763

Ewolucja megalomanii Prusaków Sukces Hohenzollernów w fałszowaniu polskiej monety przy pomocy Żydów, spowodował opracowanie zmian w polskiej polityce monetarnej i ustanowienie złotego, jako nowej monety polskiej przez Mikołaja Kopernika w 1526 roku i wydanie przez niego książki „Monetae Cuidende Ratio”, w której to książce po raz pierwszy w literaturze światowej sformułował on prawo, że „fałszywy pieniądz wypiera dobrą walutę z obiegu”. Stało się to wówczas, kiedy Gresham, niby angielski odkrywca tego prawa monetarnego, miał zaledwie siedem lat.

Sto lat później, według profesora Izraela Szahaka, krwawe powstanie na Ukrainie w 1648 r. dowodzone przez Bohdana Chmielnickiego spowodowało panikę bankierów żydowskich w Polsce przekonanych, że będą wypędzani z Polski tak, jak 150 lat wcześniej Żydzi byli wypędzani z Hiszpanii. Panika ta miała miejsce mimo tego, że w czasie oblężenia Lwowa, Polacy odmówili wydania Kozakom Żydów lwowskich w zamian za odstąpienie od oblężenia przez wojska kozackie. Kiedy sto lat wcześniej w roku 1547 Iwan Groźny objął władzę w Moskwie napisał odmownie w odpowiedzi na list Króla Polski Zygmunta II (w sprawie osiedlania się lub podróżowania Żydów kupców z Polskich w Rosji). Iwan Groźny napisał, że „Żydzi powodują wielkie zło” i dlatego nigdy na ich przyjazd nie zgodzi się. Wówczas katolicka Austria też wydawała się wystraszona przez Chmielnickiego bankierom żydowskim mniej atrakcyjna niż protestancki Berlin. W ten sposób po pół wieku lokowania kapitałów żydowskich z Polski, Żydzi, bankierzy polscy pomogli sfinansować „Królestwo Pruskie” ze stolicą w Berlinie w 1701 roku i następnie pomogli zainicjować międzynarodową zbrodnię rozbiorów Polski w latach 1762-1795. Samo zastosowanie nazwy Prusy w Brandenburgii spowodowało stworzenie tam kolebki nowoczesnego militaryzmu niemieckiego z nawiązaniem do tradycji krzyżackiego podboju i ludobójstwa Bałto-Słowiańskich Prusów. Ludobójstwo to rozpoczęte w XIII wieku spowodowało wyludnienie mówiącej po prusku ludności terenów Jezior Pruskich. Tereny te wraz z napływem mieszkańców Mazowsza stały się Jeziorami Mazurskimi, a Mazurzy stali się wówczas główną ludnością Prus. 500 lat później po ludobójstwie Prusów, za panowania Króla Polski Stanisława II Poniatowskiego kronikarze pisali, że w czasie jednego popołudnia w Warszawie był większy ruch kołowy niż przez cały miesiąc w Berlinie, stolicy Królestwa Pruskiego. Inaczej było sto lat później w 1870 roku. Berlin stał się po raz pierwszy w historii w czasach nowożytnych stolicą zjednoczonych Niemiec. Rząd Bismarck’a sprowokował w 1870 roku wojnę i grabież Francji. Bismarck zbrodniczo pisał wówczas, że konieczna jest eksterminacja Polaków dla istnienia Królestwa Pruskiego. Grabież Francji umożliwiła modernizację stoczni i przemysłu eksportowego Niemiec, co spowodowało konflikt Imperium Niemieckiego z Imperium Brytyjskim oraz powstanie planów uczynienia z Rosji takiego klejnotu korony niemieckiej, jakim to klejnotem korony brytyjskiej były Indie. Pisał o tym Aleksander Guczkow, rosyjski minister wojny przy rządzie Kerensky’ego po wypowiedzeniu wojny Rosji przez rząd Kajzera. Stało się to za pomocą ultimatum wręczonego w Petersburgu przez ambasadora nazwiskiem Fontaine w 1914 roku. Celem Prusaków był podbój i kolonialna kontrola niemiecka nad ziemiami od Renu do Pacyfiku. Podobny, ale jeszcze bardziej ambitny cel przyświecał rządowi Adolfa Hitlera w 1939 roku. Hitler w ramach Planu Wschód zamierzał wytępić 51 milionów Słowian, żeby stworzyć „rasowo czyste” Wielkie Niemcy od Renu do Dniepru i Imperium Niemieckie od Renu do Władywostoku. Profesor M. K. Dziewanowski opisał w książce „Wojna za wszelką cenę” jak Hitler mówił o Rosji, jako „Afryce Niemiec i o Rosjanach, jako niemieckich murzynach”. Ewolucja megalomanii Prusaków znowu, mimo likwidacji Królestwa Prus po klęsce Niemiec u progu ery nuklearnej w 1945 roku, znowu wyłoniła się w formie stworzenia strefy euro, w której bank centralny nie ma kontroli nad każdym krajem członkowskim a jednocześnie waluta ta zagraża dolarowi, jako światowej walucie rezerwowej i przez to euro jest narażony na skutki obrony dolara przeciwko konkurencji euro, jako waluty konkurencyjnej, jako waluta rezerwowa. Zobaczymy, jaki będzie ciąg dalszy ewolucji megalomanii Prusaków. Iwo Cyprian Pogonowski

Psychologia ewolucyjna a uprzedzenia antyrynkowe Organizacja społeczeństwa była ważnym czynnikiem naszej ewolucji i wiele obszarów mózgu służy do radzenia sobie w sytuacjach społecznych. Poniżej przegląd pokazujący, że uprzedzenia antyrynkowe są spowodowane naszą przeszłością ewolucyjną.

Czy powszechna nieznajomość ekonomii może stanowić problem?  Przecież pomimo jeszcze powszechniejszej niewiedzy o mikroelektronice i programowaniu technologia komputerowa przeżywa niezwykły rozkwit. W większości przypadków naukę zostawiamy ekspertom i ufamy w poprawność ich wniosków. Niestety, w przypadku ekonomi zamiast zostawić ją ekonomistom, ludzie często mają bardzo zdecydowane, choć niedorzeczne poglądy. Ekonomiczna ignorancja jako taka nie jest problemem. Murray Rothbard wypowiedział się na ten temat:

Nie trzeba się wstydzić ignorancji ekonomicznej. Jest to w końcu wyspecjalizowana dziedzina wiedzy przez wielu odbierana jako „ponura nauka”;  za to wygłaszanie na lewo i prawo mylnych opinii ekonomicznych, niepopartych jakimkolwiek zrozumieniem, jest bardzo nieodpowiedzialne[1]. Gdyby ludzie zostawili teorie ekonomiczne profesjonalnym ekonomistom, to ignorancja ekonomiczna byłaby równie niegroźna, jak ignorancja w sprawie większości innych spraw.

Ludzka natura Paul Rubin nazwał powszechne błędy ekonomiczne „ekonomią ludową” (podobnie można mówić o ludowej fizyce lub psychologii)[2]. Wykształceni ekonomiści doskonale znają ten rodzaj ekonomii: antyrynkowe status quo, przeciw któremu toczymy niekończącą się walkę. Wszyscy wyznawaliśmy tego typu trafiające do serca poglądy, zanim nie nauczyliśmy się ekonomii. Laicy są systematycznie uprzedzeni przeciw rynkom. Źródłem tego problemu nie może być ignorancja, gdyż opinie nie są zróżnicowane, lecz jednostronnie negatywne[3]. Ekonomia ludowa jest największą barierą na drodze do wolnego rynku — stąd zrozumienie przyczyn tego zjawiska i znalezienie sposobów na jego zniwelowanie jest niezwykle istotne. Rubin wyjaśnia powszechność ekonomii ludowej, czerpiąc z dorobku psychologii ewolucyjnej. Psychologia ewolucyjna wyjaśnia różne aspekty ludzkiej natury poprzez badanie wpływu historii ewolucyjnej na nasze umysły. Dostarcza mocnych dowodów przeciwko skrajnemu stanowisku na temat wychowania, które mówi, że umysł przychodzi na świat całkowicie pusty i jest w pełni kształtowany przez środowisko oraz procesy wychowawcze (pogląd tabula rasa). Innymi słowy — nie istnieje coś takiego jak ludzka natura. Psychologia ewolucyjna pokazuje, że prawdziwa natura ludzka jest zakorzeniona w preferencjach powstałych w trakcie ewolucji, co tłumaczyłoby istnienie powszechników kulturowych, czyli zachowań obecnych we wszystkich kulturach. Psychologia ewolucyjna wyjaśnia wiele oczywistych preferencji, na przykład, dlaczego czujemy pociąg do płci przeciwnej, lub dlaczego lubimy tłuste i słodkie jedzenie. Wyjaśnia również pochodzenie mniej oczywistych elementów ludzkiej natury, takich jak intuicja moralna czy ekonomia ludowa. Mózg nie jest jednolitym organem do myślenia. Różne jego obszary służą do różnych zadań. Przykładowo, istnieją różne ośrodki mózgu odpowiedzialne za widzenie, słyszenie, rozumienie języka, rozpoznawanie twarzy itd. Wszystkie te zdolności są wrodzone, czyli nie trzeba się ich uczyć. Z drugiej strony, mózg nie ma wyspecjalizowanych ośrodków umiejętności, takich jak matematyka, czytanie i pisanie, które obecnie są bardzo przydatne. Te umiejętności nie są ani wrodzone, ani intuicyjne, więc musimy nauczyć się ich świadomie, czasami powoli i z wielkim trudem. Ponadto, posiadamy wiele intuicyjnych teorii na temat otaczającego nas świata. Można mówić na przykład o intuicyjnej fizyce, intuicyjnej moralności, intuicyjnej psychologii czy intuicyjnej ekonomii[4]. Jest to nasz ewolucyjny bagaż i nie możemy się go pozbyć.

Główna zasada ekonomii ludowej Środowiskiem adaptacji ewolucyjnej były paleolityczne afrykańskie ludy zbieracko-łowieckie i właśnie z tych korzeni wynika ludzka natura, łącznie z ekonomią ludową. Plemiona te żyły w małych grupkach, mając niewiele dóbr i rzadkie okazje do wymiany rynkowej. Cała produkcja ograniczała się do zbierania tego, co było dostępne w naturze. Nasze mózgi są przystosowane do działania w świecie zasadniczo różnym od współczesnego. Pozostałością po naszej historii ewolucyjnej jest ekonomia ludowa. Interesują nas dwa aspekty środowiska adaptacji ewolucyjnej. Po pierwsze, był to świat o sumie zerowej. Nasi przodkowie żyli tylko z tego, co było dostępne w naturze. Postęp gospodarczy praktycznie nie występował, a na pewno nie był zauważalny w skali życia jednego pokolenia. Konsumpcja przez jedną osobę odbywała się kosztem wszystkich pozostałych osób. Przy znikomej specjalizacji, produkcji i własności prywatnej praktycznie nie było handlu, a społeczeństwa były niewielkimi, egalitarnymi komunami. Po drugie, w środowisku adaptacji ewolucyjnej zamiast wymiany rynkowej dominowała wymiana wzajemna, czyli wyświadczanie i otrzymywanie przysług, takich jak dzielenie się upolowaną zdobyczą, w oczekiwaniu na ich odwzajemnienie w przyszłości. Myślenie w kategoriach sumy zerowej i wymiany wzajemnej stanowi podstawę naszej intuicji ekonomicznej. W świecie o sumie zerowej egalitarna dystrybucja zasobów ma swoje zalety. Bogacz, który bierze większy kawałek ciasta o stałym rozmiarze, pozbawia pozostałych dostępu do potrzebnych zasobów. W efekcie intuicyjnie czujemy, że jednostka zdobywa bogactwo kosztem innych. W takim świecie zachęty nic nie znaczą, więc nic się nie traci redystrybuując bogactwo. To tłumaczy popularność socjoekonomicznego egalitaryzmu. Ponadto, społeczeństwa łowiecko-zbieracze były poligamiczne. Bogaty mężczyzna, posiadając wiele żon, dosłownie uniemożliwiał pozostałym mężczyznom przekazanie swoich genów[5]. W takiej sytuacji niedominujący mężczyźni widzą wyraźne korzyści z powstrzymywania tych dominujących. To tłumaczy naszą niechęć do ludzi bogatych, czyli tendencję do łączenia bogactwa ze złem. Dzisiaj te uczucia są nie tylko bezużyteczne, ale nawet wyjątkowo szkodliwe. Na wolnym rynku im większy istnieje popyt na jakiś produkt, tym większa jest jego produkcja, co — dzięki większej skali produkcji — obniża cenę. Konsumpcja nie pozbawia innych dostępu do dóbr — wręcz przeciwnie. Przymusowa redystrybucja zniekształca zachęty kierujące produkcją, co z kolei zmniejsza ogólny dobrobyt. Zdobywanie bogactwa na wolnym rynku jest możliwe pod warunkiem, że handel przynosi korzyści również drugiej stronie, więc nie istnieje konflikt interesów. Nie występuje również konflikt interesów genetycznych, ponieważ żyjemy w społeczeństwie monogamicznym.

Logika wymiany wzajemnej pozwala wyjaśnić szereg błędnych doktryn ekonomicznych. Prowadzi bezpośrednio do błędnej teorii obiektywnej wartości. Gdy wyświadczę ci przysługę, „jesteś mi winien przysługę”, niezależnie od wszelkich zmian podaży i popytu. Wartość takiej przysługi jest obiektywna i stała. Będę oczekiwał wzajemnej, równoważnej przysługi. Tłumaczy to popularność błędnych doktryn, takich jak urzędowe ustalanie „godziwych” cen, w szczególności zwalczanie lichwy. Teoria obiektywnej wartości prowadzi również do niechęci względem pośredników, którzy nie dodają żadnej fizycznej wartości, więc ich transakcje wydają się wyzyskiem. Podobnie jest z negatywnym stosunkiem do zysku: jeżeli osiągam zysk z wymiany z tobą, to znaczy, że nie wymieniliśmy się dobrami o tej samej wartości, czyli oszukałem ciebie. Kolejnym czynnikiem powodującym uprzedzenia antyrynkowe jest to, że w środowisku adaptacji ewolucyjnej bogate osoby często nie odwzajemniały przysług, lub wręcz oszukiwały. W wymianie wzajemnej chodzi o to, by pomóc komuś w potrzebie, w nadziei, że w przyszłości ta osoba pomoże tobie, gdy ty znajdziesz się w potrzebie. W wymianie rynkowej kupujący musi zapłacić cenę rynkową niezależnie od tego, w jakiej jest sytuacji. Nasza intuicja ekonomiczna podpowiada nam, że lepsza jest wymiana wzajemna, a wymiana rynkowa jest bezwzględna w stosunku do potrzebujących! Właśnie, dlatego tak wielu ludzi nie chce rozwiązań rynkowych w jakichkolwiek sprawach dotyczących ubogich i cierpiących: nie godzi się żądać od biedaka zapłaty za artykuły pierwszej potrzeby. W takiej sytuacji wymiana rynkowa kłóci się z naszym poczuciem altruizmu, który jest podstawą wymiany wzajemnej.

Więcej ekonomii ludowej Heurystyki myślowe, które dobrze się sprawowały w środowisku pierwotnej adaptacji, mogą być przeszkodą w myśleniu o współczesnym świecie. Przykładem takiego toku myślenia przyprawiającego ekonomistów o ból głowy jest tendencja do oceniania działania w oparciu o intencje działających, a nie rezultaty. W środowisku adaptacji ewolucyjnej motywy działania były silnie powiązane z wynikami: samolubne motywy owocowały samolubnymi skutkami, a altruistyczne motywy owocowały altruistycznymi rezultatami. Dzieje się tak, ponieważ  wymiana wzajemna jest wymianą altruistycznych przysług, podczas gdy samolubnych działań nie można uznać za przysługi. Taka heurystyka załamuje się na rynku, gdzie egoistyczne jednostki, produkując i wymieniając dobra, przynoszą korzyści nie tylko sobie, ale i wielu innym osobom. Kolejną przestarzałą heurystyką jest to, że preferujemy ludzi dających się zidentyfikować. Więcej uwagi poświęcamy osobom mającym imiona i twarze, niż bezimiennym jednostkom w statystykach. W środowisku adaptacji ewolucyjnej każdy człowiek znał wszystkich członków swojej grupy z twarzy i z imienia, co działało na korzyść grupy[6]. Ta skłonność w społeczeństwie rynkowym powoduje skupianie uwagi na tym, co widoczne, a ignorowanie tego, co niewidoczne. Jest to poważne źródło błędów ekonomicznych. Zdecydowana większość sytuacji, w których interesy konsumentów są poświęcane na rzecz producentów, wynika właśnie z tej błędnej tendencji. Kilka przykładów: nacisk na tworzenie miejsc pracy, a nie na produkcję, protekcjonizm, bailouty, wydawanie pieniędzy zamiast oszczędzania, itd. We wszystkich takich przypadkach korzyści przypadają identyfikowalnym jednostkom, a koszty ponoszą rzesze anonimowych ludzi. Nasza niechęć do obcych ludzi, kiedyś przydatna w środowisku adaptacji ewolucyjnej, teraz stanowi przeszkodę. Wojny pomiędzy plemionami zbieraczy były bardzo częste. Próby nawiązania współpracy z innymi plemionami były niezwykle niebezpieczne. Inne plemię mogło wymordować mężczyzn i porwać kobiety, jednocześnie zwiększając ilość dostępnych dla siebie zasobów naturalnych. W efekcie wyewoluowała niechęć względem obcych, która łatwo może się przerodzić w otwartą wrogość. Uleganie tym preferencjom jest bardzo kosztowne: ograniczenia w handlu międzynarodowym zubażają nas wszystkich. Ograniczenia w imigracji niepotrzebnie eliminują tanią siłę roboczą, jednocześnie pozbawiając potencjalnych imigrantów szansy na dostatniejsze życie. Jakby tego było mało, ciągle wybuchają niszczycielskie wojny. Podobnym błędem jest wrogie nastawienie do dużych korporacji. Wolimy robić interesy z małymi, lokalnymi przedsiębiorcami, niż z dużymi anonimowymi korporacjami. W środowisku adaptacji ewolucyjnej było bezpieczniej zadawać się ze znajomymi osobami, niż z dużymi grupami obcych. W bieżącym świecie, zdominowanym przez produkcję na dużą skalę, uleganie tej tendencji jest bardzo kosztowne. Często widzimy głośne protesty ludzi, którzy głoszą, że supermarkety rujnują lokalnych sklepikarzy, a jednocześnie robią w nich zakupy, ponieważ oferowane tam ceny są korzystniejsze. Unikanie strat, czyli przywiązywanie większej wagi do strat niż do zysków, to kolejna tendencja stojąca w sprzeczności z działaniem wolnego rynku[7]. Unikanie strat sprzyjało ludziom w środowisku adaptacji ewolucyjnej, gdzie strata często oznaczała śmierć — posiadanie dwojga dzieci jest dwa razy lepsze niż posiadanie tylko jednego potomka, ale mieć jedno dziecko to nieskończenie lepsza sytuacja, niż nie posiadać żadnego. W naszym świecie unikanie strat powoduje liczne problemy. Pracownicy protestują przeciwko spadkowi nominalnej wysokości zarobków, nawet, gdy oznacza to wzrost realnych wynagrodzeń. Powstrzymuje to sprawne dostosowanie się pensji do zmiennych warunków rynkowych. Ludzie wolą inflację od deflacji, ponieważ daje im wrażenie rosnących przychodów. Wyjątkowo negatywną konsekwencją tego zjawiska jest „efekt zapadki”: znoszenie złych przepisów jest bardzo trudne, ponieważ ich beneficjenci mają motywację do przeciwstawiania się zmianom. Z drugiej strony, wprowadzanie złych przepisów jest stosunkowo proste, ponieważ straty zwykle są rozłożone równomiernie na ogół społeczeństwa. Niewątpliwie istnieje więcej przykładów ekonomii ludowej[8]. Jesteśmy gatunkiem społecznym, więc organizacja społeczeństwa była ważnym czynnikiem naszej ewolucji i wiele obszarów naszych mózgów służy do radzenia sobie w sytuacjach społecznych. Powyższy przegląd pokazuje, że systematyczne uprzedzenia antyrynkowe spowodowane są naszą przeszłością ewolucyjną.

Uniwersalność ekonomii ludowej Podstawowym dowodem wyjaśnienia ewolucyjnego jest uniwersalność kulturowa ekonomi ludowej. Pojawia się we wszystkich epokach i wszystkich krajach. Gdy przyjrzymy się historii, dostrzeżemy, że ludzie wszystkich epok popełniali takie same błędy ekonomiczne. Doskonałym przykładem z szesnastego wieku jest Utopia Thomasa Moore’a, którą czyta się tak samo, jak współczesne socjalistyczne fantazje. Ponadto, ekonomia ludowa zachowuje swoją popularność pomimo postępów ekonomii, jako nauki. Błędy jednoznacznie sprostowane przed stuleciami nadal cieszą się wielkim powodzeniem. Simon Newcomb pisał o popularnych ekonomicznych nonsensach już w roku 1893[9]. Jego krytyka nadal jest aktualna, bowiem dorobek naukowy ekonomii prawie nie wpłynął na opinię publiczną. Te dwa fakty — uniwersalność i odporność na krytykę — wyraźnie wskazują na kulturową uniwersalność ludowej ekonomii, co można tłumaczyć genetyką gatunku ludzkiego. Gdyby tak nie było, to idee wolnościowe zaowocowałyby sukcesem tych kultur, które wdrażają je w życie, a potem rozprzestrzeniłyby się przez rozwój i naśladownictwo. Oczywiście nigdy do tego nie doszło. Psychologia ewolucyjna dostarcza jedynego rozsądnego wyjaśnienia tego powszechnego uprzedzenia przeciw rynkom.

Waga oświaty ekonomicznej Po zidentyfikowaniu przyczyn wyłania się lekarstwo na ekonomię ludową: nieustanne nauczanie ekonomii. Wprawdzie nie możemy pozbyć się ewolucyjnych preferencji i uprzedzeń, ale nie jesteśmy ich niewolnikami. Możemy kontrolować te impulsy, czego dowodem jest to, że znajdują się wśród nas zwolennicy wolnego rynku. Jedynym realistycznym rozwiązaniem jest to, by ludzie podjęli świadomy wysiłek w celu zrozumienia logiki rynku. Oświata ekonomiczna to potężne narzędzie. Wyzwaniem jest tylko nakłonić ludzi do podjęcia trudu nauki. Powszechność ekonomii ludowej nie dopuszcza do zaistnienia wolnego społeczeństwa. Znajomość ekonomii jest niezbędna wszystkim członkom społeczeństwa, podobnie jak znajomość elementarnej matematyki. Na błędy ekonomii ludowej musimy odpowiedzieć edukacją dotyczącą podstawowych zasad ekonomii. Edukacja ekonomiczna nigdy się nie skończy. Każdy rodzi się ekonomistą ludowym, podobnie jak każdy rodzi się bez znajomości matematyki. Każde kolejne pokolenie trzeba nauczyć ekonomii, aby podtrzymać ideologiczne fundamenty wolnego rynku. Jest to sprawa najwyższej wagi. Ludwig von Mises, w zakończeniuLudzkiego działania, ostrzega:

System wiedzy ekonomicznej jest istotnym elementem struktury cywilizacji — podstawą, na której wspiera się nowoczesny industrializm oraz wszystkie osiągnięcia moralne, intelektualne, medyczne i techniczne ostatnich stuleci. Człowiek może nią dysponować; może odpowiednio wykorzystać skarb, jakim jest ta wiedza, lub nie korzystać z niej. Jeśli jednak nie będzie potrafił zrobić z niej jak najlepszego użytku, zlekceważy jej pouczenia i przestrogi, nie unieważni ekonomii, lecz zniszczy społeczeństwo i zetrze ludzkość z powierzchni ziemi[10]. Musimy podkreślić ogromną wagę powszechnej oświaty ekonomicznej. Wiele osób i organizacji już teraz prowadzi bardzo pożyteczną pracę w tej dziedzinie, ale nie trzeba dodawać, że jest jeszcze wiele do zrobienia przed nami.

[1] Murray N. Rothbard, „The Death Wish of Anarcho-Communists”, The Libertarian Forum, Vol. 2, No. 1 (1970): s. 4; art. dostępny na http://mises.org/daily/2197

[2] Paul Rubin, „Folk Economics”, Southern Economic Journal, Vol. 7 (2003): s. 157–71.

[3] Brian Caplan, „Systematically Biased Beliefs About Economics: Robust Evidence of Judgmental Anomalies from the Survey of Americans and Economists on the Economy”,Economic Journal, Vol. 112, No. 479 (2002): s. 433–58; oraz The Myth of the Rational Voter(Princeton: Princeton University Press, 2007).

[4] Steven Pinker, The Blank Slate: The Modern Denial of Human Nature (New York: Viking, 2002), s. 220–21.

[5] Paul Rubin, Darwinian Politics: The Evolutionary Origin of Freedom (London: Rutgers University Press, 2002), s. 103–4.

[6] Rubin, Darwinian Politics, s. 162–64.

[7] Rubin, Darwinian Politics, s. 173–74.

[8] Por. Rubin, Darwinian Politics.

[9] Simon Newcomb, „The Problem of Economic Education”, Quarterly Journal of Economics, Vol. 7, No. 4 (1893): s. 375–99.

[10] Ludwig von Mises, Ludzkie działanie. Traktat o ekonomii (Warszawa: Instytut Ludwiga von Misesa, 2007), tłum. W. Falkowski, s. 745.

Autor: Toban Wiebe Tłumaczenie: Tadeusz Andrzej Kadłubowski

Terlikowski: Jak ze ślepym o kolorach O tym, jak traumatyczny przeżyciem jest dla dziecka pierwsza spowiedź, a także o tym, że „spowiedź nie oczyszcza, nie uwalnia dzieci, nie zaszczepia moralnego poczucia egzystencji, zaszczepia poczucie winy” - zdecydował się opowiedzieć radiu Tok FM prof. Zbigniew Mikołejko. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie jeden drobiazg, pan profesor jest agnostykiem. Rozmowa z nim na temat spowiedzi, przy całym szacunku dla wiedzy i erudycji prof. Mikołejki, jest rozmową ze ślepym o kolorach. Dla agnostyka pomysł, by wypowiadać swoje grzechy (cóż to zresztą jest dla osoby niewierzącej grzech?) przed obcą osobą, i jeszcze wierzyć, że zostają one odpuszczone jest nie tylko kompletnie bez sensu, ale nawet niezrozumiały. I niestety widać to w wypowiedziach profesora, który zapewnia, że spowiedź „nie zaszczepia moralnego poczucie egzystencji”, jakby zupełnie nie rozumiał, że nie od tego spowiedź jest. Moralne poczucie egzystencji, to fajny pomysł, ale nie w konfesjonale. Tam mamy wyznać swoje grzechy, (czyli niewierność Bogu) i uzyskujemy od samego Boga ich odpuszczenie. Można to określać formalizmem, ale właśnie na wyznaniu konkretnych grzechów, a nie „poczucia egzystencji” spowiedź polega. A jej istotą nie jest uświadamianie sobie czegokolwiek, ale spotkanie z Miłosiernym Bogiem, który przez posługę występującego pod postacią kapłana Chrystusa odpuszcza nam grzechy.

Wina istnieje, a rzeczy nam się nie przydarzają - Mechanizm spowiedzi narzuca bardzo wczesne poczucie winy za rzeczy, które się przydarzają w życiu, a niekoniecznie są objawem jakichś przekroczeń moralnych. W ogóle nie wiem, czy w tym wieku da się powiedzieć o czynach w kategoriach moralny-niemoralny – mówił dalej prof. Mikołejko. I znowu, jak poprzednio widać w tym całkowite rozminięcie się intelektualne i duchowe z chrześcijaństwem. Rozminięcie się nawet dość naturalne, bo zakorzenione w niechrześcijańskiej kulturze współczesności, która jest zdania, że większość rzeczy nam się w życiu przydarza, ale nie ponosimy za nie odpowiedzialności. Problem polega na tym, że dla chrześcijanina wcale tak nie jest. Są oczywiście rzeczy od nas niezależne, ale wiele rzeczy, które świat postrzega, jako „przydarzające się” my odczytujemy, jako będące skutkiem naszych decyzji i wyborów. Rozwód nam się nie „przydarza”, podobnie jak „zdrada małżeńska” czy awantura. One są wyrazem naszej słabości, grzeszności, czasem niewyćwiczonej cnoty, a czasem grzesznego nawyku. I jako istotny wolne odpowiadamy za to, co robimy. Prawda ta dotyczy również dzieci. Takie myślenie zawiera w sobie jednak świadomość, że jesteśmy winni, że za nasze czyny odpowiadamy, a to zakłada – tak potępiane także przez profesora - „budzenie poczucia winy”. W tej ostatniej nie ma nic złego. Jesteśmy grzesznikami, i tacy zostaliśmy poczęci i narodzeni. Na każdym z nas spoczywają nie tylko skutki grzechu pierworodnego, ale także nasze uczynkowe winy i ich skutki. Każdy z nas przed Bogiem jest winien, każdy potrzebuje uleczenia. Uświadomienie sobie tego jest istotnym elementem w życiu chrześcijanina. A nawet mocniej: bez świadomości grzechu, winy chrześcijaństwo nie ma sensu. Jeśli bowiem nie ciąży na nas wina, jeśli nie jesteśmy grzesznikami, to nie tylko spowiedź, ale i Męka na krzyżu nie miały sensu. Po co bowiem Jezus miałby umierać i cierpieć Mękę, skoro nie ma w nas winy, a jedynie „przydarzają nam się pewne rzeczy”?

Bojaźń wpisana w spotkanie z żyjącym Bogiem Dalej możemy przeczytać o traumatycznych przeżyciach samego profesora, które mają być dowodem na to, że pierwsza spowiedź ma się odbywać później, niż w 8 roku życia. - Przypominam sobie własne doświadczenia z dzieciństwa. Pamiętam, że spowiedź była traumatyczna. Towarzyszył jej straszny lęk. Sama konfrontacja z księdzem wyolbrzymiała wagę grzechów. Moi rówieśnicy mieli podobne odczucia - opowiadał Mikołejko. I choć trudno mi polemizować z odczuciami profesora, to ja sam nie mam wrażenia jakiejś strasznej traumy. Nie widziałem jej także u swojej córki, która kilkanaście dni temu do pierwszej spowiedzi przystąpiła. Dla niej, i dla mnie wiele lat temu (i za każdym razem, gdy się spowiadam), był to akt wyzwalający, spotkanie z Jezusem Chrystusem i autentyczne oczyszczenie. Ona sama z błyskiem w oczach mówiła mi: „tato, dzisiaj spotkałam Pana Jezusa, który przygotował mnie na przyjęcie Jego do swojego serca”. I mam poczucie, że istotą różnicy między moją córką a panem profesorem nie jest wiedza czy doświadczenie, ale wiara. Dla niej spowiedź jest spotkaniem z żyjącym pełnym mocy, ale i kochającym Bogiem, który odpuszcza jej grzechy (a wbrew pozorom dzieci nie są idiotami i doskonale wiedzą, że grzeszą). Oczywiście spotkanie z Bogiem wywołuje lęk (od każde jest nie tylko misterium fascinosum, ale i tremendum), uniża i przypomina, kim jesteśmy naprawdę, ale tylko takie spotkanie ma sens. Spotkanie z Bogiem bez „bojaźni i drżenia” byłoby spotkaniem z bożkiem stworzonym na nasz obraz i podobieństwo, a nie z Bogiem Wszechrzeczy. Stąd opowieści o lękach, traumach i tym podobnych rzeczach mogą snuć tylko ludzie, którzy tego niezwykłego spotkania nie doświadczyli.

Kamień młyński u szyi Najzabawniejsze jest jednak w całej tej sprawie to, że radio Tok FM nie dostrzega, że zapraszanie do dyskusji nad spowiedzią dzieci agnostyka jest – najdelikatniej rzecz ujmując – nierozsądne. Spowiedź, nie tylko dzieci, ale również dorosłych jest zrozumiała i racjonalna tylko w kontekście wiary. Bez niej staje się ona już nie tylko formalizmem, ale zwyczajną głupotą. Jeśli nie wierzę, że w konfesjonale, poprzez spowiednika, spotykam się z Chrystusem, który odpuszcza mi grzechy, to działanie to jest tylko niepotrzebnym stwarzaniem traumy. I nie ma znaczenia, czy zacznie się to robić w wieku lat 8 czy 13. Inna sprawa, że taki dobór gości nie jest przypadkowy. Chodzi o to, by umacniać w ludziach przekonanie, że spowiedź jest niepotrzebne, że Kościół na Zachodzie rezygnując ze spowiedzi postąpił lepiej. I z perspektywy świata zapewne tak jest. My ludzie Kościoła nie będziemy jednak rozliczani z tego, jak postrzega nas świat, a z tego, czy jesteśmy wierni Ewangelii. I nie mam wątpliwości, że ci, którzy przykładają rękę do niszczenia spowiedzi, do odciągania dzieci od Chrystusa, odpowiedzą za to... „Kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych, którzy wierzą, temu byłoby lepiej uwiązać kamień młyński u szyi i wrzucić go w morze” (Mk 9, 42) – powiedział Jezus. Tomasz P. Terlikowski

Biblijny skandal Z gwałtownymi sprzeciwami ze strony miejscowych chrześcijan spotkało się najnowsze tłumaczenie 4 Ewangelii na język turecki, ogłoszone pod koniec 2011 r. W oświadczeniu przesłanym watykańskiej agencji misyjnej FIDES Alians Kościołów Protestanckich Turcji ostro skrytykował zwłaszcza przekład niektórych miejsc Ewangelii św. Mateusza, który – jak napisano – aż roi się od błędów, i to w miejscach, które są „bardzo ważne i podstawowe dla Nowego Testamentu”. W oświadczeniu przesłanym watykańskiej agencji misyjnej FIDES Alians Kościołów Protestanckich Turcji ostro skrytykował zwłaszcza przekład niektórych miejsc Ewangelii św. Mateusza, który – jak napisano – aż roi się od błędów, i to w miejscach, które są „bardzo ważne i podstawowe dla Nowego Testamentu”. Błędy te sprawiają, że tłumaczenie jest „niedokładne i bardzo złe”. Kościoły podkreśliły pilną konieczność zmiany tych źle użytych terminów, uznając Ewangelię w takim kształcie za „nie do przyjęcia i bezużyteczną”. Przykładem takich niepoprawności jest usunięcie z tekstu takich słów jak „Ojciec” i „Syn Boży”, które zastąpiono wyrazami oznaczającymi odpowiednio „Bóg” i „przedstawiciel Boga”. Turecka wersja Jezusowego rozesłania uczniów z 28. rozdziału Ewangelii Mateuszowej brzmi, więc następująco (w przekładzie na polski): „[Idźcie, więc i nauczajcie wszystkie narody], oczyszczając je wodą, w imię Allaha, jego Mesjasza i jego Ducha Świętego”. Przywódcy chrześcijańscy stwierdzili w swym liście, że zgłaszali swe zastrzeżenia jeszcze przed ukazaniem się przekładu, będącego wspólnym dziełem trzech amerykańskich instytucji chrześcijańskich: Wycliffe Bible Translators, Summer Institute of Linguistics – SIL i Frontiers. Celem tego przedsięwzięcia było stworzenie Biblii „bliskiej wrażliwości muzułmanów”. Aby uniknąć narażenia osób tureckojęzycznych, zarówno chrześcijan, jak i niechrześcijan, na błędne nauczanie, Kościoły protestanckie poprosiły zespół tłumaczy o zmianę tych punktów, które „podważają teologię chrześcijańską”, ale bezskutecznie. „Chcemy, aby Pismo Święte było czytane i rozumiane we wszystkich warstwach społeczeństwa. Tłumaczenia, dokonywane przez Towarzystwo Biblijne w pierwszej połowie XX wieku, są znakomite i wierne historii teologii chrześcijańskiej, a także doskonałe dla osób, które sięgają po Biblię, aby zrozumieć wyrażenia wiary chrześcijańskiej” – stwierdza oświadczenie przywódców kościelnych. Alians Kościołów Protestanckich Turcji reprezentuje większość istniejących w tym kraju wspólnot protestanckich. W 2011 ogłosił on Raport nt. łamania praw chrześcijan w Turcji; wyznawcy Chrystusa stanowią tam znikomą mniejszość, nieprzekraczającą 0,1 proc. prawie 72-milionowej ludności tego kraju.

JW/KAI

W prezencie dla Pani Anieli i Putina Minął okres świątecznej nirwany, ale kiedy wydawało się, że pora już na bolesny powrót do rzeczywistości okazało się, że owszem - wracamy do rzeczywistości, ale rzeczywistości podstawionej. Nasz nieszczęśliwy kraj z dnia na dzień okazał się krajem najszczęśliwszym na świecie - bo jakże inaczej określić sytuację, kiedy do szczęścia brakuje nam już tylko dwóch rzeczy: wygranej na Euro 2012 i uwolnienia z ukraińskiego więzienia Julii Tymoszenko? Jeśli chodzi o Euro 2012 - sprawa jest jasna. Rozbudowany do monstrualnych rozmiarów przemysł rozrywkowy pracuje pełną parą, żeby przynajmniej na najbliższe dwa miesiące każdemu zamiast głowy przyprawić piłkę. Piłka, wiadomo: pusta w środku, więc człowiek z piłką zamiast głowy nie ma żadnych zmartwień i chętnie uwierzy, że jest mu dobrze, a będzie jeszcze dobrzej - zwłaszcza, gdy koko koko euro spoko strzeli gola. Już starożytni Rzymianie zauważyli, że igrzyska znakomicie odciągają ludzi od innych spraw - a przecież taki Neron, czy Kaligula nawet nie mógł marzyć o takim aparacie propagandowym, jaki Siły Wyższe oddały do dyspozycji premiera Donalda Tuska. Skoro na miesiąc przez rozpoczęciem rozgrywek media głównego nurtu już nie widzą świata poza Euro 2012, to cóż dopiero będzie w czerwcu? Odlot całkowity - i o to właśnie chodzi. Bardziej skomplikowana jest sprawa Julii Tymoszenko. Została ona oskarżona i skazana między innymi za malwersację prawie pół miliarda dolarów przy podpisaniu niekorzystnego kontraktu w rosyjskim Gazpromem. Mamy w związku z tym dwie możliwości: albo ten zarzut jest prawdziwy, albo nie. Jeśli jest nieprawdziwy, to znaczy, że ukraińskie państwo jest rodzajem organizacji przestępczej. Jeśli jednak jest prawdziwy - to, na jakiej właściwie zasadzie politycy domagają się uwolnienia Julii Tymoszenko, która w tej sytuacji awansuje do rangi jakiegoś więźnia sumienia? Przychodzi mi do głowy tylko jedna odpowiedź. Otóż, jeśli zarzut postawiony Julii Tymoszenko jest prawdziwy, to żądanie jej uwolnienia dowodzi, iż domagający się tego politycy traktują sprawę Julii Tymoszenko, jako niebezpieczny precedens, w następstwie, którego żaden z nich nie będzie pewien dnia ani godziny. Podobnie po śmierci Stalina sowieccy politycy zawarli rodzaj porozumienia, że nawet w przypadku różnicy zdań, już nie będą się nawzajem zabijali, ani nawet - wsadzali do więzień. Rzeczywiście - trudno znaleźć przykład polityka, który poniósłby odpowiedzialność za swoje bęcwalstwa - więc z tego punktu widzenia ich nerwowa reakcja na uwięzienie Julii Tymoszenko jest całkowicie zrozumiała. Ale, podczas gdy zainteresowanie opinii publicznej za sprawą mediów głównego nurtu kierowane jest na piłkę kopaną i niewymowne cierpienia Julii Tymoszenko - w ubiegły poniedziałek w Katowicach spotkały się organizacje promujące tak zwana „śląskość”: Ruch Autonomii Śląska, Związek Ludności Narodowości Śląskiej, Stowarzyszenie Osób Narodowości Śląskiej i Związek Górnośląski. Uczestnicy tego „śląskiego szczytu” przedstawili postulat, by ich przedstawiciele uczestniczyli w posiedzeniach Komisji Wspólnej Rządu i Mniejszości Narodowych i Etnicznych. Chodzi między innymi o projekt ustawy złożony przez śląskich posłów Platformy Obywatelskiej, przewidujący uznanie dialektu śląskiego za język regionalny. 12 maja 2003 roku, na niecały miesiąc przed referendum akcesyjnym, Polska podpisała Europejską Kartę Języków Regionalnych, która w stosunku do Polski weszła w życie 1 czerwca 2009 roku. Dokument ten wprowadza kategorię języka regionalnego, który - zgodnie z postanowieniami Karty - ma być stosowany w edukacji - od przedszkola do studiów wyższych, w sądach - w postępowaniu karnym i cywilnym, a także w urzędach i mediach. Mówiąc krótko - język regionalny ma charakter języka równorzędnego z językiem urzędowym. Dotychczas jedynym dialektem uznanym w Polsce za język regionalny jest dialekt kaszubski - co nastąpiło na podstawie ustawy z 6 stycznia 2005 roku. Gdyby starania uczestników „śląskiego szczytu”, jaki w ubiegły poniedziałek odbył się w Katowicach, zostały uwieńczone powodzeniem, mielibyśmy już dwa języki regionalne. Widzimy tedy, że, podczas gdy uwaga opinii publicznej kierowana jest na piłkę kopaną i Julię Tymoszenko - program regionalizacji Polski, a zwłaszcza - jej zachodniej części - cały czas postępuje, realizowany cierpliwie i metodycznie. Warto, więc przypomnieć, że 21 grudnia ubiegłego roku Sąd Rejonowy w Opolu zarejestrował narodowość śląską, do której w spisie powszechnym przyznało się 800 tysięcy obywateli polskich - częściowo również tych, którzy wcześniej uważali się za członków mniejszości niemieckiej. Możliwe, że to zwykła zmiana tożsamości narodowej, ale nie można wykluczyć również i tego, że taktyka instalowania na zachodnich obszarach państwa polskiego odrębnych narodowości posługujących się językami regionalnymi, została uznana za mniej ryzykowną i dzięki temu - bardziej skuteczną. Warto w związku z tym zwrócić uwagę, że jednym z pierwszych polityków, który zdecydował się na bojkot Ukrainy w związku z uwięzieniem Julii Tymoszenko, był prezydent Niemiec Joachim Gauck. Być może był to z jego strony odruch solidarności z osobą, którą uznał za niesłusznie represjonowaną, ale ze względu na to, że Niemcy są państwem poważnym nie można wykluczyć i tego, że była to aluzja, iż strategiczne partnerstwo rosyjsko-niemieckie nie tylko trwa, ale w coraz większym stopniu wytycza ramy polityki europejskiej. Jak wiadomo, Niemcy sprzeciwiały się udziałowi Ukrainy w NATO i Unii Europejskiej, w następstwie, czego z roku na rok utrwala się podział Europy na część „niemiecką” i część „rosyjską” - prawie dokładnie wzdłuż linii Ribbentrop-Mołotow, wytyczonej 23 sierpnia 1939 roku. Przeznaczeniem Ukrainy jest pozostawanie w „rosyjskiej” części Europy - a tymczasem prezydent Janukowycz próbuje wymigać się od Unii Celnej z Rosją i forsowanego przez Moskwę Związku Eurazjatyckiego. W tej sytuacji zapędzanie go do kąta pod humanitarnym pretekstem sprawy Julii Tymoszenko, to dla Putina prawdziwy prezent na inaugurację prezydenckiej kadencji. I Niemcy mu ten prezent ofiarowały. SM

Aspekt Apelu Pana Prezydenta JE Bronisław Komorowski wezwał Republikę Ukraińską do... zrobienia zmian w jej prawach. Jest to niesłychane mieszanie się już nie w poczynania tamtejszej władzy wykonawczej – tylko w ustrój panujący na Ukrainie. To tak, jakbym zaczął pouczać właściciela domu, jak poustawiać pokoje i rządzić swoją rodziną! Jak jedne państwa zaczną zajmować się ustawodawstwem innych państw – to zrobi się bałagan iście kosmiczny – biorąc pod uwagę, że na ogół nie dają sobie one rady z tworzeniem własnych praw! Natomiast, powtarzam: domaganie się od Republiki Ukraińskiej, by przywróciła totalitaryzm z czasów komunizmu – to też niezła bezczelność! Jest to wezwanie tamtejszej Egzekutywy, by zlekcewazyła wyrok wydany przez niezależną Judykaturę!! Pamiętacie Panstwo, jak ostrzegałem w latach 70 tych: kto dopuszcza, że państwo może obnizyć wiek emerytalny – ten dopuszcza, że może go podwyższyć! Pamiętacie Pańswtwo może, jak wybitny mysliciel konserwatywny, p.Tomasz Gabiś, ostrzegał: „Jesli Kościół dopuszcza, by Papieża oklaskiwano – to dopuszcza też, że można go wygwizdać!” A więc: kto dopuszcza, że Ekzekutywa wbrew wyrokowi sądu wypuści p. Tymoszenko – ten dopuszcza, że władza będzie opozycjonistów bez wyroku wsadzała!!! Każdy konserwatysta to rozumie... Oczywiscie: JE Wiktor Janukowycz może p. Julię Tymoszenko po prostu ułaskawić. Wątpię jednak, by Ona się na to zgodziła... JKM

Starzy łajdacy i wściekle psy zbudują prawdziwy socjalizm Michalkiewicz: „nie tylko starzy szubrawcy, ale już druga, a nawet trzecia generacja wściekłych psów, szykuje się do ponownego przejęcia przewodniej roli w budowie socjalizmu - tym razem już prawdziwego. „Michalkiewicz „nie tylko starzy szubrawcy, ale już druga, a nawet trzecia generacja wściekłych psów, szykuje się do ponownego przejęcia przewodniej roli w budowie socjalizmu - tym razem już prawdziwego.„Starzy szubrawcy i trzecia generacja wściekłych psów zbudują Polakom prawdziwy socjalizm. Czy wieszczba Michalkiewicz się spełni, czy jego pełne lęku przed szubrawcami i wściekłymi psami słowa są prawdziwe, czy rzeczywiście istnieją w Polsce siły dążące do eksploatacji ekonomicznej Polaków, pozbawienia ich resztek wolności politycznych i osobistych, czyli do budowy socjalizmu? Nie bagatelizowałbym ostrych słów Michalkiewicz System podatkowy w Polsce ma wszystkie cechy systemu totalitarnego, systemu socjalistycznego. Polityczna poprawność, współczesna ideologia totalitarnego socjalizmu ziściła w Europie sen socjalizmu odmiany faszystowskiej i komunistycznej o zbudowaniu na gigantyczna skale systemu inżynierii społecznej, włączające w to takie elementy jak eugeniki i sterowaniem „rozrodem ludności „Totalitarne socjalizmy, niemiecki za Hitlera i rosyjski za Stalina, jako narzędzie inżynierii społecznej, eugeniki zarządzania strukturami społecznymi stosowali masowe zabijanie, wysyłanie milionów do obozów koncentracyjne typu niemieckiego i do gułagowskiej, rosyjskiej ich wersji, eksterminację fizyczną całych grup społecznych i etnicznych. Współczesny totalitarny socjalizm panujący w Europie, podniesiony do rangi panującej religii politycznej wykorzystał do tych samych celów, co wcześniej socjaliści Hitlera i Stalina system podatkowy, w tym system ubezpieczeń społecznych. Starzy łajdacy i wściekle psy bandyckimi podatkami pozbawili większość polskiego społeczeństwa dochodów z ich pracy, ze już dwa miliony Polaków pomimo pracy na cały etat nie może popłacić rachunków, a trzy i pół miliona dzieci żyje w nędzy, jest niedożywiona. Tylko łajdacy i wściekłe psy mogą pomimo nędzy milionów Polaków i polskich dzieci nadal podnosić podatki. Pierwszym namacalnym dowodem na monstrualne możliwości, jakie daje okradzenie ludzi podatkami z ich dochodu jest łatwość, z jaką II Komuna zapędza starych Polków do pracy aż do śmierci. W normalnym systemie, w którym łajdacy i wściekłe psy nie zbierają w postaci podatków i składek jak obliczyło Centrum Smitha 83 procent dochodów ludzi pracujących Polacy byliby w stanie odłożyć pieniądze, kupić nieruchomości, akcje, obligacje, czy powierzyć fundusze instytucjom inwestycyjnym.Od nich tylko zależałoby czy będą pracować do 50, 60, 70, czy 40 roku życia. A może wystarczyłaby im od 50 roku jedna druga, czy jedna czwarta etatu. Ale II komuna do tego za za dną cenę nie do dopuści. Nie mogłaby wtedy sterować siłą robocza. 78 Procent okradanych przez łajdaków podatkami Polaków nie ma żadnych oszczędności. Teraz wściekłe psy zapędza bezbronnych starców do roboty. Proszę zwrócić uwagę na przekształcanie polskiego szkolnictwa tak, aby polskie dzieci były szkolone w kierunku dostarczenia siły roboczej do fabryk na Zachodzie. W dobie niebywałego rozwoju techniki, przemysłów IT, robotyki, na którą w tej chwili stawiają USA, farmakologi, budowy inteligentnych miast, nowoczesnych kilkusetmetrowych budowli, nadchodzącej zielonej rewolucji urbanistycznej w miastach związanej z przemysłem samochodów elektrycznych, rozwojem przemysłu kosmicznego, wyrafinowanej logistyki finansowej zarządzania, planami wszystkich liczących się państw budowy tak zwanych światowych uniwersytetów akurat w Polsce następuje regres szkolnictwa, jego poziomu. Propaganda II komuny wmawia Polakom, że nadają się tylko do zawodówek, a ich szczytem marzeń powinna być praca w niemieckich, europejskich fabrykach. W dobie robotów, prywatnego przemysłu kosmicznego, inżynierii genetycznej cały naród ma być sprowadzony do poziomu eksportowej taniej siły roboczej. I znowu ten efekt inżynierii społecznej dokonywanej na kilkudziesięciu milionach ludzi jest możliwy dzięki bandyckim podatkom. Polscy przedsiębiorcy grabieni podatkami nie mogą rozwijać żadnego z nowoczesnych przemysłów, tworzyć miejsc dal najinteligentniejszych, dal najlepiej wykształconych młodych Polaków. Polacy ograbieni, ledwo wiążący koniec z końcem nie mogą kształcić swoich dzieci na nowoczesnych kierunkach, licząc, że po kilku latach znajdą wysokopłatne zajęcia, muszą od razu posłać je do roboty w wieku 16 lat, bo w domu brakuje na chleb. Wysokie podatki oznaczają kres wolność ludzi. I świt socjalistycznej inżynierii społecznej. Marek Mojsiewicz

Wpisani w schemat krytyki Izraela/Smoleńska Przeglądając niedawno lokalną prasę zwróciłem uwagę na fragment reportażu dotyczący jakiejś kontrowersyjnej decyzji włodarzy miasta, przy czym ciekawy był nie tyle sam problem, ale początek tego artykułu, którego treść brzmiała mniej więcej, że decyzja w tej sprawie została podjęta i jest nieodwołana natomiast zostaną jeszcze przeprowadzone społeczne konsultacje. Przywołuję z pamięci ten przykład ilustrujący istotę demokratycznych rządów w państwie prawa, zakładając, że swoista poetyka przywołanych zestawień mogła być częściowo wynikiem polotu reportażysty, dlatego dla nadania problemowi uniwersalnego charakteru a zarazem potwierdzenia go przykładem z tzw. pierwszej ręki chciałbym przytoczyć fragment felietonu znanego dziennikarza p. Piotra Zaremby dotyczący nieco innego tematu. Pan redaktor z okazji rocznicowych polemik toczących się wokół katastrofy smoleńskiej postanowił wspomnieć na śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego pisząc m.in., że: „…zmiękczał projekt PiS inteligenckim liberalizmem (…), nie lubił tradycji endeckiej. Był niezwykle otwarty na ludzi z innych środowisk”. Oczywiście doskonale wiadomo, że „nie lubienie” jakiejś tradycji politycznej nie oznacza braku otwartości na ludzi tego środowiska, ale tak samo doskonale wiemy, że takiego otwarcia na wszystkie środowiska polityczne za prezydentury Kaczyńskiego nie było. Jeżeli już było otwarcie to raczej na osoby o poglądach lewicowych w kwestiach społeczno-ekonomicznych (jak np. prof. Bugaj), ale deklarujących antykomunizm rozumiany najczęściej, jako wrogość wobec niektórych prl-owskich decydentów (oczywiście nie zawsze i nie wszystkich, bo np. Gierek był patriotą a Oleksy miłym panem w średnim wieku). Ale oczywiście, co na sercu to i na języku (vide niedawna wypowiedź Palikota nt. „ciot” pokazująca w jak głębokiej pogardzie ma on swoich klubowych pederastów i ich wyborcze zaplecze) stąd zapewne i pan redaktor Zaremba nie zauważył niczego niestosownego w wykluczeniu konkretnego środowiska z całej gamy „innych środowisk”, ponieważ według dość powszechnego mniemania jest oczywistym, że pewne tradycje nie zasługują na równoprawne traktowanie w temacie „otwartości”.

Czy wolno krytykować? Idąc dalej tym tropem warto również zwrócić uwagę na artykuł redaktora Dariusza Rosiaka z tej samej ulubionej patriotyczno-niepodległościowej „Rz” opublikowany pod wymownym tytułem „Czy wolno krytykować Izrael?” a popełniony – jakżeby inaczej – w związku niedawnym polityczno-literackim ekscesem Gintera Grassa. Jakiej elastyczności umysłu trzeba by właściwie zrozumieć anonsowany artykuł zrozumie ten tylko, kto chciałby przeczytać tekst w całości, z konieczności natomiast zwrócę jedynie uwagę na pewne istotne jego fragmenty i konkluzje? Otóż według redaktora Rosiaka fakt czy Grass powiedział prawdę czy nie, jaki był motyw jego działania etc. „…w sumie nie jest najważniejsze. Ważne, że Grass wpisuje się w pewien – coraz bardziej powszechny – schemat krytykowania Izraela…”. Mamy, więc po raz kolejny ten sam sposób polemizowania, o którym wspominałem w niedawnej publikacji na tych łamach: jeżeli ktoś śmie skrytykować Izrael, to nie jest ważne czy mówi do rzeczy czy od rzeczy, gdyż przede wszystkim „wpisuje się w schemat” i to koniecznie w schemat krytyki uprawianej przez zachodnią lewicę ergo współdziała z lewicowymi intelektualistami. Ale przecież nie chodzi tyle o Izrael i jego bezpieczeństwo, czego dla przykładu dowodzą zmieszane miny krytyków literackich nie bardzo wiedzących jak zrecenzować ostatnie dzieło jednego z bardziej znanych lewicowych guru literackich tj. Umberta Eco pt. „Cmentarz w Pradze”. Wystarczyło, bowiem, ze pisarz za mało łopatologicznie wyłożył, że Protokoły Mędrców Syjonu to fałszywka, w co przecież nie wątpi red. Rosiak, tylko tak pogmatwał książkowe wywody, że jeszcze ktoś gotów byłby uznać, że z tymi protokołami mogło być coś na rzeczy. Recenzentka “L’Osservatore Romano” miała nawet napisać, że jej zdaniem taki sposób obnażenia antysemityzmu, jaki zaprezentowano w powieści Eco “nie służy zdemaskowaniu antysemitów, a jedynie wzbudzeniu niesmaku wobec narracji”, przez co „istnieje wręcz prawdopodobieństwo, że ktoś może uwierzyć w te antysemickie rojenia”. Nie rozumiecie Państwo – nie szkodzi, nawet dobrze, ze nie rozumiecie gdyż tego typu recenzentom chodzi jedynie by zapamiętać konkluzję, że książka jest be a ci, co trzeba już wiedzą, z jakiego powodu. Gdyby zacząć układać jakieś nowe słowniki to prawda po żydowsku nazywałaby się: Gross, prawda po niemiecku: Grass a po polsku: Graś….

I kto to mówi…. Ale wracając do artykułu mającego niby rozstrzygać „Czy wolno krytykować Izrael?” to wydaje się, że jego clou zostało zawarte w następującym wywodzie autora: „Myślę, że pod postulatem, by były członek Waffen SS nie wypowiadał się na temat tego, co wolno, a czego nie wolno Izraelowi popisze (powinno być zapewne podpisze-uwaga K.M.) się również każdy Polak. Lepiej dla niemieckiego noblisty byłoby, gdyby znosił swoje milczenie – heroicznie skoro musi – do końca życia”. Tymczasem można sypać jak z rękawa przykładami osób, które wypowiadają się na tematy, na które przez wzgląd na swoją przeszłość raczej powinni heroicznie zmilczeć. Nie ma dnia by Leszek Miller z Aleksandrem Kwaśniewskim -byli gensecy partii komunistycznej nie pouczali nas nt. natury demokracji, co tam zresztą Miller czy Kwaśniewski skoro nawet w twardym partyjnym jądrze PiS-u można znaleźć byłych PZPR-owców. Doktor Józef Szaniawski, który swego czasu działał w Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Radzieckiej obecnie nawet w mroźnym wyżu znad Rosji gotów widzieć brudny paluch Putina, poseł Piecha walczący z uzależnieniem od wódki nie powstrzymuje się przecież przed wypowiedziami nt. polityki dotyczącej tego problemu, swego czasu firmował także jeden z projektów dotyczących in vitro, co biorąc pod uwagę niektóre fakty z jego życiorysu też mogłoby skłaniać do rad o „heroicznym milczeniu” w tego typu sprawach. Na szczęście swego czasu nie milczał także doktor Natanson, który po wieloletniej pracy w klinikach aborcyjnych rozpoczął jedną z najbardziej znanych kampanii pro-life. Abstrahując od oceny każdej z wymienionych sytuacji można zauważyć, że brak potępienia dla podobnych zachowań wynika z faktu, że wymienione osoby mówią to, co należy, że głoszone przez nich postulaty są obecnie uznawane za poprawne, przy czym jak wiemy to co poprawne jest określane tez przez różne środowiska. Ale to znowu oznacza jedynie, że decydującym czynnikiem w ocenie wypowiedzi powinna być zasadniczo jej treść zaś problem osoby i jej przeszłości stanowi dalsze tło oceny całej sytuacji. Z tym, że przecież Grass nie wypowiadał się na temat II wojny światowej ani oddziałów SS, więcej właśnie do tych klimatów nawiązywał we wcześniejszej twórczości m.in. w „Blaszanym bębenku” a przecież nawet dziś po ujawnieniu jego przeszłości nikt nie zgłasza postulatów cenzurowania tej twórczości. Bo wypada zastanowić się nad tym, nad czym - jestem pewien - nie zastanawiał się żaden mądry obrońca Izraela -mianowicie czy gdyby Grass napisał wiersz pod dajmy na to znajomo brzmiącym tytułem „Nienawiść” i wymierzonym w irański reżim czy palestyńskich zamachowców to wtedy również formułowane byłyby zalecenia o „heroicznym milczeniu do końca życia”. Nie, oczywiście, że nie, nie trzeba być jasnowidzem, że takich treści nikt Grassowi nie zabraniałby głosić, co oznacza, iż nie o osobę i jej przeszłość tu chodzi, ale o treść opinii.

Kosiarze umysłów Tymczasem praktycznie po dwóch latach od katastrofy w Smoleńsku opublikowane zostały sondaże nt. postrzegania tego zdarzenia przez pryzmat teorii dotyczących jej przyczyn. Wynika z nich, że prawie 40 proc. pytanych nie potrafi wyrazić swojej opinii na ten temat stwierdzając przy tym, że „mają mętlik w głowach”. Trzeba przyznać, że to i tak dobry wynik biorąc pod uwagę środki i metody, którymi przez te minione dwa lata ów mętlik starano się utrzymywać i powiększać. Pokazanie pewnych spraw, hipotez i poszlak w świetle logicznego wnioskowania nie jest na rękę żadnemu z największych środowisk politycznych a skoro Platforma i PiS (plus środowiska wypączkowane z PiS-u a starające się być bardziej „kaczyńskie” niż sam Kaczyński) okupują większość przestrzeni politycznej to trudno dziwić się, że „show must go one”. Przykłady, które przytoczyłem w tekście to takie same „bełtanie błękitu w głowach” w celu odwrócenia uwagi od istoty sprawy. Wiele zła we współczesnej Polsce ma swoje źródło w tym, że zamiast szukania prawdy szuka się pretekstu do dokopania konkurencji politycznej, podlizania innym lub -jak to ma miejsce w przypadkach przypadłości zwanej celebrytyzmem- zaistnienia wybrykiem. W tym samym numerze, w którym red. Rosiak piętnuje Grassa redaktor Mazurek -zatraciwszy nagle gdzieś swój dowcip- potrzebował aż trzy czwarte tekstu wytłumaczyć się, że nie jest lemingiem by móc oświadczyć, że już więcej nie pójdzie wiecować na Krakowskie Przedmieście. Na nic starania i tłumaczenia panie redaktorze, pan już z automatu wpisał się w schemat i dołączył do kolporterów wersji rosyjskiej. Zdrastwujta. Krzysztof M. Mazur

Od demokracji do terroru Po przeczytaniu artykuły pana redaktora Jana Pińskiego pt. „Lekceważony głos ludu. Instytucja referendum” (dostępny tutaj) uznałem, że nie wszystko zostało w nim poruszone i chcę się podzielić własnymi przemyśleniami na ten temat. W starożytnych Atenach w ogóle nie było czegoś, co dziś uznaje się za źrenicę demokracji i co wielu prodemokratycznych publicystów i zwykłych ludzi przyznaje, że to jedyny moment, kiedy mają jakiś wpływ na rządy. Chodzi oczywiście o wybory. Dlatego mówi się o demokracji pośredniej czy przedstawicielskiej.

Oligarchia elekcyjna Nie jest to oczywiście żadna demokracja. Jest to zwykła oligarchia, a właściwie niezwykła, tylko, jak ja to nazywam, oligarchia elekcyjna. Czym się ona różni od zwykłej oligarchii no i oczywiście od demokracji? Oligarchia to rządy nielicznych, zazwyczaj arystokracji, (która notabene jest również błędnie określana, bo arystokracja to rządy aristoi, czyli lepszych), a właściwie jej części, która akurat przeważyła szalę sił na swoją stronę. Demokracja to, jak już wspomniałem, rządy ludu. Demokracja w starożytnych Atenach polegały na tym, że każdy z obywateli mógł przedstawić swój projekt uchwały, a urzędników wybierano poprzez losowanie wśród obywateli, tak, że każdy obywatel, choć raz w życiu, jakąś funkcję publiczną pełnił. A oligarchia elekcyjna? Taki system występował u schyłku republiki w starożytnym Rzymie. Stronnictwa walczyły między sobą o poparcie plebsu, na zasadzie, kto więcej obieca i bardziej obrzydzi drugą stronę, ewentualnie wyrzynano wrogą watahę. W celu objęcia władzy, takie osobistości jak Juliusz Cezar czy Cyceron, należące do stronnictw popularów czy optymatów, organizowali igrzyska, rozdawali zboże i inne towary, często doprowadzali się do finansowej ruiny. Traktowano to, więc jak inwestycję. Trudno uznać, że robiono to dla dobra ogółu. Robiono to, aby zarobić na tym naprawdę wielkie pieniądze, a przecież urzędowało się tylko rok, więc można sobie wyobrazić jak wiele musieli przez ten czas nakraść, aby odbić sobie straty i jeszcze zarobić. Mimo, iż popularzy i optymaci, różnili się „programem” to jednak, należeli wszyscy do starych rzymskich arystokratycznych rodów.

Parlamentarna arystokracja A jak jest dziś? Dziś jest jeszcze gorzej, bo parlamentarna arystokracja rozdaje ludowi te pieniądze, które wcześniej zabrała w formie podatków. Zwykły człowiek nie ma za to żadnego wpływu na władzę w państwie (może to i dobrze), lecz ma coraz mniejszy wpływ na swoje własne życie i swoją rodzinę, a to już bardzo źle. Dziś władzę dzierży arystokracja, czy to wybrana przez lud do parlamentu, czy to już wybrana przez premiera kasta urzędnicza. Dlaczego nie jest to demokracja przedstawicielska? Bo lud nie wybiera własnych przedstawicieli, tych przedstawicieli wybierają im sztaby partyjne. Przedstawiciel, nie musi nawet mieszkać czy pochodzić z terenu, z którego jest wybierany. Lud nierzadko w ogóle nie zna swojego „przedstawiciela”. Najczęściej głosuje się po prostu pierwszego na liście popieranej przez siebie partii. Dlatego, o żadnym przedstawicielstwie mowy być nie może, bo o ile wyborcy mogą „reprezentanta” kojarzyć, to już on nie pojęcia nie ma nawet, kto na niego głosował, a co dopiero, czego jego elektorat od niego oczekuje. No, chyba, że chodzi o to, że obywatel zarządza swoimi pieniędzmi poprzez przedstawiciela, który wie lepiej jak ma je wydać. Jeszcze politycy tacy jak Winston Churchill, gdy mówili o demokracji, nie wyobrażali sobie, że można ją oddzielić od kapitalizmu i wolności. Bowiem znacznie ważniejsza dla zwykłego człowieka jest władza nad sobą samym i nad swoimi pieniędzy niż władza państwowa. Fakt, że demokracja jest fikcją widać również w samorządach. Teoretycznie, w demokracji przedstawicielskiej, to rządzący zależą od wyborców. Jednak w gminach wygląda to zupełnie odwrotnie. Spora część mieszkańców jest zależna od władz samorządowych, bo pracuje na państwowych etatach. I doskonale rozumie, że zmiana wójta czy burmistrza może oznaczać utratę pracy. Tymczasem, władcy samorządowi żyją sobie niczym perscy satrapowie. Nie znaczy to, że demokracja przedstawicielska istnieć nie może. Demokracja przedstawicielska byłaby możliwa w systemie podobnym do systemu z jednomandatowymi okręgami wyborczymi, a najbliżej jest jej do systemu, jaki był w I Rzeczypospolitej. Wtedy na lokalnym sejmiku wybierano z pośród siebie przedstawiciela na sejm powszechny i taki reprezentant był zobowiązany do obrony interesów swoich „wyborców”. Mieszkańcy gmin, czy powiatów wybieraliby na sejmikach posłów bezpośrednio do sejmu, albo wybrani przez nich radni wybieraliby kolejno spośród siebie reprezentanta. Byleby tylko zależność szła od dołu do góry. Demokracja bezpośrednia może istnieć tym bardziej. Mówi się dziś o jej niemożliwości, gdyż państwa mają zbyt dużo obywateli lub o zbyt wysokich kosztach referendów. Żebyśmy mieli tylko takie wydatki! Obecnie, w epoce komputerów i Internetu, demokracja bezpośrednia, może być skuteczniejsza i bardziej bezpośrednia niż w starożytnych Atenach i to przy minimalnych kosztach. Dlaczego, stworzono taki system i bezczelnie nazywa się to demokracją? Każda władza musi na czymś opierać. Musi mieć ludzi, którzy władzę popierają, bo bez tego długo by się nie utrzymała. Monarchowie opierali swoją władzę na konkretnych grupach społecznych, oligarchowie, mogli liczyć tylko na bardzo niepewne, własne stronnictwo, nawet w demokracji, ma się tylko większość i to na chwilę, jednak system, który dziś istnieje to prawdziwy majstersztyk! Opiera się na stuprocentowym poparciu ludności. Oczywiście tej, która w ogóle kogoś popiera, a w Polsce frekwencja w wyborach rzadko przekracza 50%, jednak nie wszyscy zwolennicy jakiejś partii głosują. Lud zbuntowałby się, co czynił już wielokrotnie w historii, jednak nie może tego zrobić, skoro władza leży w jego rękach. Część społeczeństwa popiera jedną partię parlamentarnej arystokracji, a inna część społeczeństwa popiera inną partię. Lud jest, więc zaszachowany i co najwyżej może „przekazywać” władzę na zmianę jednej bądź drugiej partii, a władzę ciągle sprawują ci sami ludzie przez 20 lat, a często swoje kariery polityczne zaczynali już w PRL. A krajach zachodnich „demokracji” widać to jeszcze lepiej, gdzie władzę sprawują ciągle członkowie tych samych, arystokratycznych rodzin. Jednak, coraz większa liczba ludzi zniechęcona jest do jakiejkolwiek władzy, toteż terror będzie się stopniowo zaostrzał tak jak w szkołach coraz bardziej będzie się indoktrynować dzieci. Gdy ostatnio odwiedzałem szkołę, w jednej sali zauważyłem wywieszoną gazetkę na temat „współczesnego patriotyzmu” i jednym z elementów, obok dbania o środowisko, godnego reprezentowania kraju, było płacenie podatków. Robert Gorzynski

Wielka klapa, a nie Euro spoko Polskie państwo po raz kolejny nie zdało egzaminu. Na nic się zdadzą kuriozalne tłumaczenia wygwizdanej przez warszawiaków prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz, że na Euro nie będzie problemu z autostradami, bo kibice „dojadą samolotami”. Cóż, jedno jest pewne, zdatnych do użytku autostrad nie będzie. Na jednej z nich na razie jest 20 remontów, niektóre wiadukty grożą zawaleniem, a całe odcinki autostrad pękają i się zapadają. Czeka nas totalna komunikacyjna klapa, tym bardziej, że mamy najgorszy transport publiczny w UE. Pani ministra Mucha, co prawda pokazała, że na stadion można nawet dobiec, tyle, że maraton Moskwa – Wrocław jest jednak niewykonalny. We Wrocławiu jest, co prawda piękny stadion, ale szczury, których istna plaga dotknęła to miasto, w biały dzień niczym tłuste koty wygrzewają się na słoneczku, czekając z utęsknieniem na strefy kibica, bo tam z pewnością sowicie sobie podjedzą. We Wrocławiu nie będzie obiecanego, wyremontowanego dworca kolejowego. Nie można też wykluczyć protestów policjantów, taksówkarzy i związkowców, których idiotycznie zlekceważono w sprawie reformy emerytalnej. Mieszkańców wielkich miast, w których odbędą się mecze, czeka w czerwcu prawdziwa gehenna, niemal stan wyjątkowy. Czekają ich gigantyczne problemy z dotarciem do pracy, szkoły, teatru, kina i własnego domu, choć i bez Euro warszawiacy w rozkopanym mieście codziennie mają prawdziwy tor przeszkód. Rząd, skoro chce się bawić w Euro 2012, powinien dać ludziom 3–4 tygodnie wolnego. Inaczej czekają nas strefy ograniczonego ruchu, przepustki, kontrole, wywożenie samochodów, identyfikatory, zamknięte ulice w Gdańsku, we Wrocławiu, Poznaniu i Warszawie, a nawet całe odcięte dzielnice, jak choćby cała Saska Kępa w Warszawie. Totalny paraliż obejmie nie tylko okolice stadionów i centrum miasta ze strefami kibiców, ale również okolice dworców, lotnisk i granic. Zaciągnięte przez miasta kredyty na Euro sięgną ok. 5–8 mld zł. Wydatki organizacyjne z budżetów miast będą ogromne: od 100–150 mln zł. Nie wiadomo, czy starczy miejsc w szpitalach dla wszystkich upojonych alkoholem kibiców, bo na izby wytrzeźwień Unia nie zezwala. Może być też spory problem z publicznymi toaletami. Utrudnienia dotkną handlu, transportu, imprez kulturalnych. Może wzrosnąć przestępczość, gdyż większość służb i policji od rana do wieczora będzie zajmowała się Euro 2012, w tym oczywiście ochroną VIP-ów. Szpitale wprowadzą dyżury nocne, może, więc być ciężko o karetkę na czas. Cóż, najmądrzej, więc byłoby uciec z wielkich miast na okres Euro 2012, inaczej czeka nas prawdziwy horror. Jeśli do tego dodać księżycowy krajobraz dla jadących z południa – z Wrocławia, Katowic, Łodzi przez Piotrków Trybunalski do Warszawy – z trudem przejezdną rowerem A-1, A-2, A-4, to mamy prawdziwy obraz goryczy, nerwów i kompromitacji, czekających nas z okazji Euro 2012. Portugalskie media już się z nas śmieją, inne tylko ostrzegają, by nie jechać do Polski samochodami. Prawdziwy cyrk dopiero przed nami, cyrk, na którym nie tylko nie zarobimy, ale, za który będziemy płacili latami. Czy warto wydać ok. 90 mld zł na Euro, byśmy stali się pośmiewiskiem tej dobrze zorganizowanej części Europy? – Polacy, nic się nie stało. Koko, koko, Euro, spoko – odpowie nasz premier. Rząd zaciśnie nam pasa dopiero po Euro 2012. Jesień może, więc być bardzo gorąca. Powiedzenie: Niech się wali, niech się pali, my będziemy w piłkę grali – nadal nad Wisłą obowiązuje. Janusz Szewczak

Hipokryzja wrogów "umów śmieciowych" Mało, co aż tak obnażyło hipokryzję i zakłamanie lewaków jak dyskusja, która wywiązała się po moim wczorajszym wpisie o "umowach śmieciowych". Mój wczorajszy wpis "Popieram umowy śmieciowe" wywołał burzliwą dyskusję. Nie pamiętam już, kiedy na tym portalu wpis zaowocował takimi emocjami. Część komentatorów wyzywała mnie od najgorszych i obrażała, ale tym się nie przejąłem, bo ujmy mi to nie przynosi (stara, żydowska zasada mówi "nie ma większego wstydu, niż kiedy głupcy nas chwalą".) Jednak większość niechętnych mi wpisów pokazała hipokryzję, obłudę i zakłamanie lewaków zwalczających "umowy śmieciowe". Choćby, dlatego, że nikt z nich nie zechciał zauważyć, że nie jestem przeciwnikiem umów o pracę, jak i żadnych innych umów. Jestem natomiast przeciwnikiem zakazywania lub nakazywania jakiejkolwiek umowy ludziom, którzy z własnej, nieprzymuszonej woli chcą tą umowę zawrzeć. Czyli - mówiąc jęzkiem lewaków - bronię prawa robotnika do pracy. Jednak nie to jest najistotniejsze. Swój wczorajszy wpis zamieściłem, jako "człowiek pracy". Człowiek pracy - jak wiadomo - jest tak broniony na całym świecie przez rozmaite lewicowe organizacje (także polityczne). Pisałem, iż z kilkoma redakcjami wiążą mnie "umowy o dzieło", dzięki którym jestem w stanie zapewnić byt swojej rodzinie. I dałem też do zrozumienia, że gdyby nie te umowy, nie byłbym w stanie się utrzymać. Ideologia lewicowa nakazywałaby mnie potraktować, jako człowieka ciężkiej pracy, który własnym trudem i własnym potem zarabia na utrzymanie rodziny. Skoro taki człowiek pracy jak ja - trudniacy się zawodem dziennikarza - może się utrzymać na niezłym poziomie dzięki umowom o dzieło, to lewactwo powinno mnie bronić, rozczulać się nad moim losem i - przede wszystkim - bronić formy zatrudnienia, która mnie - człowiekowi pracy - zapewnia możliwość egzystencji. Tymczasem to lewactwo zgodnie piało o konieczności zlikwidowania formy prawnej takich umów. Czyli o konieczności odebrania mi źródeł dochodów i wysłania mnie na śmierć głodową. Lewactwo sprzysięgło się przeciwko człowiekowi ciężkiej pracy. W dodatku mającemu na utrzymaniu rodzinę. Lewico - wbijasz nóż w plecy człowieka pracy! Lewica - jak powszechnie wiadomo - tym się różni od prawicy, że lepiej od człowieka wie, co jest dobre dla człowieka. Lewica, która wczoraj przypuściła na mnie atak, postanowiła udowodnić, że wie lepiej ode mnie, że umowa o dzieło jest dla mnie gorsza i na siłę zmusić mnie do zawarcia innej. Po to, abym płacił ZUS, był ubezpieczony i korzystał z rozmaitych innych socjalnych "przywilejów" potrzebnych mi jak dziura w moście. Mam, więc dla moich krytyków propozycję: załóżcie własne, jednoosobowe firmy i pozyskujcie zlecenia na wolnym rynku. Od tak zarobionych pieniędzy płaćcie sobie ZUSy, podatki i co tam jeszcze państwo wam nakazuje. W ten sposób poznacie dobrodziejstwa systemu, którego tak bronicie i którego kosztami chcielibyście - wbrew mojej woli, ale dla mojego dobra - obciążyć mnie. Popracujcie tak pół roku to zrozumiecie, dlaczego od umowy o pracę i pakietu nazwanego przez was "socjalnym" wolę umowy, które wy pogardliwie określacie "śmieciowymi". Tyle tylko, że w ciągu tego pół roku przestaniecie być lewakami. Bo ciężka praca jest w stanie wyleczyć z lewactwa. Jak słusznie zauważył W. I. Lenin - wasz ukochany ideolog "tylko ciężką pracą można zmazać błędy ideologiczne." Szymowski

ŚPLech Kaczyński i Żydzi 9-IX-MMVII roku reaktywowała się w Polsce loża B'nai B'rith – żydowskiej pseudo-masonerii, wykazującej pewne podobieństwo do Wielkiego Wschodu – ale tylko „pewne”: loże i masonerii klasycznej i WW są zawsze ponad-narodowe – a B'nai B'rith to organizacja nacjonalistyczna. W zasadzie nie ma w tym nic złego.

Organizacja – jak organizacja. Pytanie jednak: dlaczego ta parunasto-osobowa organizacja od razu jest fetowana przez ambasadora USA – i gorąco witana przez Prezydenta III RP? ŚP.Lech Kaczyński skierował, bowiem do Loży Polin B'nai B'rith w dniu jej powstania następujące:

POSŁANIE Panie i Panowie! Blisko 70 lat temu, w 1938 r., dekretem Prezydenta RP, w wyniku absurdalnych obaw, nieporozumień oraz wprowadzenia w błąd, zakazano działalności polskiej sekcji B’nai B’rith. Należy uznać za symboliczny gest, że dziś staję przed Państwem, jako przedstawiciel Prezydenta RP, aby powitać Was i Waszą organizację, która po raz drugi rozpoczyna działalność w Polsce. Otwarcie loży B’nai B’rith w Rzeczypospolitej Polskiej, po tylu latach nieobecności, jest szczególnie ważne, również z innego względu. Organizacja ta, utworzona 164 lata temu w małej nowojorskiej kawiarni przez 12 żydowskich imigrantów z Niemiec, stała się dziś jedną z najważniejszych organizacji walczących z rasizmem, antysemityzmem i ksenofobią. Polska jest wdzięczna za działania, jakimi Liga Przeciwko Zniesławianiu [Anti-Defamation League] założona przez B’nai B’rith, współpracując z Amerykańskim Kongresem Żydowskim, wsparła nasze starania o zmianę nazwy obozu Auschwitz i przeciwstawiła się używaniu określenia "polskie obozy koncentracyjne". Jestem zadowolony, że - tak, jak było w zwyczaju przed wojną - członkami B’nai B’rith są wybitni polscy obywatele: naukowcy, pisarze, osoby zaangażowane w działalność społeczną. W czasie, gdy stosunki między Polską a Izraelem należą do najlepszych w Europie, powinniśmy starać się o stałe polepszanie stosunków polsko-żydowskich. To wymaga stałych wysiłków i gotowości do kompromisu. Nie jest to łatwe, lecz wierzę w Państwa zobowiązanie, które będzie mieć znaczący wpływ na wzajemne zrozumienie Polaków i Żydów. W związku z tym pragnę odwołać się do statutów Waszego stowarzyszenia, które odnoszą się do "ducha tolerancji i harmonii" i utrwalenia "wspomnienia Holokaustu w społeczeństwie". Mam nadzieję, że częścią wypełnienia tego programu będzie Wasza pomoc w zwalczaniu nieprawdziwych i szkodliwych poglądów, które pojawiają się w świecie, np. w postaci opinii o odpowiedzialności Polski za powstanie obozów koncentracyjnych. Mam również nadzieję - choć statut Waszej organizacji nie przewiduje "utrwalenia pamięci o życiu i osiągnięciach polskich Żydów" - że ta wyjątkowa historia obejmująca ponad 800 lat, zostanie uwieczniona przez Was w świadomości polskiego społeczeństwa i w świecie. Proszę pozwolić mi zakończyć cytatem słów Jego Świątobliwości Papieża Benedykta XVI, który w grudniu 2006 r., przyjmując przedstawicieli B’nai B’rith, powiedział: "Nasz niespokojny świat potrzebuje świadectwa ludzi dobrej woli, inspirowanych przeświadczeniem, że wszyscy z nas stworzeni na obraz Boga posiadają niewyobrażalną godność i wartość. Żydzi i chrześcijanie są powołani do współpracy w uzdrawianiu świata przez promowanie duchowych i moralnych wartości opartych na naszej wierze. Powinniśmy coraz bardziej być przekonani do dawania przykładu naszej owocnej współpracy". Panie i Panowie: DZIĘKUJĘ!”

(Angielska wersja znajduje się na stronie:

http://www.bnaibritheurope.org/bbe/content/view/502/121/lang,en_GB/)

Co jest najbardziej w tym interesujące – to to, że w "Wydarzeniach prasowych" na oficjalnej stronie Prezydenta III RP nie znalazła się ani informacja o wydelegowaniu p. Ewy Junczyk-Ziomeckiej, Sekretarki Stanu (obecnie jest Konsulem Generalnym w Nowym Jorku) na tę uroczystość - ani tekst POSŁANIA. Z czego wynika, że Pan Prezydent chciał fakt wystosowania tego listu – i jego treść - ukryć przez Polakami! I to jest podejrzane. Nie przypominam sobie, by śp.Lech Kaczyński w jakikolwiek sposób powitał np. powstanie WiP. Jestem po prostu zazdrosny... B'nai B'rith mi nie przeszkadza w niczym – faworyzowanie jej przez Prezydenta: przeszkadza, i to bardzo. Co do meritum: w POSŁANIU czytamy: „ powinniśmy starać się o stałe polepszanie stosunków polsko-żydowskich. To wymaga stałych wysiłków i gotowości do kompromisu.” Na czym miałby polegać „kompromis” ze strony Polaków? Na wypłaceniu amerykańskim Żydom równowartości majątków zupełnie innych Żydów... Ale, do jakiego kompromisu mają nagiąć się Żydzi? Rad bym to wiedzieć. Wreszcie: ADL to BARDZO nieprzyjemna instytucja, służąca zastraszaniu amerykańskiego społeczeństwa – i przerabianiu je na „postępowe”. Jako Amerykanin zawzięcie walczyłbym z poczynaniami ADL. Jeśli jest to firma-córka B'nai B'rith – o czym nie wiedziałem – to można tylko jęknąć. I pomyśleć, że mimo takich swoich poczynań śp.Lech Kaczyński był przez żydowską prasę okrzyczany przedstawicielem polskiego szowinizmu i nacjonalizmu!!!

Na koniec coś zabawnego: Na FaceBooku powstało:

http://www.facebook.com/group.php?gid=50430322980

Koło Sympatyków B’nai B’rith – Loży Polin. Co ono robi? Bóg raczy wiedzieć...

PS. Nie czytam żadnych dyskusyj na stronie partii WiP... Nie mam czasu...

Życie mam wygodne – rozmowa z Wojciechem Cejrowskim Na weselu wkłada kwiecistą koszulę i tańczy salsę na bosaka – tego Pana nie trzeba nikomu przedstawiać. Mistrz ciętej riposty, erudyta i zapalony miłośnik podróżowania niekoniecznie pieszo, koniecznie na bosaka…

Ana Miler: Wie Pan, że są tacy, którzy dzielą Pana na podróżnika i katolika. Mało tego Oni odrębnie traktują te części jakby były w Panu dwie antagonistyczne natury, jedną akceptują, drugą wykluczają. Cejrowski podróżnik. Cejrowski katolik. Wojciech Cejrowski: – Wiem. Takie dzielenie to bzdura. Zupełnie jakby Wałęsa miał się zdecydować czy jest elektrykiem, czy działaczem związkowym, Kwaśniewski czy jest pijakiem, czy prezydentem, a Paderewski pianistą, czy polskim patriotą. W moim przypadku ważniejsze jest to, że jestem katolikiem, a podróżowanie jest na drugim miejscem. No, bo nie jestem zawsze w podróży, a w Kościele Katolickim owszem – zawsze; nawet, gdy śpię.

Radykalne poglądy nie zjednują sympatyków, dużo łatwiej być oportunistą, dlatego czasem daje się Pan nie lubić, ale potem czyta się: “Jedyna różnica między ludźmi, którzy realizują swoje marzenia, a całą resztą świata jest to, że ci pierwsi pewnego dnia podnieśli wzrok znad książki, wstali z fotela i ruszyli na spotkanie swoich marzeń” i maluje się obraz człowieka pełnego nadziei i ideałów, a nawet zaryzykuję: wrażliwca? Chroni się Pan przed takim wizerunkiem? W gruncie rzeczy jest Pan przecież człowiekiem sympatycznym. Zależy, dla kogo (śmiech). Zależy, w jakiej sprawie. Nie powinno się być na siłę sympatycznym zawsze i wszędzie. Są sytuacje, gdy trzeba być twardym, powiedzieć “nie”. Jezus wychłostał przekupniów – to nie było sympatyczne, prawda? Ale było potrzebne, dobre… Jan Paweł II obłożył lefebrystów ekskomuniką – to też nie było sympatyczne. Powstanie Warszawskie trudno nazwać zachowaniem sympatycznym wobec Niemców…

Jestem, więc sympatyczny najczęściej i na ogół. Bardzo dużo się śmieję, czasem nawet za dużo, co widać w moich filmach i książkach. No a jako pracodawca jestem niesympatyczny, bo strasznie dużo wymagam, ale jednocześnie jestem sympatyczny, bo doskonale płacę (śmiech). Zostawmy te głupoty. Niech Pani zapyta o coś ważnego.

Wiemy, co się Panu nie podoba w kraju, że rząd za bardzo ingeruje w prywatne życie, że podatki, że śnieg. Ale co się Panu tu podoba, musi Pan choć trochę lubić Polskę. Kocham Polskę, lubić to można chłodnik albo pierogi. Kocham Polskę i traktuję ją jak matkę. Dlatego właśnie nie podoba mi się, gdy ktoś tę moją Matkę okrada, popycha, traktuje jak towar, jak dojną krowę. W krytykowanie rządu, podatków i innych rzeczy angażuję się właśnie, dlatego że kocham Polskę, że mi na niej zależy jak na Matce. Proszę mi, więc nie mieć za złe tego mojego angażowania się. Proszę nie przysyłać propozycji, bym zajmował się wyłącznie pisaniem o podróżach. Miłość do Ojczyzny ważniejsza jest, niż zamiłowanie do podróżowania. Bo zamiłowanie do podróżowania to samolubstwo, a miłość do Ojczyzny jest odmianą miłości bliźniego, a do tego spełnieniem przykazania Czcij Ojca swego i Matkę swoją.

“Boso przez świat” jest fascynujące, cudowne, niezwykłe prowadzone ze swadą i dystansem, a jednak gdyby się przyjrzeć ma się wrażenie, że trochę się Pan w tym programie naśmiewa z tych prostych ludzi, z ich nieucywilizowania. Nie jestem pierwszą osobą, która ma takie wrażenie, z całą sympatią proszę zaprzeczyć, albo też nie… Zaprzeczam. Wcześniej mówiłem, że za dużo się śmieję. To są właśnie te momenty. Śmieję się ciągle, wesoło mi, że tam jestem, z nimi. Śmieję się bez przerwy do nich, oni do mnie, ja z nich, oni ze mnie… Ja tam jestem u siebie – dlatego w pewnym sensie “wolno” mi się śmiać z pewnych rzeczy, z których Pani nie wypadałoby żartować. Wolno mi oznacza, że oni mi na to pozwalają, że się nie obrażają. Mam też taką unikalną zdolność, którą wykorzystujemy w filmach – wyciągam im z rąk różne rzeczy a oni się nie denerwują. Potrafię Indiance odjąć dziecko od piersi, pokazać do kamery najpierw to dziecko, potem pierś, następnie oddać dziecko, a Indianka nadal przyjazna i uśmiechnięta. Widz odnosi wrażenie, że to nadużycie, przekroczenie bariery prywatności, a Indianka jakoś wyczuwa, że jednak nie, że jeszcze tyle mi wolno. POZWALA przecież na to wszystko, choć mogłaby się nie zgodzić, zrobić obrażoną minę. Ja tam jestem dłużej niż trwa film. Oswajamy się ze sobą nawzajem. Ja im najpierw pozwalam naruszać moją prywatność, kiedy to oni przychodzą grzebać w naszych rzeczach zanim zabierzemy się do filmowania. Zaglądają nam pod ubranie – jacy jesteśmy biali – zaglądają do garnków, wchodzą do namiotów… Pani tego widzi i o tym nie wie, bo wtedy kamery są jeszcze niewłączone. A potem ja “odbieram” to, co wcześniej zabrali. Przychodzę z kamerą i robię w ich szałasie to, co oni robili w moim. Ale… jest w tym też ten unikalny dar z nieba, podstawowa kwalifikacja każdego antropologa, który bada Dzikich nie w bibliotece, lecz w terenie. My po prostu mamy tzw. dobrą rękę do ludzi. Otwierają się przy nas i dają “obłaskawić”.

Panuje stereotyp, że ma Pan wygodne życie, a przecież na ten luksus zapracował Pan sobie jak mało, kto, przed maturą nawet uwieczniał Pan wesela kamerą wideo, a żeby odbyć pierwszą podróż sprzedał Pan lodówkę, to tak dla uświadomienia młodym ludziom, którzy idą w Pana ślady, że sukces wcale nie przychodzi łatwo. Życie mam doskonałe, to prawda. Bardzo wygodne, też prawda. I teraz pytanie: czy to źle, czy to jakaś wada, jak ktoś ma wygodnie w życiu? Holendrzy i Szwedzi mają wygodnie i zazdrościmy im poziomu życia. Amerykanie mają luksusowo i miliony Polaków wyjechały do Ameryki, żeby zaznać tego luksusu. No a ja rzeczywiście pracuję nieprzerwanie od podstawówki, robię różne interesy, w Polsce i za granicą. Mam swoje i nie muszę nikogo o nic prosić. Nie muszę też lizać butów żadnemu dyrektorowi w żadnej telewizji, bo jak mnie wyrzucają to mam, z czego żyć, mam, co robić. To źle? Czy lepiej byłoby gdybym musiał iść na jakiś układ z powodów finansowych, czy może lepiej, że jestem odporny na finansowe szantaże?

Od dziecka wiedział Pan, że będzie podróżował? Ponoć człowiek przeczuwa podświadomie swój przyszły los, intuicja podpowiada mu, w jakim powinien zmierzać kierunku, ale odkrywa to dopiero po latach, gdy już jest po wszystkim. Coś mi to zalatuje wróżbiarstwem i new agem – te wszystkie “podświadomie przeczuwa”, “intuicja właściwego kierunku”. Stworzył mnie Bóg, jak każdego. Znał mnie zanim powstałem w łonie mojej Matki. Wyposażył mnie na drogę życia w pewien zestaw narzędzi – talentów. Jest w tym trochę łamigłówki, bo nie każdy talent odkrywamy w sobie od razu, ale generalna zasada jest taka, że Pan Bóg posyła w drogę, a człowiek albo nią idzie, albo kombinuje i skręca na lewiznę. Staram się obracać wszystkimi talentami, które znajduję na mojej drodze, staram się szukać następnych, staram się słuchać wskazówek i rozkazów z góry – pacierz jest rozmową z Przewodnikiem, spowiedź to samo. Mam nadzieję, że zawsze chodzę tam, gdzie Bóg posyła i nie ma to nic wspólnego z przeczuciami i intuicją. Miałem być podróżnikiem to jestem, miałem spotkać Halika – spotkałem, miałem pisać książki – piszę, a jak mi Pan Bóg nagle każe siąść na tyłku, to mam nadzieję, że starczy mi siły woli, by karnie usiedzieć we wskazanym miejscu.

Zawsze przedstawia Pan siebie, jako radykalnego katolika jednocześnie pogardzając gejami, Rosjanami i innowiercami. A w Ewangelii przecież napisano: “Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego” (Mt 22,37-40). Fałszywe oskarżenia! I nielogiczne. Ruskich to ja się boję. Pogarda jest odmianą lekceważenia, a ja nie lekceważę tej uzbrojonej wrogiej Polsce potęgi. Nie “pogardzam” bliźnim, kimkolwiek jest. W katolicyzmie gardzimy grzechem, zwalczamy grzech, nie człowieka. Z kolei miłowanie bliźniego jak siebie samego nie polega na folgowaniu sobie i innym. Czasami z miłości do siebie stosujemy dietę lub wymagające wysiłku ćwiczenia fizyczne, prawda? Niekiedy “katujemy” się gimnastyką ciała i duszy by rzucić palenie, prawda? Nie jesteśmy wtedy mili dla samych siebie. No to wobec bliźniego, z miłości, wolno nam zastosować podobne metody – niemiłe i twarde, ale wynikające z miłości. Miłe uśmieszki i tolerancja dla zboczeń seksualnych to nie jest dobra droga. Zboczenia trzeba zwalczać, leczyć, usuwać, a nie promować, jako kolejną dostępną opcję. Miłość bliźniego, nie polega na pozwalaniu mu, by sam siebie niszczył.

Kupuje Pan buty? No jasne! Proszą mnie o to moje siostry, moja mama, koleżanki. Jakoś tak mam, że patrzę na nogę, a potem na te setki butów wyłożone w sklepie i umiem szybko dobrać odpowiednie. A sobie kupuję najczęściej kowbojki. Kiedy przyjeżdżam do Polski na Boże Narodzenie, to chyba oczywiste, że w butach. Kiedy w listopadzie idę na groby przodków, to też w butach. I nawet w najgorętsze polskie lato, na ślub kolegi zakładam buty, bo przecież w takim dniu to para młoda ma być centrum zainteresowania, a nie jakiś WC z telewizji. Staram się w takich przypadkach zniknąć w tłumie, upodobnić do lamperii na ścianie kościoła. Dopiero na weselu wkładam kwiecistą koszulę i tańczę salsę na bosaka.

Zwyciężył po śmierci Z Bronisławem Wildsteinem, pisarzem, publicystą i przyjacielem Stanisława Pyjasa, rozmawia Tomasz Skłodowski. Mija 35 lat od śmierci Stanisława Pyjasa. Czy można powiedzieć, że dokładnie wiemy, jak i dlaczego stracił życie? Od samego początku wiedzieliśmy, że Staszek został zamordowany przez SB. Wiedzieliśmy także, że niecałe dwa miesiące później SB zabiło Stanisława Pietraszkę, który ostatni widział Pyjasa żywego w towarzystwie nieznanej osoby. Nie wiedzieliśmy natomiast, że pięć miesięcy później zginął współpracownik SB, bokser Węclewicz, bezpośrednio po tym, jak przy wódce pochwalił się znajomemu, że to on pobił Pyjasa. Nie przewidział, że ten znajomy był też współpracownikiem SB. Węclewicz znaleziony został na klatce schodowej domu, gdzie mieszkał „prowadzący” go funkcjonariusz. Tę sprawę pierwszy upublicznił reporter Jerzy Morawski, na początku na łamach „Życia Warszawy”, a potem w filmie dokumentalnym zrobionym wspólnie z Krzysztofem Krauze. Większość nowych informacji do wiadomości publicznej dostała się dzięki pracy niezależnych dziennikarzy. Największa ich porcja znalazła się w filmie Ewy Stankiewicz i Anny Ferens „Trzech kumpli”. Ostatnio reporterzy Superwizjera, Anna Barańska-Całek i Piotr Litka dotarli do milicjanta, który pierwszy widział zwłoki Pyjasa i stwierdził, że ciało leżało twarzą w dół, co zupełnie wyklucza wersję o zachłyśnięciu krwią, która oficjalnie została przyjęta w 1977 r. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że zwłoki zostały przewrócone na wznak, a pierwotna dokumentacja miejsca ich znalezienia została zniszczona. Ci dziennikarze odnaleźli również lekarkę pogotowia stwierdzającą śmierć Pyjasa, która podtrzymuje, że w oficjalnej wersji czas jego śmierci został przesunięty o trzy godziny wcześniej, a także funkcjonariusza, który po śmierci Pyjasa został nagrodzony i przeniesiony do Warszawy. Uczestniczył potem w porwaniach i pobiciach działaczy Solidarności. W czasie PRL nie wiedzieliśmy, że bardzo aktywnym i kreatywnym współpracownikiem SB był Lesław Maleszka, nie znaliśmy nazwiska esbeka, który pisał anonimy do przyjaciół Pyjasa ani nie wiedzieliśmy tego, że to on później w ramach oficjalnego śledztwa organizował akcję sprawdzania charakteru pisma wszystkich krakowskich studentów. Tych informacji, faktów poznajemy coraz więcej, ale wciąż nie znamy nazwisk osób, które zleciły zabójstwo. Bo jestem coraz mocniej przekonany, że było to zaplanowane morderstwo, a nie przypadkowa śmierć na skutek pobicia. Prawdopodobieństwo, że kiedykolwiek poznamy pełną prawdę, jest jednak niewielkie.
Ale odbyła się ekshumacja, pojawiły się nowe ustalenia. Czy są one istotne? Nowa ekspertyza mówi, że śmierć nastąpiła na skutek upadku ze schodów, choć nie wykluczono udziału osób trzecich. W komunikacie PAP pominięto tę kluczową informację, co spowodowało, że wielu gorliwych dziennikarzy III RP próbowało uwiarygodnić nim pierwotną, esbecką wersję, obaloną już w 1977 r. Pierwotnie podyktowana została ona mediom krakowskim, ale nie ostała się przy badaniu miejsca wypadku, dlatego przyjęto karkołomną hipotezę upadku na równej posadzce i uduszenia się krwią. Dziś do wersji, której nawet organa komunistyczne nie były w stanie obronić, wracają publicyści w rodzaju Janiny Paradowskiej czy Cezarego Michalskiego.
Dlaczego tak się dzieje? Czy wyjaśnienie śmierci Stanisława Pyjasa może być dla kogoś niebezpieczne, czy ktoś nadal ma tak wielkie wpływy, że może blokować śledztwo i kierować je na manowce? Czy ludzie PZPR i SB mogą dziś wpływać na dziennikarzy, ekspertów czy śledczych? Nie sądzę. Myślę raczej, że nadal żyjemy w zaklętym kręgu PRL-owskiej mentalności. W cieniu ówczesnych układów, powiązań i interesów. Do obecnych czasów przenieśliśmy dawne elity, instytucje, sposoby myślenia i działania. Rozliczenia PRL nie było, i to pokutuje. Bo rozwikłanie jednej sprawy mogłoby pociągnąć za sobą ujawnienie kolejnego kręgu wzajemnych zależności, win czy układów. O takich działaniach nie decyduje żaden sztab czy ukryte centrum. To trudniejszy do zwalczenia silny, wzajemnie powiązany odpowiedzialnością, wiedzą i dawnymi oraz obecnymi interesami system, który chroni swoich ludzi i ich sprawki. Janina Paradowska sama wie, co ma pisać, nikt nie musi jej czegokolwiek dyktować. Chroniąc PRL, broni swojej obecnej pozycji, swojego życiorysu i tygodnika, w którym pisze. Przecież „Polityka” powołuje się na swoją „chwalebną” tradycję, a oznacza ona m.in. opublikowany w maju 1977 r. artykuł ojca-założyciela i patrona tego pisma, Mieczysława F. Rakowskiego, który 35 lat temu napisał „Ciszej nad tą trumną”, haniebnie powielając kłamstwa propagandy oraz SB i dodatkowo nawołując do rozprawienia się z tymi, którzy usiłowali odsłonić prawdę o tamtym morderstwie. Dziś te same kłamstwa powiela Paradowska, a także poszukujące możliwości zaistnienia szumowiny dziennikarskie w rodzaju Michalskiego. Ludzie, którzy dobrze żyli w PRL, oraz ci, którzy postawili na sojusz z czerwonymi po 1989 r. nie mają oporów ani wyrzutów sumienia. Nie napiszą prawdy o śmierci Grzegorza Przemyka, o zabójstwach księży Suchowolca, Niedzielaka i Zycha, będą bronić oficjalnej, propagandowej wersji tak, jak bronią coraz bardziej wątpliwych ustaleń dotyczących zamordowania ks. Jerzego Popiełuszki, i zrobią wszystko, aby przeciwstawić się odpowiedzialności osób, które uznają za „ludzi honoru”. To są refleksy tego samego zjawiska, reprodukcja mentalności PRL.
Czy kłamstwa oficjalnej propagandy, matactwa przy prowadzeniu śledztwa, ukrywanie i rozmywanie winy osób odpowiedzialnych za śmierć Stanisława Pyjasa nie są podobne do kłamstw i manipulacji, jakie obserwujemy w wyjaśnianiu okoliczności katastrofy w Smoleńsku? Ja bym tego jednak nie porównywał. Nie żyjemy w PRL, to nie są czasy komunizmu. Różnica jest fundamentalna. Nawet, jeśli jestem zasadniczo krytyczny wobec sposobu prowadzenia śledztwa w sprawie katastrofy. Podobne są natomiast postawy ludzkie. Zwłaszcza ucieczka od prawdy i obawa przed konfrontacją z trudną rzeczywistością. Śmierć Staszka była jednym z tych faktów, który zmusił ludzi do głębszego zastanowienia się. Większość społeczeństwa usiłowała odnaleźć sobie miejsce w małej stabilizacji. Morderstwo polityczne kazało jednak zastanowić się. Wiele tysięcy ludzi wzięło udział w manifestacjach, uznało, że trzeba zaprotestować przeciw systemowi kłamstwa i przemocy. W wielu miastach zaczęły powstawać struktury Studenckich Komitetów Solidarności, rodziły się inne opozycyjne grupy i działania. Upowszechniało się działanie na rzecz zmiany. Otwarcie się na prawdę jest niezbędne dla przetrwania wspólnoty, tak samo jak świadomość, że zbrodnia musi być ukarana. Pragnienie sprawiedliwości jest fundamentem ładu etycznego, bez którego wspólnota nie może istnieć w dłuższej perspektywie czasowej. Nie można zrównać zbrodniarza i ofiary, dobra i zła. Ten przełom w świadomości społecznej był jedną z przyczyn późniejszych zmian.
Także dzisiaj Polacy zauważają, że żyją w kraju niesprawiedliwym, coraz częściej angażują się w działalność społeczną, organizują się, demonstrują, protestują przeciwko kłamstwom władzy. Czy zbliża się nowy przełom? Tego nie wiem, mam nadzieję. W dynamice społecznych zmian nie obowiązują wzory czy algorytmy. Faktem jest, że powstaje wiele inicjatyw, coraz więcej osób wychodzi na ulicę, ale nie wiem, jaka jest masa krytyczna. Przed 35 laty nawet wizyta papieża Jana Pawła II nie spowodowała natychmiastowej reakcji. Polacy policzyli się, poczuli się wzmocnieni, ale minął ponad rok, zanim zaczął się Sierpień. Katastrofa smoleńska zdarzyła się ponad dwa lata temu i na razie niewiele zmieniła. Choć może zmienić. Te tysiące ludzi na ulicach, zjednoczonych w poczuciu wspólnoty, mogą powrócić, jeśli Polacy, tak samo jak po śmierci Staszka Pyjasa, otworzą oczy na prawdę i zdecydują się na radykalną zmianę. I nie chodzi tylko o prawdę dotyczącą śmierci prezydenta RP i elity społeczno-politycznej, ale wynikającą z tego wiedzę o stanie naszego państwa, co przekłada się na stan narodowej gospodarki czy suwerenności. Aktywna jest mniejszość społeczeństwa. Tak jest zawsze. Zmiana następuje wtedy, kiedy ta aktywna mniejszość przekona większość, że ma rację. Wydaje mi się, że moment ten jest coraz bliżej. Tomasz Skłodowski

10 maja 2012 Trzeba czasowi dać czas a okaże się, że budowa najszczęśliwszego ustroju na świecie, czyli socal-komunizmu - odniesie wielki sukces.. Bo jeśli ktoś ma jeszcze jakieś wątpliwości, że idziemy w tym kierunku- to powinien je jak najszybciej, te wątpliwości odrzucić... Tak jak mąż swoje, do którego żona powiedziała wychodząc do sąsiadki: „Wychodzę na pięć minut do sąsiadki. A ty nie zapomnij, co pół godziny zamieszać powideł”. Oczywiście od mieszania powideł herbata nie staje się słodsza, pardon- oczywiście od mieszania herbata nie staje się słodsza, ale od cukru.. A ONI i tak mieszają, chociaż słodko nie będzie.. Tym bardziej, że gospodarka wyhamowuje.. I nie jest schładzana, tak jak za rządów pana profesora Leszka Balcerowicza. Ale stopy procentowe rosną, podniesione nagle przez Radę Polityki Pieniężnej.. Co to oznacza? Podniesienie wszystkim kosztów produkowania i usługiwania.. Taki rodzaj podatku.. Odrobinę „zyskają” ci wszyscy, którzy mają zasoby pieniężne w banku.. Jeśli oczywiście podatek inflacyjny im zysku nie zabierze.. Ale stracą produkujący i usługujący.. Będą większe koszty! Pominąwszy już fakt istnienia czegoś tak kuriozalnego jak Rada Polityki Pieniężnej - i to w gospodarce społecznie „ wolnorynkowej. ”Monopoliści stóp procentowych ustalają monopolistycznie stopy procentowe dla wszystkich. Bo nie może być tak, że każdy bank ustala- na wolnym rynku, bez sugestii politycznej Rady Polityki Pieniężnej nawet poniżej stóp procentowych ustalanych przez Radę? Kiedyś stopy procentowe ustalał prezes Narodowego Banku Polskiego.. Dzisiaj cała Rada - jak to w Kraju Rad! Polityczna Rada Polityki Pieniężnej zaczęła swoje urzędowanie od roku 1998, wpisana do socjalistycznej Konstytucji… Tak jak Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji.. Monopole mają być ukonstytuowane.. Tak jak Rada Krajowa Radiofonii i Telewizji tworzy monopol medialny, w którym znajdują się jedynie podmioty koncesjonowane, tak jak Rada Polityki Pieniężnej tworzy monopol na politykę pieniężną.. I jest na wskroś polityczna, chociaż propaganda twierdzi jak zwykle, co innego.. Że nie jest polityczna????? A obecność w niej – w róznych latach jej istnienia politycznego - pani Grokiewicz Waltz, Leszka Balcerowicza, Dariusza Rosatiego, Jerzego Hausnera, Zyty Gilowskiej czy Adama Glapińskiego - to nie jest polityka? Przecież to są politycy z pierwszych stron gazet. Ale nie! Propaganda idzie w zaparte i twierdzi, że Rada Polityki Pieniężnej nie jest polityczna... Biurokratyczna Rada, której członkowie pobierają sowite wynagrodzenia, i których jest dziesięciu- szef NBP, i po trzech politycznych ze strony: Prezydenta, Sejmu i Senatu oraz Rada jest organem Narodowego Banku Polskiego(!!!!) - dba między innymi o stabilność pieniądza i żeby inflacja-, czyli podatek nakładany na nas bez ustawy sejmowej- kształtował się w okolicy 2,5 %(????) A dlaczego ten podatek może być w okolicy 2,5%, a nie na przykład 3, albo 1%? Albo dziesięciu, a najlepiej zera.. O co tu chodzi? Jak nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze? To stara prawda! Gdyby nie papierowy pieniądz- banki nie miałyby takich zysków? Papierowy pieniądz służy bankom i rządom, a nie ludziom.. Ludzi jedynie okrada! Wystarczy papier i farba.. I już można ludzi okradać z ich pracy.. Bo przecież pieniądz to zaklęta praca ludzka. To pot i łzy milionów ludzi.. I łatwo ich okraść jak się nad papierowym pieniądzem panuje przy pomocy papieru, farby, banku centralnego i Rady Polityki Pieniężnej.. I wpływem politycznym.. Gdyby nasz papierowy pieniądz oparty był na zdrowym rynku pieniężnym, opartym o kruszec złota, platyny, czy nawet srebra i pieniądza nie można byłoby dodrukować, a banki pożyczałyby tylko tyle pieniędzy ile posiadają w zasobach zgromadzonych od oszczędzających- to nie byłoby zjawiska inflacji, czyli nadmiaru ilości pieniądza w stosunku do towarów i usług.. Za czasów rządów Królowej Wiktorii - przez 60 lat- nie było w Anglii zjawiska inflacji.. W co trudno dzisiaj uwierzyć.. W epoce drukowanego w dowolnej ilości pieniądza fiducjonarnego, opartego o fusy w kawie, padający deszcz i zanieczyszczone powietrze- zanieczyszczone socjalistycznym pomysłami kreującymi pusty pieniądz.. W zasadach postępowania Rady Polityki Pieniężnej znalazłem taki zapis: „Jeśli nie koliduje to z celem inflacyjnym Rada dba też o wzrost gospodarczy”(????!!!!). Na miłość Boską! Jeśli wzrost gospodarczy zależy od Rady Polityki Pieniężnej- to nich Rada spowoduje, żeby ten wzrost wyniósł przynajmniej 15% rocznie! Tak jak w „ Małym Księciu”, że by władca spowodował zachód Słońca. Przecież to zwykłe bzdury i to bzdury wpisane do postępowania politycznej Rady Polityki Pieniężnej... Pan Marek Belka był członkiem Partii Demokratycznej, pan Leszek Balcerowicz - Unii Wolności, a pani Gronkiewicz-Waltz - Zjednoczenia Chrześcijańsko Narodowego, obecnie Platformy Obywatelskiej.. Tak jak najemnik polityczny, pan profesor Stefan Niesiołowski. Wzrost gospodarczy wypracowują jedynie ludzie ciężko pracujący i zależy on wyłącznie od ich pracy i to pracy wynikłej z ryzyka na wolnym rynku. Jakakolwiek rada może jedynie przeszkadzać w osiąganiu tego wzrostu. I przeszkadza! Tym bardziej, że jest stricte polityczna, a polityka w gospodarce- to tak jak woda w silniku samochodowym.. Powoduje korozję! I między innymi mamy to, co mamy, czyli systematyczną degradację gospodarki opartej na fruwającym pieniądzu fiducjarnym, pieniądzu kształtowanym przez ludzi z układu politycznego, skłaniającym się w kierunku interesów banków.. Wolny rynek nie ma tu nic do rzeczy.. Jak się czymś steruje ręcznie, to nie ma mowy o wolnym rynku.. I to jeszcze przy pomocy Rady Politycznej i Pieniężnej.. I jeszcze RPP określa górną granicę zobowiązań wynikających z zaciągania przez Narodowy Bank Polski pożyczek i kredytów w zagranicznych instytucjach bankowych i finansowych..(????) Okazuje się ostatnio, że nie tylko, bo daliśmy do Międzynarodowego Funduszu Walutowego 8 miliardów dolarów bez żadnego procenta, żeby potem sobie z niego pożyczyć pieniądze, na procent.. Czy to głupota czy sabotaż gospodarczy? A może organizowana akcja przeciw nam i Polsce? W interesie międzynarodowych gremiów nam obcych i nieprzyjaznych, bo wyciągających z nas pieniądze. Przyjaciel nie grzebie przyjacielowi po kieszeniach, nieprawdaż? 46 miliardów złotych odsetek od zaciągniętych długów! Czy ten sabotaż nie powinien być ukarany na przykład karą śmieci wobec zdrady polskiej racji stanu? Ale standardy Unii Europejskiej nie przewidują w ogóle karania przywódców za tego typu machlojki.. Co innego standardy na Ukrainie czy Białorusi.. Tam można jeszcze powędrować do więzienia? A za podłożenie bomby w metrze, zostać rozstrzelanym.. Tak jak w Korei Północnej.. Przywódcy i sabotażyści mają pozostać bezkarnymi.. Teraz widać wyrażnie, dlaczego socjaliści międzynarodowi wszędzie chcą znieść karę śmierci.. Żeby za nic nie odpowiadać! WJR

Smoleńsk to nie tylko jedna katastrofa Wciąż nie wiemy, co sie stało z samolotem, ale dużo wiemy, co się stało z państwem, które tez uległo katastrofie. Na szczęście odwracalnej...

1. Po 25 miesiącach od katastrofy w Smoleńsku, nadal nie wiemy, co stało się z samolotem. Dużo więcej natomiast wiemy, co stało sie z państwem polskim pod obecnymi rządami.

2. Zobaczylismy państwo polskie przerażająco niesprawne, które nie było w stanie zadbać o bezpieczeństwo swojego Prezydenta, a po katastrofie nie umiało zepewnić bezstronnego i obiektywnego śledztwa. Zobaczyliśmy państwo polskie przestraszone, zgiete wpół, zakompleksione, niezdolne nawet do wyrażenia jasnego żądania - oddajcie wrak! i c\zarne skrzynki! Zobaczylismy panstwo polskie naiwne, przyjmujace za dobrą monetę wwszelkie podsunięte brednie, jak chociażby mit pancernej brzozy czy mit pijanego generała w kokpicie samolotu. Zobaczylismy państwo polskie ślepe i głuche na dowody, i na racjonalne argumenty, jak chocby ekspertyzy prof. Biniendy i Nowaczyka. Zobaczylismy panstwo polskie jawnie oszukujące własne społeczeństwo, takimi na przykład kłamstwami jak przekopanie ziemi na metr w głąb czy dopilnowaniu sekcji zwłok. Zobaczylismy panstwo polskie aroganckie, drwiąxce z ofiar, odmawiające im podstawowych praw, jak chociażby udziału wskazanego przez rodzine eksperta przy ponownej sekcji zwłok. Zobaczylismy państwo polskie reprezentowane przez durniów, dla których grzebanie w telefonie Prezydenta w pięć minut po katastrofie jest czynem o znikomej szkodliwości, błahym i niewartym wyjaśnienia.

3. Mozna by dalej, ale dość. Bez watpienia mamy do czynienia nie tylko z katastrofą samolotu, ale i z katastrofą państwa. Na szczęście ta druga katastrofa jest jeszcze odwracalna, a rozbite państwo do sie jeszcze poskładać i ponownie uruchomić. Tylko pilotów i mechaników trzeba zmienić. Janusz Wojciechowski

Jaka publiczność, taka elita Podobno kiedyś, w głębokim Peerelu, do luksusowej wedle ówczesnych standardów restauracji "Kongresowej" wszedł nieco już podpity Jerzy Himilsbach i głośno zażądał: "Inteligencja - wypier.ć!". Na te słowa od stolika podniósł się z godnością przebywający akurat w "Kongresowej" Gustaw Holoubek i bardzo teatralnym tonem oznajmił: "Nie wiem jak państwo, ale ja wypier.am" - pisze Łukasz Warzecha W rozlicznych wspomnieniach można też przeczytać, że nikt nie przeklinał z takim urokiem, jak Kalina Jędrusik. Nie łudźmy się, że żadne grube słowa nigdy nie padały z ust osób publicznych. Józef Piłsudski lubił dosadne sformułowania: „Wam kury szczać prowadzać, a nie demokrację robić” lub: „Konstytuta prostytuta”. Wszystko to jednak miało, by tak rzec, pewną klasę. No i było znacznie rzadsze niż dziś – dlatego właśnie tak dobrze te charakterystyczne, mocne słowa pamiętamy. Ich dewaluacja jest straszliwa. Są też postacie, które już zawsze będą ją symbolizować. Zapluwający się z wściekłości przy byle okazji Stefan Niesiołowski, mówiący: „Jak ja widzę pana Ziobrę, to mi się flaki przewracają” albo o Joachimie Brudzińskim: „Słowo »ćwok« wypełnia mniej więcej desygnat tego zachowania”. Wypuszczany za swoich czasów w PO przez Donalda Tuska Janusz Palikot, obrażający po chamsku politycznych przeciwników. Władysław Bartoszewski ze swoim „bydłem” czy Radosław Sikorski z dorzynaniem watahy. Zresztą oponenci chwilami też nie pozostają dłużni. Ś.p. Andrzej Lepper zaczyna się jawić, jako wzór elegancji. A że przyzwolenie idzie z góry, celebrycki parnas z pieszczoszkiem systemu Jakubem Wojewódzkim na czele też sobie pozwala. Gdy pod Pałacem Prezydenckim po 10 kwietnia szalała agresywna hołota, zabawiająca się krzyżem z puszek, prorządowi publicyści zachwycali się „świeżością młodzieży”. Jaka elita, tacy celebryci. Ale też: jaka publiczność, taka elita i celebryci. Trwa proces powolnego znieczulania nas na wszechobecną chamówę. Tak samo jak znieczula się nas na to, co powinno nas oburzać. Przecież wiadomości politycznych z jednego tygodnia starczyłoby na kilka porządnych afer. I co? I nic. To samo dotyczy języka i zachowania. Sukcesy Wojewódzkiego pokazują, że chamowatość jest w cenie. Przez znaczną część publiki przestała być uznawana za coś niewłaściwego. Pod warunkiem oczywiście, że jest skierowana przeciwko tym, których się nie lubi. W innym razie rozlegają się głosy oburzenia.

Łukasz Warzecha

Upadek aparatczyka Bo Xilai mierzył wysoko. Miał nadzieję na komitet wykonawczy Politbiura, może premierostwo, czy nawet prezydenturę. Wschodząca gwiazda chińskiej polityki, Bo Xilai, szef partii z Czongqing w południowo zachodniej części kraju stracił wszystkie stołki, a w tym i w Politbiurze i Komitecie Centralnym, a jego żonę, prawniczkę Gu Kailai, aresztowano. Jest to największy skandal po tym jak ostatnio rząd miał rzekomo rozprawić się z próbą wojskowego zamachu stanu. O co chodzi? O władzę naturalnie. Ale szczegóły pozostają nieznane. Władze nie dopuszczają do archiwów, wszelkie decyzje podejmowane są w tajemnicy, a wycieki w większości to dyzinformacja. Chiny to przecież totalitarna dyktatura komunistyczna, zakamuflowana, bowiem w stadium neo-NEPu. Duża część prasy zachodniej redukuje upadek, Bo Xilai do walki między „konserwatystami” a „liberałami” w Politbiuro. To naturalnie nieporozumienie. Wszelkie podziały w Politbiurze są taktyczne, personalne i temperamentalne. Politbiuro to betonowa komuna. Dialektyka marksistowska pozwala każdemu z członków osobno na wykoncypowanie dowolnych manewrów, które pomagają w utrzymaniu się u władzy. Marksizm-leninizm-maoizm to przecież nie tylko ideologia przeprowadzania rewolucji, ale również ideologia sprawowania rządów. Dialektyka dyktuje modus operandi władców Pekinu.

O co chodziło? Bo Xilai mierzył wysoko. Miał nadzieję na komitet wykonawczy Politbiura, może premierostwo, czy nawet prezydenturę. Jesienią 2012 r. ma, bowiem nastąpić wielkie przetasowanie na tych stanowiskach. Zmieni się szef rządu, głowa państwa, oraz siedmiu na dziewięciu członków komitetu wykonawczego. Aparatczyk z Czongqing miał nadzieję wytyczyć nowy kurs, dialektyczną modyfikację neo-NEP-u w stronę ortodoksji maoistycznej. Czyli wyglądało na to, że miał ogłosić koniec linii polityki „niech rozwitnie tysiąc kwiatów” wersja nr. 2. Co robił, Bo Xilai aby władzę utrzymać a jej zakres powiększyć? U siebie w Czongqing stworzył „wrażliwy społecznie” model systemu, który w nowoczesnych warunkach klonował pewne cechy i odruchy maoizmu z lat sześćdziesiątych. Uciekał się do neo-maoistowskiej mobilizacji ludu w swoim okręgu. Organizował masówki, podkreślał symbolikę, tchnął ducha dynamiki w wegetującą w podświadomości retorykę egalitarną z okresu kolektywizacji i „rewolucji kulturowej”. Bo Xilai wyżywał się na wrogach ludu, gadał o „czerwonych flagach”, (czyli przodownikach rewolucyjnych) oraz o „białych flagach”, (czyli tzw. kontrrewolucjonistach i wrogach ludu). Ostro uderzył w mafię (i.e., tych nie związanych z nim i jego sitwą). Aresztowano ponad 2,000 osób z podziemia kryminalnego. Najbardziej popularne były masowe demonstracje, podczas których śpiewano stare rewolucyjne piosenki. Nie mniejszą popularnością cieszyła się jego walka z korupcją oraz program zielenienia regionu – masowego sadzenia drzew. Nazwał to wszystko kampanią „czerwonej odnowy.” Wmieszał w nią element „społeczny”: zapomogi, ubezpieczenia i inne sztuczki z arsenału państwa opiekuńczego. A wszystko to ma związek z kryzysem gospodarczym w Chinach. Neo-NEP to kapitalizm polityczny, przede wszystki zyskują na nim ludzie władzy. Popłuczyny spijają mali przedsiębiorcy, a dla ludzi ledwo wystarcza. Prowincja Czongquing, gdzie do niedawna królował, Bo Xilai, jest pogrążona w kryzysie. Nie ma pracy. Istnieją natomiast wielkie nierówności i wielka niesprawiedliwość. Mao wciąż jest żywy w ludzkiej pamięci, ułomnej bardzo, ale jej przebłyski przypominają, że wszyscy za jego panowania mieli jednakowo źle. Taka równość w kloace. A to ludzie raczej wolą niż otwarte panoszenie się czerwonych kleptokratów. Niektóre świnie – szczególnie te z nomenklatury – były zawsze równiejsze. Kłopot polega na tym, że obecnie komunistyczna wierchuszka zupełnie się nie ukrywa ze swoimi nowo nabytymi dobrami. Irytuje to i wścieka pozostałych. Na takich strunach grał świetnie, Bo Xilai. Walka klas zadziała zawsze. Zawiść jest szczególnie wygodnym środkiem mobilizacyjnym ludu. I jeszcze aparatczyk przypominał, że jest komuniszczątkiem—synem znanego rewolucjonisty, Bo Yibo, który jeszcze z Mao Tse Tungiem walczył o czerwoną władzę i „równouprawnienie” (tak samo żona, Bo Xilai, córka weterana ruch Gu Dżingshenga). Tymczasem, Bo Xiali grzmiał potężnie przeciw sprzeniewierzaniu się szczytnym ideałom komunizmu, przeciwko korupcji, przeciwko mafii, przeciwko lokalnym biurokratom, przeciw „kapitalistom”. Politbiuro naturalnie popiera wystawianie pod pręgież kilku kozłów ofiarnych od czasu do czasu, ale zdecydowano, że Bo Xilai przesadza. Uznawano go za przywódcę tzw. „nowych lewaków” w całych Chinach. Środowisko te reprezentuje Stowarzyszenie Postęp. Afiszują się na internecie, a twierdzi się, że należy do niego grupa intelektualistów wroga w stosunku do demokracji parlamentarnej, ideologii praw człowieka (prawdziwych i wydumanych), oraz jakichkolwiek eksperymentów z gospodarką mieszaną. Propagują powrót do terrorystycznej wersji marksizmu-leninizmu. Wtóruje im pewna ilość emerytów w różny sposób osobiście połączona z Mao (e.g., córka osobistej sekretarki twórcy czerwonych Chin), skrajnie lewackie studenckie kółka dyskusyjne, oraz — pasywnie – całkiem pokaźna liczba zwykłych ludzi, szczególnie na prowincji zaszokowanych neo-NEPem. Identyfikacja Bo Xilai z tym środowiskiem to wyraźne przypisanie mu „frakcyjności,” a przecież Lenin wyraźnie zakazał tworzenia frakcji wewnątrzpartyjnych. Miała być jedność wyrażona w tzw. „demokratycznym centraliźmie.” Maoistowskie retro zagraża linii neo-NEPu, która spowodowała, że Chiny stały się jedną z największych potęg ekonomicznych świata. Premier Wen Dżi Bao osobiście interweniował, aby ukrócić, Bo Xilaia. Jeszcze nie czas na zwrot do marksistowskiej ortodoksji. Tyle o mechanizmach wielkiej polityki w kontekście skandalu w Czongqing. Nie wspominamy tutaj za wiele o sprawach osobistych, o hipokryzji. Wiadomo, bowiem, że Bo Xilai nie tylko wywodził się z nomenklaturowej dynastii, ale również był jednym z najbardziej zamożnych ludzi w regionie. Jego syn jest studentem Harvarda i rozbijał się Ferrari po Pekinie. Żona spędziła kilka lat na Anglii, gdzie prowadziła własną firmę pod fałszywym nazwiskiem, ale przedtem wyzyskała stanowisko męża, aby ustanowić rozległą siatkę kontaktów businessowych w sferach „partyjno-rządowych” w Chinach; natomiast brat Bo Xiyong jest jednym z największych bankierów Chin, wart conajmniej $25 milionów, ujawnionych dochodów rocznych ma 1.3 miliona dolarów, podczas gdy średnia krajowa to 4,350 dolarów, zresztą reszta rodziny też ustawiła się milionersko w Hong Kongu i gdzie indziej. Naturalnie dorobił się tak jak reszta komunistów: dzięki konekcjom i powiązaniom z nomenklaturą, tajną policją i kryminalnym światem podziemnym. A wszystko to wyszło na wierzch – nie do przebaczenia w warunkach chińskich układów władzy – w lutym tego roku. Wtedy to ubek Wang Lidżun, prawa ręka, Bo Xilai a jednocześnie szef policji Czongquing uciekł do konsulatu USA i poprosił o azyl. Powiedział Amerykanom o tajemniczej śmierci Brytyjczyka Neila Heywooda, który – mówiąc po platformersku — „kręcił lody” z żoną i synem, Bo Xilai. W listopadzie 2011 r. znaleziono Heywooda martwego w hotelu, władze stwierdziły, że za dużo wypił, ale ciało poddano kremacji bez autopsji. Rzekomo zginął z ręki kamerdynera rodziny, Bo. Oskarża się Gu Kailai o zlecenie morderstwa. Heywood – do niedawna totumfacki rodziny, Bo – ponoć wiedział za dużo o układzie. Wang Lidżun ujawnił to wszystko, ale USA odmówiły mu azylu. Kiedy zjawili się pod konsulatem jego ubeccy podwładni z Czongqing, Wang Lidżun odmówił wyjścia? Dopiero, gdy przybyła ekipa milicyjna z Pekinu, poddał się. Odwieziono go do stolicy, gdzie z pewnością podzielił się swoją wiedzą. Czy to była ukartowana od dawna prowokacja władz centralnych? Czy też Wang Lidżun chciał ocalić własną skórę i sypnął szefa? Nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że w Chinach – jak na komunę przystało – obowiązuje nadal leninowskie, kto kavo. Bo Xilai oskarżono o „naruszynie dyscypliny partyjnej.” Cuda demokratycznego centralizmu wiecznie żywe. Tymczasem w Czongqing wybuchły poważne zamieszki. Miejscowi demonstrowali poparcie dla tow. Bo Xilai. Biedni, skołowani ludzie. Tacy sami w Polsce skandowali „Wiesław, Wiesław!” i „Pomożemy!”. A zrozumieli w końcu, o co chodzi dopiero jak wybuchła „Solidarność.” A do takiego samouświadomienia w Chinach jeszcze daleko. Chodakiewicz

Francja, Niemcy, Rosja - nowe rozdanie? Skutki wyborów prezydenckich we Francji oraz trudność sformowania rządu w Grecji mogą być znaczące. Także dla nas. Niemcy mogą, bowiem zrezygnować z dotychczasowego chowania swojej potęgi pod szyldem Unii Europejskiej i samodzielnie szukać rozwiązania obecnego kryzysu - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Jadwiga Staniszkis. Profesor zwraca również uwagę, że "dla Putina zmasowane inwestycje niemieckie to jedyna szansa na sukces prezydentury". Czy ktoś, kto - tak jak w ostatnim przemówieniu przed ciszą wyborczą Francois Holland we Francji - zastanawiał się nad różnicą między "odnalezieniem zwycięstwa" a jego "odniesieniem", może być dobrym prezydentem? Bo takie aprioryczne, parmenidesowe - jak można by powiedzieć - postawienie problemu - gdy "istotne", wręcz "realne" jest to, co zgodne z ideą i jej "odnalezienie" (nie - "wymyślenie") musi dać zwycięstwo - stanowi wyraz skrajnie lewicowej mentalności. Mimo w sumie dość umiarkowanych poglądów.

Sarkozy był przeciwieństwem takiej postawy: praktyk, a nie - doktryner, który jak Holland nie wie jeszcze, co będzie tą jego doktryną. Imponował zdolnością przełamania izolacyjnej, nastawionej na siebie, formuły francuskiego etatyzmu i próbą zbudowania razem z kanclerz Merkel czegoś nowego. A równocześnie równoważącego tą oś porozumieniem wojskowo - przemysłowym z Wielką Brytanią. Skutki wyborów prezydenckich we Francji oraz trudność sformowania rządu w Grecji mogą być znaczące. Także dla nas. Niemcy mogą, bowiem zrezygnować z dotychczasowego chowania swojej potęgi pod szyldem Unii Europejskiej i samodzielnie szukać rozwiązania obecnego kryzysu. Jeżeli uznamy, że jego istotą jest luka między formalną (wspólna waluta) a realną konwergencją gospodarek strefy euro i że Niemcy mają taką przewagę efektywności, że trudno stworzyć jednolity system standardów i narzędzi sterowania, to - jak pisałam - jednym z wyjść z tej sytuacji może być rzucenie przez Niemcy swoich nadwyżek na Wschód, do Rosji. Infrastrukturalne inwestycje z długim okresem zwrotu. Już wcześniejsza "wielka koalicja" CDU z SPD miała być przygotowaniem do takiego manewru, bo była zdolna do zmobilizowania dużych środków finansowych, przy równoczesnym kooptowaniu do tego programu i związków zawodowych i - organizacji przedsiębiorców. Dziś, mimo braku formalnej koalicji, obie te partie realnie wspierają program ekspansji na Wschód. Także dla Putina zmasowane inwestycje niemieckie to jedyna szansa na sukces prezydentury. Mimo wymuszonych koncesji na rzecz większej autonomii regionów - powrót do wyboru gubernatorów - i mimo frustracji armii. Dla nas i całego pasa krajów bałtyckich - aż do Ukrainy - oznacza to nowe zagrożenia. I bardziej brutalne metody gry politycznej, oparte na długofalowej zgodności interesów. Niemieckich, bo taka ekspansja (w sensie zdynamizowania gospodarki i redukcji nadwyżek - ekwiwalent wojny) rozwiązuje strukturalny wymiar obecnego kryzysu. Dla Rosji, bo to realna szansa na skok modernizacyjny. Z Europą, jak mówił Putin, od Lizbony do Władywostoku. Ale jaką Europą? Jadwiga Staniszkis

Ewolucja megalomanii Prusaków Sukces Hohenzollernów w fałszowaniu polskiej monety przy pomocy Żydów, spowodował opracowanie zmian w polskiej polityce monetarnej i ustanowienie złotego, jako nowej monety polskiej przez Mikołaja Kopernika w 1526 roku i wydanie przez niego książki „Monetae Cuidende Ratio”, w której to książce po raz pierwszy w literaturze światowej sformułował on prawo, że „fałszywy pieniądz wypiera dobrą walutę z obiegu”. Stało się to wówczas, kiedy Gresham, niby angielski odkrywca tego prawa monetarnego, miał zaledwie siedem lat.

Sto lat później, według profesora Izraela Szahaka, krwawe powstanie na Ukrainie w 1648 r. dowodzone przez Bohdana Chmielnickiego spowodowało panikę bankierów żydowskich w Polsce przekonanych, że będą wypędzani z Polski tak, jak 150 lat wcześniej Żydzi byli wypędzani z Hiszpanii. Panika ta miała miejsce mimo tego, że w czasie oblężenia Lwowa, Polacy odmówili wydania Kozakom Żydów lwowskich w zamian za odstąpienie od oblężenia przez wojska kozackie. Kiedy sto lat wcześniej w roku 1547 Iwan Groźny objął władzę w Moskwie napisał odmownie w odpowiedzi na list Króla Polski Zygmunta II (w sprawie osiedlania się lub podróżowania Żydów kupców z Polskich w Rosji). Iwan Groźny napisał, że „Żydzi powodują wielkie zło” i dlatego nigdy na ich przyjazd nie zgodzi się. Wówczas katolicka Austria też wydawała się wystraszona przez Chmielnickiego bankierom żydowskim mniej atrakcyjna niż protestancki Berlin. W ten sposób po pół wieku lokowania kapitałów żydowskich z Polski, Żydzi, bankierzy polscy pomogli sfinansować „Królestwo Pruskie” ze stolicą w Berlinie w 1701 roku i następnie pomogli zainicjować międzynarodową zbrodnię rozbiorów Polski w latach 1762-1795. Samo zastosowanie nazwy Prusy w Brandenburgii spowodowało stworzenie tam kolebki nowoczesnego militaryzmu niemieckiego z nawiązaniem do tradycji krzyżackiego podboju i ludobójstwa Bałto-Słowiańskich Prusów. Ludobójstwo to rozpoczęte w XIII wieku spowodowało wyludnienie mówiącej po prusku ludności terenów Jezior Pruskich. Tereny te wraz z napływem mieszkańców Mazowsza stały się Jeziorami Mazurskimi, a Mazurzy stali się wówczas główną ludnością Prus. 500 lat później po ludobójstwie Prusów, za panowania Króla Polski Stanisława II Poniatowskiego kronikarze pisali, że w czasie jednego popołudnia w Warszawie był większy ruch kołowy niż przez cały miesiąc w Berlinie, stolicy Królestwa Pruskiego. Inaczej było sto lat później w 1870 roku. Berlin stał się po raz pierwszy w historii w czasach nowożytnych stolicą zjednoczonych Niemiec Rząd Bismarck’a sprowokował w 1870 roku wojnę i grabież Francji. Bismarck zbrodniczo pisał wówczas, że konieczna jest eksterminacja Polaków dla istnienia Królestwa Pruskiego. Grabież Francji umożliwiła modernizację stoczni i przemysłu eksportowego Niemiec, co spowodowało konflikt Imperium Niemieckiego z Imperium Brytyjskim oraz powstanie planów uczynienia z Rosji takiego klejnotu korony niemieckiej, jakim to klejnotem korony brytyjskiej były Indie. Pisał o tym Aleksander Guczkow, rosyjski minister wojny przy rządzie Kerensky’ego po wypowiedzeniu wojny Rosji przez rząd Kajzera. Stało się to za pomocą ultimatum wręczonego w Petersburgu przez ambasadora nazwiskiem Fontaine w 1914 roku. Celem Prusaków był podbój i kolonialna kontrola niemiecka nad ziemiami od Renu do Pacyfiku. Podobny, ale jeszcze bardziej ambitny cel przyświecał rządowi Adolfa Hitlera w 1939 roku. Hitler w ramach Planu Wschód zamierzał wytępić 51 milionów Słowian, żeby stworzyć „rasowo czyste” Wielkie Niemcy od Renu do Dniepru i Imperium Niemieckie od Renu do Władywostoku. Profesor M. K. Dziewanowski opisał w książce „Wojna za wszelką cenę” jak Hitler mówił o Rosji, jako „Afryce Niemiec i o Rosjanach, jako niemieckich murzynach”. Ewolucja megalomanii Prusaków znowu, mimo likwidacji Królestwa Prus po klęsce Niemiec u progu ery nuklearnej w 1945 roku, znowu wyłoniła się w formie stworzenia strefy euro, w której bank centralny nie ma kontroli nad każdym krajem członkowskim a jednocześnie waluta ta zagraża dolarowi, jako światowej walucie rezerwowej i przez to euro jest narażony na skutki obrony dolara przeciwko konkurencji euro, jako waluty konkurencyjnej, jako waluta rezerwowa. Iwo Cyprian Pogonowski

Ostrzegam: będę pozywać za KRUS Pan Tomasz Machała zareagował polemiką na mój niedawny „Subotnik” o „Fajnopolakach”. Niewiele z tej polemiki wynika, i nie znalazłbym powodu by o niej wspominać, gdyby nie fakt, iż przyboczny Tomasza Lisa w atakowaniu mojej osoby, (bo dyskutować na argumenty nie potrafi) posuwa się do stwierdzenia: „Ziemkiewicz dyma podatników, siedząc w KRUS-ie”. Jest to oszczerstwo od dawna obecne w repertuarze anonimowych internetowych opluskwiaczy − zbyt często powtarzane w tych samych słowach, by nie podejrzewać, iż działających w sposób zorganizowany − na kolportowanie, którego jednak nie odważył się dotąd nikt występujący pod własnym nazwiskiem. I, ostrzegam po dobroci, nikomu tego robić nie radzę. O sprawie pisałem częściej, niż by wypadało publicyście dbającemu o to, by nie zanudzać czytelników swą osobą. Z faktu, iż jestem płatnikiem KRUS, nigdy nie czyniłem tajemnicy − przeciwnie, rozgłosiłem go sam, traktując, jako jeden z licznych absurdów III RP. Fakt ten wynika z narzuconego przez obowiązujące prawo przymusu tzw. powszechnego ubezpieczenia społecznego. Jako właściciel ponad dziesięciu hektarów ziemi ornej, nie zatrudniony na etacie i nie prowadzący działalności gospodarczej, jestem zobowiązany realizować ów ustawowy przymus właśnie za pośrednictwem KRUS. Gdybym tego nie robił, groziłaby mi wysoka grzywna za uchylanie się od jednego z głównych „dobrodziejstw socjalizmu” plus zapłata zaległych składek z ustawowymi odsetkami. Każdy, kto choć odrobinę orientuje się, jakie w III RP obowiązuje prawo (a człowiek aspirujący do miana dziennikarza powinien) musi sobie zdawać z powyższego sprawę; a jeśli nawet się nie orientuje, to wyjaśniałem tę sprawę wystarczająco często, by Machała nie mógł się usprawiedliwiać niewiedzą. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem sądowego pieniactwa i „pyskówek”, ale w oczach przeciętnego czytelnika, widza i słuchacza osoba publiczna, która nie reaguje na oszczerstwa, uwiarygodnia je. Nie mam, zatem innego wyjścia, niż bronić swego dobrego imienia, jeśli będzie to konieczne, na drodze sądowej. Aby dać Tomaszowi Machale szansę uniknięcia tego, wzywam go niniejszym do natychmiastowego usunięcia z internetu insynuacji pod moim adresem. Przy przeprosinach z jego strony, (choć oczywiście byłby na miejscu) upierać się nie będę, bo nie są mi do niczego potrzebne. Uprzedzam jednocześnie, że każdego, kto chciałby dopuszczać się kolportowania insynuacji, jakoby moje uczestnictwo w KRUS było jakimś nadużyciem, cwaniactwem czy oszustwem, będę zmuszony ścigać sądownie, domagając się nie tylko kosztownego odszczekania oszczerstw, ale również stosownego zadośćuczynienia. Proszę powyższą zapowiedź potraktować poważnie.

PS. Pod wspomnianą polemiką Machały od prawie tygodnia wiszą komentarze użytkowników jego portalu, wtórujących jego obelgom pod moim adresem i skrzykujących się, aby mi „nakłaść po mordzie”. Chamskie i obelżywe wpisy są oczywiście problemem wszystkich portali, ale warto przypomnieć, że serwis natemat.pl reklamował się właśnie, jako ten, który będzie od takowych wolny. W istocie (wystarczy zerknąć na przykłady zebrane w ostatnim numerze „Uważam Rze”) prostackie judzenie przeciwko prawicy, katolikom i Kościołowi oraz wezwania do fizycznej agresji wobec nich wydają się jego specjalnością tej trybuny „fajnych Polaków”. RAZ

Tusk listami proskrypcyjnymi skarbówki zwalcza opozycję? Urząd Kontroli Skarbowej wykończył firmę, której właścicielka naraziła się prokuraturze. Spółkę jej męża zniszczono wcześniej Ziemkiewicz Każdy przedsiębiorca wie, że  47 kontroli może go, jeśli tylko zechce, błyskawicznie doprowadzić do bankructwa. Fundamentalną cechą systemu totalitarnego jest taka konstrukcja prawa, aby każdy obywatel stał się przestępcą. Ustrój drugiej Komuny pod rządami Platformy i Tuska bardzo często określa się mianem „miękkiego totalitaryzmu. Przytoczę tutaj słowa Gilowskiej „Gilowska „Zgadzam się całkowicie z tymi, którzy mówią, że mamy w Polsce miękki totalitaryzm. Tak. Tak właśnie należy nazwać system, który zbudowała PO w ostatnich latach.

„.. (więcej)

Urzędy skarbowe II Komuny tworzą listy proskrypcyjne obywateli, przeciwko którym użyty zostanie postkomunistyczny aparat represji. Paweł Rochowicz donosi w Rzeczpospolitej w artykule „ Czarna lista fiskusa„ Resort finansów wydaje wewnętrzną instrukcję, kogo ścigać, jako podejrzanego o ukrywanie dochodów. Są na niej zwykli ludzie, m.in. turyści i młodzi przedsiębiorcy „Warto przypomnieć, że II Komuna posiada aż 11 rodzajów różnego rodzaju służb w tym specjalny wydział skarbowy, które mają prawo do zakładania podsłuchów, budowy siatki konfidentów. Niemcy posiadają tych służb jedynie 3. Służby III RP wprowadziły totalną inwigilacje rozmów telefonicznych Polaków, na skale spotykaną jedynie w systemach autorytarnych. Mamy sto trzydzieści razy więcej podsłuchów na głowę ludności niż w Niemczech. Ma to na celu pacyfikację polityczną Polaków. Niszczenie opozycji poprzez zastraszenie jej zwolenników. Wysokość opodatkowania, celowo tolerowana prze II Komunę samowola i bezkarność urzędników, celowo skomplikowane i zawiłe prawo podatkowe pozwoliło stworzyć z milionów Polaków, w tym praktycznie wszystkich przedsiębiorców zwierzynę łowną. Dzięki temu II komuna zepchnęła razem z rodzinami około 12 mionów ludzi do getta politycznego. Zrobiła z nich pariasów, którzy boja się, aby jakimkolwiek gestem nie sprowokować agresji urzędników II komuny. Praktycznie każdy przedsiębiorca może znaleźć się na takiej liście proskrypcyjnej, na zasadzie złej woli urzędników. Aby zdać sobie sprawę z patologi, degeneracji zagrażającej demokracji, wolnościom ekonomicznym i politycznym, oraz łamaniu praw człowieka podam informację, jaka pojawiła się w Rzeczpospolitej w artykule po tytułem „ Jak zniszczyć przedsiębiorcę „ „„Urząd Kontroli Skarbowej wykończył firmę, której właścicielka naraziła się prokuraturze. Spółkę jej męża zniszczono wcześniej „..(więcej)

Ziemkiewicz tą postkomunistyczną patologię tak opisuje „„Donald Tusk, w miarę jak budował monopol swego ugrupowania, zaczął świadomie sięgać po socjotechniki analogiczne do używanych przez poprzednią monopartię”...”Mamy tu do czynienia z zupełnie świadomie wprowadzaną nową "piarowską" strategią władzy – strategią izolowania opozycji od społeczeństwa za pomocą strachu. Pierwsze próby dokonane na "handlarzach dopalaczami" i "kibolach" okazały się udane i dowiodły, że dysponuje oddanymi mediami, zwłaszcza elektronicznymi, a więc z zasady oddziałującymi bezpośrednio na emocje, można się kusić również o otoczenie kordonem strachu i niechęci grup znacznie szerszych. Nawet całego "żelaznego elektoratu" opozycji. Tym bardziej, że przecież Tusk dysponuje całą niezbędną do tego peerelowską infrastrukturą, troskliwie przechowaną, a nawet rozwiniętą przez  III RP. Każdy obywatel wie, że wobec urzędu nie ma i nigdy nie będzie miał racji. Każdy przedsiębiorca wie, że  47 kontroli może go, jeśli tylko zechce, błyskawicznie doprowadzić do bankructwa. A każdy pracownik sfery budżetowej – że może wylecieć „...(więcej)

Michalkiewicz w swoim tekście uważa, że „starzy łajdacy i wściekłe psy„ rozpoczynają budowę prawdziwego socjalizmu w Polsce. A co lepiej służy sterroryzowaniu Polaków jak nie służby skarbowe ze swoimi listami proskrypcyjnymi.

Niszczenie ekonomiczne, konfiskatę mienia przeciwników politycznych rozwinęli Rzymianie. Aby przybliżyć groźne zjawisko, jakim są listy proskrypcyjne II Komuny przytoczę opis tych praktyk „W starożytnym Rzymie w okresach wojen domowych, oznaczała pozbawienie praw obywatelskich i konfiskatę majątku osób przeciwnych rządzącym. Nazwiska obywateli poddanych proskrypcjom umieszczano na kamiennych tablicach w miejscach publicznych. Zabójstwo osoby z listy premiowano nagrodą pieniężną. „...(źródło)

Aby zrozumieć strukturę społeczną politycznej wojny domowej, w której II komuna Tuska używa struktur urzędniczych do terroryzowania i zastraszania przeciwników politycznych przytoczę jeszcze analizę Gilowskiej „Dla części ludzi, szczególnie tych, którzy właśnie kończą studia, praca w administracji rządowej, czy samorządowej to jest bardzo dobre miejsce. Tyle, że to jest armia ludzi – z członkami rodzin ponad 3 mln osób – w zasadzie na cudzym utrzymaniu„ ...(więcej)

„Odpowiedź zawiera się w liczbach. Na koniec 2007 r. poziom wydatków ogółem całego sektora finansów publicznych wyniósł niecałe pół biliona, 496,5 mld zł. A na koniec 2010 r. – przekroczył 640 mld zł. To znaczy, że poziom rocznych wydatków przez trzy lata –2008, 2009 i 2010 – podniósł się o 140 mld zł. To jest, panowie, 10 proc. PKB! Wzrost poziomu wydatków publicznycho 30 proc. w trzy lata to rekord. „Gilowska „Na różne różności.Na przykład na urzędników. Pomiędzy końcem 2007 r. a końcem roku 2010 liczba urzędników wzrosła o 75 tys. Gilowska „ Zgadzam się całkowicie z tymi, którzy mówią, żemamy w Polsce miękki totalitaryzm. Tak. Tak właśnie należynazwać system, który zbudowała PO w ostatnich latach. Ze wszystkimi konsekwencjami. „...(więcej) Marek Mojsiewicz

NIKT NIE ODPOWIE ZA SMOLEŃSK? Sprawa niebywałych zaniedbań  i braku zabezpieczenia   wizyty Prezydenta z delegacją w Katyniu znana jest od wielu miesięcy, choć z każdym dniem odsłaniają się kolejne elementy, które u każdego myślącego wywołują naturalne pytania: czy było to celowe, czy nieumyślne działanie? Patrząc na skalę   przed i posmoleńskiego dramatu można powiedzieć jedno: część osób działała z premedytacją, doskonale zdając sobie sprawę ze skutków swoich czynów, tak jak zdaje sobie sprawę człowiek sadzający kolegę do  samochodu z niesprawnymi hamulcami, a część występowała w roli pożytecznych idiotów,  żądnych jedynie zemsty  na znienawidzonych politykach. Ustalenie, który z polityków, czy urzędników działał w jednej z wyżej wymienionych  grup, powinno należeć do konkretnych instytucji państwowych, takich jak prokuratura, czy służby specjalne. Po 10 kwietnia 2010 roku zostało wszczęte śledztwo w sprawie odpowiedzialności  osób, które z racji pełnionych funkcji, miały w zakresie swoich obowiązków ustawowych przygotowanie wizyty głowy państwa na terenie FR, a więc premier, minister spraw zagranicznych, spraw wewnętrznych, urzędnicy kancelarii premiera oraz oficerowie BOR.  Kilka tygodni temu  pojawiła się informacja, że postawiono zarzut niedopełnienia obowiązków wiceszefowi BOR  generałowi Pawłowi  Bielawnemu, co pozwalało sądzić, iż winni tak ewidentnych zaniedbań zostaną ukarani. Niestety, jak donosi Rzeczpospolita, śledztwo w sprawie odpowiedzialności  przy organizacji wizyty ma się ku końcowi, a zgodnie ze słowami rzeczniczki prokuratury  Warszawa – Praga, nie ma, co liczyć na postawienie zarzutów komukolwiek innemu, poza wyżej wymienionym generałem BOR:

Na chwilę obecną nie ma postanowienia o postawieniu zarzutów komukolwiek poza jedną osobą”. Oficjalnie śledztwo ma zostać zamknięte 10 czerwca tego roku, a więc dokładnie za miesiąc, tuż przed imprezą piłkarską, na którą zostaną zwrócone wszystkie oczy i kamery. Nie sądzę, aby w ciągu najbliższych tygodni udało się  prokuraturze kogoś oskarżyć, skoro przez dwa lata tego nie uczyniła. Czy rzeczywiście nikt poza wiceszefem BOR nie zaniedbał swoich obowiązków? Według prokuratury wszyscy wywiązali się należycie ze swoich ustawowych zadań? Na pierwszych stronach Białej Księgi wydanej przez Zespół Parlamentarny można przeczytać o budzących grozę działaniach niektórych urzędników państwowych, do których należało między innymi: rozdzielenie rocznicowych uroczystości katyńskich poprzez zorganizowanie odrębnego spotkania D. Tuska z W. Putinem w Katyniu w dn. 7 kwietnia 2010 r. jako wynik gry prowadzonej przeciwko Prezydentowi RP Lechowi Kaczyńskiemu, powierzenie odpowiedzialności za istotne aspekty organizacji wizyty Tomaszowi Turowskiemu, uniemożliwienie przez Rosjan skontrolowania stanu lotniska w Smoleńsku przez polskich urzędników, w tym przez przedstawicieli Kancelarii Prezydenta RP, brak zabezpieczenia wizyty Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego przez Biuro Ochrony Rządu i Federalną Służbę Ochrony, zlekceważenie informacji o nieprzygotowaniu lotniska Smoleńsk Siewiernyj na przyjęcie samolotu z Prezydentem RP Lechem Kaczyńskim i polską delegacją w dn. 10 kwietnia 2010 r., uzgodnienie przez rządy RP i FR obniżenia rangi wizyty Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, rezygnacja z zamówionego rosyjskiego nawigatora dla samolotu przewożącego Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego po zapewnieniu bezpieczeństwa lotu delegacji premiera D. Tuska, zlekceważenie otrzymanego ostrzeżenia o możliwości porwania statku powietrznego w dniu 9 kwietnia 2010r., utrudnianie postępowania wyjaśniającego przez rząd D. Tuska, wprowadzanie w błąd opinii publicznej i Sejmu. Do tej listy należy dodać niewyjaśnioną do dzisiaj sprawę rezygnacji ze statusu eksterytorialności TU 154M, której zachowanie uniemożliwiłoby Rosjanom przechwycenie cennych danych z telefonów, laptopów i aparatów fotograficznych ofiar, przez co narażono państwo polskie na niebezpieczeństwo i utratę wiarygodności w oczach sojuszników. Warto też przypomnieć, że nie wykonano rekonesansu lotniska, zarówno pod względem fizycznego obejrzenia pasa lądowania, sprawdzenia oświetlenia, sprawności urządzeń na wieży, a także sprawdzenie lądowiska pod względem pirotechnicznym. Nie oddelegowano na Siewiernyj ani jednego oficera BOR, w tym pirotechnika, co jest abecadłem wszelkiej ochrony VIP! Mało tego, nie wykonano rekonesansu tras przejazdu delegacji prezydenckiej oraz czasowych miejsc pobytu, co było praktyką  dotychczas zawsze stosowaną przez BOR, łącznie z oddelegowaniem oficera do kuchni w restauracji, w której miała jeść osoba ochraniana. Czy zatem prokuratura nie wie, kto odpowiada za te zaniedbania, czy tylko udaje, że tego nie wie? Dwa lata po bezprecedensowej w dziejach cywilizowanego świata katastrofie, po dziesiątkach, jeśli nie setkach ujawnionych, rażących przykładów zaniedbań w zakresie bezpieczeństwa, których dopuścili się poszczególni urzędnicy państwowi, skandalu z sekcjami, fałszerstwami w dokumentacji medycznej i towarzyszącym im kłamstwom polityków ze świecznika, dowiadujemy się, że winnych tego stanu rzeczy nie ma. Wygląda to na ponury żart i mam nadzieję, że takim się okaże.

http://www.rp.pl/artykul/182403,872606-Koniec-sledztwa-smolenskiego.html

http://niezalezna.pl/19467-smolensk-czego-nie-dopilnowal-ambasador-bahr

http://www.naszdziennik.pl/zasoby/smolensk/bialaksiega.pdf

Martynka

Ekspresowe tempo w sprawie emerytur

1. Niedawno, bo 26 kwietnia odbyło się I czytanie zarówno ustawy o emeryturach pracowniczych jak i ustawy o emeryturach mundurowych, a już wczoraj koalicja PO-PSL przeprowadziła błyskawicznie II czytanie obydwu ustaw, a najbliższy piątek odbędzie się ich III czytanie, czyli głosowanie nad poprawkami i obydwoma ustawami w całości. Na komisji nadzwyczajnej powołanej do rozpatrzenia obydwu projektów ustaw, tempo prac podobne, jaki na sali plenarnej. Poprawki zgłoszone przez opozycję (było ich ponad 40) błyskawicznie odrzucone i projekt może iść do ostatecznego głosowania. Na nic propozycje o zorganizowanie wysłuchania publicznego, na nic prośby o ekspertyzy czy projekty zgodne są z Konstytucją RP (odbierają przecież nabyte prawa emerytalne, a także prawa w trakcie nabywania), mamy większość i w związku z tym mamy rację.

2. Wczoraj na sali obrad nie było już ani premiera Tuska ani ministra pracy Kosiniaka-Kamysza, a na lawinę pytań posłów, próbował odpowiadać tylko wiceminister Bucior, chociaż i on się specjalnie nie wysilał. Nie bardzo był w stanie na przykład wytłumaczyć, dlaczego w pracach nad tymi ustawami przyjęto takie ekspresowe tempo, bo przecież wyraźne finansowe skutki ich uchwalenia pojawią się dopiero za kilka lat. Specjalnie nie zaprzeczał, gdy w pytaniach postawiłem tezę, że jedynym powodem tego pośpiechu jest uwiarygodnienie naszych finansów publicznych wobec tzw. rynków finansowych. Skrócenie czasu wypłacania emerytur poszczególnym świadczeniobiorcom, to w przyszłości niższe dotacje z budżetu do systemu ubezpieczeń społecznych, a tym samym większe prawdopodobieństwo, że będziemy bez zwłoki spłacać raty i odsetki naszego olbrzymiego długu publicznego, który szybkimi krokami zmierza do astronomicznej kwoty 1000 mld złotych.

3. Jeszcze dziwniejszy jest pospiech związany z projektem ustawy o emeryturach mundurowych. Rząd przygotowywał go, bowiem w ścisłej współpracy ze związkami zawodowymi służb mundurowych. Ten sposób procedowania miał zrozumienie nawet u opozycji, ponieważ jakiekolwiek nieprzemyślane ruchy emerytalne w tych służbach, to gremialne odchodzenie „mundurowych” na emeryturę i w konsekwencji znaczące pogorszenie bezpieczeństwa państwa. Za spokojnym tempem prac w tym przypadku przemawiało także to, że ten projektu stawy miał nie naruszać ani praw nabytych w służbach ani praw w trakcie ich nabywania, miał po prostu dotyczyć tylko tych, którzy znajdą się w służbach mundurowych po 1 stycznia 2013 roku.

4. Gdzie tam, mimo tego, że jako kraj organizujący Euro 2012, musimy wykorzystywać w najbliższych 2 miesiącach większość służb mundurowych do zapewnienia bezpieczeństwa podczas tej imprezy, zdecydowano się pracę nad nim połączyć z pracami nad emeryturami pracowniczymi? Wywołuje to ogromne niezadowolenie w tych służbach, zwłaszcza, że niektóre propozycje rządowe zawarte w tej ustawie, znacząco dobiegają od ustaleń ze związkami zawodowymi służb mundurowych, pod jakimi podpisali się przedstawiciele rządu. Do tego trzeba dodać konflikt ze służbą celną, która jako jedyna mundurowa, znalazła się poza tą ustawą, choć w kampanii wyborczej sam premier Tusk obiecał związkom zawodowym celników, że tą ustawą zostaną jednak objęci. Służby celne już rozpoczynają strajk włoski, co w zestawieniu z decyzją, że okresowo na czas mistrzostw, przywracamy kontrole na naszej zachodniej i południowej granicy, a także potrzebna będzie wyjątkowo sprawna praca tej służby na naszej granicy z Ukrainą, nieuchronnie będzie prowadziło do paraliżu odpraw celnych, gigantycznych kolejek na granicach i odpowiedniej opinii o Polsce zagranicznych turystów.

5. Z powyższego wynika, że uchwalenie obydwu ustaw jest już w zasadzie przesądzone. Polski rząd pobije rekord świata. Uchwalenie tak fundamentalnej ustawy pogarszającej warunki emerytalne dla 16 mln ludzi w ciągu 1 miesiąca, tak szybko nie procedował nad tym żaden rząd na świecie. Skończy się to wszystko w Trybunale Konstytucyjnym, ale gdyby się miało okazać, że uzna on, iż wszystko było w porządku, to Prawo i Sprawiedliwość pod dojściu do władzy, w sprawie emerytur pracowniczych wróci do obecnie obowiązujących rozwiązań. Zbigniew Kuźmiuk

W sprawie “Apelu” prezydenta Komorowskiego Prezydent Komorowski chce powrotu totalitaryzmu na Ukrainę? To tak, jakbym zaczął pouczać właściciela domu, jak poustawiać pokoje i rządzić swoją rodziną! Jak jedne państwa zaczną zajmować się ustawodawstwem innych państw – to zrobi się bałagan iście kosmiczny – biorąc pod uwagę, że na ogół nie dają sobie one rady z tworzeniem własnych praw! Natomiast, powtarzam: domaganie się od Republiki Ukraińskiej, by przywróciła totalitaryzm z czasów komunizmu – to też niezła bezczelność! Jest to wezwanie tamtejszej Egzekutywy, by zlekcewazyła wyrok wydany przez niezależną Judykaturę!! Pamiętacie Panstwo, jak ostrzegałem w latach 70 tych: kto dopuszcza, że państwo może obnizyć wiek emerytalny – ten dopuszcza, że może go podwyższyć! Pamiętacie Pańswtwo może, jak wybitny mysliciel konserwatywny, p.Tomasz Gabiś, ostrzegał: „Jesli Kościół dopuszcza, by Papieża oklaskiwano – to dopuszcza też, że można go wygwizdać!” A więc: kto dopuszcza, że Ekzekutywa wbrew wyrokowi sądu wypuści p.Tymoszenko – ten dopuszcza, że władza będzie opozycjonistów bez wyroku wsadzała!!! Każdy konserwatysta to rozumie… Oczywiscie: JE Wiktor Janukowycz może p.Julię Tymoszenko po prostu ułaskawić. Wątpię jednak, by Ona się na to zgodziła… JKM

Rozumiem Pana, Panie Prezydencie! Wybory na Słowacji i w Grecji pokazują, że cała Banda Czworga może nie uzyskać w nadciągających przyśpieszonych wyborach 30% głosów. JE Bronisław Komorowski wystąpił z apelem do wszystkim sił politycznych na Ukrainie o zmiany w prawie, by wyeliminować przepisy umożliwiające karanie za działalność polityczną „w oparciu o prawo karne”. Jest to postulat całkowicie zrozumiały. I nic dziwnego, że poparł go nawet WCzc. Jarosław Kaczyński. Popiera go cała polska klasa polityczna. Nasza „Banda Czworga” (obecnie już, po rozbiciu PO i PiS: sześciorga) jest w panice. Wybory na Słowacji i w Grecji pokazują, że cała Banda Czworga może nie uzyskać w nadciągających przyśpieszonych wyborach 30% głosów. A to oznacza, że tzw. „politycy” będą mogli powędrować (wzorem p.Julii Tymoszenko) do kryminału – za np. podpisanie skandalicznej umowy z „GazProm”-em, za wydatkowanie dziesiątków miliardów na „walkę z Globalnym Ociepleniem, za wdrażanie „unijnych dyrektyw” powodujących w polskiej gospodarce straty idące w setki miliardów, za bezczelne „polityczne” decyzje budowy wszystkich obiektów związanych z Euro2012 bez przetargów czy licytacyj, za branie łapówek od Unii i obcych rządów. I dlatego właśnie tak im zależy, by to wszystko(np. decyzję o budowie "Stadionu Narodowego" trzy razy drożej, niz normalnie...) traktować nie jak pospolite szwindle, podlegające kodeksowi karnemu – lecz jako „działalność polityczną” (za którą mogą ponieść odpowiedzialność tylko w tym sensie, że nie zostaną wybrani). A Republika Ukraińska za wzięcie przez p.Tymoszenko łapówki od „GazProm”-u - co jest tak uświęconym prawem dzisiejszych „polityków” jak „prawo pierwszej nocy” w feudalizmie – wsadziła Ją do więzienia. To niebezpieczny dla rozkradających całą Europę d***kratów precedens. Stąd oburzenie federastów. Taki jest też sens apelu JE Bronisława Komorowskiego – reprezentującego w tym zakresie niewątpliwie wolę całej „polskiej klasy politycznej”. Pan Prezydent mówi zresztą otwartym tekstem: „ Polska wspierała i wspiera europejskie aspiracje Ukrainy”. Czyli: niedługo moglibyście kraść na taką skalę i z takim rozmachem, jak my to robimy w Brukseli. Natomiast, jeśli będziecie więzić Piękną Julię – to: „Z największym niepokojem dostrzegam narastające zagrożenie poważnego opóźnienia bądź nawet całkowitego wstrzymania procesu podpisania i ratyfikacji umowy stowarzyszeniowej Ukrainy z Unią Europejską”. Czyli: będzie mogli rozkradać kraj nadal tylko prymitywnymi, wschodnio-europejskimi metodami, w porozumieniu z mafią i innymi podejrzanymi typami. Ciekawe: co odpowie JE Włodzimierz Janukowycz? JKM

Anty-demaskacja Właśnie dostrzegłlem, że przed trzema dniami {learc} wziął się za demaskowanie moich bezczelnych kłamstw. Stwierdzil, że rozwój Malezji wynosi a to 7,6%, a to 9,5%, a to 13,3 – z czego wynika, że moje twierdzenie, że Malezja rozwija się w tempie 13% nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. A to stwierdził, że dziura ozonowa jednak jest... No, prewnie, że jest – Globalne Ocieplenie też jest (zwłaszcza latem...) tylko nie ma nic wspólnego z działalnością czlowieka. A dziura ozonowa jest nad Antarktydą i naprawdę nie powstala, dlatego, że pingwiny uzywają lodówek i klimatyzatorów. Zresztą to właśnie, że nadal jest, (choć freon wycofano 15 lat temu) dowodzi, że freon nie ma z tą dziurą nic wspólnego. A to nieprawda, że kolej Konstantynopol-Wiedeń budowano dwa lata – ale ja twierdzilem, że budowaną ja przez dwa lata przez Bałkany! Zbieranie pieniędzy, uzyskiwanie koncesyj i podłączanie jej do sieci kolei austriackich i tureckich (a te dwa państwa były straszliwie zbiurokratyzowane!) - to inna zupelnie sprawa. A to, że we Francji nie ma progu wyborczego 13%... No, to cytuję:

„Izba niższa parlamentu liczy obecnie 577 deputowanych, 5-letnia kadencja. Wybór: złożenie kaucji – jest ona zwracana, gdy kandydat przekroczył próg wyborczy 5% głosów oddanych w okręgu; system większościowy w dwóch turach (I tura – bezwzględna większość głosów, ale nie mniej niż 25%; II tura – jeżeli żaden nie uzyskał 25% do II tury przechodzą kandydaci którzy uzyskali co najmniej 12,5% głosów – i decyduje zwykła większość”. Rzeczywiście: nie 13%, lecz 12,5% - przepraszam.Czasem trochę przesadzam, przyznaję – ale ja nie mam czasu sprawdzać w źródłach, piszę „z głowy” - i często pamięć płata mi figle.Proszę sprawdzać i korygować – ale nie przesadzać w czepianiu się!

JKM

Tylko u nas: dwie twarze Beaty Sawickiej Odebrano mi godność, odarto z intymności, skrzywdziło mnie demokratyczne państwo, to polityczne barbarzyństwo - mówiła dziś w ostatnim słowie przed sądem oskarżona o korupcję b. posłanka PO Beata Sawicka. Specjalnie dla czytelników Niezalezna.pl wybraliśmy najsmakowitsze cytaty z jej dzisiejszego wystąpienia i zestawiliśmy je z tym, co Sawicka mówiła pięć lat wcześniej do udającego biznesmena agenta CBA (Tomasza Kaczmarka).

Beata Sawicka - 10 maja 2012 r. (sąd)

"To, co prokurator robił wobec mnie, było nieludzkie. Nic nie będzie w stanie mnie przekonać, że prokuratorzy występujący w tej sprawie są apolityczni - oni są politykami PiS."

"Ja to przeżyłam. Barbara Blida tego nie przeżyła. Andrzej Lepper tego nie przeżył. Czuję się pionkiem w wielkiej grze sił specjalnych."

"Niestety dla mnie okazało się, że z grupy kobiet w PO ja okazałam się prymuską, którą wykorzystano. Teraz widzę tę perfidię, gdy oceniam na chłodno zimne wyrachowanie i planowanie działań wykorzystujących moje odruchy serca i przyjaźni."

"Odebrano mi godność, odarto z intymności. Doznałam krzywdy od demokratycznego państwa, to polityczne barbarzyństwo."

"Biznes to było dla mnie środowisko fałszywe. [...] Wychowywałam się bez ojca. Zagrano na tym, co dla każdej kobiety, matki, jest normalne. Nie miałam najmniejszego pojęcia, że to był haczyk, który będzie wykorzystany. Znam aksjologię, oprócz najwyższej wartości, jaką jest życie, jest także przyjaźń i współczucie. Od tego wszystko się zaczęło. Niech mi prokurator nie wmawia chciwości".

Beata Sawicka - sierpień 2007 r. (nagrania operacyjne CBA)

"Bo ten telefon, którego byłeś świadkiem, świadczy o tym, że dobierają mi się do dupy."

"I rezyduję tutaj, na stałe przeprowadzam się i koniec i kręcimy lód, co półtora tygodnia jestem w Sejmie. Codziennie w robocie, Warszawa nasza".

"Kurwa mać, tyle mam układów teraz wypracowanych i to wszystko w łeb weźmie, bo nie problem byłby, gdybyśmy my wzięli władzę."

"Może będą wybory za dwa miesiące, może będą za pół roku, może za trzy tygodnie. Stąd wiesz, ja muszę być przygotowana na każdy wariant. W politykę się nie musicie mieszać, tylko kasę dajcie."

"Powiem szczerze, że chciałabym to doprowadzić do końca, jeżeli coś z tego mielibyśmy oboje albo ty. Ale jeżeli jest tylko za friko, to to pieprzę." Niezalezna

3 mln zł na propagandę Agencja BBDO za trzy miliony złotych na zlecenie rządu zrealizowała kampanię reklamową dotyczącą podniesienia wieku emerytalnego. Przygotowania do kampanii ruszyły na długo przed porozumieniem koalicjantów w sprawie reformy – ustaliła „Gazeta Polska Codziennie". Dziś posłowie zadecydują w Sejmie o przyszłości systemu emerytalnego. By przeforsować kontrowersyjne przepisy, rząd na długo przed porozumieniem się koalicjantów w sprawie reformy wynajął firmę reklamową, która przygotowała kampanię promującą reformę. Trzy spoty telewizyjne, strona internetowa i infolinia promujące reformę emerytalną kosztowały podatników 3 mln zł. Kampanię w całości przygotowała firma reklamowa BBDO, już wcześniej współpracująca z polskim rządem, przygotowując m.in. za darmo kampanię społeczną „Zapnij pasy, włącz myślenie". Zarządza nią Piotr Batogowski, o którym najnowszy magazyn „Press" w obszernym artykule „Hedonista" pisze: „Dochodzi lekko do tego, o co inni zazwyczaj muszą walczyć". Jest też, co lubi podkreślać, zapalonym golfistą, a jego nazwisko przewija się w internecie w artykułach dotyczących turniejów golfowych, m.in. obok nazwiska Mirosława „Mira" Drzewieckiego, byłego ministra sportu w rządzie Platformy Obywatelskiej. Piotr Batogowski zaczynał karierę, jako dziennikarz „Obserwatora Codziennego", gazety Wiktora Kubiaka (patrona finansowego KLD, dobrego znajomego Donalda Tuska). Nazwisko Kubiaka znalazło się w Raporcie z weryfikacji WSI w kontekście działań Grzegorza Żemka i wojskowych służb specjalnych. Firma BBDO nie chce rozmawiać z mediami na temat kampanii, jej kosztów ani czasu trwania i planowanych dalszych działań. – Nie będziemy udzielali żadnych informacji, proszę zwrócić się do Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej – mówi Beata Strzelbicka z BBDO.

– Zamiast informować, rząd tą kampanią dezinformuje. Nie mówi o tym, że osoba, która w 2008 r. dostałaby 1600 zł emerytury, w 2014 r. dostanie 800 zł. Udaje jednak zaangażowanie i wydaje na to 3 mln zł. Lepiej gdyby przeznaczył to chociażby na pomoc najuboższym, a nie na dofinansowanie kumpli, którzy mają liczne firmy PR-owskie i reklamowe – mówi posłanka Józefa Hrynkiewicz (PiS).

– Główny zarzut wobec rządu dotyczył niedoinformowania. Nie można ludziom inaczej przekazać informacji niż za pośrednictwem mediów. To kosztuje. Gra toczy się przecież nie o trzy miliony złotych, to milionowa promila tego, o co walczymy, czyli stabilność finansową państwa, którą może zaburzyć brak reformy systemu emerytalnego – tłumaczy Barbara Fabisiak-Radziejowska (PO). Jednak zdaniem SLD „są to pieniądze wyrzucone w błoto". – Zamiast podjąć debatę publiczną, rząd schował się za twarzami aktorów. Reklamy nie odpowiedziały na żadne pytania: ile będą wynosiły emerytury częściowe, jakie będą ich wysokości – mówi poseł Dariusz Joński, rzecznik SLD. Jak ustaliliśmy, konkurs na kampanię został rozpisany już w lutym, kiedy przyszłość reformy stała pod znakiem zapytania ze względu na brak porozumienia między koalicjantami. Doszło do niego dopiero 31 marca. 11 kwietnia w telewizji pojawiły się pierwsze spoty.

– Wszystko już dawno było ustalone. Wróciła doktryna o przewodniej roli partii. Ilustruje to fakt, że ponad 80 proc. społeczeństwa jest przeciw, a rząd depcze demokratyczne prawo do referendum – mówi Janusz Śniadek, b. przewodniczący Solidarności.

– W przeprowadzonych badaniach opinii publicznej ponad 70 proc. Polaków opowiedziało się za organizacją kampanii informacyjnej – tłumaczy minister pracy Władysław Kosiniak-Kamysz (PSL).

– Nie chce mi się wierzyć, że coś powstawało, zanim doszło do kompromisu emerytalnego, bo nie było wiadomo, jakie będą ostateczne rozwiązania i jeśli tak faktycznie było, jest to informacja dość zaskakująca – przyznaje Krzysztof Kosiński. Katarzyna Pawlak

USA, jako państwo policyjne USA, jako państwo policyjne jest opisywane w literaturze amerykańskiej. Nadzór nad mieszkańcami USA w 2010 roku kosztował ponad 80 miliardów dolarów z wydatków wywiadu wojskowego oraz blisko 60 miliardów dolarów z budżetu Urzędu Bezpieczeństwa Terytorium USA. Ponad 180,000 posad wymagało sprawdzianu lojalności najwyższego rzędu. Koszty zarządzania i przestrzegania tajnością sekretów państwowych USA wynosi około 10 miliardów dolarów rocznie. Bardzo liczne „Programy Ograniczonego Dostępu” służb specjalnych dotyczą zakulisowych akcji niekonwencjonalnie działającego wywiadu, akcji zbrojnych włącznie z zabójstwami, których obecnie w walce przeciwko terrorowi dokonuje się więcej niż podczas Zimnej Wojny. Szczegóły działalności CIA opisują autorzy D. Triest i W.M. Arkin w książce pod tytułem: „Top Secret America”, w której opisany jest tajny system więzień CIA działający w przerażających warunkach na terenie Iraku i Afganistanu. Autorzy opisują ciężkie warunki rannych żołnierzy amerykańskich w centrum medycznym „Walter Reid Army Medical Center” w Waszyngtonie. USA, jako państwo policyjne nie działa sprawnie z powodu słabej koordynacji wśród wielu powtarzających się niezamierzonych błędnych posunięć. System wywiadu USA określany jest, jako „self-perptuating”. Politycy w Izbie Deputowanych boją się wglądać w to, co się dzieje w służbach specjalnych i ryzykować krytyki za wtrącanie się do „delikatnych” spraw wywiadu, którego „niesłychanie skomplikowana struktura jest nie do opisania”, tak że jest „niemożliwością stwierdzić czy USA jest bezpieczniejsze po roku 2001”. Sytuacja polityczna w USA zraża polityków do prób wglądu w organizację służb specjalnych – według generała majora James’s Jones’a pierwszego szefa Rady Bezpieczeństwa rządu prezydenta Barack’a Huseina Obamy. W rozdziale pod tytułem „Wizytówka Firmowa” autorzy opisują sieć około 1900 firm, które stanowią „kompleks przemysłu wywiadu USA” pracujący dla zysku na kontraktach CIA i zatrudniających grubo ponad ćwierć miliona ludzi wyposażonych w „top security clearance”, czyli „sprawdzonej lojalności najwyższego rzędu”. Kolosalna skala operacji powiększa się stale z powodu akumulacji niepotrzebnych, powtarzających się i przedawnionych danych, które powodują przypadkowe pomyłki. Kolos ten jest określany, jako „self-perpetuating”, czyli, że zapewnia sobie ciągłe istnienie, ponieważ politycy obydwu rządzących partii boją się ryzyka politycznego związanego z uczciwym sprawdzianem działalności kolosalnego systemu bezpieczeństwa USA. Autorzy opisują cały inwentarz słabych stron i niedociągnięć tego systemu, którego kolosalny stan skomplikowania jest nie do opisania i jest rzeczą niemożliwą udowodnić, że rozwój tego systemu od 2001 roku faktycznie uczynił USA krajem bardziej bezpiecznym niż był nim wcześniej. Wiadomo jest natomiast, że firmy zakontraktowane w ramach tego systemu kosztują około 25% więcej niż pracujący w nim urzędnicy federalni, według byłego ministra obrony USA, pana Gatesa. Wprowadzenie motywu zysku w system wywiadu naraża na korupcję i popełnianie poważnych błędów. Autor Paul R. Pillar w książce ”Wywiad i Polityka Zagraniczna USA: Irak, 9/11, i pomylone reformy”, dokładnie opisuje jak napad na Irak był uzasadniany za pomocą zafałszowanych raportów służb specjalnych, które nie potrafiły rozróżnić faktycznej niepewności od zwykłej niewiedzy. Ciekawa jest książka autorów Eryka Schmitt’a oraz Thom’a Shankera pod tytułem “Przeciw-Atak: Nieopowiedziana historia amerykańskiej tajnej kampanii przeciwko Al-Qaeda”, w której to książce autorzy twierdzą, że w miarę jak kampania ta rozwijała się, stratedzy amerykańscy, tak w CIA jak i w Pentagonie, powrócili do taktyk Zimnej Wojny, takich jak „deterrence”, czyli „odstraszanie”, pochodzących z czasów blokowania ekspansji Związku Sowieckiego. Obydwaj autorzy uważają, że jest to błąd, zarówno, jako analizy strategicznej jak i analogii historycznej. Jest rzeczą przesadną porównywanie Al-Qeady do Związku Sowieckiego. Naturalnie jest rzeczą rozsądną uważać, żeby terroryści nie mieli dostępu do broni masowego zniszczenia, ale nie ma sensu traktować dzisiejszych terrorystów tak, jak gdyby mieli arsenał sowieckich pocisków międzykontynentalnych. Arsenał ten przez dziesiątki lat miał tysiące pocisków wycelowanych w miasta USA i nie może być w żaden sposób porównywany do dzisiejszej sytuacji i używany do uzasadniania budżetu dzisiejszego programu CIA wobec Kongresu w Waszyngtonie. Autorzy ci twierdza, że rząd USA „do tej pory nie rozpoczął uczciwego dialogu ze swoim elektoratem w sprawie terroryzmu i odpowiedniej reakcji amerykańskiej na realne zagrożenie, jakie faktycznie obecny terroryzm przedstawia” i w ten sposób rząd doprowadził do „dekady strachu” w USA i braku dyskusji na temat „kolosalnych funduszów, które można było zaoszczędzić lub wydać bardziej rozsądnie” w USA, które staje się państwem policyjnym. Iwo Cyprian Pogonowski

Sprawa Mackiewicza: zwycięstwo prof. Trznadla! Nie naruszono prawa wydaniem zbioru tekstów Józefa Mackiewicza o zbrodni katyńskiej. Sąd oddalił pozew obecnej właścicielki praw autorskich do jego książek, która kwestionowała publikację z 1997 r. pt. “Katyń – zbrodnia bez sądu i kary”.

Sprawa Mackiewicza: zwycięstwo prof. Trznadla! - niezalezna.pl

Sąd Okręgowy w Warszawie oddalił pozew Niny Karsov-Szechter, właścicielki londyńskiego wydawnictwa Kontra. Pozwanymi byli prof. Jacek Trznadel, który opracował teksty Mackiewicza, córka pisarza Halina, wydawca książki, i Polska Fundacja Katyńska. Powódka żądała od nich po 20 tys. zł odszkodowania oraz przeprosin za wydanie tej publikacji bez jej zgody. Pozwani wnosili o oddalenie pozwu, powołując się m.in. na fakt, że powódka wcześniej nie wydała tej książki (uczyniła to dopiero w 2009 r.). Sąd uznał, że skoro książka ta nigdy nie była za życia autora wydana po polsku, to zgodnie z prawem autorskim, córka Mackiewicza – jako jego najbliższa żyjąca krewna – miała prawo zdecydować o jej wydaniu. “Skoro córce przysługują tu osobiste prawa autorskie, brak jest podstaw do stwierdzenia naruszenia praw powódki” – uzasadniła sędzia Anna Błażejczyk.

Szechter atakuje Według sądu wydanie tej książki w Polsce było zasadne, bo autor opisał to, co widział w Katyniu w 1943 r. “Wolą autora byłoby, aby – po upadku komunizmu – jego książki były czytane” - dodała sędzia. Zwróciła uwagę, że powódka nie wykazała, że publikacja przyniosła jej szkodę, a sama jej nie wydawała. Sędzia podkreśliła też, że powódka nie wykazała, aby pozwani osiągnęli korzyści materialne z publikacji, bo zyski miały być przeznaczone na budowę cmentarzy katyńskich. Jeszcze w 1998 r. na wniosek Karsov-Szechter sąd zakazał rozpowszechniania książki – do prawomocnego wyroku w tym procesie. Jak powiedziała dziennikarzom mec. Ewa Szelchauz, pełnomocnik dwóch pozwanych, to, czy książka zostanie “zwolniona”, zależy od tego, czy powódka złoży apelację, czy też wyrok wkrótce się uprawomocni. Pełnomocnik powódki mec. Andrzej Lagut zapowiedział apelację.

Wielki, wyklęty pisarz Mackiewicz (rocznik 1902) brał udział w wojnie z bolszewikami w 1920 r. Potem, jako reporter piętnował zacieranie kulturowego bogactwa Kresów Wschodnich. W 1943 r. za zgodą Niemców i za wiedzą AK uczestniczył w ekshumacji grobów w Katyniu, co opisał, przyczyniając się do rozpowszechnienia prawdy o zbrodni. Od 1945 r. był na emigracji. Napisał m.in. głośne powieści: “Droga donikąd” opisującą Wileńszczyznę pod okupacją sowiecką, “Nie trzeba głośno mówić” – gdzie zarzucał AK współpracę z ZSRR, “Kontra” – o tragedii Kozaków walczących przeciw ZSRR w II wojnie światowej. Był jednym z największych polskich prozaików, choć w PRL próbowano całkowicie wymazać jego nazwisko z pamięci Polaków. Wiele o twórczości Józefa Mackiewicza można dowiedzieć się z filmu poniżej Niezalezna

„Protestantyzm” politycznych partyzantów Żyjemy w czasach totalnego subiektywizmu aksjologicznego, gdzie każdy czuje się upoważniony do dokonywania stanowczych rozstrzygnięć w dowolnej kwestii, nie będąc zarazem zobowiązanym do podawania jakichkolwiek uzasadnień mających chociażby pozór zakotwiczenia w intersubiektywnych kryteriach metafizycznych, epistemologicznych, aretologicznych czy jurydycznych. Historia zna już oczywiście takie epoki – pierwszą z nich był dominacja sofistyki w starożytnych Atenach – ale obecnie nie tylko, że zjawisko to nabrało cech pandemicznych, to brak jakiejś wyraźnej, stanowczej na nie reakcji, takiej chociażby jaką we wspomnianych Atenach była filozofia Sokratesa, Platona i Arystotelesa. Najciemniejszym „królestwem” tego subiektywizmu jest oczywiście świat polityki (czy raczej tego, co z niej pozostało, bo samo używanie tego szlachetnego pojęcia zdaje się być dzisiaj nadużyciem). Oto, co i rusz powraca w tym samym klimacie frywolnej paplaniny temat zdrady – ostatnio przy okazji składania kwiatów przez różne organizacje, w tym także delegację rządzącej PO, pod pomnikiem Zygmunta Berlinga. Jak widzę, ci sami ludzie, którzy nie mają najmniejszej wątpliwości, że płk Ryszard Kukliński był zdrajcą, bo złamał przysięgę wojskową oraz nawiązał współpracę wywiadowczą ze służbami obcego mocarstwa, natychmiast zapominają o ultymatywności owej przysięgi oraz o niestosowności agenturalnej współpracy z obcymi potencjami, gdy chodzi o ich bohatera. Fakt, że ppłk dypl. WP Zygmunt Berling zdezerterował z Polskich Sił Zbrojnych w ZSSR, w których pełnił funkcję szefa sztabu 5 Dywizji Piechoty, a jeszcze wcześniej, bo już w obozie jenieckim w Starobielsku dał się zwerbować służbom (NKWD) obcego mocarstwa, które na domiar akurat okupowało ponad połowę terytorium państwa polskiego oraz mordowało i wywoziło jego obywateli, nie ma dla nich najmniejszego, obciążającego, znaczenia. To ponoć ppłka Berlinga nie obciąża, bo on miał „inną koncepcję” polityczną niż ówczesny rząd polski i dowództwo polskiej armii. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Źródłem raka arbitralności rozstrzygnięć podług własnego „widzimisię” jest kładące się ogromnym cieniem na współczesnej polityce zjawisko „partyzanta politycznego”. Chodzi tu oczywiście nie tyle o partyzanta tellurycznego – by posłużyć się słynną dystynkcją teoretyczną Carla Schmitta – czyli bojownika swojego kraju, swojej ziemi przed obcym najeźdźcą – co o wiele szerszy i stricte polityczny fenomen partyzanta kosmopolitycznego, czyli internacjonalnego i działającego w każdym kraju bojownika walczącego o abstrakcyjnie określony cel. Ten cel może być motywowany różnie: jakąkolwiek ideologią, społecznie, religijnie, kulturowo, także „patriotycznie”. Partyzant może być – właściwie zawsze jest, bo inaczej brakłoby mu motywacji działania, a jest przecież albo aktywistą albo nikim – szczerze przekonany, że służy dobrej sprawie, że dokonał wyboru drogi postępowania najlepiej służącej obranemu celowi. Zawsze jednak to on (lub ci, którym z własnej woli się podporządkował) dokonuje kardynalnie politycznego rozstrzygnięcia, kto jest wrogiem publicznym (hostis) a kto przyjacielem. W konsekwencji: kto jest „zdrajcą”, a kto „wiernym” i „lojalnym”. Jakiekolwiek pobudki kierują politycznym partyzantem, zawsze, nawet nie chcąc tego, uderza on w sam rdzeń polityki, niszczy metafizyczny, aksjologiczny i moralny fundament wszelkiego zobowiązania politycznego, wszelkiej lojalności i wierności. To, bowiem rozstrzygnięcie: kto jest przyjacielem a kto wrogiem, kto dochowuje fidelitas, a kto dopuścił się proditio, jest wyłącznym przywilejem ustanowionej, prawowitej i zwierzchniej władzy. Kiedyś, w epoce monarchicznej, sprawa była prosta: wiernym poddanym jest ten, kto stoi przy królu, zdrajcą ten, kto występuje przeciwko niemu. Ale przecież nawet, gdy zabraknie tego widzialnego suwerena, pozostają instytucje mające oczywiste uprawnienia obligujące do posłuszeństwa, bo reprezentujące najwyższą jedność polityczną narodu, czyli państwo, a najbardziej jednoznaczną z tych instytucji jest właśnie wojsko. Ten, któremu składałeś przysięgę, jest podmiotem twojej lojalności, dopóki cię z niej nie zwolni albo nie przestanie istnieć. Tu nie ma żadnego wyjątku ani absolucji. Obiektywnym kryterium wierności i zdrady jest, więc wyłącznie to państwowo-polityczne. Dramatem naszych czasów, zaludnionych przez czeredy partyzantów wszelkich możliwych opcji, jest natomiast powszechne zastąpienie go przez kryteria partyjno-polityczne. Stąd też powszechny zamęt co do rozpoznawania wrogów i przyjaciół, zdrajców i wiernych, przywołujący na myśl smutne słowa Szekspira: podłe to czasy, w których człek jest zdrajcą, nie wiedząc o tym. Aby móc wyjść z tego zaklętego kręgu, trzeba umieć rozpoznać źródła owego zamętu. Największą zbrodnią tych, którzy zniszczyli obiektywne fundamenty lojalności: rewolucyjnych królobójców – angielskich purytanów i francuskich jakobinów, nie był sam prosty fakt zabicia swoich władców. Historia jest przecież ogromnym cmentarzyskiem cesarzy, królów, książąt pomordowanych, otrutych, uduszonych czy zgładzonych w jakikolwiek inny sposób, a co więcej – wielu z nich niepodobna żałować. Tą zbrodnią największą było to, że poddani ośmielili się osądzić swoich władców, zanim ich zabili. Odwrócili tym samym naturalny porządek rzeczy, podług którego każdy władca jest w swoim państwie tym, czym papież w Kościele, to znaczy tym, który (jak pisał de Maistre) SAM OSĄDZA WSZYSTKICH, PRZEZ NIKOGO NIE BĘDĄC SĄDZONYM. Rewolucjoniści – ci pierwsi partyzanci polityczni – poszli natomiast szlakiem wytyczonym przez pierwszego partyzanta religijnego: Lutra, który osąd swojego własnego ja postawił ponad osądem Księcia Apostołów. Są, więc politycznymi protestantami, w pysze swoich indywidualnych rozumów rozstrzygającymi kto przyjaciel, a kto wróg, kto lojalny, a kto zdrajca. Nie wyjdziemy nigdy z tego zamętu, dopokąd nie przezwyciężymy tego politycznego protestantyzmu. Jacek Bartyzel

Smoleńska maskirowka „Rosjanie sprawdzali telefon Lecha Kaczyńskiego” – ogłosił „Nasz Dziennik” z 5-6 maja br. „Po katastrofie na Siewiernym ktoś na terenie Federacji Rosyjskiej manipulował przy telefonie prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego ustaliła, że odsłuchiwano pocztę głosową” – pisze gazeta. Według dziennika do pierwszego włączenia telefonu doszło tuż po katastrofie, bo o godz. 10.46. Kolejne połączenia miały miejsce następnego dnia o godz. 12.40 i 16.20 i w każdym z tych przypadków „chodziło o numer polskiej poczty głosowej – 505 114 114”. Z przytaczanej w gazecie opinii ABW ma wynikać, że karta SIM współpracująca z telefonem komórkowym marki Nokia 6310i, należącym do Kancelarii Prezydenta RP, logowała się w sieci telefonii komórkowej Federacji Rosyjskiej. Informacje o logowaniach ABW miała otrzymać od operatora sieci, czyli PTK Centertel. Antoni Macierewicz, szef parlamentarnego zespołu badającego tragedię smoleńską, uznał 6 maja w wywiadzie dla portalu wpolityce.pl, że „ujawnienie tej informacji to jeden z przełomowych momentów w badaniu tego co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 roku. A jeśli, jak twierdzi „Nasz Dziennik”, chodzi o 10.46 czasu rosyjskiego, to mamy do czynienia z informacją wręcz szokującą.” Trzy godziny później europoseł PiS Janusz Wojciechowski na swoim blogu stwierdził: „Nasz Dziennik” przyniósł wczoraj wiadomość nie do wiary. 10 kwietnia 2010 roku o 10.46 czasu rosyjskiego, czyli w pięć minut po smoleńskiej katastrofie ktoś grzebał przy telefonie nieżyjącego już Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i próbował odsłuchiwać pocztę.(…) Spada prezydencki samolot, ginie wielu ludzi, ginie `prezydent RP i wśród płonących jeszcze szczątków samolotu ktoś włamuje się do tajemnic prezydenckiego telefonu… na litość boską! (…) A może… a może o 10.46 czasu rosyjskiego samolot jeszcze leciał, a Prezydent Lech Kaczyński jeszcze żył i to on odsłuchiwał pocztę? Może katastrofa nastąpiła później, tak jak początkowo mówiono o 8.56 – w takim razie kto i po co sfałszował czas katastrofy w czarnych skrzynkach?”

Kilka minut, czy cztery godziny? Podsumujmy. Antoni Macierewicz mówi, powołując się na „Nasz Dziennik”, o 10.46 czasu rosyjskiego, czyli według czasu polskiego jest to 8.46, co ma udowadniać tezę, że z aparatu logowano się kilka minut po oficjalnie podanym czasie katastrofy. Podobnie Janusz Wojciechowski. Tyle, że „Nasz Dziennik” nic nie pisze o czasie rosyjskim, ani o polskim. Podaje tylko godziny bez odniesienia do strefy czasowej. Ze stanowiska prokuratury wojskowej podpisanego przez rzecznika Naczelnej Prokuratury Wojskowej, płk. Zbigniewa Rzepę wynika, że chodzi o czas warszawski. „W wyniku przeprowadzonych czynności procesowych ustalono, że w dniu 10 kwietnia 2010 r., po katastrofie, miały miejsca dwa połączenia wychodzące: pierwsze o godz. 12.46, a drugie o godz. 16.24 czasu polskiego; a w dniu 11 kwietnia 2010 r. jedno połączenie wychodzące o godz. 12.18 czasu polskiego z telefonu użytkowanego przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którego właścicielem była Kancelaria Prezydenta, i były to połączenia z pocztą głosową” – czytamy w depeszy Polskiej Agencji Prasowej z 7 maja 2012 r. o uprawomocnieniu się decyzji o odmowie śledztwa w sprawie połączeń z telefonu Lecha Kaczyńskiego 10 kwietnia 2010 r. Jeśli ustalenia prokuratury byłyby prawdziwe, to płk Rzepa mówiąc o 12.46 czasu polskiego wskazuje 14.46 czasu rosyjskiego jako moment logowania telefonu, a więc cztery godziny po katastrofie, a nie kilka minut po niej, jak chciałby Antoni Macierewicz. Z kolei podana przez rzecznika NPW 16.24 czasu polskiego to rosyjska 18.24, a 12.18 to odpowiednio 14.18. Dodatkowego smaczku sprawie dodaje informacja, jaką podała 7 maja „Gazeta Polska Codziennie” powołując się na dokumenty Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. 10 kwietnia prezydent Kaczyński lecąc do Katynia miał przy sobie dwa telefony, a ten, z którego odsłuchiwano pocztę głosową został spalony. Jeśli tak, to, jakim cudem spalony telefon działał nie tylko kilka godzin po zdarzeniu, ale także następnego dnia? Być może przełożono kartę SIM do innego telefonu, ale do tego potrzebna jest zazwyczaj znajomość numeru PIN odblokowującego telefon, chyba, że jak podawały niektóre źródła prezydent na czas lotu nie wyłączył telefonu… W każdym razie sprawa, jako żywo przypomina kradzież pieniędzy z karty kredytowej ministra Andrzeja Przewoźnika. Przypomnijmy, że „Rzeczpospolita” z 7 czerwca 2010 r. informowała, cytując rzeczniczkę Prokuratury Okręgowej Monikę Lewandowską, iż z karty wypłacano pieniądze aż 11 razy, na łączną kwotę około 6 tysięcy złotych. Tylko, że o ile w przypadku telefonu Lecha Kaczyńskiego możemy w jakimś procencie zakładać np. przełożenie karty SIM, czy nie wyłączenie, tudzież nie zablokowanie telefonu na czas lotu, to w przypadku karty kredytowej taki scenariusz nie wchodzi w grę. Do wypłaty pieniędzy potrzebny jest kod PIN, interesująca byłaby też informacja, jaki limit dziennych wypłat posiadała karta, dziwi, bowiem zachowanie złodziei, którzy tyle razy wypłacali pieniądze zamiast wypłacić od razu jak najwięcej i jak najszybciej w obawie przed zablokowaniem karty.

Wrzutki, wrzutki, wrzutki… Skąd wzięła się akurat teraz wrzawa wokół godzin połączeń z prezydenckiego telefonu, skoro sprawa ta została umorzona w grudniu 2011 r. i nie pojawiły się w niej od tamtej pory jakieś nowe okoliczności. Pięć miesięcy temu nie stwierdzono znamion czynu zabronionego. Prokuratura wojskowa uznała, że można mówić jedynie o dzwonieniu na cudzy koszt przez „nieustaloną osobę” na terenie Rosji, a nie o wykradaniu informacji. Pomijamy już ocenę słuszności decyzji prokuratury włączającej ten wątek do odrębnego postępowania, to osobna historia. Ale czy nie można przypuszczać, że – podobnie jak przy kartach kredytowych ministra Przewoźnika – mamy tu do czynienia z celową dezinformacją (telefon był na Siewiernym, a więc i tam zginął prezydent) ze strony służb specjalnych, by skoncentrować uwagę opinii publicznej na smoleńskim, położonym niedaleko bloków mieszkalnych lotnisku, jako na miejscu katastrofy, mimo że tragedia polskiej delegacji prawdopodobnie rozgrywała się zupełnie gdzie indziej. Wrzutki dezinformujące, tak by nikt nie zastanawiał się, jak to się stało, że ani upadku samolotu, ani wybuchów nikt nie słyszał, są jednym z głównych elementów działań służb, a ich skuteczność, biorąc pod uwagę naiwność dziennikarzy i pogoń za sensacją, jest wysoka. Poza tym epatowanie opinii publicznej tego rodzaju „nowymi faktami”, do których „dotarli” właśnie dziennikarze służy skutecznemu tworzeniu iluzji, że w sprawie coś się dzieje, że jesteśmy bliżej poznania okoliczności tragedii.

Monopol naprawdę W czasie, gdy nadano rozgłos kwestii telefonu prezydenta, zupełnym milczeniem pominięto, także w prawicowych mediach, ważny tekst profesora Jacka Trznadla, znanego sowietologa i autora listu otwartego do premiera Tuska o powołanie międzynarodowej komisji śledczej mającej wyjaśnić katastrofę smoleńską, pod którym podpisało się kilkaset tysięcy Polaków. Artykuł Jacka Trznadla zatytułowany: „Maskirowka w Smoleńsku a zamach?” ukazał się na portalu bibula.com oraz na stronie internetowej prof. Mirosława Dakowskiego. To bardzo rzeczowe podsumowanie i uporządkowanie dotychczasowych ustaleń w sprawie tragedii smoleńskiej, z jednej strony zespołu parlamentarnego, z drugiej – śledztwa obywatelskiego prowadzonego przez internautów skupionych wokół znanego blogera Free Your Mind. Artykuł profesora Jacka Trznadla został jednak przemilczany, prawdopodobnie, dlatego, że autor kwestionuje powszechnie akceptowaną, zarówno przez koalicję jak i opozycję wiarygodność danych zawartych w raporcie MAK. A zatem kontestuje on tak postępowania prokuratorskie jak również teorię dwóch wybuchów na pokładzie tupolewa, upowszechnianą przez Antoniego Macierewicza, z którą w sprzeczności pozostają wyniki badań ekshumowanych ciał Przemysława Gosiewskiego i Janusza Kurtyki, w których podobno nie stwierdzono, o czym pisała m.in. „Gazeta Polska Codziennie” z 23 marca br., obrażeń narządów wewnętrznych oraz nie potrafiono określić przyczyny śmierci obu członków delegacji. Czy eksplozje na pokładzie samolotu, które rozrywają kadłub statku powietrznego na tysiące kawałków, mogą nie wywołać zmian w narządach wewnętrznych człowieka i pozostawiać wątpliwości, co do przyczyny śmierci? Albo czy po takich wybuchach ciała niektórych z ofiar, np. Katarzyny Doraczyńskiej, mogłyby wyglądać tak jakby spały. Zauważmy również, że nie mówi się nic o tym, by którekolwiek z ciał poległych 10 kwietnia 2010 r. zostało, choć w części spalone, nie mówiąc już o zwęgleniu zwłok. Profesor Trznadel pisze m.in.: „Od początku śledziłem pilnie wszelkie doniesienia o katastrofie smoleńskiej, utwierdzając się w przekonaniu o przeprowadzonym zamachu i dokonanej zbrodni. Po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że sądy wyrażane w dociekaniach śledczych pozaurzędowych, a przede wszystkim w trwającej na ten temat już prawie dwa lata, pełnej argumentów, dyskusji w Internecie, zaczęły się, polaryzować w dwu nurtach: nazwę je nurtem Antoniego Macierewicza i FYM-a. Macierewicz opiera się przede wszystkim na analizie uzyskanej z ocalonych zapisów przyrządów pomiarowych Tupolewa. Z nieubłaganą logiką pragnie ukazać zaistniałą, wywołaną? katastrofę-zamach w jej przebiegu aż po dwie trzy sekundy przed uderzeniem samolotu o ziemię. Wszystko by się zgadzało, jeśli mieć pewność, że przyrządy pomiarowe Tupolewa nie zostały zmienione, sfałszowane. Że zapisy nie zostały po katastrofie ustawione. Teza o podrzucaniu szczątków samolotu nie jest nowa. Czarne skrzynki należą do szczątków. Macierewicz raczej nie uwzględnia dowodów przeciwnych. A nawet zdarzyło mu się podejrzewać „fymowców” o agenturalność! Wierzy w wartość wywodu opartego na aparaturze pomiarowej Tupolewa, i w analizie dzieli go już tylko kilka czy kilkanaście sekund od prawdy (dwa wstrząsy!). Ale czy zapisy pomiarowe, na których się opiera, są prawdziwe? Obrazowi po katastrofie Macierewicz się nie przygląda. FYM ogranicza się do ukazania prostych spostrzeżeń z opisów, bez wniosków całościowych, bez polemiki z innymi nurtami. Ukazuje sprzeczności w widzeniu Siewiernego, jako miejsca katastrofy (pokaźna książka FYM’a „Czerwona strona księżyca”). Jest tu logika różnych spostrzeżeń i proste, prawie nieinterpretowane cytaty o zdarzeniach, urastające do rangi dowodów. FYM nie tworzy logiki doprowadzonej aż do rozbicia się samolotu. Jest jak strażak, który nie widząc, co się pali, wnioskuje o tym z barwy płomienia.” Rzecz znamienna, na którą zwraca uwagę Jacek Trznadel, że oskarżenia o agenturalność spotykają akurat tych, którzy ośmielą się zakwestionować „jedynie słuszną” teorię przewodniczącego zespołu smoleńskiego, która opiera się na rosyjskich danych i uznaje je za w pełni wiarygodne, za pełnowartościowy materiał do badań. Doszło, więc do tego, że ci co nie wierzą Rosjanom są nazywani „ruskimi agentami”. Obyś żył w ciekawych czasach.

Czarne bywa białe „Ta różnica między dwoma zasadniczymi wywodami uzasadniającymi zamach na polską delegację posiada pewne odniesienie do sposobu postrzegania Polaków. Od 1944 roku, (choć i wcześniej) nasiliło się komunistyczne owijanie mentalności polskiej w wielowarstwowe kłamstwo polityczne i społeczne. Od Wschodu szło to fałszywe światło. Społeczeństwo wkuwało na pamięć fałszywą prawdę, że – jak to powiedział Józef Mackiewicz – czarne bywa białe, a białe to czerń. Reakcją na to była skłonność do wiary tylko w rzeczy bezpośrednio namacalne. Żąda się naiwnie naocznego świadka lub ostatecznego dokumentu…” – zwraca uwagę Trznadel. Czy w optyce widzenia tragedii przez zespół, który w punkcie wyjścia przyjmuje dane pochodzące od strony rosyjskiej, a zatem traktuje je, jako wiarygodne, nie odbija się to „fałszywe światło”? Jak dalej podkreśla autor: „gdyby Tupolew prezydencki utonął w Bałtyku lub Morzu Czarnym, być może prawie wszystkie dowody pośrednie by zniknęły? Natomiast miejsce o sto metrów przed pasem na Siewiernym jest dostatecznie „rozległe”, by szukać na nim i z powodu niego innych dowodów. Mocnych poszlak fałszerstwa, a fałszerstw dokonuje od początku świata sprawca zbrodni, nigdy ofiara. Nie wyrokuję, która droga prowadzi do prawdy. Jednak wszystkie spostrzeżenia pośrednie o zachowaniu się Tupolewa 154 M, mogą być uzależnione od sfałszowanych danych na rejestratorach lotu. Spostrzeżenia FYM-a są zawsze pośrednie, ale pewne. Nie ma tu żadnej kalkulacji, matematycznych wzorów. Nie ukazują agresora naciskającego brutalnie na orczyk samolotu i każde z osobna dowodowo znaczy niewiele, ale zebrane razem, są wymowne.”

Okęcie nieważne. Dlaczego? Tragedię delegacji państwowej z prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele analizujemy od pierwszego dnia. Skala dezinformacji rosyjskiej i polskich mediów tzw. głównego nurtu jest niespotykana. Gorzej, że temu trendowi ulega także zespół parlamentarny, który „kupując” rosyjską narrację wydarzeń skupił całą swoją uwagę na smoleńskim lotnisku. Przewodniczącego zespołu nie interesowała (i nie interesuje) sprawa Okęcia, tego, co na warszawskim lotnisku mogło wydarzyć się 10 kwietnia 2010 r. rano, mimo że to tam może leżeć klucz do wyjaśnienia sprawy. Dlaczego nie została postawiona przez niego na forum publicznym nieprawdopodobna sprawa awarii monitoringu? Dlaczego zespół nie zajął się niewyjaśnionymi do dziś często zdumiewająco wczesnymi, w stosunku do planowanej godziny wylotu, porami opuszczania domów przez członków delegacji? Zwróćmy też uwagę, że z wylotu prezydenta 10 kwietnia nie ma żadnych fotografii prasowych. Zbierając materiały do książki o tragedii sprzed dwóch lat wystąpiliśmy do agencji prasowych – po bezskutecznym przejrzeniu ich archiwów w Internecie – z pytaniem o to czy posiadają, a jeśli tak to czy mogą odpłatnie udostępnić na potrzeby wydawnicze fotografie z wylotu prezydenta do Katynia. Wszystkie odpowiedzi, łącznie z tą z Polskiej Agencji Prasowej, były prawie identyczne: zdjęć z tego dnia nie mamy. A przecież to standard, przy każdej wizycie zagranicznej prezydenta, bądź premiera robione są one w saloniku prasowym hali odlotów, na płycie lotniska, niekiedy we wnętrzu samolotu. Dlaczego również ta kwestia zespołu nie zainteresowała? Podobnych zastrzeżeń można sformułować więcej. Zespół przeszedł do porządku dziennego nad wszystkimi elementami podważającymi Smoleńsk, jako miejsce katastrofy. Oto najważniejsze z nich, wypunktowane także przez prof. Trznadla, a wcześniej przez blogerów prowadzących tzw. śledztwo obywatelskie. Brak określenia chwili rozbicia się samolotu. Faktu tego nie odnotowali nie tylko mieszkańcy okolic lotniska, ale także m.in. ministrowie prezydenccy i uczestnicy uroczystości katyńskich, Antoniego Macierewicza nie wyłączając. Kolejna sprawa to brak kokpitu tupolewa na miejscu katastrofy, a kokpit jest swego rodzaju odciskiem palca samolotu ze względu na awionikę w nim zastosowaną (Tu 154M o numerze bocznym 101 posiadał inne oprzyrządowanie niż „102”). Podobnie rzecz się ma z charakterystycznymi, różniącymi się od standardowych, fotelami. Nie znaleziono zwłok, a z drugiej strony rosyjska propaganda przekazywała wypowiedzi miejscowych pielęgniarek, które w niecałą godzinę „doliczyły się” 90 ciał. Wygląd niektórych części wraku, wskazujący na dość długie ich leżenie na Siewiernym, oraz drewniane świeżo ścięte kołki podpierające niektóre części kadłuba, również przemawiają za tym, że w tym miejscu raczej nie rozbił się tupolew z setką pasażerów. Skąd, więc bierze się ta „magiczna wiara”, by użyć określenia prof. Trznadla, że na Siewiernym była jakaś katastrofa? Wiktor Suworow pisał przed laty w swojej książce pt. „Specnaz. Historia sowieckich służb specjalnych”, że „tajność i dezinformacja to najskuteczniejsza broń armii sowieckiej i całego systemu komunistycznego. (…) Rosyjskie określenie kamuflażu – maskirowka (…) oznacza wszystko, co wiąże się z zachowaniem tajemnicy i wprowadzeniem nieprzyjaciela w błąd w kwestii planów i zamierzeń najwyższego dowództwa sowieckiego. Maskirowka ma szersze znaczenie niż „podstęp” i „kamuflaż” razem wzięte.” Czy taki zabieg, nie mógł z powodzeniem zostać zastosowany 10 kwietnia? Znany niemiecki ekspert od terroryzmu Gerhard Wisniewski, dostrzega duże analogie tzw. katastrofy smoleńskiej do prowadzonej pod tzw. fałszywą flagą operacji Northwoods z lat 60.*, która prawdopodobnie została także wykorzystana 11 września 2001 r. w amerykańskim Shanksville podczas terrorystycznych ataków na wybrane cele w Stanach. Mówiąc w największym skrócie chodzi o to, że uwagę opinii publicznej skupiono na polance smoleńskiego lotniska, jako na „miejscu katastrofy”, a być może polską delegację zlikwidowano w innym miejscu. Wiele poszlak na to wskazuje. Także wersja o zamachu (wstrząsy, bomby) jest wymarzona z punktu widzenia Rosjan. Zamachu nie da się udowodnić, zaś samo przyjęcie narracji moskiewskiej, równoznaczne z akceptacją kłamstwa i podjęciem w śledztwie fałszywego tropu, uniemożliwi nawet częściowe wyjaśnienie sprawy. Czy dlatego, by odwrócić uwagę od pojawiających się ostatnio hipotez, że do dramatu mogło dojść w Polsce? Że działano w porozumieniu? Profesor Trznadel dopuszcza taką możliwość: „Więc upozorowanie katastrofy, której nie było? Przecież nikt nie był dopuszczony na pozorne miejsce katastrofy. Mijały godziny nim zostały zidentyfikowane poszczególne zwłoki. Dosyć czasu, aby dostarczyć je z Warszawy. Zapadał zmrok. Jeszcze raz: nie ma zdjęć zwłok rozrzuconych wokół szczątków tupolewa. Dziewięćdziesiąt sześć – to jest niemało. Ani jednego zdjęcia!!! Choćby z odległości 20-30 metrów. Zwłoki mogły być dostarczane z Warszawy do przystanku Siewiernyj w Smoleńsku, a potem do Moskwy…”

Smoleńsk, Gibraltar – jeden mechanizm? Gdy analizujemy tragedię smoleńską niejako automatycznie narzuca się nam porównanie z katastrofą gibraltarską, w której zginął generał Władysław Sikorski. Wersja oficjalna głosi, że był to nieszczęśliwy wypadek, i podobnie jak w oficjalnej wersji odnoszącej się do tzw. katastrofy smoleńskiej roi się w niej od sprzeczności, niewiarygodnych zeznań świadków, niekonsekwencji, znaków zapytania. W lutym 2008 r. w programie Dariusza Baliszewskiego, poświęconym katastrofie gibraltarskiej, wypowiedział się m.in. Antoni Chudzyński, były sekretarz ministra Tadeusza Romera, major brytyjskiego kontrwywiadu MI 6. Stwierdził jednoznacznie, że „nigdy nie było żadnej katastrofy gibraltarskiej”. W samolocie, który został wyłowiony z wód Gibraltaru, w ogóle nie było ciała generała Sikorskiego, a Naczelny Wódz i premier Rządu Polskiego na Uchodźstwie miał zostać zamordowany wcześniej w Pałacu Gubernatora. Nie tylko Chudzyński podważa wersję oficjalną. Tadeusz A. Kisielewski, od lat zajmujący się sprawą śmierci Sikorskiego i autor książek na ten temat (m.in. „Zamach” oraz „Po zamachu”) podkreśla, że wypadku nie mogło spowodować zablokowanie się steru wysokości Liberatora B24. „Wersję tę przedstawił pierwszy pilot, Czech, Eduard Prchal, ale są to zeznania niezwykle sprzeczne. Nie potwierdzają tej wersji zeznania świadków. Wykluczyli ją również eksperci, którzy oglądali wrak. Np. naczelny inżynier bazy lotniczej w Gibraltarze przeprowadzał eksperymenty polegające na wkładaniu różnych przedmiotów w linki układu steru wysokości, a nawet wieszał się na nich ciężarem swojego ciała – zawsze działały. No i wreszcie bardzo cenna jest symulacja komputerowa lotu przeprowadzona w 1992 r. przez prof. Jerzego Maryniaka, członka Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Skoro, więc katastrofy nie było, musiał być to zamach.” – mówił w wywiadzie dla „Super Ekspresu” w 2008 r., podkreślając, że likwidacja polskiego Naczelnego Wodza leżała w interesie Stalina. Co ma wspólnego Gibraltar ze Smoleńskiem, można się spytać? Otóż, w przypadku Gibraltaru i Smoleńska mamy do czynienia z podobną sytuacją: wiemy, że doszło do tragedii, znamy bilans strat, wiemy też, że nie było tak, jak się nam to przedstawia. Ale tego, co dokładnie się stało, to już nie wiemy i kwestia poznania kiedykolwiek prawdy stoi pod znakiem zapytania.

Julia M. Jaskólska Piotr Jakucki

Ani reforma, ani rozwiązanie problemu Tempo prac nad wprowadzeniem przymusu pracy do 67 roku życia z wariantem dającym pozorną możliwość przejścia na jej wcześniejszą (kobiety 62, mężczyźni 65 lat) formę, będącą niczym więcej niż zasiłkiem emerytalnym, i to kosztem wysokości przyszłej emerytury, jest tak błyskawiczne, że coś ważnego musi być tego powodem. Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Co oznacza kryzys finansów publicznych, czyli brak pieniędzy w budżecie państwa. Po wejściu w życie ustawy będzie można, co trzy miesiące zmniejszać koszty wypłaty emerytur, przesuwając o kolejny miesiąc uprawnienia nowych, wchodzących w obecny wiek emerytalny pracowników. Co daje ok. miliarda złotych oszczędności rocznie. A ile warte są merytoryczne uzasadnienia zmiany, zwanej przez tzw. dziennikarzy reformą systemu emerytalnego? Zacznijmy od wypowiedzi Petera Normana, szwedzkiego ministra ds. rynków finansowych, który o szwedzkim systemie emerytalnym powiedział 22 lutego tak: “U nas nie ma sztywnego wieku przechodzenia na emeryturę. Można zabrać swoje oszczędności w wieku 61 lat. Istniała możliwość pracy do 65. roku życia. Teraz podnieśliśmy ten limit do 67 lat”. Minister normalnego rządu w normalnym demokratycznym kraju, który zachował solidarnościowy (w większości) system emerytalny, mówi o pracownikach i obywatelach – mogą zabrać swoje oszczędności, bo szanuje to, że odkładali do systemu emerytalnego swoje pieniądze. Ministrowie naszego rządu mówią o naszych, latami odkładanych oszczędnościach, jakby mieli prawo bez konsultacji i naszych opinii robić z nimi, co chcą. Nazywają to nawet “polityczną odwagą i odpowiedzialnością”. W Szwecji średnia długość życia mężczyzn to 82,9, a kobiet – 86,1 lat. Podobnie w Finlandii, Niemczech i Danii, gdzie wiek emerytalny dla obu płci to 65 lat. We Francji – 60,5, a w Wielkiej Brytanii – 60 [K] i 65 [M] lat. Rozumiem, że zdaniem naszego rządu Polacy, którzy żyją średnio o 10 lat krócej, mają obowiązek świecić w Europie przykładem. A co sądzimy o zamierzeniach rządu po obejrzeniu opłaconych z budżetu państwa materiałów reklamowych pokazujących szczęśliwe rodziny, w których babcie i dziadkowie pracują do 67 roku życia? Jak wynika z najnowszego sondażu CBOS [BS/57/2012], na pytanie: “Rząd planuje od 2013 roku stopniowe podwyższanie wieku emerytalnego. Docelowo w 2020 roku dla mężczyzn, a w 2040 roku dla kobiet wiek emerytalny ma wynieść 67 lat. Czy popiera Pan(i) podwyższenie wieku emerytalnego do 67 lat, czy też jest Pan(i) temu przeciwny(a)?”, zdecydowana większość (79 proc.) badanych odpowiedziała: “Jestem temu przeciwny/a”. W porównaniu z marcem 2012 r. liczba przeciwników zmian spadła o 5 pkt procentowych, ale “zdecydowanych przeciwników” – zaledwie o jeden punkt procentowy. Kampania informacyjna rządu “wzięła w łeb”. Podniesienie wieku emerytalnego akceptuje tylko 11 proc. Polaków, głównie mieszkańcy największych miast, z wyższym wykształceniem i dobrze sytuowani przedstawiciele kadry kierowniczej, specjaliści i właściciele firm. Nawet wśród wyborców PO jest zaledwie 33 proc. zwolenników rządowego projektu, a wśród wyborców PSL jeszcze mniej, bo 6 procent. Na kolejne pytanie o “częściowe emerytury” dla kobiet po 62. roku życia i dla mężczyzn po ukończeniu 65 lat odpowiadamy: “To rozwiązanie w zbyt małym stopniu uwzględnia oczekiwania większości ludzi” – 66 proc., oraz “Jest to dobry kompromis” – 11 procent. Osobista opinia zdecydowanej większości (75 proc.) Polaków o projekcie “częściowych emerytur” brzmi: “Jestem przeciwny temu rozwiązaniu”. Lepiej niż rząd znamy polską rzeczywistość i wiemy, ilu z nas jest zdrowych po 60. roku życia. Wiemy, ilu pracuje przy biurku, a ilu na placu budowy czy na zapleczu sklepu. Wiemy też, jak ważna jest opieka nad własnymi, odchodzącymi rodzicami i nad wnukami. Bez córki na emeryturze oraz niepracujących babci i dziadka wiele rodzin nie poradzi sobie z opieką nad najstarszymi i najmłodszymi jej członkami. My to wiemy, ale rząd szuka pieniędzy, bo najwyraźniej zrujnował budżet w większym stopniu, niż chce się do tego przyznać. I to cała tajemnica reformy, której nie ma.

Barbara Fedyszak-Radziejowska

Telefon gen. Błasika działał po katastrofie Biegły nie był w stanie określić czasu, kiedy telefony ofiar katastrofy smoleńskiej zostały ostatecznie wyłączne. Wiadomo natomiast, które karty SIM były aktywne jeszcze wiele godzin po katastrofie. Wśród nich była m.in. karta telefonu gen. Andrzeja Błasika.

– 10 kwietnia 2010 r. wielokrotnie dzwoniłam do męża, ale numer cały czas był zajęty. Dzień później telefon działał, ale nikt go nie odbierał – mówi nam Ewa Błasik. Po katastrofie działał także telefon gen. Bronisława Kwiatkowskiego, dowódcy operacyjnego Sił Zbrojnych RP. – Zadzwoniłam na komórkę męża kilka miesięcy po katastrofie i telefon działał – mówi Krystyna Kwiatkowska, wdowa po generale. Na terenie Rosji była aktywna również karta SIM telefonu śp. Zbigniewa Wassermanna. Na zlecenie Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego sporządziła opinię dotyczącą telefonów zabezpieczonych na miejscu katastrofy smoleńskiej. Jest w niej wykaz kart SIM, które zalogowały się do rosyjskiej sieci i które były aktywne po katastrofie.

– Gdyby opinia publiczna dowiedziała się, ile telefonów było aktywnych jeszcze kilkanaście godzin po tragedii, byłby niewyobrażalny skandal. Niezablokowanie kart SIM pokazuje skalę zaniedbań polskiego rządu. Na dodatek to, że karty SIM były aktywne, oznacza, że Rosjanie mogli bez przeszkód skopiować wszystkie dane znajdujące się w tych telefonach. WPO wyłączyła ze śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej materiały dotyczące telefonu prezydenta Lecha Kaczyńskiego i przekazała je cywilnej prokuraturze, załączając jedynie wyciąg z opinii ABW, a nie cały dokument – mówi nam osoba znająca szczegóły śledztwa.

– Informacje, że karty telefonów niektórych polskich generałów były aktywne po katastrofie, potwierdzają nasze najgorsze obawy. Zachowania premiera Tuska i ministra Cichockiego były świadomym działaniem na szkodę państwa – nie zapobiegli wyciekowi tajnych informacji do służb rosyjskich i okłamywali Sejm w tej sprawie – mówi nam Antoni Macierewicz (PiS), przewodniczący parlamentarnego zespołu ds. zbadania przyczyn smoleńskiej katastrofy

Niezależna

„Z Biegiem Szyn”: Echa katastrofy pod Szczekocinami Marcowe czołowe zderzenie pociągów pod Szczekocinami zdarzyło się niespełna cztery kilometry od najnowszego posterunku na polskiej sieci kolejowej. Ostatnim posterunkiem, jaki minął pociąg TLK „Brzechwa” relacji Przemyśl – Warszawa przed czołowym zderzeniem z pociągiem InterRegio „Jan Matejko” jadącym z Warszawy do Krakowa, był posterunek odgałęźny Sprowa. Posterunek Sprowa (znajdujący się na 17,7 km linii kolejowej nr 64 Kozłów – Koniecpol) to posterunek ruchowy położony najbliżej miejsca katastrofy z 3 marca 2012 r., kiedy to pociągi „Brzechwa” i „Jan Matejko” zderzyły się czołowo na 21,3 km linii nr 64.

Niebezpiecznie wstępna eksploatacja Sprowa jest nie tylko posterunkiem najbliższym miejsca katastrofy, ale także najnowszym posterunkiem na polskiej sieci kolejowej – jego budowę zakończono w listopadzie 2011 r. w ramach prac modernizacyjnych na linii Kozłów – Koniecpol. Posterunek odgałęźny Sprowa – umożliwiający przejazd między dwoma torami – wyposażony został w komputerowy system sterowania ruchem kolejowym. Wykonawca sytemu – radomskie Zakłady Automatyki Kombud – twierdzi, że przed katastrofą system komputerowy zadziałał prawidłowo (według deklaracji, w chwili, gdy na oddalonym o 15 km posterunku odgałęźnym Starzyny pociąg „Brzechwa” został skierowany na tor niewłaściwy, na semaforze posterunku Sprowa wyświetlił się czerwony sygnał „stój”). Wykonawca podkreśla jednak, że posterunek Sprowa od otwarcia w listopadzie 2011 r. działa w ramach „wstępnej eksploatacji”. Owa „wstępna eksploatacja” polega na tym, że sprowski posterunek, który miał być zdalnie sterowany, ostatecznie obsługiwany jest przez dyżurnego ruchu pełniącego służbę na miejscu w Sprowie. Problem w tym, że ta prowizoryczna hybryda nie spełnia warunków dla posterunków obsługiwanych miejscowo przez dyżurnych ruchu. Sprowska nastawnia to przenośny kontener z dwoma niewielkimi oknami zapewniającymi widoczność wyłącznie na dwie strony – w kierunku Kozłowa oraz prostopadle do torów. Dyżurny ruchu w Sprowie z wnętrza nastawni nie ma natomiast zapewnionej widoczności w kierunku Starzyn (to w tym kierunku pojechał pociąg „Brzechwa” na czołowe zderzenie z jadącym z przeciwka pociągiem „Jan Matejko”). Tymczasem obowiązujące w spółce PKP Polskie Linie Kolejowe „Instrukcja Ir-1 o prowadzeniu ruchu pociągów” oraz „Instrukcja Ir-2 dla personelu ruchowych posterunków technicznych” wśród obowiązków dyżurnych ruchu wyszczególniają między innymi obserwację przejeżdżających pociągów w zakresie sygnałów, reakcji maszynistów, pracy zestawów kołowych i hamulców, zabezpieczenia przewożonych ładunków oraz otwartych drzwi czy pokryw luków. Prowizorka panująca w Sprowie (mała wysokość nastawni, brak pełnej widoczności na szlak kolejowy, brak reflektora) uniemożliwia skuteczne wypełnianie tych czynności. Nawiasem mówiąc, nastawnia najnowszego polskiego posterunku nie została wyposażona w toaletę – dyżurni ruchu pełniący służbę w Sprowie muszą, więc korzystać z przenośnej ubikacji ustawionej obok kontenera-nastawni.

Sprowa, czyli Gdańsk Osowa Choć na posterunku odgałęźnym Sprowa działa zainstalowany przed kilkoma miesiącami komputerowy system sterowania ruchem, to media w kontekście marcowej katastrofy dziwnym trafem postanowiły przyjrzeć się nastawniom wyposażonym w znacznie starsze mechaniczne urządzenia sterowania ruchem kolejowym. 7 marca – czyli cztery dni po katastrofie – „Wiadomości” TVP pokazały nastawnię Gdańsk Osowa, wyposażoną w urządzenia mechaniczne. „Niektóre z nich mają nawet 65 lat. Nic dziwnego, że czasem zawodzą. Niestety dopiero katastrofa pod Szczekocinami ruszyła urzędników” – padły słowa autora materiału Marcina Szewczaka. Dwa dni później temat podchwyciła gazeta codzienna „Fakt”, w której z kolei mogliśmy przeczytać, że „urządzenia służące do obsługi ruchu pociągów mają nawet po 65 lat. Tak jak nastawnia na stacji Gdańsk Osowa, wyprodukowana w 1947 roku”. Pytanie, kto skutecznie zainteresował różnych dziennikarzy akurat nastawnią na stacji Gdańsk Osowa, która nie tylko oddalona jest o ponad 400 km od miejsca czołowego zdarzenia, ale na której działają mechaniczne urządzenia sterowania z zupełnie innej epoki. Czy komuś zależało na odwróceniu uwagi od funkcjonowania w Sprowie działającego w ramach „wstępnej eksploatacji” nowego systemu komputerowego, zainstalowanego kilka miesięcy przed katastrofą? Karol Trammer

Tak to się robi w Warszawie W lipcu miną trzy lata od likwidacji przez Hannę Gronkiewicz Waltz warszawskiego Kupieckiego Domu Towarowego na placu Defilad. Kto tego wydarzenia nie pamięta, bardzo zachęcam, by przejrzał ówczesne gazety. Ileż tam było zachwytu nad zdecydowaniem pani prezydent i jej chłopców, którzy, nie mogąc namówić do pogromu kupców policji, wynajęli do tego prywatną agencję ochroniarską! Ileż potępienia dla warcholstwa i anarchii "prywaciarzy", którzy bezprawnie zajmowali teren niezbędny pod budowę metra i Muzeum Sztuki Współczesnej! Ileż autorytatywnych wypowiedzi o tym, jak bardzo ten "blaszany barak" w centrum szpeci miasto! Pisałem o sprawie wielokrotnie, nie chcę dziś mnożyć szczegółów, ale jedno jest w niej najważniejsze. Pani prezydent wymachiwała wtedy wyrokiem sądu, który stwierdzał, że od stycznia 2009 kupcy zajmują teren bezprawnie. Kibicujące pogromowi media zgodnie przemilczały jednak fakt, że wyrok ten bynajmniej nie nakazywał opuszczenia blaszaka w żadnym określonym terminie. Kupcy prosili o pół roku, aby móc zbudować halę w innym miejscu. I o te właśnie pół roku chodziło. Ratusz, po pierwsze, żądał terenu na placu Defilad już, natychmiast. Po drugie, nie godził się na to, żeby KDT przeniesiono gdzie indziej. Oferował kupcom rozparcelowanie ich po różnych lokalizacjach - trochę tu, trochę tu. Ale przecież sens tego przedsięwzięcia, i pożytek, jaki z niego mieli konsumenci, wynikał właśnie ze skupienia wszystkich tych sklepików i warsztatów usługowych w jednej hali. Przypominam, choć to nie okrągła rocznica, bo właśnie wczoraj prasa doniosła, że warszawski Ratusz zerwał umowę ze szwajcarskim architektem, który miał opracować projekt Muzeum (według części gazet to ów architekt zerwał umowę z miastem). Obie strony oskarżają się nawzajem i żądają milionowych odszkodowań, w co nie będę się w tej chwili wgłębiał. Przy okazji do wiadomości publicznej podano, że poszło już, prawie na pewno w błoto, na owo zapowiadane muzeum 9 milionów złotych, ale i w to nie będę się wgłębiał, bo co to jest 9 milionów w dobie Euro 2012, gdy trwonione i transferowane do prywatnych kieszeni są miliardy. Najważniejsze w tym "niusie" jest, że w trzy lata po brutalnym rozpędzeniu kupców i zlikwidowaniu bardzo pożytecznej dla mieszkańców hali targowej ci, którzy się tego dopuścili, przyznali się oficjalnie, że nie ma jeszcze nawet gotowego PROJEKTU muzeum, pod które tak pilnie potrzebowali placu. A skoro nie ma tego projektu, to znaczy, że nie ma też ostatecznego projektu połączonej z nim stacji metra; właśnie niemożność uzgodnienia planów z biurokratami odpowiedzialnymi za II linię metra podał szwajcarski architekt, jako przyczynę zerwania kontraktu. Dla mieszkańców Warszawy, jeśli oczywiście nie mówimy o oddanych władzy całą ogłupioną duszą lemingach, było to od dawna jasne. Przez prawie rok po wypędzeniu kupców z opustoszałą halą nie działo się nic. Potem przez wiele miesięcy straszył opustoszały plac. W końcu zbudowano na miejsce "blaszaka" inny blaszak, barak mieszczący biura budowy metra - na pewno nie mniej "szpecący" centrum miasta, co jest ważne z uwagi na tak uparcie podnoszony przeciwko KDT argument estetyczny. I to wszystko, budowa zapowiadanej stacji pod muzeum dotąd się nie zaczęła, choć budowa samego metra już trwa. Innymi słowy, od dawna mogliśmy się domyślać tego, że motywując brutalną akcję blokowaniem przez kupców niezbędnej miastu inwestycji, pani Gronkiewicz Waltz kłamała - i to kłamała równie bezczelnie, jak łgała jej partyjna koleżanka o przekopywaniu ziemi pod Smoleńskiem "na metr w głąb", albo jak robił to ich najwyższy zwierzchnik zapewniając w tydzień po katastrofie, że wszystkie telefony o laptopy ofiar katastrofy oraz zawarte w nich tajemnice państwa polskiego i NATO zostały skutecznie "zabezpieczone przez polskie służby specjalne". Ale teraz do tego kłamstwa Ratusz wreszcie się, de facto, przyznał. Nasuwa się pytanie: skoro nic się nie paliło, żadne terminy budowy nie goniły, to, dlaczego nie dano kupcom z KDT tych sześciu miesięcy potrzebnych na przeniesienie się w inne miejsce? Po co była ta awantura i w czyim interesie? Jest tylko jedna sensowna hipoteza, która to wyjaśnia. Otóż w KDT kupić można było dokładnie ten sam towar, co w rozmnożonych wokół "galeriach handlowych" - tylko znacznie taniej. Mówiąc krótko, drobni przedsiębiorcy psuli interes stojącym za tymi galeriami wielkich firmom, które zainwestowawszy wielkie pieniądze w pozyskanie odpowiednich zgód od miasta, odbijały je sobie i nadal odbijają łupiąc Warszawiaków paskarskimi cenami. Ratusz, więc odegrał rolę zbira, wykonującego w ich interesie brudną robotę. Rozpędził kupców, i to szybko, by uniemożliwić przeniesienie kłopotliwej dla wielkich centrów hali w inne miejsce. I zrobił to nawet bez oglądania się na prawo, bo sąd uznał potem prawomocnie, iż użycie przeciwko kupcom prywatnie wynajętych osiłków było jego oczywistym złamaniem (tylko oczywiście poniewczasie nic z tego poszkodowanym nie przyszło). Czy to przykład odosobniony? Najgorsza rzecz, że właśnie typowy. Organy państwa i samorządu często służą w III RP za najemnego zbira różnym mętnym typom i ich szemranym interesom. Bruździ ci konkurencja, chcesz kogoś zniszczyć i masz na to forsę? Możesz oczywiście wynająć bandziorów, żeby konkurenta podpalili albo podłożyli mu bombę w samochodzie. Ale w tym "państwie wielkiego cywilizacyjnego sukcesu" skuteczniej jest dać w łapę miejscowej prokuraturze, żeby zgnoiła go pod jakimś całkowicie wyssanym z palca zarzutem, na przykład, prania brudnych pieniędzy. Albo skarbówce, żeby naliczyła mu wzięty z sufitu zaległy podatek i zniszczyła egzekucją komorniczą. Co tam, że po latach jakaś wyższa instancja uzna w końcu te działania za bezprawne, tyle to pomoże, co umarłemu kadzidło. Na 30 maja zapowiedzieli w Warszawie zjazd założycielski przedsiębiorcy, którzy padli ofiarą takich, jak to się mówi, "błędów" czy "nadgorliwości" urzędników. Ja badałem parę takich spraw, i jestem pewien, że co najmniej w części wypadków przedsiębiorcy padali ofiarą nie żadnych tam "błędów", tylko najzwyklejszych w świecie bandytów, realizujących swe interesy rękami przekupionych urzędników państwowych i samorządowych. Między małym miasteczkiem a stolicą jest różnica skali, ale nie ma powodu sądzić, że mechanizmy działania są inne. Sprawa zniszczenia KDT wymaga śledztwa, wyjaśnienia i wyciągnięcia konsekwencji. Mam nadzieję, że doczekam się jeszcze w Polsce uczciwej władzy, która to zrobi. Rafał Ziemkiewicz

To nie kryzys - to dobrobyt! Hop, dziś, dziś, hop, dziś dziś... „Piejo kury piejo, ni majo koguta! Oj ładna to jest ładna biłgorajsko nuta!” Podczas gdy cała Polska pogrążała się w nirwanie na skutek kumulacji dwóch wielkich świąt - jednego święta naszych okupantów 1 maja, a drugiego - podwójnego w postaci rocznicy uchwalenia konstytucji 3 maja i Matki Boskiej Królowej Polski - w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina w Warszawie odbył się kongres Ruchu Palikota, poświęcony „korekcie kapitalizmu”. Biłgorajski filozof zaproponował skorygowanie kapitalizmu, żeby każdy miał pełne zatrudnienie i stop bezrobociu teraz. W tym znaku na pewno zwycięży, bo któż by nie chciał mieć pełnego zatrudnienia i stop bezrobociu - w dodatku już teraz? W dodatku można odnieść wrażenie, ze, podczas gdy główne siły polityczne troszczą się - jedne „o prawdę”, a inne znowu - „o pokój” - tylko dziwnie osobliwa trzódka zabiega o korektę kapitalizmu, który w takie paroksyzmy wprawił naszą biedną ojczyznę. Ach, gdyby to można było wiedzieć zawczasu - to czy ktokolwiek posłuchałby Lecha Wałęsy, żeby obalać komunizm? Nikt by nie posłuchał, Lech Wałęsa sam musiałby skakać przez płot, a pod rządami Edwarda Gierka Polska przez cały czas rosłaby w siłę, a ludzie żyli dostatniej - jak w końcówce lat 70-tych. No, ale stało się inaczej - a co się stało, to się nie odstanie. W rezultacie mamy kapitalizm, który - jak po 20 latach docieków stwierdził biłgorajski filozof - jest takim samym oszustwem jak socjalizm, a w związku z tym musowo go skorygować. Okazuje się, że to proste, wystarczy tylko „opodatkować Kościół” a każdy nie tylko będzie miał pełne zatrudnienie i stop bezrobociu teraz, ale nawet, jeśli specjalnie się nie narobi, będzie go stać na „godne życie”. Że też nikt wcześniej na to nie wpadł - no, ale poniewczasie, to każdy mądry. Oczywiście ani poseł Palikot, ani jego trzódka nawet się nie zająknie o likwidacji kapitalizmu kompradorskiego i zastąpieniu go kapitalizmem zwyczajnym - bo wtedy „dałaby świekra ruletkę mu!” Żadna bezpieczniacka wataha nie uwzględniłaby go w kombinacji ewentualnej podmianki premiera Tuska, którego słońce Peru jakby chyliło się ku zachodowi. Tedy biłgorajski filozof „koryguje”, ale tak, by nikogo nie urazić - bo tylko wtedy może liczyć na wsparcie niezależnych mediów i salonu, które też rozumieją, że trzeba wprowadzić pełne zatrudnienie i stop bezrobociu teraz. Żeby ten cel osiągnąć, „państwo” znowu musi budować fabryki. Znaczy - wracamy do Planu Sześcioletniego, o którym poeci układali pieśni, a Hilary Minc realizował gospodarczy ideał „planu doprowadzonego do każdego stanowiska pracy”. Wtedy, na skutek błędów i wypaczeń, wszystko się skawaliło, ale żeby teraz tego uniknąć „czuwać musi żołnierz”. Toteż na łamach „Nowego Ekranu” pan prof. Jerzy Żyżyński pryncypialnie chłoszcze młodego ekonomistę Aleksandra Łaszka z Forum Ekonomicznego Rozwoju działającego pod skrzydłami prof. Leszka Balcerowicza, że narzeka na zbyt kosztowne państwo. Wziął taki jeden z drugim wydatki budżetu, podzielił przez liczbę suwerenów, to znaczy - obywateli, wyszło mu 18 tysięcy złotych i lamentuje, że tak dużo. Tymczasem - wyjaśnia pan prof. Żyżyński - jest akurat odwrotnie, bo jeśli państwo nie ma pieniędzy, to funkcjonuje źle. Nietrudno, zatem się domyślić, że im więcej pieniędzy ma państwo, tym lepiej funkcjonuje. Jeśli, dajmy na to, tworzy swoje dochody zabierając obywatelom 50 procent ich dochodów, to funkcjonuje tak sobie, „comme si, comme ca” - jak mawiają a nawet śpiewają wymowni Francuzi. Ale gdyby tak, dajmy na to, tworzyło swoje dochody zabierając obywatelom 100 procent ich dochodów, to funkcjonowałoby, aż miło! To proste, jak drut tym bardziej, że pan prof. Żyżyński, jako poseł Prawa i Sprawiedliwości, ma w tych dochodach swój udział, więc nic dziwnego, że przychyla się do tej właśnie koncepcji. Zresztą za takim rozwiązaniem przemawiają również względy natury ogólnej. Tacy liberałowie - a wiadomo, że to inna nazwa zbrodniczych ignorantów - uważają na przykład, że „państwo”, czyli władza publiczna, to tylko grupa ludzi wynajętych do zarządzania sektorem publicznym. Ten sektor powinien być jak najmniejszy, ponieważ im jest większy, tym mniejszy staje się sektor prywatny, a więc - mienie obywateli. Powiadają jeszcze ci zbrodniarze, że władza publiczna powinna mieć tylko tyle uprawnień, ile jest niezbędnie konieczne do zarządzania tym sektorem - i ani jednego więcej - bo każde uprawnienie ponadto ogranicza sferę wolności ludzkiej. Weźmy na przykład media; liberalni zbrodniarze twierdzą, że jeśli jeden człowiek chce coś powiedzieć innym ludziom, to nie powinien być zmuszany do ubiegania się o pozwolenie trzeciego człowieka, np. pana Jana Dworaka. Oczywiście nie mają racji, jak to zbrodniarze i ignoranci. Człowiek w każdej sytuacji powinien prosić o pozwolenie; na przykład w wojsku niższy stopniem zawsze prosi o pozwolenie zwrócenia się do wyższego stopniem, a nawet - o pozwolenie zajęcia miejsca siedzącego - i nikomu to jakoś nie przeszkadza. Oczywiście z wyjątkiem liberałów - ale kto by tam słuchał takich łotrów! Wracając tedy do państwa, to oczywiście najlepiej byłoby, gdyby dysponowało całym bogactwem wytwarzanym przez obywateli. Problem w tym jednak, że nie zawsze to bogactwo wystarcza na sfinansowanie gigantycznych wizji tytanów myśli, którzy na przykład pragną urządzić „Euro 2012”, a następnie je zbojkotować. Żeby jakoś zaklajstrować tę różnicę, państwo zaciąga długi. I zdemoralizowana FOR-owska młodzież potrząsa tym długiem publicznym, jak Irokezi skalpem wygadując duby smalone, że koszty funkcjonowania państwa przerzucane są na następne pokolenia. Tymczasem nic podobnego i słusznie pan prof. Żyżyński popiera pana ministra Rostowskiego, by ten cały zegar długu publicznego zlikwidować. Czego oczy nie widzą, o to serce nie boli, a poza tym dług publiczny to nie żaden koszt! To jest dochód - bo państwo, pożyczając pieniądze, daje obywatelowi papier wartościowy w postaci obligacji, która jest lepiej oprocentowana, niż, dajmy na to, lokata bankowa. Ten wyższy procent państwo wypłaci mu kiedyś ze swoich dochodów, to znaczy - między innymi z podatków tegoż obywatela. Z pozoru wygląda na to, że ten obywatel swoje wyższe oprocentowanie będzie musiał sobie sfinansować sam, ale jeśli nawet - to cóż w tym złego, że obywatel sam finansuje sobie swoje dochody? A niby któż ma mu je finansować? Państwo? Państwo ma mu tylko przychylać nieba, ale na niebo - wiadomo: każdy musi zasłużyć sobie indywidualnie. Okazuje się, zatem, że im większy dług, tym większy dochód. W takim razie, po co minister Rostowski opowiada, że zmniejszy dług publiczny? Przeciwnie - należałoby zwiększyć go maksymalnie i na tym oprzeć dobrobyt naszej ukochanej ojczyzny. Oczywiście zdemoralizowana FOR-owska młodzież nie ma o tym najmniejszego pojęcia i dlatego słusznie pan prof. Żyżyński zachęca ją by zamiast bisurmanić się u Balcerowicza, dokształcała się u starszych i mądrzejszych. Jak już się dokształci, to może stworzyć think-tank i doradzać choćby nawet panu prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu, albo i posłu Palikotu, bo czyż i on nie ma dobrego serduszka? SM

Niepokojąca ewolucja „standardów” „Wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie” - napisał Czesław Miłosz. Cóż dopiero gdyby taki wariat nie tylko wydostał się na swobodę, ale w dodatku zdobył władzę, jaką daje, dajmy na to, stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych? Oczywiście jest to możliwość czysto teoretyczna, bo podobno kandydaci na prezydentów są dokładnie badani psychiatrycznie jeszcze przed uzyskaniem nominacji - ale czy w dzisiejszych czasach naprawdę można ufać lekarzom? Przypominam sobie pewnego psychiatrę, który w towarzystwie opowiadał o swoim pacjencie, co to próbował wymyślić perpetuum mobile. Dobrotliwie z tego pacjenta pokpiwał, aż nagle, ni stąd, ni zowąd, z dziwnym błyskiem w oku oświadczył: perpetuum mobile wynajdę ja! Więc chociaż prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Husejn Obama z pewnością jest normalny w sensie medycznym, to przecież nieustannie przebywając wśród ludzi o poglądach postępowych, siłą rzeczy musiał się zbisurmanić. Najlepszym tego dowodem jest ostatnia jego deklaracja o poparciu dla małżeństw między sodomitami i gomorytami. Chociaż jest prawie pewne, że nie mówi szczerze - bo twierdził, że to przekonanie w nim „dojrzewało” - i że jest to element przedwyborczej socjotechniki, która ma mu zapewnić sympatię żydowskich mediów, dlaczegoś zainteresowanych zniszczeniem fundamentów łacińskiej cywilizacji - to konsekwencje tej deklaracji mogą mieć poważne konsekwencje dla świata. Chodzi o to, że Stany Zjednoczone nie tylko odgrywają znaczną rolę w kreowaniu tak zwanych „standardów demokracji”, ale w dodatku skomponowaną z tych „standardów” demokrację próbują stręczyć różnym narodom - ostatnio niestety również przy pomocy siły zbrojnej. Jeśli zatem do standardów demokratycznych zostanie włączona konieczność akceptacji małżeństw sodomitów i gomorytów, może to zniechęcić do demokracji bardzo wielu ludzi - a w tej sytuacji i tak już słabnące poparcie dla wojny, jaką Stany Zjednoczone prowadzą z tak zwanym terroryzmem, może osłabnąć jeszcze bardziej. W tej sytuacji nie pozostanie nic innego, jak narzucić światu standardy demokratyczne przy pomocy sił zbrojnych - i taki rozwój sytuacji nie jest chyba przez prezydenta Baracka Husejna Obame wykluczony, skoro zalegalizował obecność sodmitów i gomorytów w amerykańskiej armii, którzy w związku z tym, w pewnym momencie mogą zyskać decydujący wpływ na wojsko, a za jego pośrednictwem - również na politykę państwa. W takich okolicznościach wiele narodów może uznać, iż USA stanowią zagrożenie dla cywilizacji - ze wszystkimi tego konsekwencjami. I jeszcze jedno - nowojorskie gazety gratulują prezydentowi Obamie „silnego przywództwa”. To wcale nie musi być prawda, bo kampania wyborcza dopiero się zaczyna, więc nie jest wykluczone, że gdy z jakichś powodów wydawałoby się to korzystne, to prezydent Obama zatańczy na rurze. SM

Powtórka z rozrywki … już na św.Barbary, gdy w Grecji miało się odbyć referendum w/s przyjęcia „pakietu oszczędnościowego” ze strony Unii sypały się ostrzeżenia. Jak Państwo OCZYWIŚCIE NIE pamiętają... (tu przypominam słynny Trilemmat krakowianina, śp.Stanisława Lema, najwybitniejszego polskiego pisarza XX wieku: „Po pierwsze: dziś nikt nic nie czyta; pod drugie: jeśli czyta – to nie rozumie; po trzecie: jeśli nawet zrozumie, to natychmiast zapomina”...) … już na św.Barbary, gdy w Grecji miało się odbyć referendum w/s przyjęcia „pakietu oszczędnościowego” ze strony Unii sypały się ostrzeżenia. P.Jan-Klaudiusz Juncker, premier Wielkiego Księstwa Luksemburga, szara eminencja Unii - oświadczył, że »wyjście Grecji ze strefy euro nie jest „najbardziej pożądanym scenariuszem”, ale jesteśmy na to „absolutnie przygotowani”«. Jednocześnie jednak p. Karolina Kottová, rzeczniczka Komisji Europejskiej, z całym naciskiem przypomniała, że „Traktat Lizboński nie przewiduje wyjścia ze strefy euro bez wyjścia z Unii Europejskiej. Taka jest rzeczywistość”. Spiskowcy, którzy w tajemnicy pichcili dokumenty przyszłej UE, wpadli we własne sidła. Chcieli tak zmontować Unię, i €urolandię, by już nigdy nie można było ich opuścić. Miała to być piekielna pułapka. I teraz, gdy chcieliby pozbyć się Grecji – okazuje się to niemożliwe. Nawet wyrzucić Grecji z Unii nie można!!! Jedyna nadzieja, to jakoś grzecznie poprosić Grecję, by sama zechciała Unię opuścić. Za cenę darowania jej połowy długów – na przykład! A d***kratyczni zwycięzcy wyborów w Grecji zapowiadają, że długów spłacać nie będą – i śmieją się wszystkim w nos! A ja powtarzam: ci spiskowcy z „Wielkiego Wschodu”, którzy montowali Unię, to absolwenci dzisiejszych europejskich szkół i uczelni – czyli po prostu: kretyni! JKM

Z naszej kieszeni Pomysł, aby pracownicy sami odprowadzali składki i podatki jest dobry, ale nigdy nie zostanie wprowadzony. Bo byłby to początek końca tego ustroju. O czym klasa polityczna dobrze wie. W dyskusji nad "umowami śmieciowymi" zapoczątkowanej moimi postami, głos zabrało kilku zwolenników koncepcji wprowadzenia przepisu, by zwolnić pracodawców z obowiązku płacenia składek do ZUS i podatków w imieniu pracowników, a ciężar ten przerzucić na samych pracowników. Pomysł znakomity i gorąco go popieram. Ale nie, jako poczatkujący przedsiębiorca tylko, jako wróg ustroju. Antoine de Saint Exupery powiedział ksiedyś "Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu". Pracownik interesuje się realną wartością swojej pensji, a więc kwotą "netto", która trafia na jego konto już po opodatkowaniu. I mało, który pracownik zdaje sobie sprawę, że zarabia więcej tylko państwo go okrada, narzucając jego pracodawcy obowiązek odprowadzenia w jego imieniu "składek" do ZUS i podatków. A dlatego w jego imieniu, żeby pracownik o tym nie wiedział. Gdyby państwo obowiązek płacenia przerzuciło na pracobiorcę to ten - po otrzymaniu pensji - sam musiałby zapłacić składki i podatek dochodowy. Wtedy pracownik zrozumiałby, że "na dzień dobry" okradają go na kilkaset złotych. I dostałby szału. I po drugim, trzecim razie kilka milionów takich wściekłych pracowników ruszyłoby na Warszawę, aby powiesić na latarni ministra finansów stojącego za tym zalegalizowanym złodziejstwem. Rząd jest, więc najbardziej zainteresowany tym, aby ludzie nie zdawali sobie sprawy z tego jak bardzo są okradani

Szymowski

No to policzmy. Gdyby wszystkie składki ZUS obciążały tylko wynagrodzenie brutto pracownika to wyglądałoby to tak:

Hipotetyczne wynagrodzenie brutto: 2000 zł przy umowie o pracę (to o 500 zł więcej niż wynosi obecnie minimalne wynagrodzenie!). Potrącenia na ZUS:

- ubezpieczenie emerytalne (19,52%): 390,40 zł

- ubezpieczenie rentowe (8%): 160,00 zł

- ubezpieczenie chorobowe (2,45%): 49,00 zł

- ubezpieczenie wypadkowe (1,93%): 38,60 zł

- Fundusz Pracy (2,45%): 49,00 zł

Razem składki ZUS: 687,00 zł

A więc:

2000 zł (wynagrodzenie brutto) - 687 zł (składki ZUS) = 1313 zł (podstawa opodatkowania). Od kwoty 1313 zł trzeba jeszcze odliczyć składkę na ubezpieczenie zdrowotne (9%), którą płaci się na rzecz NFZ za pośrednictwem ZUS-u oraz zaliczkę na podatek dochodowy:

- ubezpieczenie zdrowotne (NFZ): 118,17 zł

- zaliczka na podatek dochodowy (US): 68 zł

Razem: 186,17 zł

Ile dostaniemy na rękę (na konto)?

1313 zł (podstawa opodatkowania) - 186,17 (NFZ + US) = 1126,83 zł.

UWAGA: z zarobionych 2000 zł państwo zabierze 873,17 zł, co stanowi ok. 43,5 proc. Prawie połowę przychodu zabierze państwo w postaci różnych obowiązkowych haraczy! Ale na tym nie koniec podatków, bo gdy dostaniemy na rękę te 1126,83 zł to musimy jeszcze zapłacić inne podatki: lokalne (np. od nieruchomości) i pośrednie (VAT, akcyza, od czynności cywilno-prawnych etc.). I co? Zatkało kakao?

Umowa o dzieło W nawiązaniu do mojego wcześniejszego komentarza policzmy teraz ile państwo zabierze z umowy o dzieło. Założenia te same, czyli 2000 zł brutto.

- koszty uzyskania przychodu (20%): 400 zł

- podstawa opodatkowania: 2000 zł - 400 zł = 1600 zł

- podatek dochodowy (18%): 1600 zł x 18% = 288 zł

Wynagrodzenie netto (na rękę):

2000 zł - 288 zł (podatek) = 1712 zł

A więc zatrudniony na umowę o pracę za 2000 zł brutto dostanie na rękę 1126,83 zł, natomiast zatrudniony na umowę o dzieło dostanie na rękę 1712 zł. Różnica to 585,17 zł. Szymowski

Realne minimalne wynagrodzenie wynosi 1811 zł brutto Oficjalnie minimalne wynagrodzenie za pracę na etacie wynosi 1500 zł brutto. W rzeczywistości realne wynagrodzenie brutto wynosi 1811,10 zł, z czego pracownik dostaje na rękę 1111,86 zł. Państwo zabiera 699,24 zł. Pracodawca zatrudnia pracownika na umowę o pracę za minimalne wynagrodzenie netto 1111,86 zł. Oficjalne brutto: 1500 zł. Realne brutto: 1811,10 zł. Wynagrodzenie netto to wynagrodzenie brutto pomniejszone o obowiązkowe składki na ubezpieczenie społeczne (ZUS), ubezpieczenie zdrowotne (NFZ) i zaliczkę na podatek dochodowy (US). W ramach ubezpieczenia społecznego z oficjalnego wynagrodzenia brutto 1500 zł potrąca się składki na ubezpiecznie:

- emerytalne (9,76%): 146,40 zł

- rentowe (1,5%): 22,50 zł

- chorobowe (2,45%): 36,75 zł

Te potrącenia pracownik widzi na swoim pasku z wypłaty. Dodatkowo pracodawca musi odprowadzić do ZUS składki liczone od podstawy 1500 zł (oficjalne brutto):

- emerytalne (9,76%): 146,40 zł

- rentowe: (6,5%): 97,50 zł

- wypadkowe (1,93%): 28,95 zł

oraz składki na:

- Fundusz Pracy (2,45%): 36,75 zł

- Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych (0,1%): 1,50 zł

Tych potrąceń pracownik nie widzi na swoim pasku z wypłaty, mimo iż są to pieniądze wypracowane przez pracownika! Pracodawca przecież nie płaci tych składek ze swojej kieszeni. Składki na ubezpieczenie społeczne, Fundusz Pracy i FGŚP wynoszą w sumie 516,75 zł, z czego na pasku z wypłaty pracownik widzi tylko 205,65 zł potrąceń. Jeśli od oficjalnego wynagrodzenia brutto (1500 zł) odejmiemy składki na ubezpieczenie społeczne w wysokości 205,65 zł to otrzymamy kwotę 1294,35 zł, która stanowi tzw. podstawę opodatkowania. Od podstawy opodatkowania (1294,35 zł) potrącamy składkę na ubezpieczenie zdrowotne (NFZ) oraz zaliczkę na podatek dochodowy (US):

- ubezpieczenie zdrowotne (9%): 116,49 zł

- zaliczka na podatek dochodowy (standardowe koszty uzyskania przychodu): 66 zł

W rezultacie otrzymujemy wynagrodzenie netto w wysokości 1111,86 zł, czyli to co pracownik dostaje na rękę, a konkretnie na swoje konto bankowe. Podsumujmy teraz wszystko po kolei:

+ wynagrodzenie netto: 1111,86 zł

+ zaliczka na podatek dochodowy: 66 zł

+ ubezpieczenie zdrowotne: 116,49 zł

+ Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych: 1,50 zł

+ Fundusz Pracy: 36,75 zł

+ ubezpieczenie wypadkowe: 28,95 zł

+ ubezpieczenie chorobowe: 36,75 zł

+ ubezpieczenie rentowe: 120 zł

+ ubezpieczenie emerytalne: 292,80 zł

RAZEM: 1811,10 zł.

I tak de facto powinien wyglądać pasek od wynagrodzenia, jaki otrzymuje pracownik! Jest to całkowity miesięczny koszt etatu przy minimalnym wynagrodzeniu. Nie 1500 zł brutto jak dla zamydlenia oczu głosi reżimowa propaganda, ale 1811,10 zł, z czego pracownik dostaje na rękę 1111,86 zł. Resztę (699,24 zł) zabiera państwo! Praca w Polsce jest opodatkowana jak dobro luksusowe! Nie powinny, więc dziwić głodowe pensje ani powszechność tzw. umów śmieciowych. Państwo "okrada" nas prawie z połowy ciężko zarobionych pieniędzy i jeszcze bezczelnie ukrywa ten fakt przed pracownikami najemnymi, licząc na ich niewiedzę i brak dociekliwości. System wyciągania naszych pieniędzy jest tak zagmatwany, aby przeciętny zjadacz chleba nie mógł się w tym połapać! Dla przykładu, jeśli pracodawca zatrudni pracownika na umowę o dzieło za 1811,10 zł (relane brutto przy minimalnym wynagrodzeniu na umowę o pracę) to pracownik otrzyma na rękę:

- koszty uzyskania przychodu (20%): 1811,10 zł x 20% = 362,22 zł

- podstawa opodatkowania: 1811,10 zł - 362,22 zł = 1448,88 zł (po zaokrągleniu: 1449 zł)

- podatek dochodowy (18%): 1449 zł x 18% = 260,82 zł (po zaokrągleniu: 261 zł)

Wynagrodzenie netto (na rękę):

1811,10 zł - 261 zł (podatek) = 1550,10 zł

A więc zatrudniony na umowę o pracę za 1811,10 zł (realne brutto przy umowie o pracę) dostanie na rękę 1111,86 zł, natomiast zatrudniony na umowę o dzieło dostanie na rękę 1550,10 zł. Różnica to 438,24 zł - tyle dodatkowo zostanie w kieszeni pracownika. Jak donoszą media, od 2013 roku minimalne wynagrodzenie ma wynosić 1600 zł brutto. Oznacza to, że realne wynagrodzenie brutto, co można sobie wyliczyć, wyniesie 1931,84 zł, z czego pracownik dostanie na rękę 1181,38 zł. Państwo zabierze 750,46 zł, przy założeniu, że nie wzrosną składki ZUS. Beatrycze

Rybiński: Merllande stawia na wzrost – na większy deficyt, większy kryzys Po wyborach we Francji w medialnym słowniku natychmiast pojawiło się słowo „wzrost”. Tylko co ono oznacza? Jak powszechnie wiadomo, nadzieja jest matką wielu synów – wynalazków – i jednej córki – głupoty. W poniedziałek po wyborach we Francji nadzieja urodziła córkę. Na imię dano jej wzrost. Po wyborze Fransolą (jak mówią we francuskiej telewizji) na prezydenta w medialnym słowniku natychmiast pojawiło się właśnie słowo „wzrost”. Angela Merkel, zapominając a la Rostowski, co mówiła w piątek, w poniedziałek powiedziała, że jest otwarta na uzupełnienie paktu fiskalnego o aneks wzrostowy. Znany ekonomiczny socjalista z Noblem Paul Krugman powiedział, że teraz strefa euro ma szansę na przetrwanie, bo położy nacisk na wzrost, a nie na oszczędności. Główne gazety świata doniosły, że pojawia się szansa na zmianę polityki gospodarczej Unii na lepsze. Oczywiście natychmiast pojawia się pytanie, jak rząd robi wzrost. Bo jak firmy robią wzrost, to wiadomo, inwestują w nowe moce wytwórcze, sprzedają więcej towarów i usług, zatrudniają więcej osób, które wydają zarobione pieniądze, generują nowy popyt. Ale jak rząd robi wzrost? Ponieważ nie ma własnych pieniędzy, może zastosować trzy metody. Po pierwsze, może obniżyć podatki, zostawiając ludziom więcej pieniędzy w kieszeni. Wtedy ludzie być może wydadzą te pieniądze na nowe lodówki, samochody i obiady w restauracjach i gospodarka będzie szybciej rosnąć. Rząd może też zwiększyć wydatki, na przykład zatrudnić nowych urzędników, którzy dostaną pensje i je wydadzą na lodówki, samochody i obiady w restauracjach. Albo może zwiększyć wydatki, budując nowe drogi, na tych budowach będą pracowali ludzie, którzy zarobione pieniądze wydadzą na samochody, lodówki i obiady w restauracjach. Proste prawda? Ale jeżeli rząd obetnie podatki lub zwiększy wydatki, to zwiększy się różnica między wydatkami rządu a dochodami. Ta różnica to deficyt budżetowy. A jak rząd ma duży deficyt, to musi go pokryć, pożyczając pieniądze. Podobnie jak rodzina, jeżeli jej dochody nie pokrywają wydatków, a rodzice nie mogą dorobić, to chcąc trzymać standard życia, musi zacząć się zadłużać. Zatem metoda generowania wzrostu przez rząd na skutek obniżenia podatków lub zwiększenia wydatków powoduje wzrost zadłużenia. A przypomnijmy, że obecny kryzys gospodarczy strefy euro wynika z nadmiernego zadłużenia. Ale ekonomiści socjaliści uważają inaczej. Oni wymyślili taką oto konstrukcję. Kiedy zwiększy się wydatki rządu na masową skalę, to rozkręcimy koniunkturę, a do budżetu wpłynie tak wiele podatków, że z czasem długi zostaną spłacone. To ekonomiczne perpetuum mobile, czy raczej per kretinum debile. Jeżeli to nie wystarczy, to ekonomiści proponują, żeby banki centralne wydrukowały dodatkowo masę pieniędzy, to inflacja znacząco wzrośnie, i żeby w ten sposób spłacić długi. Ta metoda polega w uproszczeniu na tym, że najpierw rząd namawia ludzi, żeby kupili 10-letnie obligacje oprocentowane na 3 procent, a potem banki centralne drukują pieniądze, wywołując inflację w wysokości 6 procent. Po 10 latach osoba kupująca obligację widzi, że realnie straciła znaczną część swoich pieniędzy, bo otrzymane odsetki nie pokrywają wzrostu kosztów utrzymania. To taka nowoczesna kradzież na masową skalę w białych rękawiczkach. Zatem wracamy do pytania, jak duet Merllande zamierza wygenerować wzrost w strefie euro. Jeżeli zwiększy skalę druku pieniądza i zacznie zwiększać wydatki rządowe, to będzie oznaczało, że narkoman właśnie dostał kolejnego kopa, największego z dotychczasowych. Jednak po chwili mierzonej w miesiącach lub tygodniach nastąpi krach. Jest jeszcze trzecia metoda generowania wzrostu. To takie reformy, które zmniejszają zadłużenie, ale jednocześnie nie pogłębiają recesji na skutek cięć wydatków lub podwyżek podatków. Na przykład jeżeli osoba dobrze sytuowana otrzymuje transfery z budżetu, to kiedy się jej te transfery zabierze, popyt nie spadnie, bo bogaty da sobie radę, a rząd może ograniczyć wydatki i zadłużenie. Transfery, które trzeba zabrać, dotyczą milionów ludzi w Europie, od bogatych rolników po 50-letnich emerytów i fałszywych rencistów. Ale dotyczą też studentów z zamożnych rodzin, którzy studiują na koszt państwa. Inne reformy to wycofanie państwa z gospodarki i zwiększenie wolności gospodarczej. Zniesienie zezwoleń, licencji, koncesji i innych barier urzędniczych. Ale te reformy są najtrudniejsze, bo za każdym ograniczeniem wolności lub transferem stoi jakaś grupa interesów, która uzyskuje ekstradochody kosztem ogółu. Zatem nie ma co liczyć, że reformy, które dają choćby cień nadziei na zatrzymanie kryzysu, zostaną wdrożone w potrzebnej skali. Z politycznie możliwych zostają pierwsze dwie metody. Jak zatem duet Merllande zamierza wygenerować wzrost? Mer( llan)de!

Krzysztof Rybiński

Tymoszenko zostanie oskarżona o zlecenie morderstwa W ciągu najbliższych dwóch tygodni była premier Ukrainy Julia Tymoszenko zostanie oskarżona o zlecenia morderstwa - oświadczył zastępca ukraińskiego prokuratora generalnego Rinat Kuzmin w wywiadzie dla portalu Euractiv. Obrona Tymoszenko, która odbywa obecnie karę siedmiu lat więzienia, uznała te oskarżenia za absurdalne. "To nonsens" - powiedział prawnik opozycyjnej polityk Serhij Własenko. Zdaniem prokuratury Julia Tymoszenko wraz z byłym premierem Pawłem Łazarenką miała opłacić w latach 90. głośne zabójstwo, którego ofiarą padł parlamentarzysta i biznesmen z Doniecka na wschodzie kraju Jewhen Szczerbań. Łazarenko odsiaduje dziś karę 9 lat więzienia w Kalifornii za wymuszenia i korupcję.              

"Mamy zeznania różnych ludzi, którzy bezpośrednio wskazują na Tymoszenko i Łazarenkę, jako na osoby, które to morderstwo zleciły i sfinansowały. Posiadamy także poszlaki, które wskazują podobny kierunek. Zbieramy zeznania świadków, badamy dokumenty, działalność handlową (Tymoszenko) w tym czasie i gdy zbierzemy wystarczającą ilość dowodów, złożymy w sądzie akt oskarżenia" - oświadczył Kuzmin. Zastępca prokuratora generalnego mówił o zaangażowaniu Tymoszenko i Łazarenki w morderstwo Szczerbania już w marcu. Twierdził wówczas, że jego zabójca otrzymał pieniądze od kontrolowanych przez nich  firm Szczerbań został zastrzelony w 1996 roku na lotnisku w Doniecku; wraz z nim zginęli jego żona i przypadkowa osoba. Parlamentarzysta miał ograniczać wpływy handlującej m.in. gazem korporacji Jednolite Systemy Energetyczne Ukrainy (JSEU). Firmą tą, która była kontrolowana przez Łazarenkę w latach 90, kierowała Tymoszenko. Odpowiadając na zarzuty Kuzmina adwokat byłej premier Własenko oświadczył, iż na Ukrainie "rośnie poziom nonsensu". Tymoszenko "nie miała żadnego motywu. Władze niech lepiej powiedzą, że zabiła ona Kennedy'ego" - powiedział agencji informacyjnej UNIAN. W październiku 2011 roku Julia Tymoszenko została skazana na siedem lat więzienia za nadużycia przy zawieraniu przez jej rząd kontraktów gazowych z Rosją w 2009 roku. Opozycjonistka twierdzi, że za jej procesem i wyrokiem stoi prezydent Wiktor Janukowycz, który chce wyrugować ją z polityki. Tymoszenko była najważniejszą konkurentką obecnego szefa państwa w wyborach prezydenckich na początku 2010 roku. Ze względu na sprawę Tymoszenko UE wstrzymała parafowanie umowy stowarzyszeniowej UE-Ukraina. Unia jest zdania, że polityk padła ofiarą wybiórczego stosowania prawa na Ukrainie. PAP

Wiceszef MON idzie do Bumaru Rada Nadzorcza Bumaru wybrała na wiceprezesów spółki obecnego wiceministra obrony narodowej Marcina Idzika i wiceprezes Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości Patrycję Zielińską - poinformowało biuro prasowe Grupy Bumar. Wiceminister Idzik obejmie swoje nowe obowiązki od 1 czerwca a wiceprezes Zielińska od 11 czerwca - poinformował Bumar. Idzik będzie odpowiadał za obszar sprzedaży i zakupów a Zielińska za finanse i audyt. Rada Nadzorcza Bumaru wybrała ich po przeprowadzeniu postępowania kwalifikacyjnego. W związku z nową funkcją, Idzik podaje się do dymisji. Marcin Idzik od listopada 2009 r. jest podsekretarzem stanu w MON. Odpowiada za uzbrojenie i modernizację. W czwartek powiedział PAP, że w związku z wyborem na stanowisko wiceprezesa Bumaru składa dymisję z funkcji wiceministra. Idzik urodził się w 1975 r. w Jaworznie. Jest absolwentem prawa na Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Ukończył studia podyplomowe z zakresu finansów publicznych na Akademii Ekonomicznej w Katowicach. Posiada uprawnienia audytora wewnętrznego. W MON pracuje od początku 2008 r., najpierw, jako radca generalny - pełnomocnik MON ds. procedur antykorupcyjnych, a od czerwca, 2009 jako dyrektor biura ds. procedur antykorupcyjnych. Przed pracą w MON związany był z sektorem samorządowym. Jest żonaty, ma córkę. Patrycja Zielińska jest zastępcą prezesa PARP od sierpnia 2009 r. W 2002 r. ukończyła kierunek zarządzanie, przez jakość na Politechnice Warszawskiej. W 2005 r. ukończyła podyplomowe studia w zakresie Informatycznych Systemów Zarządzania w Szkole Głównej Handlowej. W roku 2009 ukończyła podyplomowe studia menedżerskie MBA w szkole Głównej Handlowej oraz Uniwersytecie Minnesota w Stanach Zjednoczonych. Od 2002 roku pracowała w Agencji Rynku Rolnego, jako audytor wewnętrzny. Od 2005 r. w firmie WASKO, jako dyrektor sektora audytu. Od 2007 r. była dyrektorem biura audytu w Agencji Rynku Rolnego.W połowie kwietnia na nowego prezesa Bumaru wybrano Krzysztofa Krystowskiego. Poprzedniego prezesa, Edwarda E. Nowaka, rada nadzorcza odwołała 20 marca. Właścicielami Grupy Bumar są Ministerstwo Skarbu Państwa i Agencja Rozwoju Przemysłu. Grupa Bumar jest głównym polskim dostawcą i eksporterem uzbrojenia oraz sprzętu wojskowego. Tworzą ją 23 spółki zależne, w tym dwie handlowe, sześć spółek zagranicznych oraz 11 stowarzyszonych. Dostarczają one m.in. radary, systemy dowodzenia, broń i amunicję oraz specjalistyczne wyposażenie wojskowe: hełmy, celowniki optyczne, kamizelki ochronne i maski przeciwgazowe. Strukturę Bumaru tworzą produktowe dywizje: Bumar Amunicja, Bumar Żołnierz, Bumar Elektronika i Bumar Ląd. W 2011 roku Bumar miał 2,36 mld zł przychodów ze sprzedaży, 34,4 mln zł zysku ze sprzedaży, 24,6 mln zł zysku brutto i 11,5 mln zł zysku netto. PAP

Siedem filarów Platformy W sondażach PiS niemal zrównał się z partią rządzącą. Donaldowi Tuskowi nie ufa więcej osób niż Antoniemu Macierewiczowi. Kto i dlaczego popiera jeszcze Platformę - wyjaśnia publicysta

Grupa pierwsza: ofiary własnych kompleksów. Swego czasu Gazeta Wyborcza nieustannie podkreślała, że wśród zwolenników PO jest szczególnie dużo Młodych, Wykształconych, z Dużych Miast (MWzDM). Jak to często bywa ze zbyt topornymi kliszami, i ta została obśmiana i dzisiaj dziennik z Czerskiej sięga po nią znacznie rzadziej. Nie znaczy to, że formalnie rzecz biorąc, Wyborcza nie miała racji. Faktycznie, wśród wspierających PO była i nadal jest spora grupa MWzDM. Tylko nikt nie zadał pytania, gdzie odebrali oni swoje wykształcenie i w którym pokoleniu pochodzą z dużych miast. W rzeczywistości samo sformułowanie młodzi, wykształceni, z dużych miast było dość prostą manipulacją psychologiczną, obliczoną na skaptowanie tych, którzy do owych dużych miast przyjechali z prowincji i cierpią na jej kompleks. Nie są to bynajmniej wszyscy imigranci, ale wielu zrobi wszystko, żeby pokazać, iż oni ze swoimi korzeniami, które uważają za wybitnie kompromitujące  nie mają już nic wspólnego. Że nie należy wiązać ich ani z ich babcią, idącą, co niedziela do kościoła do sąsiedniej wsi, ani z ojcem rolnikiem, ani z lokalną społecznością, która integruje się wokół parafii. Takie to ciemne i nieeuropejskie. A tu proszę: Wyborcza oraz partia rządząca dostarczają gotowego sposobu na zwalczenie tych kompleksów  wystarczy poprzeć PO i z automatu zostaje się Europejczykiem, oświeconym i otwartym. Oczywiście  otwartym w rozsądnych granicach. Otwartym na Krytykę Polityczną czy parytety, ale przecież nie na to, od czego się uciekło. Dla wielu MWzDM (oraz innych, którzy cierpią na rozliczne kompleksy) mechanizm jest nadal prosty, a skojarzenia oczywiste. PO równa się Europa, nowoczesność i spokój, opozycja równa się wojna, ciemnogród i duszna atmosfera. O tę grupę toczy się wojna wizerunkowa, czasami bardziej, czasem mniej intensywna. PiS przechodzi do ofensywy, gdy prezes otacza się młodymi, ładnymi kobietami albo nagrywa jakieś przesłanie na YouTubie. Platforma specjalnych kontrataków nie musi przeprowadzać, ponieważ prorządowe media nieustannie sprzedają dyskretnie mantrę, że wspieranie jej to przepustka do uwolnienia się od kompleksów.
Grupa druga:
ofiary klisz medialnych. Toczyłem niedawno na Twitterze dyskusję z pewnym bardzo skądinąd miłym i uprzejmym oponentem, który stwierdził, że Antoni Macierewicz to psychopata. W toku rozmowy usiłowałem dojść, na jakiej właściwie konkretnej podstawie mój interlokutor postawił taką diagnozę, ale nie otrzymałem odpowiedzi.

I otrzymać jej nie mogłem, bo mój rozmówca był ofiarą jednej z wielu medialnych klisz. Zbitka Macierewicz psychopata jest dość dobrze utrwalona w umysłach osób, które zwykło się nazywać złośliwie lemingami. Leming to ktoś, kto nie jest zdolny do całkowicie samodzielnego myślenia. Oczywiście samemu lemingowi wydaje się, że myśli nadzwyczaj samodzielnie, jednak te samodzielne przemyślenia zwykle powtarzają słowo w słowo takie właśnie medialne klisze jak Macierewicz psychopata albo, kto krytykuje rząd, ten pluje na swój kraj. Żadna z owych klisz nie wytrzymuje drobiazgowej analizy. O Macierewiczu można powiedzieć wiele złych rzeczy i całkiem sensownie te poglądy uzasadnić: że jest nadmiernie podejrzliwy, że wyciąga zbyt daleko idące wnioski, że ma skłonność do zbyt daleko posuniętych skrótów myślowych i tak dalej. W żadnym jednak wypadku nie wypełnia to znamion psychopatii. Z kolei krytyka rządu nie ma oczywiście nic wspólnego z opluwaniem swojej ojczyzny. Ofiary medialnych klisz nie są w stanie wyrwać się z ich kręgu z kilku powodów. Na przykład, dlatego, że są na to po prostu zbyt leniwe intelektualnie. Albo, dlatego, że uznają, iż telewizyjno-gazetowe autorytety, wsparte przez megaautorytety w rodzaju Władysława Bartoszewskiego, muszą mieć rację. Albo, dlatego  tu następuje powiązanie z poprzednio opisaną grupą,  że posługiwanie się gotowymi i efektownie brzmiącymi zbitkami daje im poczucie wyższości, a więc pomaga wyzwolić się z kompleksów. Tak czy owak, wyzwolenie się z niewoli medialnych klisz wymaga całkiem sporego wysiłku umysłowego. Bywa jednak tak, że czasami jakaś pojedyncza publikacja albo przypadkiem obejrzany film czy program zasiewa wątpliwość. Ofiara medialnych klisz ciągnie wątek już na własną rękę z czystej ciekawości, aż nagle dostrzega, że cały medialny schemat legł w gruzach. To oznacza wyzwolenie.

Grupa trzecia: ofiary psychicznej inwestycji. Psychika ludzka jest tak skonstruowana, że jeżeli się w coś bardzo uwierzy i przez długi czas popiera się jakąś ideę, osobę, pogląd, grupę  bardzo trudno się z tego wycofać. Wiąże się to, bowiem z ogromnym kosztem psychicznym. Trzeba nie tylko przyznać się do błędu, ale w dodatku zakwestionować sens swoich decyzji i działań z długiego okresu życia. Ten syndrom doskonale widać u niektórych obrońców Peerelu.

Wśród zwolenników PO spora grupa to właśnie ofiary własnej psychologicznej i emocjonalnej inwestycji. To na ogół osoby, które niezbyt radzą sobie z analizowaniem rzeczywistości, w tym polityki, i pojmują ją bardzo emocjonalnie. Ich zaangażowanie w poparcie dla Platformy nie jest oparte na zrozumieniu jej programu czy tym bardziej racjonalnej i spokojnej ocenie dokonań, ale na podobaniu się. Ta emocjonalność wyklucza niemal możliwość wycofania się czy choćby modyfikacji swojego stanowiska. W końcu miłość jest ślepa. Takie osoby można z tej miłości wyzwolić, ale trzeba to robić powoli i z wyczuciem. Nie można ich zmuszać, żeby z punktu zaprzeczyły wszystkiemu, czego emocjonalnie broniły przez kilka lat. Trzeba przede wszystkim przekonywać, że przyznanie się do błędu nie tylko nie jest wstydem, ale wręcz powodem do chwały.

Grupa czwarta: ofiary owczego pędu. Polityką się za bardzo nie interesują. Pamiętają, że premierem był Kaczyński, i wiedzą, że teraz jest Tusk, ale z wymienieniem liderów innych ugrupowań mieliby już problemy. Kiedy ktoś pyta ich o polityczne sympatie, mówią po prostu to, co słyszą dookoła siebie albo, co im się wydaje, że powinni powiedzieć? Gdzieś tam usłyszeli z ust kogoś znanego, że Macierewicz to psychopata, Kaczyński ma kompleksy, a szczęśliwi ludzie wspierają Platformę. Oni szczęśliwi może przesadnie nie są, ale też nie chcą wyglądać na nieszczęśliwych, więc dla świętego spokoju mówią, że popierają PO. Może, gdy dotkną ich bezpośrednio skutki rządów partii Tuska, zaczną się głębiej zastanawiać.

Grupa piąta: ofiary Kaczyńskiego. Jak wiadomo, znaczna część wyborców PO głosuje na tę partię nie, dlatego, że ceni ją lub jej przywódcę, ale dlatego, że nie chce powrotu do władzy Jarosława Kaczyńskiego? Wśród tych osób  a także wśród tych, którzy głośno zwalczają opozycję  są tacy, którzy mają po temu autentyczne powody, wynikające wprost z osobistych doświadczeń. I nie mówię tutaj o ludziach w stylu byłego aktora Kondrata, który strasznie się boi Kaczyńskiego, ale nie potrafi wyjaśnić, dlaczego. Ani o Michale Kamińskim, który walczy po prostu o ustawienie się w życiu. Mówię o osobach, które doświadczyły z jakiegoś powodu zła za rządów PiS, czasem wprost ze strony jego działaczy. To może być lekarz, któremu CBA zrobiło nieuzasadnioną kontrolę, bo kolega w szpitalu brał łapówki. Albo ktoś, kto na poziomie lokalnym przekonał się, że zaufani ludzie Kaczyńskiego, przysyłani z centrali, mogą wszystko. Albo biznesmen, który kręcił powiatem, a za PiS dobrano mu się do skóry. Tych raczej nic nie przekona  chyba, że analogicznej krzywdy doznają ze strony obecnej władzy.

Grupa szósta: ofiary swoich stanowisk. Na Twitterze obecnych jest kilku polityków PO i członków rządu, którzy uprawiają propagandę sukcesu nie tylko bardzo nachalną, ale i toporną. Minister, który choć czmychnął z PiS do PO jeszcze w 2007 r., nadal czuje się w obowiązku udowadniać swoją dozgonną lojalność wobec jej lidera. Były dziennikarz Wyborczej, który najpierw został rzecznikiem polskiej prezydencji  absurdalnego propagandowego spektaklu  a potem dostał ciepłą posadkę wiceministra rozwoju regionalnego. Ich motywacja jest akurat całkowicie zrozumiała. To splot wdzięczności, autentycznych przekonań i pilnowania własnego interesu. Żaden z nich nie zacznie gryźć karmiącej go ręki.

Grrupa siódma: ofiary konfitur. Trochę podobna do grupy szóstej, ale luźniej związana z partią. To nie działacze ani politycy, ale raczej członkowie komitetów honorowych: znany reżyser, mający monopol na niektóre tematy, czy znany aktor, który wie, że jeżeli powie o PO coś krytycznego, to władze miasta z tejże PO postarają się, aby jego prywatny teatr musiał się wynieść z miejskiego lokalu. To także medialny błazen, który zrobił karierę i pieniądze na poniżaniu ludzi i ostentacyjnym podlizywaniu się władzy i który wie, że jego wygodny byt od tejże władzy w jakimś stopniu zależy. Zaś na niższym szczeblu  rozmaici wykładowcy akademiccy, autorzy analiz pisanych dla rządu, szefowie think tanków, będących beneficjentami grantów i tak dalej. Powie ktoś, że brakuje w tej klasyfikacji kategorii, wydawałoby się, oczywistej: ludzi, którzy wspierają PO, ponieważ uważają po prostu, że dobrze rządzi i wyraża odpowiadające im poglądy. Tej kategorii nie ma, ponieważ na jej członków można się dzisiaj natknąć równie często jak na sensowną wypowiedź Stefana Niesiołowskiego. Warzecha

Kaczyński przed Trybunał Stanu? Obiecanki, cacanki... Jarosław Kaczyński przed Trybunałem Stanu? Byłby to spektakl niczym wiatr z otwartej dłoni zmiatający rządy PO. 

1. Przewodniczący Klubu Parlamentarnego PO Rafał Grupinski znów straszy Trybunałem Stanu dla Jarosława Kaczyńskiego za IV RP. Ponoć wytrwale pracuja nad tym zadaniem usłużni konstytucjonalisci. 

2. Panie Grupiński - który to już raz obiecujecie ten Trybunał? Nie obiecujcie, tylko dawajcie go! Do diabła tam z konstytucjonalistami, niech sie już nie męczą, pal sześć konstytucję i dowody zbrodni - macie dwie setki własnych posłów, macie trzy przystawki Pawlaka, Millera i Palikota - zbierajcie podpisy i niechże wreszcie będzie ten straszny trybunał dla tego okrutnego Kaczyńskiego! 

3. Bedzie trybunał to i będzie trybuna dla Jarosława Kaczyńskiego, z której jako oskarżony będzie mógł powiedzieć o was wszystko. Bez oglądania się, czego nie wolno, co nie przystoi, a czego nie wypada. Nie będzie go wiązać tajemnica państwowa ani służbowa, nie będzie go obowiązywał kodeks etyki poselskiej, nie będzie ryzyka odpowiedzialności karnej za pomówienie ani cywilnej za zniesławienie. W arsenale obrony były premier będzie mógł skorzystac z całej swojej wiedzy, która jako szef rządu  uzyskał, także tą od służb specjalnych. Chcecie dać Kaczyńskiemu taką sposobność - bardzo proszę! On ją wykorzysta tak, że w pięty wam pójdzie! Będziecie uciekać przed tym trybunałem, gubiąc buty...

4. Jeszcze żaden premier przed Trybunałem Stanu nie stawał, zresztą mało, kto przed nim stawał. Jedyny znany delikwent to były minister Skarbu Wąsacz za niegospodarne prywatyzacje rządu AWS-UW (skądinąd to ja bylem autorem skutecznego wniosku o Trybunał dla Wasacza).  Nie stawał przed Trybunałem Jerzy Buzek za swoje skandale prywatyzacyjne, za wyprzedaż niemal wszystkich polskich banków i PZU, nie stawał Leszek Miller ani za Rywina, ani za nadużycie słuzb specjalnych do aresztowania prezesa PKN "Orlen" (skonczyło się na skazaniu Siemiatkowskiego). Dobrze, niech w takim razie staje przed trybunałem Kaczyński i odpowie za zbrodnicze zatrzymanie prywatyzacji, za przestepcze stworzenie 1,2 miliona nowych miejsc pracy, za utworzenie CBA i walkę z korupcja, za 7-procentowy wzrost gospodarczy i za szereg innych przestępstw politycznych, których sie dopuscił. Proszę bardzo, stawiajcie go przed trybunał!

5. Jarosław Kaczyński przed Trybunałem Stanu - to będzie spektakl dużo lepszy od tego w sprawie Rywina. A skutek będzie podobny - tamten spektakl zmiótł SLD, a ten spektakl was zmiecie. Was - znaczy PeO. Jak wiatr z otwartej dłoni was zmiecie - że nawiążę do słów piosenki Wysockiego. Nie pomogą zaprzyjaźnione media, nie pomogą "autorytety" - stawiając Kaczyńskiego przed Trybunałem Stanu wykopiecie sobie polityczny grób, a PiS uzyska poparcie pozwalające mu wreszcie na samodzielne rządy. Taki będzie końcowy wynik tego przedsięwzięcia.

6. Niestety, to wszystko tylko obiecanki, cacanki, a żadnego Trybunału Stanu dla Kaczyńskiego nie będzie. Nie będzie Trybunału nie, dlatego, że zdajecie sobie sprawę z politycznego ryzyka, bo chyba raczej nie macie tej wyobraźni. 

Nie będzie tego Trybunału nie, dlatego, że nie ma podstaw prawnych ani jakichkolwiek sladów zbrodni - to jest akurat najmniej ważne.  Nie będzie tego Trybunału, dlatego, że nie macie jaj. W tylko umiecie ludziom cos zabrać, na przykład emerytury, ale zrobic coś pozytywnego to już nie, ani autostrad zbudować, ani nawet dać ludziom widowiska przed Trybunałem Stanu. Szkoda, byłaby taka piękna katastrofa... Janusz Wojciechowski

Większa swoboda, ale z dozą kontroli W pełni zgadzam się z takim postawieniem sprawy; wystarczy, że spojrzę na swój "pasek" z miesięczną pensją to jestem wściekły, bo zdaję sobie sprawę, że w świetle prawa jestem okradany ze swoich ciężko zarobionych pieniędzy. Jako osoba o pewnej wiedzy finansowej (inwestuję na giełdzie i funduszach inwestycyjnych) zdaję sobie sprawę z tego, że mając te pieniądze lepiej zadbałbym o swoją emeryturę, niż ten nieudolny system, któremu nazwa ZUS. Jednocześnie chciałbym odnieść się do poprzedniego Pana postu o umowach śmieciowych i powiązanej z nim sprawy emerytur. Moim zdaniem problemem takiego stanu rzeczy w polskim systemie emerytalnym, jaki mamy obecnie nie są w pierwszej kolejności umowy śmieciowe, ale sam system. To sam system jest chory i bandycki, to w pierwszej kolejności powinien zostać zmieniony, dając obywatelom możliwość sprawowania większej kontroli nad wypracowanymi środkami. Co do samych umów śmieciowych to sprawa jest skomplikowana; przy takim systemie emerytalnym i prawie, jakie mamy obecnie są one bandyckim system wykorzystywania ludzi pozostających bez pracy. Jeśli natomiast system ten zostałby zmieniony tak jak pisałem powyżej, przy jednoczesnym zwiększaniu świadomości społecznej pracodawców, "unowocześnieniu" działania Związków Zawodowych, które działałyby, jako pośrednik w relacjach pracownik pracodawca. Okazałoby się, że tak rozbudowany Kodeks Pracy, jaki mamy okazałby się zbędny, bo wszystko regulowałyby porozumienia zbiorowe pracownicy-pracodawca przy kontroli Związków Zawodowych. Polak-Słowianin

Skrzywdzona niewinność przed sądem Przed sądem Beata Sawicka próbuje dziś tego samego triku, który zadziałał przed wyborami 2007 r., kiedy przy aprobacie partyjnych kolegów ówczesna posłanka PO odstawiła w Sejmie cyrk, zalewając się rzewnymi łzami - pisze Łukasz Warzecha

„Odebrano mi godność, odarto z intymności, skrzywdziło mnie demokratyczne państwo, to polityczne barbarzyństwo” – łka teraz Sawicka. I dalej powtarza mantry, doskonale znane z wypowiedzi choćby przed komisją, badającą aferę hazardową: „Nie ja byłam celem, lecz Donald Tusk, Grzegorz Schetyna, rodzina Wałęsów i nadzorujący służby poseł Marek Biernacki. To na nich się zasadzano. Ja to przeżyłam. Barbara Blida tego nie przeżyła”. Oczywiście – Sawicka była całkowicie niewinna. Po prostu zaufała niedobremu człowiekowi, zaś pamiętne słowa o tym, jak to oboje będą kręcić lody na prywatyzacji służby zdrowia, wymknęły jej się całkowicie przypadkiem. A może po prostu planowała zakup maszyny do robienia lodów włoskich. I dlatego mówiła do agenta CBA: „Powiem szczerze, że chciałabym to doprowadzić do końca, jeżeli coś z tego mielibyśmy oboje albo ty. Ale jeżeli jest tylko za friko, to to pieprzę”. Mowa oczywiście o lodziarni. Biedna, biedna ofiara politycznego barbarzyństwa. Nawet lodziarni za tego strasznego PiS-u nie dało się spokojnie założyć. Łukasz Warzecha

50 minut Sawickiej Zakończył się 2,5-letni proces oskarżonej o korupcję byłej posłanki PO Beaty Sawickiej. Wyrok zostanie ogłoszony 16 maja Prokuratura domaga się dla Sawickiej pięciu lat więzienia i 54 tys. zł grzywny za korupcję oraz 3,5 roku więzienia i 36 tys. zł grzywny dla burmistrza Helu Mirosława Wądołowskiego. - Trudno dostrzec w tej sprawie okoliczności łagodzące. Jedyna - to wcześniejsza niekaralność oskarżonych. Kary nie mogą być łagodne, zważywszy na funkcje publiczne, jakie sprawowali podsądni - członek władzy ustawodawczej i przywódca wspólnoty lokalnej - przeliczyli na pieniądze zaufanie, jakim obdarzyli ich wyborcy, nie powinni, więc liczyć na łagodne kary. Popełnili przestępstwa z chciwości - argumentował prokurator Rafał Maćkowiak. Sawicka jest oskarżona o przyjęcie 100 tys. zł łapówki w ramach prowokacji agentów CBA, którzy podawali się za biznesmenów. Taką prowokację zastosowano również wobec Wądołowskiego. Obojgu grozi do 10 lat więzienia. - Korupcja narusza demokrację, godzi w stabilność rozwoju społeczeństwa. Obok przestępczości zorganizowanej to największe zagrożenie dla instytucji państwowych - stwierdził prokurator. Wczoraj Sąd Okręgowy w Warszawie wysłuchał "ostatniego słowa" oskarżonych i ich obrońców, którzy domagali się uniewinnienia.

- Mowa prokuratora była wyłącznie na potrzeby mediów - ocenił Wądołowski. Stwierdził, że nie wiedział, co było w aktówce, którą przekazał mu agent CBA. A były w niej pieniądze stanowiące łapówkę dla samorządowca. Co do podarowanego przez agentów CBA zegarka mówił, że to gadżet reklamowy.

- Dziś już wiem, jak działały niektóre służby tzw. IV RP. Dla niektórych ludzi człowiek był tylko narzędziem do osiągania politycznych celów - ocenił Wądołowski.

Podobnie broniła się Sawicka, oskarżając służby i prokuraturę o upolitycznienie.

- To, co prokurator robił wobec mnie, było nieludzkie. Nic nie będzie w stanie mnie przekonać, że prokuratorzy występujący w tej sprawie są apolityczni - oni są politykami PiS - powiedziała w sądzie Sawicka w swoim trwającym niemal 50 minut wystąpieniu.

Próbowała przekonać sąd, że chodziło wówczas o znalezienie "haków" na ówczesną opozycję, czyli PO. - Nie ja byłam celem, lecz Donald Tusk, Grzegorz Schetyna, rodzina Wałęsów i nadzorujący służby poseł Marek Biernacki. To na nich się zasadzano - mówiła. W swojej mowie użyła znanych z jej wystąpień argumentów emocjonalnych.

- Teraz widzę tę perfidię, gdy oceniam na chłodno zimne wyrachowanie i planowanie działań wykorzystujących moje odruchy serca i przyjaźni - powiedziała. Prokuratura stwierdza, że prowokację policyjną wobec Sawickiej i Wądołowskiego zastosowano prawidłowo i w zgodzie z prawem polskim oraz międzynarodowym.

- I Sawicka, i Wądołowski przyznali, że przyjęli przedmioty o obiektywnie wysokiej wartości - od biznesmenów - jako posłanka na Sejm i jako burmistrz. Choćby z tego powodu ich zachowanie powinno podlegać karze - powiedział Maćkowiak. Sawicka została zatrzymana przez CBA w październiku 2007 r., w chwili, gdy przyjmowała łapówkę. Sąd poinformował, że z uwagi na skomplikowany charakter sprawy ogłoszenie wyroku nastąpi dopiero za tydzień.

Zenon Baranowski

OSZCZĘDNOŚCI „Jeszcze nigdy w żadnym kraju nie udało się wprowadzić programu oszczędnościowego, który przyniósł pozytywne efekty – objawił laureat Nagrody Nobla z ekonomii Joseph Stiglitz. Jego zdaniem cięcie wydatków i wprowadzanie restrykcyjnych planów oszczędnościowych pogorszą sytuację ekonomiczną. Zwrócił się on do bogatszych państw strefy euro, m.in. Niemiec, o zwiększenie wydatków na inwestycje w infrastrukturę, edukację i nowe technologie.

www.wyborcza.biz/biznes/1,100896,11630302,Stiglitz__Ostre_ciecie_wydatkow_bedzie_samobojstwem.html

To ja sobie pozwolę przytoczyć fragment mojej najnowszej książki Emerytalna katastrofa o oszczedzaniu. Jej prezentacja jutro w samo południe na Targach Książki w sali Mikołajewskiej w PKiN. Dokładnie wówczas, gdy w Sejmie będą głosowania na temat kolejnego etapu reformy reformy emerytalnej. Każdy z nas stoi przed koniecznością ciągłego podejmowania decyzji:

• Ile i czego potrzebuje – co kreuje popyt.

• Ile musi pracować – co kreuje podaż.

• Ile może skonsumować dzisiaj, a ile powinien odłożyć na później – co kreuje stopę oszczędności.

O popycie decyduje kilka podstawowych czynników:

• Bieżące dochody.

• Wielkość majątku.

• Ceny produktów i usług na danym rynku.

• Preferencje konsumenckie.

• Oczekiwania, co do wielkości przyszłych dochodów, cen, koniunktury gospodarczej.

Poziom konsumpcji zmienia się, gdy siła nabywcza ulega zmianie (efekt dochodów). Natomiast poziom konsumpcji konkretnego towaru lub usługi zmienia się gdy pojawiają się inne możliwości wydatkowania posiadanych środków (efekt zastąpienia). Efekt ten, popularnie nazywany efektem wody i brylantu, sprawia, że rzeczy powszechne w użyciu mają niewielką wartość na rynku a rzeczy o wysokiej wartości rynkowej mają niewielką wartość użytkową. Aby zaspakajać potrzeby konsumpcyjne ludzie muszą dokonywać wyborów co do podaży swojej własnej pracy. Oczywiście wybory te zależą z jednej strony od dostępu do miejsc pracy na danym rynku i stawek płacowych, a z drugiej strony od własnych umiejętności tworzących bazę alternatywnych wyborów – co możemy robić, u kogo pracować i czy nie możemy zacząć pracować „u siebie”. Stawki płacowe są uwarunkowane relacją podaży i popytu na dane umiejętności oraz równowagą opłacalności – czyli równowagą między tym, by czegoś nie robić (odpoczynek) a robić. Każdy wybiera pomiędzy przyjemnością nie pracowania a przykrością nie posiadania dochodu oraz stawkami wynagrodzenia za dany rodzaj pracy oferowanymi na danym rynku, widzianymi przez pryzmat dóbr, które zamierza nabyć w zamian za wynagrodzenie. Ta perspektywa nabywania dóbr i usług zawiera też opcje oszczędzania, czyli odkładania konsumpcji w czasie. Można użyć bieżące dochody do finansowania przyszłych wydatków (oszczędzania) lub przyszłe dochody do sfinansowania bieżących wydatków (kredyty). Z indywidualnego punktu widzenia oszczędności to część dochodów nieprzeznaczanych w danej chwili na konsumpcję, lecz gromadzonych na przyszłość. Można powiedzieć, że oszczędności to niezrealizowane wydatki na istniejące dobra lub usługi. Ze społecznego punktu widzenia to źródło finansowania inwestycji. Przeciwieństwem oszczędzania jest konsumpcja. Problem tkwi w określeniu poziomu tak zwanej konsumpcji autonomicznej, stanowiącej pewne minimum. Poziom ten jest określany przez każdego indywidualnie, na podstawie subiektywnych ocen. Stopa oszczędności w danej gospodarce jest, zatem składową oszczędności jednostek i zależy od ogromnej liczby subiektywnych ocen. Współcześnie następuje powiększenie konsumpcji autonomicznej. Dzieje się tak za sprawą agresywnego marketingu przekonującego o konieczności posiadania coraz to nowych dóbr, prezentowanych, jako niezbędne do życia. W efekcie zmniejsza się stopa oszczędności. Tymczasem oszczędności służą inwestycjom – tworzą, więc kapitał (budynki, maszyny), który umożliwia osiąganie zysków w przyszłości, które będzie można przeznaczyć na późniejszą konsumpcję i... na przyszłe oszczędności. Odsetek dochodów przeznaczanych na oszczędności nazywa się stopą oszczędności. W gospodarce zamkniętej zapisuje się to w postaci banalnego równania: I = S gdzie: I = inwestycje, S = oszczędności

W rzeczywistości, dzięki kontraktom zagranicznym i napływowi kapitału finansowego oszczędności krajowe nie muszą być równe inwestycjom krajowym. Niektórzy dostrzegają taką samą siłę sprawczą w budżecie państwa. Dzięki wydatkom rządowym finansowanym kredytami, można zwiększyć poziom inwestycji bez zwiększania poziomu oszczędności. Niestety kredyty trzeba kiedyś spłacić, co zmniejszy przyszły poziom oszczędności a więc i przyszły poziom inwestycji. W latach trzydziestych XX wieku Roy F. Harrod i Evsey D. Domar udowadniali, że wzrost gospodarczy zależy od produktywności inwestycji i poziomu oszczędności. Im wyższa stopa oszczędności, tym większe inwestycje – ergo tym szybszy wzrost gospodarczy. Robert Solow w 1956 roku sformułował model wzrostu gospodarczego, w którym oszczędnościom także przypisał ważną rolę, ale już nie tak ważną jak Harrod i Domar. Zwiększenie stopy oszczędności podnosi poziom inwestycji. Inwestycje tworzą kapitał, toteż zwiększenie stopy oszczędności przyczynia się do zwiększenia ilości kapitału. W efekcie mamy wzrost gospodarczy. Jednak im więcej jest kapitału, tym mniejsza jest jego produktywność. Z czasem, więc tempo wzrostu gospodarczego maleje, aż w końcu wraca do tego samego poziomu, na jakim było zanim stopa oszczędności wzrosła. Można z tego wnosić, że w długim okresie intensywniejsze oszczędzanie nie przekłada się na szybszy wzrost gospodarczy. Ale nawet jak po pewnym czasie tempo wzrostu wróci do pierwotnej wartości, to jednak PKB jest już wówczas na wyższym poziomie niż byłby, gdyby nie szybszy wzrost wywołany przez większe wcześniejsze oszczędności. Późniejsze badania Gregory Mankiwa, Davida Romera i Davida Weila wykazały, że wpływ oszczędności na wzrost gospodarczy nie musi wygasać zgodnie z modelem Solowa, jeśli uwzględnimy inwestycje nie tylko w kapitał rzeczowy, ale także w kapitał ludzki, który, w odróżnieniu od rzeczowego, przynosi korzyści nie tylko tym, którzy w niego zainwestowali, ale wszystkim, którzy go wykorzystują. Wykształcony pracownik może zmienić pracę albo założyć własną firmę, wykorzystując wiedzę zdobytą u poprzedniego pracodawcy. Oiko Nomos – bohater artykułu Edmunda Phelpsa z 1961 roku nawiązującego do modelu Solowa o królestwie Solovia – zdobył nagrodę za wyznaczenie najlepszej dla królestwa stopy oszczędzania, czyli Złotej Reguły Wzrostu. Wyznacza ona optymalny punkt między dwiema skrajnościami. Z jednej strony gdybyśmy nie oszczędzali w ogóle, wszystkie dochody przeznaczając na bieżącą konsumpcję, to nasi potomni nie dysponowaliby i kiedy nagromadzony wcześniej kapitał się wyczerpuje przyszłe pokolenia nie mają, czym go zastąpić. W drugim przypadku gdybyśmy konsumowali tylko tyle, żeby utrzymać się przy życiu, przyszłe pokolenia miałyby nadmiar kapitału kosztem naszych poświęceń. Złota Reguła Wzrostu wyznacza taki poziom oszczędności, by współcześni i ich potomkowie mogli osiągnąć ten sam poziom konsumpcji. Nie uwzględniając wzrostu bogactwa wynikającego z postępu technicznego, a tylko ten z akumulacji kapitału, stanie się tak, gdy udział oszczędności w dochodach będzie równy udziałowi kapitału w PKB. Jeśli zyski są mniejsze od inwestycji, to poziom oszczędności jest za wysoki i gospodarka znajduje się w stanie dynamicznej nieefektywności. Jeśli zyski są większe od inwestycji, to poziom oszczędności jest za niski i gospodarka jest dynamicznie efektywna. Oszczędzając więcej można zwiększyć PKB, a w przyszłości także konsumpcję. Według John Keynesa ludzie charakteryzują się pewną stałą skłonnością do konsumpcji. Różnicę pomiędzy dochodami a wydatkami koniecznymi do utrzymania poziomu życia oszczędzają. Kiedy zarabiają więcej, konsumują nieznacznie więcej, za to ich oszczędności rosną szybciej niż dochód. Stopa oszczędności jest, więc tym wyższa, im wyższe są dochody. W praktyce okazało się, że Keynes nie miał racji (nie tylko pod tym względem). Ale dlatego, że realizowana w praktyce jego własna teoria interwencjonizmu państwowego przyczyniła się do zmiany ludzkich skłonności. Zgodnie z teorią cyklu życia Franco Modiglianiego jednostki i gospodarstwa domowe dążą do jednakowego poziomu konsumpcji w ciągu całego życia. Hipoteza cyklu życia stanowi alternatywę zarówno dla hipotezy dochodu absolutnego Keynesa, według której wydatki konsumpcyjne zależą od bieżącego dochodu rozporządzalnego, a oszczędzają tylko jednostki o wysokich dochodach, jak i dla hipotezy dochodu permanentnego Miltona Friedmana, według której dochód permanentny to średni dochód, jaki ludzie spodziewają się osiągnąć w długim okresie. Zdaniem Modiglianiego młodzi ludzie, którzy zarabiają niewiele, a potrzeby mają większe, zaciągają kredyty (na dom, czy samochód) i wydają tym samym więcej, niż zarabiają. Ich oszczędności są ujemne. W średnim wieku osiągają najwyższe dochody, spłacają kredyty z młodości i jeszcze oszczędzają na starość. Ich oszczędności są dodatnie. Kiedy się zestarzeją, żyją z kapitału zgromadzonego w młodości a spłaconego w wieku średnim i z oszczędności wówczas zgromadzonych? Ich oszczędności znowu są ujemne. Działania rządów ten cykl zakłócają. Realizacja teorii Keynesa spowodowała, że uznaliśmy, iż musimy coraz więcej wydawać, bo to „ożywia” gospodarkę i że nie musimy więcej oszczędzać, bo „w razie, czego” pomoże nam rząd – przecież jesteśmy „ubezpieczeni”. Dlatego badania Simona Kuznetsa wykazały, że konsumpcja rośnie niemal całkowicie proporcjonalnie do dochodu. W krótkim okresie stopa oszczędności ma bezpośredni wpływ na stopę wzrostu PKB, a w długim okresie wpływa na poziom PKB, który przy takiej samej stopie wzrostu rośnie od wyższego poziomu. A kiedy PKB rośnie dochody ludzi młodych i w średnim wieku są wyższe niż obecnie ludzie starsi zarabiali w czasach swojej aktywności. Tym samym oszczędności młodszych są większe niż konsumpcja emerytów. Jednakże, gdy młodzież spodziewa się dalszego szybkiego wzrostu gospodarczego w przyszłości, zaciąga więcej kredytów – ergo ma większe ujemne oszczędności. Modigliani przyjął jednak kilka uproszczeń i nie wziął pod uwagę, kilku faktów. Celem oszczędzania nie musi być tylko odkładanie na starość – zgodnie z cyklem życia. Niektórzy nie oszczędzają w ogóle. Z kolei emeryci nie zawsze konsumują wszystkie oszczędności, a często nawet dalej oszczędzają – zostawiając spadek potomnym. Motywem oszczędzania może być chęć zabezpieczenia się na wypadek nagłej utraty dochodów (bezrobocie) lub nagłym wzrostem wydatków (w chorobie). Ludzie posiadający majątek oszczędzają mniej niż ci, którzy majątku nie posiadają, gdyż w razie potrzeby mogą spieniężyć jego część lub zaciągnąć kredyt pod jego zastaw (to tak zwany efekt majątkowy). Działa też tak zwana ekwiwalencja ricardiańska, którą opisał Robert Barro. Zgodnie z teorią racjonalnych oczekiwań, wzrost deficytu budżetowego musi spowodować wzrost podatków w przyszłości. Racjonalnie myślący ludzie – a zwłaszcza przedsiębiorcy – konsumują mniej, a oszczędzają więcej przewidując, że rząd będzie musiał w przyszłości podwyższyć im podatki. Ale ja nie liczę na Nobla. Książkę wydało Wydawnictwo Zysk i S-ka w związku z czym nie będzie jej prawdopodobnie w „Empikach” ale można ją też kupić w internetowej księgarni Multibook.

http://multibook.pl/pl/p/Robert-Gwiazdowski-Emerytalna-katastrofa/1718

http://multibook.pl/pl/p/Robert-Gwiazdowski-A-nie-mowilem-Katastrofa-emerytalna-10-proc./1719

Gwiazdowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
000 763
763
(09 oddychanie tlenowe roślin)id 763
763
7 roz 744 763
763
763
763
763 - Kod ramki - szablon, RAMKI KOLOROWE DO WPISÓW
762 763
763
763.ZARZADZANIE FINANSAMI JST, STUDIA, studia II stopień, 4 semestr MSY FiR 2012 2013, prawo finanso
D 763 2 Schaltunterlagen für das Trägerfrequenzgerät a und b
763 Gordon Lucy Dar serca
D 763 5 Merkblatt zur Bedienung des Trägergerätes a (FTa) vom 10 5 39

więcej podobnych podstron