodziejstwem. Bo pan Bugaj ma pomysł, żeby napełnić wiecznie głodne brzuchy biurokracji państwowo- samorządowej okupującej nasz kraj. Nasi okupanci mają się dobrze, i będą się mieli jeszcze lepiej.. gdy pan Bugaj, w imieniu pana prezydenta Kaczyńskiego, jako jego doradca, przepchnie ten grabieżczy podatek 50% (???) Jego ego zostanie usatysfakcjonowane, do czasu oczywiście, gdy uda mu się przepchnąć podatek 60%... A potem może i wyższy! Niemcy, nazywani obecnie „Nazistami” (???). wprowadzili podarek dochodowy na poziomie 100 procent, co prawda tylko dla ludzi pochodzenia żydowskiego.. Ale okazuje się, że jak się chce - to się da. Niemcy to byli wtedy narodowi socjaliści. Profesor Osiatyński, też jako socjalista jest gotowy poprzeć zwiększony podatek akcyzowy, żeby napełnić głodne brzuchy biurokracji państwowej.. Pan Osiatyński wykłada na Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Budapeszcie, uniwersytecie finansowanym przez wielkiego filantropa pana Sorosa, przy okazji największego spekulanta finansowego. Z tego samego Uniwersytetu wywodzi się „ nasz” minister finansów pan Jacek Vincent Rostowski. Czy to przypadek? Pan profesor Osiatyński, jako minister polskich finansów bardzo się zdziwił, gdy swojego czasu podnosił cenę prądu poprzez wzrost podatku i był oburzony, gdy piekarze podnieśli cenę chleba (???). Nie widział związku pomiędzy podniesieniem podatku, a ceną końcową produktu. Ciekawe, czy wie, jaki jest związek pomiędzy stosunkiem z kobietą, a rodzeniem dzieci.. (??) To też musi być wielka tajemnica! Z kolei Andrzej Rzońca, z Fundacji Obywatelskiego Rozwoju (jest też coś takiego??), twierdzi, że trzeba podnieść wiek emerytalny kobietom i mężczyznom (???). Oni nas naprawdę traktują jak kraj podbity.. Wyciągają tylko z nas pieniądze! Co to jest „obywatelski rozwój”? - chciałoby się zapytać. Wszystkie te pomysły idą w kierunku niedorozwoju i niespotykanego rabunku i nie mają nic wspólnego z jakimkolwiek sensem.. A może socjaliści traktują swoje życie jak przygodę. Bo ci , którzy znają sztorm, umierają z nudów, gdy wokół panuje spokój. Zupełnie jak Bronstein ps. Lew Trocki. To jego wieczne marzenie o permanentnej rewolucji.. Żeby masy trzymać w wiecznym strachu i emocjach, i ciągle podgrzewać rzeczywistość. Nie może być normalności, jak trockiści kręcą. naszym życiem. Bo przygoda dla nich, jest szampanem ich życia.! A nam pozostaje gorycz pustej butelki po jego wypiciu.. Ustami naszych najlepszych , socjalistycznych -przedstawicieli (???) Mocno podchmielony facet wtacza się do monopolowego: - Poroszę wino. - Jakie?- pyta sprzedawczyni. - Nie oszukujmy się, najtańsze. WJR
O państwach poważnych i pozostałych Niektórzy Czytelnicy i Słuchacze kierują do mnie pretensje, że dzielę państwa na poważne i pozostałe. Po pierwsze - powiadają - wszystkie państwa są poważne, a po drugie - nawet gdyby tak nie było, to nie trzeba o tym głośno mówić, bo takie mówienie tylko odbiera ludziom resztki nadziei. Ja oczywiście z takimi zarzutami się nie zgadzam. Państwa jak najbardziej można podzielić na poważne i pozostałe, podobnie jak można je podzielić na silne i słabe. Państwo silne, jak wiadomo, to takie, które ma sąsiadów słabszych od siebie. Państwo słabe - odwrotnie; sąsiadów ma silniejszych. Zatem jeszcze raz przypominam, że państwa poważne potrafią zdefiniować własny interes, a kiedy już raz to zrobią, to realizują go bez względu na okoliczności. Państwa pozostałe nie potrafią ani zdefiniować własnego interesu, ani - tym bardziej - go realizować. A oto ilustracja. Jak wiadomo, jednym z głównych promotorów integracji europejskiej są Niemcy, a najlepszym tego dowodem jest fakt, że od całych dziesięcioleci zabawę w europejską jedność finansują. Wielu ludzi w Polsce myśli, że to z miłości do Portugalczyków, Greków, czy Polaków. Oczywiście nikomu nie można zabronić, żeby w ten sposób myślał, ale bardziej prawdopodobne wydaje się, że Niemcy traktują Unię Europejską jako inwestycję, która przyniesie im korzyści. Ale trzeba przyznać, że potrafią zadbać o to, by te korzyści przypadły właśnie im, a nie komuś innemu. Właśnie niemiecki Trybunał Konstytucyjny wydał orzeczenie w sprawie zgodności traktatu lizbońskiego z niemiecką konstytucją. Stwierdził, że traktat jest wprawdzie zgodny, ale na razie ratyfikować go nie można, dopóki nie wyjdzie specjalna ustawa potwierdzająca, iż żadne unijne regulacje nie będą mogły na terenie Niemiec wejść w życie bez każdorazowej zgody niemieckiego parlamentu. Tymczasem, jak pamiętamy, polski parlament tylko zezwolił prezydentowi na ratyfikację traktatu lizbońskiego, ale nie opatrzył swojej zgody warunkiem podobnym do niemieckiego, ani w ogóle - żadnym warunkiem. Na usprawiedliwienie posłów głosujących za tą ustawą trzeba dodać, że nie bardzo mogli jakieś warunki stawiać, bo art. 91 ust. 3 konstytucji przesądza, że unijne regulacje nie tylko mogą być na terenie Polski stosowane bezpośrednio, ale w dodatku mają pierwszeństwo przed ustawami polskimi. Krótko mówiąc - rezygnacja z suwerenności politycznej została przesądzona u nas już 12 lat temu przez tak zwaną „bandę czworga”, która tę konstytucję Polsce nastręczyła. Czy „banda czworga” wykonała zlecone zadanie, czy zrobiła tak z głupoty - dzisiaj nie ma to już znaczenia, bo w polityce nie tyle intencje się liczą, co skutki. A skutki na tym się nie kończą, bo uczestnicząc w lutym w sympozjonie poświęconym uczestnictwu Polski w unii walutowej na własne uszy słyszałem deklarację pani sędzi Jungnikiel, że polskie sądy będą stosowały prawo unijne nawet wtedy, gdy będzie sprzeczne z polska konstytucją. Można by się zastanawiać, któż to wydał niezawisłym polskim sądom taki rozkaz, ale cóż nam z tego przyjdzie, gdybyśmy się nawet i dowiedzieli? A tymczasem niemieckie sądy będą stosowały wyłącznie prawo zatwierdzone przez niemiecki parlament. I taka jest różnica między państwem poważnym, a państwami pozostałymi. SM
Wola narodu niemieckiego Orzeczenie Federalnego Trybunału Konstytucyjnego w sprawie zgodności niemieckiej konstytucji z traktatem lizbońskim przypomina wysadzenie lichtarza bez ruszenia świecy. Traktat przyjęty, ale ratyfikacja jest jeszcze niemożliwa, ponieważ sędziowie uznali, że prezydent Niemiec będzie mógł ratyfikować eurokonstytucję dopiero wtedy, gdy parlamentarzyści na mocy specjalnie przygotowanej ustawy kompetencyjnej wzmocnią pozycję obu izb niemieckiego parlamentu w unijnym procesie decyzyjnym. Wyrok wywołał pewne zaskoczenie, bo kanclerz Angela Merkel liczyła, że trybunał nie będzie miał zastrzeżeń. Teraz "najbardziej wpływowa kobieta świata", która łajała Polskę, Irlandię i Czechy za brak ratyfikacji, robi dobrą minę do złej gry. Stanowisko sędziów z Karlsruhe w sprawie traktatu lizbońskiego jest werdyktem na zasadzie - tak, ale. Seuddeutche Zeitung: "Tak, możemy zbudować Europę! Tak, możemy kontynuować europejską integrację! Tak, możemy przydać Europie siły! Ale możemy to zrobić tylko wtedy, kiedy będziemy szanować zasady demokracji, których osią jest wola narodu. Takie jest przesłanie orzeczenia trybunału. Przy pomocy tego spektakularnego, wspaniałego i mądrego werdyktu udało się nie powstrzymać europejskiego procesu integracyjnego, lecz - podczas małego przystanku w Niemczech - go jeszcze demokratycznie zapłodnić". Niemcy, z racji swego potencjału politycznego i gospodarczego, są jedynym krajem UE, który swoje dalekosiężne cele dominacji w Europie Środkowowschodniej oraz bycie głównym graczem w Europie kontynentalnej jest w stanie realizować zarówno w ramach Unii, jak i poza tą strukturą. Oczywiste jest, że jeśliby sprawy europejskie układały się nie po myśli Berlina, Unia byłaby bezużyteczna w realizacji niemieckich celów i Niemcy byłyby zdolne storpedować niewygodny dla nich projekt europejski. Trybunał Konstytucyjny wytyczył niemieckie stanowisko w sprawie stopnia i modelu europejskiej integracji. Zostało powiedziane wyraźne "nie" wobec projektu tworzenia z UE scentralizowanej struktury ze zbyt wielką koncentracją władzy w Brukseli, mimo że Niemcy jako największy kraj Unii mają w niej najwięcej do powiedzenia. Nie bez powodu także "Berliner Zeitung" pochwalił orzeczenie i wyłożył, o co chodzi w polityce niemieckiej. Komentując orzeczenie, podkreślono tam, że "jego centralnym przesłaniem jest myśl, że Europa jest zbyt ważna, aby jej losy pozostawić tylko instytucjom europejskim. Brukselskie gremia mogą się z powodzeniem zajmować subwencjami dla rolnictwa i innymi funduszami, ale Europa jako przyszłościowy model europejskich państw i narodów powinna znaleźć się w agendzie narodowej polityki. W ten sposób sędziowie z Karlsruhe uczynili europejską integrację jednym z centralnych tematów polityki wewnętrznej". Niemcy zbliżają się powoli do apogeum kampanii wyborczej przed wrześniowymi wyborami parlamentarnymi w tym kraju. Niewątpliwie orzeczenie Federalnego Trybunału Konstytucyjnego stało się już jednym z głównych motywów w debacie o polityce wewnętrznej. Trybunał nie tylko określił rolę państwa narodowego w procesie integracji europejskiej oraz zarysował program odbudowy demokratycznej Europy, ale także odniósł się do próby ograniczenia jego własnych kompetencji przez Europejski Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu. Niemiecki trybunał uznaje orzeczenia z Luksemburga tylko wówczas, gdy nie naruszają one podstawowych praw niemieckich obywateli. I to ma zostać utrzymane w mocy - nawet po wejściu w życie traktatu lizbońskiego. Polscy politycy powinni się uczyć od Niemców, jak się broni suwerenności i pilnuje własnych interesów, a nie wywieszać białą flagę i na przykład ze strachu przed "starszą panią z Brukseli" zamykać stocznie. Orzeczenie niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego oraz gwarancje dla Irlandii przed kolejnym referendum powinny skłonić rządzących Polską do rewizji polityki wobec Unii Europejskiej ze spolegliwej na aktywną. Jan Maria Jackowski
Antysemicki świat antywartości Przytłaczająca większość przedwojennych elit wykluczała Żydów z polskiej wspólnoty obywatelskiej. A podczas okupacji żadna z głoszących wcześniej antysemityzm partii się nie wycofała ze swoich założeń - pisze historyk z Żydowskiego Instytutu Historycznego Epoka oświecenia i większość XIX w. były okresem względnie zgodnego współżycia między Europejczykami a wyznawcami judaizmu. Ustały prześladowania, które były skutkiem chrześcijańskiego antyjudaizmu prowadzącego do wykształcenia się w średniowieczu przesądnego wizerunku Żyda. Ustały procesy wytaczane pod zarzutem bezczeszczenia hostii czy porywania dzieci na mace. Antyjudaizm, choć wciąż obowiązywał w oficjalnej wykładni katolicyzmu, przestał być eksponowany w popularnych naukach kościelnych. W poszczególnych krajach Żydzi zdobywali równe prawa i zaczęli uczestniczyć w życiu społeczeństw chrześcijańskich.
Polak katolik Antysemityzm był reakcją na ten proces. Powstał w latach 60. XIX wieku w Prusach i szybko rozprzestrzenił się na inne kraje Europy Środkowo-Zachodniej i Wschodniej. Na ziemiach polskich ideologia antysemityzmu była zapożyczana zarówno z Zachodu, jak i ze Wschodu, czyli z Imperium Rosyjskiego (a Rosja zapożyczała także z Polski). Pierwocinami antysemityzmu polskiego był tygodnik „Rola” wydawany w latach 1883 - 1913 w Warszawie. Dziennikarze tego pisma w dużej mierze ukształtowali język i symbolikę polskich antysemitów. Działacze Stronnictwa Demokratyczno-Narodowego przekuli je na program polityczny. Co ciekawe, i wydawca „Roli”, i aktywiści endeccy spotykali się w XIX w. z krytyką ze strony Kościoła katolickiego, który odrzucał teorię darwinizmu społecznego, potępiał rasizm i zasadę egoizmu narodowego. W wydanych w 1874 r. zasadach nauczania pasterskiego kierowanych do kleryków ks. Józef Krukowski stwierdzał, że Żydów nie wolno wykluczać „z obrębu miłości chrześcijańskiej”, i dodawał: „pleban powinien swoich zachęcać do zgody z Żydami, aby budowali przykładem”. Przed I wojną światową coraz więcej duchownych sympatyzowało jednak z endecją. W 1906 r. ks. Ignacy Kłopotowski założył pismo „Polak katolik”, które nazwał „wybitnie katolickim i antysemickim”. Polski Kościół stawał się coraz bardziej narodowy, wbrew zastrzeżeniom Watykanu i wbrew zaczątkom budowania bardziej otwartego modelu religijności, rodzącego się w kilku krajach Europy Zachodniej. W Polsce międzywojennej hierarchia propagowała wzorzec Polaka katolika, którego wyznacznikiem była nienawiść do Żydów, oskarżanych o dążenie do zniszczenia chrześcijaństwa, demoralizowanie młodzieży, propagowanie ateizmu i bolszewizmu, o pornografię. Po śmierci Piłsudskiego zarówno obóz narodowy, jak i prasa katolicka wzmogły antyżydowską agitację. Właściwie wszystkie katolickie periodyki, o ile zabierały głos na temat Żydów, to zawsze był to głos nienawistny i antysemicki. Nieliczne periodyki, jak „Verbum”, milczały - żaden nie stanął w obronie ofiar nagonki.
Pseudonim Swastyka O nastawieniu polskiego Kościoła niech świadczy kilka wypisów z prasy konfesyjnej. W założonym z inicjatywy episkopatu Polski „Małym Dzienniku”, wydawanym w klasztorze franciszkanów w Niepokalanowie w nakładzie ponad 200 tys. egzemplarzy, pisano w 1939 r., że Hitler „ma wzory wśród Wielkich papieży, którzy zwalczali złość żydowską, ma on wzory wśród świętych, ma opatrznościowe posłannictwo, by poskromić złość żydowską i uratować ludzkość od żydokomuny”. Albo takie fałszywe uogólnienia, jak to: „kradzież i fałszywe świadectwo stały się dziś głównym narzędziem działania trzymilionowej rzeszy ludności, wychowanej nie na chrześcijańskich zasadach Ewangelii, ale ponurych mrokach Talmudu, który pozwala kraść i kłamać, jeśli się ma do czynienia z obcym”.
Charakterystyczne były tytuły artykułów, np.: „Rappaport nie może być Rapackim! Maskarada żydowskich muzyków musi być tępiona i zakazana” albo „Oaza palestyńska pod Warszawą. Rozpasanie żydostwa na odcinku Falenica - Otwock” lub ostrzej „Jeżeli nie wypowiemy im walki, żydowski powróz zadusi nas” czy „Żydzi przenoszą tyfus plamisty” i „Żydzi rozsadnikami tyfusu”. Kardynałowi Kakowskiemu najwyraźniej podobał się ten ton i język, skoro w 224 numerze gazety cieszył się, że spełnia ona „chlubną misję obrony i wzmacniania zdrowia moralnego”. A jak brzmiało chrześcijańskie potępienie „nocy kryształowej”, można się dowiedzieć z wypowiedzi zamieszczonej w „Posłańcu serca Jezusowego” (1939): „Możnaby zrozumieć, gdyby w tym opętaniu nienawiści palono żydowskie banki i domy gier, żydowskie kina i domy publiczne, ale palenie synagog?”. W piśmie „Pro Christo”, wydawanym przez Zgromadzenie Księży Marianów na warszawskich Bielanach, ks. Marian Wiśniewski pisał: „Żydzi jako naród bogobójczy, największym w świecie szaleństwem i zbrodnią skalany, w większej też mierze niż chrześcijanie, a nawet poganie według prawa natury żyjący, zostali zaślepieni i skażeni, a zatem jako rozsadnik zła od współżycia z innymi narodami mają być usunięci i ściśle odgrodzeni”. Albo takie nauki tegoż kapłana: „walka i dochodzenie swoich słusznych praw w niczym ani religii chrześcijańskiej, ani takiejże miłości bliźniego nie są przeciwne i skrupułów pod tym względem broniący się przed Żydami Aryjczycy robić sobie nie powinni”. W 1934 r. autor o wymownym pseudonimie Swastyka pisał na łamach „Pro Christo”: „w Polsce rdzennym Aryjczykiem może być ten, kto może udowodnić, że przynajmniej od pięciu pokoleń nie było w jego rodzie osoby rasy żydowskiej”, a ks. Wiśniewski dodawał: „Zwalczać was będziemy rasowo, ale nie dlatego, żeście rasą semicką, lecz dlatego, żeście zwyrodniałym odpryskiem tej rasy, zarażającym nasz organizm”. Ks. Witold Gronkowski w tak szacownym organie jakim było „Ateneum Kapłańskie” posunął się do podważenia teologicznego sensu sakramentu chrztu, gdy dowodził, że Żydzi ochrzczeni nie przestają być członkami narodu żydowskiego i rasy żydowskiej, bowiem liczą się nie względy religijne, lecz uczucia patriotyczne i stosunek do państwa, zaś sakrament „nie jest zdolny przekształcić krwi, koloru skóry, cech rasowych tego osobnika, który go przyjmuje”. Ks. Franciszek Błotnicki w 1939 r. dowodził na łamach „Gazety Kościelnej”, że „pomiędzy Aryjczykami a żydami istnieje przepaść duchowa (moralna i umysłowa) a nawet fizyczna (...) Istnieje coś fizycznego, coś, co nas od żydów odtrąca, jak np. białego od murzyna, których dzieli nie tylko kolor skóry, lecz i odmienny zapach”. W kierowanej do katolickiej inteligencji „Kulturze” można było przeczytać: „Żydzi są pasożytami. Istotnie nasz emocjonalny stosunek do nich jest bardzo podobny do stanowiska, jakie zajmujemy wobec pchły czy pluskwy. Zabić, zniszczyć, pozbyć się. Pasożyt obchodzi mnie o tyle tylko, że mi przeszkadza”. Trudno było nie czuć nienawiści do Żydów po przeczytaniu takich wypowiedzi, podpartych autorytetem Kościoła (O stosunku prasy katolickiej do Żydów i judaizmu - zob. A. Landau-Czajka (1998), „W jednym stali domu: Koncepcje rozwiązania kwestii żydowskiej w publicystyce polskiej 1933-39”, Warszawa; D. Libionka (2002), „Obcy, wrodzy, niebezpieczni: Obraz Żydów i »kwestii żydowskiej« w prasie inteligencji katolickiej lat 1930-tych w Polsce”, „Kwartalnik Żydowskiego Instytutu Historycznego” nr 3 (203).
Nawet 70 ofiar Zmasowana agitacja antysemicka przyczyniła się do wybuchu przemocy. Jolanta Żyndul w dobrze udokumentowanej pracy „Zajścia antyżydowskie w Polsce w latach 1935 - 1937” wymieniła ponad 100 miejscowości, w których wybuchły antyżydowskie rozruchy, między innymi w Odrzywole w powiecie opoczyńskim (20 i 27 listopada 1935 r.), gdzie zabito pięć osób, Mińsku Mazowieckim (1 - 4 czerwca1936 r.) oraz okolicznych Mrozach, Kołbieli, Dobrem, a ponadto w Przytyku (9 marca 1936 r.), w którym wśród ofiar był polski chłop zastrzelony przez żydowską samoobronę oraz małżeństwo żydowskie. W procesie sądowym skazano członków samoobrony, ale zabójcy małżeństwa zostali uniewinnieni. W tym samym czasie bojówki Stronnictwa Narodowego i ONR napadały na żydowskich przechodniów, lżąc ich, bijąc lub (w kilku przypadkach) oblewając kwasem żrącym. W Warszawie i Łodzi w pierwszej połowie 1936 r. doszło do 236 takich napaści i pobić. Inną wygodną (bo trudno wykrywalną i niewymagającą siły ani odwagi) formą przemocy był wandalizm, zarówno spontaniczny, jak i organizowany przez narodowców. Polegał głównie na wybijaniu szyb w sklepach, domach i instytucjach żydowskich. W białostockim policja notowała kwartalnie ok. tysiąca wybitych szyb. (Zob. równ. S. Rudnicki (1985), „Obóz Narodowo-Radykalny. Geneza i działalność, Warszawa”; J. Gapys, M.B. Markowski (1999), „Zajścia antyżydowskie w Odrzywole w 1935 r. wyrazem wpływów endecji w woj. kieleckim”, „Biuletyn Kwartalny Radomskiego Towarzystwa Naukowego”, t. 34, z. 1). W pogromach ponad 2 tys. ludzi zostało rannych lub poturbowanych, a ich mienie zrabowane lub zniszczone. Nie wiadomo dokładnie, ile osób zginęło, Jolanta Żyndul skłania się do liczby 17 ofiar śmiertelnych, ale przytacza inne źródła, które mówią o 25 a nawet 70 ofiarach. Niektóre zachowania uczestników pogromów stały się wzorem dla podobnych zachowań w czasie okupacji. Chłopi udający się pustymi wozami, by szabrować mienie pozostałe po wysiedlanych, działali z chciwości uwolnionej przez nazistów, ale zarazem powtarzali wzór zachowań, który pojawił się podczas niektórych pogromów lat 1935 - 1937. Gdyby nie tamte ekscesy, to żerowanie na cudzym nieszczęściu może byłoby bardziej wstydliwe. W późnych latach 30. wszystkie partie prawicowe oraz większość centroprawicowych włączyło antysemityzm do swoich programów. Także władze państwa uznały, że ludność żydowska szkodzi Polsce i opowiedziały się za projektem masowej jej emigracji, którą wspierać miały dyskryminacje i ograniczenia ekonomiczne. ONR domagał się, by Żydów pozbawić obywatelstwa, zarekwirować majątki, przesiedlić do gett. Pragnął zmusić ich do emigracji za pomocą szykan ekonomicznych i przemocy, a ponadto żądał, by „emigrację” (właściwsze by tu było słowo „deportacja”) finansowały organizacje żydowskie. Przytłaczająca większość politycznych elit wykluczyła Żydów ze wspólnoty narodowej i obywatelskiej. Podczas okupacji żadna z tych partii nie wycofała się ze swoich założeń programowych, a rząd w Londynie zrobił to z oporami, na skutek nacisków ze strony Anglików. Stronnictwo Pracy, formacja chadecka, założona m.in. przez Władysława Sikorskiego w czasie okupacji postulowała usunięcie z Polski wszystkich młodych Żydów, którzy przetrwają zagładę. Starzy mieli pozostać, ale pozbawieni obywatelstwa, odsunięci od urzędów, służby w wojsku oraz możliwości produkcji dóbr materialnych i kulturalnych poza własnym środowiskiem - był to zatem wariant programu totalitarnej prawicy spod znaku ONR (A. Friszke (2000), „O kształt niepodległej”, Warszawa, s. 502).
Schemat „żydokomuny” Narodowe Siły Zbrojne stworzone przez działaczy ONR i SN dokonywały zabójstw ukrywających się Żydów, bowiem utożsamiły ich z „bolszewikami” i uważały za wrogów takich samych jak Niemcy. Tym faktom nie zaprzeczają nawet apologetycy NSZ, jak Marek Jan Chodakiewicz w książce „Narodowe Siły Zbrojne. »Ząb« przeciw dwu wrogom”, który o tych zbrodniach wspomina, choć próbuje je usprawiedliwiać. Przed powstaniem warszawskim, na wiosnę 1944 r., współpracujący z Delegaturą Rządu wywiad NSZ na liście domniemanych „komunistów, żydofilów i masonów” przeznaczonych do „likwidacji” umieścił działaczy „Żegoty”, w tym Irenę Sendlerową. Związany z przedwojennym ONR Odział Chrobrego wymordował 11.09.1944 r. kilkanaścioro ukrywających się Żydów, w tym dzieci i kobiety (które przed śmiercią zgwałcono). Generał Stefan Grot-Rowecki wprawdzie w lutym 1943 r. rozesłał rozkaz do komendantów okręgowych AK nakazujący udzielanie pomocy Żydom walczącym w gettach oraz zezwalający na tworzenie żydowskich oddziałów leśnych, ale tylko „spośród nastawionego patriotycznie elementu” - zaliczył do niego bundowców i syjonistów. Jednocześnie zabronił użycia tych oddziałów w walkach. O incydentach mordowania ukrywających się przez oddziały AK można przeczytać w książce wydanej przez IPN „Polacy i Żydzi pod okupacją niemiecką”. Komendant Okręgu Białostockiego AK, pułkownik Władysław Liniarski „Mścisław”, w lipcu 1943 r. wydał rozkaz, by podległe mu jednostki „likwidowały” ukrywających się w lasach Żydów, których określił mianem „band komunistyczno-żydowskich”. Adam Puławski, autor artykułu „Postrzeganie żydowskich oddziałów partyzanckich przez Armię Krajową i Delegaturę Rządu na Kraj” („Pamięć i Sprawiedliwość” 2003, nr 2), po przeanalizowaniu raportów Komendy Głównej AK i Delegatury Rządu, a także sprawozdań dowództwa Okręgu Lubelskiego AK, podsumował: „Sposób myślenia był więc następujący: Żydzi mieli prawo ukrywać się, ale nie mogli z tego powodu stosować „bandyckich” metod zdobywania środków na przetrwanie (…) W dokumentach brak jest rozważań o możliwości wystosowania apelu o powszechną pomoc dla Żydów (…) Podobnie było w kwestii utożsamiania przez AK żydowskich partyzantów z komunistami - a przecież partyzanci żydowscy wstępowali lub przyłączali się do oddziałów komunistycznych nie dlatego, że ulegali ideologii, ale chcąc ratować życie; nie mieli innego wyjścia, nie byli bowiem przyjmowani do oddziałów akowskich”. Charakterystyczna dla poglądów władz państwa podziemnego była depesza Grota-Roweckiego do Londynu (grudzień 1942 r.), w której tłumaczył obiekcje w sprawie dozbrojenia Żydowskiej Organizacji Bojowej: „Żydzi poniewczasie z różnych grupek, również komuniści, zgłaszają się do nas po broń, tak jakbyśmy mieli pełne magazyny. Tytułem próby wydałem trochę pistoletów, nie mam pewności, czy w ogóle tę broń użyją”. Jeszcze bardziej bezdusznie brzmiała opinia przedstawiciela policyjnego kontrwywiadu w Warszawie por. Bolesława Nanowskiego „Zadora” (11 lutego 1943 r.): „Nie można liczyć na taki opór Żydów, dla którego warto by było dawać im broń. Straty Niemców nie wyrównają wartości broni, a opór Żydów nie zasłuży nawet na zaszczytną wzmiankę o honorze polskich Żydów”. W konspiracyjnym organie Stronnictwa Demokratycznego i AK „Nowy Dzień” (26 lipca 1943 r.) zagładę getta nazwano „żydowskim kontredansem”. Wciąż żywy stereotyp rzekomo powszechnej kolaboracji Żydów z sowieckim okupantem służył w czasie okupacji usprawiedliwianiu denuncjacji, mordowania lub rabunku mienia. Trzech autorów, Krzysztof Jasiewicz („Pierwsi po diable. Elity sowieckie w okupowanej Polsce 1939 - 1941”), Jan Tomasz Gross („Upiorna dekada”) i Andrzej Żbikowski („U genezy Jedwabnego”) zadali sobie trud, by sprawdzić prawdziwość tego stwierdzenia. Mozolnie wyliczyli, ilu polskich i radzieckich Żydów pracowało w sowieckiej administracji, aparacie przemocy, ochotniczych milicjach itp. na terenach okupowanych przez ZSRR, zaprzeczając stereotypowi. Żbikowski zauważył, że we władzach samorządowych miast kresowych nastąpił spadek liczby Żydów w porównaniu ze stanem przedwojennym. Niewielu Żydów przyjmowano do struktur siłowych, a wywózki dotykały Żydów w proporcjonalnie większym stopniu niż pozostałą ludność, zwłaszcza w 1941 r. Przekonanie o witaniu Armii Czerwonej, o powszechnej kolaboracji właśnie Żydów wynikało z zakorzenionego antysemickiego schematu „żydokomuny” eksploatowanego już przed wojną (np. w tygodniku „Rycerz Niepokalanej”), a wzmocnionego zmasowaną propagandą hitlerowską, która właśnie w wątku utożsamienia Żydów z Sowietami okazała się najskuteczniejsza, podczas gdy inne eksploatowane przez okupantów wątki propagandowe były mniej nośne.
Pomagała lewica Ci, którzy ratowali Żydów (do dnia dzisiejszego 6100 Polaków i Polek zostało uhonorowanych medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata), ryzykowali życiem swoim i swoich rodzin przeważnie za sprawą sąsiadów donosicieli (Zob. B. Engelking (2003), „»Szanowny panie gestapo«. Donosy do władz niemieckich w Warszawie i okolicach, 1940-1941”, Warszawa). Bywało i tak, że razem z ukrywanymi byli mordowani przez narodową partyzantkę, która nie tylko utożsamiała wszystkich Żydów z „bolszewikami”, ale ratujących uważała za zdrajców narodu. Ostracyzm społeczny otaczał Sprawiedliwych długo po wojnie, toteż obawiali się ujawnić swoje bohaterskie czyny. Działająca w Żegocie Maria Hochberg-Mariańska, współautorka książki o ocalonych dzieciach żydowskich („Dzieci oskarżają”, 1947 r.), dziwiła się: „Nie wiem, czy jakiś człowiek poza granicami Polski pojmie i zrozumie fakt, że uratowanie życia ściganemu przez zbrodniarza, bezbronnemu dziecku - może okryć kogoś wstydem i hańbą lub narazić na przykrości”. Michał Borwicz pod koniec lat 40. planował wydanie książki, w której uhonorowani zostaliby Sprawiedliwi. Zrezygnował z tego zamiaru, bowiem wielu ratujących się obawiało ujawnienia swojej tożsamości. Potem długo otaczało ich dwuznaczne milczenie. O trwałości owego ambiwalentnego nastawienia świadczy i to, że po 1989 r. głosami prawicy Sejm dwukrotnie odrzucił wniosek o przyznanie Sprawiedliwym praw kombatanckich. Kościół zainteresował się uhonorowaniem Sprawiedliwych dopiero teraz. Wybrał rodzinę Ulmów, bowiem śmierć kobiety w ciąży pasuje do dyskursu na temat aborcji, w który to dyskurs coraz częściej wplątywany jest Holokaust. I jeszcze jedna uwaga. Ikoną Sprawiedliwych, w dużej mierze dzięki publikacjom i wystąpieniom Władysława Bartoszewskiego, stała się Zofia Kossak-Szczucka, działaczka katolicka. Bohaterstwo Ireny Sendlerowej długo pozostawało w cieniu. Można zrozumieć intencje Władysława Bartoszewskiego, który był bliskim współpracownikiem Kossak-Szczuckiej i któremu zależało na uwypukleniu roli katolickiej wiary w podjęciu tak ryzykownej decyzji, jaką było pomaganie Żydom. Nie może to jednak przesłonić faktu, że stosunkowo więcej pomocy udzielały środowiska lewicowe (do których należała Irena Sendlerowa), odrzucające przedwojenny antysemityzm (O pomaganiu Żydom przez różne środowiska, zob. praca zbiorowa pod redakcją K. Dunin-Wąsowicza (1996), „Społeczeństwo polskie wobec martyrologii i walki Żydów w latach II wojny światowej”, Warszawa). To w lewicowej partyzantce mogli dalej walczyć ci przywódcy ŻOB, którzy przeżyli powstanie w getcie. Po tej grupie żydowskich powstańców, którzy zostali skierowani do oddziałów AK w lasach kampinoskich - ślad zaginął. O ratujących nie zapomniały po wojnie organizacje żydowskie. Komisja Pomocy Polakom przy Wydziale Prawnym Centralnego Komitetu Żydów w Polsce opiekowała się tymi Sprawiedliwymi, którzy się do niej zgłaszali. Udzielała im wsparcia finansowego, poszukiwała dla nich pracy, interweniowała, gdy weszli w konflikt z prawem (w jednym przypadku objęła opieką więźnia, wysyłając mu paczki). Skutecznie interweniowała w sprawie aresztowanego za kontakty z WiN syna księdza Antoniego Ptaszka, duchownego Kościoła starokatolickiego w Krakowie. Podjęła jeszcze kilka interwencji, np. w sprawach odmowy prawa do repatriacji przez władze ZSRR. Rozumiem nie dający się ukoić ból pani Marii Fieldorf, ale jeżeli Żydami byli wszyscy, którzy wzięli udział w sądowym mordzie na jej ojcu, to zamordowali go nie dlatego, że byli Żydami - lecz dlatego, że byli przedstawicielami państwa, które akowców zwalczało.
Likwidatorzy katolicyzmu Refleksja nad moralnym aspektem postaw w czasie okupacji i zagłady Żydów jest niezmiernie ważna. W krajach zachodnich już od dawna toczy się dyskusja nad problemem moralnego spustoszenia, jakie Europie i jej kulturze przyniósł Hitler. Stała się treścią rozpraw filozoficznych, historycznych, socjologicznych, teologicznych, dzieł artystów, a także w dużym stopniu stała się źródłem namysłu polityków nad prawami człowieka. W Polsce jest ona w powijakach, bowiem mogła się narodzić dopiero po 1989 r. Została zapoczątkowana i istnieje w naukach historycznych, a ponadto w ograniczonym obiegu wysokiej kultury (literatura, sztuka, w mniejszym stopniu publicystyka i teatr). Zastanawiające, że w kraju, w którym się zagłada dokonała - tak nikła jest wiedza o tym fragmencie dziejów. W podręcznikach szkolnych zajmuje zwykle stronę, pół strony. W dawnym obozie zagłady Auschwitz-Birkenau rzadko można spotkać polskie wycieczki. Pokolenie, które wydarzenia te pamięta - odchodzi. Na niewiedzy mógł wykwitnąć martyrologiczny mit heroiczny, w dodatku eksploatowany politycznie zarówno w przeszłości, jak i dziś. Tymczasem prawda owych tragicznych wydarzeń poprzez nieuświadomione i zawikłane traumy wojenne pokolenia świadków sięga teraźniejszości. Warto się zastanowić, czy ktoś, kto w czasie wojny wraz z kolegami zgwałcił ukrywającą się Żydówkę, po czym skatowaną odtransportował na gestapo, a potem opijał z kolegami swoje czyny - mógł być później dobrym i czułym mężem oraz ojcem? Zbrodnie Fritzla, które niedawno wstrząsnęły austriackimi i polskimi mediami, miały swoje korzenie w hitleryzmie jego rodziców. W Austrii to zauważono. Związku między „jak się żony nie bije, to jej wątroba gnije”, albo obroną prawa do „klapsów” a kondycją moralną odziedziczoną po okrucieństwach wojny - nie potrafimy dostrzec. Dla naszego dobra warto rozważyć, czy wysoka tolerancja dla przemocy (słownej i fizycznej) w naszym społeczeństwie nie ma swojego źródła właśnie w wojennej przeszłości. Hitlerowcy zbudowali rzeczywistość antywartości, w którym zachowania przyzwoite były karane, zaś okrucieństwo i podłość - nagradzane. Już dawniej jednak, od zarania antysemickiej agitacji można się doszukać zaczątków przewartościowania systemu wartości, np. gdy usprawiedliwiano przemoc lub drwiono z jej ofiar. Ci, którzy wyłapywali ukrywających się w lasach, uciekinierów z transportów do obozów zagłady lub mordujący zbiegłych więźniów Sobiboru (Zob. A. Żbikowski (2004), „Krótka historia stosunków polsko-żydowskich we wsi Grądy Woniecko w r. 1942”, [w:] K. Jasiewicz (red.), „Świat nie pożegnany”, s. 744 - 757; B. Engelking, J. Leociak, D. Libionka (red., 2007), „Prowincja noc. Życie i zagłada Żydów w dystrykcie warszawskim”, Warszawa; D. Libionka (red.), „Akcja Reinhardt. Zagłada Żydów w Generalnym Gubernatorstwie”, Warszawa), postępowali zgodnie z hitlerowskim prawem, które musieli sobie przyswoić i zaakceptować. W okupacyjnym slangu owo wyłapywanie określane było wyrażaniem „zdawanie Żydów” - tak jak zdawało się płody rolne w przymusowych kontrybucjach (To określenie funkcjonuje do dziś - zob. J. Tokarska-Bakir (2008), „Legendy krwi”, Warszawa). Ten proces internalizacji byłby zapewne wolniejszy, gdyby nie byli przed wojną bombardowani antysemityzmem przez narodowców i Kościół. Co więcej, nachalna agitacja nazistowska nie była skutecznie zwalczana, lecz jeszcze wzmocniona mową nienawiści, która nie znikła całkiem z ambon ani łamów niektórych gazetek podziemnych. Niektórzy politycy i niektórzy hierarchowie zdają się nie dostrzegać zagrożeń płynących z jątrzącej mowy, niebezpieczeństwa powtórnego odwrócenia wartości. Czytelnicy „Naszego Dziennika” i słuchacze Radia Maryja ulegają tak silnemu wzburzeniu emocji pod wpływem zasłyszanych i przeczytanych tam treści, że w stanie niemal histerii wysyłają listy zaczynające się od słów: „Ty żydowskie ścierwo”, albo kierują do ambasadora Izraela epistoły, takie jak: „Żydowskie bydło! Mam pretensje do Hitlera, że nie wymordował wszystkich Żydów”; „Naszym hasłem na całym świecie teraz jest: BIJ ŻYDA”; „Szewach (Chodzi tu o ambasadora Izraela w Polsce w latach 1999 - 2003, Szewacha Weissa) jak ty jeszcze raz przyjedziesz do Gdańska, to nie ręczę za siebie i moich kolegów”. Ich stan emocjonalny może świadczyć o gotowości do przemocy. Głośna krytyka takiej pseudokatechezy w niczym nie zagraża ani wierze, ani instytucji Kościoła. Natomiast katolicy, którzy nie protestują przeciwko szczuciu do nienawiści, może są posłusznymi i wiernymi wyznawcami swojej religii, ale w rzeczywistości są likwidatorami katolicyzmu. Odstręczają od niego bowiem tych, którzy zachowali niepodległe sumienie i widzą hipokryzję w całej jej ostrości. Autorka jest pracownikiem naukowym Żydowskiego Instytutu Historycznego. Specjalizuje się w dziejach antysemityzmu. Alina Cała
Cała mowa nienawiści (zlikwidujmy Żydowski Instytut Historyczny) Alina Cała nie spoczywa na laurach. Jej kolejny artykuł-paszkwil opublikowała "Rzeczpospolita" ("Antysemicki świat antywartości", 16 czerwca 2009). Znów padły oskarżenia, że Polacy są współwinni Holokaustowi. Te rewelacje mają być wynikiem badań pani doktor - pracownicy naukowego Żydowskiego Instytutu Historycznego. W związku z tym postawny pytanie: co zrobić z ŻIH? Alina Cała prowadzi te badania z naszych podatków - w tabloidach napisalibyśmy "za nasze". Każdy rozsądny chciałby, aby jego pieniądze (skoro już musi oddawać je państwu) były właściwie lokowane. Jeśli wspierają badania naukowe, powinny służyć pogłębianiu naszej wiedzy. Jeśli są to badania historyczne, powinny służyć w pierwszym rzędzie rozwojowi wiedzy o Polsce i Polakach. Czyli - ogólnie rzecz ujmując - służyć Polsce i Polakom. To chyba oczywiste, gdyż nie żyjemy w Niemczech, Rosji, Francji czy Izraelu. Żyjemy w Polsce.
Milczenie i bierność A co zrobić, jeśli taki nadrzędny cel nie jest realizowany? Jeśli zamiarem badań nie jest zrozumienie naszych - na ogół trudnych - dziejów? Jeśli zatem cel jest przeciwny? Jeśli badania prowadzone są pod z góry założoną tezę? Wiadomo przecież nie od dziś, że każdą - nawet najbardziej nikczemną teorię - można udowodnić, odpowiednio naginając fakty. Jeśli, konkludując, celem jest oskarżanie Polaków o Holokaust, to jest to nic innego jak próba rewizji historii. Powiedzmy wprost - opluwanie Polski i Polaków. Czy wówczas powinniśmy takie badania finansować? Czy musimy finansować badania dr Aliny Całej? Pójdźmy dalej: badania pani doktor są aprobowane przez jej placówkę. Skąd taki wniosek? Nigdzie nie znalazłem choćby słowa krytyki ze strony innych pracowników ŻIH, czy - co najistotniejsze - przełożonych. Dziennikarze dzwonili do Żydowskiego Instytutu Historycznego z prośbą o jakikolwiek komentarz do wywodów Aliny Całej. Odpowiedź była zawsze podobna: nie teraz, nikogo nie ma, trwa sesja, pracownicy są w terenie. No dobrze, przyjmijmy, że po pierwszym artykule w "Rzeczpospolitej" zastanawiano się, co zrobić z niesubordynowaną pracownicą. Przesunąć na inny odcinek badań, urlopować, zakazać dalszych komentarzy, zwolnić? Tymczasem po miesiącu pojawił się artykuł drugi. Alina Cała była nadal była podpisana jako "pracownik naukowy Żydowskiego Instytutu Historycznego, specjalistka od dziejów antysemityzmu". Dyrekcja ŻIH po prostu nabrała wody w usta. Milczenie i bierność - taki zarzut stawia się Polakom wobec zbrodni Holokaustu. Dodajmy - wszystkim Polakom. Zakłada to ni mniej, ni więcej, tylko akceptację dla tej zbrodni. Wnioski idą ostatnio coraz dalej - milczenie i bierność równa się współudziałowi i współodpowiedzialności. Stosując tę samą argumentację - milczenie i bierność wobec artykułów dr Całej jest równoznaczne z poparciem dla nich.
Jeżeli mordowali Żydzi... Przypomnijmy list Marii Fieldorf, córki gen. Augusta Emila Fieldorfa "Nila", opublikowany po pierwszym artykule dr Całej, zakończony apelem: "Zorganizujmy wspólnie - Polacy oraz Żydowski Instytut Historyczny - akcję upamiętniania Żydów, którzy z narażeniem życia ratowali Polaków z rąk NKWD-UB i KGB-SB w latach 1939 - 1989, szczególnie w okresie okrutnej sowieckiej okupacji Kresów oraz w pierwszym dziesięcioleciu po wojnie. (...) Szlachetność i odwaga ludzka winny być zauważone i nagrodzone nie tylko przez Izrael, ale i przez Polskę. Pani, jako Żydówka z polskim obywatelstwem, na pewno to rozumie". Dr Cała nie odpowiedziała na apel. W drugim tekście napisała tylko: "Rozumiem nie dający się ukoić ból pani Marii Fieldorf, ale jeżeli Żydami byli wszyscy, którzy wzięli udział w sądowym mordzie na jej ojcu, to zamordowali go nie dlatego, że byli Żydami - lecz dlatego, że byli przedstawicielami państwa, które akowców zwalczało". Otóż, dziwnym jest, że historyczka "od Żydów" nie wie, kto zamordował generała "Nila". Akurat sprawa zbrodni sądowej na polskim bohaterze jest bardzo dobrze udokumentowana i opisana. Po co w takim razie używać zastrzeżenia "jeżeli"? Druga sprawa. Jeśli Polskie Państwo Podziemne i Armia Krajowa nie pomagały Żydom (a wręcz ich mordowały - jak tego by chcieli np. Adam Michnik i Michał Cichy), to oczywistym jest, że nie Żydzi jako przedstawiciele komunistycznego państwa, ale Żydzi jako Żydzi nienawidzili Akowców.
Mit "żydokomuny" Odnośnie całego artykułu Całej "Antysemicki świat antywartości" powiedzieć trzeba, że przez cały tekst autorka stara się udowodnić tezę, że Żydzi właściwie "od zawsze" byli prześladowani. Poczesne miejsce wśród prześladowców zajął Kościół katolicki ("chrześcijański antyjudaizm"), Kościół w Polsce, ruch narodowy, a szczególnie Polacy in gremio. Ale były też krótkotrwałe, jasne momenty. To Oświecenie, a szerzej cały XIX wiek, kiedy "w poszczególnych krajach Żydzi zdobywali równe prawa i zaczęli uczestniczyć w życiu społeczeństw chrześcijańskich". Ani słowa o tym, że sami często tego nie chcieli, o ich odrębności religijnej, obyczajowej, kulturowej, która utrudniała asymilację. Polacy największymi antysemitami byli w najpiękniejszym pokoleniu wolności, głównie pod koniec rządów sanacji: "Przytłaczająca większość przedwojennych elit wykluczała Żydów z polskiej wspólnoty obywatelskiej. A podczas okupacji żadna z głoszących wcześniej antysemityzm partii się nie wycofała ze swoich założeń". Mieliśmy mordować Żydów pod przykrywką "żydokomuny": "Wciąż żywy stereotyp rzekomo powszechnej kolaboracji Żydów z sowieckim okupantem służył w czasie okupacji usprawiedliwianiu denuncjacji, mordowania lub rabunku mienia". Cała obala ten mit, podpierając się trzema autorami: Krzysztofem Jasiewiczem ("Pierwsi po diable. Elity sowieckie w okupowanej Polsce 1939 - 1941"), Janem Tomaszem Grossem ("Upiorna dekada") i Andrzejem Żbikowskim ("U genezy Jedwabnego"). Jasiewicz to historyk z Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk, Żbikowski z Żydowskiego Instytutu Historycznego. Paszkwilanta Grossa lepiej byłoby w ogóle nie przypominać. No właśnie, ale czy mamy tylko tych trzech naukowców? Obszernie problem stosunków polsko-żydowskich badał np. śp. prof. Tomasz Strzembosz. W tekście Całej pojawia się co prawda polsko-amerykański historyk Marek Jan Chodkiewicz, ale tylko po to, aby opluć go stwierdzeniem, że stara się usprawiedliwiać antysemityzm.
Nie liczba, lecz wpływy Cała pisze, że ci trzej - Jasiewicz, Gross i Żbikowski "zadali sobie trud, by sprawdzić prawdziwość tego stwierdzenia [powszechnej kolaboracji Żydów z Sowietami - TMP]. Mozolnie wyliczyli, ilu polskich i radzieckich Żydów pracowało w sowieckiej administracji, aparacie przemocy, ochotniczych milicjach itp. na terenach okupowanych przez ZSRR, zaprzeczając stereotypowi. Przekonanie o witaniu Armii Czerwonej, o powszechnej kolaboracji właśnie Żydów wynikało z zakorzenionego antysemickiego schematu »żydokomuny« eksploatowanego już przed wojną (np. w tygodniku "Rycerz Niepokalanej"), a wzmocnionego zmasowaną propagandą hitlerowską, która właśnie w wątku utożsamienia Żydów z Sowietami okazała się najskuteczniejsza, podczas gdy inne eksploatowane przez okupantów wątki propagandowe były mniej nośne". Podobnie po wojnie - do dziś ma pokutować "schemat żydokomuny". Wszystko pięknie, tylko nie o liczbę tu chodzi, ale o wpływy, pastowanie wysokich, decyzyjnych stanowisk. Wróćmy do sprawy gen. Fieldorfa. Przecież zamordowali go właśnie ci wysoko postawieni - sędziowie, prokuratorzy, kierownictwo bezpieki z jej szefem Józefem Goldbergiem-Różańskim. Przeczytamy o tym w każdym, rzetelnym opracowaniu naukowym.
Pomagała lewica Cała pisze dalej: "Ostracyzm społeczny otaczał Sprawiedliwych [wśród narodów świata - TMP] długo po wojnie, toteż obawiali się ujawnić swoje bohaterskie czyny. Nie może to jednak przesłonić faktu, że stosunkowo więcej pomocy udzielały środowiska lewicowe (do których należała Irena Sendlerowa), odrzucające przedwojenny antysemityzm. To w lewicowej partyzantce mogli dalej walczyć ci przywódcy ŻOB, którzy przeżyli powstanie w getcie. (...)". I znów - Cała nie wyjaśnia już (bo kłóciłoby się to ze z góry przyjętą tezą), czym były owe "lewicowe środowiska" i "lewicowa partyzantka", że była to po prostu agentura Moskwy. Poza tym, co to znaczy - "stosunkowo więcej pomocy" (w stosunku do czego - wpływów w społeczeństwie, możliwości; jaka była realna pomoc w żywności, lekach, broni, w końcu ukrywaniu Żydów?) Gdy idzie np. o powstanie w getcie warszawskim - dużo większą, realną pomoc żydowscy bojowcy otrzymali od AK, z tą różnicą, że dostawał ją przede wszystkim propolski Żydowski Związek Wojskowy - znienawidzony (zresztą do dziś) przez lewicowy ŻOB. Na koniec, przepraszam, czy Irena Sendlerowa nie była działaczką Żegoty - referatu Polskiego Państwa Podziemnego?
Od mowy nienawiści do zbrodniczych czynów Główna, tytułowa teza dr Całej brzmi: "Hitlerowcy zbudowali rzeczywistość antywartości, w którym zachowania przyzwoite były karane, zaś okrucieństwo i podłość - nagradzane. Już dawniej jednak, od zarania antysemickiej agitacji można się doszukać zaczątków przewartościowania systemu wartości, np. gdy usprawiedliwiano przemoc lub drwiono z jej ofiar. (...) Ten proces internalizacji byłby zapewne wolniejszy, gdyby nie byli przed wojną bombardowani antysemityzmem przez narodowców i Kościół. Co więcej, nachalna agitacja nazistowska nie była skutecznie zwalczana, lecz jeszcze wzmocniona mową nienawiści, która nie znikła całkiem z ambon ani łamów niektórych gazetek podziemnych". Jako przykłady owej mowy nienawiści autorka zasypuje nas cytatami z przedwojennej i okupacyjnej prasy - ale właśnie nie z poważnych gazet, tylko gazetek. Tak samo podrzędni, prowincjonalni księża mają świadczyć o całym polskim klerze. Owa mowa nienawiści - wyłączny atrybut polskich antysemitów (no bo przecież środowiska postępowe zawsze były za miłością, pokojem, tolerancją - oczywiście nie mówi się, że tylko dla swoich, a teksty Aliny Całej nie są nienawistne wobec Polaków), przeniosła się w dzisiejsze czasy: "Niektórzy politycy i niektórzy hierarchowie zdają się nie dostrzegać zagrożeń płynących z jątrzącej mowy, niebezpieczeństwa powtórnego odwrócenia wartości". Autorka wyciąga finalny wniosek, że Polacy znów mogą mordować Żydów. Chodzi głównie o czytelników "Naszego Dziennika" i słuchaczy Radia Maryja ("Ich stan emocjonalny może świadczyć o gotowości do przemocy"). A zatem, ten nurt może się rozprzestrzenić, znów ogarnąć całą Polskę! Znów będziemy budować obozy, zabijać w komorach gazowych i palić w krematoriach. Na razie wysyłamy tylko listy do publikatorów ojca Rydzyka, ale co może być dalej... Teraz technologia zbrodni jest dużo bardziej nowoczesna. Tadeusz M. Płużański
W poszukiwaniu rezunów; afera z JE Aleksandrem Gradem Z niejakim zdumieniem przeczytałem na stronach „DZIENNIK”a (to ten trup jeszcze dycha?): Śledczy znają taliba, który zabił Stańczaka „Trójka prokuratorów prowadziła w Pakistanie śledztwo dotyczące porwania i zabójstwa Polaka. Jak mówi Robert Majewski, szef warszawskiego wydziału przestępczości zorganizowanej, wyjazd był potrzebny. - Wiemy przynajmniej o jednej osobie, która kierowała tym procederem - komentuje.” Przepraszam bardzo: kto płaci za te wojaże i „śledztwa”? Co ważniejsze: dlaczego III RP prowadzi agresję prawną przeciwko Islamskiej Republice Pakistanu? To państwo jak najbardziej istnieje, ma siły zbrojne, policję, prokuraturę... Przestępstwo popełnione na terytorium okupowanym przez IRP musi być karane wedle prawa pakistańskiego i przez wymiar sprawiedliwości IRP - a nie przez przedstawicieli III RP! Gdyby kodeks karny obowiązujący w Pakistanie za zamordowanie Polaka przewidywał rok odsiadki z zawieszeniem - to trzeba by się było z tym pogodzić. Co najwyżej: przestać jeździć do Pakistanu. Lub wypowiedzieć wojnę IRP. Czyżby III RP planowała naruszenie suwerenności IRP poprzez porwanie porywaczy i wymierzenie im sprawiedliwości na własną rękę?!? To ja protestuję! Przypominam, że IRP ma rakiety i bomby atomowe - a Tarczy jeszcze nie mamy... ŚP. Piotr Stańczak był podobno pracownikiem wywiadu. Ja rozumiem, że polski wywiad nie zamierza tej sprawy tak pozostawić. Ale wywiad działa zupełnie inaczej. Posyła - jeśli uważa to za słuszne - tajnych wysłanników, którzy po cichu, nie mieszając w to Polski, zrobiliby kęsim-kęsim mordercom z Tareek-i-Taliban. Natomiast co tam robili oficjalni reżymowi prokuratorzy?? Lepiej prowadzili śledztwo, niż pakistańscy - bo lepiej znają miejscowe warunki i język? JKM
05 lipca 2009 Meduzowe oblicze demokracji.. Demokratyczne władze Kopenhagi chcą wprowadzić do szkół język arabski jako drugi po angielskim język obcy, żeby pomóc młodym ludziom pochodzenia arabskiego w lepszej integracji z duńskim społeczeństwem.
Język arabski miałby być jednym z przedmiotów, który wchodziłby w skład egzaminu wstępnego do liceum To znaczy będą teraz w szkołach w Kopenhadze nauczyciele od języka arabskiego, a uczniowie duńscy, którzy do tej pory uczyli się języka duńskiego i angielskiego, będą się uczyli arabskiego, Bo co to za integracja, gdy jedna strona zna język duński i angielski, a druga tylko arabski? A Arabowie nie mogą się nauczyć duńskiego, skoro mieszkają w Kopenhadze, albo chociaż angielskiego, tylko dla nich robi się specjalnie ułatwienia, żeby mogli po arabsku zdawać i się uczyć w szkołach duńskich.? Jak się na nauczą duńskiego lub angielskiego - to i tak integracji nie będzie, a jak nie będzie - to będzie w przeszłości pomysł, żeby uczniowie duńscy nauczyli się arabskiego. I tym sposobem wciągnie się dumnych kiedyś Wikingów w nauczenie obcego im zupełnie języka - języka z cywilizacji arabskiej. Multikultura to jest dobry sposób na rozwalenie cywilizacji łacińsko-chrześcijańskiej. W tym kotle gotuje się od dawna i już kipi.. Jeszcze tylko ponauczać arabskiego Anglików i Niemców.. Żeby się lepiej zintegrowali z Arabami! Naprawdę! Czy ten eksperyment może się udać? Ale próbują.. Naszych rodaków w Wielkiej Brytanii też edukują językowo. Tyle, że nasi rodacy są w Wielkiej Brytanii, a nie w Arabii Saudyjskiej czy Iraku, i tam obowiązuje język angielski, a nie muszą się uczyć na razie arabskiego. Na łamach magazynu „The Polish Observer”, w rubryce ”Doskonal swój angielski”, jako przykład nauki angielskiego pojawiło się zdanie:” Peter rapes Susan every Friday” wraz z tłumaczeniem „Piotrek gwałci Zusię w każdy piątek”(???). Prawda, że dobrze dobrane zdanie, akurat do nauki angielskiego? Równie dobrze mogłoby być zdanie” Peter strikes Susan every Monday”(!!!). Zdanie, że „Piotrek gwałci Zuzię w każdy piątek” odmieniono we wszystkich możliwych formach. Redakcja dwutygodnika dla Polaków postanowiła nauczyć swoich czytelników w ostatnim numerze problemu czasów w języku angielskim. I tak w, w kąciku do nauki języka czytamy: „Piotrek właśnie gwałci Zuzię”, „Piotrek zgwałcił Zuzię minionej nocy”, ”Piotrek zgwałci Zuzię”… itd. A zdanie „Piotrek zgwałcił Zuzię i pobił przy pomocy tępego narzędzia”? Byłoby bardziej sugestywnie..! A potem ją zamordował! A najlepiej „Piotrek zabił Susan”! We wszystkich czasach… O tempora! O mores! Nauka angielskiego, nauką angielskiego, ale w Wielkiej Brytanii dzieją się ciekawsze rzeczy. Angielska agencja FSA, odpowiedzialna za wartość odżywczą produktów spożywczych(????) w handlu, uznała, że bekon i chleb zawierają najwięcej soli wśród dostępnych na rynku produktów. Oprócz oczywiście soli sprzedawanej w kilogramowych torebkach, choć tam jest jej najwięcej.. A tak sprzedawaną solą - państwowa , rządowa agencja na razie się nie interesuje! Może kiedy indziej! Agencja poleciła handlowcom i producentom, zmniejszenie zawartości soli na razie w 80 artykułach żywnościowych, dostępnych w supermarketach, w niektórych skrajnych przypadkach - nawet o połowę! Przypadek najbardziej skrajny - to jest sól w beczkach! Albo w pięćdziesięciokilogramowych workach! Wszystko to do 2012 roku!!! Według „ekspertów” ( czytaj agitatorów) zmniejszenie średniego dziennego spożycia soli przez statystycznego Brytyjczyka z obecnych 8,6 grama do 6 gramów, zapobiegłoby w ciągu roku ponad 20 000 przedwczesnym zgonom i pozwoliłoby zaoszczędzić , państwowej służbie zdrowia na kosztach leczenia około 1,5 miliarda funtów. Jeśli oczywiście to wszystko prawda, co plotą „eksperci”! Ciekawe ,ile funtów zainkasowali „eksperci” za te rewelacje? A czy Brytyjski system emerytalny wytrzyma te dodatkowe dwadzieścia tysięcy ludzi, którzy pożyją dłużej, bo będą jedli mniej soli? Co prawda tylko otyli żyją dłużej, ale z to jedzą krócej.. Jak skończą z zawartością soli- wezmą się za cukier, po cukrze za kawę, a po kawie za kofeinę.. Aż ustalą zawartość wszystkiego we wszystkim, a ponieważ jest do de facto zbiór nieskończony, w nieskończoność będą ustalać zawartość cukru w cukrze i innych składników w produktach spożywczych. Polski rząd, ponieważ jesteśmy członkami nieistniejącej prawnie Unii Europejskiej, powinien jak najszybciej zaprotestować, ponieważ w wyniku działania rządowej organizacji walczącej z zawartością soli w soli mogą być w Polsce zagrożone dwie kopalnie: w Bochni i w Wieliczce. Gra dyplomatyczna jest oczywiście warta świeczki.. I wcale nie trzeba zjeść beczki soli. Ale zawartością soli na razie nie zajmują się w Niemczech. Zajmują się natomiast zaostrzeniem przepisów dotyczących posiadaniem broni, w tym chcą wprowadzić zakaz gier symulujących zabijanie, takich jak paintball.(???). No pewnie, skoro człowiek może utopić się w łyżce wody, to dlaczego nie może zabić kogoś bawiąc się w paintball. To jest logiczne, a ludzie w socjalizmie powinni żyć bezpiecznie.! Większa niewola- większe bezpieczeństwo. Pominąwszy przypadki samobójstw w płockim więzieniu. Zaostrzone przepisy są reakcją na masakrę w szkole w miejscowości Winnenden - kilka miesięcy temu. 17- latek zastrzelił wówczas 15 osób, po czym popełnił samobójstwo podczas próby ucieczki. Złamanie zakazu - to 5000 euro grzywny(!!!). Władze powinny wyeliminować wszystko co chociaż cieniem kojarzy się z zabijaniem. A na końcu wyeliminować samobójców! Na razie w Austrii sąd skazał pisarza Gerda Honsika na pięć lat pozbawienia wolności za kwestionowanie Holokaustu(???). Tylko pięć lat? - chciałoby się zapytać. „- Nakładanie na kogoś kary pięciu lat więzienia za korzystanie z wolności opinii jest niedopuszczalne”- oświadczył adwokat Herbert Schalter. 67letni Honsik odrzuca stawiane mu zarzuty i zamierza odwołać się od wyroku, który nie jest prawomocny. Apelację zapowiedział jednak także oskarżyciel Stefan Apostol, który uznał wyrok za zbyt łagodny, biorąc pod uwagę fakt, że pisarzowi groziło nawet 20 lat pozbawienia wolności.(???). Honsik już w 1992 roku został w Austrii skazany na półtora roku więzienia za opublikowanie w latach 1986- 89 serii prac, w których negował fakt Holokaustu. Udało mu się jednak wówczas zbiec do Hiszpanii. W 2007 roku prokuratura generalna Austrii wysłała za nim międzynarodowy list gończy. Poskutkowało to jego aresztowaniem w Maladze i ekstradycją do Austrii. W 2006 roku sąd w Wiedniu skazał na trzy lata więzienia brytyjskiego historyka Davida Irvinga, oskarżonego o publiczne podawanie w wątpliwość niemieckich zbrodni na Żydach. Irving spędził w austriackim więzieniu 13 miesięcy. Został zwolniony wcześniej, lecz nie ma prawa wjazdu do Austrii. No i tak wolność słowa kwitnie w Unii Europejskiej, gdy jeszcze nie ma podpisanego Traktatu.. A co będzie jak zostanie podpisany? Chyba, że w Wielkiej Brytanii dojdzie do referendum! Brytyjczycy nie chcą biurokratycznej czapy nad sobą- zagłosują przeciw! WJR
W imieniu starszych i mądrzejszych „Ty, co głupoty powagą najmądrzejszych wodzisz za łby” - nawoływał przed stoma laty poeta. Bo też, chociaż i przed stoma laty „pusta grzechotka” potrafiła wodzić za łby „najmądrzejszych”, to przecież jacyś najmądrzejsi jednak się trafiali. Dzisiaj takich próżno szukać ze świecą, a już specjalnie - w Sejmie. Jak wiadomo, w kolejnych wyborach do Sejmu mamy do czynienia z wyraźnie zaznaczającą się selekcją negatywną, co katastrofalnie odbija się na jakości życia publicznego, a szczególnie - systemu prawnego. Ale taka sytuacja najwyraźniej razwiedce, zwłaszcza cudzoziemskiej, musi odpowiadać. Im głupszy jest polski parlament - tym lepiej, bo wiadomo, że prochu nie wymyśli, a że się trochę ponadyma - to przecież nic nie szkodzi. Więc chociaż poszczególni posłowie nadymają się jak tylko mogą w rozmaitych komisjach śledczych, to rezultaty ich wzajemnych przekomarzań są bardzo podobne do rezultatów dyskusji w maglu. Wszelkie rekordy bije pod tym względem komisja wyznaczona do zbadania tak zwanych „nacisków”, jakim mieli podlegać prokuratorzy prowadzący sprawę tak zwanego „przecieku” w tak zwanej „aferze gruntowej”.
Odkąd poseł Andrzej Czuma, który tą komisją uprzednio kierował, poszedł „w ministry sprawiedliwości”, przewodniczenie komisji objął szerzej przedtem nieznany radca prawny z Koszalińskiego, poseł PO Sebastian Karpiniuk, który najwyraźniej postanowił wykorzystać życiową okazję, by zostać pogromcą Zbigniewa Ziobry. Nie jest to specjalnie trudne z dwóch powodów; po pierwsze, Zbigniew Ziobro cierpiał, jak się wydaje, na zawodową chorobę prokuratorską. Polega ona na postrzeganiu świata, jako obszaru zaludnionego przez ponad 6,5 miliarda osób podejrzanych. Wszystkich, ma się rozumieć, przesłuchać się nie da, ale trzeba próbować. Po drugie - że współpracownikami Zbigniewa Ziobry, których, jak się wydaje, dobrał mu sam prezydent Lech Kaczyński, byli panowie Janusz Kaczmarek, jako minister spraw wewnętrznych i Konrad Kornatowski, jako komendant główny policji. To właśnie ich działalność doprowadziła premiera Jarosława Kaczyńskiego do upadku, którego przyczyną, jak zwykle, było potknięcie się o własne nogi. Celem Zbigniewa Ziobry było wykazanie, iż niepowodzenie prowokacji CBA w Ministerstwie Rolnictwa kierowanym podówczas przez koalicyjnego partnera PiS Andrzeja Leppera, było następstwem „przecieku” to znaczy - zawiadomienia ministra Leppera o zastawionej na niego przez CBA pułapce. Problem polegał na tym, że cel ten zamierzał on osiągnąć przy pomocy ministra Kaczmarka i komendanta Kornatowskiego, których można było już wtedy zasadnie podejrzewać o zmianę lojalności. Tę właśnie zmianę miała ilustrować monitorowana operacyjnie nocna wyprawa ministra Kaczmarka do warszawskiego hotelu „Marriott” w celu złożenia dziennego raportu sytuacyjnego swemu prawdziwemu zwierzchnikowi, panu Ryszardowi Krauzemu. W tej sytuacji parlamentarzyści zasiadający w komisji śledczej badającej sprawę „nacisków” pełnią niezbyt zaszczytną rolę giermków prawdziwych rycerzy - o ile oczywiście określenie to pasuje do pana Kaczmarka, a zwłaszcza - do pana Kornatowskiego. To oni - a także były zastępca prokuratora generalnego pan Engelking, dali właśnie pokaz wodzenia posłów za łby nie tyle może „głupoty powagą”, co koncertem na kruczki prawne, ale rezultat był podobny. Próba przeprowadzenia konfrontacji między świadkami, których tak zwane „wersje” różnią się między sobą w sposób istotny, zakończyła się komedią, to znaczy - kolejna zwyczajową kłótnią posłów PiS z przewodniczącym Karpiniukiem, który wprawdzie robi co może, by się zasłużyć, ale - powiedzmy sobie szczerze - chyba za duży ciężar wziął na swoje barki. Inna rzecz, że dzięki temu ma zajęcie aż do końca kadencji i jest pokazywany w telewizji częściej od innych posłów, więc jest szansa, że wyborcy go zapamiętają. A to jest właśnie główną troską naszych parlamentarzystów, od których w polityce już nic właściwie nie zależy, bo polityką zajmują się prawie wyłącznie starsi i mądrzejsi. I właśnie jeden ze starszych i mądrzejszych, a mianowicie pan dr Andrzej Olechowski, w liście do Donalda Tuska zrezygnował z członkostwa w Platformie Obywatelskiej i obrócił swoje zainteresowania ku Pawłowi Piskorskiemu, piastującemu godność przewodniczącego SD. Żeby uniknąć nieporozumień wyjaśniam, że ten skrót, wbrew pozorom, nie oznacza wcale formacji Sicherheitsdienst, tylko stare, poczciwe, znane jeszcze z okresu PRL Stronnictwo Demokratyczne, zwane potocznie Stronnictwem Drżących. Niby drżący, ale wiedzieli, z której strony chleb posmarowany, więc Stronnictwo przetrwało transformację ustrojową głównie dlatego, że jest właścicielem nieruchomości w różnych miastach, którymi ktoś musi zarządzać. Ale podobnie, jak w przyrodzie nie ma wulkanów wygasłych, tak i SD może doczekać się powrotu na polityczną scenę, jeśli tylko razwiedka, a zwłaszcza - nasza Katarzyna Wielka, czyli pani Aniela, sobie w tym upodoba. A właśnie tak może być, bo pan Piskorski od razu oświadczył, iż pan dr Olechowski jest „najlepszym” kandydatem na przyszłego prezydenta Polski. („A. Olechowski, A. Olechowski, to jest najlepszy prezydent dla Polski!”). I słuszna jego racja, bo powiedzmy sobie szczerze - czy z punktu widzenia pani Anieli alternatywa: Olechowski-Tusk nie jest lepsza od alternatywy: Tusk-Kaczyński? Jasne, że lepsza, bo ktokolwiek wtedy wygra, sprawa będzie wygrana, a o to przecież chodzi. Już Chorąży Pokoju zauważył, że nie tyle jest ważne, kto głosuje, tylko - kto liczy głosy. Dodajmy, że jeszcze ważniejsze jest przygotowanie „wyborcom” właściwej politycznej alternatywy, żeby mieli wprawdzie wybór, ale taki, jak w kołchozowej stołówce: jeść, albo nie jeść. No i właśnie taka alternatywa się na naszych oczach rysuje. Oznacza ona, że premieru Tusku mogą zostać już wkrótce odjęte atuty, które dotychczas były postawione do jego dyspozycji w postaci poparcia kontrolowanych przez razwiedkę mediów, wsparcia agentury i infiltrowanego przez nią Salonu, no i oczywiście pieniędzy, bez których w polityce - ani rusz. W takiej sytuacji Donald Tusk może okazać się bardzo podobny do sławnego jabłka biskupa Berkeleya; odjąć mu kształt, odjąć mu kolor, odjąć mu ciężar, odjąć mu zapach, odjąć mu smak - to cóż z niego pozostanie? Nic zgoła! Zapewne w przeczuciu tej straszliwej możliwości człowiek o zszarpanych nerwach, czyli wicemarszałek Stefan Niesiołowski, którego Donald Tusk wziął do Platformy na chłopaka do pyskowania, wyraża się o doktorze Olechowskim z ostentacyjnym lekceważeniem. Tymczasem dr Olechowski należy i do sławnej Komisji Trójstronnej i do Klubu Bilderberg, gdzie - mimo pewnego zdemokratyzowania, którego dowodem jest udział posła Palikota - pana wicemarszałka Niesiołowskiego z pewnością nie wpuszczono by za próg. Ale - powiedzmy sobie szczerze - cóż innego w tej sytuacji może pan wicemarszałek zrobić? Już raz z narodowego katolika przepoczwarzył się w demokratycznego liberała, a teraz, perspektywa kolejnego przepoczwarzenia w jego wieku? A na taką możliwość wskazują ustalenie międzyrządowej konferencji w Pradze, poświęconej wyłudzeniu od państw Europy Środkowej miliardów dolarów pod pozorem odszkodowań dla żydowskich organizacji przemysłu holokaustu. Organizacje te domagały się, by właśnie im wypłacono pieniądze stanowiące równowartość mienia pozostawionego przez Żydów którzy nie pozostawili spadkobierców. Pod naciskiem amerykańskim przyjęta została „deklaracja” z której wynika, iż będzie to możliwe „w niektórych krajach”. Reprezentujący Polskę Władysław Bartoszewski, którego osoba najwyraźniej już nie robi wrażenia na grandziarzach reprezentujących przemysł holokaustu, nieśmiało mamrotał, że Polski to nie dotyczy, ale przecież to nie on będzie miał w tej sprawie ostatnie słowo, tylko już prędzej Dawid Peleg, któremu deklaracja praska najwyraźniej dodała wigoru i który z wyciśnięcia wszystkiego również, czy może nawet przede wszystkim z Polski, wcale nie rezygnuje. Nieprzyjemnie to powiedzieć, ale wygląda na to, iż jedynym efektem naszej przynależności do Sojuszu Atlantyckiego może być kolejny rabunek Polski - tym razem już nie ze strony Sowieciarzy, przed czym NATO niby nas zabezpiecza - ale ze strony Żydów. Niby różnica, ale czy znowu aż tak wielka? SM
06 lipca 2009 Republika zwierząt W wywiadzie dla „Angory”( nr 27 z 5.VII.2009r), pan Andrzej Sadowski, wiceprzewodniczący Centrum im. Adama Smitha, na pytanie „Co było główną przyczyną tak fatalnego miejsca? (chodzi o sklasyfikowanie polskiego systemu podatkowego przez Bank Światowy na 142 pozycji wśród jurysdykcji podatkowych na świecie)- odpowiedział:' - Posłużę się raportem polskiego rządu sprzed trzech lat( rząd Jarosława Kaczyńskiego!), z którego wynika, że na ponad 90 miliardów wpływów z podatku VAT, blisko 40miliardów stanowiły koszty jego poboru! Jaki jest sens utrzymywania tak nie efektywnego podatku? Przy tak gigantycznym marnotrawstwie rząd proponuje oszczędności w ministerstwach na papierze, komórkach i samochodach służbowych, co ma przynieść 3 miliardy złotych. Czy nie lepiej, żeby koalicja zajęła się rozwiązaniami systemowymi, które sprawią, że polscy obywatele i przedsiębiorcy nie będą musieli szukać sprawiedliwości przed trybunałem w Strasburgu?”(?????). Bardzo ciekawy wywiad - polecam, ale zwróćcie państwo uwagę… Socjaliści francuscy, którzy w latach pięćdziesiątych wprowadzali podatek VAT, twierdzili, że koszty jego poboru, to 7 do 8 procent pobranej sumy. Widać wyraźnie, że kłamali! Pobór tego nonsensownego podatku, jakim jest VAT- to prawie 50% zdartych z ludzi pieniędzy. Karmi się nimi głównie biurokrację, która doskonale z tego nonsensu żyje.! Jasio pyta kolegę: - Dlaczego ty ciągle chodzisz rozczochrany? - Bo nie mam grzebienia. - To nie możesz sobie kupić? - Mogę, ale wtedy musiałbym się stale czesać.. Biurokracja, która jest naszym prawdziwym przeciwnikiem we współczesnej socjalistycznej Polsce, nigdy nie odda władzy raz zdobytej nad nami! Przecież z tego żyje! A zrabowane nam pieniądze służą do okopania się jej w okopach wojny toczonej z nami- podatnikami. Biurokracja nie płaci podatków - biurokracja żyje z podatków! A na jakie cele idzie te pozostałe 50 miliardów pozostałe po odjęciu kosztów utrzymania biurokracji poboru tych 90 miliardów? Na przykład na Łódzkie Centrum Służby Rodzinie.(????). Na Boga Wszechmogącego! Już jest coś takiego faszyzującego. Aktywiści Centrum, które jest na razie in statu nascendi, będą chodzili po domach i sprawdzali, czy dziecko dobrze śpi, czy ma odpowiednie warunki w domu, czy nic złego się nie dzieje, czy się niepotrzebnie nie budzi. Wystarczy się do nich zwrócić o pomoc? Na razie! Powoli będą wikłać rodziców w zależność, a potem zrobią obowiązek. Będzie dziesięciu psychologów na etatach państwowych ,którzy służą pomocą rodzinie- bez nich rodzina współczesna, żyjąca w burzliwych czasach rozwoju socjalizmu, nie jest samodzielnie funkcjonować. Trzeba się nią bezustannie opiekować.! Za pieniądze tej rodziny i innych rodzin, które na razie z takiej pomocy nie korzystają. Ale w miarę rozwoju ucisku socjalistycznego, coraz więcej rodzin będzie potrzebowało pomocy; części zabierze się dzieci dla lepszego wychowania, a części odbierze się dzieci ze względu na zły wpływ rodziców na dziecięcą świadomość. W końcu przerabiają nas na nowego człowieka, a to wymaga zmian, szczególnie w sferze świadomości! Jak to mówił ich duchowy nauczyciel , niejaki Karol Marks- w sferze nadbudowy. Albo na przykład z pozostałych po rabunku 50 miliardów, można wydać pieniądze na Narodowy Fundusz Zdrowia. Rekordzista - lekarz, potrafi być zatrudniony w - uwaga!- 25 przychodniach(????). Tak jest w Łódzkiem, ale gdzie indziej może być jeszcze bardziej rekordowo. Na razie urzędnicy Narodowego Funduszu Zdrowia udają, że się tym interesują i że będą wspomniane zjawisko ścigać. I co ciekawe, we wszystkich przyjmuje - w tym samym czasie!!! Musi mieć niezłe znajomości w Narodowym Funduszu Zdrowia, który płaci mu dwadzieścia pięć razy za to samo! To jest dopiero majstersztyk! Czekamy na kolejnego rekordzistę! Dwadzieścia pięć razy - po raz pierwszy , po raz drugi, dwadzieścia pięć razy - po raz trzeci.. Z roku na rok wydają coraz więcej naszych pieniędzy, a kolejki zamiast się kurczyć - tak się propagandystom państwowej służby zdrowia wydaje- są coraz dłuższe. I będą, bo jeśli jest więcej pieniędzy w systemie tak wielkiego państwowego marnotrawstwa, to będzie coraz więcej chętnych - za łapówki, żeby wyrwać po kilkadziesiąt razy za to samo od państwa, czyli od nas, którzy nic w tej sprawie nie mamy dopowiedzenia. Musimy tylko płacić. Im więcej pieniędzy w systemie komunistycznej służby zdrowia - tym większe złodziejstwo.! Szkoda, że nie reaguje na tę sprawę pani minister zdrowia, pani Ewa Kopacz, której podlega Narodowy Fundusz Państwowego Marnotrawstwa. Coraz więcej pieniędzy, coraz mniej za te pieniądze, coraz gorsze usługi i coraz większe pomiatanie pacjentem, za jego ciężko opłacone pieniądz. Komunizm jest niemoralny do szpiku kości! W Łódzkiem na 2100 pracowników gabinetów stomatologicznych 622 pracuje w kilku miejscach jednocześnie, w tym samym czasie. ”622 upadki Bunga”, czy jakoś tak nosiła tytuł powieść Ignacego Witkiewicza Bałagan jest niesamowity; wszyscy oszukują, wystawiają lipne faktury, naciągają, powielają pracę, olewają pacjenta, ciągną, doją, potem znowu ciągną, a potem znowu doją.. I nikt tego nie widzi! Pani minister z Platformy Obywatelskiej też!. Mamy naprawdę wielkich stachanowców - lekarzy, którzy wykonują wielkie potężne normy! Jedynymi, którzy z tej sytuacji są niezadowoleni - to pacjenci! Ale czy biurokrację to obchodzi? Pacjenci stanowią jedynie scenografię dla jej działań i alibi dla istnienia czegoś tak kuriozalnego jak państwowa służba zdrowia zasilana od zewnątrz pieniędzmi podatników, czy się w niej leczą , czy też nie..
Abonament opłacony musi być! Taka jest zasadza socjalizmu-czy korzystasz , czy nie - musisz zapłacić , bo musi być solidarnie i społecznie oraz sprawiedliwie. Z tych pięćdziesięciu miliardów, które pozostały po kradzieży przez biurokrację czterdziestu miliardów, można jeszcze zafundować 'bezpłatne” zestawy do sprzątania po psach(???). Właśnie taki eksperyment jest przeprowadzany w Warszawie, każdy chętny może dostać taki „ bezpłatny” zestaw., za który wcześniej zapłacili wszyscy ci, którzy psów nie mają, i uważają wybiórcze sprzątanie samych psich kupek za zwykłe wariactwo. Bo resztę śmieci się pozostawia służbom miejskim, które mogłyby sprzątać jednocześnie wszystkie śmieci. Ale musi być segregacja! Równie dobrze można rozdawać” bezpłatne” zestawy do sprzątania kocich kupek. I też zbierać tylko kocie kupki. Gdyby były jakieś wątpliwości, czy dana kupka jest psia, czy kocia - zawsze można poprosić gminnego eksperta na etacie- on bezbłędnie rozróżni między kupkami. I niewiele weźmie na etacie zafundowanym mu w urzędzie.
Może być tylko problem ze zderzaniem się zbieraczy kupek psich - ze zbieraczami kupek kocich.. Wtedy wszelkie konflikty zostaną sprawiedliwie rozstrzygnięte przez niezawisłe sądy. Oczywiście nie wiadomo od czego niezawisłe.. Naturalnym odruchem nagiego człowieka jest wstyd.. A co jest naturalnym odruchem urzędnika? Wymyślić kolejny problem, który będzie rozwiązywał.. Z całym zaangażowaniem i jak największym budżetem! WJR
Nici demokratycznej podszewki W demokracji politycznej wiedza o tym, kto podejmuje decyzje i kto wydaje polecenia pierwszorzędnym fachowcom od uszczelniania politycznej sceny, nie tylko jest zakazana, ale kwestionowane jest samo jej istnienie. Każdy, kto uważa odwrotnie, staje się podejrzany o przypadłość, którą wracze radzieccy określali mianem „schizofrenii bezobjawowej”. Ludność świata liczy już prawie 7 miliardów. Wprawdzie tu i ówdzie spotykamy dyktatury, niekiedy nawet niczym nie maskowane, niekiedy maskowane „demokracją ludową”, ale większość państw świata skłania się ku demokracji politycznej, a w każdym razie - udaje, że się skłania. A w demokracji politycznej jedną z najważniejszych spraw staje się sposób rekrutowania ludzi do aparatu władzy, czyli wyłonienia z masy „obywateli” ich „przedstawicieli”. Nie chodzi mi w tym miejscu o systemy wyborcze, przy pomocy których nie tylko można wyselekcjonować grupę przedstawicieli, ale i skutecznie zablokować możliwość przedostania się do tego grona elementów niepożądanych. Na przykład system wyborczy we Francji skutecznie blokuje dostęp do Zgromadzenia Narodowego tamtejszemu Frontowi Narodowemu. Co Front Narodowy zawinił i komu - tego dokładnie nikt nie wie, a jeśli nawet wie - to nie powie, niemniej faktem jest, że blokowaniem tej grupie dostępu do ośrodków władzy muszą zajmować się pierwszorzędni fachowcy. Kiedy bowiem pewnego razu kandydat Frontu z departamentu Var w Prowansji, Jan Maria Le Chevallier, przedarł się przez wszystkie zapory i w swoim okręgu wygrał, to Sąd Najwyższy unieważnił w tym okręgu wybory. Znaczy - jak jest rozkaz, że Front ma nie przejść, to nie przejdzie, żeby tam nie wiem co. I to właśnie jest w demokracji politycznej najciekawsze - kto mianowicie takie decyzje podejmuje i kto wydaje polecenia owym pierwszorzędnym fachowcom. Tego oczywiście nikt oficjalnie nie wie, bo w demokracji politycznej taka wiedza jest zakazana. To znaczy nie tyle nawet zakazana, co wręcz kwestionowana. Masom, czyli „wyborcom” podawana jest do wierzenia zbawienna prawda, że w demokracji politycznej niepodzielnie panuje pełny spontan i odlot, że nikt niczym tu zdalnie nie kieruje, a każdy, kto uważa odwrotnie, niewątpliwie cierpi na przypadłość, która wracze radzieccy określali mianem sławnej „schizofrenii bezobjawowej”. Czasami tylko zdarzają się momenty dyspensy, ot na przykład, kiedy Lew Rywin przyjdzie do redaktora Michnika z korupcyjną propozycją od „grupy trzymającej władzę”. Ponieważ sławne „dziennikarskie śledztwo” wykryło straszliwy spisek wymierzony w spółkę „Agora”, wyznawcy red. Michnika otrzymali czasowe pozwolenie uwierzenia w spiski i „grupę trzymającą władzę” - oczywiście do momentu w którym nie było to już potrzebne. Ale takie właśnie momenty tym bardziej skłaniają do uzyskania odpowiedzi na pytanie, kto tak naprawdę rządzi państwami uprawiającymi demokrację polityczną i jakimi kryteriami się kieruje.
O wyższości organizacji Demokracja ufundowana jest na przesądzie, że wszyscy ludzie są równi. Jest to oczywisty nonsens, bo już na pierwszy rzut oka widać, że jeden mężczyzna jest silniejszy, drugi - słabszy, jeden człowiek mądrzejszy, a u drugiego na pierwszy plan wysuwają się inne zalety, jedna dama jest urodziwa, a u innej bardziej cenimy walory intelektualne - i tak dalej. W tej sytuacji wielkiego znaczenia nabierają grupy nieformalne, w jakie łączą się ludzie w celu zdobycia większego wpływu politycznego. Np. silni z silnymi, mądrzy z mądrymi, ładne z ładnymi - i tak dalej. Ale zorganizowanie się nawet na tak prostej płaszczyźnie jednoczącej wymaga sporo czasu i zachodu. Dlatego znacznie prościej jest organizować się w takie grupy na zasadzie np. przynależności narodowej, zwłaszcza w społecznościach pod tym względem zróżnicowanych. Dlatego np. we współczesnych demokracjach widoczny jest wyraźny wpływ np. środowisk żydowskich, nieproporcjonalnie wysoki w stosunku do ich liczebności. Co ciekawe, środowiska te najwyraźniej wiedzą, że to właśnie nacjonalistyczna płaszczyzna jednocząca daje im taką przewagę, bo nie tylko próbują zwalczać nacjonalizmy w krajach swego osiedlenia, ale nawet oskarżają obserwatorów, którzy tę przewagę zauważają, o „antysemityzm”. Jest to oskarżenie bardzo dziwaczne, bo już prędzej za antysemityzm można by uznać negowanie istnienia Żydów, albo odmawianie im umiejętności organizowania się, czy artykułowania narodowych interesów. W tej sytuacji oskarżenia o antysemityzm są raczej instrumentem ochrony monopolu organizowania się na zasadzie nacjonalistycznej w grupy nieformalne, by poprzez nie wywierać wpływ na niezorganizowane masy „wyborców”. Ale zasada nacjonalistyczna nie jest bynajmniej jedyna, jak to w 1919 roku wyjaśniał hrabiemu Ostrowskiemu baron Rotszyld. Oprócz niej płaszczyzną jednoczącą bywa wspólnota poglądów. Wykorzystywał ją w latach 30-tych wybitny przywódca socjalistyczny Józef Stalin, montując w demokratycznych państwach Europy Zachodniej tak zwane „fołksfronty”, czyli fronty ludowe z partią komunistyczną, jako politycznym kierownikiem. Te „fołksfronty” miały na celu skierowanie tamtejszych „wyborców” w stronę pożądaną przez kierownictwo międzynarodowej wspólnoty rozbójniczej, jaką niewątpliwie stanowił Komintern. Skutki działania „fołksfrontów” są widoczne do dnia dzisiejszego np. we Francji, gdzie marksiści opanowali sektor edukacji i przemysłu rozrywkowego, więc są pełni wigoru i planów na przyszłość. Inną płaszczyzną jednoczącą może być patriotyzm podszyty współczuciem. Taka postawa często jest spotykana wśród funkcjonariuszy tajnych służb, oczywiście nie takiego Scheissu, jak nasza, tubylcza razwiedka, tylko normalnych, jakie działają w państwach poważnych. Te tajne służby, próbują sterować miejscową sceną polityczną w taki sposób, by przynajmniej nie pogorszyć sytuacji swego państwa względem państw ościennych. Poprzez umiejętne plasowanie agentury, inspirują tworzenie i programy partii politycznych, a poprzez kształtowanie systemów wyborczych uszczelniają krajową scenę na wpływ agentur państw obcych, czy rozbójniczych międzynarodówek w rodzaju Kominternu. Takie postępowanie dyktuje patriotyzm, podczas gdy współczucie nakazuje utrzymywać to wszystko w tajemnicy przed „wyborcami”, którzy dzięki temu mogą z czystym sumieniem myśleć, że to wszystko naprawdę i nawet przekonywać do tego innych.
Międzynarodowe hybrydy Na skutek globalnej strategii militarnej, jaka pod koniec lat 60-tych ubiegłego wieku ostatecznie wyżarła resztki autentycznego miąższu z demokratycznej skorupy, pojawiły się osobliwe twory, w rodzaju Komisji Trójstronnej, utworzonej w 1973 roku z inicjatywy Dawida Rockefellera i grupującej ponad 300 osobistości z Ameryki Północnej, Europy i Japonii. Ta Komisja jest osobliwym połączeniem międzynarodowej wspólnoty rozbójniczej z tajnymi służbami. Nikt dokładnie nie wie, czym się ta Komisja zajmuje, bo ani nie publikuje protokołów ze swoich posiedzeń, ani też nie publikuje żadnych komunikatów, ale tego i owego można się domyślić nie tylko z jej „trójstronności”, ale również - ze składu osobowego i domniemanych skutków zapadających tam ustaleń. Trójstronność Komisji skłania do przyjęcia, iż jej celem jest utrzymanie dominującej pozycji w świecie uprzemysłowionej i uzbrojonej w broń ultymatywną Północy globu. Na ile w ten cel angażują się przedstawiciele Japonii, a na ile tylko usiłowania te chłodno obserwują - tego sam bym chciał się dowiedzieć. Jedno wydaje się prawdopodobne - że ten cel dzisiaj jest znacznie trudniejszy do osiągnięcia, niż przed 30 laty i to z dwóch powodów: stopniowego zanikania i obyczajowej degeneracji narodów europejskich oraz stopniowej etatyzacji gospodarek Zachodu. W tej sytuacji Komisja nie jest w stanie osiągać zakładanych początkowo celów rozbójniczych. Rzecz w tym, że w ekonomii światowej nadal liczy się to samo, co liczyło się w czasach Hammurabiego, to znaczy - ilu kto ma niewolników. Dotychczas prawdopodobne założenie było takie, by przy pomocy monopolu broni jądrowej utrzymać ekonomiczną zależność Południa od Północy, powstrzymując 4 miliardy ludzi przed włączeniem się w główny nurt życia gospodarczego świata i zmuszając ich do pracy na rzecz tego nurtu. Ale coraz bardziej widać, że to się nie udało i najlepszym tego świadectwem jest kryzys finansowy, obejmujący przede wszystkim świat zachodni. Krótko mówiąc, mamy sytuację podobną, jak podczas I wojny światowej, kiedy to państwa wojujące, nie mogąc obrabować obywateli państw nieprzyjacielskich, obrabowały obywateli własnych, zawieszając wymianę papierowych pieniędzy na złoto i narzucając przymusowy kurs banknotów. Na tym tle można nawet odnieść nieprzyjemne wrażenie, iż Komisja Trójstronna mogła zostać zdominowana przez zwyczajnych grandziarzy, którzy nie mają już żadnych poglądów, poza tym, by się nakraść i uciec w jakieś bezpieczne miejsce.
Polska mizeria Ten wniosek nasuwa się również, kiedy popatrzymy na listę polskich uczestników Komisji Trójstronnej. Nie mówię oczywiście o Zbigniewie Brzezińskim, który do polskich uczestników może być zaliczony jedynie z uwagi na narodowe pochodzenie, bo tak naprawdę reprezentuje Amerykę. Mówię o Wandzie Rapaczyńskiej, Andrzeju Olechowskim, ojcu Macieju Ziębie, Jerzym Baczyńskim. Marku Belce i Januszu Palikocie. Jeśli chodzi o panią Rapaczyńską, to oczywiście ma ona same zalety z których najważniejszą wydają się właściwe „korzenie”. Ale już uczestnictwa panów Olechowskiego, Baczyńskiego, Belki i Palikota, a także ojca Macieja Zięby „korzeniami” wytłumaczyć się nie da. Na jakiej zasadzie właśnie oni znaleźli się w tej sławnej Komisji? Pewne światło rzuca na tę kwestię postać pana dra Andrzeja Olechowskiego, o którym były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa powiedział, że ma „zalety fizjologiczne i inne”. Fizjologiczne, jakie są - każdy widzi. Gdyby Gałczyńskiego wspierały proroctwa, to można by powiedzieć, że przewidział pana dra Olechowskiego w wierszu „Zima z wypisów szkolnych”: „Hej, tam w Warszawie jest pan minister siwy i taki miły; przez okno rzuca spojrzenia bystre...” No a te „inne” zalety? Jedną z nich, kto wie, czy nie kluczową dla kariery pana dra Olechowskiego, było nawiązanie w odpowiednim momencie współpracy z - jak to sam taktownie określił - „wywiadem gospodarczym”. To by tłumaczyło jego członkostwo w Komisji Trójstronnej, gdzie od współpracowników „wywiadów gospodarczych” i nie tylko gospodarczych aż się roi. Kiedy przypomnimy, że również pan Marek Belka został w swoim czasie zarejestrowany w charakterze współpracownika razwiedki, to i jego udział w Komisji wydaje się bardziej naturalny. Podobnie tego samego rodzaju zakątek ma w swoim życiorysie pan redaktor Jerzy Baczyński, który w poprzednim wcieleniu nazywał się zresztą Sroka. Mamy zatem wśród polskich uczestników Komisji Trójstronnej już trzech dawnych konfidentów tajnych służb. Tres collegium faciunt - mawiali starożytni Rzymianie, więc w doborze polskich kandydatów do Komisji możemy już zauważyć wyraźną prawidłowość. Do tego klucza nie pasuje jednak poseł Janusz Palikot i ojciec Maciej Zięba. Warto jednak zwrócić uwagę na dwie sprawy. Po pierwsze - że wyjątki potwierdzają regułę, a po drugie - że pan Janusz Palikot zaktywizował się politycznie od roku 2005, kiedy to nastąpiła mobilizacja wszystkich rezerw, by zapewnić zaplanowany przez razwiedkę rezultat demokratycznych wyborów. Wprawdzie poseł Palikot prezentował się jako wolnorynkowiec i objęcie przezeń przewodnictwa komisji „Przyjazne państwo” wzbudziło początkowo różne nadzieje, ale szybko okazało się, że to tylko kolejna okazja do błazeństw, którymi ten lubelski polityk urozmaica sobie monotonię życia. Nie zrobił bowiem nic istotnego, by zlikwidować, a przynajmniej podważyć zaprojektowany jeszcze w 1989 roku kapitalizm kompradorski, przy pomocy którego razwiedka kontroluje, a właściwie okupuje państwo, a zwłaszcza miejsca strategiczne z punktu widzenia gospodarki, z finansami na czele. Poglądy wolnorynkowe prezentował też w swoim czasie o. Maciej Zięba, ale obecnie jest znany raczej jako beneficjent unijnych subwencji, więc jasne, że - podobnie zresztą jak wielu innych - już nie kąsa etatystycznej ręki, z której je otrzymuje.
Francuski łącznik I na koniec jeszcze uwaga drobna, ale być może ważna. Pewien Francuz i mason powiedział mi kiedyś, że polscy masoni są „chłopcami na posyłki” masonów francuskich. Relata refero, a chociaż de mortuis nihil nisi bene, to nie ukrywam, że wizja „drogiego Bronisława” w charakterze chłopca na posyłki jakichś Francuzów, zwłaszcza w zestawieniu z tubylczą celebrą wokół niego, bardzo mnie wtedy rozbawiła. Ale mniejsza już o to, bo ważniejsze jest co innego. Otóż współczesna masoneria jest międzynarodową organizacją nepotystyczną i korupcyjną - rodzajem wspólnoty rozbójniczej, tyle, że maskującej się różnymi „świątyniami Salomona” i temu podobnymi metafizykami. Tak naprawdę jednak pepinierą Wielkiego Wschodu we Francji są dwie instytucje: Deuxieme Bureau, czyli tamtejsza razwiedka oraz Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Mówiąc krótko - masoneria może być znakomitą przykrywką dla wywiadowczej penetracji państw, a skoro może być - to pewnie bywa, zwłaszcza w takim państwie, jak nasze. Naprowadza mnie na to również okoliczność, że na początku lat 90-tych do masonerii zapisał się chyba cały batalion Służby Bezpieczeństwa, co - jak słyszałem - nie pozostawało bez wpływu na weryfikację. Wspominam również o tym bo widać, jak w soczewce, że współczesna demokracja podszyta jest materią w której splatają się wszystkie wątki: i nacjonalistyczny i rozbójniczy i ezoteryczny i agenturalny, więc z rozszyfrowaniem kto czym dyszy, nie powinno być specjalnych kłopotów. SM
Stocznia Unia Polityki Realnej - o czym już kilka razy pisałem - od początku działalności pod okupacją III RP ma jeden i ten sam dylemat: czy popierać tych, co być może znają się nieco na gospodarce (za co głowy bym nie dał....), ale za to kradną - czy tych, którzy być może są uczciwi (za co nie dałbym nawet czegoś mniej cennego niż głowa....) - ale za to w gospodarce wykazują się kretynizmem, socjalizmem i "radosną twórczością". Klasycznym przykładem z ostatnich dni, tygodni i miesięcy jest sprawa stoczni w Szczecinie (nosiła ona różne nazwy - będę pisał "Stocznia"). Po wielu próbach "częściowej prywatyzacji' (zakończonych, jak wszystkie połowiczne działania, całkowitą klapą i dołożeniem do interesu bodaj 800 mln zł) "Rząd" postanowił wreszcie - o 20 lat za późno - Stocznię tę po prostu sprzedać. No i sprzedał. To znaczy: powiedział, że sprzedał. Przed unio-wyborami tryumfalnie oświadczył, że sprzedał, a WCzc. Sławomir Nitras (obecnie już wybrany na CEPa) oświadczył, że firma, która ją kupiła, jest absolutnie wiarygodna. Problem w tym, że trudno było nawet zdobyć jej nazwę. W końcu okazało się, że jest to "fundacja" (??) "Stichting Particulier Fonds Greenrights" (???) działająca w imieniu "United International Trust N.V" zarejestrowanej na... Antylach Holenderskich, najprawdopodobniej spółki komandytowej z panami o nazwiskach: Eliasz Reifman, Ron Al Dor, Guy Bernstein, Jakób Elinav, Gad Goldstein, Hadas Gazit Kaiser, Uzi Netanel, Naamit Salomon, Ido Schechter. UIT ma podobno gwarancje Islamskiego Banku Kataru... No, jeśli ten zestaw na milę nie śmierdzi jakimś przekrętem - to zjem własną chustkę do nosa! Ktoś by pomyślał, że nowi inwestorzy zaczną tam robić coś zyskownego. Nic podobnego. Mają podobno utworzyć holding "Polskie Stocznie" - i nadal budować statki, do których polski podatnik będzie dopłacał!!! Najdowcipniejsze jest to, że JE Aleksander Grad, minister Skarbu, nie tylko nie wie, kto kupił Stocznię (twierdził, że nabywcą jest katarski QInvest (który się tego natychmiast wyparł!!) - ale nawet twierdzi, że Stocznia została sprzedana - podczas gdy QInvest twierdzi, że dopiero bada warunki!!! Nie wiemy, czy nabywcy zawarli choć wstępną umowę kupna-sprzedaży, nie wiemy, czy wpłacili jakąś sensowną zaliczkę... Gdyby ktoś tak sprzedawał wart 100.000 zł domek na prowincji, to uznano by go za wariata. A III RP sprzedaje w ten sposób dwie stocznie: w Gdyni i w Szczecinie. Piszę o tej drugiej, bo tam w 1981 roku byłem podczas strajku, i tam byłem przed unio-wyborami. Nie wpuszczono mnie - "Bo to dopiero pierwszy dzień rządów nowego nabywcy". Ale tu, okazuje się - co wtedy przewidywałem - że żadnego "nowego nabywcy" jeszcze nie ma!! Absolutnie klasyczny przekręt a'la PO. Co do Platformy Obywatelskiej - to też wiele razy już pisałem, że składa się ona z trzech części: z liberałów (z czego zresztą większość to "liberałowie" w stylu dawnej - tfu! - "Unii Wolności"), z aferałów i bezpieczniaków (którzy masowo przeszli do PO, gdy z wyborów wycofał się p. Włodzimierz Cimoszewicz).
I oto teraz widzimy, jak dwa ostatnie składniki PO, idealnie symbolizowane przez p. Andrzeja Olechowskiego, człowieka wywiadu, uczestnika słynnej "grupy Bilderbergu" - i p. Pawła Piskorskiego, wywalonego z PO za zmontowanie tzw. układu warszawskiego (którego symbolem jest tunel zwany przez warszawiaków "Przekręt") zawarły sojusz i przystępują do rozbijania PO. Ciekawe, czy JE Donald Tusk ma już na tyle mocną pozycję, że poradzi sobie bez pieniędzy "aferałów" i bez telewizyjnych i innych wpływów "bezpieczniaków"?
JKM
Wolność dla Białej Rusi JE Aleksander Łukaszenka postanowił zilustrować jedną z moich tez politycznych. A teza jest prosta: prawie każdy Tyran po jakimś czasie nabiera rozumu - i zaczyna pojmować tajniki gospodarki. W d***kracji jest to niemożliwe - bo Większość nigdy niczego się nie nauczy. Większość zawsze będzie głupia - bo głupich jest więcej, niż mądrych. Kropka. Tyran z kolei, by zostać Tyranem, musi wykazać się kilkoma ważnymi cechami, jako to: odwagą, zdolnością przewidywania, bezwzględnością - dopiero one umożliwiają sprawne rządzenie państwem. Natomiast wiedza o mechanizmach gospodarczych przychodzi z czasem. Otóż JE Aleksander Łukaszenka był bardzo sprawnym gospodarzem państwa p/n „Republika Białoruska”. Miał tylko jedną wadę: kompletny brak pojęcia o gospodarce. Traktował gospodarkę państwa tak, jak gospodarkę PGR-em… Tymczasem są to zupełnie inne systemy! PGR-em czy dowolną fabryką należy rządzić osobiście. Natomiast gospodarka w kraju to system otwarty, takie akwarium, w którym pływają ryby - a rola właściciela sprowadza się do zapewnienia pożywienia i temperatury; nikt jakoś nie próbuje sterować rybami ręcznie… A przecież ludzi na Białej Rusi jest znacznie, znacznie więcej, niż ryb w akwarium. Już ręczne sterowanie rybami doprowadziłoby do zupełnego chaosu - a co dopiero powiedzieć o rządzeniu sporym państwem?!? P. Łukaszenka wreszcie to chyba zrozumiał - i wystąpił o „utworzenie strefy wolnego handlu z krajami Wspólnoty Europejskiej”. Dowcip polega na tym, że takiego pojęcia nie ma! Istnieje natomiast - i o to chyba chodziło Prezydentowi Białej Rusi - Europejski Obszar Gospodarczy (EEA). Do EEA należą wszystkie państwa Wspólnoty Europejskiej - plus Liechtenstein, Islandia i Norwegia. Paradoksem jest, że EEA to połączenie Wspólnoty Europejskiej z Europejskim Obszarem Wolnego handlu (EFTA) - którego głównym trzonem jest Szwajcaria. Gdy EFTA i EEC wynegocjował utworzenie EEA., nieoczekiwanie Szwajcarzy w referendum je odrzucili. W ten sposób Szwajcaria pozostała poza EEA - natomiast Liechtenstein, połączony z Szwajcarią unią celną i walutową, w EEA jest!!! EEA jest czymś o niebo lepszym od Wspólnoty Europejskiej. Zapewnia bowiem swobodny przepływ towarów w granicach EEA - nie ma natomiast żadnej Komisji Europejskiej i potwornej biurokracji tłumiącej w zarodku wszelkie przejawy wolnego rynku i w ogóle wolności gospodarczej. EEA też zresztą narzuca wspólne normy na produkty - dlatego instytucją „wolnorynkową” nazwać go nie sposób - jednak nie przeszkadza każdemu krajowi produkować na swój użytek co che i jak chce; kontrolowane są tylko towary przepływające przez granice. Paradoksalnie: EEA wcale nie zlikwidował granic gospodarczych między swymi Państwami-Członkami. Jednak kontrola dotyczy wyłącznie tego, czy spełniają te wspólne normy jakościowe. Towary - jeśli je spełniają - nie są jednak okładane cłem i nie ma możliwości zakazu ich sprowadzania (nie dotyczy to broni czy pornografii - na przykład; ale to nieliczne wyjątki). Dla JE Aleksandra Łukaszenki jest to układ idealny. Ponieważ zaś państwa WE, stanowiące zdecydowaną większość wśród państw-członków EEA, chcą obecnie nie dopuścić, by Biała Ruś została wchłonięta przez Federację Rosyjską - to wydaje się, że Republika Białoruska zostanie do EEA przyjęta. Ludziom krzyczącym: „Jak można przyjąć do Wspólnego Obszaru kraj taki jak Białoruś wraz z krajem takim, jak Luksemburg odpowiadam spokojnie, że w jednym tylko państwie - a nawet: w jednym kraju, konkretnie w Szkocji, znajduje się zarówno okręg Edynburga, bardzo bogaty, jak i bardzo biedne - znacznie biedniejsze od Białej Rusi - Highlands - jakoś z tego powodu dziura w niebie się nie zrobiła. Podobnie Warszawa i Mława leżą na jednym Mazowszu… Zniesienie granic celnych jest zawsze z korzyścią dla gospodarek krajów, które je znoszą - więc krok taki należałoby powitać z zadowoleniem. Powstaje tylko pytanie: dlaczego do EEA nie można przyjąć Ukrainy, Mołdowy i Rosji? A także Abchazji, Armenii, Gruzji i - ehem, ehem - Południowej Osetii? A w czym ona gorsza od Liechtensteinu? JKM
Pociąganie za konsekwencję Nie wiem, który już raz powtarzam anegdotkę o zabraniu Stowarzyszenia Ateistów i Wolnomyślicieli, na którym po raz pierwszy był nowy członek. Przewodniczący rozpoczął: „Jak zawsze poświęcamy minutę na zbiorowe wygrażanie pięścią Panu Bogu” - po czym wszyscy wygrażali... z wyjątkiem nowicjusza. Przewodniczący spytał: „A Wy, Towarzyszu, dlaczego nie wygrażaliście pięścią Panu Bogu?” - „Bo ja nie wierzę w Boga” - padła odpowiedź. Z tych samych powodów twierdzę, że sataniści wierzą i w Boga, i w Jego Syna Chrystusa i w fizyczną obecność Ciała Chrystusa w komunijnym opłatku - bo inaczej po co by te komunikanty wykradali i się nad nimi znęcali? A przypominam ją, bo akurat przeczytałem, że brytyjska służba zdrowia zakazała lekarzom i pielęgniarkom modlitw w intencji wyzdrowienia pacjentów. Dlaczego? Bo może to urazić ateistów i osoby o innym wyznaniu. Wg. "The Daily Telegraph" Narodowa Służba Zdrowia oświadczyła, że jeśli personel szpitalny nie zastosuje się do rozporządzenia, to „będą podejmowane kroki dyscyplinarne”. Prezes Brytyjskiego Towarzystwa Medycznego, p. dr Hamish Meldrum („Hamish” to po hebrajsku „50”), oświadczył używając pluralis maiestatis: „Nie ma żadnej podstawy do przekładania swojej wiary na pacjentów. Śmiertelnie chorych pacjentów można zapytać, czy życzą sobie wizyty kapelana lub innego duchownego - ale innych działań nie akceptujemy”. Co mi przypomina oburzenie (na szczęście: tylko niektórych żydów), że dzieci żydowskie podczas okupacji przechowywano często-gęsto po klasztorach - ale po ochrzczeniu i nauczeniu pacierza (chodziło m.in. o to, by dziecko nie wsypało się - i aby zakonnice mogły nie kłamiąc mówić, że „Są tu same dzieci chrześcijańskie”. To oburzenie jest niezrozumiałe: jeśli ktoś nie jest chrześcijaninem, to pokropienie wodą nic dla niego nie znaczy - więc o co się oburzać? Ba! Kiedy to jest myślenie magiczne, a nie racjonalne. Normalna „czarna magia”. Krzyż jest do tego stopnia trefny w Izraelu, że jest to jedyny kraj, w którym w arytmetyce nie używa się plusa, tylko znaku przypominającego literę „T”!!! Krzyż jest trefny - i schluß. Stąd np. słynna awantura o Krzyż stojący na oświęcimskim tzw. „Żwirowisku”. Krzyż usunięto - po czym oburzeni ultra-chrześcijanie zaczęli tam stawiać setki innych krzyży... Afera zrobiła się międzynarodowa. Na szczęście: ucichła. Dla p. dra Meldruma i innych fetyszystów mam tragiczną wiadomość: w Salt Sake City jest główna świątynia mormonów. Jeżdżą oni po świecie (w Polsce też byli - i zawarli odpowiednią umowę z PRLem!) i skupują dane z aktów stanu cywilnego. Wszystkie gromadzą w tej świątyni - i tam się za wszystkich zmarłych - niezależnie od ich wyznania - modlą! Co więcej: nie bardzo wiem, jak można by im tego zakazać - i jakie w stosunku do nich „podjąć kroki dyscyplinarne”? JKM
Za trzydzieści parę lat.. Czterdzieści lat temu na festiwalu w Opolu Jan Pietrzak zaśpiewał piosenkę pod wymownym tytułem „Za trzydzieści parę lat” - w której przedstawił dwa możliwe scenariusze. Jeden - tragiczny - że „cisza nieznana, spokój odwieczny, kilka bakterii w głębi mórz; nie obliczy nikt, że już rok dwutysięczny”. I drugi - pogodny - że „w kiosku „Ruchu” kupię „Świat” - „Forum” nie będzie; zaparzę ziółka, zapalę „Sporta”…”. Scenariusz tragiczny zawierał aluzję do nuklearnej zagłady, która w latach 60-tych wydawała się całkiem możliwa, a z kolei scenariusz pogodny zakładał przetrwanie PRL-owskiej martwoty, która na tle nuklearnej zagłady wydawała się całkiem zachęcająca. I o to właśnie chodziło. Inaczej zresztą cenzor nie dopuściłby piosenki na festiwal, który przecież transmitowany był na całą Polskę. Pierwszy scenariusz na szczęście się nie ziścił, ale nie ziścił się również scenariusz drugi, co pokazuje że alternatywy, jakie aktualnie podsuwa nam wyobraźnia, wcale nie muszą wyczerpywać wszystkich możliwości. Na przykład teraz, gdy 50 synekur w Parlamencie Europejskim garstka statystujących w tym konkursie wyborców rozdzieliła między PO, PiS, SLD i PSL - wszystko wskazuje na to, że na taka scenę polityczną jesteśmy skazani - co do złudzenia przypomina PRL-owską martwotę, z PZPR-em w roli głównej oraz dwoma „stronnictwami sojuszniczymi”. Dzisiaj rolę PZPR, która za komuny pełniła u nas rolę sowieckiego prokurenta, przejęła Platforma Obywatelska, z którą PiS, porzuciwszy zamiar wysadzenia w powietrze „grupy trzymającej władzę” i zajęcie jej miejsca, dobrotliwie się przekomarza, chociaż tak naprawdę wszyscy chcą tego samego, bo jakież niespodzianki mogą nas czekać po ratyfikacji - albo wprowadzeniu go w życie i bez ratyfikacji, bo i takie projekty są całkiem serio rozważane - traktatu lizbońskiego? Właśnie kierująca Eurokołchozem biurokratyczna międzynarodówka, pod osłoną demokratycznej retoryki, kończy domykać totalniacki system, wyposażony w prawne i instytucjonalne narzędzia inwigilacji i terroru. Czeka nas zatem recydywa PRL-owskiej martwoty, która może okazać się nawet jeszcze bardziej martwa (o ile to w ogóle możliwe) od tamtej. O ile bowiem wtedy mogliśmy jeszcze pocieszać się istnieniem normalnego świata i do niego tęsknić, o tyle w tej martwocie, która stanie się jedynym dostępnym sposobem życia, nie będzie już nawet do czego tęsknić, co pokazuje, ile racji mieli Francuzi wymowni, tworząc przysłowie, że „lepiej tęsknić, niż nie tęsknić wcale”. Ale nigdy nie jest całkiem martwo. Nawet w więzieniach zawsze coś się dzieje, a cóż dopiero, gdy rodzajem więzienia stanie się cała Zachodnia i Środkowa Europa? W takim dużym więzieniu narodów zawsze coś tam musi się zdarzyć, zwłaszcza, gdy z dzisiejszych trendów można z dużym prawdopodobieństwem antycypować na przykład ewolucję tak zwanej polityki historycznej. Zainspirowany nie tylko postępami badawczymi, jakie objawiła przed nami pani dr Alina Cała z Żydowskiego Instytutu Historycznego, ale również rewelacjami objawionymi przez płk Sergiusza Kowalowa na stronach internetowych rosyjskiego Ministerstwa Obrony, postanowiłem puścić wodze fantazji, jak to będzie wyglądało za trzydzieści parę lat. Właśnie Ministerstwo Prawdy Unii Europejskiej przesłało gubernatorowi Polskiego Terytorium Etnograficznego, doktorowi Chaimowi Rotenschwanzowi zatwierdzony podręcznik historii dla ostatnich klas szkół elementarnych, wraz z zestawem gotowych pytań i odpowiedzi, które najpierw mają expedite opanować nauczyciele ludowi, a potem przy jego pomocy realizować program nauczania. Wprawdzie poziom świadomości europejskiej na Polskim Terytorium Etnograficznym systematycznie się podnosi, niemniej jednak gubernator postanowił nadal utrzymać w mocy surowe prawa, wprowadzone w ramach usuwania skutków zdradzieckich zamachów na europejskie dzieło odbudowy, dokonywanych przez watahy osobników cierpiących na schizofrenię bezobjawową, których miejscowe władze nie zdołały w porę wykryć i izolować. W myśl tych praw, wszelkie próby kwestionowania zatwierdzonej prawdy historycznej, nawet przy pomocy mimiki lub gestów, są przestępstwami ściganymi z urzędu, w związku z czym, każdy mieszkaniec Terytorium jest pod rygorem odpowiedzialności sądowej zobowiązany do informowania władz o każdym dostrzeżonym kłamstwie. Zgodnie z porozumieniem Komisji Europejskiej z COMECE, dotyczy to również duchownych, którzy o przestępstwach tych dowiedzieli się przy okazji tak zwanej spowiedzi. Podręcznik uwzględnia rezultaty najnowszych badań Instytutów Polityki Historycznej, z których wynika, iż przyczyną drugiej wojny światowej stała się zatwardziałość polskich nazistów, którzy złośliwie odmawiali spełnienia słusznych i umiarkowanych postulatów niemieckich i rosyjskich, a ponadto zbudowali polskie obozy zagłady, w których rozpoczęli nie mającą precedensu w dziejach świata zbrodnię holokaustu. W tej sytuacji Tewie Bielski i Claus von Stauffenberg wzniecili przeciwko polskim nazistom zarzewie walki partyzanckiej, w której odnieśli wiele znaczących i niezapomnianych sukcesów. Dzięki bratniej pomocy Rzeszy Niemieckiej i Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, oddziały partyzanckie pod zjednoczonym dowództwem Tewie Bielskiego i Clausa von Stauffenberga zepchnęły polskich nazistów do Warszawy, gdzie wzniecili oni tak zwane powstanie, obliczone na wymordowanie resztek pozostałych przy życiu Żydów. Kiedy wojska Rzeszy Niemieckiej i Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich stłumiły to tzw. powstanie, polscy naziści ruszyli na zachód, pędząc przed sobą niemieckich wypędzonych, a następnie, obawiając się sądu zagniewanych narodów, w okolicach Berlina, po uprzednim całkowitym zniszczeniu miasta, rozproszyli się, mniemając, że w ten sposób unikną dziejowej odpowiedzialności. Ale europejska społeczność międzynarodowa, wprawdzie po upływie dziesięcioleci, niemniej jednak, doprowadziła do godziwego i sprawiedliwego zadośćuczynienia, podejmując zarazem działania zapobiegające powtórzeniu się podobnych zbrodni w przyszłości. SM
Wielka hucpa Grossa a zdrada na Kresach Historyk z uniwersytetu Princeton, profesor Jan Tomasz Gross, od kilku lat objeżdża Amerykę Północną i Europę, promując swoje publikacje i swój punkt widzenia na stosunki polsko-żydowskie. Był również w Ottawie w styczniu 2009. Dwie książki profesora Grossa, nieco dawniejsza "Sąsiedzi" (2001) i wydana w 2006 (po polsku pod koniec 2007) "Strach", opisują szereg przypadków wrogości i mordów, dokonanych na Żydach z udziałem ludności polskiej w czasie Drugiej Wojny Światowej i w okresie powojennym. Gross twierdzi, że zasadniczym tłem tych wydarzeń był antysemityzm, bądź "nieracjonalny" (w konwencji Grossa: nie mający namacalnej, konkretnej przyczyny, coś jak "wyssany z mlekiem matki"), bądź powodowany chęcią zysku. Bez tego antysemityzmu, rzekomo powszechnego w tym okresie, "jak mogłaby niezdolność do żałoby po Żydach, czy, mniej ambitnie, (jak mógłby) brak współczucia wśród Polaków dla swoich żydowskich współobywateli, być wytłumaczony, skoro Zagłada dokonała się wprost przed oczami milionów ludzi?" Książki Grossa są klasycznym przykładem na to, jak historia bywa zniekształcana przez mieszanie faktów, pół-prawd, celowych pominięć i tendencyjnej interpretacji. Rzekomy "nieracjonalny antysemityzm" Polaków istnieje chyba tylko w książkach Grossa i może innych publikacjach podobnej kategorii. Niestety, książki te nie służą ani lepszemu zrozumieniu historii, ani porozumieniu pomiędzy Polakami i Żydami. Przeciwnie, prowadzą one, bez wątpienia celowo, do zaognienia polsko-żydowskich stosunków. Hipotezy Grossa są niezgodne z prawdą i nieuczciwe. On sam potwierdza znany fakt że dziesiątki tysięcy Polaków ratowało Żydów w czasie wojny z narażeniem życia i tysiące zginęło z tego powodu. Czy antysemicki w swojej masie naród byłby zdolny (czy skłonny) do takich poświęceń? Gross wie też dobrze o masowych mordach i innych kryminalnych czynach, dokonanych przez Żydów na ludności polskiej, między innymi na samym początku wojny, pod sowiecką okupacją. Zbrodnie te wystarczyłyby do zupełnie racjonalnego wytłumaczenia niemal każdego stopnia nasilenia uczuć anty-żydowskich, nie tylko "niezdolności do żałoby" czy "braku współczucia". Co może dziwić to fakt, że mimo tych zbrodni tak wielu Polaków ratowało Żydów do końca wojny. Dlaczego więc, zamiast uczciwej analizy faktów, Gross wysuwa swoje absurdalne hipotezy? Richard C. Lukas, historyk amerykański żydowskiego pochodzenia, w swoim artykule "Jedwabne i handel holokaustem", będącym recenzją książki Grossa "Sąsiedzi", wyjaśnia: Handel holokaustem jest wielkim biznesem, który ma mniej wspólnego z zachowaniem pamięci żydowskich ofiar niż z eksploatacją holokaustu dla celów politycznych, ideologicznych i ekonomicznych. W rezultacie historia staje się główną ofiarą... a nieco dalej dodaje: Gross zapomina o istotnym fakcie - zdradzie żydowskiej we wschodniej Polsce, gdzie leży Jedwabne, w okresie okupacji sowieckiej. Inny historyk amerykański żydowskiego pochodzenia, Norman Finkelstein, wyraża podobną opinię (Goldhagen dla początkujących: komentarz do książki J.T.Grossa "Sąsiedzi"): Książka Grossa jest typowym przykładem literatury "przemysłu holokaustowego". Dwa dogmaty przyświecają tej literaturze: 1.Zagłada Żydów jest wydarzeniem historycznym bez precedensu; 2.Zagłada Żydów stanowi punkt szczytowy nieracjonalnej nienawiści aryjczyków wobec Żydów. Żaden z tych dogmatów nie jest w stanie oprzeć się naukowej krytyce, jednakże oba są użyteczne politycznie: wyjątkowe żydowskie cierpienia uzasadniają wyjątkowe przywileje; a skoro aryjska nienawiść do Żydów jest nieracjonalna, Żydzi nie ponoszą za nią odpowiedzialności. Lukas, Finkelstein, wraz z wieloma innymi historykami i publicystami, polskimi, żydowskimi, amerykańskimi, niemieckimi i brytyjskimi, wykazali już przekonywająco, że wiele z materiału w książkach Grossa jest fałszem i celową dezinformacją. Wymienię kilku z nich: Norman Davies, Tomasz Strzembosz, Marek Jan Chodakiewicz, Jerzy Robert Nowak, Mark Paul, Piotr Gontarczyk, Bogdan Musiał. Nie będę powtarzał tu ich krytycznej oceny tego, co Gross pisze, bo ich publikacje są łatwo dostępne w bibliotekach i na internecie. Natomiast wskażę co Gross pomija oraz co, nieuczciwie, umniejsza czy odrzuca. Po odczycie profesora Grossa pod tytułem "Antysemityzm po Zagładzie", wygłoszonym w Centrum Badań Żydowskich im. Zelikovitzów na Uniwersytecie Carleton w Ottawie, zapytałem go, dlaczego, w swojej książce "Strach", ani słowem nie wspomniał o roli Żydów w terrorze, rozpętanym przez Sowiety w Polsce wschodniej po 17 września 1939, czyli po wkroczeniu tam Armii Czerwonej. Rola Żydów w tym terrorze musiała przecież mieć zasadniczy wpływ na stosunki polsko-żydowskie. Dziesiątki tysięcy z ok. półtora miliona Żydów, którzy znaleźli się w Polsce wschodniej w czasie Sowieckiej inwazji, popełniło niezliczone zbrodnie, w tym również zbrodnie zdrady stanu, w stosunku do Państwa Polskiego i polskiej ludności, przez: tworzenie zbrojnych oddziałów milicji i strzelanie do wycofujących się oddziałów Wojska Polskiego oraz próby ich rozbrojenia; witanie Armii Czerwonej, bratanie się z wrogiem oraz wstępowanie ochotniczo i masowo do NKWD oraz Sowieckiej administracji i innych instytucji; dokonywanie rabunków, gwałtów i morderstw na ludności polskiej; uczestniczenie w tropieniu, wydawaniu, aresztowaniu, torturowaniu, mordowaniu i deportacjach setek tysięcy obywateli polskich. Punktem szczytowym tego okresu terroru przeciw Polsce i ludności polskiej był koniec czerwca 1941, tuż po ataku Niemiec na Rosję, kiedy to NKWD, nie mając już czasu na ewakuację nadal przepełnionych więzień, wymordowało więźniów przez wrzucanie granatów do cel czy przez inne formy masowych egzekucji. W tym okresie terroru ok. 100,000 Polaków zamordowano a ponad milion aresztowano i deportowano w głąb Rosji, skąd większość nigdy nie wróciła. Wielu Żydów polskich ochotniczo i aktywnie współpracowało z Sowietami i uczestniczyło we wszystkich stadiach terroru. Ich zdrada dokonywała się jawnie, na oczach miejscowej ludności, uprawiana z nieukrywanym zadowoleniem i szyderstwem ("Koniec waszej pańskiej Polski!", "Niedługo wywieziemy wszystkich Polaków!", etc.). Był to "taniec na grobie Polski". Polskie rodziny opłakiwały swoich zamordowanych czy deportowanych, widząc Żydów, sowieckich kolaborantów, jako współsprawców swojego nieszczęścia i cierpienia. Bez wątpienia zdradzieckie zachowanie tak wielu Żydów w Polsce wschodniej wobec Polski i Polaków wpłynęło na stosunek ludności polskiej do Żydów nie tylko w czasie wojny, ale również i po wojnie. Musiało ono też przyczynić się do aktów samosądu i odwetu, jakie miały miejsce, oraz znieczulić niektórych na cierpienia ludności żydowskiej pod okupacją niemiecką. Mimo to, w "Strachu", Gross nie wspomina nawet o tych zjawiskach, za to twierdzi, że "Żydzi byli zawsze lojalnymi obywatelami" (strona 62 wydania angielskiego). Jakakolwiek obiektywna ocena faktów historycznych potwierdzić musi, że wielu z nich nie było lojalnymi obywatelami. Wielu popełniło krańcową nielojalność, nie mówiąc już o zbrodniach. Profesor Gross odpowiedział, że zjawiska przytoczone przeze mnie nie miały miejsca, że w rzeczywistości było całkiem inaczej. W tym momencie zakończono spotkanie, nie dając możliwości dalszej dyskusji. A jednak, w świetle oczywistych faktów, zeznań naocznych świadków i analiz naukowych, o których Grossowi jest bez wątpienia wiadomo, moj zarzut był uzasadniony. On sam, w swojej wcześniejszej książce "Wojna widziana oczami dzieci", tak opisuje wschodnią Polskę po 17 września 1939 roku: Zanim jeszcze wkroczyli Sowieci w wielu miejscach byly tworzone spontanicznie komitety obywatelskie lub milicje do zastąpienia lokalnych polskich administracji, które albo uciekły, albo straciły zdolność utrzymania porządku. ... Komitety te często witały oddziały wkraczającej Armii Czerwonej. ... Sowieccy komendanci polegali na tych powitalnych komitetach i milicjach. ... Ich podstawowym celem było wyłapywanie ukrywających się polskich oficerów i policjantów.[podkreślenie moje, S.Z.] Te pierwsze oddziały milicji to było dziwne towarzystwo. W niektórych regionach, szczególnie w większych miastach, gdzie mieszkała większość z 1.7 miliona Żydów, żyjących na tych obszarach, były one zdominowane przez Żydów, często organizowane przez sympatyków komunizmu. Jak by nie definiować tych czynów, były to akty zdrady stanu. Polscy oficerowie i policjanci, wyłapywani przez oddziały milicji głównie złożonej z Żydów, byli mordowani albo na miejscu, albo później, w Katyniu i innych obozach. Mark Paul w swoim esseju "Sąsiedzi - w przeddzień zagłady - stosunki polsko-żydowskie w Polsce pod sowiecką okupacją 1939 -1941", podaje taki przykład zbrodni, popełnianych na tych terenach: Tysiące Polaków ... zginęło z rak nie sowieckich napastników ale swoich współobywateli w jednym krwawym miesiącu wrześniu 1939. Szczególnie potworna zbrodnia miała miejsce w Brzostowicy Małej, niedaleko Grodna, gdzie, po raz pierwszy może, sąsiedzi mordowali sąsiadów, co później powtórzyło się w wielu innych miejscowościach. Pięćdziesięciu Polaków zostało torturowanych i zamordowanych w zbrodniczym paroksyzmie przez bandę miejscowych pro-komunistów żydowskich i białoruskich dowodzoną przez Żydów, zanim jeszcze wkroczyła Armia Czerwona. Aleksander Wat, komunista, znany polski krytyk literacki pochodzenia żydowskiego, naoczny świadek, który, po okresie kolaboracji, sam został więźniem NKWD we Lwowie, w swojej słynnej książce-rozmowie z Miłoszem p.t. "Mój wiek", opowiada: ... Żydzi byli wtedy jakąś klasą, nie panującą ale bądź co bądź dobrze ustosunkowaną w Rosji. ... We Lwowie dozorcy więzienni, donosiciele, sporo było donosicieli Żydów, niesłychanie dużo. Żydzi bardziej współpracowali z władzami sowieckimi. Pojawiło się mnóstwo komunistów przedwojennych, jak grzyby po deszczu wyrośli,, a komuniści przedwojenni polscy to w olbrzymim odsetku Żydzi. W swoim dziele "Poland's Holocaust", profesor Tadeusz Piotrowski z uniwersytetu New Hampshire cytuje innego polskiego intelektualistę żydowskiego pochodzenia, Aleksandra Smolara, który powiada: W Polsce wschodniej Żydzi sami uważani byli za kolaborantów. Trzeba o tym pamiętać przy każdej uczciwej ocenie wzajemnych (polsko-żydowskich) stosunków. Abraham Sterzer, Żyd, lekarz ze Lwowa, napisał (cytowane za "Poland's Holocaust"): ...Ale wtedy, w 1939 roku, kiedy Armia Czerwona wkraczała do Lwowa i innych miast Zachodniej Ukrainy, Żydzi zachowywali się jak gdyby zjawił się Mesjasz. Masowo zapisywali się do różnych para-komunistycznych organizacji, wstępowali do NKWD, i pomagali Rosjanom gnębić i zwalczać nacjonalizm ukraiński. Dziś, gdy imperializm rosyjski jest śmiertelnym wrogiem Żydów i państwa żydowskiego, trudno w to uwierzyć, ale wówczas była to święta prawda. Cytowany już Richard C.Lukas powiada: Istnieje cała góra dokumentów które pokazują, że w tym rejonie, okupowanym przez Sowiety w okresie 1939 - 1941, znaczna ilość Żydów, w tym również Żydzi z Jedwabnego, kolaborowała z Sowietami w aresztowaniu, deportacji i mordowaniu tysięcy Polaków... W świetle( tej) kolaboracji, nie można się dziwić że niektórzy Polacy mogli próbować odnaleźć później żydowskich zdrajców żeby porachować się z nimi. Kiedy Sowieci odebrali tereny (wschodniej Polski) Niemcom w 1944 - 1945, Żydzi wzięli istotny udział w niszczeniu AK i w aresztowaniu i mordowaniu Polaków lojalnych wobec prawowitego rządu polskiego, wówczas na wychodźstwie w Londynie. Ten proces zaangażowania się Żydów w prześladowaniach, więzieniu, i mordowaniu Polaków trwał przez cały okres ery stalinowskiej. Mimo że w swoich wcześniejszych dziełach Gross potwierdzał współdziałanie Żydów z wrogami Polski, dziś otwarcie odrzuca on ten aspekt zachowań żydowskich ponieważ uznanie go przedstawiłoby Żydów jako sprawców prześladowań Polaków, co byłoby w sprzeczności z rozpowszechnianym wizerunkiem wszystkich Żydów jako ofiar prześladowań. W odniesieniu do Jedwabnego, Lukas mówi: Bywało i odwrotnie. Kilkuset Polaków, w tym kobiety i dzieci, zamordowanych zostało przez żydowsko-sowieckich partyzantów w Koniuchach w 1944 roku. Jeden z tych partyzantów został nawet uhonorowany później w Amerykańskim Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie. W innym miejscu, mówiąc o okresie sowieckiej okupacji wschodniej Polski, Lukas dodaje (wg. "Poland's Holocaust"): Żydzi napadali, gwałcili i rabowali. Często ofiarami byli Polacy. Ben-Cion Pinczuk, pisarz żydowski, autor "Shtetl Jews Under Soviet Rule: Eastern Poland on the Eve of the Holocaust" (cytowany wg. Piotrowskiego "Poland's Holocaust"): Nowi władcy przejęli przede wszystkim państwowe, miejskie i policyjne archiwa. Chcieli dostać się do przechowywanych tam sekretów. Miejscowi kolaboranci tłumaczyli polskie dokumenty i przygotowywali szczegółowe listy podejrzanych, do późniejszego użytku. Gęsta siatka donosicieli pokryła cały rejon, obecna w każdej instytucji, fabryce czy kamienicy. Wśród donosicieli byli miejscowi komuniści i nowi rekruci. ... Miejscowi Żydzi-komuniści odgrywali ważną role w identyfikowaniu dawnych działaczy politycznych i układali listy osób "niepożądanych" i "wrogów klasowych". NKWD próbowało, często skutecznie, skaptować ludzi aktywnych przedtem w instytucjach i organizacjach żydowskich, stwarzając w ten sposób atmosferę podejrzeń i strachu wśród dawnych przyjaciół czy kolegów. Piotrowski pisze dalej: Wśród tych "przyjaciół czy kolegów" było wielu Polaków. Byli też wśród nich i ziomkowie Żydzi. Max Wolfshaut-Dinkes, Żyd który "nigdy nie spotkał komunisty nie-Żyda" w swoim mieście Przemyślu, pisze: Żydzi żyli w strachu, przerażeni perspektywą wywłaszczenia i deportacji na Sybir. Nie ufali sobie nawzajem i, ponad wszystko, obawiali się Żydów-komunistów, którzy byli fanatycznymi zwolennikami reżimu, oddanymi sługami władzy. Wierni swojemu "obowiązkowi", walczyli bez pardonu z "wrogami klasowymi", składającymi się ze sklepikarzy i rzemieślników (wśród nich wielu Żydów). Muszę przyznać, że zachowanie tych Żydów-komunistów pod okupacją sowiecką było okropne. Piotrowski cytuje dokument z Archiwum i Muzeum Władysława Sikorskiego, gdzie redaktor relacji czy świadectw osób z różnych powiatów województwa lwowskiego pisze: Nie znalazłem ani jednego świadectwa przyjaznego stosunku Żydów do ludności Polskiej. Przeciwnie, wspomnienia ludzi wskazują że od momentu wkroczenia Sowietów ludność żydowska witała okupanta z entuzjazmem, wstępowała masowo w szeregi milicji, jak również zapełniała wszelkie możliwe stanowiska w administracji. Wspomnienia mówią o cierpieniach ludności polskiej z powodu współpracy Żydów z władzą sowiecka. Piotrowski pisze dalej: W lutym 1940 roku, w raporcie "Sytuacja Żydów na obszarach okupowanych przez Rosję Sowiecką" Jan Karski, (słynny oficer AK, kurier miedzy okupowaną Polską i Zachodem), odznaczony po wojnie w Izraelu za próby powiadomienia świata o zagładzie Żydów) pisał: ... w większości miast Żydzi witali Bolszewików koszami czerwonych róż, z poddańczymi oświadczeniami i przemówieniami, etc.... Ale były gorsze przypadki, gdzie wydawali oni Polaków, polskich studentów narodowców, polskich notabli, gdzie dyrygowali praca policji bolszewickiej zza biurek, lub gdzie wstępowali do policji. ... W 1944 na spotkaniu z Żydami polskimi, generał Anders podkreślił różnice między Żydami z zachodniej Polski a Żydami z Kresów: Ci ostatni, powiedział generał, w trudnych dniach upadku Polski, zachowywali się czasem w najgorszy możliwy sposób. Rozbrajali żołnierzy polskich i zrywali orzełki z ich czapek. Ksawery Prószyński, który był sekretarzem spotkania, pisał: Generał opowiedział jak we Lwowie, mimo ogłoszenia porozumienia o kapitulacji, władze Sowieckie zgromadziły Polskich żołnierzy w pewnym miejscu aby ich później deportować. Żydzi (grupa ok. 1,500 osób), obrzucała jeńców wyzwiskami. Takich chwil się nie zapomina. Generał wydał rozkazy wszystkim podległym sobie oddziałom, że nie będzie tolerancji dla antysemityzmu, ale nie jest on w stanie zagwarantować (że antysemityzm nie wystąpi). Jan Stańczyk, socjalista, którego nikt nie mógł posądzić o antysemityzm, powiedział przedstawicielom Żydów polskich w lipcu 1943 roku: Nie chcę ukrywać ... że wśród cywili, którzy przeszli przez Rosję jak i wśród żołnierzy, zdarzają się postawy antysemickie. Wyznaję to z ciężkim sercem, ale temu nie można zaradzić rozkazem. Przyczyny tego leżą w tym, że kiedy wkroczyli Bolszewicy, żydowscy milicjanci chodzili dookoła z listami i wskazywali Polaków do deportacji. Wg. oświadczenia generała Sikorskiego, premiera rządu polskiego na Zachodzie, na posiedzeniu gabinetu w Angers 9 stycznia 1940 roku, zaledwie 30% Żydów współpracowało z Sowietami czy zachowywało się prowokacyjnie. Pozostałe 70% zachowywało się przyzwoicie. Jednak 30%, a nawet 10% z ponad miliona Żydów we wschodniej Polsce to nadal wielka liczba. Piotrowski podaje więcej przykładów żydowskiej kolaboracji: Oto zaledwie kilka z tysięcy świadectw dotyczących kolaboracji żydowsko-sowieckiej, które można by zacytować. Pierwsza relacja pochodzi z Grodna, gdzie komunistyczne powstanie, dowodzone głównie przez młodych Żydów, zostało zgniecione przez Polską armię. Druga jest z okolic Lwowa. Trzecią opowiada polski generał z Wołynia - został on później zesłany do gułagu. Czwarta opowiada o małej miejscowości Grodziec, z okolic Kołomyi, niedaleko Stanisławowa. Piąta jest z Brześcia, szósta z Mołodowa kolo Pińska. [1] Mieszkałam w Grodnie, niedaleko ulicy Legionowej. ... Po południu poszłyśmy z ciocią, żeby coś kupić. Aż tu na ulicy Brygidzkiej zaczęto strzelać. Patrzymy, na balkonach Żydzi z czerwonymi opaskami strzelają po ulicy do ludzi. ... Koło domu ktoś powiedział, że Związek Radziecki przekroczył nasze granice. [2] Kiedy zbliżaliśmy się do miast, strzelała do nas ze skradzionych polskich karabinów milicja żydowska z czerwonymi opaskami. ... Pod Lwowem ukazał nam się tragikomiczny widok: na łące obok szosy jakichś dziesięciu żydowskich milicjantów pilnowało sporego szwadronu jednego ze znanych pułków ułańskich. Sowiecki oddział pancerny rozbroił polski pułk i zlecił swoim nowym "sprzymierzeńcom", Żydom, pilnowanie Polaków. Przypominam sobie uczucie bólu i obrzydzenia, że ci, którzy byli polskimi obywatelami, mogli zachowywać się tak perfidnie. [3] 28 września (1939) ... otrzymaliśmy rozkaz spakować się i opuścić cele. Na dziedzińcu więziennym spotkaliśmy większość oficerów z naszego plutonu i wielu innych z różnych formacji wojskowych. Do baraków eskortowali nas cywile z czerwonymi opaskami i byli żołnierze - niestety wszyscy z nich polscy Żydzi. Później, gdy nas wyprowadzano, po chwili tłum młodych Żydów pojawił się po obu stronach kolumny, maszerujących obok i wrzeszczących ... po chwili zaczęli pluć na nas i rzucać kamieniami. [4] Nadeszła niezwykle mroźna i śnieżna zima roku 1939 - 1940 i z nią tragiczny poranek 10 lutego 1940 roku, kiedy to całe polskie rodziny, z dziećmi i starcami, zostały załadowane do bydlęcych wagonów. Porządku pilnowali miejscowi Żydzi i Ukraińcy, którzy jeszcze niedawno stanowili, jak nam się wtedy wydawało, przyjazną część naszej miejskiej społeczności. [5] Nigdy nie zapomnę widoku skutego kajdankami polskiego policjanta, prowadzonego przez milicję ulicą Jagiellońską, a dookoła niego Żydzi, wrzeszczący nieludzko, plujący na niego, obrzucający go błotem, kamieniami, i znęcający się nad nim. [6] Znałem dobrze pana Henryka Skirmunta, który był prezesem Akcji Katolickiej diecezji pińskiej i znanym intelektualistą katolickim, autorem i działaczem społecznym. Kiedy 17 września 1939 Armia Czerwona przekroczyła granice, pan Skirmunt i jego siostra ... wzięli samochód i opuścili dom, pragnąc uniknąć schwytania ich we własnym domu przez Sowietów. Gdy przejeżdżali jednak przez niemal czysto żydowskie miasteczko Motol, zostali zatrzymani i aresztowani przez komunistyczną grupę miejscowych Żydów. Nie było mowy o udzielaniu im pomocy przez ludzi, którzy przecież byli ich sąsiadami. Przeciwnie, to właśnie ich żydowscy sąsiedzi uniemożliwili im ucieczkę. (W jakiś czas potem) ... oboje zostali straceni. Nie wiem dokładnie przez kogo, czy przez tych miejscowych mieszkańców, którzy zatrzymali ich w samochodzie, czy przez władze Sowieckie, którym ich przekazano. Byli dobrymi ludźmi. Żydzi z Motola nie mieli z pewnością żadnych skarg przeciwko nim. Ich jedyną winą było to, że byli Polakami, arystokratami i umiarkowanie zamożnymi. Historyk polski Tomasz Strzembosz, w recenzji książki "Sąsiedzi" zatytułowanej "Przemilczana kolaboracja", cytuje liczne wspomnienia mieszkańców Jedwabnego, opowiadające o okresie okupacji Sowieckiej między wrześniem 1939 a czerwcem 1941, znalezione w archiwach Instytutu Hoovera. Powtarzający się motyw tych wspomnień to: miejscowi Żydzi, z Jedwabnego i okolic, wstępujący do komunistycznej milicji i pomagający Sowietom w identyfikacji i aresztowaniu ich polskich sąsiadów, później zamordowanych albo zesłanych na Syberię. T. Strzembosz pisze: Oprócz znanego prof. Grossowi zbioru z Instytutu Hoovera i niezależnie od uzyskanych przeze mnie niegdyś relacji, są inne jeszcze świadectwa zachowania się Żydów z Jedwabnego w latach 1939 - 1941. Danuta i Aleksander Wroniszewscy w reportażu "Aby żyć" (zamieszczonym w "Kontaktach" z 19.07.1988 roku) odnotowali relację mieszkańca Jedwabnego: "Pamiętam jak wywozili Polaków do transportu na Sybir, na każdej furmance siedział Żyd z karabinem. Matki, żony, dzieci klękały przed wozami, błagały o litość. Ostatni raz dwudziestego czerwca 41 roku". [dwa dni przed najazdem Hitlera na Rosję - S.Z.] Nieco dalej Strzembosz cytuje zakonnicę, s. Alojzę Piesiewiczównę, z leżącej 20 km od Jedwabnego Łomży, opisującą te same dni czerwca 1941 roku, ostatnie dwa dni przed niemieckim atakiem na Rosję: 20 czerwiec. Uroczystość Serca Pana Jezusa. Dzień przeokropny dla Polaków pod zaborem sowieckim. Masowe wywożenie do Rosji. Od wczesnego rana ciągnęły przez miasto wozy z całymi rodzinami polskimi na stację kolejową. Wywożono bogatsze rodziny polskie, rodziny narodowców, patriotów polskich, inteligencję, rodziny uwięzionych w sowieckich więzieniach, trudno się było nawet zorientować jaką kategorię ludzi deportowano. Płacz, jęk i rozpacz okropna w duszach polskich. Żydzi za to i Sowieci tryumfują. Nie da się opisać co przeżywają Polacy. Stan beznadziejny. A Żydzi i Sowieci cieszą się głośno i odgrażają, że niedługo wszystkich Polaków wywiozą. I można się było tego spodziewać, gdyż cały dzień 20 czerwca i następny 21 czerwca wieźli ludzi bez przerwy na stację. Nie trudno sobie wyobrazić co Polacy ze wschodu, w tym i mieszkańcy Jedwabnego, którzy przeżyli sowiecki terror, czuli w stosunku do żydowskich kolaborantów po tym koszmarze, który zdyskredytował Żydów w polskich oczach i zatruł stosunki polsko-żydowskie na wiele lat. Zamiast cytować więcej wspomnień i relacji, odnoszę czytelnika angielskojęzycznego do książki "Neighbors - On the Eve of the Holocaust", autor Mark Paul, 350 stron, ok. 600 odnośników do bibliografii, oraz dzieła "Poland's Holocaust", Tadeusza Piotrowskiego. W rozdziale 3 książki Piotrowskiego, zatytułowanym "Jewish Collaboration", Piotrowski czyni 210 odnośników do różnych dokumentów, a na końcu książki wylicza 20 archiwów, ponad 50 gazet, i kilkaset książek i artykułów, z których korzystał w swoich badaniach. Innym źródłem wiedzy o stosunkach polskożydowskich w okresie 2-ej Wojny Światowej jest dzieło Charlesa C. Lukasa, "Forgotten Holocaust" jak również liczne artykuły tego historyka. W języku polskim istnieje znacznie bardziej rozległa literatura na te tematy. To niewyobrażalne żeby Gross nie znał tych faktów i dokumentów. Mimo to, całkowicie przemilcza je, a nawet zaprzecza oczywistym dowodom, w swoim zamiarze przedstawienia Polaków jako przestępców a Żydów jako ich niewinne ofiary. We wschodniej Polsce było jednak odwrotnie: przestępcy i zdrajcy żydowscy wraz z Sowietami zamordowali niezliczone tysiące niewinnych Polaków. Trzeba mieć nadzieję że, mimo zaporowych fałszów Grossa, cała prawda o terrorze sowieckim między 1939 i 1941 w Polsce i o roli w nim kolaborantów sowieckich, zostanie kiedyś poznana. Jest to historia zdrady, krwawych i masowych prześladowań, i zagłady polskiej elity patriotycznej. Mark Paul, w swoim cytowanym wcześniej eseju, powiada: Nie będzie poprawy w polsko-żydowskich stosunkach do chwili, kiedy wydarzenia, jakie miały miejsce we wschodniej Polsce w 1939 - 1941, w czasie okupacji Sowietów, szczerych sojuszników Hitlera, nie zostaną uznane i potępione otwarcie przez samych Żydów. Właściwe zrozumienie tych czasów będzie wymykać się publiczności północno-amerykańskiej do chwili, kiedy wydarzenia te nie znajdą miejsca w głównym nurcie literatury Zagłady i w programach szkolnych. Jeśli istnieje jakiś element pozytywny w propagandzie Grossa, to leży on w tym, że Gross, jak "uczeń czarnoksiężnika", a więc w sposób niezamierzony, przełamał tabu jakim temat ten był w okresie PRL-u i nawet w latach późniejszych. Nowe nim zainteresowanie niewątpliwie zapełni tuszem wiele białych dotąd jeszcze kart historii. Tak jak domagamy się poznania całej prawdy o Katyniu, tak samo powinniśmy domagać się poznania prawdy o Brzostowicy Małej, Koniuchach i dziesiątkach innych podobnych przypadków masowych mordów, dokonanych na Polakach na wschodzie. Tę prawdę trzeba nie tylko poznać, ale głośno o niej mówić, w Polsce i za granicą. Trzeba, aby dotarła ona również do Żydów żyjących na Zachodzie. Jeżeli uznamy za miarodajne reakcje uczestników ottawskiego spotkania z Grossem (a byli to prawie wyłącznie Żydzi), ludzie ci wydają się znać raczej propagandę a nie prawdę historyczną. Dlatego im głównie dedykuję ten artykuł. W "alei sprawiedliwych wśród narodów świata" w Yad Vashem znajduje się ok. 7 tysięcy nazwisk Polaków i Polek (z około 22 tys. wszystkich wyróżnionych), wśród nich dwoje moich krewnych. Jest to liczba udokumentowana, oparta na zeznaniach czy oświadczeniach złożonych z własnej inicjatywy przez Żydów którzy przeżyli, a wiec silą rzeczy stanowi ona zaledwie cząstkę tych, którzy z narażeniem życia ratowali Żydów w czasie Zagłady. W rzeczywistości było ich prawdopodobnie ponad sto tysięcy, mimo że w okupowanej Polsce karą za pomoc Żydom była śmierć dla całej rodziny, ryzyko dla większości ludzi niemożliwe do przyjęcia. Nie istniało tak wielkie ryzyko przy ratowaniu Polaków pod okupacją sowiecką. To zadanie było nieporównanie łatwiejsze. Gdyby jednak założyć gdzieś w Polsce "aleję sprawiedliwych" dla Żydów, którzy ratowali Polaków na wschodzie, jak długa byłaby to aleja? Stanisław Zaborowski
Teraz nie będziemy już milczeć Anna Walentynowicz była przez lata przykładem niezłomnej polskiej robotnicy. Ona sama uwierzyła w to, że jest jedynym prawdziwym symbolem solidarnościowej rewolucji. Najsławniejsza kobieta związkowiec, spawaczka i suwnicowa. O żadnej innej nie powstało tyle książek, publicystycznych portretów i filmów. Mimo tego przez lata wolnej Polski zdawało się, że Anna Walentynowicz, dzisiaj już 79-letnia starsza pani, coraz bardziej odchodzi w cień. Nic bardziej mylnego. Gdy spytano ją kiedyś o film „Człowiek z żelaza” Andrzeja Wajdy, powiedziała, że roi się w nim od błędów. - Kosmalska, czyli ja, była ubrana w kask i ciemne okulary. Spawała elektrycznie, więc powinna mieć maskę ze szkłem ochraniającym. Okulary nosi tylko spawacz acetylenowy.- Takie ważne te okulary? - spytał dziennikarz. - Przecież nie chodzi o okulary, chodzi o fałsz - odpowiedziała. Ta niby mało znacząca wypowiedź jest zdaniem znajomych Walentynowicz kwint-esencją jej charakteru. Na pytanie, co jest rzeczywiście istotne, odpowiada: - Prawda. Jeśli będziemy szli na kompromis, to granica między uczciwością a prawdą zatrze się zupełnie. Chociaż już się właściwe zatarła. Zamiast wiedzieć coraz więcej o tym, co się stało w latach 80., Polacy wiedzą coraz mniej.
Piszcie swoją historię Piszcie swoją historię sami, bo inaczej inni napiszą ją źle” - powiedziała niedawno Walentynowicz związkowcom na zorganizowanej przez siebie konferencji z okazji 30-lecia powstania Wolnych Związków Zawodowych. I ona, i inni działacze z małżeństwem Gwiazdów na czele, związani z Wolnymi Związkami Zawodowymi, chcą dzisiaj pisać historię Polski na nowo. Po 28 latach od Sierpnia '80. Kilka dni temu wystosowali „Apel do społeczeństwa polskiego”. „Sprawa IPN, sprawa Cenckiewicza to sprawa walki o prawdziwą historię Polski”. Ich zdaniem odejście Sławomira Cenckiewicza z IPN wymuszono groźbą obcięcia instytutowi budżetu. „Ten wybitny historyk młodego pokolenia, autor wielu znakomitych prac z najnowszej historii Polski, jest współautorem fundamentalnej dla dziejów »Solidarności« pracy »SB a Lech Wałęsa«. Próby ograniczania IPN, cenzurowania prac badawczych, usuwania niewygodnych historyków są prostą kontynuacją totalitarnych praktyk okresu komunistycznego i przynoszą hańbę ich autorom”. Apel podpisał oprócz Anny Walentynowicz i Andrzeja Gwiazdy także Bogusław Nizieński, były rzecznik interesu publicznego (który w WZZ nie był, był za to członkiem komisji weryfikacyjnej WSI). Wszyscy troje są kawalerami Orderu Orła Białego. To najwyższe państwowe odznaczenie dostali z rąk prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Walentynowicz, pytana dlaczego właściwe wystosowali ten apel, powiedziała mi: - Milczeliśmy, gdy w 1992 roku obalano rząd Jana Olszewskiego, a teraz nie będziemy już milczeć, tylko głośno walczyć o prawdę.
Wersja obowiązująca Przez lata o roli Wolnych Związków Zawodowych, uważanych za prekursora „Solidarności”, słyszało się niewiele. Krzysztof Wyszkowski, współtwórca związków, ma proste wytłumaczenie: - Dotychczas obowiązująca wersja historyczna była taka, że wszystko zrobił Komitet Obrony Robotników z Kuroniem i Michnikiem, a pomagał im Borusewicz. Wszystko, czyli Sierpień '80 i konsekwencje, które z tego wydarzenia wynikały. Z kręgów WZZ pochodzą obaj prezydenci wolnej Polski nie mający komunistycznego rodowodu. Z tą organizacją byli związani zarówno Lech Wałęsa, jak Lech Kaczyński (przede wszystkim jako prawnik). Wałęsa jednak szybko się od środowiska Wolnych Związków odciął, już właściwe w okresie Sierpnia '80. I to był początek wielkiego konfliktu, który trwa do dzisiaj. - Gwiazdowie, Wyszkowski, Walentynowicz są ogarnięci szaleńczą zazdrością, że to nie oni zostali przywódcami, prezydentami, ministrami, posłami - twierdzi Andrzej Celiński, na początku lat 80. blisko współpracujący z Wałęsą. Środowisko WZZ może mieć jednak uzasadnione poczucie, że to od nich rozpoczął się Sierpień `80. Strajk w gdańskiej stoczni zaczął się od trzymanych przez stoczniowców transparentów z napisem „Przywrócić Annę Walentynowicz do pracy”. I gdy Walentynowicz zjawiła się w stoczni, powitano ją jak bohaterkę. Robotnicy zaproponowali jej pokierowanie strajkiem. - Odmówiłam, bo uważałam, że przywódcą stoczniowców nie może być kobieta. Wałęsy w stoczni wtedy jeszcze nie było. Zjawił się z kilkugodzinnym opóźnieniem. Po latach Walentynowicz opowiadała, że wtedy wcale nie przeskoczył przez płot, tylko dostał się do stoczni przywieziony motorówką Marynarki Wojennej. Inna wersja, którą głosiła, to taka, że wprowadzili go tam esbecy przez halę konstrukcyjną. Podważa w ten sposób jedną z legendarnych opowieści Sierpnia o tym, że Wałęsa „skoczył przez płot” i że od tego wszystko się zaczęło. Wałęsa oczywiście mówi, że to, co opowiada Walentynowicz, to wierutne bzdury.
Walcząca słaba kobieta Na to, by znaleźć się na strajkowym transparencie, Walentynowicz zapracowała sobie przez dziesięciolecia. - To niesłychanie dobra baba - tak po latach mówił o niej Jacek Kuroń. A dzisiaj Jan Lityński pisze o niej, że „była osobą zjawiskową. Ciepła, zawsze uśmiechnięta, pełna życzliwości dla ludzi, z pogodą znosiła esbeckie szykany”. Nawet jej zagorzali przeciwnicy twierdzą, że to osoba o kryształowej uczciwości. Niemiecki reżyser Volker Schlöndorff, który zrobił głośny film inspirowany jej biografią, powiedział po premierze: - Dopiero teraz zrozumiałem panią Walentynowicz, która zawsze walczyła o honor, o cześć. To staroświeckie słowo, ale dla kogoś takiego jak ona najcenniejsze. (Ta opinia jest tym bardziej cenna, że Walentynowicz z filmu była bardzo niezadowolona i nawet chciała jego twórcom wytoczyć proces). Hanna Lubczyk, bo tak nazywała się przez lata, dopóki nie wyszła w połowie lat 60. za Kazimierza Walentynowicza, walczyła o honor na rozmaite sposoby. Rzuciła legitymację Związku Młodzieży Polskiej, gdy stwierdziła, że próbują ją zmusić do mówienia nieprawdy. Awanturowała się o prawa pracownicze, o sprzeniewierzone przez członków komisji socjalnej pieniądze, które zamiast na zapomogi, poszły na grę w totolotka. Walczyła nawet, wkładając w to całą energię, z nielegalnym handlem jajkami w stoczniowym bufecie. Gdy chwilowo nie miała o co walczyć, podgrzewała mleko i zupę, zanosiła je kolegom, by nie musieli tracić czasu i mogli spokojnie wypocząć podczas przerw. Albo sadziła kwiatki na stoczniowym terenie. Także ta ostatnia aktywność kierownictwu się nie podobała. Przyglądali jej się podejrzliwie i zakazywali tej nadgorliwości. Stocznia stała się wtedy jej domem. Trafnie zauważa to Schlöndorff: - Taka osoba jak Walentynowicz dobrze czuje się tylko w świecie stoczni. Wszystko, co na zewnątrz, to inny, obcy świat.
Traumatyczna młodość Dzieciństwo, rodzinne korzenie zawsze są ważne, bez ich znajomości obraz danej osoby jest niepełny. Ale szczególnie istotne są w przypadku Anny Walentynowicz. Bo są kluczem do tego, co robiła w dorosłym życiu. Urodziła się na Wołyniu. Gdy miała dziesięć lat, we wrześniu 1939 roku, została sierotą, ojciec zginął, krótko potem zmarła matka. Skończyła tylko cztery klasy szkoły. Przygarnęła ja rodzina sąsiadów, którzy po wojnie opuścili kresy i osiedlili się pod pod Gdańskiem. Tam mieli gospodarstwo. A ona, kilkunastoletnia dziewczynka, była traktowana jak siła robocza, a nie człowiek. Walentynowicz wspomina, że pracowała od czwartej rano do północy. Nigdy z „państwem” nie jadła przy wspólnym stole, nawet w Wigilię. By nie czuć się samotnie, spędzała ją w stajni, z końmi. Była też bita. Wreszcie zdecydowała się uciec do Gdańska. Zaczęła od pracy w fabryce margaryny. Ale zamarzyła się jej stocznia, skończyła kurs i została spawaczem. Pracowała jako spawacz przez kilkanaście lat, dopiero gdy zachorowała na raka, poprosiła o przeniesienie na suwnicę.
Prezent od Bieruta Do stoczni trafiła w 1950, a już rok później jej zdjęcie jako przodownicy pracy wisiało w gablocie przed budynkiem dyrekcji. Wyrabiała 270 proc. normy. Artykuły o niej pojawiły się w gazetach. Jak opowiada, miała wówczas ogromny szacunek do PZPR i ludowego państwa, bo uważała, że dzięki niemu może wreszcie godnie żyć. Z czasem ten szacunek całkiem jej przeszedł, ale zostało jej mieszkanie, które dostała od Bolesława Bieruta. Gdy urodziła nieślubnego syna, napisała do Bieruta prośbę o przydział. Prośba została spełniona niemal błyskawicznie. To 53-metrowe mieszkanie zajmuje do dziś. Prezent od Bieruta okazał się bardzo przydatny w działalności opozycyjnej. Pod koniec lat 70. mieszkanie Anny Walentynowicz było kwaterą ludzi z WZZ. Do tego środowiska trafiła przez Bogdana Borusewicza, do którego podeszła po mszy w kościele. Dzisiaj ma o nim jak najgorsze zdanie i uważa, że zachowuje się jak zomowiec. W tym kontekście opowiada historię z połowy lat 80., gdy przyszedł do niej Borusewicz i napisał na kartce, bo bał się podsłuchów, że będzie otrzymywała 5 tys. zł. A w zamian ma nie krytykować Wałęsy. Przed Sierpniem, podczas dyskusji związkowców w swoim mieszkaniu, nie zabierała specjalnie głosu, pełniła raczej obowiązki gospodyni. - Gdy ją o coś pytałem, mówiła cicho: - Krzysiu, ty wiesz lepiej - wspomina Wyszkowski. - Przemiana, jaka zaszła w niej podczas pierwszych dni strajku, była dla mnie szokująca, nagle stała się La Pasionarią.
Cud galilejski Często wtedy powtarzała w rozmowach ze strajkującymi: - To z mojego powodu rozpoczął się ten strajk, mam więc chyba coś do powiedzenia. W trzecim dniu strajku Walentynowicz razem z Aliną Pieńkowską spowodowały, że strajk się nie zakończył, kiedy Wałęsa uzgodnił porozumienie z dyrekcją stoczni. Zablokowały bramy, by robotnicy przestali opuszczać stocznię. Walentynowicz skłoniła Wałęsę do ogłoszenia, że to jednak jeszcze nie koniec, że teraz będzie strajk solidarnościowy. Nawet Wałęsa przyznaje, że w tym momencie odegrała kluczową rolę. Gdyby nie ta brawurowa akcja dwóch drobnych kobiet, Porozumień Sierpniowych zapewne by nie było. - Są sytuacje, w których okazuje się, że kobiety są twardsze niż mężczyźni, żarliwe, a w środku jak skala - twierdzi Wyszkowski, choć ta pochwała innej płci przychodzi mu z trudem. - Dla mnie cudem galilejskim był Sierpień '80 - mówi w różnych wypowiedziach Walentynowicz. Według tej metafory robotnicy nieskłonni wcześniej do walki o coś więcej niż wyższe zarobki zmienili się w rzeszę walczących o robotniczy honor i sprawiedliwość. Pytanie tylko, kto tej przemiany wody w wino dokonał? Zdaniem uczestniczących w strajku ludzi ze środowiska KOR Walentynowicz nabrała wówczas przekonania, że to ona była „Chrystusem”. - Ona wtedy poleciała za wysoko - ocenia jeden z nich.
Bezczelna i bachor To jednak nie Walentynowicz, tylko Wałęsa stał się znany na świecie jako przywódca robotniczej rewolucji. Jego twarz w tamtym czasie pojawiła się na okładkach światowej prasy. Walentynowicz też się znalazła na okładce jednego z niemieckich tygodników, ale z podpisem „anonimowa robotnica ze stoczni”. Od strajku konflikt między Walentynowicz i Wałęsą tylko narastał. Gdy Antoni Mężydło, młody działacz WZZ, wrócił na początku 1981 roku z wojska, przeraził się skalą konfliktu w Międzyzakładowym Komitecie Związkowym. Zaproponował Andrzejowi Gwieździe, że zorganizuje im terapię grupową, którą miał poprowadzić profesor psychologii z KUL. - Gwiazda odmówił, przekonując mnie, że na takie rzeczy nie ma czasu - opowiada Mężydło. A zaczęło się od 100 tys. złotych, które Walentynowicz pożyczyła Wałęsie ze związkowej kasy w pierwszych dniach strajku. Nie oddał ich, co ona mu ciągle wypominała. Wreszcie sprawę rozstrzygnął związkowy sąd koleżeński pod przewodnictwem Anny Kurskiej, nakazując Wałęsie zwrot pożyczki. Na początku września Walentynowicz przystąpiła do boju o to, by Wałęsa nie został przywódcą. Miała swojego kandydata - Jacka Kuronia. Obalenie Wałęsy miało nastąpić pod hasłem, że agent SB nie może być przywódcą „Solidarności”. (Na jednym ze spotkań WZZ, jeszcze w latach 70. Wałęsa miał się przyznać do współpracy, dziś to dementuje). Środowisko KOR widziało natomiast na tym stanowisku Gwiazdę. Ze starań Walentynowicz jednak nic nie wyszło. A ludzie KOR po kilku miesiącach zaczęli już Wałęsę wspierać.
Do stanu wojennego Wałęsa i Walentynowicz zaciekle ze sobą walczyli. Ona krzyczała do niego, że zachowuje się jak rozwydrzony bachor, a a on wykrzykiwał, że jest bezczelna. I jest to jeden z bardziej eleganckich przykładów wymiany zdań. Walka odbywała się nie tylko na słowa. - Wałęsa robił wszystko, by ona nie istniała - twierdzi Lityński. Przekonywał, że „nie może być dwóch słońc”. Doprowadził do tego, że stoczniowcy cofnęli jej mandat delegata na zjazd. Walentynowicz bardzo to przeżyła, przecież niedawno jeszcze ci sami stoczniowcy nosili ją na rękach. Równie silnie przeżyła zapewne swą porażkę kilkanaście lat później. W 1993 roku osoby związane kiedyś z WZZ utworzyły regionalną listę w wyborach do Sejmu. Cała lista dostała tylko 6 tys. głosów, a sama Walentynowicz 1,5 tys. Gwiazda otrzymał śladowe poparcie.
Dostarczono paliwa Walentynowicz, Gwiazdowie, Wyszkowski znaleźli się na marginesie. Od tego czasu ich głos praktycznie się nie przebijał do opinii publicznej. Nawet list otwarty, który wystosowała Walentynowicz, gdy Wałęsa ubiegał się o prezydencką reelekcję, nie został specjalne dostrzeżony, choć był bardzo mocny. Wśród 17 pytań, jakie mu publicznie zadała, było i takie: „Czy SB szantażowała cię ujawnieniem wszczętych postępowań karnych o kradzieże przed sądem dla nieletnich i sądem rejonowym, wymuszając pełną współpracę?”. W ostatnich miesiącach o Walentynowicz i jej kolegach z WZZ zrobiło się bardzo głośno. Co takiego się stało? Celiński ma prostą odpowiedź: - Dostarczono paliwa i tlenu, po to przecież stworzono IPN, i to przy poparciu polityków PO, którzy teraz wydają się być bardzo zaskoczeni tym wybuchem. Wersję Celińskiego częściowo potwierdza Wyszkowski: - Powoli zaczęliśmy dostawać materiały z IPN, szczególnie po zmianie prezesa tej instytucji. Prof. Jadwiga Staniszkis uważa, że nie mamy rzetelnej historii końca komunizmu. - Dobrze się dzieje, że różne fakty są teraz ujawnione, choć drażnią mnie ataki ad personom, warto byłoby analizować historie w kontekście geopolitycznym. Staniszkis nie zgadza się jednak ze stwierdzeniem, że Walentynowicz przez ostatnie lata nie istniała w odbiorze publicznym. - Pracowicie jeździła po kraju, organizując seminaria pod hasłem „W trosce o Dom Ojczysty”, odwiedzała strajkujących, gdy pojawiało się jakieś ognisko protestu, a swoje analizy przesyłała Janowi Pawłowi II. W opinii profesor Staniszkis to, co robiła Walentynowicz, było pozytywistycznym, choć dość podskórnym działaniem. - Szkoda, że teraz pojawiło się tyle zapiekłości, a walka o prawdę historyczną została wprzęgnięta w machinę gier politycznych i partyjnych. Z racji swojego charakteru i życiorysu Walentynowicz może być narzędziem w rękach innych. - Ze zdziwieniem patrzyłem, jak w pierwszych miesiącach „Solidarności” była przez część młodego KOR wykorzystywana instrumentalnie w walce z Wałęsą - ujawnia Celiński. Zdaniem Staniszkis teraz też toczy się gra, w której także Walentynowicz może być wykorzystana jako polityczny instrument sprzyjający reelekcji Lecha Kaczyńskiego. - Ona stawia na osobistą lojalność, jest bezkompromisowa, a jeśli ktoś chce się nią posługiwać, to niech przypomni sobie przypadek Kuronia. Gdy się na nim zawiodła, wystąpiła przeciwko niemu z całą żarliwością - twierdzi Krzysztof Wyszkowski. Korzystałam między innymi z autobiograficznych książek Anny Walentynowicz, wywiadu z nią zamieszczonego w książce Dariusza Wilczaka „Mucha za szybą” i wywiadu z reżyserem Volkerem Schlöndorffem w „Dużym Formacie” Małgorzata Subotic
Anna Walentynowicz przed Sądem! Nawet najbardziej niechętni Annie Walentynowicz mówią o niej, że to kobieta nieposzlakowanej uczciwości. Nikt nie ma wątpliwości, że to o jej zwolnienie z pracy rozpoczął się sierpniowy Strajk w Stoczni Gdańskiej. Robotnicy zaproponowali jej pokierowanie strajkiem. ”Odmówiłam, bo uważałam, że przywódcą stoczniowców nie może być kobieta. „ Wałęsy w stoczni wtedy jeszcze nie było. Zjawił się z kilkugodzinnym opóźnieniem.”- mówi pani Anna.” Jak pisze Małgorzata Subotic: „W trzecim dniu strajku Walentynowicz razem z Aliną Pieńkowską spowodowały, że strajk się nie zakończył, kiedy Wałęsa uzgodnił porozumienie z dyrekcją stoczni. Zablokowały bramy, by robotnicy przestali opuszczać stocznię. Walentynowicz skłoniła Wałęsę do ogłoszenia, że to jednak jeszcze nie koniec, że teraz będzie strajk solidarnościowy. Nawet Wałęsa przyznaje, że w tym momencie odegrała kluczową rolę. Gdyby nie ta brawurowa akcja dwóch drobnych kobiet, Porozumień Sierpniowych zapewne by nie było.” Czy próba zepchnięcia Anny Walentynowicz przez Lecha Wałęsę, z należnego jej miejsca w historii Sierpnia 1980,zaczęła się od niesłychanej popularności Anny Walentynowicz w czasie sierpnia i jej roli w udaremnieniu zakończenia strajku, przez porozumienie Wałęsy z dyrekcją Stoczni ?Czy też od nie oddanej przez niego pożyczki 100 000 zł. z kasy związkowej, która prowadziła pani Anna? Nie oddał ich, co ona mu ciągle wypominała. Spór o zwrot pieniędzy rozstrzygnął związkowy sąd koleżeński pod przewodnictwem Anny Kurskiej, który nakazał Wałęsie zwrot pożyczki. Od tej pory, Wałęsa na wszelkie sposoby, zwalczał Annę Walentynowicz. Jedna z zastosowanych metod walki, było wspólne kolegami, oskarżenie Pani Anny o „niegodne reprezentowanie związku zawodowego” i oddanie sprawy przed Sąd Koleżeński. W skład Sądu wchodzili: przew. Anna Kurska, Lucyna Zabiełło, Stanisław, Feudakowski, Sokołowski(informatyk) Janusz Ślęzak, Barbara Szwedowska,. Karol Krementowski. Pani Anna wspomina: „Sprawa toczyła się pond dwa miesiące. Kiedy ona i Wałęsa, stanęli przed sądem, pani Anna powiedziała: akceptuję, i mogę dać akcept in blanco, że przyjmę każdy wyrok. A Wałęsa zapowiedział stanowczo: jak będzie decyzja nie po mojej myśli, to ja to wyciszę...Na pytanie, na czym polega ta moja: niegodność w reprezentowaniu związku, powiedział:, bo ona patrzy mi na ręce!” I był konsekwentny w tym, co zapowiedział. Kiedy sąd uznał, ze nie ma żadnych podstaw do oskarżania pani Anny o uchybienia wobec związku, Wałęsa zakazał publikacji raportu z posiedzenia. W prasie związkowej ukazała się odpowiedź na raport, wydatnie „wyciszająca” jego przesłanie. Ewa Kubasiewicz wydrukowała raport sądu w WSM w Gdyni, ale Wałęsa skutecznie uniemożliwił kolportaż w czasie plenum działaczy Trójmiasta. Małgorzata Subotic pisze: „Do stanu wojennego Wałęsa i Walentynowicz zaciekle ze sobą walczyli. Ona krzyczała do niego, że zachowuje się jak rozwydrzony bachor, a on wykrzykiwał, że jest bezczelna. I jest to jeden z bardziej eleganckich przykładów wymiany zdań. Walka odbywała się nie tylko na słowa. Wałęsa robił
wszystko, by ona nie istniała; twierdzi Lityński. Przekonywał, że nie może być dwóch słońc. Doprowadził do tego, że stoczniowcy
cofnęli jej mandat delegata na zjazd. Walentynowicz bardzo to przeżyła, przecież niedawno jeszcze ci sami stoczniowcy nosili ją na rękach.” Czasem można skutecznie zakrzykiwać historię. Pani Ania wezwała kolegów z dawnych lat: piszcie swoją historię dopóki pamiętacie. Nie dajcie zakłamać prawdy. Walentynowicz przez ostatnie lata, mimo że pracowicie jeździła po kraju, organizując seminaria pod hasłem; W trosce o Dom Ojczysty;, odwiedzała strajkujących, gdy pojawiało się jakieś ognisko protestu, a swoje analizy przesyłała Janowi Pawłowi II- nie istniała w odbiorze publicznym -mówiła Jadwiga Staniszkis. Pora wyrwać ją z cienia.... 1maud
Co tam, Panie, w Rogu Afryki? W Polsce kanikuła - w ogóle nie ma o czym pisać (jeśli pominąć problem, czy zagranie p. Andrzeja Olechowskiego i p. Pawła Piskorskiego to walka na całego z JE Donaldem Tuskiem - czy tylko szantaż w sprawie stoczni; proszę zajrzeć na blog na moim portalu!). Natomiast na południu kanikuły nie ma... Wielokrotnie i ja, i inni wolnościowcy, wspominaliśmy o Somalii - kraju, gdzie przestało w praktyce istnieć państwo - za to zapanowała swoista wolność - ze wszystkimi minusami (o których rozpisują się lewicowi dziennikarze), i plusami (o których piszemy jedynie my). Sytuację komplikuje fakt, że państwa afrykańskie z determinacją trzymają się zasady, że nie można zmieniać granic. Gdyby nie to, w Somalilandzie powstałoby kilka nowych państw - i (prawie) wszyscy byliby szczęśliwi. Niestety: obecnie mamy teren wyznaczony granicą - i walkę wewnątrz tego terenu. Jest to walka wszystkich ze wszystkimi. Mało kto wie, że tzw. „islamiści” zajęci są głównie walką z … mahometanami. Bo ruch „Sądów Islamu” jest wahabicki - natomiast Somalijczycy (na południu kraju) wyznają sufizm, o wiele bardziej tolerancyjny. Wahabici tolerancyjni nie są, niszczą nawet grobowce muzułmańskie i burzą meczety (!) - jeśli są one zbyt ozdobne. Co trochę przypomina ruch ikonoklastów w chrześcijaństwie. W dodatku spora grupa Somalisów mieszka w Abisynii - więc Etiopia prewencyjnie co jakiś czas interweniuje w Somalii. Ten konflikt jest narodowy, a nie religijny - choć Abisyńczycy są na ogół chrześcijanami, a Somalisi: muzułmanami. Otóż ważnym wydarzeniem, dla którego o tej sytuacji wspominam, jest to, że USA ostrzegły Abisynię przed interwencjami w Somalilandzie. JKM
Znów o Hitlerze - czyli: pewna ważna uwaga Z punktu widzenia ekonomii „strata” - to zmarnowanie pewnego kapitału. Jeśli kładę chodnik - a po tygodniu go zrywam, by puścić pod nim rury, i kładę ponownie - to kapitał użyty na jedno kładzenie chodnika został zmarnowany. Gospodarka składa się jednak nie tylko z kapitału - ale i z ludzi. Wyobraźmy sobie dwa kraje. W Rurytanii mężczyźni nauczeni są ciężkiej pracy. Nie boją się ponosić odpowiedzialności, dbają o swoje kobiety i dzieci, które z kolei odpłacają im miłością. Natomiast w Poronii panuje zasada, „czy się stoi, czy się leży”. Mężczyźni liczą na udział kobiet w utrzymaniu rodziny, kobiety czują się oszukane i na potęgą zdradzają mężów, którzy z rozpaczy piją. Otóż bogactwa naturalne Rurytanii i Poronii mogą być jednakowe, domy i ulice identyczne, fabryki i warsztaty co do joty takie same - a po pół roku Rurytania będzie o 20% przed Poronią. Wiemy dokładnie, że jeśli państwo ściąga z okupowanego przez siebie kraju podatki, które idą na cokolwiek innego niż niezbędne wydatki: szczątkowa (ale sprawna) administracja, małe, ale silne wojsko i policja - to zgodnie z Prawem Savasa 40% się marnuje. Czyli: jeśli budżet Poronii wynosi 200 miliardów, a na wojsko, policję i administrację wydaje się 50 mld - to wyrzuciliśmy w błoto 60 miliardów - i tyle.
Jeśli więc mówię, że Adolf Hitler nakładał na mojego Ojca trzy razy mniejszy podatek, niż III RP nakłada na mnie - to jest oczywiste, że nienawidzę III RP trzy razy bardziej, niż mój Ojciec nienawidził III Rzeszy. Na co socjaliści nieodmiennie argumentują, że choć III RP pobiera trzy razy wyższe podatki - to płaci też trzy razy wyższe świadczenia socjalne. III Rzesza płaciła wprawdzie emerytury, fundowała nowe szpitale i przychodnie (rzadko....) pokrywała - jak każde państwo socjalistyczne - częściowo koszt leczenia - ale świadczenia te były niewysokie, a np. zasiłków dla bezrobotnych nie było w ogóle. Tak więc te pieniądze zmarnowane nie są - no, powiedzmy te 40%... Jest to nieprawda. Z punktu widzenia gospodarki obejmującej również ludzi, marnuje się znacznie więcej. Jeśli bowiem dam bezrobotnemu zasiłek - to powstaje nie zysk, lecz dodatkowa strata: w dziedzinie ludzkiej. Wielu (zwłaszcza socjalistów) powiada, że nauka jest kapitałem, To prawda: nauczenie ludzi właściwych postaw (jak w Rurytanii) to spory kapitał. Jednak istnieje i wiedza ujemna: tego bezrobotnego nauczyliśmy właśnie, że pieniądze pochodzą nie z pracy, lecz z żebraniny!! Czyli: jeśli gdy nakładamy podatek 1000 zł by zmarnować 400 i dać bezrobotnemu 600 zł (a świadczenia?). To zmarnowaliśmy nie tylko 400, ale i sumę być może większą, niż 600 zł!!! Innymi słowy: z punktu widzenia gospodarki całościowej gdyby Poronia, pobierała od ludzi 200 mld w podatkach - z czego 50 na rzeczy konieczne, a 150 na „cele socjalne” - to byłoby lepiej, by Poronia te 150 mld wyrzuciła do morza, niż by wypłaciła „socjał”. Być może nie całe 150 mld jest zmarnowane. Być może część ludzi bierze „socjał” i się nie demoralizuje. W każdym jednak razie lwia część tych pieniędzy jest użyta w celu anty-ekonomicznym. I warto tę sprawę jasno postawić. PS. Co do wczorajszego wpisu: oczywiście, że istnieją inne sposoby ujemnego wydawania pieniędzy - np. na budowanie rondek i innych szykan dla ruchu kołowego. Napisałem o "świadczeniach socjalnych", bo bardzo wielu ludzi uważa, że są one może i marnotrawnie przydzielane, ale danie komuś pieniędzy zawsze jest dobre. Nieprawda. "Fawor uczyniony temu, kto na niego nie zasłużył, to cios nożem w plecy tego, kto zasłużył". Danie pieniędzy obibokowi to pluniecie w twarze wszystkim uczciwie pracującym. Więc proszę się nie dziwić, że ludzie przestają uczciwie pracować! JKM
Co powinniśmy wiedzieć o nacjonalizmie ukraińskim Rozważania wokół książki Dmytro Doncowa "Nacjonalizm" Kilka tygodni temu nasi południowo-wschodni sąsiedzi uraczyli nas zbezczeszczeniem lwowskiego pomnika wystawionego w miejscu stracenia polskich profesorów, w czym brali udział również nacjonaliści ukraińscy spod znaku OUN. Umieszczony tam napis namalowany czerwoną farbą: "smiert Lacham", nie pozostawia żadnych wątpliwości. Najbardziej jednak bulwersujące są wydarzenia ostatnich dni, kiedy to prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko został odznaczony doktoratem honoris causa przez Katolicki Uniwersytet Lubelski. Przyczyną oburzenia i różnorakich demonstracji grupowych i indywidualnych stał się fakt, iż Juszczenko jest człowiekiem dającym wielokrotnie wyraz swoim daleko idącym sympatiom dla ukraińskiego szowinistycznego nacjonalizmu o charakterze faszystowskim spod znaku OUN-UPA. Korzysta równocześnie z poparcia organizacji odwołujących się do faszyzmu ukraińskiego. Prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko wydał dekret w sprawie obchodów na szczeblu państwowym 65-lecia powstania UPA, a jednym z punktów tego dokumentu jest "przyspieszenie sprawy budowy pomnika Romana Szuchewycza (ps. Taras Czuprynka), dowódcy UPA i wielkiego kata Polaków oraz niszczyciela polskości". Również we Lwowie w ramach obchodów 65-lecia UPA zostanie odsłonięty pomnik Siepana Bandery, szefa "frakcji banderowskiej" Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, która stworzyła UPA - odpowiedzialną za ludobójstwo dokonane na ludności polskiej, żydowskiej, ormiańskiej, czeskiej, a nawet i ukraińskiej, o innych niż szowinistyczne poglądach - na południowo-wschodnich Kresach II Rzeczypospolitej. Czy taki człowiek jak Juszczenko zasługuje na tego rodzaju wyróżnienie jak doktorat honoris causa KUL? Odpowiedź jest niezwykle prosta. Nie. Przyznawanie mu takich wyróżnień jest hańbą, demoralizacją Narodu i zabijaniem w nim instynktu samozachowawczego. Jest mieszaniem pojęć i robieniem ludziom w głowach wielkiego zamętu, który może przynieść negatywne skutki w przyszłości.
Aby lepiej zrozumieć powagę sytuacji Sięgnijmy po książkę Dmytro Doncowa "Nacjonalizm" - przetłumaczoną na język polski przez dr. hab. Wiktora Poliszczuka - podstawową pracę teoretyczną głównego ideologa integralnego nacjonalizmu ukraińskiego. Jest to książka ważna. Jej waga wydaje się tym większa, im bardziej energicznie dają o sobie znać w życiu politycznym Ukrainy wspomniane elementy skrajne i wrogie Polsce i Polakom. "Nacjonalizm" Doncowa powinien być dla nas w dalszym ciągu poważnym ostrzeżeniem i dlatego tekst ten warto znać. Powinien on dotrzeć do świadomości możliwie najszerszych kręgów polskiej opinii publicznej. Na książkę tę będziemy patrzeć jako na istotny dokument odzwierciedlający charakter radykalnego skrzydła ukraińskiej myśli politycznej, które reprezentowała i właściwie nadal reprezentuje Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów i inne organizacje oraz środowiska poczuwające się do kontynuowania jej tradycji niezależnie od aktualnej nazwy. To właśnie one popierają Juszczenkę! Nacjonalizm ukraiński okresu międzywojennego wsławił się na terenie II Rzeczypospolitej, gdzie funkcjonował i się rozwijał, działalnością terrorystyczną, sabotażową oraz szpiegowską wymierzoną przeciwko państwu polskiemu i Polakom. W latach drugiej wojny światowej doprowadził do krwawego ludobójstwa ludności polskiej zamieszkującej południowo-wschodnie województwa II Rzeczypospolitej. Jego działalność kosztowała życie od ok. 120 tys. do ok. 200 tys. osób. Jest więc fenomenem, który musi budzić zainteresowanie badaczy, a powinien być także brany pod uwagę z pełną powagą również i przez polityków praktyków. Nacjonalizm ten, mimo tak wielu zbrodni, które popełnił, jako teoria nie jest u nas bliżej znany. Na taki stan rzeczy złożyło się wiele czynników. Dlatego polskojęzyczne wydanie głównej pracy Doncowa jest świetną okazją, aby mu się dokładnie przyjrzeć, konstatując jego istotę, i wyciągnąć właściwe wnioski zarówno co do oceny jego minionej działalności, jak i perspektywicznych możliwości. Jak napisał jeden z publicystów paryskiej "Kultury": "gdy chodziło [w latach II RP - przyp. B.G.] o znaczną część społeczeństwa [ukraińskiego - przyp. B.G.], a zwłaszcza o młode pokolenie, [Doncow - przyp. B.G.] był niemal wyłącznym władcą uczuć i myśli. Młodzi nacjonaliści z OUN widzieli w nim przywódcę z powszechnej nominacji, ideologa o niewątpliwym autorytecie, niemal narodowego proroka" [1]. Takie stwierdzenie nie powinno już pozostawiać żadnej wątpliwości co do faktycznej roli Doncowa w najnowszej historii Ukraińców i zamieszkujących wraz z nimi te same ziemie Polaków. Ocenę znaczenia jego doktryny uzupełnia wypowiedź, która wyszła spod pióra najlepszego jak dotychczas historyka ukraińskiego nacjonalizmu dr. hab. Wiktora Poliszczuka. Stwierdził on, że "istnieje oczywista spójność miedzy doktryną D. Doncowa, programowymi (i innymi) uchwałami i postanowieniami OUN oraz praktyką ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego, poczynając od UWO [Ukraińska Wojskowa Organizacja - przyp. B.G.] poprzez OUN i na UPA [Ukraińska Powstańcza Armia - przyp. B.G.] kończąc, od 1920 do 1950 roku" [2].
Wątek walki z ukraińskim "prowansalstwem" Wróćmy jednak do czynników, które zamazują właściwy obraz nacjonalizmu ukraińskiego, nieraz nawet sugerując, iż jest on zjawiskiem równorzędnym np. w stosunku do nacjonalizmu polskiego. Jest ich co najmniej kilka. Już w latach rządów sanacji obowiązywała doktryna, że Rosję sowiecką można rozbić przy pomocy narodów zamieszkujących w ZSRS, które jednak pragną niepodległości. Takim narodem mieli być przede wszystkim Ukraińcy. Dlatego też polityka w stosunku do tej mniejszości w Polsce była stosunkowo liberalna (tzw. eksperyment wołyński wojewody Henryka Józefskiego), a zakres swobód znaczny. Doktryna sanacyjna poprzestawała na koncepcji państwowej asymilacji mniejszości narodowych, wstrzymując się na tym polu przed polityką typowo nacjonalistyczną, która sugeruje konieczność wynaradawiania. Taka sytuacja oznaczała możliwość działania na obszarze II Rzeczypospolitej różnych organizacji i osób związanych z ukraińskim nacjonalizmem, byleby tylko nie wchodziły w konflikt z obowiązującym prawem i wykazywały się oficjalnie lojalnością w stosunku do państwa polskiego. Z takiej sytuacji korzystał i Doncow przebywający na terenie Polski. Wydał on swój "Nacjonalizm" po raz pierwszy w Żółkwi leżącej nieopodal Lwowa. Ponadto jego doktryna wyłożona w tej książce miała charakter wyraźnie antyrosyjski, sugerując konieczność wyrwania narodu ukraińskiego z wszelkich wpływów rosyjskich, nie tylko w sensie politycznym, ale także mentalnym oraz kulturowym. Doncow walczył z ukraińskim "prowansalstwem", rozumiejąc pod tym terminem duchowe uzależnienie Ukraińców od Rosji. Reprezentował więc tendencję wyrwania Ukrainy, i to pod każdym względem, z orbity wpływów rosyjskich. Taka postawa nie mogła być niemile widziana w ówczesnej Polsce, która popierała tzw. prometeizm, a również dzisiaj jest praktykowana w naszym kraju. W latach II Rzeczypospolitej uważano, iż nacjonalizm ukraiński da się skanalizować przeciwko Rosji sowieckiej, zyskując w ten sposób wyraźny atut i nic nie tracąc w zamian. Rachuby takie okazały się całkowicie błędne. Zauważano jedynie antyrosyjski i polityczny aspekt problemu ukraińskiego. I tak, jak można sądzić, myśli się dzisiaj! Tymczasem jest jeszcze jeden ważny czynnik w całej sprawie. Ukraina, jak stwierdził Zbigniew Brzeziński, jako niepodległe państwo nie była wyśnionym ideałem milionów jej mieszkańców. Była pewnym kaprysem historii i "produktem" rozpadu Związku Sowieckiego [3]. Mieszkańcy południowej i wschodniej Ukrainy jeśli nie są Rosjanami, to zostali mocno zrusyfikowani. Inaczej jest na zachodzie kraju, który do roku 1939 stanowił część Polski. Tam nacjonaliści - kontynuatorzy OUN, mają zdolność "reanimacji" narodu i nadania mu z powrotem aktywnego charakteru po latach rusyfikacji i sowietyzacji. Są też oni wrogo nastawieni do Polski i Polaków, pielęgnując tradycję OUN i UPA oraz liderów tych organizacji, którzy z polskiego punktu widzenia są przede wszystkim ludźmi odpowiedzialnymi za zbrodnie ludobójstwa popełnionego na Polakach w latach wojny i zaraz po jej zakończeniu. O roli ukraińskich nacjonalistów dla procesu owej "reanimacji" narodowej na Ukrainie tak pisał profesor Włodzimierz Pawluczuk w swojej książce poświęconej współczesnej Ukrainie: "Nie byłoby jednak niepodległej Ukrainy, nie byłoby historii narodu ukraińskiego jako narodu politycznego, walczącego o pełną niepodległość, gdyby nie nacjonalizm, gdyby nie UPA, gdyby nie narodowy fanatyzm jednostek opętanych szaleńczą ideą stworzenia z amorficznej 'ruskiej' masy bitnego, znaczącego dziejowo narodu. Los Ukrainy byłby podobny do losu Białorusi. Jeśliby wykreślić z dziejów Ukrainy zawartość ideową i działalność nacjonalistów, w tym przede wszystkim UPA, to kultura i historia Ukrainy nie zawiera treści, które by dawały szanse na legitymizację pełnej niepodległości tego kraju. Dziewiętnastowieczni patrioci Ukrainy (...) nic nie mówili o niepodległej Ukrainie i - co więcej - nie myśleli o tym. Ale nie myśleli o tym nawet Hruszewski, Wynnyczenko, przywódcy Centralnej Rady Ukrainy w 1917 roku, postulując jedynie autonomię Ukrainy w ramach Rosji" [4]. Mając na uwadze powyższą konstatację, nie należy się dziwić, iż walka wypowiedziana przez Doncowa ukraińskiemu "prowansalstwu", tak wyraźnie uwydatniona w jego "Nacjonalizmie", musiała być dobrze przyjmowana przez wszystkich, którzy w silnej Rosji widzieli największe zagrożenie. Do nich należał również Jerzy Giedroyć. Będąc na jesieni 1939 roku pracownikiem polskiej ambasady w Bukareszcie, wydał Doncowowi polski paszport, co uchroniło tego ostatniego od trudnej sytuacji, jaka powstała w momencie załamania się II Rzeczypospolitej. Spojrzenie na ukraiński nacjonalizm jedynie przez pryzmat jego antyrosyjskiego ostrza przysłaniało możliwość dostrzegania innych jego aspektów! A były one nie mniej ważne. Wśród nich na pierwszy plan wysuwa się zawarta w "Nacjonalizmie" filozofia człowieka i ściśle związana z nią filozofia społeczna oraz cała zaprezentowana tam aksjologia stanowiąca rdzeń szowinistycznego nacjonalizmu o skrajnym charakterze. Takiej aksjologii nie posiadał nigdy nacjonalizm polski w żadnej ze swoich odmian i dlatego próba stawiania znaku równości pomiędzy nim a nacjonalizmem ukraińskim stanowi albo wyraz złej woli, albo ewidentnej ignorancji w dziedzinie wiedzy o doktrynach politycznych. Doktryna nacjonalizmu ukraińskiego w takiej postaci, w jakiej ujmował ją Doncow w swoim "Nacjonalizmie" i w jakiej przyjęła się w OUN, wykazuje cechy faszystowskie pokrewne nazizmowi. Jej osnową jest tzw. darwinizm społeczny (teoria o nieuchronności walki wszystkich przeciwko wszystkim celem utrzymania się na powierzchni życia, akceptująca taką wyniszczającą walkę jako środek do wyselekcjonowania najlepszych. Doktryna taka jest zaprzeczeniem wszelkiego humanitaryzmu zarówno w jego religijnym, jak i świeckim wydaniu), a jedną z zasadniczych funkcji umacnianie Ukraińców w nienawiści do innych narodów. Doktryna Doncowa pośrednio, poprzez propagowanie wartości właściwych "darwinizmowi społecznemu", była przyczyną ludobójstwa dokonanego na Polakach, chociaż sam Doncow, jako mieszkaniec II Rzeczypospolitej, bezpośrednio nie wypowiadał się przeciwko nam.
Podstawowe zasady ideologii OUN Donicowa Według niego, naród - "nacja", stanowi osobny gatunek w przyrodzie. Nacje pozostają więc między sobą w stanie nieustającej wojny, walcząc o miejsce pod słońcem i prawo do istnienia. Innej dla nich alternatywy Doncow nie przewiduje. Tak widziany przez tego ideologa świat miał być światem wojen narodu ukraińskiego ze wszystkimi o przestrzeń, o panowanie i zniszczenie konkurentów i przeciwników. W takim świecie naród - "nacja", staje się wartością najwyższą, wyrastając ponad Boga i wszystkie inne wartości szanowane przez cywilizowane narody. Hasłem, które propaguje Doncow, jest "Nacja ponad wszystko". Stosunki panujące wewnątrz niej też miały być odbiciem świata zwierzęcego. Miała tam obowiązywać hierarchia, na czele której stałby wódz o nieograniczonej władzy. Widzimy tu wyraźnie strukturę właściwą faszyzmowi i hitleryzmowi. Wódz miałby do dyspozycji tzw. mniejszość inicjatywną - kategorię ludzi uznanych za lepszych wobec reszty narodu, który w swojej masie był traktowany dość pogardliwie. Ta "mniejszość inicjatywna" miałaby prawo stosowania w stosunku do reszty społeczeństwa "twórczej przemocy", co oznaczało zapowiedź zupełnego nieliczenia się przewodniej elity z opinią społeczną i szerokiego stosowania przymusu i represji. Taką praktykę widzimy już w obrębie UPA, gdzie terror w stosunku do jej członków był na porządku dziennym. Ową "mniejszością inicjatywną" była OUN. Widzimy tu więc dyktaturę jednej partii, która powinna zdynamizować i podporządkować sobie masy, a opornych i sceptyków po prostu usuwać lub nawet fizycznie zlikwidować. Aktywizacja narodu według Doncowa miałaby odbywać się zgodnie z pewnymi zasadami, które nazywał on "siłami motorycznymi nacjonalizmu ukraińskiego". Na pierwszym miejscu ideolog ten stawiał "wolę". Uznawał ją za czynnik decydujący o istnieniu narodu - "nacji". W związku z tym pisał: "Na tej woli (nie na rozumie), na dogmacie (nie na udowodnionej prawdzie) (...) musi być zbudowana nasza narodowa idea". Drugim czynnikiem dla Doncowa była "siła". Tu powoływał się na Darwina, mówiąc: "Teoria Darwina tłumaczy postęp zwycięstwem silniejszego nad słabszym w nieustannej walce o byt". "Przemoc" to kolejna siła motoryczna ukraińskiego nacjonalizmu. Doncow poucza swoich czytelników, iż "bez przemocy i żelaznej bezwzględności niczego w historii nie stworzono (...) przemoc, żelazna bezwzględność i wojna oto metody, przy pomocy których wybrane narody szły drogą postępu", i dodaje za Sorelem: "przemoc to jedyny sposób, pozostający w dyspozycji (...) narodów zbydlęconych przez humanizm". Doncow tak rozumie rolę nacjonalistycznej elity - "mniejszości inicjatywnej": "ustanawia [ona - przyp. B.G.] swoją prawdę, jedyną i nieomylną, młotem wbija tę wiarę i tę prawdę w zbuntowane mózgi ogółu, bezlitośnie zwalczając niedowiarków". Tym samym wyklucza wszelki pluralizm, zapowiadając reżim totalitarny. "Ekspansja" jako siła motoryczna nacjonalizmu ukraińskiego wynika z uznania narodu - "nacji", za gatunek w przyrodzie. Doncow powołuje się tu na Woltera, według którego, "pragnienie świetności swego kraju oznacza pragnienie nieszczęścia swoich sąsiadów", i dodaje od siebie: "ekspansji swego kraju wyrzeka się tylko ten, u kogo całkowicie obumarło poczucie patriotyzmu. Prawo ekspansji istniało, istnieje i istnieć będzie. Absurdem jest ogólnoludzki punkt widzenia w polityce". Doncow uznaje też Ukraińców, za naród wybrany. Według jego słów są oni "stworzeni z gliny, z jakiej Pan Bóg tworzy narody wybrane". Niektórzy kwalifikują takie stwierdzenia jako przejaw rasizmu. Kolejnymi siłami motorycznymi ukraińskiego nacjonalizmu są: fanatyzm, bezwzględność i nienawiść. Według autora "Nacjonalizmu", "fanatyk uznaje swoją prawdę za objawioną, którą mają przyjąć inni". Stąd też płynie jego agresywność i nietolerancyjność w stosunku do innych poglądów. Fanatyzm, jak twierdzi Doncow, jest zbudowany nie na "cum" (z), a na "contra" (przeciw). Także amoralność zajmuje ważne miejsce w katalogu cech ukraińskiego nacjonalizmu spod znaku OUN. Celem "moralności" wyznawanej przez ten nacjonalizm jest "silny człowiek", a nie "człowiek w ogóle". Walce o byt, którą wyznają Doncow i jego uczniowie jako naczelną zasadę, obce jest moralne pojęcie sprawiedliwości i miłości. Według niego, tylko filistrzy oraz ludzie z "obumarłym instynktem życia" postępują moralnie i odrzucają wojnę, zabójstwa i przemoc. W przyrodzie nie ma bowiem humanizmu i sprawiedliwości. Jest tylko siła (życie) i słabość (śmierć). Oto podane w największym skrócie podstawowe zasady ideologii OUN wyłożone w głównej pracy naczelnego ideologa ukraińskiego nacjonalizmu Dmytro Doncowa "Nacjonalizmie". Jak widać, są one bliskie nazizmowi i co równie ważne, nadal znajdują akceptację co najmniej wśród części współczesnych Ukraińców.
Prawda pozwala uniknąć błędów Takimi problemami dotychczas w Polsce się nie zajmowano, poprzestając na stronie praktycznej działalności ukraińskiego nacjonalizmu, i to dość często wyraźnie reglamentowanej przez koniunkturę polityczną. Problematykę tę w obszarze języka polskiego podjął dopiero dr hab. Wiktor Poliszczuk w serii swoich prac naukowych i popularnonaukowych [5]. Zagadnienia te wymagają spojrzenia interdyscyplinarnego, na które stać jest tylko niektórych badaczy. Ponadto koniunktura polityczna stwarza różne trudności, które dla niektórych wydają się wystarczającą zaporą, aby poniechać tej tematyki. Odpowiedzialni za zbrodnie ludobójstwa są obecnie uznawani na zachodniej Ukrainie za bohaterów. Otacza się tam kultem nawet takich zbrodniarzy jak Roman Szuchewycz czy Roman Kłaczkiwskyj. Głównemu przywódcy i inspiratorowi zbrodni Stepanowi Banderze buduje się panteony. Swojego pomnika doczekała się we Lwowie nawet dywizja SS-Hałyczyna, której członkowie wymordowali setki polskich mieszkańców Huty Pieniackiej, Podkarmienia czy Palikowy. Jest to chyba jedyny istniejący pomnik w Europie wystawiony na chwałę esesmanów! Na Ukrainie działają partie będące przedłużeniem OUN, a jak podkreśla profesor Włodzimierz Pawluczuk, nacjonalizm jako kierunek ideowy cieszy się tam estymą. Polskie wydanie "Nacjonalizmu" Dmytro Doncowa powinno znacznie ułatwić odnośne studia nad ukraińskim nacjonalizmem i jego aksjologią oraz rozwiać niektóre wątpliwości. Kierunek ten, jak zauważano już wyżej, bynajmniej nie obumarł i nadal funkcjonuje na Ukrainie, wypełniając tamtejszą pustkę ideologiczną po zbankrutowanym komunizmie. "Nacjonalizm" Doncowa mówi nam, z kim i z czym mamy do czynienia. Nie zawiera on żadnych pierwiastków humanistycznych ani w wydaniu chrześcijańskim, ani laickim. Różni się też diametralnie od nacjonalizmu polskiego i od nacjonalizmów innych narodów, a w szczególności romańskich. Nacjonalizm polski równoczesny ukraińskiemu rozwijał się na tych samych ziemiach i opierał swoje zasady na etyce katolickiej, zapowiadając w drugiej połowie lat trzydziestych XX wieku budowę Katolickiego Państwa Polskiego Narodu [6]. Natomiast Doncow dyskredytował i wyśmiewał inne prądy występujące na Ukrainie, które mogły się legitymować pierwiastkami humanistycznymi. Zalecał też ich odrzucenie. Tych wszystkich aspektów nie brał pod uwagę Jerzy Giedrojć, jak też przedwojenni architekci polskiej polityki w stosunku do Ukraińców, którzy, jak się wydaje, przede wszystkim widzieli tylko jej antyrosyjski aspekt. Pomyłki te kosztowały bardzo drogo. Na koniec trzeba dodać, z myślą o sceptykach, nieszczerych politykach oraz innych koniunkturalistach, że już przed II wojną światową nie kto inny jak Ukrainiec greckokatolicki, biskup Stanisławowa Grzegorz Chomyszyn, uznał nacjonalizm ukraiński w swoim wydanym w roku 1933 (także w języku polskim) i dziś już zapomnianym tekście pt. "Problem ukraiński" za "destruktywny", a nawet "obłędny", gdyż prowadzący do "światopoglądu pogańskiego" i "nienawiści", i odrzucał go stanowczo [7]. Niestety, jego poglądy nie miały wielu zwolenników wśród Ukraińców. Szkoda też, że nie zauważali tego niektórzy ówcześni polscy politycy oraz współcześni zwolennicy poglądów Jerzego Giedroycia na zagadnienia stosunków polsko-ukraińskich. Prof. dr hab. Bogumił Grott
Tak kończy się era cudów! POdatki w górę! Pomimo permanentnego zaklinania rzeczywistości przez premiera Donalda Tuska i pierwszego księgowego Rzeczypospolitej, Jana Vincent-Rostowskiego, i ich zapewnień o braku kryzysu w Polsce, sytuacja zaczyna powoli przerastać polski rząd. Bo choć może faktycznie z punktu widzenia teorii ekonomii w Polsce nie ma kryzysu, trzeba przyznać, że z pewnością jest duże spowolnienie, szczególnie w niektórych branżach. Tusk słusznie założył, że żadna z nich nie potrzebuje jakiegoś szczególnego wsparcia ze strony polskiego podatnika, pomimo okrzyków szczególnie z „prawicy”, czyli PiS, o potrzebie stymulowania popytu. Jeszcze w styczniu tego roku trzy „Aniołki Jarosława” przekonywały w reklamach telewizyjnych, że „tak postępuje cały świat”. Ale nie ma co się dziwić „prawicy”, gdy prezydent Lech Kaczyński, również „prawicowy”, w celu wyjaśnienia obecnej sytuacji gospodarczej spotykał się głównie z ekonomistami spod znaku szkoły keynesowskiej, właśnie postulującej stymulowanie popytu przez państwo - Grzegorzem Kołodko i Ryszardem Bugajem. Rząd Tuska robił, co mógł, byle nie ulegać presji stymulowania popytu. Wprawdzie ogłosił tzw. pakiet antykryzysowy, ale był to zwykły zabieg pijarowski, ponieważ w pakiecie tym zostały po prostu zebrane w jednym miejscu dotychczasowe wydatki rządowe rozproszone po ministerstwach, a wspierające gospodarkę. Jedynym realnym skutkiem pakietu antykryzysowego było utworzenie Rezerwy Solidarności Społecznej, z której miały pochodzić wydatki dla ofiar kryzysu. Rezerwę utworzono, pieniądze na jej cel znaleziono poprzez podwyższenie akcyzy na alkohol oraz importowane samochody o pojemności silnika powyżej 2 litrów, a obecnie z tej rezerwy prawie nikt nie korzysta (oczywiście oprócz urzędników ją obsługujących). Na kontach Rezerwy znajduje się już ok. 1 miliarda złotych, z których pewnie w pierwszej kolejności skorzysta minister Rostowski, by łatać wszelkie powstające dziury. Po raz kolejny potwierdziło się, że celem wprowadzania i podwyższania podatków nie są jakieś konkretne potrzeby, ale sama chęć zdobycia większych pieniędzy przez państwo. Obecne problemy budżetowe w Polsce wzięły się głównie z jakiegoś dziwnego zaklinania rzeczywistości przez Tuska. Najpierw nie chciał przyjąć do wiadomości, że kłopoty naszych głównych partnerów handlowych wpłyną na sytuację gospodarczą w Polsce, potem przez bardzo długi okres nie nowelizowano budżetu, a teraz ciągle próbuje się udawać, że wszelkie problemy można odłożyć na później i najzwyczajniej w świecie zrzucić na barki przyszłych pokoleń spłatę skutków dzisiejszej nieroztropnej polityki. „Tak przecież postępuje cały świat”. I w tym wypadku Tusk się niestety nie wyłamał i jedynym remedium na obecne problemy budżetowe, jakie wspólnie ze swoim księgowym Rostowskim wynalazł, jest zadłużenie skarbu państwa, które oczywiście będą spłacać nasze dzieci. Dość powiedzieć, że przez zaledwie półtora roku rządów PO-PSL zadłużenie skarbu państwa wzrosło o 90 miliardów złotych - po 5 miliardów na miesiąc, czyli 166 milionów dziennie. Zanim doczytacie Państwo ten artykuł do końca, polski dług powiększy się o kolejny milion złotych. Nie chcąc narażać się na utratę wizerunku, Tusk nie przeprowadził żadnej reformy oszczędnościowej racjonalizującej wydatki budżetowe. Obejmując swój urząd, miał doskonałą sytuację: ciągle pędzącą gospodarkę oraz nadwyżkę budżetową, która we wrześniu 2007 roku wynosiła 178 milionów złotych. Wystarczyło tylko zrealizować te kilka punktów programu Platformy Obywatelskiej, które mówiły o zmniejszeniu wydatków. Wtedy oczywiście zabrakło odwagi, więc teraz wszyscy za to zapłacimy, a żeby być bardziej precyzyjnym, zapłacą ci, którzy nie mają prawa do głosowania, a więc dzisiejsza młodzież i dzieci.
Problemy z zadłużeniem to również pewien dogmatyzm w myśleniu o unijnych dotacjach. Jak wiadomo, „unia daje” - i to podobno więcej niż my jej dajemy, więc nic stoi nic na przeszkodzie, by pieniądze unijne, które mamy otrzymać, wpisywać do ustawy budżetowej po stronie przychodów. I tak też było robione. Jest jedna pozycja w budżecie: „Środki z Unii Europejskiej i z innych źródeł nie podlegające zwrotowi”, która w 2008 roku miała zapewnić dochody w wysokości 35 miliardów złotych, a zapewniła tylko 14,7 miliarda. Na ten rok po raz kolejny wpisano tak wirtualne dochody jak te z Unii w wysokości już „tylko” 33,6 miliarda złotych, ale biorąc pod uwagę skuteczność rządu w pozyskiwaniu tych środków, znów będzie można powiedzieć, że z Unii spłynie gdzieś połowa tej sumy. I stąd problemy z rosnącym długiem. Pomimo przekonywania eurowariatów o miliardach płynących z Unii, na razie sumy te należy dzielić przez dwa, a skutki jakie są, takie są - jedna wielka dziura budżetowa. Można się jedynie trochę cieszyć z tego, że nie powstają jakieś bezsensowne inwestycje finansowane z pieniędzy unijnych (w tym, co oczywiste, z kieszeni polskiego podatnika), do których przez następne lata trzeba byłoby pewnie dopłacać. Co z obietnicami? Pod rządami PO miało żyć się lepiej… wszystkim. Na razie poszły w odstawkę wszelkie podwyżki dla nauczycieli, emerytów i rencistów. Z każdym miesiącem coraz trudniej będzie Tuskowi udawać, że wszystko jest w porządku. Rząd PO miał tak duże poparcie, przede wszystkim różnego rodzaju mediów, że upadek z wysokiego konia będzie bardzo bolesny. Za moment ludzie zaczną zadawać pytania, co się dzieje z reformą służby zdrowia, gdzie są obiecane podwyżki - bo jedyne na razie obserwowane to te, które dotyczą rachunków za gaz i energię, pomimo nawet trzykrotnej obniżki cen surowców na światowych giełdach. Gdyby nie niski kurs złotówki, który równoważy eksporterom mniejsze zamówienia, mielibyśmy zapaść na rynku pracy. Paradoksalnie złotówka trochę ratuje gospodarkę, choć przecież to szybkie przyjęcie euro miało równoważyć skutki kryzysu. Na razie równoważy w ten sposób, że to Słowacy i Niemcy przyjeżdżają do Polski po zakupy, a nie na odwrót. Wszystkie praktycznie szanse Platformy na przyspieszenie rozwoju gospodarczego w Polsce zostały zaprzepaszczone. Zgodnie z expose premiera, mieliśmy mieć: wzrost płac pracowników sektora publicznego, ograniczenie deficytu, zahamowanie wzrostu inflacji, większe środki na rozwój i edukację, prywatyzację kluczowych firm polskiej gospodarki, obniżenie podatków i innych danin publicznych. Nic z tego nie jest realizowane. Deficyt rośnie w takim tempie, że minister Rostowski sam ma problem ze stwierdzeniem, czy wyniesie w końcu 4%, czy też może 7% PKB (co przekłada się mniej więcej na trzykrotnie większy współczynnik w relacji do dochodów budżetu). Prywatyzacja została całkowicie wstrzymana, a posiadane akcje służą ministrowi skarbu państwa do wyciskania maksymalnej dywidendy. Inflacja oscyluje wokół 4% i naprawdę trudno przewidzieć, czy spadnie, czy może się rozpędzi do niebezpiecznych rozmiarów. Edukacja to tak naprawdę w tym momencie jedynie jakiś beznadziejnie głupi program wcielenia sześciolatków do szkoły - tylko po to, by ratować miejsca pracy nauczycieli i system emerytur socjalnych (szybsze wcielenie do szkół to o jeden rok szybciej płacone składki). Jedyne, co pozostało teraz Tuskowi, to zrezygnowanie z kolejnej obietnicy, czyli obniżki podatków. Jest sam sobie winien. Miał naprawdę bardzo dobrą sytuację w momencie obejmowania rządów. Ogromne poparcie społeczne i medialne, pełną kasę w budżecie i zrozumienie ludzi dla konieczności reform gospodarczych. Teraz zostało mu już tylko poparcie części społeczeństwa i mediów - a i to nie wiadomo na jak długo. A kasa jest tak pusta, że ze strony PO wychodzą już sygnały o potrzebie podwyższenia podatków.
Tusk będzie żyłował W pierwszej kolejności - co stało się już tradycją - idzie w górę (od 1 lipca) akcyza na papierosy. Przyzwolenie społeczne na jej podnoszenie jest bardzo duże, więc trudno liczyć na to, że ten punkt podłamie wiarygodność rządu. Następne w kolejce pewnie znów będzie akcyza na alkohol. Jednak dodatkowe dochody z tych dwóch źródeł (maksymalnie 3 miliardy złotych rocznie) nie są wstanie zrównoważyć potrzeb Tuska i jego ekipy. Najłatwiej byłoby Tuskowi podnieść podatek VAT. Każdy dodatkowy punkt procentowy podwyżki to dodatkowe 2 miliardy. Tylko jak wytłumaczy się z tego PO swoim wyborcom, którzy głosowali za niższymi podatkami? Prawie przesądzone jest już przywrócenie trzy-progowej skali podatkowej i ponowne wprowadzenie od 2010 roku 40% stawki dla najbogatszych. Jeżeli okaże się to prawdą, dwu-progowa skala podatkowa, wprowadzona jak pamiętamy przez rząd PiS, przetrwa zaledwie jeden rok, zniesiona rękami „liberalnej, pro-gospodarczej” PO. O podatku liniowym czy zniesieniu podatku od oszczędności (tzw. podatku Belki) już chyba nikt poważnie w Platformie nie myśli. Nie wiadomo, w którą stronę pójdzie PO, ale jedno jest pewne: sama sobie nawarzyła tego piwa, a teraz musi je wspólnie z PSL wypić. Liczenie na to, że od 2007 roku do wyborów prezydenckich uda się jakoś pijarowsko przetrzymać, nie podejmując żadnych ważnych decyzji, było założeniem co najmniej naiwnym. A teraz za te błędy będzie płacić społeczeństwo - albo poprzez podniesienie podatków, albo przez dalsze zadłużanie przyszłych pokoleń. Tak po prawdzie nie ma już dużego pola manewru z zadłużeniem. Zgodnie z polską Konstytucją (art. 216 p. 5): „Nie wolno zaciągać pożyczek lub udzielać gwarancji i poręczeń finansowych, w następstwie których państwowy dług publiczny przekroczy 3/5 wartości rocznego produktu krajowego brutto. Sposób obliczania wartości rocznego produktu krajowego brutto oraz państwowego długu publicznego określa ustawa”. I chociaż wiele ostatnich rządów strasznie się bało tego zapisu, to po pierwsze - wystarczy 307 posłów, by ów zapis zmienić, a po drugie - nawet jeśli tego zapisu nie uda się zmienić, to przecież jego skutkiem będzie tylko zaprzestanie zaciągania kolejnych długów, a więc przygotowanie zrównoważonego po stronie dochodów i wydatków budżetu. Jednak prędzej Tusk ze swoją drużyną podniosą wszystkie podatki razem wzięte o 10%, niż o taką samą wartość obetną wydatki, więc na ten moment nie pozostaje nic innego jak tylko czekać na droższe papierosy, droższy alkohol, droższą benzynę, wyższy VAT, niższą pensję do ręki i całą masę podatków odłożonych w czasie, które będą spłacać nasze dzieci. Tak powoli kończy się era cudów. Marek Langalis
Ten jest właścicielem, kto decyduje! JE Hugon Chavez, prezydent „Boliwariańskiej Republiki Wenezueli”, postanowił udowodnić, że niemożliwe jest możliwe. W socjalizmie bowiem wszystko jest możliwe. ŚP. Jonasz Kofta napisał kiedyś piosenkę, której strofka o wódce kończyła się słowami: „Gdyby nam kiedyś/ Tego zabrakło…/ Nie - nie zabraknie!”. Nie minęło 10 lat, a wódkę można było kupować tylko na kartki… Mój śp. Ojciec zawsze mi wyjaśniał, dlaczego w Polsce okupowanej przez PRL nie ma kopalni złota: „Bo państwa nie stać, by dopłacać do każdego wydobytego kilograma”. I oto p. Chavezowi udało się doprowadzić niemal do bankructwa… koncern wydobywający ropę naftową! Wierny uczeń p. Chaveza, JE Benedykt Hussein Obama (bo tak brzmi po polsku imię i nazwisko tego najśmieszniejszego z amerykańskich prezydentów), przeprowadził (połowicznie, na szczęście) coś, co doprowadziłoby Stany Zjednoczone do podobnego stanu: ustawę o „czystej energii” (takie „połowiczne Kyoto” - więcej na ten temat tutaj). Na szczęście Senat to najprawdopodobniej obali - bo senatorowie to ludzie poważni i umiejący liczyć. Natomiast motłoch z tzw. „Izby Reprezentantów” przegłosował to-to. Co prawda tylko 219: 212 - i to dzięki temu, że p. Obama (nakręcany przez ober-machera od kantów na CO2, p. Alfreda - vulgo „Al” - Gor'a) osobiście dzwonił do posłów-Demokratów i straszył, groził i obiecywał. Jest rzeczą zdumiewającą, do jakiego stopnia d***kracje nie uczą się na swoich błędach. Przecież p. Obama nie musiał ani daleko, ani głęboko szukać: parę lat temu najbogatszy stan, Kalifornia, wprowadził surowe przepisy „ekologiczne” - i… w Kalifornii zabrakło prądu! Były wyłączenia - jak w Rumunii za śp. Mikołaja Ceauşescu lub w Albanii za śp. Envera Hoxhy. Okazuje się, że to, iż elektrownie w Kalifornii były prywatne, zupełnie nie uchroniło stanu przed katastrofą energetyczną. Cóż z tego, że są prywatne - skoro dowolna paczka ignorantów (czyli posłowie do stanowego parlamentu) mogą narzucić im takie warunki, że prądu po prostu nie da się produkować. Albo produkuje się bardzo drogo. Zdumiewające, że za czasów Edisona, czyli ponad 100 lat temu, przy niesłychanie prymitywnej technice, wyłączenia prądu niemal się nie zdarzały. Bo firmy produkujące prąd nie tylko były prywatne - ale też same decydowały o tym, czy robią elektrownię na wodę, wiatr, ropę czy węgiel. Proszę zrozumieć: ten jest właścicielem, kto decyduje. Jeśli w rzekomo „prywatnej” elektrowni jakaś władza może coś nakazać lub zakazać - no, to nie jest to elektrownia prywatna, tylko państwowa, stanowa lub miejska. Koniec i kropka. Proszę starannie odróżnić dwie sytuacje: 1. Istnieje cała kupa praw o prowadzeniu elektrowni. Ja je znam - i znając je, zakładam elektrownię. To jest moja prywatna elektrownia, i dopóki przestrzegam prawa, żaden urzędnik ani parlament nie ma nic do gadania. 2. Przepisów jest może i mniej, zakładam elektrownię - ale ONI (politycy i urzędnicy) mają prawo wtrącać się do niej, zmieniać przepisy i wydawać rozporządzenia. To już wtedy nie jest moja elektrownia - tylko ICH. No więc w Kalifornii władze się wtrąciły - i teraz p. Obama też się wtrąca, chcąc zmieniać reguły gry w trakcie meczu. Skutki byłyby, oczywiście, makabryczne - na szczęście, jak napisałem, Senat to najprawdopodobniej uwali. Natomiast okupująca nasz piękny kraj III Rzeczpospolita podpisała coś gorszego: ten absolutnie kretyński „Protokół z Kyoto”, co spowoduje podwojenie ceny, jaką płacimy za prąd. Oczywiście gdy więcej zapłacimy za elektrykę, to mniej kupimy spodni, butów i kiełbasy - co boleśnie odczują: krawcy, szewcy i masarze. 10% zyskają ci, co produkują urządzenia „zabezpieczające Ziemię”, a 90% obywateli na tym straci. Eee tam: Mr. Obama sam się wyżywi! JKM
“Ocalałym z Holokaustu należy się jeszcze 175 miliardów dolarów odszkodowania” Raport z tzw. badań przeprowadzonych na zlecenie syjonistycznego pisma Jewish Political Studies Review stwierdza, że “ocalałym z Holokaustu należy się jeszcze 175 miliardów dolarów odszkodowania.” - pisze niemiecki dziennik Der Spiegel. Raport, opublikowany 25 czerwca br. i przekazany m.in. agencji Reuters, mówi że “Co najmniej 115-175 miliardów dolarów (licząc po cenach z 2005 roku) pozostaje nie oddanych, pomimo wielu jasnych międzynarodowych umów i zapewnień państw, udzielonych zaraz po skończeniu II Wojny Światowej.” “Wysiłki restytucyjne zwiększyły się jednak od czasu zakończenia Zimnej Wojny” - powiedział Sidney Zabludoff, ekonomista, były wysoki urzędnik Białego Domu, Departamentu Skarbu i CIA, który uznany jest za autora Raportu. Zdaniem Zabludoffa, podczas całego okresu powojennego, a więc przez ponad 60 lat, “tylko 20 procent własności zrabowanej europejskim Żydom zostało zwróconych”. Co jest szczególnie ważne, raport mówi, iż “Naziści zmuszali wielu Żydów do sprzedaży swojej własności i posiadłości, często za wartość mniejszą niż rynkowa”, co w przetłumaczeniu na język współczesny oznacza iż w praktyce do kategorii tzw. zrabowanej własności zaliczać się ma również własność sprzedana w normalnych transakcjach biznesowych, np. na aukcjach dzieł sztuki. Na działania te należy patrzeć również mając na uwadze szeroką definicję “ocalałych z Holokaustu”, a jest nią każda osoba żydowskiego pochodzenia, która miała jakąkolwiek styczność z reżimem hitlerowskim od roku 1932 do 1945, a więc “ocalałymi” są również np. współpracujący z Hitlerem przywódcy żydowscy i zwykli geszefciarze, jak i Żydzi, którzy jedynie tymczasowo przebywali na terenie hitlerowskich Niemiec czy przez nią administrowanych. Adam Wawrzyniec
07 lipca 2009 Rezultaty bardzo odległych przyczyn.. Socjalizm przyspiesza w Unii Europejskiej. Komisarze obniżyli ceny połączeń komórkowych. Będzie teraz taniej, nawet czterokrotnie. Kto by nie chciał, żeby było taniej i żeby - jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki można sobie było dowolnie obniżać ceny. Czerwoni komisarze to potrafią. Cudotwórcy! Rynek socjaliści europejscy mają w głębokim poważaniu, robią sami , tak jak uważają. A uważają, że oni najlepiej ustalą ceny z księżyca, a firmy się do tych ustaleń dostosują. I wszystko będzie super! Siedzi zajączek i wyciska coś z policzka. Podbiega sarenka i pyta: - Wyciskasz pryszcza? - Nie, śrut. I żeby uśpić czujność ludzi rozsądnych, stawiają przed kamerami dzieci, które radośnie potwierdzają, że dobrze, iż komisarze ręcznie obniżyli ceny… Będzie taniej! Zobaczymy jak długo będzie taniej, jak długo potrwa euforia dzieci, przecież one najlepiej rozumieją, jak działa mechanizm ustalania cen. Po prostu ustala je urzędnik- jak to w socjalizmie! Już przytakują, żeby poustalać jednakowe ceny wypoczynku wakacyjnego. Dla wszystkich takie same, oczywiście niskie, dzieciaki będą miały radochę, bo kto by nie chciał niskich cen ustalanych przez biurokrację europejską, która prowadzi nas niechybnie do komunizmu. Wszystko znowu będzie jednakowe, zunifikowane i zaprogramowane przez biurokrację. To tylko kwestia czasu - najbliższego. Bo cała ta recydywa komunizmu niezwykle szybko przyspiesza. A jak zdefiniować komunistę? To człowiek, który stracił wszelka nadzieję na zostanie kapitalistą. W Skarżysku-Kamiennej komunizm mają w nosie i sami zrobili sobie fabrykę papierów wartościowych. Po prostu kupili sobie prasę, zamelinowali w piwnicy i dawać drukować sobie setki Narodowego Banku Polskiego z podpisem prezesa, i pięćdziesiątki euro - bez podpisu kogokolwiek. Takie papiery bezwartościowe. Jak państwowa fabryka może drukować i dodrukowywać, to dlaczego prywatna - tańsza i sprawniejsza nie może? Jak konkurencja - to konkurencja! W końcu socjaliści mówią, że mamy wolny rynek. Ale stworzyli dla siebie monopol. I też dodrukowują, ale jest to dodruk po kontrolą, a że okradają tym z pracy, tyrających „obywateli”? Ale dodrukowują dla ich dobra! Taki, dajmy na to prywaciarz dodrukowuje dla siebie, bo jest egoistą. Państwo dodrukowuje dla nas wszystkich, żeby wszystkim starczyło - bo jest altruistyczne. I żeby nikomu nie zabrakło. Każdemu według potrzeb, każdemu według jego zdolności, W socjalizmie najbardziej zdolną grupą jest biurokracja, dlatego ona ma najwięcej. Jak to mówią finansiści - propagandyści: styczeń do stycznia, marzec - do marca.. W tym Skarżysku mieszkają nieźli spryciarze.. Żeby wejść do tajnej drukarni, trzeba było odkręcić odpowiedni kurek z wodą, wtedy otwierało się wejście do podziemia. Jak u Braci Marx. Zapalał gaz - leciała z kranu woda.! W Skarżysku, gdzie neokomuna polikwidowała ludziom firmy, najprostszym sposobem przeżycia pozostało po prostu - wzorem rządu - drukowanie pieniędzy. Skarżysko Walczące podczas poprzedniej okupacji też sobie nieźle radziło. Były dobrze zorganizowane oddziały partyzanckie. I „Ponury” i „Szary”. Dali nieźle w kość Niemcom, zwanym od jakiegoś czasu „Nazistami”. Były fabryki gdzie produkowano na potrzeby frontu.. a partyzanci produkowali na własne potrzeby. Niemcy mieli broń - a partyzanci, mieliby bez broni będą chodzić po lasach? Podobnie jest dzisiaj; rząd pieniądze kreuje, a partyzant, pardon - prywatny przedsiębiorca nie może.? Przecież drukują cała parą w USA, Wielkiej Brytanii, w Holandii. Wzory budowy komunizmu mamy niezłe. To co różnica kto dodrukowuje? Może prywatny przedsiębiorca, nawet domowym sposobem zrobi takich banknotów więcej i ma się rozumieć taniej? I dostaną nawet najbiedniejsi.. Oni też z pewnością w demokratycznym referendum poparliby taki pomysł! A co im by szkodziło - i tak nie wiele mieliby do stracenia! Niechby państwo drukowało swoje banknoty, a prywatni przedsiębiorcy - swoje. Klient by sobie wybrał, które mają większą dla niego wartość, także numizmatyczną. Tak jak rzecz będzie się miała wkrótce z chlebem, bo „ludowcy” kombinują, żeby zakazać używania słowa” chleb” dla produktów z dodatkiem chemicznych polepszaczy. Owe dodatki, zdaniem posłów PSL wywołują ryzyko raka jelita grubego, tycia i ogólnie złe samopoczucie. Dodajmy, że taki chleb może być przyczyną sklerozy, pomroczności jasnej i…. ponurych myśli towarzyszących jedzącemu taki chleb i głosującemu w wyborach na PSL. Natomiast - zdaniem ludowców - chleb na zakwasie zawiera błonnik oraz pałeczki kwasu mlekowego, które zapobiegają nowotworom. Nazwa ”chleb” ma przysługiwać wyłącznie wyrobowi na zakwasie. Należy przypuszczać, że musi powstać koniecznie, jakaś Nadzwyczajna Wszechchlebowa Komisja do Walki z Sabotażem Gospodarczym - ze szczególnym rozbudowaniem Zespołu do Walki z Podrobionym Chlebem. Ciekawe, czy te bochenki chleba, które noszą od czasu do czasu panowie Kalinowski z Pawlakiem - to są z dodatkiem chemicznych polepszaczy, czy te na zakwasie, który zawiera błonnik oraz pałeczki kwasu mlekowego? Zawsze jest taki dorodny i wspaniały! Jak te dożynki! Bo nie może być w żadnym wypadku tak, że piekarze pieką chleb, oznaczają go jakoś i nazywają, a klient sam- bez pomocy działaczy Polskiego Stronnictwa Ludowego- wybiera ten, który mu najlepiej smakuje? A jak jest ciekawy czy mu szkodzi i czy grozi mu nowotwór, to niech nie idzie do działaczy Polskiego Stronnictwa Ludowego w tej sprawie, - tylko do kogoś, kto nie jest stroną w tej akurat sprawie.. I się dowie! Jak się dowie, to podejmie taką decyzję, którą uważał będzie za słuszną i której poniesie konsekwencje. Bo ile drabin potrzeba, żeby wejść na Księżyc? - Jednej, ale musi być odpowiednio długa, nieprawdaż? Tak jak, skąd wiadomo, że Ziemia jest okrągła? Jak to skąd? Wystarczy popatrzeć na globus! I tak toczą się te jaja…. No właśnie a, co z jajami? Które jaja są rakotwórcze, a które nie?.. Te sprawę też trzeba wkrótce wyjaśnić do dna.. No cóż.. Wypijmy do dna, za naszą beznadziejna sprawę - jak mawiał Stefan Kisielewski. Dobrze, że nie dożył do dnia dzisiejszego i nie widzi tych - toczących się - jaj.. Ludzie już komunizm zapomnieli odrobinę… ale korzyścią wynikającą ze słabej pamięci, jest to, że kilka razy można cieszyć się tą samą rzeczą po raz pierwszy.. - jak napisał Fryderyk Nietzsche. I to jest cała radość? WJR
Gorszy pieniądz, tandetne idee Już od dawna wiadomo, że pieniądz gorszy wypiera z obiegu pieniądz lepszy. Mówi o tym prawo Kopernika-Greshama, a wyjaśnienie tej prawidłowości jest stosunkowo łatwe. Zapytajmy sami siebie, co zostawilibyśmy sobie na tzw. „czarną godzinę” - czy banknoty euro, czy jednak złote monety? Jestem przekonany, że większość zostawiłaby sobie złote monety wybite albo przez rosyjskiego cesarza, albo przez cesarza Austro-Węgier, a więc państw, które dzisiaj już nie istnieją - a nie banknoty euro. Ale bo też tamte monety zostaną przyjęte nawet na drugim końcu świata, podczas gdy banknoty euro - już niekoniecznie, zwłaszcza gdyby z jakichś powodów Unia Europejska przestała istnieć. A przecież nie tylko państwa, ale przede wszystkim tego rodzaju imperia są efemerydami; Tysiącletnia Rzesza przetrwała zaledwie 12 lat, odwieczny Związek Radziecki - niewiele ponad 70 lat, więc ciekawe ile lat przetrwa Unia Europejska? Więc nic dziwnego, że w tej sytuacji w obiegu pozostaje wyłącznie pieniądz gorszy, papierowy Scheiss, którego każdy chce jak najszybciej się pozbyć, zamieniając go na konkretne dobra, w postaci np. nieruchomości. Ale jak w ekonomii pieniądz gorszy wypiera pieniądz lepszy, tak samo w sferze idei zwyciężają idee prymitywne. Można powiedzieć, że im bardziej prymitywna jest jakaś idea, tym większe ma szansę na realizację. Weźmy na przykład taką ideę braterstwa ludzi, którą w religii chrześcijańskiej wyraża miłość bliźniego, obejmująca nie tylko obcych, ale nawet - nieprzyjaciół. Zasadza się ona na uznaniu takiej samej godności każdego człowieka, bez względu na jego przynależność narodową, czy położenie społeczne. Chociaż chrześcijaństwo rozkrzewiane jest przez ponad 2000 lat i chociaż szczyci się tysiącami altruistycznych wyznawców, to przecież w konfrontacji z archaiczną, prymitywną ideologią plemienną, według której ludźmi są tylko członkowie własnego plemienia, natomiast wszyscy inni są jedynie istotami człekopodobnymi, większość przychyla się do poglądu prymitywnego. Wśród wynalazków, jakimi słusznie szczyci się ludzkość, rzymskie prawo zajmuje miejsce szczególne, zwłaszcza jako fundament cywilizacji łacińskiej. Jeszcze w głębokiej starożytności dokonany został w tym kręgu cywilizacyjnym doniosły wynalazek podziału prawa na publiczne i prywatne, z czego wynikają późniejsze nowoczesne koncepcje autonomii jednostki wobec państwa. Tymczasem w kręgu cywilizacji żydowskiej ten wynalazek nie tylko się nie przyjął, ale przeciwnie - na naszych oczach zwycięża archaiczna koncepcja trybalistyczna, według której wszystko ma charakter plemienny. Widać to niczym w soczewce, w przemówieniach różnych grandziarzy, którzy w ostatnich dniach czerwca zjechali się do Pragi na konferencję zagadkowo zatytułowaną „Mienie ery holokaustu”. Jak mnie poinformowano w Biurze Rzecznika Prasowego polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Polskę na tej konferencji reprezentować miał pan Marek Kozłowski z Departamentu Afryki i Bliskiego Wschodu, ale okazało się, że polskiej delegacji przewodniczył pan Władysław Bartoszewski. Ale mniejsza już o ten bałagan informacyjny, bo ważniejsze jest przecież to, iż osoby reprezentujące tak zwaną „stronę żydowską”, zorganizowały tę konferencję jako swego rodzaju narzędzie szantażu wobec Polski i Litwy, by państwa te wypłaciły żydowskim organizacjom „przemysłu holokaustu” „miliardy dolarów” tytułem „rekompensaty” za mienie Żydów - obywateli Polski bądź Litwy - którzy w czasie wojny zostali zamordowani przez Niemców i nie pozostawili spadkobierców. Zgodnie z zasadami prawa rzymskiego, własność w zasadzie nie ma narodowości i należy do sukcesora, który potrafi wylegitymować się ciągłością praw. Dopiero w sytuacji, gdy takiego sukcesora nie ma, własność taka przypada w udziale państwu. Natomiast zgodnie z zasadami trybalistycznymi, do majątku należącego do członka plemienia, ma bliżej nieokreślone prawa całe plemię i każdy jego członek, nawet jeśli w myśl zasad prawa rzymskiego, żadnym sukcesorem nie jest. Ta sytuacja potwierdza trafność opinii Feliksa Konecznego o istnieniu zasadniczych sprzeczności między cywilizacjami i wynikającej stąd niemożności dokonania między nimi harmonijnej syntezy. Takie próby prowadzą albo do bastardyzacji obydwu cywilizacji biorących udział w takim eksperymencie, albo do pokonania cywilizacji wyższej przez bardziej prymitywną. Z punktu widzenia dorobku rzymskiego prawa, przyjęcie trybalistycznego podejścia do własności oznaczałoby niewątpliwe uwstecznienie, barbaryzację cywilizacji łacińskiej, ze wszystkimi tego opłakanymi skutkami. I na koniec ostatnia uwaga. Wielokrotnie pisałem, że ani polski rząd, ani polski prezydent, nie powinni pospolitować się kontaktami z organizacjami nie będącymi państwami. Przedstawicielom polskiego państwa powinny wystarczyć kontakty z innymi państwami. Chodzi o to, że kontakty takie polegają na wzajemnym zaciąganiu przez państwa zobowiązań. W przypadku kontaktu z organizacją nie będącą państwem, zobowiązania zaciąga jedynie państwo polskie, podczas gdy druga strona, zwłaszcza, gdy nie wiadomo, kogo właściwie reprezentuje, żadnych zobowiązań nie zaciąga. Stąd też tego rodzaju kontakty ZAWSZE są szkodliwe dla państwa i należy ich unikać również ze względów prestiżowych. Dlatego na konferencję do Pragi mógł pojechać pan Władysław Bartoszewski, ale w żadnym wypadku jako reprezentant Rzeczypospolitej Polskiej, tylko jako osoba prywatna. SM
Jaki znów „pedofil”? ONET.pl poinformował, że niejaki Jan Hussein al-Raghwah został zastrzelony przed centralnym więzieniem w San'a, stolicy Jemenu. Zastrzelony przestępca był fryzjerem, który podczas święta Eid zgwałcił śp. 11-letniego Hamdiego al-Kabasa, który wszedł do jego zakładu, by się ostrzysz. Następnie Go zamordował i poćwiartował ciało. Nie byłoby w tym nic szczególnego, gdyby nie to, ze europejska prasa pisze o tym pod tytułami typu „Pedofil rozstrzelany w Jemenie”. Tymczasem nieboszczyk al-Raghwah był pederastą, gwałcicielem, mordercą - i za to został jak najsłuszniej skazany i zabity. Pedofilia - czyli pociąg do dzieci - objawia się podnieceniem na widok dziecka, dość niewinnym poklepywaniem lub głaskaniem, wreszcie już nie niewinnym i karalnym „molestowaniem”. Pedofil w swoim mniemaniu nie wyrządza tym dziecku krzywdy, tylko „wprowadza w świat dorosłych”. Ale przecież nie za to zastrzelono Jana Husseina al-Raghwę! Niech media nie robią nam wody z mózgów! Trwa skoncentrowany atak na mniej lub bardziej rzekomych „pedofilów” - po to, by pod tym pretekstem przeszukiwać nasze prywatne komputery, prywatne domy, rozbijać rodziny, wytwarzać atmosferę strachu, cenzorować korespondencję i wreszcie: módz każdego wsadzić do kryminału (wystarczy, że przekupi się rezolutną 13-latkę). Dokładnie tak, jak za Stalina szukano wszędzie (i "znajdowano") „agentów imperializmu”. Nie dajmy się zwariować. W Jemenie wykonano wyrok śmierci na pederaście, gwałcicielu i mordercy - a nie na żadnym-tam „pedofilu”! JKM
Uff! Prawdziwy koniec Stronnictwa Demokratycznego P. Paweł Piskorski, wywalony na zbitą mordkę z PO za zmontowanie „układu warszawskiego”, opanował spokojnie i dostojnie umierające SD. Następnie, dysponując jego sporym majątkiem, wszedł w porozumienie z p. Andrzejem Olechowskim - o czym wszyscy już wiedzą. Nie wiemy nadal: czy to szantaż, czy prawdziwa próba zniszczenia PO - ale p. Piskorski popełnił właśnie błąd, który powoduje, że na pewno nie odegra już żadnej roli politycznej (którą Mu niektórzy przekupni pismacy „prorokowali”). Ten sam błąd, który popełnili politycy UW zakładający „Partię Demokratyczną”... zaprosił do udziału polityków tzw. Lewicy. Ostrzegałem wtedy uczciwie Janusza Onyszkiewicza, że robią piramidalny błąd; odparł, że wszystko jest przemyślane, opracowane, badania marketingowe przeprowadzone... I skończyło się tak, jak się skończyło. Udział polityków Lewicy w czymkolwiek (poza SLD, który ma swoją wierną klientelę) jest pocałunkiem śmierci. I oto p. Piskorski nawiązał kontakt z p. Józefem Oleksym. Bardzo popularnym i lubianym. Sam tez Go lubię. Tym niemniej Jego uczestnictwo w SD wykończy tę inicjatywę p. Piskorskiego... I BARDZO DOBRZE! JKM
08 lipca 2009 Niemoralne traktowanie mas Prezydent Vaclav Klaus, najlepszy prezydent w Europie, może dlatego, że jest prawicowy i przestrzega zasad, w swojej książce pt:” Czym jest europeizm” napisał był:” W rzeczywistości aparat państwowy jest bronią w rękach dobrze zorganizowanych grup interesów, a nie obrońcą anonimowych, niezrzeszonych obywateli”(!!!!). Jest znacznie gorzej…
„Obywatele” służą jedynie aparatom państwowym do wyciągania z nich pieniędzy na własne utrzymanie, bo same aparaty państwowe niczego nie tworzą, w niczym nie posuwają do przodu rozwoju gospodarczego, hamują go jedynie swoim istnieniem, paraliżują i doprowadzają do rozpaczy tysiące przedsiębiorców i drobnych właścicieli, którzy starają się zarobić na życie bez pomocy państwa. Cały problem polega na tym, że państwo nie służy„obywatelem” już dawno jako dobro wspólne.. Państwo zaczaja się na „obywatela”, żeby go oskubać, okraść, wydoić i wplątać w swoją machinę, bo państwo potrzebuje nieskończonej ilości pieniędzy, niczym wampir - krwi.
Ile firm i ilu” obywateli” doprowadziło państwo do ruiny? Ile rozgoryczeń przelało się przez czarę goryczy? Ilu skrzywdzonych, sponiewieranych, uduszonych ludzi? Tylko dlatego, że stworzono nieludzki system podatkowy pozwalający organom państwa na wszystkie możliwe strony poniewierać człowiekiem? „Obywatel jest niewolnikiem własnego państwa, bo biurokracja państwowa musi tuczyć się kosztem „obywatela”, bo biurokracja jest w państwie socjalistycznym podmiotem, a „obywatel” przedmiotem. I linia demarkacyjna pomiędzy stronami przebiega według zasady: człowiek - biurokrata. Niech się nikt, nigdy nie łudzi, nikt, kto prowadzi jakąkolwiek działalność na własny rachunek że urzędnik państwowy jest jego przyjacielem(!!!).. Urzędnik państwowy wraz ze swoimi przepisami, będącymi jego bronią przeciwko ”obywatelowi” przepisami, które dał mu do ręki polski Sejm-jest jego wrogiem! I to czasami śmiertelnym! Potrafi doprowadzić go do kompletnej ruiny, wystarczy, że skorzysta z jakiegoś mętnego przepisu, który do tej pory czekał na swoją realizację, a nie był używany. Może się zdarzyć, że chwilowo - pomiędzy urzędnikiem a „obywatelem” - występuje tymczasowe zawieszenie broni.. Biurokracja potrzebuje pieniędzy chronicznie, ponieważ rozrasta się ona dynamicznie i potrzebowała, potrzebuje, i będzie potrzebowała gór gotówki, bo niby skąd ma wziąć na swoje istnienie i wielkie marnotrawstwo, które uprawia na co dzień w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasadę niesprawiedliwości. Musi rabować - od tego ma instrument grabieży, jakim są tysiące przepisów, które w demokratycznym państwie prawnym służą jedynie do zniewalania mas. Bo dobry przepis finansowy, tak jak dobry przepis kulinarny, służą do zaspokajania apetytu. Kulinarny - naturalnego związanego z głodem, a finansowy - apetytu wiecznie głodnej biurokracji. Jedynym sposobem pozbycia się problemu, jest demontaż państwa biurokratycznego pasożytującego na pracy ludzi, zwanych dla niepoznaki w socjalizmie obywatelami, którzy rzekomo mają prawa, i mogą udać się do swojego rzecznika, żeby się na to państwo poskarżyć.. Ale zapominają, że budżet Rzecznika Praw Obywatelskich jest zależny od państwa, a więc instytucja Rzecznika Praw Obywatelskich jest związana ściśle z państwem. Stanowi swojego rodzaju instytucję I sekretarza, u którego można było się poskarżyć na krzywdę, jaka „obywatela„ spotkała. A spotkała ona „obywatela” ze strony państwa., które jest tak zorganizowane, żeby krzywdę „obywatelowi” robić, że tak powiem w sposób strukturalny, poprzez swoją omnipotencję i permanentnie rozszerzające się funkcje rozrodcze - jeśli chodzi o biurokrację. Bo nie może być prostego prawa, które daje człowiekowi wolność, które daje poczucie sprawiedliwości, które nie zniewala, lecz wyzwala. Bo prawda o prostym prawie nas wyzwala. Nie doświadczył prostego prawa jeden z właścicieli stacji paliwowej, któremu Służba Celna dołożyła 1 mln złotych do zapłacenia za to, że nalewał olej opałowy… nie takim narzędziem jakim powinien nalewać (???) Przyznam się państwu, że nie wiem o co dokładnie chodzi, bo poszkodowany człowiek prowadził głodówkę w swojej własnej sprawie, mówił dość nieskładnie, a jak zwykle - w demokratycznym państwie prawnym - decyzja Służby Celnej jest właściwa, bo o 1 mln złotych powiększy się budżet państwa socjalistycznego, gdzie króluje biurokracja, która tylko czyha na takie okazje. Właściciel tłumaczył, jako wróg klasowy biurokracji, że wszystkie niezbędne papiery miał w porządku, tankował tylko tym klientom, którzy mieli prawo do zakupu oleju opałowego i okazali się niezbędnym dokumentem.. Bo olej opałowy w odróżnieniu od oleju napędowego - nie jest akcyzowany, co oznacza, że jest tańszy o wartość akcyzy i z powodzeniem może służyć jako płyn nadający się do baków, ale władza sobie umyśliła, że nie może.. Do swoich własnych baków można wyłącznie lać olej napędowy, a oleju opałowego lać nie wolno.. A to ci numer! Do własnego baku, w demokratycznym państwie prawnym, niewolno mi lać co chcę, tylko państwo decyduję co tam mogę wlać, a na pewno nie wolno mi wlać oleju opałowego. Niechby tylko najbliższy patrol policji odkrył takie „przestępstwo”… Sprawa karna murowana i wysoka finansowa kara! Bo taki człowiek oszukuje państwo nie lejąc do baku cieczy akcyzowanej, ale taką, która akcyzy nie zawiera. To gorzej niż zbrodnia - to błąd! Nie wiem, czy są odnośne przepisy dotyczące nie wlewania do własnego baku… wody! Bo można sobie taki przepis wyobrazić, przy zgodzie oczywiście obrońców środowiska. Natomiast środowiska nie naruszyła jedna pani w Łódzkiem, która padła ofiarą prowokacji urzędu skarbowego i nie nabiła na kasę odbitki ksero na trzydzieści groszy (???) Podobno nie miała odpowiedniego kodu. Oczywiście wszyscy tak mówią… Nie miała… Też tłumaczenie! A dlaczego nie miała? Powinna mieć! … Uszczupliła tym samym skarb państwa na 6 groszy.. Urzędnicy dołożyli jej 300 złotych za to uszczuplenie i nie było w tym, przypadku zjawiska „małej szkodliwości społecznej”, które to zjawisko dotyczy złodziei pospolitych, którzy kradnąc za 250 zł podlegają prawu, które ich zwalnia z odpowiedzialności i daruje karę. Złodzieje mogą cudze kraść - ale emerytka swoich nie może schować, bo to jest kradzież.! Jak można być złodziejem, jak się nie kradnie nikomu niczego, tylko się chowa swoje, przed złodziejami? W tej sprawie wypowiedział się pan profesor Marian Filar, który powiedział, że” sąd powinien być elastyczny”(???).
To znaczy cooooo???? Panu profesorowi, karniście, chodzi o to, żeby sądy orzekały jak im się żywnie podoba, i były elastyczne…(???) To znaczy po uważaniu? Jak papiery podejrzanego spadną ze stołu sędziowskiego, jak się je rzuci - to więcej, jak nie spadną - to mniej.. Kręte są drogi sprawiedliwości społecznej.. I nie ma już sprawiedliwości jako” stałej i niezłomnej woli oddawania każdemu tego co mu się należy”.. Tak jak nie ma powodzi na Saharze.. Ale może być! Socjaliści zrobią wszystko! I jak trzeba będzie to i piachu zabraknie! WJR
Jak nie bydź postępowym? Mój kolega, dr Andrzej Trybulec, w swoim czasie zapewniał mnie (żartem, oczywiście), że starożytni Grecy mówili „Tukidydes” a nie „Tucydydes” - na co ma dowód w postaci taśm magnetofonowych. Coś podobnego (niestety: nie żartem...) przydarzyło się w komentarzach do poprzedniego wpisu na moim blogu - gdzie nieopatrznie (wakacje...) zajrzałem. Zaczęło się od przemiłego komentarza podpisanego {~guwernantka} Panie Januszu, ostrzyC, móC. Poza tym ma Pan absolutna rację - jak zwykle zresztą. Na co odparłem: A, nie! Porządek powinien być zachowany - wbrew dyktatorom ortografii! A swoją drogą: wszystko przez brak litery "dz". Gdyby ten dźwięk oddawano jedną literą, to nikt by się nie wygłupiał i nie kazał nam pisać (tfu!) "ostrzyc" Na co ~czytelnik napisał: A, tak! :) 1) Utrudnia Pan zamiast ułatwiać - łatwiej się mówi "ostrzyc" niż "ostrzydz" (jak zawsze z głoską dźwięczną na końcu), więc aktualna forma jest dobra i wynikająca z poprawnego trendu. 2) Nie dostosowuje się Pan bez wyraźnego powodu - takich "rewolucyj" w gramatyce było mnóstwo, a Pan akurat uczepił się tej, dlaczego - bo przeczytał Pan, że zmiany komisja dokonała po pijaku... A wie Pan, ile rzeczy powstało po pijaku... 3) Pomijając poprzednie 2 punkty chce Pan wywrzeć jakieś wrażenie, ale niestety jedyne jest takie, że nie umie Pan pisać poprawnie po polsku... Na rozsądne argumenty warto odpowiadać. Otóż: 1) Kto powiedział, że ma bydź (a, tak - tak też się kiedyś pisało - mogę pokazać...) łatwo!??! Tylko zdechłe ryby płyną z prądem! (jak głosi hasło miesięcznika „Pod prąd”...). Jednak w gruncie rzeczy łatwiej jest pamiętać, że dźwięczne to zawsze dźwięczne, niż spamiętać wyjątki, jak „ostrzyc”. To może pisać „chlep” - bo tak się łatwiej wymawia? Właśnie: nikt Panu nie broni wymawiać (niestarannie) „chlep”! Wszyscy chyba mówią raczej „chlep”, niż „chleb” (ubezdźwięczniając to w rożnym stopniu zresztą - bo to nie jest decyzja 0:1). Piszemy jednak „chleb” by wytłumaczyć formę „chleba”. I analogicznie: „strzygę”, a nie „strzykę” - więc „ostrzydz”. Dla maszynistek to, oczywiście wygoda: „c” to jedna litera - „dz” to dwie. Niedługo jednak komputery dadzą sobie z tym radę... a maszynistki wrócą do domów, wychowywać dzieci. Oczywiście łatwiej jest powiedzieć i napisać: „Masz fajny biust” niż „Obie piersi twoje jako dwoje bliźniąt sarnich, które się pasą między lilijami” - ale... Zresztą trudność czytania nie jest taka wielka - raz na kilka wpisów na blogu mogą Państwo ten kaprys znieść... 2) To, że „po pijaku” jest bez znaczenia. Tę reformę uważam za złą - i tyle. Ale, co najważniejsze: nie uznaję prawa jakiegokolwiek komitetu (zwłaszcza: powołanego przez państwo!) do dyktowania mi, jak pisać. Anglosasi czegoś takiego nie mają - i właśnie dlatego angielszczyzna rozwija się i dominuje w świecie! Język należy do ludzi, a nie do państwa! Jestem konserwatystą - twierdzącym, że właśnie najnowsza technika (tu: komputerowa) umożliwi nam powrót do normalności. 3) W oczach profanów... I tu kilku Komentatorów pośpieszyło z zapewnieniami, że Maria Rodziewiczówna, a nawet Hieronim Morsztyn pisali wedle reguł ustalonych w 1936 roku - powołując się na... wydania powojenne. Nie strzymał tego {~gilgalad} pisząc (dziękuję!): Człowieku to są wszystko powojenne przedruki, które podajesz - na dodatek w ich internetowym wydaniu; powieść Rodziewiczównej [„Między ustami, a brzegiem puharu”] sprzed reformy miała w tytule PUHAR przez samo h [tu link do okładki wydania z 1922 r.] : Tak samo Słowacki w Kordianie pisał MÓDZ: (64 strona - skany w formacie djvu z oryginalnego kalendarza Słowackiego z 1909 roku): [dla ułatwienia pokazuję ten obrazek]
A ten plik html z tekstem Morsztyna wg. Ciebie pochodzi z XVII wieku? I kto tu łże??? I to by było na tyle... JKM
Czy wielkie media... Redakcja krakowskiego dwumiesięcznika "Arcana" zwróciła sie do Teresy Bochwic, Józefa Darskiego, Marka Hasa, Witolda Kieżuna, Krzysztofa Kłopotowskiego, Aleksandra Kopińskiego, Piotra Legutki, Jerzego Surdykowskiego, Ewy Thompson, Macieja Wierzyńskiego, Dominika Zdorta, Rafała Ziemkiewicza, Andrzeja Zybertowicza i Stanisława Michalkiewicza z propozycją odpowiedzi na trzy następujące pytania:
1. Czy wielkie media - jak np. w Polsce TVN czy „Gazeta Wyborcza” - pożarły już ostatecznie politykę Kto, co rządzi mediami? Materialny interes? Czy popycha je ideologiczny prąd? Gdzie biją jego źródła?
2. Czy istnieje świat publiczny, przestrzeń publiczna poza mediami? Czy można, warto ją budować? Jak?
3. Czy w świecie zdominowanym przez media (ulotna rozrywka/manipulacja/infotainment) możliwe jest przywrócenie wychowawczej funkcji kultury (uprawianie, pielęgnowanie i rozwijanie tego, co najbardziej wartościowe w dorobku poprzednich pokoleń)?
A oto wypowiedź Stanisława Michalkiewicza Czy wielkie media - jak w Polsce TVN, czy „Gazeta Wyborcza” - pożarły już ostatecznie politykę? Kto, co rządzi mediami? Tylko materialny interes? Czy popycha je ideologiczny prąd? Gdzie biją jego źródła? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba najpierw odpowiedzieć na inne - czym jest dzisiaj „polityka”? Oczywiście jest tym, czym była zawsze, to znaczy - zespołem działań zmierzających albo do uchwycenia, albo do utrzymania władzy. Problem jednak w tym, że zmienił się zarówno przedmiot zainteresowań, a co za tym idzie - również zakres władzy. Dawniej sprawujący władzę odwoływali się do autorytetu boskiego i na nim fundowali posłuszeństwo rządzonych. W tej sytuacji musieli dbać - i dbali - o odpowiednią pozycję społeczną religii, która ten boski autorytet krzewiła i umacniała. W ostatecznej instancji na straży stał topór i kat, ale do tych środków uciekano się raczej niechętnie i rzadko. Zwracał na to uwagę nawet Machiavelli, przestrzegając, by „okrucieństwo i terror stosować rozsądnie i tylko w miarę potrzeby”. Na ogół więc wystarczała powszechna świadomość, że narzędzia terroru istnieją i mogą być użyte, by nie musiały być używane. Terror i przemoc dochodziły do głosu w skali masowej dopiero w przypadku kryzysu religii i dlatego większość europejskich wojen domowych w dawnych czasach przybierała postać wojen religijnych. Dlatego ówczesna polityka obejmowała również kontrolowanie religii, co swój doskonały wyraz znalazło w podstawowej zasadzie pokoju augsburskiego z roku 1555 - cuius regio eius religio, która położyła ideologiczny fundament pod późniejsze absolutyzmy. W przypadku religii katolickiej, która z natury rzeczy ma charakter kosmopolityczny, pragnienie kontrolowania religii koncentrowało się na podtrzymywaniu sojuszu tronu i ołtarza, z zachowaniem pewnych przywilejów „tronu” w kościelnych sprawach organizacyjnych, podczas gdy w przypadku wyznań protestanckich kontrola ta szła znacznie dalej i obejmowała również kształtowanie treści religii. Polska, z uwagi na swój republikański ustrój, była pod tym względem wyjątkowa i współistniało tu wiele wyznań, chociaż warto podkreślić, że i tu przestępstwem był ateizm, czego dowodem jest sprawa Łyszczyńskiego. Zastąpienie przez rewolucję francuską autorytetu boskiego autorytetem „woli narodu” sprawiło, że zmienił się przedmiot zainteresowań sprawujących władzę. Stopniowo przestali zabiegać o kontrolowanie religi - chociaż jeszcze Robespierre próbował stanąć na czele kultu Istoty Najwyższej - a coraz wiekszą wagę przywiązywali do mechanizmów kreowania „woli narodu”. Ponieważ jednak „naród” w zasadzie jest hipostazą, wobec czego uwaga sprawujących władzę siłą rzeczy zaczęła koncentrować się na miejscach, w których „wola narodu” się kształtuje, na miejscach wytwarzania masowych nastrojów. O ile w wieku XIX można jeszcze mówić o prasie, jako swoistej czwartej władzy, o tyle już po pierwszej, a zwłaszcza - po drugiej wojnie światowej można spokojnie włożyć to między bajki. Państwa demokratyczne przyswoiły sobie mechanizmy totalitarne, tyle, że sprytnie je zakamuflowały, powierzając organizowanie ładu medialnego, podobnie jak przemysłu rozrywkowego, swoim tajnym służbom, które aranżują tam pozorny pluralizm. Pozorny - bo w sprawach istotnych z punktu widzenia władzy, której punkt ciężkości spoczywa poza oficjalnymi, tj. konstytucyjnymi organami państwa - WSZYSTKIE wielkie media, poza nielicznymi mediami niszowymi, prezentują identyczny, albo prawie identyczny punkt widzenia. Można zatem powiedzieć, że to nie media pożarły politykę, tylko odwrotnie - polityka pożarła media, rozumiane jako odzwierciedlenie opinii publicznej. Media nie odzwierciedlają już żadnej „opinii publicznej”, tylko ją kształtują za pośrednictwem ulokowanej tam agentury tajnych służb państwowych. W przypadku „Gazety Wyborczej” sytuacja może być odmienna o tyle, że jest ona narzędziem kształtowania polskiej opinii publicznej w sposób korzystny dla lobby żydowskiego, które jednak funkcjonuje bardzo podobnie do tajnych służb i realizuje podobne interesy, co i one. Są to interesy zarówno materialne („Szmaciak chce władzy nie dla śmichu lecz dla bogactwa, dla przepychu; chce mieć tytuły, forsę, włości i w nosie przyszłość ma Ludzkości”), jak i polityczne - to znaczy utrwalenie politycznego panowania tajnych służb. W tym celu muszą one utrzymywać opinię publiczną w przekonaniu o autentyczności politycznej demokracji oraz o bezalternatywnym charakterze zasady „ludowładztwa”. Przekłada się to na ideologię marksizmu kulturowego, czyli tak zwanej politycznej poprawności, która ożywia i inspiruje współczesną żydokomunę. Jest to środowisko podwójnie wrogie chrześcijaństwu. Po pierwsze - że „żydo”, a po drugie - że „komuna”. I dla jednych i dla drugich chrześcijaństwo, a zwłaszcza - kosmopolityczny katolicyzm, stanowi groźną konkurencję, którą należy bezkompromisowo zniszczyć, a w najlepszym razie - pozostawić jedynie zewnętrzne znamiona, wypełnione zupełnie niegroźną treścią. Rzecz bowiem w tym, że chrześcijaństwo zawsze niesie ze sobą ryzyko odwołania się do alternatywnego autorytetu i podniesienia w jego imieniu zarzewia buntu. W przypadku katolicyzmu - również do autorytetu politycznego. Dlatego zwłaszcza katolicyzm jest podwójnie groźny i żadnego kompromisu z nim być nie może, tylko jawna lub ukryta pod maską „dialogu” - wojna.
Czy istnieje świat publiczny? Przestrzeń publiczna poza mediami? Czy można, czy warto ją budować? Jak? Oczywiście, że istnieje. Wprawdzie media, system edukacyjny i przemysł rozrywkowy dążą do jej wypełnienia a przez to - zawłaszczenia, ale jak dotąd nigdy się to nie udało. Wprawdzie przestrzeń ta nie objawia swojego istnienia w jakichś ostentacyjnych formach, ale nawet w momentach nasilonego terroru istniały enklawy opinii autentycznej. Były to zarówno środowiska „nieugiętej dewocji”, jak i wewnętrznej emigracji, a także kierujące się przekorą bez wyraźnej motywacji politycznej, jak np. bikiniarze. Obecnie przestrzeń publiczna niby jest wolna, ale obserwujemy nasilony proces mnożenia tematów tabu, to znaczy problemów, których albo nie wolno poruszać w publicznym dyskursie w ogóle, albo tylko w jakiś okręslony, nie bardzo wiadomo przez kogo, sposób. Sankcją są albo próby wykluczania z publicznego dyskursu przez środowiska uzurpujące sobie taką kompetencję, albo kary sądowe. Liczba tych ostatnich nie jest duża, ale z pewnością będzie rosła, zgodnie z tezą Józefa Stalina, że walka klasowa zaostrza się w miarę postępów socjalizmu. Na początku było tak zwane „kłamstwo oświęcimskie” to znaczy - kwestionowanie zatwierdzonej do wierzenia liczby ofiar tego obozu, ale obecnie mamy do czynienia również z penalizowaniem tak zwanej „homofobii”, a więc z próbami sprzeciwiania się agresywnym środowiskom sodomitów. Ponieważ coraz częściej spotykamy się z wypowiedziami traktującymi wszelkie wątpliwości co do aktualnie forsowanych form integracji europejskiej jako coś oczywiście nieprzyzwoitego , to sądzę, że jesteśmy bliscy wprowadzenia kolejnej penalizacji. Podjęte ostatnio przez organy UE próby ograniczenia dostępu do internetu w skali całej Europy, a także orzeczenie polskiego Sądu Najwyższego, iż także dziennikarze mogą być pociągani do odpowiedzialności za ujawnienie „tajemnicy państwowej” (np. o działalności TW „Bolka”) pokazują, że ograniczanie wolności słowa nie jest żadnym złudzeniem. Warto w tym kontekście zwrócić uwagę na działalność wiedeńskiej Agencji Praw Podstawowych, za którą to nazwą ukrywa się paneuropejska centrala gestapo, śledząca europejskie narody, czy nie dopuszczają się aby myślozbrodni w postaci „rasizmu”, „ksenofobii”, „antysemityzmu” i „homofobii”. Ta Agencja ma swoje agentury w każdym kraju członkowskim UE (w Polsce przetarg na usługi delatorskie wygrała Helsińska Fundacja Praw Człowieka), a współpracują z nimi odpowiednie departamenty MSW. W tej sytuacji budowanie przestrzeni publicznej oznacza walkę o wolność słowa i swobodę badań naukowych. Walkę o antentyczność dyskursu publicznego, którą żydokomuna próbuje zniszczyć w całej Europie przy pomocy stopniowgo mnożenia tematów tabu trzeba powadzić w imię przetrwania europejskiej kultury, która dla swego rozwoju potrzebuje autentyzmu, a bez niego więdnie i obumiera. Narody które przestają tworzyć żywą kulturę uwsteczniają się do poziomu „mas” - i to właśnie wydaje się celem operacji jaką na żywym ciele Europy zamierzają przeprowadzić wrogowie wolności.
Czy w świecie zdominowanym przez media możliwe jest przywrócenie wychowawczej funkcji kultury? Przywrócenie wychowawczej funkcji kultury jest możliwe pod warunkiem zachowania zdolności do tworzenia kultury żywej. Nie wiemy, w jakim kierunku się ona rozwinie, bo planować można tylko imitacje kultury - właśnie takie, jaką próbuje obdarować europejskie narody żydokomuna. Jednak bez względu na to, w jakim kierunku się rozwinie, będzie ona rozwinięciem dorobku poprzednich pokoleń. Czy akurat tego, co dzisiaj uważamy za najbardziej wartościowe? Tego nie da się przewidzieć, ale też nie ma powodu, by dekretować, iż to, co akurat dzisiaj uważamy za najbardziej wartościowe w dorobku poprzednich pokoleń, będzie uważane za takie również w innych okolicznościach. Na przykład cecha ciepłokrwistości u ssaków nie miała specjalnego znaczenia w ciepłym klimacie triasu, jury i kredy, ale kiedy później się oziębiło, okazała się bardzo ważna. SM
Zanim padnie salwa Si vis pacem para bellum - powiadali starożytni Rzymianie, o których Mikołaj Machiavelli, autor „Księcia” pisał, że „nie pozwalali dojrzewać niebezpieczeństwom przez uchylanie się od wojny”. Najwyraźniej w ślady owych Rzymian idą dzisiaj Amerykanie. Właśnie wiceprezydent Biden oświadczył, iż jeśli Izrael zechce uderzyć na instalacje nuklearne w Iranie, to USA nie będą w stanie go powstrzymać, „bo Izrael jest państwem suwerennym”. No proszę! To jednak, wbrew temu, co utrzymują nasi mężykowie stanu oraz Jego Ekscelencja „Filozof”, są na świecie państwa suwerenne! Wprawdzie USA mogłyby próbować powstrzymać Izrael przed rozpoczynaniem wojny, cofając temu państwu subwencję finansową, ale - po pierwsze - wcale tego nie chcą, a po drugie - nie wiadomo, czy amerykański prezydent, który ważyłby się na takie zuchwalstwo wobec „państwa suwerennego”, przetrwałby długo na swoim stanowisku, a może nawet na tym świecie. Więc jeśli premier Netaniahu, podążając za Rzymianami, planuje uderzenie na Iran, to prezydent Obama w Moskwie zabezpiecza mu tyły. Chodzi o przekonanie ruskich szachistów, żeby podczas tej operacji zachowali się powściągliwie, tzn. - przynajmniej nie przeszkadzali. No dobrze, ale co ruscy szachiści będą z tego mieli? Chcą za to załatwić dwie sprawy: zablokować budowę amerykańskiej tarczy antyrakietowej w Europie Środkowej oraz uzyskać od Amerykanów uznanie dla swojej strefy wpływów na wschód od linii Ribbentrop-Mołotow. Z tego punktu widzenia po pierwsze - lepiej rozumiemy, dlaczego USA traktują Polskę jako kraj podbity, tzn - wyłącznie jako skarbonkę dla żydowskich organizacji „przemysłu holokaustu”. Po drugie - że uznanie przez USA rosyjskiej strefy wpływów na wschód od linii Ribbentrop-Mołotow oznacza koniec polskich ambicji w zakresie polityki jagiellońskiej oraz uwiąd Partnerstwa Wschodniego - co wychodzi naprzeciw potrzebom strategicznego partnerstwa rosyjsko-niemieckiego. Po trzecie wreszcie - Izraelowi też trzeba obmyślić jakąś nagrodę. A ponieważ obydwaj strategiczni partnerzy, nie mówiąc już o Izraelu, mają wobec Polski swoje plany, to prowadzona za pośrednictwem Izraela wojna USA z Iranem oznacza dla nas początek nowej, smutnej epoki. SM
Federacja Rosyjska - a Stany Zjednoczone Ameryki
Zaraz po dyskusji n/t KRUSu w TVP Info (w której uczestniczyłem) miała być wymiana zdań n/t ostatniej wizyty JE Benedykta Husseina Obamy w Rosji. Nie wiem, jak to eksperci zreferowali - zapewne jednak w duchu: „Czy poprawiły się stosunki Moskwy z Waszyngtonem?” Tymczasem media jakoś nie zastanawiają się nad problemem: „Czy poprawa stosunków Moskwy z Waszyngtonem jest korzystna dla Polski?” Sprawa stosunków FR-USA jest niezmiernie skomplikowana. Moskwa zainteresowana jest ochroną przed Pekinem. Normalnie Chińczycy nie pchają się na północ - ale teraz jest globalne ocieplenie (powtarzam: nie mające nic wspólnego z działalnością człowieka!) - i coraz więcej Chińczyków osiedla się na lewym brzegu Ussuri. A Rosjanie mają „ujemny przyrost” naturalny... W grę wchodzi też rozgrywka z Brukselą, która (siłą tradycji..) jeszcze się liczy w tych zawodach, z Delhi, Ravalpindi, Teheranem... Bardzo skomplikowane - i Polska w tej rozgrywce nie jest ważną figurą. Nie jest nawet najważniejszym pionkiem - nie wiem, czy jest ważniejsza od Mongolii? Wiem natomiast jedno: gdy stosunki Moskwa-Waszyngton naprawdę się poprawiły (w 1943 roku) i śp.Franklin Delano Roosevelt z uznaniem mówił o Józefie Wissarionowiszu Djugashvilim (ps. „Stalin”, vulgo „Wujek Józio”) - to Waszyngton pozostawił Polskę w objęciach - żeby rosyjskiego Niedźwiedzia: sowieckiego Ludojada... Tak więc z tym cieszeniem się, że poprawiły się stosunki Moskwy z Waszyngtonem - to ja bym nie przesadzał. JKM
09 lipca 2009 " Wnioski zawsze zgłaszały wyłącznie świnie".. (G.Orwell) Obecny szczyt bezczelności? Zapytać powodzianina; jak się mu powodzi? I czy się mu nie przelewa? Pan premier Donald Tusk nie popełnia takich nietaktownych błędów; wprost przeciwnie jedzie na miejsce powodzi, obiecuje, zapewnia, że dotrzyma, bo ma pieniądze- rezerwa budżetowa to ponad 500 milionów złotych!
Rozmawia z tzw. prostymi ludźmi, jest wrażliwy na ich niedolę, współczuje, dzieci pojadą na kolonie, będzie dofinansowanie. Na wszystkich powodzian spadnie deszcz pieniędzy! Jedynie panu premierowi Cimoszewiczowi podczas powodzi w 1997 roku wyrwało się, że ludzie powinni być przewidujący i powinni się ubezpieczyć od skutków kataklizmu? I słuszna jego racja! Bo co mają powiedzieć ci, którzy się ubezpieczyli, a widzą, że ci , którzy się nie ubezpieczyli dostają pieniądze od państwa. To przy następnym razie, oni się też nie ubezpieczą licząc zapewne, że po co się ubezpieczać, jak najlepszym płatnikiem jest państwo! Chyba, że omnipotentne państwo stosuje promocję… Na razie rozdaje pieniądze, ale już przypomina o obowiązkowych ubezpieczeniach , że te byłyby najlepsze dla ubezpieczających, bo przymusowe ubezpieczenie- wolność ubezpieczające! Objęłyby wszystkich przymusowo, wszystkich zapędziłyby pod jeden sznurek, wpłynęłyby dodatkowe pieniądze do jakiejś spółki budżetowej, i żeby ich było na tyle, iżby starczyło na wynagrodzenia dla przyszłych szczęśliwców w radach nadzorczych. Potencjalnych zagrożonych powodzią jest wielu. Oprócz tych mieszkających obok rzek, można zmusić do płacenia górali , zarówno tych górskich jak i nizinnych. Bo powódź może być nie tylko od rzek, ale także z nadmiaru deszczu. Do ubezpieczenia od powodzi, kwalifikują się wszyscy jak leci! Wielka powodziowa kasa się szykuje, jak projekt znajdzie się w Sejmie! Niech Zbigniew Za Tydzień Ustawa Chlebowski- z Platformy Obywatelskiej- zgłosi ją jak najszybciej! No i trzeba się bliżej przyjrzeć domom budowanym za zezwoleniem urzędników na terenach powodziowych.. Będzie chyba trzeba zakazać budowania domów, bo potem- jak pojawi się powódź- jest tylko kłopot, i państwo musi się tym zajmować i nadwyrężać rezerwę budżetową. Rozmawia dwóch biznesmenów na Majorce: - Co spowodowało, że przyjechałeś tutaj?- pyta pierwszy.- Aaa. Wiesz miałem pożar, spaliła mi się chałupa, wziąłem ubezpieczenie i przyjechałem tutaj odpocząć i się odstresować.. A ty? - Ja miałem powódź! - A jak zrobiłeś powódź ???? Po powodzi trzeba będzie posprzątać na cacy, i właśnie Polska Izba Gospodarcza Czystości wprowadza certyfikaty czystości, płatne gotówką w wysokości 1000 złotych. Żeby móc posprzątać trzeba mieć taki certyfikat, bo sprzątać trzeba umieć, i nic tak nie uczy sprzątania, ja dobry kurs! Sama taka Polska Izba Gospodarcza Czystości, takiego certyfikatu nie wprowadzi, musi jej w tym pomóc demokratyczny Sejm. Musi być jakaś ustawa! W końcu muszą sobie jakoś pomagać! Tytuł „ konserwatora powierzchni płaskich” - to jest dobra nazwa, taka naukowa, bo sprzątanie ma coś w sobie z romantycznej nauki.. Pamiętam, że w jednym ze swoich filmów sprzątał Adolf Dymsza. Z jaką gracją to robił? Ale - o ile pamiętam bez certyfikatu - oooo.. To było wielkie niedopatrzenie!
Teraz - gdyby żył - mógłby starać się o „certyfikat pracownika liniowego”- cokolwiek to określenie miałoby znaczyć. Później będą certyfikaty „pracownika tyłowego” i „ środkowego”. I będą sprzątacze mianowani i pasowani. Pasowani do socjalizmu certyfikowanego, który - jak tak dalej pójdzie- zacertyfikuje na śmierć wszystko dookoła. Nie wiem, czy certyfikatem można objąć na przykład wypowiedź prezydenta pana Lecha Kaczyńskiego, który zaliczył wpadkę w Brukseli. Opowiadając na konferencji prasowej o tym, że w Polsce często zmieniają się premierzy, pan prezydent powiedział:” -Tu nasuwa się porównanie z pewną częścią twórczości naszego wybitnego poety Herberta:” Trzeba kochać ludzi, bo szybko odchodzą”(???). Pech chciał, że tych słów nie wypowiedział Herbert, tylko ksiądz Twardowski, a brzmiały one tak:” Spieszmy się kochać ludzi, bo szybko odchodzą”(!!!). Specjalista od „ prawa pracy' może się oczywiście pomylić. Ale jak człowiek czegoś nie jest pewien, to nie powinien się obnosić z tym i wychodzić przed szereg. Ksiądz Twardowski został pochowany tam gdzie nie chciał, wbrew jego woli- za niego zadecydowano. Został pochowany w Świątyni Opatrzności Bożej, a nie Świątyni Bożej, bo był to pomysł jeszcze po tzw. Konstytucji 3 Maja, próbie zamachu stanu , dokonanej przez masonerię. Może dlatego ksiądz Twardowski nie chciał tam leżeć? Nie dowiemy się już tego nigdy! Natomiast na pewno wiemy jaki tytuł nosiła praca doktorska pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego, choć wtedy jeszcze spin doktorów nie było, a nosiła ona tytuł:” Zakres swobody stron w zakresie kształtowania stosunku pracy”(???). Gdybym nie wiedział, że ją napisał pan obecny prezydent, to myślałbym, że napisał ją pan Piotr Ikonowicz z Polskiej Partii Socjalistycznej.. A już łączenie zmiany premierów z faktem, żeby ich kochać, bo szybko odchodzą.. To już jest zupełne nadużycie. A co takiego stanowi o tym, żeby tych premierów w III Rzeczpospolitej okrągłostołowej kochać? Kto narobił takich długów, takiego bałaganu przez ostatnich dwadzieścia lat, kto go robi nadal i kto go kontynuuje..? To jest rezultat bardzo odległych przyczyn! Kto konstruuje ustrój, w którym to co pożyteczne jest opodatkowywane na rzecz istnienia tego co niepożyteczne. I to niepożyteczne musi istnieć, kosztem tego co pożyteczne. I że doczekaliśmy takich czasów, w których Sad Okręgowy w Krakowie wydaje wyrok w sprawie europosła Janusza Lewandowskiego z Platformy Obywatelskiej, a dotyczącej spraw Krakchemii i Techmy . A sędzia Tomasz Kudla mówi:” Oczywiste jest, że mogło dojść i doszło do zaniedbań i nieprawidłowości, ale zdaniem sądu nie doszło do złamania prawa”(????). Kim jest pan Janusz Lewandowski, że sprawiedliwość go omija? Są zaniedbania, i są nieprawidłowości, ale nie ma złamania prawa? To co jest? Wieczność jest bardzo nudna, szczególnie pod koniec. A ludzi dzieli się na głowę i tułowie, tak przynamniej twierdzili kaci. Natomiast eurposłanka Senyszyn twierdzi, że „prawa człowieka są ważniejsze od praw własności”(????) A czym są te prawa człowieka, żeby były ważniejsze od własności? Prawa człowieka są prawem ponadnarodowym dyscyplinującym prawo narodowe i pozbawiają państwa suwerenności. NO cóż… Właściwością człowieka mądrego jest błądzić- głupiego w błędzie trwać! „I to by było na tyle”- jak twierdził Jan Tadeusz Stanisławski, członek Unii Polityki Realnej. Niestety, już nieżyjący… WJR
Suwerenność najważniejsza Jest kilka ważnych powodów, dla których nie możemy przejść obojętnie wobec orzeczenia niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe w sprawie ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Przypomnę, że do Federalnego Trybunału Konstytucyjnego wpłynęły cztery skargi w sprawie ratyfikacji traktatu, w tym skarga deputowanego CSU Petera Gauweilera, twierdzącego, że ratyfikacja narusza niemiecką konstytucję. Sprawa była rozpatrywana przez TK prawie dwa lata, gdy w tym samym czasie w całej Unii Europejskiej parlamenty krajów członkowskich i ich prezydenci w atmosferze powszechnego entuzjazmu i bez najmniejszych nawet zastrzeżeń przyjmowali postanowienia traktatu lizbońskiego do swojego ustawodawstwa. Nierzadko okazywało się, że politycy, a nawet premierzy, w tym premier Donald Tusk, nie przeczytali nawet tego obszernego dokumentu, jakim jest traktat lizboński. Nie czytali go też dziennikarze, ale widocznie z góry uznali, że traktat jest potrzebny, ba, nawet konieczny, gdyż jego przyjęcie będzie wyrazem akceptacji dla przemian w integrującej się Unii Europejskiej. Równocześnie nieliczną i bardzo nieśmiałą krytykę traktatu lizbońskiego powszechnie zaliczono do działań sprzecznych z polityczną poprawnością i robiono wszystko, by opinie te marginalizować, a nawet ośmieszać. Wobec opornych Irlandczyków zastosowano bezprzykładną międzynarodową nagonkę, kwestionując ich europejskość, postępowość, brak odpowiedzialności za wspólną Europę itd. W wielokrotnie podejmowanych próbach nakłaniania Irlandii, by powtórzyła zakończone już referendum (oczywiście z pozytywnym dla traktatu skutkiem), można było odnaleźć pewną historyczną dla nas analogię, tym bardziej że podobna międzynarodowa presja objęła także prezydentów Polski i Czech. To atmosfera podobna do tej, jaka towarzyszyła kiedyś przy zawieraniu traktatu w Locarno. W 1925 roku na międzynarodowej konferencji w szwajcarskim Locarno Niemcy, przy pełnej akceptacji Anglii i Francji, potwierdziły nienaruszalność swoich granic na Zachodzie, równocześnie odmawiając podobnych gwarancji w stosunku do Polski i Czechosłowacji. Europa podzieliła się na kraje z bezpiecznymi granicami i takie, które mają granice niepewne. Dodać trzeba, że traktat okrzyknięto wielkim europejskim sukcesem. Cieszono się, że Europa stała się bardziej bezpieczna i pokojowa. Teraz jest podobnie. Europa podzieliła się na kraje, które bezkrytycznie akceptują traktat lizboński i te, na których przyjęcie traktatu się wymusza. Pohukiwaniom na prezydenta Lecha Kaczyńskiego na forum międzynarodowym za ociąganie się z decyzją o ratyfikacji traktatu towarzyszyła w kraju nachalna wręcz nagonka, głównie ze strony polityków Platformy Obywatelskiej i postkomuny. Dziś polska klasa polityczna bardziej jest zainteresowana sukcesem Unii niż własnego kraju. Tymczasem prezydent, powołując się na brak zgody w irlandzkim referendum, wyczekał momentu, w którym pojawiło się wreszcie orzeczenie niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego, i paradoksalnie otrzymał z jego strony wsparcie. Paradoksalnie, a to dlatego, że to ten sam TK, który wielokrotnie wypowiadał się w sprawie powojennych granic, uznając za jedyne zgodne z prawem międzynarodowym granice Niemiec z 1937 roku. A co by było, gdyby wszystkie państwa unijne ratyfikowały traktat lizboński, a Niemcy przed ratyfikacją, jako ostatni już kraj w Unii, zmieniły na swoją korzyść wewnętrzne ustawodawstwo, zapewniając sobie w Europie i we własnym kraju najsolidniejsze gwarancje swobody decydowania. Za jednym pociągnięciem mieliby jako największy ze wszystkich krajów w Europie wpływ na politykę Unii, ta natomiast miałaby najmniejszy wpływ na wewnętrzną politykę państwa niemieckiego. Obywatel niemiecki mógłby decydować o obywatelach innych państw, oni jednak nie mieliby już takiego samego prawa wobec obywateli niemieckich. Co naprawdę stwierdził Trybunał Konstytucyjny w Karlsruhe? W mediach polskich i niemieckich panuje zgodna opinia, że TK uznał traktat lizboński za zgodny z niemiecką konstytucją? To nie jest cała prawda. Faktycznie potwierdził on tę zgodność, ale pod warunkiem dokonania zmian w ustawodawstwie wewnętrznym Niemiec, tzn. w ustawach federalnych i landowych, pod kątem zagwarantowania większej suwerenności i samodzielności instytucji państwa oraz jego obywateli względem ustawodawstwa unijnego. Trybunał potwierdził, że Unia Europejska jest związkiem niezależnych państw, a jeśli miałaby nastąpić zmiana tej formuły na jakąś formę unijnego państwa federalnego, wówczas konieczne będzie przeprowadzenie referendum. Ponadto obywatele niemieccy będą mogli skarżyć do niemieckich sądów nieuzasadnione czy też nadmierne ingerencje w ich życie instytucji unijnych. W tej nowej międzynarodowej sytuacji prezydent Lech Kaczyński nadal nie powinien podpisywać traktatu lizbońskiego. Należy czekać, co wymyślą Niemcy, a do tego, co wymyślą, dodać to wszystko, co wywalczyli sobie ostatnio Irlandczycy i Anglicy. Następnie, tak jak Niemcy, wzmocnić krajowe ustawodawstwo w duchu zwiększenia suwerenności. Polskie elity polityczne może w końcu pojmą, że niemiecka siła w Europie, a szczególnie w Polsce, nie musi być kolejnym nieodwracalnym Drang nach Osten. Rzecznik rządu Paweł Graś nie powinien pilnować Niemcowi jego domu w Polsce. Od tego jest stróż, który dostaje za to pieniądze. A minister Graś może sobie postawić własny dom, nawet na Ziemiach Odzyskanych. My wszyscy zaś powinniśmy powrócić do dawno nieużywanych, wręcz zapomnianych w Polsce, pojęć, takich jak suwerenność i niezawisłość. Bo to są wartości najważniejsze, których trzeba strzec zawsze, także w Unii Europejskiej. Uczmy się tego od Niemców. Wojciech Reszczyński
Kilka mniej znanych faktów z życia Pani Anny Walentynowicz Anna Walentynowicz, ikona Strajków Sierpniowych, kończy 13 sierpnia 80 lat. Mimo, iż została odsunięta od władz ówczesnej Solidarności, nigdy nie zaprzestała swojej walki o godność, poszanowanie praw do wolności i sprawiedliwości. Internowana 18 grudnia 1981 r. po uczestnictwie w strajku w stoczni. Zwolniona 24 lipca, 1982 r, ale ponownie zatrzymana już w 6 dni później,30 sierpnia trafiła do więzienia, z którego wyszła na kilka miesięcy w marcu 1983 r. Ponowny areszt 4 grudnia 1983 r. zakończył się wobec Niej w marcu 1984 r. Potem zatrzymywano Ja tylko na 48 godzin. W warunkach więziennych doszło do znaczącego pogorszenia się stanu Jej zdrowia. Ufundowała z własnych pieniędzy tabliczkę ,upamiętniającą ofiary w Kopalni Wujek. Po śmierci księdza Jerzego Popiełuszki oddała wszystkie medale, otrzymane za lata ciężkiej pracy. W Radomiu chciano Ją otruć. Od 19 lutego do 31 sierpnia 1985 prowadziła w Krakowie głodówkę, której celem był protest przeciwko zbrodniom stanu wojennego. W 1988 r. prowadziła sympozjum „W trosce o Dom Ojczysty”. Zabiegała o Dzieci Tułacze, o pamięć dla braci Kowalczyków. O zapomnianych kolegów z WZZ, o pomijanych działaczy pierwszej Solidarności. 80 rocznica Jej urodzin to najwyższa pora, aby polskie społeczeństwo powiedziało Pani Annie „dziękuję” za Jej niezłomną walkę o prawdę i dobrobyt nas, Polaków oraz naszej Ojczyzny. Zamieszczamy obecnie wpis blogera Toyaha, który składa Jubilatce życzenia w imieniu blogerów portalu salon24.pl Ten wpis rozpocznieJubileuszową Księgę Życzeń „Zwykli Polacy dla niezwykłej Anny Walentynowicz w 80-tą rocznice Jej urodzin”. Prosimy o dopisywanie pod nim Waszych indywidualnych życzeń dla Pani Anny. Wszystkich użytkowników netu, nie tylko czytelników ,wymienionych w życzeniach, portali. Całość zostanie wydrukowana i stanowić będzie prezent dla Niej od nas, Polaków, który zostanie Jej uroczyście wręczony w dniu Jej 80-tych urodzin. Wszystkie bieżące informacje ,dotyczące przebiegu tej inicjatywy, będą zamieszczane w specjalnej zakładce ,utworzonej dzięki uprzejmości gospodarzy salonu, zatytułowanej "Urodziny Anny Walentynowicz". Tam znajdziecie Państwo: miejsce na życzenia, listę noclegów, listę gości i wszystkie informacje związane z inicjatywą. 1maud
Obowiązek jazdy w pasach Dla mnie sprawa jest jasna jak słońce i prosta jak carska szosa: podstawą prawa rzymskiego jest zasada „Volenti non fit iniuria” - i ta zasada jest pogwałcona przez nakaz jazdy w pasach. Nie wiem, czy każdy jest kowalem swojego losu - wiem natomiast, że państwo powinno traktować każdego, jakby był kowalem swojego losu. Bo ludzie traktowani jak małe dzieci po prostu dziecinnieją - co widać na każdym kroku.I jest zupełnie obojętne, czy dzięki stosowaniu zasady „Chcącemu nie dzieje się krzywda” zginie o 2000 osób więcej - czy mniej. Skoro wolno mi popełnić samobójstwo - to wolno i jeździć bez pasów. To moja - i tylko moja sprawa. Jeśli w wyniku własnej decyzji ginie człowiek - to jego prywatna sprawa. Jeśli ginie 10.000 ludzi - to jest to 10.000 prywatnych spraw - a nie „problem społeczny”. Tylko proszę to wytłumaczyć politykom, którzy chcą zatrudnić kolejne tysiące Krewnych-i-Znajomych na posadach stworzonych do „rozwiązywania tego problemu” Na ostatnią decyzję TK w sprawie jazdy w pasach zareagowałem felietonikiem w „Dzienniku Polskim”: Krowa na postronku Przed chwilą Trybunał Konstytucyjny odrzucił wniosek kol. Felicjana Gajdusa o uznanie, że nakaz jazdy w pasach sprzeczny jest z Konstytucją. Istotnie: Konstytucja coś tam bredzi o „godności obywatela”, o „prawie do decydowania o życiu osobistym” - ale przecież z tego nie wynika, by „obywatelom” wolno było podjąć o sobie tak ważną decyzję, jak zapięcie się pasami w samochodzie - lub nie. Mamy zresztą precedensy. Np. chłop wiąże krowę na postronku - bo mogłaby wejść w szkodę, albo na szosę, i zrobić sobie krzywdę. I jakoś „obrońcy praw zwierząt” przeciwko temu nie protestują. Więc niby dlaczego „obywatel” miałby mieć mniejszą ochronę przed skutkami własnej lekkomyślności, niż krowa? „Obywatel” - w odróżnieniu od krowy - może sobie wyjechać do jakiegoś innego kraju Wspólnoty Europejskiej, i to bez paszportu. Co prawda: tam też nie wolno jeździć bez pasów. Bo Bruksela głosi, że dba o różnorodność - co w praktyce oznacza, że wszędzie musi być jednakowo. Za Ze-Donga Mao były kufajki... Orzeczenie TK było zgodne z filozofią brukselską: „Ludzie to bydło”. A na końcu uzasadnione było - jakże inaczej - tym, że koszt leczenia człowieka z wypadku obciąża całe społeczeństwo - a więc nie zapięcie pasów to nie jest sprawa prywatna. Konsekwentnie należy zakazać taternikom łażenia po górach - bo jak spadną, to obciążą społeczeństwo... A jeszcze spadając mogą kogoś zabić, albo i lawinę wywołać... Zakazać natychmiast! Obym nie wypowiedział tego w złą godzinę... JKM
U nas kanikuła - w Waszyngtonie afera Takie coś 20 lat temu byłoby bombą, która wstrząsnęłaby systemem politycznym: sześciu członków Komisji d/s Służb Wywiadowczych napisało list, że p.Leon Panetta, szef CIA, przyznał, że CIA od 2001 do dziś co najmniej sześć razy oszukała Kongres co do stanu faktycznego. Tyle, że wszystkich sześciu to Demokraci - więc nikt poważny im nie wierzy. Najprawdopodobniej chodzi o to, że p.Nancy Pelosi (liderka Demokratów w Izbie) publicznie oburzała się na stosowanie niektórych tortur przez CIA bez wiedzy Kongresu - podczas gdy w rzeczywistości była o tym świetnie poinformowana. Ponieważ coraz bardziej wychodziło na to, że p.Pelosi jak zwykle kłamie, zmontowano ten list by podważyć wiarygodność CIA. Tyle z Waszyngtonu. Natomiast faktem jest, że CIA nieustannie okłamuje cały świat. Skąd miałoby się brać przekonanie, że nie będzie okłamywać Kongresu i Prezydenta?
Co ciekawe: motłoch w USA chce wyrwać kolejną porcję władzy: by prawo ujawniania wiadomości od CIA mieli szefowie Komisyj d/s Służb Wywiadowczych Senatu i Izby. Do tej pory prawo takie ma tylko Prezydent. Demokraci chcą więc osłabienia własnego prezydenta! Bo to L*d ma, zdaniem Demokratów, rządzić.
JKM