Setna rocznica wybuchu wulkanu Pelée
Bóg nie pozwoli naśmiewać się z siebie.
Oto, w telegraficznym skrócie, opis dramatu, który dotknął Martynikę 8 maja 1902 roku: wybuch wulkanu Pelée w mgnieniu oka zniszczył miasto Saint-Pierre, pochłaniając blisko 40.000 z 100.000 dusz, jakie w tamtym czasie liczyła Martynika. W czasie zwiedzania ruin tego miasta można sobie wyobrazić, jak wielka musiała być siła tego kataklizmu...
Zwolennicy legalizacji „małżeństw” homoseksualnych, aborcji etc. wiele by zyskali na przemyśleniu tego wydarzenia; prorok Ozeasz napisał już przecież dawno temu: „Bo wiatr siać będą, a wicher pożną” (Oz 8, 7), a bliższy nam w czasie święty Paweł pisał do Galatów: „Nie błądźcie: Bóg nie pozwoli naśmiewać się z siebie” (Gal 6, 7). Nie powinniśmy uznawać tych słów za przestarzałe tylko dlatego, że Bóg milczy. „Kara oddala się w czasie, gdyż Bóg jest dobry – pisał Józef de Maistre w Les Délais de la justice divine – lecz nieuchronna, gdyż jest też sprawiedliwy”.
Wydaje się naprawdę, że te prawdy pozwalają zrozumieć straszliwy kataklizm z 8 maja 1902 roku.
Po odwiedzeniu niewielkiego muzeum w Saint-Pierre, w którym zebrano kilka pamiątek i fotografii zniszczonego miasta, zapytałem moją przewodniczkę, młodą czarnoskórą mieszkankę Antyli, czy mieszkańcy Martyniki nie widzieli w tym kataklizmie kary. Bez wahania odpowiedziała mi, że tak. Zapytałem wówczas, co mogło być jej przyczyną. Ta młoda, może trzydziestoletnia kobieta odpowiedziała mi, że wzgardzono religią i wyśmiano jej kapłanów, dodając, że słyszała, iż w czasie karnawału poprzedzającego ten w 1902 roku został zabity ksiądz...
Znaki przestrogi
Góra Pelée to masyw zajmujący północny zachód Martyniki, którego najwyższy punkt, Morne La Croix, liczył przed wybuchem z 1902 roku 1350 metrów. Od wieków na wyspie drzemały dwa kratery: w jednym, na stoku zwróconym ku Atlantykowi, znajdowało się jezioro – lac des Palmistes – drugi zwany był Étang Sec (‘Suchy Staw’ – „suchy” w przeciwieństwie do zawsze pełnego jeziora) i znajdował się na drugim zboczu tego samego szczytu. Krater Étang Sec 5 sierpnia 1851 roku dał niewielkie oznaki życia, wyrzucając popiołyna odległość zaledwie stu metrów.
W 1902 roku już od lutego silny swąd siarki wydzielał się początkowo w okolicach Rivière Blanche (‘Białej Rzeki’). Węże i ptaki uciekły ze zbocz góry. Woły i owce zrywały powrozy, gdy prowadzono je na pastwiska na zboczach Pelée; psy często wyły w nocy. Nieco poniżej szczytu pojawiły się malutkie ogniki, a w całej okolicy wszystkie posrebrzane przedmioty przyjmowały niebieskawotęczowe zabarwienie.
Zjawiska te trwały aż do piątku 25 kwietnia. Tego właśnie dnia, pomiędzy siódmą a ósmą rano, dał się słyszeć podziemny wybuch, po którym natychmiast nastąpił wstrząs. Dwie godziny później drobny niebieskawy popiół o mocnej woni siarki zaczął spadać na wioskę Prêcheur. Po południu ziemia znowu zadrżała dwa razy.
W poniedziałek 28 kwietnia z góry dały się słyszeć grzmoty, wydobywały się też z niej kłęby pary. Przepływ rzeki Blanche wzrósł, a jej zwykła objętość się potroiła.
Poprzedniego dnia w Saint-Pierre odbyła się pierwsza tura wyborów parlamentarnych, o których szczególnie dysputowano. Obudziły się wielkie emocje, a polityczna gorączka opanowała umysły o wiele bardziej niż niezwykły przybór wód w jakiejś sąsiedniej rzece, czy niepokojąca obecność kilku obłoków popiołu, który w dodatku nie dotarł jeszcze do Saint-Pierre. Wyniki pierwszej tury zapowiadały zwycięstwo „republikanów”. Najstarszym przypominały się bez wątpienia takie zjawiska, które pojawiały się 51 lat wcześniej. Góra pluła popiołem, który nie spowodował najmniejszych strat – i zasnęła bez dalszych konsekwencji.
„Les Colonies”, największa socjalistyczna gazeta w Saint-Pierre, 30 kwietnia wydrukowała na swych łamach, posługując się piórem swego antyklerykalnego redaktora naczelnego, pana Hurarda:
Dla nas, wyspiarzy z Martyniki, kwiecień zapisze się w pamięci jako szczególnie tragiczny. Byliśmy świadkami dwóch erupcji: jednej w umysłach; drugiej – na górze Pelée, jednej – wyborczej, drugiej – fizycznej, jednej – przemów, propagandy, rumu, pieniędzy i gazetek wyborczych, drugiej – dymu i popiołu... Oby góra poprzestała na dymieniu i rzucaniu popiołem! Ale, na Boga! Oby tylko nie zaczęła drżeć. Wówczas serca by zadrżały, a może by i zatańczyły... Ten popiół jest dla nas jak poezja, już powstała w naszej wyobraźni i, gdybyśmy ją spisali, nosiłaby tytuł: Popiół wulkanu. A jakie płomienie moglibyśmy wzbudzić z tych popiołów!...
Góra Pelée zobaczyła, że dobre obyczaje poszły sobie i chciała po prostu spłatać nam figla na prima aprilis. Ukochany kwietniu! Skoro więc już idziesz spać, śpij spokojnie! A ty, maju, witaj!
Maj obudził się na widok spustoszenia. Krajobraz pokryty popiołem, na drzewach – ani jednego ptaka, w powietrzu brak jakiegokolwiek dźwięku... Co pewien czas suchy trzask zapowiadał, że spadnie gałąź, przytłoczona ciężarem popiołu. Ogromne ciemne kłęby dymu wydobywały się z góry.
O poranku 2 maja grzmienie wciąż się powtarzało, a około godziny szesnastej słup ciemnoczarnej, dymiącej, usianej błyskawicami pary pojawił się na szczycie. Popiół opadał nieustannie i po raz pierwszy zostało nim pokryte Saint-Pierre.
Z 2 na 3 maja mieszkańcy Morne Rouge zostali zbudzeni w środku nocy przez rodzaj podziemnej kanonady, trzęsienie ziemi i niezwykły wybuch, któremu towarzyszył dźwięk jakby nieustannego chrapania, podobny do ryku lwa. Wszyscy opuścili swe domy. Góra była otoczona koroną „tryskających” z krateru błyskawic. Mieszkańców opanowała panika, pospieszyli do kościoła; konfesjonały zostały dosłownie oblężone. Tłum pozostał w kościele aż do rana, czekając na śmierć.
„W deszczu popiołu o silnej woni siarki, opowiada msgr Parel, chciałem zobaczyć Sainte-Philomène, le Prêcheur, Morne Rouge, najbliższe wulkanu. Te trzy miejscowości były zapełnione mieszkańcami wsi, uciekającymi z wyżyn na wybrzeże; otwarte poprzedniego dnia kościoły nie opróżniały się; proboszczowie chrzcili, spowiadali bez ustanku, podtrzymując na duchu przerażoną ludność”.
3 maja gubernator Ludwik Mouttet opuścił Fort-de-France, by osobiście zbadać sytuację. Wrócił tego samego wieczoru, uspokojony otrzymanymi informacjami: wulkan nie dawał znaków życia od pół wieku, nie było więc powodów do przesadnego niepokoju!
„Stowarzyszenie gimnastyczne” z Saint-Pierre, które przygotowało na niedzielę nazajutrz wielką górską wycieczkę, tak odświeżało w prasie pamięć swym członkom:
Ci, którzy jeszcze nigdy nie podziwiali wspaniałej panoramy, rozciągającej się przed zdumionym gościem na 1300 metrach wysokości, ci, którzy pragną zobaczyć rozwartą jamę, skąd w ostatnich dniach unosiły się gęste opary, budzące w sercach mieszkańców sąsiednich wiosek przerażenie, powinni skorzystać z tej wspaniałej okazji. Jeśli więc dopisze pogoda, wycieczkowicze spędzą dzień, który długo będą mile wspominać...
Ciekawość i entuzjazm ochotników opadły po mającym miejsce w nocy wybuchu. Wycieczkę odłożono sine die. Niedziela 4 maja okazała się względnie spokojna.
O dziewiątej odprawiono Mszę św., a podczas kazania ojciec Maury, nawołując parafian do pokuty, zawołał:
Oto ogień i lawa, bracia, oto ogień i lawa... Bóg trzyma je zawieszone nad waszymi głowami, gotowy je na was spuścić, jeśli się nie nawrócicie i nie będziecie pokutować!
W poniedziałek 5 maja, około wpół do pierwszej, rzeka czarnego, żarzącego się błota wysokości około 10 metrów wydobyła się z krateru i w jednej chwili, jak lawina, przetoczyła się przez górę, pokrywając wytwórnię rumu Guérin, wille właścicieli i domki pracowników. Tylko komin destylarni, niczym maszt tonącego okrętu, był przez kilka godzin widoczny ponad falą błota, które pochłonęło sto pięćdziesiąt osób.
Dokładnie w chwili tej lawiny na redzie portu Saint-Pierre morze się cofnęło, jakby przestraszone. Potem nagle fale powróciły, jak góry, kłębiąc się nad miastem i powodując konsternację. Mieszkańcy zaczęli uciekać na wzniesienia, ale po dwudziestu minutach wszystko się uspokoiło.
Poruszenie osiągnęło wówczas swój szczyt. Kilka rodzin wyruszyło na wyspę Sainte-Lucie, wiele innych ku innym osadom, gdzie rodzina i przyjaciele mogli ich prowizorycznie przyjąć. Wtedy właśnie władze zaczęły dokładać starań, by uspokoić mieszkańców: na wyraźną prośbę mera gubernator Mouttet i pułkownik Gerbault wraz ze swymi małżonkami przybyli i pozostali w Saint-Pierre, co miało potem ich kosztować życie.
„Komisja naukowa”, powołana przez gubernatora, o zmierzchu ogłosiła w Saint-Pierre, w samą wigilię klęski żywiołowej, i to przy dźwiękach bębnów, „że wzajemne położenie kraterów i dolin ze strony morza pozwala stwierdzić, iż bezpieczeństwo Saint-Pierre jest całkowite”.
W Fort-de-France wynik tej uroczystej konsultacji wywieszono trzy godziny po katastrofie! Stwórca śmieje się z ludzkiej mądrości. Do Boga samego należy przyszłość.
Po południu tego samego dnia, 7 maja, kapitan włoskiego statku zacumowanego na redzie miał lepsze natchnienie; poszedł pospiesznie odebrać swe dokumenty od wspólnika; ten odesłał go na następny dzień. „Bardzo dobrze! Obędę się bez nich” – odpowiedział na to i, wskazując na górę Pelée, dodał: „Gdyby we Włoszech ludzie widzieli Wezuwiusza dymiącego w taki sposób, wszyscy by szybko pouciekali!”... Następnego dnia wszystkie czterysta zakotwiczonych na redzie statków zapaliło się i zostało strawionych przez ogień; wszystkie – oprócz jednego...
Dziennik „Les Colonies” w numerze ze środy 7 maja, który miał się okazać ostatnim, pisał:
Emigracja z Saint-Pierre wciąż staje się intensywniejsza (...) Girard pracuje pełną parą. Średnia liczba pasażerów na linii Fort-de-France, przedtem 80 dziennie, wzrosła do 300 w ciągu trzech dni. Szczerze mówiąc, nie rozumiemy zupełnie podobnej paniki. Gdzie można czuć się lepiej niż na Saint-Pierre?
„Pomimo tych wszystkich pięknych przemów, pisze jeden ze świadków, wiele osób bało się, a nadejście nocy witano z przerażeniem. Obawę powiększało także to, że całe miasto pogrążyło się w ciemnościach; światło elektryczne nie mogło się zapalić z powodu magnetycznych fenomenów związanych z wulkanem”.
Jesteśmy kilka godzin przed katastrofą. Po tylu ostrzegawczych znakach (trzęsienie ziemi, deszcz kamieni i popiołu, swąd siarki, nagrzanie się wody w rzekach, nagłe zniknięcie wody z jeziora des Palmistes, zniszczenie destylarni Guérin...) wydaje się bardzo zaskakujące, że mieszkańcy Saint-Pierre nie mieli lepszego wyobrażenia o grożącym im niebezpieczeństwie. Góra bez ustanku dawała najbardziej znaczące ostrzeżenia.
Dlaczego nie ewakuowano miasta?
Trudno jest, mówi jeden ze świadków, odpowiedzieć za wszystkich, gdyż, rzecz jasna, każdy reagował zgodnie ze swoim temperamentem. Wielu bez wątpienia miało nadzieję, że jeżeli wściekłość wulkanu stanie się ekstremalna, będą mieli czas uciec przed lawą. Inni myśleli, że wyplucie ogromnej rzeki błota opróżniło wulkan i że kryzys minął. Niektórzy, bojąc się gwałtownego przypływu morza, woleli raczej uciekać „na wyżyny”. Wybuch na wyspie Krakatoa był powodem tego przerażenia: wulkan Sonde wybuchł jak gigantyczna bomba, wywołując bardzo szeroką falę przypływową. Porzucenie domu równało się z oddaniem go na pastwę grabieży i z ryzykiem ruiny. Liczba dzieci, osób, którymi trzeba się opiekować, kalek, chorych, była z pewnością dla wielu przeszkodą w ucieczce.
Czy to przesada myśleć, że przerażający spektakl tego wściekłego potwora stwarzał pewnego rodzaju fascynację? Tego nie można wykluczyć.
Wreszcie wybory, zawsze wywołujące na wyspie gorączkę, tego roku podniosły społeczną temperaturę w stopniu nigdy do tej pory nie osiągniętym; druga tura głosowania miała mieć miejsce w następną niedzielę, 11 maja. Aby znaleźć wyborców, ludność musiała zostać na miejscu, wypadało ją uspokoić, a raport komisji naukowej z pewnością się do tego przyczynił!
Katastrofa
8 maja 1902 roku, po niespokojnej nocy, po głuchych grzmieniach, Saint-Pierre obudziło się późno w dzień Wniebowstąpienia. Gęste, czarne, nieprzejrzyste chmury zaciemniały niebo.
Parowiec „Rubis” odbijający od brzegu o szóstej trzydzieści w kierunku Fort-de-France został zdobyty szturmem przez licznych podróżnych. Został dosłownie oblężony przez ludzkie „mrówki”, które chwytały się wszystkich jego części. Wielu przerażonych właśnie spędzoną nocą mieszkańców zdecydowało się na wyjazd. Na wszystkich dzwonnicach biły dzwony, zwołując wiernych na pierwsze oficja Wniebowstąpienia.
Nagle dał się słyszeć przeraźliwy wybuch. Była 7.50, owa fatalna godzina, utrwalona na zegarze odnalezionym w szpitalu, który prowadzili Ojcowie św. Jana Bożego. Dźwięk podobny do hałasu setek syren statków, wyjących jednocześnie, wypełnił powietrze, i duszący, dymiący, nadęty, gęsty, pełen błyskawic kłąb wydostał się z na wpół otwartego wulkanu i w mgnieniu oka ruszył na miasto, okrył je, zdusił, otoczył, pchał na morze, rozpościerając się na wszystkie strony, wzrósł niczym góra, pełna popiołu i ognia.
Minąwszy miasto, kłąb nagle się zatrzymał, odparty przez silny wiatr z przeciwnej strony. Wówczas dostrzeżono miasto: gęsty dym okrywał nieszczęsne miasto czarnym, nieprzeniknionym welonem, z którego wybuchały z przerwami tysiące płomieni.
Fatalnej godziny odbiorca telefonu z Fort-de-France, pan Lodéon, od kilku chwil rozmawiał ze swym kolegą z Saint-Pierre, kiedy ten nagle przerwał w środku słowa i gdy wszystkie telefony w biurze zaczęły dzwonić, pan Lodéon poczuł nagle gwałtowny wstrząs elektryczny i usłyszał charczenie oraz taki dźwięk, jakby coś się zawaliło. Połączenie zostało przerwane, i to nie bez powodu!...
Dzieło zniszczenia zostało dopełnione. Wystarczyło siedemdziesiąt sekund, by wymazać Saint-Pierre z mapy.
Wówczas deszcz drobnego popiołu okrył obraz nieszczęścia, niczym całunem. Z miasta pozostał jedynie żar, skruszone i wypalone mury, nieopisany stos gruzu, zwęglonych drzew. Z 40.000 mieszkańców, których to nieszczęście dotknęło, ani jeden nie uszedł z życiem; zostali spaleni, uduszeni, powaleni, porażeni prądem w czasie tak krótkim, jak błysk jednej błyskawicy.
Fotografie zniszczonego miasta przywodzą natychmiast na myśl te ze zniszczonej bronią atomową Hiroszimy. Saint-Pierre sprawia wrażenie, że zostało zgniecione gigantycznym podmuchem: figura Notre-Dame-de-Bon-Port, patronki marynarzy, została odnaleziona dwanaście metrów od swego cokołu. Ważyła, bagatela, 5 ton, i była usytuowana 5 km od krateru!
Jeden z dzwonów katedry został znacznie zniekształcony pod wpływem ciepła. Wystawiony w muzeum wulkanu jest pamiątką, która wywiera może największe wrażenie i pomaga wyobrazić sobie kataklizm; ten dzwon waży tonę i wydaje się być ściśnięty „żelazną pięścią”!
Tylko jeden z 400 statków stojących na redzie, „Roddam”, umknął przed katastrofą. Mamy tu opis, jaki uczynił jeden z pasażerów:
Kiedy kolumna ognia i lawy uderzyła na miasto, podniosło się wielkie wołanie; krzyki rozpaczy i trwogi. To posępne i rozdzierające wołanie było takie, że zagłuszyło prawie szum morza i grzmienie wulkanu.
Zobaczyliśmy liczny tłum spieszący na brzeg. Ale nieszczęśni nie biegli długo w tym ogniu, który ich otaczał. Upadali niczym muchy, a ci, którzy dotarli aż do brzegu morza, gdzie spodziewali się znaleźć ratunek, zostali nagle pochłonięci przez ogromną rzekę, która ich unosiła. W dodatku fale stały się wrzące i biedne ofiary umierały z oparzeń, nim utonęły.
Statek został pokryty 10 tonami rozgrzanego do białości popiołu, mimo odległości dzielącej go od brzegu. Dotarł do Sainte-Lucie w jak najbardziej pożałowania godnym stanie, mając na pokładzie tylko umarłych albo umierających; ani jeden nie ocalał z oparzeń, jakim ulegli.
Dlaczego dramat z 8 maja miałby być karą?
Film Titanic stał się ostatnio inspiracją dla licznych artykułów. Nigdzie nie ma wzmianki o bluźnierczych inskrypcjach umieszczonych na kadłubie w trakcie jego budowy, nigdzie też się nie wspomina, że zniszczenie przed samym końcem pierwszej podróży mogło być Bożą odpowiedzią na zniewagę Jego majestatu.
Podobnie o wybuchu z 1902 roku nie można znaleźć tego prawdopodobnego wyjaśnienia w żadnym przewodniku, jest ono jednak wypisane w sercach starszych, a przynajmniej oni je słyszeli, czego dowodem jest mieszkanka Antyli, która oprowadzała mnie po muzeum wulkanu.
Miecz ognia
W roku poprzedzającym katastrofę, którą właśnie opisaliśmy, były w klasztorze de la Délivrance posępne przepowiednie, przerażające znaki, przeczucia, bolesne intuicje.
Tego samego dnia, dziewięć mięsiecy przed erupcją, mieszkające w Saint-Pierre siostry zakonne, nie będąc jednak razem, ujrzały ognisty miecz zawieszony nad miastem, jakby wstrzymywany niewidzialną reką. Zdjęte strachem, zadawały sobie pytanie, co to miało znaczyć... Zdumione, obydwie zachowały tajemnicę aż do rekreacji (czasu przeznaczonego w zakonie na wspólny odpoczynek). Wtedy to jedna z nich oświadczyla zebranym siostrom: „O! Widziałam coś niezwykłego i przerażającego!”. Druga siostra, będąca świadkiem niezwykłego zjawiska, odpowiedziała jej: „Niemożliwe, moja siostro, abyś mogła zobaczyć coś bardziej przerażającego i bardziej niezwykłego od tego, co ja osobiście oglądałam”. Przynaglane do wyjaśnien przez zaintrygowane zakonnice, uczyniły takie same wyznanie: była to wyraźna wizja ognistego miecza, unoszącego się nad miastem Saint-Pierre.
Mniej więcej w tym samym czasie, w innym domu tego samego zgromadzenia w Morne Rouge, miało miejsce niezwykłe zdarzenie. Przez kilka dni z rzędu „jedna z sióstr i ja, opowiada siostra Małgorzata-Maria, zastawałyśmy zasłony łóżek pokryte rozległymi czerwonymi plamami, podobnymi do plam krwi. Zasłony były trzykrotnie zmieniane, i za każdym razem powtarzało się to samo zjawisko: zwłaszcza zasłony jednego z łóżek były szczególnie tymi plamami usiane”. Zmieszanie w zgromadzeniu... co oznacza ten dziwny fakt – zastanawiały się zakonnice... być może to zapowiedź męczeństwa? „Jeśli o mnie chodzi, myśląc o coraz większym wzroście prześladowań religijnych, widziałam w tym zapowiedź masakry...”.
Także w klasztorze de la Délivrance z Morne Rouge podczas trzech miesięcy poprzedzających kataklizm słyszano w nocy w wielkich korytarzach szlochanie, wzdychania i modlitwy; podczas tłustych dni te tajemnicze zjawiska powtarzały się nawet w ciągu dnia, hałasy i szlochania można było usłyszeć z różnych zakątków klasztoru. W „tłusty wtorek” (obchodzony na Martynice i we Francji jak polski „tłusty czwartek”), w chwili, gdy wspólnota zakonna odmawiała w kościele uroczysty akt zadośćuczynienia, wielebna Matka Przełożona, zatrzymana przez chorobę w sali rekreacyjnej, usłyszała za drzwiami płacz. Ten hałas był tak głośny, że posłała opiekującą się nią zakonnicę, by sprawdziła, czy nie ma nikogo na korytarzu... Zakonnica nie znalazła nikogo.
Wspominane są również inne tajemnicze fakty: figurka Matki Bożej z Lourdes, której uśmiechnięte oblicze przyjęło nagle wyraz wielkiego smutku, hałasy naczyń tłuczonych w klasztorze sióstr, skacząca lampa...
Kara, żeby pomścić zbrodnię... ale jaką?
Na to pytanie młoda kobieta, która nas oprowadzała po tym małym muzeum, nie odpowiedziała słowami: „by ukarać białych za niewolnictwo, którego obalenia obchodzimy w tym roku 150 rocznicę”, ani „by ukarać rozwiązłe obyczaje”. To prawda, że nielegalne związki były od dawna najliczniejsze, a ulica „dam godnych szacunku” bardzo uczęszczana. Ostatni list pasterski msgr. de Cormonta był naglącym apelem do diecezjan, nawołującym do regulacji nieślubnych związków oraz do szanowania prawa małżeńskiego. ...Nie, bez wahania wymieniła grzechy przeciwko religii.
Można przeczytać w dziele Ludwika Garauda Trois ans à la Martinique (Trzy lata na Martynice):
Nigdy święta na cześć Saturna w Rzymie, a na cześć Bachusa w Grecji nie stworzyły podobnego widowiska: nigdy „święto szaleńców” w średniowieczu nie wywołało podobnego szału radości. Trudno sobie wyobrazić podobne ludzkie szaleństwo, tak opanowujące wszystkich delirium...
W Saint-Pierre, uznanym pod względem luksusu i komfortu za 101 miasto Francji, rozwijały się wszystkie przywary, jakie może zrodzić skłonność do wygód. Wiara była nie tylko przedmiotem obojętności, była wręcz wzgardzona i publicznie obrzucana obelgami przez małą, silną i aktywną grupę, podatną na podżeganie loży z Saint-Pierre.
Karnawał przybierający na Antylach niewyobrażalne rozmiary zabrał się tego roku za obrażanie religii. Uczestnicy, przebrani za zakonników i zakonnice, wyśmiewali religię.
Według licznych świadectw msgr de Cormont musiał skrócić poprzedniego roku procesję Bożego Ciała z powodu uderzających w orszak obelg i kamieni! Msgr de Cormont musiał nawet opuścić Martynikę kilka miesięcy przed katastrofą, aby uspokoić atmosferę. W istocie, podniosła się bardzo żywiołowa polemika, gdyż biskup chciał przyznać awans jednemu ze swych siostrzeńców – kapłanów, a inny, starszy, ubiegał się o to miejsce... Każdy miał swoich stronników!
Gdy wyjeżdżał, niektórzy, podjudzeni przez masonerię, rzucali w niego kamieniami. Msgr de Cormont odwrócił się do nich ze słowami: „Rzucacie w nas kamieniami, wulkan je wam odeśle”. Było to 10 kwietnia!...
W swej książce Pélerinage funèbre aux ruines de Saint-Pierre (Żałobna pielgrzymka po ruinach Saint-Pierre) U. Moerens pisze na stronie 60:
Niezwykle zacięta i bezbożna prasa stara się zdechrystianizować ten nieszczęsny kraj. Ci, którzy przyjęli na siebie zadanie kierowania opinią publiczną, obdarzeni ograniczonym spojrzeniem na świat i nietolerancyjnymi umysłami, nieustannie, ze wszystkich najmniejszych powodów, rozpowszechniają bluźnierstwa i wzbudzają pogardę do wszystkiego, co najgodniejsze szacunku i co najświętsze.
To sekciarskie „dzieło” przynosiło owoce. Ale prawdopodobnie to właśnie ohydna profanacja, mająca miejsce w Wielki Piątek 28 marca 1902 roku, wywołała gniew Boga.
Według przekonania pewnego mieszkańca Martyniki, profanacja ta została opisana w jednej z największych paryskich gazet 5 września pod tytułem Chrystus na wulkanie:
Był 28 marca, Wielki Piątek. Nasze śliczne kolonialne miasto obudziło się w tym tak spokojnym, tak pełnym świeżości półmroku, charakterystycznym dla tropikalnych poranków. Przez uchylone werandy można dostrzec gospodynie, spiesznie porządkujące wszystko, by później pójść do kościoła. Słońce powoli wznosi się na horyzoncie. Nadchodzi godzina posiłku, każdy przerywa post, ale skąpo, „po kreolsku”: wątłuszem otoczonym ryżem. A jednak hałaśliwa grupa kieruje się ku jednemu z głównych hoteli miasta, gdzie przygotowano festyn. To przedstawiciele „wolnej myśli”, którzy, by dać dowód niezależnosci umysłu, będą jeść z pompą najtłustsze dania, jakie tylko można wymyślić, na przekór ogólnie praktykowanej abstynencji. Zostają otwarte i opróżnione liczne butelki i ta diabelska banda, gdy jest już wystarczająco upojona winem, zaczyna przemierzać ulice małej stolicy skandując plugastwa i ośmieszając wizerunek Chrystusa, który ze sobą noszą.
Wkrótce są już poza miastem, na drodze prowadzącej na górę. Przed nimi wznosi się ona pełna majestatu, a jej postrzępiony szczyt odcina się na tle lazurowego nieba i czternaście razy, pośród odrażających bluźnierstw, ta zgraja zatrzymuje się, czyni „stacje”, parodiując Drogę Krzyżową i wyśmiewając sceny Męki Pańskiej, którą Kościół śpiewa w tej właśnie chwili z tak wielkim bólem. Wspinają się, wspinają, coraz bardziej podekscytowani, przy każdym kroku wymyślając coraz okropniejsze bluźnierstwa. Wreszcie są na szczycie... Otaczają jezioro o spokojnych wodach, docierają do otwartej gardzieli wulkanu i tam, wśród piekielnego tańca, wrzeszcząc i gestykulując, popychają w przepaść obraz Tego, który przed dziewiętnastoma wiekami umarł na krzyżu, by zbawić dusze tych szaleńców. W dniu Wniebowstąpienia, wśród rzężenia umarłych i krzyków zgrozy, wulkan dał odpowiedź tym, którzy obrzucili Chrystusa obelgami i wzniósł Krzyż ku niebu.
W istocie, tego roku – 1902 – w czwartek 8 maja wypadało Wniebowstąpienie... Przypadek? Oczywiście wolnomyślicielom wcale nie zależało, aby poznano tę historię. Została uznana za bajkę, za wymysł katolików, a dziś nigdzie się o niej nie wspomina.
Prawda czy zmyślenie?
To smutne wydarzenie zostało potwierdzone przez Melanię, tę małą dziewczynkę, która widziała Matkę Bożą w La Salette i którą ksiądz Combe wypytywał na temat tej katastrofy.
– Czy od dawna wiedziałaś, że ta katastrofa się wydarzy?
– Tak.
– Czy wiedziałaś o niej z objawienia z 1846 roku?
– Nie.
Trzeba wszystko z niej wyciągać [ciągnie ksiądz Combe], a w dodatku odpowiada tylko przez „tak” albo „nie”.
– Więc widziałaś wybuch, powiedz więc!
– Ech! Mój ojcze, byłam wewnątrz.
W piątek 16 maja 1902 roku, ksiądz Combe notuje:
Zauważyłem pod piecem, w papierach do spalenia, list zawiadamiający o wdowie X, zmarłej 1 maja, na odwrocie którego Melania napisała w czasie przyszłym o karach mających dotknąć Martynikę:
„Nie ukradliśmy jej, lecz naprawdę kupiliśmy i wyrwaliśmy z ręki Boga. On nie zadowoli się ostrzeżeniem swych rozumnych stworzeń, które tak bardzo kocha, raz, dwa razy, a nawet, nawet wtedy, kiedy sprawiedliwość żąda chwały, chcąc pomścić obrażane miłosierdzie, ten dobry, boski Mistrz zawsze ostrzega, jakby w ukryciu przed swą sprawiedliwością. Daje delikatnie odczuć kilka niezwykłych wstrząsów ziemi. Tak właśnie uczyni na Małych Francuskich Antylach. Podczas więcej niż sześciu dni, będą małe wstrząsy pomieszane z nieco większymi. Niestety, niestety, ludzie mają uszy, a nie słyszą. Wreszcie, 8 maja 1902 roku, niszczący ogień spada na jedno z głównych miast Martyniki: Saint-Pierre, pochłania je i pokrywa je popiołem i wszelkiego rodzaju odpadkami. Poza zniszczeniem tego miasta, trzy inne małe krainy przez ten sam ogień będą mieć ofiary, nie licząc szkód w posiadłościach. Ogień nie zostanie do końca zamknięty w swej jaskini. Dwanaście dni po pierwszym kataklizmie, Fort-de-France i wiele innych będzie także płakać”.
– Czy tę medytację napisałaś 8, przed erupcją [pyta jej ksiądz Combe]? Do tej pory, tylko miasto Saint-Pierre zostało zniszczone, mówi się już o 30.000 ofiar.
– Jest ich 40.000.
– Skoro widziałaś wcześniej zniszczenie Saint-Pierre, mogłabyś mi powiedzieć nazwy tych małych krain, które podzielą jego los?
– Curbet albo Curba, to taka nazwa.
Z powodu nowej katastrofy, która pochłonęła tysiąc ofiar, gazety („Le Pèlerin” z 14 września 1902 roku) po dokonanej na miejscu ankiecie podały dla katastrofy z maja liczbę 40.000 zabitych.
W czwartek 22 maja, ksiądz Combe pisze:
Pragnąłem materialnie poświadczonej, wcześniejszej zapowiedzi, dostałem więc według życzenia. Depesza, która nadeszła dziś rano: „Oficjalne depesze zamorskie o wybuchach z 19/20 maja są bardzo lakoniczne, tym niemniej wiadomo już, że jedna wioska, Carbet, położona kilka kilometrów od Saint-Pierre, została w części zniszczona”
Poszedłem ją zapytać: – Jakie straszne zbrodnie, poza nieczystością, mogłyby ściągnąć na tą ludność, o której mówi się, że jest bardzo katolicka, podobną klęskę?
Opowiedziała mi, że „w Wielki Piątek poprzedniego roku figura Chrystusa z wielkiego krucyfiksu, mająca około metra wysokości, była wleczona ulicami Saint-Pierre na sznurze; zawleczono ją potem na stok góry, a po dotarciu do jakiejś szczeliny wepchnięto ją tam nogą”.
–Aby ściągnąć potępienie Boga na cały kraj, to świętokradztwo musiało być dziełem wielkiej liczby mężczyzn i kobiet?
– Tylko niewielu, lecz pozwolono im to uczynić, a jakieś dwanaścioro dzieci szło za nimi. Góra pękła z tej właśnie strony rankiem Wniebowstąpienia.
Jak Bóg może w taki sposób postępować, pomyślicie może. Czy to jest sprawiedliwość? W czasach prawdziwej wiary miały miejsce inne profanacje. Z tą różnicą, że profanacje były wskazywane palcem, niektórzy zostali surowo skazani przez władze cywilne; inni zostali ukarani w cudowny sposób. W przypadku Martyniki profanacja była publiczna, nie przeszkodzono jej; dzieci temu towarzyszyły; czy słyszano, żeby między Wielkim Piątkiem a czwartkiem Wniebowstąpienia odmawiano modlitwy wynagradzające, albo że zorganizowano procesje, pokutę publiczną, która mogłaby uciszyć gniew Boga?
Po zniszczeniu Saint-Pierre trzeba było czekać co najmniej dwa dni, zanim można było postawić stopę na parzącym popiele, który pokrywał teren zniszczonego miasta. (Właśnie dlatego trudno uwierzyć w przeżycie pewnego więźnia w jego własnej celi, jak opowiada się o Cyparisie, którego cyrk Barnuma pokazywał przez wiele lat w swoich przedstawieniach jako uratowanego z Saint-Pierre.)
Szczegół ze świadectwa tych, którzy pierwsi tam się wybrali, wydaje się potwierdzać, że ten kataklizm był karą za bezbożność. W chaosie ruin nie rozpoznali już geografii miasta, która była im przecież tak dobrze znana. Wszędzie leżały zwłoki – zwęglone, gnijące, wydzielające psujący powietrze zapach siarki... W katedrze pozostał nietknięty jeden stojący konfesjonał. Niedaleko, na ścianie, afisz, który zaledwie został muśnięty ogniem, choć inne, obok, zostały zupełnie zwęglone: „Chrystus na szubienicę! Dziewica do stajni!” głosił ten przerażający napis, gdyż obraz, jaki rozciągał się przed oczyma, wydawał się naprawdę odpowiedzią na to bluźnierstwo.
16 i 20 maja nowe wybuchy pociągnęły za sobą nowe ofiary: ciekawskich, a szczególnie złodziei, którzy niczym sępy pojawiali się, obdzierając zwłoki z ich dóbr. Po 20. znaleziono ich martwych, leżących na worku kosztowności, który zamierzali zabrać; jeden leżał na zwłokach, które, jak się wydaje, właśnie obdzierał z jakiejś biżuterii!...
Wybuch z 20, bardzo silny, miał działanie sanitarne. Pogrzebał zwłoki, co powstrzymało rozwój epidemii. Ostatnia niszczycielska erupcja to ta z 30 sierpnia 1902 roku, która zniszczyła miasto Morne Rouge, pociągając ze sobą 20.000 ofiar. Kościół został całkowicie zniszczony, ale ci, którzy przetrwali, znaleźli wśród ruin nieco sczerniałą figurkę Notre-Dame-de-la-Délivrance (Matki Boskiej Wyswobodzenia) cudownie zachowaną. Stała nietknięta na swym piedestale, który nawet się nie zachwiał. Od tego czasu mieszkańcy Martyniki odbywają 30 sierpnia wielką procesję na cześć swej patronki.
W czasie burzy spójrz na gwiazdę, wezwij Maryję. Ω