157

EMERYTURY Z WĘGLOWODORÓW GIEŁDOWYCH Przeczytałem, że „Minister Grad sprywatyzował (podkreślenie moje) Bogdankę”. Już się zaciekawiłem, jaki to inwestor zainteresował się lubelskim węglem, bo pomyślałem, że może jakiś poważny gracz zainteresuje się nie tylko lubelskim. Szybko się jednak okazało, że to OFE kupiły 46% akcji Bogdanki – i to właśnie była ta prywatyzacja. 

Minister Rostowski każe nam płacić składki „na OFE”, Minister Grad sprzedaje OFE akcje spółek, dzięki czemu Minister Rostowski ma na zasiłki dla bezrobotnych, którzy nie mogą znaleźć legalnego zatrudnienia z uwagi na wysokie koszty pracy – spowodowane między innymi przez składki  „na OFE”. I wszyscy się cieszą. Z prywatyzacji. Ze zwiększonych wpływów do budżetu. I z wysokich emerytur jakie będziemy mieć w przyszłości dzięki takim inwestycjom. I z tego, że „kurs Bogdanki zwyżkuje”. Zwyżkuje też kurs innej spółki z sektora węglowodorów: Petrolinvestu. A nawet „eksplodował” bo EBOR zainwestował (podkreślenie moje) w Petrolinvest. Dokładniej to EBOR pożyczył (podkreślenie moje) Petrolinvest 50 mln USD: (Ziścił się sen szefa Petrolinvestu EBOR zainwestował w Petrolinvest 50 mln USD. W kolejce stoją amerykańskie fundusze. Po naszej informacji kurs wzrósł w środę o 26 proc.  Na tę informację czekali wszyscy, którzy nie stracili jeszcze wiary w Petrolinvest, spółkę poszukiwawczo-wydobywczą ze stajni Ryszarda Krauzego. Przez najbliższe dwa lata nie będzie musiała martwić się o finansowanie wydobycia  ropy i jej dalszego poszukiwania. Gwarantem spokoju realizacji tych planów jest nie byle kto, bo Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju (EBOR). Wczoraj zarząd banku w Londynie udzielił spółce finansowania wysokości 50 mln USD. Z naszych informacji wynika, że za EBOR pójdą następni, a łączna kwota dofinansowania sięgnie niemal 100 mln USD (około 280 mln zł). — Przed kilkoma godzinami EBOR potwierdził finansowanie Petrolinvestu. Właśnie uzgadniamy treść komunikatu w tej sprawie. Jestem bardzo szczęśliwy, bo mamy wsparcie największego inwestora instytucjonalnego w naszym regionie — powiedział nam wczoraj późnym popołudniem Paweł Gricuk, szef Petrolinvestu. — Wierzymy, że dzięki naszemu wsparciu Petrolinvest stanie się wiodącą prywatną firmą poszukującą i produkującą ropę — usłyszeliśmy od przedstawiciela EBOR. - Oczywiście że tak, że zanim EBOR zdecydował się zainwestować duże pieniądze w Petrolinveście, przeprowadził półtoraroczny due diligence. To powinno wzmocnić zaufanie kolejnych inwestorów do naszej spółki. W tym kontekście już niedługo można spodziewać się ciekawych informacji - oczekuje Ryszard Krauze, główny akcjonariusz Petrolinvestu. EBOR finansuje Petrolinvestowi w formie pożyczki zamiennej na akcje. Z naszych informacji wynika, że EBOR jest współinwestorem, a jego zielone światło uruchomi napływ kolejnych około 50 mln USD do spółki, tym razem od zagranicznych funduszy inwestycyjnych zza oceanu. Zaangażowanie EBOR i amerykańskich funduszy w Petrolinvest oznacza spore rozwodnienie w akcjonariacie Ryszarda Krauzego, głównego inwestora spółki. Tomasz Siemieniec) Czyżby na „rynkach finansowych” doszło już do tego, że zwiększenie długu jest wiadomością, która pobudza inwestorów do intensywnych zakupów? Czy może raczej to, że jest to „convertible loan” czyli pożyczka zamienna na akcje, więc w zasadzie  bezzwrotna? Ale, jak się na tym znam, to kapitał jest w… pasywach? Dług, nie dług, pasywa, nie pasywa, jest to dobra wiadomość dla akcjonariuszy, którzy wykazali się cierpliwością i nie wyprzedawali akcji Petrolinvest w połowie lutego. A zwłaszcza dla tego akcjonariusza, który kupił wówczas te akcje w transakcjach pakietowych po 13.80. Zyskał w ciągu miesiąca 75%. Może tak dobrze w nasze emerytury zainvestował któryś z OFE? Czy raczej OFE to „investowały” wówczas, gdy akcje  „chodziły” po 800 zł? Jak Państwo sądzicie? W Bogdance to jest przynajmniej węgiel. Bo w przypadku „Kontraktu OTG” „na razie nie zostały odkryte żadne złoża węglowodanów”. Co prawda „w wypadku znalezienie podsolnego obiektu poszukiwawczego podobnego do pobliskiego złoża Karaczaganak wartość finansowa kontraktu będzie bardzo wysoka”, ale „jeżeli jakość zobrazowania sejsmicznego nie zostanie poprawiona, szansa sukcesu poszukiwawczego dla dowolnego obiektu podsolnego będzie bardzo niska, prawdopodobnie poniżej 1 do 10”. Tylko kto by tam Panie czytał Prospekty Emisyjne. Zwłaszcza jak pracuje w OFE i nie musi się martwić, czy będą chętni na następne „investycje”. Ale jak już jesteśmy przy Prospektach, to dla emerytów, którzy od wczoraj „śpią na węglu”, krótka informacja o jednym czynniku ryzyka: „prowadzenia restrykcyjnej polityki klimatycznej UE m.in. w zakresie emisji CO2”. „Produkcja energii elektrycznej z węgla wiąże się ze znaczącymi emisjami CO2. Ograniczanie emisji CO2 oraz wprowadzenie systemu obowiązkowych aukcji na pozwolenia do emisji może powodować duże trudności w zakresie konkurencyjności elektroenergetyki oraz podejmowania inwestycji w nowe moce wytwórcze. W konsekwencji trudności sektora elektroenergetycznego mogą powodować ograniczenie popytu na węgiel w ogóle lub na węgiel gorszej jakości. Może to negatywnie wpłynąć na sprzedaż węgla przez Spółkę, a w konsekwencji negatywnie wpłynąć na jej wyniki finansowe. Ryzyko to jest trudne do oszacowania i trudno podjąć jakiekolwiek działania zmierzające do jego ograniczenia”. A jak UE stwierdzi, że ratowanie białych niedźwiedzi jest ważniejsze od życia fok, na które niedźwiedzie łatwiej mogą polować jak jest więcej lodu w Arktyce niż mniej, i w ramach walki z globalnym ociepleniem w ogóle zakaże spalania węgla??? Niemożliwe? Miejmy nadzieję. Podobnie jak na emerytury. Gwiazdowski

11 marca 2010 "Mieporządek w wojsku wskazuje, ze jego wódz nie cieszy się poważaniem"... Sun Zi-„Sztuka Wojenna” A w kraju panuje wielki nieporządek, a mimo to wódz cieszy się niesłabnącym powodzeniem.  Czyżby wielki strateg się pomylił? Wielki  wódz  chiński  nie przywidział roli środków masowej dezinformacji i masowego rażenia.. No i nie wyobrażał sobie czegoś takiego, jak demokracja, w polskim wydaniu- tajnokracja. A może rację miał pan Czesław Miłosz, pochowany w polskim Panteonie Narodowym , który w „Rodzinnej Europie” pisał, ze:” Polaków cechuje lekkomyślność, pijaństwo, brak talentu do urządzania życia”(???) a w „Prywatnych obowiązkach „ pisał, że „Polak musi być świnią, ponieważ się Polakiem urodził”(!!!!). A w „Życiu na wyspach” naraził się homoseksualistom  zadając sobie pytanie:” Czy Polacy nie są podobni do niektórych homoseksualistów”(???). Pan obecny premier, Donald Tusk, też pod koniec lat osiemdziesiątych  napisał, że „Polskość to nienormalność”.(???). Który to napis widziałem przy drodze z Radomia do Opoczna  na przydrożnej rurze ,podczas ostatniej demokratycznej kampanii parlamentarnej.. Być może będzie za to  zostanie pochowany obok Czesława Miłosza   przy Sanktuarium Męczeństwa Św. Stanisława Na Skałce,  w Panteonie Narodowym obok: Jana Długosza, Adama Asnyka. Karola Szymanowskiego, Ludwika Solskiego, Jacka Malczewskiego, Wincentego Pola, Ignacego Kraszewskiego, Lucjana Siemińskiego, Stanisława Wyspiańskiego, Teofila Lenartowicza, Karoliny Lanckorońskiej, Tadeusza Banachiewicza, Aleksandra Brucknera i Henryka Siemiradzkiego. To jest  właściwe  miejsce dla Miłosza, który o  pisaniu po polsku  w „Prywatnych obowiązkach”( str.64) pisał tak:” Zamiast ogłaszać ksiązki po polsku, z równym powodzeniem można by było umieszczać rękopisy w dziuplach drzew”(???) Można oczywiście pisać w języku, który najbardziej człowiekowi pasuje, ale dlaczego go zaraz chować w Panteonie Narodowym Polski? I mieszać do tego Św. Stanisława, którego Sanktuarium Męczeństwa znajduje się obok, a  grób znajduje się na Wawelu, a przed jego trumną koronowano królów polskich! Niezależnie od  sporów biskupa Stanisława z królem Bolesławem  Śmiałym, jest to miejsce  bardzo ważne dla  Polaków! Św. Stanisław to jedenasty wiek.. O społeczeństwie obywatelskim i prawach człowieka jeszcze nikt nie słyszał, bo to dopiero rok 1789- Czas Oświecenia- po” religijnych zabobonach pustoszących średniowieczną Europę”..  A mimo to, budowana Świątynia Najwyższej Opatrzności( dawna nazwa), przy ulicy Ks. Prymasa Augusta Hlonda(????), wśród 10 ołtarzy, jeden    jest poświęcony Św. Stanisławowi, jako- uwaga!-   obrońcy praw człowieka i patronowi społeczeństwa obywatelskiego(???) To jest dopiero kawał z gatunku science – fiction.. A wiecie państwo gdzie znajduje się pozłacana kielnia i pozłacany młotek, którym król Stanisław August Poniatowski,( likwidator I Rzeczpospolitej) prymas, biskupi, ministrowie, senatorowie- kładli podwaliny pod budowę Świątyni Najwyższej Opatrzności? W czasie Konstytucji 3 Maja? W Muzeum Czartoryskich w Krakowie..(!!!). O pierwotnym projekcie , już współcześnie, ks. Profesor Andrzej Luft, diecezjalny konserwator zabytków powiedział: „ Swoim kształtem przypomina słowiański kurhan lub egipską piramidę”(???) I ksiądz profesor ma rację! Rzymski panteon wielobożny!  Są tam cztery drogi, które symbolizują nowe zadania dla społeczeństwa.. Drogi: Walki, Kultury, Cierpienia i Modlitwy.Kiedyś kościoły chrześcijańskie  budowano - poświęcając je Bogu… dzisiaj społeczeństwu obywatelskiemu z jego prawami człowieka, wymyślonymi przez twórców Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Antyfrancuskiej.. A ksiądz Twardowski nie chciał tam być pochowany.  A wbrew woli – pochowali! Tak jak  rady, w socjalistycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady socjalistycznej sprawiedliwości… Rady muszą być, żeby kraj rad  się rozwijał w zakresie rad.. Bo zamiast wolnego rynku, najlepsze  przy budowie radnego socjalizmu- są rady. Ponaradzać, ponasiadywać, poustalać i wprowadzić w życie- to co rada uradziła. Choć rada może uradzić, pardon- urodzić- mysz! Bo , żeby ona uradziła dla siebie i te podniosłe rady wzięła na siebie i się do nich stosowała i z nich korzystałaa... Ale nie! Te rady spłyną na nas , my się do tych rad będziemy  musieli stosować, my będziemy ofiarami tych rad, nas dotknie kataklizm radny.. I to wkrótce! Właśnie taką radę, nazwaną Radą Gospodarczą powołał pan premier Tusk i jej szefem mianował pana Jana Krzysztofa Bieleckiego, byłego premiera, kolegę pana  Tuska zamienionego z Kaczora na Donalda, byłego członka Kongresu Liberalno- Demokratycznego, który to  Kongres obiecywał” milion nowych miejsc pracy”. Mamy trzy miliony!_ Bezrobotnych! Którzy pouciekali z  własnego kraju. Bo też nad nimi radzono i rozbudowywano system pomocy, który  zadziałał przeciwko tym, którym miał pomóc. No cóż… Biurokracja musi z czegoś żyć! Żyje z cudzej pracy!.  A od powołania rady- nie przybędzie miejsc pracy. , najwyżej bezrobocie odrobinę wzrośnie.. Raz: dzięki decyzjom radujących, bo dotyczyć ona będzie wszystkich nas, nawet tych, którzy z tymi radami się nie zgadzają: a dwa- bo będą i  wzrosną koszty radzących, choć pan premier zarzeka się, że radujący będą pracować „ za darmo”. Ale nawet przyjechać na naradę, żeby sobie poradzić, to trzeba sobie poradzić chociażby z zakupem  benzyny do samochodu prywatnego, bo do służbowego nie trzeba. Podatnicy zapłacą!  A samochodów służbowych w Polsce mamy w przysłowiowy.. bród.. Aż się od nich roi w naszej socjalistycznej i biurokratycznej  Polsce. Jest ich  ponad 55  000(!!!!). I wszystkie musimy utrzymać, czy tego  chcemy, czy nie.. W końcu służbiści  też muszą się poruszać sprawnie w wymyślonych przez siebie sprawach.. Czy ktoś sobie potrafi wyobrazić koszty 55 000 samochodów służbowych stojących w jednym miejscy w Polsce, na przykład na Placu Zwycięstwa, zwanego Placem Piłsudskiego w Warszawaie, wraz z kierowcami, ubezpieczeniami i zatankowanym paliwem? Martwię się  tylko odrobinę o pana profesora Witolda Orłowskiego, który jest w  tej Radzie Gospodarczej i będzie doradzał panu premierowi Donaldowi Tuskowi.,  mniemam tak dobrze, jak doradzał panu Aleksandrowi Kwaśniewskiemu, prezydentowi wszystkich Polaków, i jak doradzał będzie panu prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, reprezentującemu na scenie  politycznej” prawicę”, choć całe jego życie świadczy o tym, że jest pełnokrwistym socjalistą. Dlaczego się martwię o pana profesora Orłowskiego, socjalistycznego doradcę? Bo pan profesor Orłowski jest jednocześnie w Radzie Gospodarczej pana premiera Donalda Tuska i  w  Narodowej Radzie Niedorozwoju, pardon- Rozwoju, którą powołał pan Lech Kaczyński. Trzeba uczciwie przyznać , że zrobił to wcześniej niż pan Donald Tusk i jest ona bardziej liczna, niż ta powołana przez pana premiera, która liczy osób – dziesięć.. Im liczniejsza rada, a ta Narodowa Rada Rozwoju przy panu prezydencie liczy 48  znamienitych osób, tym lepiej dla nas.. Bo będą się sprzeczać między sobą i niczego nie uradzą,. Na czym skorzystamy my, którzy ofiarami tych rad staniemy  się nieco później.. Bo jak wypośrodkować stanowisko na przykład pana  Andrzeja Sadowskiego z Centrum im. Adama Smitha( mój typ!), ze stanowiskiem pana  Józefa Kurka, burmistrza miasta Mszczonów, albo ze stanowiskiem pana profesora Jerzego Osiatyńskiego, który jako minister finansów nie rozumiał podstawowej zależności, pomiędzy podniesieniem podatku, a wzrostem ceny chleba, którą to przypadłość,  pan Janusz Korwin- Mikke określił w swoim wystąpieniu sejmowym powiedzeniem, że:” Rząd rżnie głupa!”? Albo stanowisko pana  Andrzeja Sadowskiego ze stanowiskiem Bogdana Wojtyniaka  z państwowego Zakładu Higieny, albo pani dr Joanny Staręgi–Piasek, dyrektora państwowego Instytutu Rozwoju Służb Społecznych( jest coś tak kuriozalnego!), albo ze stanowiskiem pana Marka Goliszewskiego z BCC, autora kuriozalnego pomysłu utworzenia  biurokratycznego Samorządu Gospodarczego finansowanego z budżetu państwa..? Jak pan Kaczyński – prezydent podejdzie do rozstrzygnięcia spraw państwowych  przy pomocy takich doradców? Pani Henryka Bochniarz- rozumiem – doradzi prezydentowi w sprawie parytetów, bo ostatnio wykrzykiwała na ulicy podczas manify komunistycznej, pardon- feministycznej, że za mało kobiet w zarządach , tylko siedem procent...(???). A może powołać  dwóch prezydentów jednocześnie: kobietę i mężczyznę. Żeby był parytet. Pan Rafał Dutkiewicz doradzi panu prezydentowi, jak pozbyć się firm polskich  w budownictwie, a na to miejsce wprowadzić niemieckie.. Tak jak to zrobił we Wrocławiu. Mostostal- precz! A niemiecka firma zgarnie 655 milionów złotych, za wybudowanie niepotrzebnego stadionu państwowego.. Koszty rozbiórki będą zapewne wyższe. Tak jak w Portugalii, ale nie podczas Rewolucji Goździków.. Pan Śniadek i pan Guz – to związkowcy.. Będą roszczeniowi i trzeba będzie podnieść podatki. Pan Śniadek chce miliona złotych na organizację uroczystości związanych z Solidarnością.. Nie wiem jakie plany ma pan Guz. Pan profesor Witold Modzelewski z Instytutu Spraw Podatkowych,  doradzi panu prezydentowi jak nie płacić podatku VAT, bo sam ten podatek wprowadzał,  i wie jak i co obejść  i żyje z tego doradzania zupełnie dostatnio.. Milionerem jest już dawno! Pan prof. Jacek Majchrowski, prezydent Krakowa, popierany  w kampanii przez Sojusz Lewicy Demokratycznej, doradzi panu prezydentowi w konkursach.. bo ostatnio w Krakowie, władze tamtejsze - rozumiem, że  w porozumieniu z panem prezydentem - ogłosiły konkurs na nowy hejnał z wieży mariackiej. Wygrała wersja heavy – metalowa. Profesor Stanisław Gomułka, jest dobrym kolegą pana Vincenta Rostowskiego, jeden drugiemu nadzorował pisanie prac naukowych, który jest sztukmistrzem w zadłużaniu państwa polskiego( prawie dwieście miliardów złotych- to suma nie w kij dmuchał!), a pan profesor ma podobne zdanie, tylko, żeby mniej.. Pan Stanisław Gomułka przynależy także  do  loży BCC, razem z panem   Markiem Goliszewskim. Tam się naprawdę znają na gospodarce. Nie wiem w czym doradzi prezydentowi w Narodowej Radzie Rozwoju pan Robert Godek, starosta Strzyżowski i pan Janusz Bodziacki, wójt gminy Lubartów.. Ale to się okaże wkrótce! Natomiast dwóch rozsądnych ludzi, w osobach pana Andrzeja Sadowskiego z Centrum Adama Smitha i pana Pawła Szałamachy z Instytutu Sobieskiego,, to zupełnie za mało na 48 osób w Narodowej Radzie Niedorozwoju- pardon- oczywiście Rozwoju.. Tym bardziej jak zapanuje w niej demokracja, czyli większość… Zwycięży głupota- zagubiony zostanie zdrowy rozsadek. Jak to w demokracji! Problem będzie miał, pan profesor Orłowski, bo może się okazać, że pan premier  Tusk wezwie go na spotkanie Rady Gospodarczej, a pan prezydent Kaczyński wezwie go w tym samym czasie- na posiedzenie Narodowej Rady Rozwoju. I na którą pójść i  jak doradzać? Przydałby się sobowtór! Ale może być problem, bo właśnie taki ma pan Cezary Pazura, który też ma sobowtóra z którym się sądzi po sądach.. Bo rzekomo ten sobowtór wykorzystuje wizerunek pana Czarka.. A pan Czarek przypadkiem nie wykorzystuje wizerunku, tamtego sobowtóra? Tak jak pai Weronika -  Marczuk- Pazura wykorzystywała nazwisko pana Czarka.. A w kopercie, którą wzięła, a w której były pieniądze, myślała, że są perfumy..(???) Wadą Rady Gospodarczej, powołanej przez premiera, jest to, że jest ona mniej liczna, niż Narodowa Rada Rozwoju, przy panu prezydencie... Tylko dziesięć osób. Między innymi panowie: Dariusz Filar, Witold Orłowski, Ireneusz Krzemiński, Aleksandra Wiktorow,  Bogusław Grabowski… Pan Andrzej  Olechowski swojego czasu zasiadał w dziewiętnastu radach., ale nie po kolei, jedna po drugiej..  W dziewiętnastu jednocześnie! I jakoś dawał sobie radę… Głównie z pobieraniem wynagrodzenia.. Tak że pan profesor Orłowski nie powinie mieć poważniejszych problemów.. Pan Orłowski  nie musi się przy tym martwić o bezpieczeństwo.. Radzie Gospodarczej będzie przecież przewodniczył znany” liberał”, pan Jan Krzysztof Bielecki, wieloletni prezes państwowego  PKO SA, a jako premier- tak go zapamiętałem – wprowadził przymusowe zapinanie pasów niebezpieczeństwa w  prywatnych samochodach w  miastach.. Bo w poprzedniej komunie był przymus zapinania tylko poza miastem.. Wprowadził też  - jako liberał-  wzrastająco kroczące ceny energii(???). A może na posiedzeniach Rady Gospodarczej zapinać się w pasy bezpieczeństwa? Będzie bezpieczniej … dla nas! Jak ktoś jeszcze myśli, że PO i PiS – to dwie różne partie! To jest w głębokim błędzie. To są dwie strony tego samego medalu.. Wyfraczy przejrzeć personalnie obie Rady... I robią sobie z nas kompletne jaja.. WJR

W ramach rozbioru Polski... W koszmarnych czasach przed pierwszą wojną światową, w armii austriackiej służył generał Galgoczy. Pewnego razu, w związku z jakimś przedsięwzięciem wojskowym, otrzymał z Ministerstwa Wojny trzy miliony koron. Po zrealizowaniu przedsięwzięcia Ministerstwo Wojny zażądało od generała Galgoczy rozliczenia finansowego. Ten odpisał, jak następuje: „Dostałem trzy miliony koron. Wydałem trzy miliony koron”. Takie rozliczenie biurokratom z ministerstwa wydało się zbyt lakoniczne, więc zażądali od generała dodatkowych wyjaśnień. Generał przyzwyczajony do posłusznego wykonywania rozkazów, nadesłał dodatkowe wyjaśnienie treści następującej: „Dostałem trzy miliony koron. Wydałem trzy miliony koron. Kto nie wierzy, ten jest osioł”. Teraz minister wojny poczuł się już tym wyjaśnieniem dotknięty i odpowiedź generała Galgoczy pokazał cesarzowi. Cesarz Franciszek Józef przeczytał i powiedział ministrowi: „ja wierzę”. Lakoniczne rozliczenia zdarzały się również i później. Przed wojną polska flota pasażerska miała kilka transatlantyków. Któregoś razu zdarzyło się, że na transatlantyku „Kościuszko” zmienił się kapitan, w związku z czym trzeba było sporządzić protokół przejęcia statku przez nowego kapitana. Był on podobnie lakoniczny, jak rozliczenie generała Galgoczy. Oto pełny tekst: „Statek T.S.S. „Kościuszko” zdan kapitanem Eustazym Borkowskim kapitanu Mamertu Stankiewiczu w stanie takim, w jakim jest.” Gdynia, data i dwa podpisy. Przypomniały mi się te rozliczenia i lakoniczne protokoły w związku z informacją, że Najwyższa Izba Kontroli wyraziła ogromne zaniepokojenie stanem przygotowań do mistrzostw Europy w piłce nożnej „Euro 2012”, przewidując niebezpieczeństwo wielu afer – i że w odpowiedzi na to zaniepokojenie, władze zamierzają ograniczyć uprawnienia kontrolne Izby. Oświadczenie Najwyższej Izby Kontroli absolutnie mnie nie zaskakuje. Nie powinno zaskakiwać nikogo, kto pamięta entuzjazm, z jakim w pewnych kołach została przyjęta wiadomość, że wspomniane mistrzostwa odbędą się w Polsce i na Ukrainie. Oficjalną przyczyną tego entuzjazmu była oczywiście miłość do sportu, a piłki nożnej – w szczególności, ale tak naprawdę – nadzieja, że przy okazji wydatkowania takich potężnych publicznych, a więc bezpańskich pieniędzy, będzie można nakraść się, jak nigdy dotąd. Oczywiście taka możliwość nie będzie udziałem każdego; co to, to nie. Każdy – to będzie musiał się na to złożyć jako podatnik, bez względu na to, czy piłka nożna interesuje go, czy nie. Natomiast dostęp do kurka z pieniędzmi jest, jak wiadomo, zastrzeżony dla nielicznych, którzy poddadzą się niezwykle skomplikowanym procedurom. Celem tych procedur jest oczywiście wyeliminowanie korupcji, ale tak naprawdę, to pełnią one tylko rolę parawanu, żeby za jego osłoną nie można było dostrzec rzeczywistych mechanizmów. Te procedury antykorupcyjne przypominają oczyszczalnię ścieków, opisaną w książce Kurta Vonneguta „Śniadanie Mistrzów”. Budowy oczyszczalni ścieków fabryki chemicznej podjęła się spółka braci-gangsterów. Skonstruowali niezwykle skomplikowana budowlę; plątaninę rur i rurek, na której to zapalały się, to gasły różnokolorowe lampy – ale cała ta imponująca konstrukcja tylko przesłaniała prosty odcinek rury wodociągowej, przez którą fabryczne ścieki spływały bezpośrednio do rzeki. Jak się bowiem okazuje, nawet najbardziej skomplikowane procedury antykorupcyjne nie stanowią żadnej przeszkody, żeby albo Rywin przyszedł do Michnika, albo „Rycho” zadzwonił do „Zbycha” i w rezultacie i wilk jest syty, i owca cała – a w razie czego prokuratura, albo nawet i niezawisły sąd dostaje rozkaz, żeby sprawę umorzyć z powodu „znikomej szkodliwości społecznej”. Nie po to bowiem szef wojskowej razwiedki generał Kiszczak ustanowił w Magadlence ze swoimi konfidentami, z lewicą laicką oraz pożytecznymi idiotami model kapitalizmu kompradorskiego w Polsce, żeby sytuacja wymykała się dzisiaj spod kontroli. Nie po to Wojskowe Służby Informacyjne przeprowadziły transformację ustrojową, nie po to przeszły ją w szyku zwartym i nie po to funkcjonowały sobie oficjalnie, jak gdyby nigdy nic aż do września 2006 roku, żeby teraz osobom zaufanym i poważnym zagrażały jakieś niespodzianki ze strony policji, prokuratury, czy niezawisłych sądów. Skoro za komuny Służba Bezpieczeństwa potrafiła rozbudować sobie agenturę we wszystkich środowiskach społecznych, to cóż dopiero razwiedka za demokracji, w której przeprowadzono podział władz i w dodatku – tak wiele zależy od masowych nastrojów? Dlatego przy zachowaniu pozorów naturalności i spontaniczności sytuacja całkowicie znajduje się pod kontrolą, zaś takie incydenty, jak z panią Barbarą Blidą, uosobieniem niewinności tyle, że „bez swojej wiedzy i zgody”, są wyjątkami tylko potwierdzającymi regułę. W przeciwnym razie rekrutacja kandydatów już nie tylko do sprawowania rzeczywistej władzy, ale nawet – do piastowania jej zewnętrznych znamion w postaci prestiżowych urzędów, kancelarii, gabinetów, limuzyn i sekretarek, musiałaby następować z łapanki. Tymczasem jest akurat odwrotnie, co potwierdza obserwację zapisaną jeszcze w starożytności w Piśmie Świętym: „nie zawiążesz gęby wołowi młócącemu”. Więc kiedy akurat trwa młocka związana z trwonieniem i rozkradaniem podatkowych pieniędzy pod pretekstem przygotowywania mistrzostw Europy w piłce nożnej, woły cisną się z gębami jeden przez drugiego. W tej sytuacji po co tu jeszcze jakaś kontrola? „Kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku” – więc nic dziwnego, że „władze” rozważają ograniczenie kompetencji kontrolnych NIK, bo w przeciwnym razie starsi i mądrzejsi, którzy owym „władzom” powierzyli tak zwane zewnętrzne znamiona, nie mieliby z tego ani żadnej przyjemności, ani korzyści. Nic też dziwnego, że w tej sytuacji, wokół swoich spraw zakręcili się również „twórcy” i opracowali projekt stałego zasilania pieniędzmi podatkowymi swego tradycyjnego żerowiska w postaci państwowej telewizji. Jak każdy podatnik zapłaci 8 złotych, to z zebranych w ten sposób środków każdy „twórca” nie tylko będzie mógł umoczyć paszczę w melasie, ale również – żyć aż do śmierci, nie troszcząc się absolutnie o to, czy produkowane knoty podobają się widzom – bo oni będą już tylko od płacenia – natomiast pilnując, by dzielić się łupem z kolegami-twórcami sprawiedliwie. Nazywa się to uwolnieniem mediów publicznych spod politycznej kontroli i jest w tym pewna logika, bo skoro politycy mają swoje żerowisko w administracji, państwowym sektorze gospodarczym, finansach i korupcji, to po co im jeszcze telewizja? W ramach dokonującego się właśnie rozbioru Polski, telewizja może przecież przypaść w udziale „twórcom” – no nie? SM

Glinolepka „Ustroje padają nie dlatego, że są okrutne, złe i niesprawiedliwe – lecz dlatego, że bankrutują” – mówił zmarły kilkanaście lat temu genialny Cyryl N. Parkinson. Ostatnie lata rządów śp. Władysława Gomulki (ps.”tow. Wiesław”) pełne były genialnych pomysłów oszczędnościowych: żywienie ludności krylem przywożonym z Antarktyki, mieszkania o powierzchni 4 m2 na osobę, „glinolepka” – tradycyjna posadzka zamiast kosztownych drewnianych podłóg – i tak dalej. Kto to wtedy czytał – ja czytałem – ten wiedział, że „siermiężny socjalizm” daleko już nie pociągnie. Z bólem serca patrzę na to, co dzieje się prawie od stu lat w Stanach Zjednoczonych. Jestem bowiem miłośnikiem Stanów – gdzieś tak do roku 1913, gdy wprowadzono do Konstytucji kolejną popsujkę umożliwiającą wprowadzenie podatku dochodowego. Co natychmiast uczyniono. I już wtedy wiadomo było ludziom mądrym, że kraj zostanie wcześniej czy później zrujnowany. Czytam dziś: „Zmagające się z ogromnymi kłopotami budżetowymi stany USA zamykają przydrożne parkingi, a wraz z nimi toalety. Arizona, stan, który obok Kalifornii ma największy deficyt budżetowy, kilka miesięcy temu zamknął na swych autostradach 13 z 18 parkingów z toaletami. Kierowcy są wściekli i proponują wprowadzenie opłat za korzystanie z parkingów i toalet! Ponoć utrzymanie jednego parkingu z toaletą to $300 tys. rocznie. Oszczędności na ich zamknięciu wyniosą więc $4 mln. W Wirginii po protestach nowy gubernator Robert McDonnell obiecał, że otworzy ponownie 19 zamkniętych rok temu toalet przy autostradach”. Pomysł jak z Gomułki, który na pewno przyklasnąłby – i dodał, że siusiać i kucać można w przydrożnych krzakach. Panujący w USA od 1929 roku „New Deal”, czyli socjalizm – doszedł do granic absurdu i szczęśliwie bankrutuje. Tym, którzy wrzasną, że przecież w USA panuje kapitalizm, proponuje, by przeczytali raz jeszcze ten fragmencik: „Kierowcy są wściekli i  proponują wprowadzenie opłat za korzystanie z parkingów i toalet”. Czyli: proponują (jak najsłuszniej!) powrót do kapitalizmu. Bo teraz te toalety są darmowe – czyli komunistyczne. I właśnie dlatego bankrutują. USA płacą bezrobotnym zasiłki – oraz fundują wszystkim bezpłatne toalety. Zatrudniliby jednego Czarnucha na takim parkingu i pozwolili pobierać opłaty – a po dwóch dniach facet uruchomiłby obok toalety punkt sprzedaży „Coca–Coli” i popcornu, a po tygodniu barek. Warunek: nie dać facetowi ani grosza. Niech zdycha z głodu. Jak człowiek jest głodny to od razu przychodzą mu do głowy świetne pomysły jak zarobić. Kobieta szuka faceta – a  mężczyzna szuka źródła dochodów. Socjaliści dają ludziom zasiłki – i, jak mawiał śp. Winston L.S. Churchill: „Wyjmują z zegarka sprężynę – i dziwią się, że nie chodzi”. Po to, by społeczeństwo się rozwijało, potrzebni są ludzie głodni! Jak wszyscy są nażarci – społeczeństwo pogrąża się w zastoju. JE Benedykt Hussein Obama właśnie ogłosił, znów wzorem tow. Wiesława, że należy amerykańskie społeczeństwo odchudzić, bo – to nie żart: ludzie grubi zajmują za dużo miejsca w autobusach, a do ich przewiezienia potrzebna jest większa ilość benzyny – co pogłębia kryzys. P. Michalina Obamowa walczy o to, by dzieci były szczuplejsze… Zauważmy, że w  USA  autobusami jeżdżą wyłącznie biedacy i dziwacy – 95% ludzi ma samochody. Jak ktoś jest gruby – kupuje szerszy samochód (w USA jeszcze są…), a jak zużywa więcej benzyny to za nią płaci (a miasto i stan mają z tego więcej z akcyzy!) Tak myśli kapitalista. Komunistyczny prezydent Stanów myśli, oczywiście, inaczej. Zauważmy jednak, że jeśli autobusami jeżdżą biedacy, i autobusami jeżdżą ludzie zbyt grubi – to oznacza, że system socjalny, te food–stamps i zasiłki powodują, że ludzie „biedni” zanadto obrastają w tłuszcz. Czyli: wydają z tych zasiłków za dużo na jedzenie. Gdyby nie dostawali zasiłków, to by może byli szczuplejsi i zdrowsi… a na pewno bardziej samodzielni. Wyglądaliby tak, jak wyglądali Amerykanie w XIX wieku: szczupli, energiczni – może biedni, ale prący do przodu. Dziś są tłuści i niemrawi. I to jest właśnie efekt socjalizmu. JKM

Oczekiwanie na ekspiację Tekst ten czytałem kilka razy z rosnącym zdumieniem i potęgującym się niedowierzaniem. Można odnieść wrażenie, że redaktor naczelny "Gazety Polskiej" swoim artykułem "Antykomunizm 2010" przygotowuje medialny grunt pod przyszłą koalicję PiS - SLD, której możliwości zaistnienia zgodnie sygnalizowali ostatnio niektórzy politycy obu tych partii (szczególnie w dniach po niedawnym Kongresie Prawa i Sprawiedliwości w Poznaniu). Tomasz Sakiewicz uważa, że młodym Polakom PRL "kojarzy się fatalnie", a określenia "antykomunizm", "antykomunista" odnosi się dziś do nieistniejących już od dawna formacji politycznych, takich jak ROP, KPN, "Solidarność Walcząca" czy dawnego Porozumienia Centrum, stąd "stosunek większości Polaków do komunizmu jest taki, jak Niemców do nazizmu". Czyli - jak twierdzi autor - większość Niemców nie chodzi na demonstracje przeciwko nazizmowi i nie popiera partii o tej i podobnej ideologii, uważając, że nazizm jest już kompletnie skompromitowany. Podobnie jak Niemcy na nazizm mają reagować dziś młodzi Polacy na komunizm. Istnieją zatem podobieństwa denazyfikacji Niemiec i dekomunizacji w Polsce po 1989 roku. Z tekstu wynika, że zmiana świadomości historycznej młodych Polaków nastąpiła wówczas, gdy o zbrodniach komunistycznych zaczęto pisać w podręcznikach i gdy zaczęła przynosić efekty 10-letnia działalność edukacyjna IPN. Do obnażenia komunizmu przyczyniła się też telewizja publiczna, niektóre media oraz internet. "Dla milionów młodych wyborców - pisze Tomasz Sakiewicz - problem komunizmu przestał istnieć, ponieważ system ten jest już potępiony". Autor nie dziwi się Kwaśniewskiemu, że chce się dogadać z tymi milionami Polaków, którzy stali się w sposób "naturalny" antykomunistami, ale dziwi się "partiom prawicowym, które nie widzą zmiany nastrojów społecznych". Jest oczywiste, że prawie żaden Niemiec nie zagłosuje dziś na prawdziwego nazistę, tak jak żaden Polak nie zagłosuję dziś na partię komunistyczną, bo działalność tych partii jest w obu krajach zakazana. Ale tak jak w Niemczech mamy do czynienia z coraz liczniejszą i bardziej wpływową NPD - partią, która odwołuje się do nazistowskich korzeni, tak w Polsce byli komuniści i ich sympatycy zasilili szeregi partii lewicowych i bronią dorobku PRL, w tym swoich życiorysów. Obraz nazizmu i komunizmu w sposób naturalny uległ zmianom, co nie znaczy, że brunatny i czerwony totalitaryzm nie może się odrodzić w jakiejś nowej formule. Trudno jest więc zrozumieć, czym kieruje się młody lekarz, poseł lewicy Bartosz Arłukowicz, kiedy symbolicznie podpala siedzibę IPN. Tej instytucji, która wniosła tak wiele w odkłamywanie komunistycznej historii Polski. Fakt, że w wielu polskich miastach ulice nadal noszą nazwy komunistycznych zbrodniarzy, jest dowodem na to, że młodym ludziom komunistyczna przeszłość bynajmniej nie kojarzy się fatalnie oni ją sobie przyswoili, tak jak film o kapitanie Klossie czy historię o czterech pancernych, i nie widzą tu potrzeby zmiany czy nawet korekty. Pamiętam, jak deklarowano, że filmy te będą emitowane z odpowiednim historycznym komentarzem. Zapomniano o tym i fałszywa historia staje się czystą, barwną legendą. Jeżeli w centrum stolicy, na prawym brzegu Wisły, nadal stoi pomnik gen. Zygmunta Berlinga - człowieka, który Polskę okrył hańbą, a próby usunięcia monumentu napotykają wciąż te same trudności ze strony obecnych władz Warszawy, to chyba znaczy, że daleko nam jeszcze do zmiany "świadomości Polaków". Przypomnijmy zatem, iż Berling był zaufanym człowiekiem Stalina, czynnym agentem NKWD. W 1944 roku w imieniu gen. Michała Żymierskiego "Roli" odmówił prawa łaski wobec żołnierzy i oficerów podziemia antykomunistycznego. Po śmierci Stalina został nawet usunięty z Ludowego Wojska Polskiego, ale po 32 latach, w 1985 roku, uhonorowano go pomnikiem w Warszawie. Po 1989 roku, w tzw. III RP, nadal wiele ulic nosi jego imię. Jeżeli antykomunizm w Polsce jest faktem, to jak wytłumaczyć powstanie w tych dniach w Sosnowcu Instytutu Edwarda Gierka, który zgodnie ze statutem ma promować dokonania byłego I sekretarza PZPR? Ma wspierać publikacje na jego temat oraz tworzyć poświęcone mu "izby pamięci", których zwieńczeniem będzie powstanie "Muzeum Edwarda Gierka". Wśród inicjatorów powołania fundacji są oczywiście ci sami komuniści, którzy budowali powojenną utopię kosztem polskiego Narodu, oraz ich młode lewicowe kadry, które od tego komunizmu podobno się dystansują. Otóż nie dystansują się, gdyż celem fundacji, co także zapisano w statucie, jest promocja dokonań Edwarda Gierka wśród młodzieży: "warsztaty, wykłady, prelekcje, panele dyskusyjne, pogadanki w szkołach", a także wspieranie finansowe i promocja publikacji naukowych i popularnonaukowych poświęconych jego osobie i latom siedemdziesiątym. To z pewnością trafiony "europejski pomysł". Niewykluczone, że fundacja otrzyma na swoje cele dotacje z Unii Europejskiej, wszak Gierek, nim został pierwszym gensekiem w Polsce, działał w komunistycznej partii Francji. "Sądziłem, że idąc drogą Manifestu Komunistycznego, mogę przyczynić się do powstania lepszego świata" - mówił Gierek red. Januszowi Rolickiemu w książce pt. "Przerwana dekada". A skoro Gierek i jego dokonania, to z pewnością będzie popularyzowany wątek o przyjaźni ze Związkiem Sowieckim wraz z wielce pozytywną dla naszego kraju rolą, jaką odegrał Leonid Breżniew, który - jak wspomina Gierek - "sprawiał wrażenie człowieka otwartego i przyjaznego Polsce". Naturalne jest to, że dla młodych Polaków, komunizm i PRL to historia, coś, czego nie mogli doświadczyć osobiście i co znają jedynie z drugiej ręki. Byłoby znacznie bezpieczniej i lepiej budować przyszłość, gdyby osoby odpowiedzialne za PRL i wciąż bardzo aktywne na scenie politycznej i w mediach, skoro nie chcą tego PRL potępić, przynajmniej zamilkły. Ale to i tak nie zwalnia młodych od własnej oceny tak niedawnej jeszcze przeszłości. Doceniając to, co już zrobiono, twierdzę, że jest to stanowczo za mało, by z całą odpowiedzialnością powiedzieć, iż komunizm i postkomunizm mamy już za sobą. Za wcześnie na sojusze z tymi, którzy dalecy są od wciąż oczekiwanej i szczerej ekspiacji.

Wojciech Reszczyński

POGROMCA "TELERANKA" Anita Gargas przestała być wiceszefową telewizyjnej Jedynki, czego domagało się SLD po filmie „Towarzysz Generał”. Na stanowisku pozostał natomiast dyrektor Jedynki Wojciech Hoflik, choć to on zdecydował o wyemitowaniu filmu.

– Nie jestem dziewicą orleańską i nie będę się obrażał na to, co pan mówi, natomiast nie chcę odnosić się do konkretnych nazwisk, bo nie wiem, czy osoby te życzyłyby sobie tego – tak na nasze pytanie o swoich znajomych w świecie polityki odpowiada Wojciech Hoflik.– Nielojalność to jego znak firmowy – opowiada o Hofliku dziennikarz TVP. – W czasach prezesury Andrzeja Urbańskiego, gdy był w Jedynce zastępcą Doroty Maciei, nie marnował żadnej okazji, by wykazać, jak beznadziejną jest ona szefową. Zdarzało się, że kiedy wyjechała gdzieś służbowo, stwierdzał z ulgą, że teraz dopiero będzie można normalnie pracować.
Komunikatywny fachowiec Gdy został dyrektorem Jedynki, w samych superlatywach wypowiadali się o nim m.in. producent Maciej Strzembosz i Krzysztof Juszczak. Juszczak to wieloletni przyjaciel Hoflika. – To przypadek rzadko występujący w przyrodzie. Doskonały fachowiec, komunikatywny, życzliwy, lojalny – mówił Juszczak w dzienniku „Polska”. Krzysztof Juszczak w „Teleexpressie” pracował niemal od początku jego istnienia. Wcześniej był dziennikarzem „Kuriera Polskiego”, za czasów Jacka Snopkiewicza i Aleksandry Jakubowskiej. W 1980 r. Juszczak należał do ZSMP – był w tzw. grupach działania. Z dokumentów KC PZPR wynika, że członkowie grup działania mieli na celu m.in. intensyfikowanie pracy ideowo-politycznej wśród studentów oraz zwalczanie dywersji ideologicznej. Juszczak w latach 80. był także uczestnikiem rejsów organizowanych przez Marynarkę Wojenną. Wojciech Hoflik przyjął Krzysztofa Juszczaka do Programu Pierwszego TVP – aktualnie jest on szefem redakcji programów społeczno-poradnikowych TVP 1. Stało się to po tym, jak 19 października 2009 r. ówczesny dyrektor Agencji Informacji Jacek Karnowski zwolnił go z pracy. Juszczak, wówczas szef „Teleexpressu”, został dopisany do listy zwolnień grupowych. Juszczak z Hoflikiem razem pracowali w „Telexpressie”. Juszczak był jego szefem, a Hoflik głównym wydawcą.

Kulisy zawrotnej kariery Hoflik zastąpił na stanowisku dyrektora Jedynki Iwonę Schymallę. W TVP pojawił się z rozdania PiS. Zapewniał w „Rzeczpospolitej”: „Nie jestem w żaden sposób związany z PiS. To prawda, że obecna sytuacja w telewizji jest efektem działań politycznych. Ale odnoszenie tego do mojej osoby uważam za nadużycie. Przecież od 18 lat pracuję w telewizji. Byłem reporterem i wydawcą, robiłem reportaże, teledyski, filmy dokumentalne czy widowiska rozrywkowe. Moja działalność nie była związana z polityką, a co istotne – nigdy nie realizowałem materiałów do żadnej kampanii wyborczej”. Jak twierdzą nasi rozmówcy, awans Hoflika związany był z faktem, że bliskim znajomym obecnego dyrektora Jedynki jest Jan Maria Tomaszewski, pracujący w Akademii Telewizyjnej. Prywatnie to kuzyn Jarosława i Lecha Kaczyńskich. Osoba bardzo wpływowa w medialno-politycznych kręgach PiS-u. – Gdyby nie zażyłość z Tomaszewskim, Hoflik nigdy nie zaszedłby tak wysoko. Wszyscy w telewizji wiedzą, że tylko takie są kulisy jego zawrotnej kariery – opowiada nasz informator. Tymczasem choćby krąg towarzyski dyrektora jest zaprzeczeniem wszystkiego, co mogłoby kojarzyć się z PiS. Współpracujący z nim na co dzień dziennikarze TVP podkreślają postkomunistyczne koneksje Hoflika. Wśród jego dobrych znajomych są Andrzej Kwiatkowski (PRL-owski dziennikarz, kandydat do KRRiTV z nadania SLD, potem rzecznik Andrzeja Leppera w Ministerstwie Rolnictwa) i Waldemar Dąbrowski (minister kultury w rządzie Leszka Millera, jeden z bohaterów afery Rywina). – Myślę, że Wojciech Hoflik oszukuje PiS, udając kogoś życzliwego tej formacji – mówi „Gazecie Polskiej” jeden z pracowników centrali telewizji publicznej na Woronicza. – On w rzeczywistości jest człowiekiem bardzo bliskim postkomunistom i to wobec nich czuje się przede wszystkim lojalny. W latach 2000–2001, za prezesury związanego z SLD bohatera afery Rywina Roberta Kwiatkowskiego, w TVP ukazywał się serial „Adam i Ewa”, reżyserowany przez Hoflika. Z kolei jego żona pracuje w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej. Jego prezesem jest Agnieszka Odorowicz, była wiceminister kultury w rządzie SLD, którego premierem był Marek Belka. W 2000 r. została ona odznaczona przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego Srebrnym Krzyżem Zasługi za działalność w sferze kultury. Przez wiele lat Hoflik był dziennikarzem i wydawcą „Teleexpressu”. Od tamtych czasów datuje się też jego bliska przyjaźń ze wspomnianym Juszczakiem. – Awans Hoflika to zjawisko wynikające z logiki współpracy PiS z SLD w mediach publicznych – mówi jeden z naszych rozmówców.

Kolega postkomunistów popiera dokument o Jaruzelskim Sam Hoflik pytany przez nas o swoje związki polityczne odpowiada: – Wiązanie się z partiami politycznymi uśmierca dziennikarzy. Jestem dziennikarzem od 19 lat, w tym czasie zmieniali się prezesi TVP, jedni rządzili lepiej, inni gorzej. Na pytanie o odwołanie Anity Gargas odpowiada: – Nie wypada mi komentować decyzji zarządu TVP. Gdy pytamy o jego osobistą ocenę wiceszefowej Jedynki, stwierdza: – Anitę muszę oceniać pozytywnie, bo to ja zaproponowałem jej powrót do TVP. Anita Gargas powiedziała nam, że nie ma prawa wypowiadać się bez zgody rzecznika TVP. Jak to możliwe, że człowiek o tak dobrych kontaktach wśród postkomunistów podjął decyzję o emisji dokumentu o Wojciechu Jaruzelskim? „Rzeczpospolita” pisała, że Hoflik podjął przy tej okazji nagłą decyzję o zmianie ramówki. – Film został umieszczony w ramówce 15 stycznia, o czym wiedzą wszystkie telewizyjne służby. Projekt pojawił się koło 10 stycznia – zaprzecza Hoflik. Przypomnijmy, że film wyświetlony został 1 lutego. Decyzja Hoflika, by puścić film o godz. 20 w Jedynce, była zaskoczeniem dla wielu jego współpracowników. Wcześniej nie był on kojarzony z popieraniem emitowania niewygodnych dla establishmentu filmów na temat historii najnowszej. Jak opowiadają dziennikarze TVP, ignorowal pomysły producentów zewnętrznych, którzy próbowali zainteresować go tą tematyką. W Jedynce nie ukazał się choćby opisywany u nas znakomity film „Soviet story”. Po emisji filmu o Jaruzelskim wstrzymana została emisja filmu Jerzego Zalewskiego o poecie Stefanie Brzozie, który w młodości po wielodniowym biciu na komendzie milicji wylądował w szpitalu psychiatrycznym i nigdy już nie wyzwolił się z obłędu.– Postawa Hoflika to taka sinusoida. Czasem zrobi też coś dobrego i tak było z filmem o Jaruzelskim – opowiada jeden z naszych rozmówców. Pewne światło na zaskakującą decyzję Hoflika rzucają relacje pracowników TVP, którzy opowiadają, że intensywnie zabiegał on potem o obciążenie „winą” za emisję filmu swojej zastępczyni, odpowiedzialnej za publicystykę, czyli Anity Gargas. „Od początku był przeciwny zatrudnianiu Gargas. A w ten sposób podał czerwonym jej głowę na tacy” – mówił o Hofliku i jego decyzji o wyemitowaniu filmu informator „Rzeczpospolitej”, wysoki rangą członek władz TVP.  Anita Gargas faktycznie podejmowała profesjonalne działania, które doprowadziły do wypromowania dokumentu o Jaruzelskim. Kampania informacyjna i promujące film teledyski miały wpływ na to, że dokument obejrzała rekordowa widownia – około 3 mln 600 tys. widzów. A po jej odwołaniu pod protestem w jej sprawie na stronie „Rzeczpospolitej” podpisało się ponad 3 tys. osób. Zaprotestował m.in. Rzecznik Praw Obywatelskich, który stwierdził: „Wolność słowa w demokratycznym państwie jest jedną z najcenniejszych wartości. Wolność słowa wymaga także odpowiedzialności za słowo. Wyciąganie jednak radykalnych konsekwencji przed dokładnym zbadaniem sprawy i wysłuchaniem opinii znawców przedmiotu może nieść ze sobą niedopuszczalny skutek mrożący dla debaty publicznej. W świetle zadań nałożonych przepisami prawa na publiczną radiofonię należy stwierdzić, że takie działanie może stać w sprzeczności nie tylko z normami konstytucyjnymi, ale także ze standardami orzeczniczymi Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Starsburgu”. Przeciwko odwołaniu Anity Gargas zaprotestowały też SDP i Centrum Monitoringu Wolności Prasy. Według Krystyny Mokrosińskiej i Wiktora Świetlika odwołanie Anity Gargas miało „bezpośredni związek z protestami niektórych polityków po emisji filmu poświęconego generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu”. Powoływanie i odwoływanie pracowników – w tym również wysoko kwalifikowanych szefów jednostek organizacyjnych – motywowane jest decyzjami polityków obsadzających "swoimi ludźmi" stanowiska w mediach publicznych. Brak jakichkolwiek uzasadnień takich odwołań i nominacji świadczy nie tylko o braku kultury zarządzania, ale łamie przepisy ustawy o dostępie do informacji publicznej, uniemożliwia również jakąkolwiek reformę tych mediów – napisali oni w swym oświadczeniu. Zaś eurodeputowany Marek Migalski napisał na swym blogu: „jest to po prostu świństwo. I jeśli PiS przyłożyło do tego choć trochę ręki, jeśli nie protestowało, nie broniło tej dziennikarki, to znaczy, że w tym świństwie uczestniczyło”.

Supermodelki Hoflika Postać Jaruzelskiego wydaje się kłaść cieniem na telewizyjnych poczynaniach Wojciecha Hoflika. Do historii TVP ma szansę przejść jako dyrektor, który w lutym br. podjął decyzję o zdjęciu z anteny „Teleranka”. Dziecięcy program emitowany był od 38 lat. Zenon Laskowik, lider poznańskiego kabaretu „Tey”, wieszczył kiedyś: „obyś nie dożył ranka, gdy zabraknie Teleranka”. Jego żart ziścił się po kilku latach, w niedzielny poranek 13 stycznia 1981 r. Dzieci na ekranach telewizorów zamiast kultowego piejącego koguta zapowiadającego „Teleranek”, zobaczyły ponurą twarz komunistycznego dyktatora. Ogłaszał wprowadzenie stanu wojennego. Po niemal 30 latach historia – z udziałem Hoflika – dopisała do tego zdarzenia zaskakującą puentę. Kierownictwo TVP 1 zdejmuje z ramówki "Teleranek", program z 38-letnią historią. "Teleranek" zastąpią "Supermodelki". Program dla dzieci zastąpi format dla mężczyzn wcześniej i później dojrzewających, którzy zawsze chętnie popatrzą na ponętne kandydatki na modelki. Doprawdy misja TVP dojrzewa razem z widownią. Można mieć wrażenie, że przynajmniej na część nowej strategii programowej TVP 1 wpływ miał prof. Zbigniew Lew-Starowicz – napisał Piotr Machul na swoim blogu zacytowanym przez internetową stronę mediamikser.pl Nie wiadomo, czy znajomości Hoflika okażą się tak znaczące, by dyrektor TVP 1 utrzymał się na stanowisku. Coraz częściej mówi się, że ma go zastąpić Jacek Karnowski, obecny szef „Wiadomości”. Rafał Kotomski, Piotr Lisiewicz, Magdalena Nowak

Społeczeństwo radosnych dzieciaków W Austrii dopuszczone do wyborów nastolatki wsparły przede wszystkim prawicowe i lewicowe ugrupowania skrajne. I nic dziwnego, w tym wieku wiele się robi dla zgrywy, żeby było ciekawiej – pisze publicysta. Zapowiadane przez Platformę Obywatelską obniżenie wieku wyborczego do 16 lat (na razie w wyborach lokalnych, ale z czasem…) wpisuje się dobrze w wyborczą strategię tej partii i popierających ją sił opiniotwórczych. Oprócz dopuszczenia do urn nastolatków w skład kompleksu dyskutowanych i lansowanych rozwiązań wchodzi przede wszystkim głosowanie przez Internet i wydłużenie czasu trwania wyborów na dwa dni. Intencja sugerowanych zmian bije po oczach – chodzi o zwiększenie odsetka wyborców z grup uważanych za bardziej proplatformerskie (czy raczej: antypisowskie, ale jak dotąd to jedynie teoretyczne rozróżnienie). Czyli – właśnie – wyborców najmłodszych. Czyli wyborców wielkomiejskich i bogatszych, którzy często spędzają weekend poza domem i trudno im się wybrać do lokalu. Czyli wszystkich tych, którzy nie mają we krwi odruchu, aby w wyborczą niedzielę wprowadzić do swego kalendarza wizyty w komisji. A wśród takich właśnie wyborców mamy, z różnych przyczyn, nadreprezentację przeciwników PiS i w ogóle wyborców skłonnych do wsparcia swym głosem kandydatów i ugrupowań kojarzących się raczej z afirmacją, a nie kontestacją współczesności.

Choć polityczna intencja proponowanych zmian jest oczywista, nie znaczy to zarazem, aby wszystkie one były z gruntu niesłuszne, i aby miały przynieść wyłącznie negatywne skutki. Uważam tak, choć rozumiem na przykład zastrzeżenia, formułowane kiedyś przez Jarosława Kaczyńskiego. Stawiał on znak zapytania nad tym, czy należy rzeczywiście aż tak się gimnastykować, żeby ułatwić udział w wyborach tym, którym dla zrealizowania najważniejszego obywatelskiego prawa nie chce się podjąć wysiłku tak niewielkiego, jakim jest osobiste pójście do lokalu komisji wyborczej.

Obawa fałszerstwa Sam obawiam się głosowania przez Internet jako podatnego na fałszerstwo w stopniu znacznie większym niż głosowanie tradycyjne. Bo tradycyjne liczenie głosów dokonywane jest przez komisje wyborcze, a nadzorowane przez mężów zaufania partii i kandydatów, a kto i jak będzie nadzorował przebieg głosowania elektronicznego? Podnoszona przez zwolenników Internetu analogia z e-bankingiem nie wytrzymuje krytyki. Bo zdecydowana większość ludzi aktywnie śledzi stan swojego konta i reaguje w wypadku nieprawidłowości. Nieprawidłowości, które widzi od razu – na ekranie komputera, bankomatu, a najpóźniej na wyciągu. Tymczasem z chwilą oddania głosu tracimy go z oczu. W tradycyjnym systemie dalej nadzorują go członkowie komisji wyborczych i mężowie zaufania. A w nowym? Mimo tych obaw nie uważam, aby wydłużenie czasu głosowania czy wprowadzenie możliwości udziału w wyborach przez Internet samo w sobie było złe. Gdyby został stworzony system zapewniający internetowym wyborom bezpieczeństwo przed fałszerstwem równe temu, jakie jest udziałem wyborów tradycyjnych – nie miałbym większych zastrzeżeń. Elektronizuje się wszystko. A to, że kultura społeczna ewoluuje w stronę paradygmatu zmniejszania, a nie zwiększania ludzkiego wysiłku wszędzie tam, gdzie jest to możliwe, samo w sobie nie jest procesem negatywnym. Wobec proponowanych zmian mam więc stosunek ambiwalentny. Z jednym wyjątkiem. Za jednoznacznie złe i owocujące wyłącznie złymi skutkami uważam dyskutowane obniżenie wieku wyborczego.

Dla śmiechu Sądzę tak, mimo że rozumiem argumenty, których używają zwolennicy takiego posunięcia. Jeśli bowiem pominąć skrajnych radykałów, to mówią oni rzeczy, nad którymi warto się zastanowić (ale są i radykałowie – można znaleźć np. zwolenników likwidacji wymogu wieku w ogóle i umożliwienia głosowania również czterolatkom – no bo przecież to dzieci uosabiają tak pożądane cechy, jak otwartość, wspaniałomyślność i szczerość, a tak w ogóle to przecież dziecko odkryło, że cesarz jest nagi… – tym czytelnikom, którzy uważają, że zmyślam i że głoszących takie poglądy nie ma, polecam stronę http://pl.kraetzae.de/wybory/). Jest np. oczywistą prawdą, że współczesny szesnastolatek to inny człowiek niż jego rówieśnik sprzed 80, 60 czy nawet 20 lat. Na skutek rozwoju technik informatycznych potrafi szybciej się uczyć i szybciej się orientować. W wielu dziedzinach wie też od niego więcej, choć zarazem w innych, na skutek postępującego upadku systemu kształcenia i wymagania, wie o wiele mniej. Nawet gdyby jednak uznać, że obraz jest tu jednoznaczny, to trzeba chyba zadać pytanie – czy to poziom wyedukowania ma decydować o prawie wyborczym? Gdyby tak było, to może należałoby obniżyć wiek, ale zarazem powrócić do starych pomysłów cenzusu wykształcenia czy, w mniej radykalnej wersji – przyznawania obywatelom głosów "ważonych", ze względu właśnie na wykształcenie… Nikt tego nie proponuje, bo wszyscy wiedzą, że nie o wiedzę przede wszystkim tu chodzi. Chodzi o dojrzałość – społeczną, intelektualną i emocjonalną. A żadna z nich nie jest wprost proporcjonalna do wykształcenia. Co więcej, dyskusyjne byłoby twierdzenie, jakoby wiek, w którym przeciętny młody człowiek osiąga tak rozumianą dojrzałość, obniżył się współcześnie w stosunku do lat minionych. Zwróćmy uwagę na podstawową cechę nastolatka, jaką jest wielka zmienność. Wielu z nas z czasów licealnych pamięta następujące zjawisko: inteligentny i chłonny intelektualnie kolega, bardzo szybko rozwijający się umysłowo, który w ciągu dwóch lat potrafił być najpierw radykalnym narodowcem, potem liberałem, by wreszcie stać się trockistą. Zapewniam, że czasy obecne nie zmniejszyły częstotliwości występowania tego skądinąd sympatycznego fenomenu. Bo to jedna z cech wieku nastoletniego – niestałość. Niestałość emocjonalna i intelektualna. Zjawisko zrozumiałe, tylko czy chcemy więcej takich wyborców? Bardzo pouczające jest pod tym względem doświadczenie austriackie. W kraju tym obniżono wiek wyborczy do 16 lat i w wyborach 2008 roku szesnastolatki już głosowały. Z ciekawym efektem. Zmiany dokonano na skutek inicjatywy ugrupowań mainstreamowej lewicy i liberałów, powszechne było oczekiwanie, że te partie zyskają poparcie nowych wyborców. Tymczasem okazało się, że nastolatki wsparły przede wszystkim prawicowe i lewicowe ugrupowania skrajne, partie protestu. I nic dziwnego – przecież w tym wieku wiele się robi dla zgrywy, żeby było ciekawiej, śmieszniej. Dlaczego akt wyborczy miałby być wyjątkiem? Gdy mówimy o dojrzałości i jej relacji z prawami wyborczymi, zwróćmy też uwagę na zjawisko coraz późniejszego zawierania trwałych związków i coraz późniejszego decydowania się na posiadanie dzieci. Zjawisko dotyczące obu płci, choć powszechniejsze (a może tylko bardziej zauważalne) – wśród młodych mężczyzn (takie przekonanie w każdym razie artykułują, często w tonacji bliskiej lamentowi, czasopisma kobiece różnych orientacji światopoglądowych).

Jaka ewolucja Tradycyjnie dojrzałość była w pewien sposób wiązana z założeniem rodziny. Oczywiście – w dwudziestowiecznych demokracjach nie było tu związku formalnego. Jednak w świecie, w którym żyli twórcy demokratycznych ordynacji wyborczych, było oczywiste, że właśnie gdzieś między 18. a 21. rokiem życia (te dwa terminy uzyskania prawa do głosowania były typowe dla dwudziestowiecznych demokracji) większość mężczyzn (kobiety czyniły to przeciętnie jeszcze nieco wcześniej) zakłada rodziny, przechodząc tym samym do kategorii osób dojrzałych. Czyli takich, którym można powierzyć cząstkę odpowiedzialności za losy wspólnoty.

Dziś świat się zmienił, stosunek ludzi do rodziny też, nie sposób więc nawet nieformalnie wiązać prawa wyborczego z sytuacją rodzinną przez np. podniesienie cenzusu wieku wyborczego do np. 30. roku życia. Nie wynika z tego jednak, aby należało podjąć działania odwrotne – czyli dodatkowo cenzus wieku obniżać. Nie należy tego robić między innymi dlatego, że sytuacja rodzinna to tylko jeden z tradycyjnych wyznaczników dojrzałości. Innym, znacznie ważniejszym i stosowanym bardziej wprost, była i jest zdolność – i skłonność – do samodzielnego utrzymania się materialnego. Myślę, że związku między tą zdolnością i skłonnością a dojrzałością uzasadniać nie trzeba. Otóż zmiany, jakie pod tym względem niesie współczesność, nie układają się w koherentną całość. Z jednej strony słyszy się o nastoletnich informatycznych geniuszach biznesu, w Polsce więcej niż niegdyś młodych ludzi (ale raczej takich, którzy mają już ukończone 18 lat) zmuszonych jest do godzenia nauki z pracą zarobkową. Z drugiej strony coraz bardziej rozpowszechnia się zjawisko młodych, niepotrafiących i niechcących "odciąć pępowiny" od rodziców. Dodajmy – pępowiny nie tylko emocjonalnej, również materialnej. Jeśli więc nie obserwujemy logicznego kierunku ewolucji, to może lepiej nie zmieniać prawa wyborczego?

Urna i motocykl Warto też zauważyć rzecz zasadniczą. Otrzymanie praw wyborczych łączy się z osiągnięciem pełnoletności, jest tej pełnoletności elementem ważnym, ale niejedynym. Uzyskując pełnoletność, człowiek zyskuje zdolność do czynności prawnych oraz możność korzystania z pewnych praw, np. wyborczego. Niektóre inne prawa otrzymuje jednak jeszcze przed uzyskaniem pełnoletności. Na przykład jeszcze jako niepełnoletni może, od pewnego momentu i pod pewnymi warunkami, prowadzić samochód czy należeć do stowarzyszenia. Piotr Skwieciński

Ludzie handlujący bronią w PRL dzisiaj szkolą Al-Kaidę

Fronda.pl: "Polska sprzedawała broń terrorystom? To żadna nowość” – komentowali internauci, także na portalu Fronda.pl, gdy zapowiadaliście reportaż na ten temat. Trudno ich zaskoczyć. Witold Gadowski: Tak, to było wiadomo, o tym się mówiło. Ale razem z Przemkiem Wojciechowskim zdobyliśmy na to niezbite dowody. Krok po kroku wyjaśniliśmy proceder handlu bronią przez służby wojskowe PRL (II Zarząd Sztabu Generalnego LWP) i potem ludzi byłej WSI. Uporządkowaliśmy fakty, dotarliśmy do dokumentów tworząc z tego logiczny ciąg. Nikt z polskich dziennikarzy nie rozmawiał nigdy z zastępcą Abu Nidala, który w Paryżu przekazał nam unikalne dokumenty i jednocześnie potwierdził, że co najmniej do 1993 roku Polacy handlowali bronią z Abu Nidal Organization. Człowiek ten, aby potwierdzić naszą wiarygodność dzwonił do Abu Dauda, ostatniego żyjącego przywódcy „Czarnego Września”. Jesteśmy jedynymi dziennikarzami z Polski, którzy tak głęboko wniknęli w sieć palestyńskich organizacji. Szeroko piszemy o tym w naszej książce „Tragarze Śmierci”, która pod koniec kwietnia ukaże się w Polsce.

Ujawniacie też wiedzę niezbyt powszechnie znaną? Pewnie mało kto wie, co to był „szczurzy ślad”. A tak określano agenturę izraelskich służb, czyli Mossadu i Amanu, w szeregach SB. Wiedzieli o tym praktycznie tylko funkcjonariusze Wydziału Wewnętrznego (Inspektoratu Ochrony Funkcjonariuszy). W rozmowie z nami potwierdził to gen. Czesław Kiszczak.

O handlu bronią przez WSI można przeczytać w raporcie Komisji Likwidacyjnej tej służby. To ma jakieś przełożenie na obecne czasy? Ma przełożenie i to dość duże. Ale żeby to wyjaśnić trzeba sięgnąć do korzeni i wskazać, jak do tego doszło. Ścieżki przetarł niejaki Abu Daud.

Protoplasta Osamy bin Ladena? (śmiech) Abu Daud to pierwszy hurtownik polskiej broni na Bliskim Wschodzie. Wcześniej sprzedawaliśmy broń za pośrednictwem Rosjan. GRU i KGB były wejściem dla ludzi wojskowych służb na rynki Egiptu, Syrii, Jemenu i Libanu. Do Angoli z kolei sprzedawaliśmy broń m.in. korzystając z pośrednictwa Kubańczyków. Daud został w Polsce postrzelony, w stołecznym hotelu Victoria. Ale wyszedł z tego żywy, a do sił dochodził w klinice MSW i w klinice Stasi w Berlinie Wschodnim.

Ach, ta Polska gościnność… Później pojawił się Abu Nidal razem ze swoimi ludźmi – Abu Nidal Organization (ANO). Bohater trzeciego odcinka naszego serialu o związkach ludzi peerelowskich służb ze światowym terroryzmem. I tutaj ścieżka wiedzie przez Bagdad. Ludzie polskich służb nie chcieli sprzedawać broni bezpośrednio, nie mogli rozliczać się na Bliskim Wchodzie. Polecili więc Abu Nidalowi, by założył firmę w Warszawie. I tak powstała mająca swoją siedzibę na 25 piętrze biurowca Intraco na warszawskim Muranowie firma SAS.

Podobno była to główna siedziba Abu Nidala. W pewnym momencie centralę biznesową miał w Warszawie, a centralę wojskową pod Trypolisem w Libii. Centrala jego firmy SAS (skrót od imion założycieli) mieściła się w Warszawie, ale firma miała swoje ekspozytury w Wiedniu, Bagdadzie, Atenach i Damaszku.

Interes kwitł, ale w pewnym momencie zaszły „nieprzewidziane okoliczności”. Bliski współpracownik Abu Nidala, szef firmy Zibado Corporation z siedzibą w Berlinie Wschodnim, uciekł na Zachód. Agentom CIA dostarczył dokumenty opisujące handel bronią na Węgrzech, w Czechach, w NRD i w Polsce. Amerykanie mieli agentów w ANO i przygotowali specjalny raport dla generała Kiszczaka. W 1987 r. zażądali wydalenia Abu Nidala z kraju, w przeciwnym razie Polska Ludowa miała zostać wpisana na listę państw wspierających terroryzm.

I co się dalej działo? Festiwal peerelowskiej propagandy. Władze słały do Amerykanów pełne „oburzenia” noty dyplomatyczne. Jerzy Urban zwołał specjalną konferencję prasową, w trakcie której oświadczył, że to wszystko kłamstwa i oszczerstwa. W telewizji gen. Jaruzelski zaprzeczał, że „mamy jakiekolwiek związki z terrorystami”. Kiszczak nakazał wydalić Abu Nidala. Jednak rozkazu nigdy nie wykonano do końca.

Kiszczak i Jaruzelski trzymali jedną linię, np. w sprawie zamachu na ks. Popiełuszkę. W tym przypadku szef ówczesnego MSW „wkopał” autora stanu wojennego. W rozmowie z nami gen. Kiszczak przyznał, że wiedział o tym, że PRL sprzedawała broń terrorystom. Mówił, że liczyły się pieniądze. Czesław Kiszczak podkreślił, że chciał tylko, by nie wykonywali „czarnej roboty” u nas.

W pewnym momencie interes nabrał takiego rozmachu, że sprzedawano nawet broń rosyjską.Rosyjską broń sprzedawał Centralny Zarząd Inżynierii. Kiszczak spotykał się z przedstawicielami KGB i zawierany był deal: „chcemy kupić wasze rosyjskie samoloty, ale nie mamy pieniędzy, więc pozwólcie nam najpierw sprzedać produkowane na waszej licencji czołgi”. I tak przy wódeczce dochodzono do porozumienia i handlowaliśmy czołgami T 72.

Mówisz „handlowaliśmy”. Kto dokładnie handlował, to była jakaś mafia? Handel bronią był częścią polityki państwa prowadzonej przez służby wojskowe w Ministerstwie Handlu Zagranicznego. Ludzie „wojskówki” osobiście czerpali z tego ogromne profity. Brali łapówki. W dokumentach SB zachowały się opisy orgii seksualnych organizowanych przez szefa firmy SAS. Taki był rys obyczajowy handlu bronią. A służby cywilne mogły to jedynie obserwować i starać się to jakoś kontrolować. I trzeba powiedzieć, że robiły to mając swoich agentów wewnątrz ANO. W PRL działało dużo organizacji arabskich. Matecznikiem tych grup była Łódź. Ale także Kraków, Lublin, Wrocław, Gdańsk. W PRL bardzo silną działalność prowadziło też Bractwo Muzułmańskie, którego członkowie wiele lat później stali się wojskowymi instruktorami Al-Kaidy. Doktor Aiman az Zawahiri, członek Bractwa, uznawany jest dziś za człowieka numer dwa w organizacji Osamy bin Ladena.

W ostatnim waszym reportażu w „Superwizjerze” padło zdanie, że polska handlowała z terrorystami do 2000 roku. A potem? Do 2000 roku działał bohater naszego ostatniego reportażu Abu Nidal. W międzyczasie pojawił się kolejny gracz na rynku Monzer Al-Kassar. Jeden z największych sprzedawców broni na świecie, spokrewniony z szefem Służby Bezpieczeństwa Syrii. Jego interesy sięgają w Polsce już lat 70-tych.

Al-Kassar pojawia się w raporcie z likwidacji WSI. Obecnie siedzi w więzieniu w USA. Zatrzymany został za wymianę broni na narkotyki z kolumbijską narkopatryzantką FARC. I co ciekawe przed amerykańskim wymiarem sprawiedliwości w procesie Al-Kassara jednym z dowodów był właśnie raport z likwidacji WSI. Dokument, który w Polsce za wszelką cenę starano się obśmiać, zdyskredytować.

Jak my z taką historią weszliśmy do NATO? Ludzie z wojskówki handlujący bronią bezwarunkowo sprzedali służbom specjalnym USA swoją wiedzę. Amerykanie mieli haki i mogli wywierać wpływ na warunki, na jakich wstępowaliśmy do NATO. Krótko mówiąc komunistyczni oficerowie kupili sobie wolność kosztem naszego państwa. Amerykanie są pragmatyczni. W handlu bronią nie ma ideologii, a pieniądze nie śmierdzą.

A co na to nasi decydenci? Politycy generalnie boją się służb, niektórzy są w nie uwikłani i mają w tym jakieś interesy. I tutaj nie ma czarno-białych klisz po prostej linii PO-PiS. Wszyscy są winni, że nie kontrolowali służb i tak Polska powoli staje się krajem służb. Tym sposobem doszliśmy do paradoksów, że ludzie służb tworzą organizację, która mówi, że będzie występować przeciwko prawu.

Chodzi o kierowane przez gen. Marka Dukaczewskiego stowarzyszenie SOWA. Występuje ono przeciwko raportowi z likwidacji WSI, dokumentowi przygotowanego przez legalnie działającą Komisję Likwidacyjną powołaną przez polski Sejm. Dukaczewski mówi też, że w „lochach prezydenta” są haki na polityków. I będą one wykorzystywane w kampanii prezydenckiej. Prezydent ma materiały z likwidacji WSI. Dukaczewski wie, co się w nich znajduje. Czym zatem zajmowały się kierowane przez niego służby? Skoro tam są haki to kto je wytwarzał? Zbierał je woźny prezydenta, czy WSI? Rozmawiał Mariusz Majewski

Dla idiotów właśnie Idea, by coraz młodsi ludzie byli uwikłani w politykę, wcale nie jest wynalazkiem dzisiejszych oświeceniowców, jak choćby tych, co w Austrii wpadli na genialny pomysł, by nastolatkowie głosowali na równi z osobami pełnoletnimi - tylko na dobre wprowadzona została w życie w krajach totalitarnych, gdzie „organizacje młodzieżowe”, a nawet dziecięce, były obszarem szczególnej indoktrynacji i zarazem przygotowywania „kadr” na przyszłość. Nie należy więc koncepcji ciemniaków w naszym kraju, chcących, by już 16-latkowie byli wyborcami, traktować wyłącznie w tych kategoriach, że młodzi by nabili trochę głosów samym ciemniakom (tu już zakrzątnęłoby się towarzystwo młodzieżowych guru wspierających „platformę”), lecz w o wiele szerszym wymiarze socjotechnicznym, takim, w którym obywatela „hoduje się” na bezkrytycznego, zdezorientowanego, niezbyt rozgarniętego i zahukanego człowieczka, ale zarazem daje się mu potężną iluzję wolności i niebywałego wprost wpływu na rzeczywistość oraz nieustającej, bezstresowej zabawy. Obywatel oświeceniowcom potrzebny jest do dwóch podstawowych celów: 1) by łożył na oświeceniowców, 2) by ich legitymizował właśnie swoimi wyborami. Cała ta komedia pomyłek wyreżyserowana jest w genialny sposób. Wyborcom „poszerza się granice wolności”, a jednocześnie manipuluje się tymi wyborcami w taki sprytny sposób, by za żadne skarby nie zachowywali się tak (np. w trakcie wyborów), jak zakazuje Ministerstwo Prawdy. Manipulacja społeczna nie jest zresztą zabiegiem wymagającym jakiegoś nadludzkiego wysiłku, jeśli weźmiemy pod uwagę ogłupiający (tj. niedający żadnej sensownej, syntetycznej wiedzy o świecie) system edukacji oraz to, że większość ludzi studiów wyższych nie robi, tylko dalszą edukację po skończeniu szkół średnich odbywa za pomocą mediów. Jeżeli natomiast dodamy do tego to, że w mediach zasiadają zwykle cwaniaczki doskonale wiedzący, jak manipulować odbiorcami, to mamy prostą i skuteczną receptę na to, jak z obywateli robić głąbów. Do czego otumanienie społeczne jest potrzebne „elitom”? Do spokojnego rządzenia przede wszystkim. Otumanionym obywatelom mówi się, że za nich się rozwiąże wszystkie problemy, ba, ułatwia się tymże obywatelom życie do tego stopnia, iż forsuje się pomysł głosowania online (a może i kiedyś za pomocą sms-ów), tak by obywatelcio sobie nie przerywał pykania pilocikiem przed telewizorkiem i pogryzania czipsików. „My za ciebie wszystko zrobimy, tylko kliknij” :) Społeczeństwo ogłupiałe jest niegroźne, po prostu. Tak jak za komunizmu, kiedy to wszystkiego mogło w sklepach brakować, ale już nie mocnego alkoholu, tak obecnie, głównie za pomocą mediów, utrzymuje się obywateli w stanie zamroczenia, bo to pozwala „elitom” w spokoju konsumować konfitury władzy. Sprawa jest jednak poważna, ponieważ w tej komedii socjotechnicy od razu sytuują się na wygranej pozycji, skoro otumanionych obywateli przestrzegają przed ludźmi, którzy chcieliby im jakąś wiedzę na temat świata poza medialnym widowiskiem, przekazać. Poza tym „marchewce” w postaci „poszerzania granic wolności” towarzyszy kij, a ściślej policyjna pałka, w postaci „nierozpowszechniania mowy nienawiści”. Tym zakazem zaczyna się już obejmować nie tylko dorosłych, ale i dzieci w wieku wczesnoszkolnym (!), czego dowodzi Wielka Brytania (donosi o tym „NDz”), dzieci mające rzekomo szerzyć „homofobię”. Słowem, możesz się rozwijać, człowiecze, lecz w takim kierunku, jaki wskaże ci hodowca. W tym szaleństwie (by zwalczać ludzkie reakcje na dewiacje, nie zaś same dewiacje) jest metoda - z jednej strony mamy bowiem skomplikowaną socjotechnikę zmierzającą do otumanienia obywateli, z drugiej, szeroko zakrojoną deprawację, która prowadzi do rozkładu społeczeństwa. W naszym kraju też mamy z tymi wzajemnie uzupełniającymi się strategiami do czynienia, zaś ludzie zdrowego rozsądku, zatroskani o Polskę muszą działać zarówno na rzecz „reedukacji” obywateli, jak i na rzecz odnowy moralnej. FYM

Nie solić? Nie pieprzyć! Kolejne wieści z frontu Nieubłaganego Postępu: radni Nowego Jorku rozważają projekt zakazu używania... soli: (. Trudno oprzeć się wrażeniu, że rząd i rozmaite instytucje coraz bardziej ingerują w życie zwykłych ludzi. Po "ekologicznych" siatkach i zakazie palenia w pubach przyszedł czas na kolejny bubel prawny: całkowity zakaz używania soli. Radni Nowego Jorku przygotowali ustawę zakazującą używania soli w restauracjach. Pomysł nie jest nowy. Nie tak dawno brytyjska telewizja wyemitowała spoty "Is your food full of it?" (czy pełno jej w twoim posiłku?). Autorzy reklamy, sponsorowani przez Ministerstwo Zdrowia pragną zachęcać ludzi do ograniczania soli. Nowa ustawa przewiduje zakaz przyprawiania solą potraw serwowanych w barach i restauracjach. Ze stołów mają również zniknąć solniczki. Wszystko dla tego, że według Felixa Ortiza, autora projektu ustawy i osoby lobbującej za wprowadzeniem całkowitego zakazu używania soli, powoduje ona nadciśnienie, choroby nerek i poważne choroby układu krążenia. W efekcie, firmy ubezpieczeniowe, lobbujące za wprowadzeniem zakazu, wydają ogromne sumy na leczenie pacjentów z podobnymi dolegliwościami. Tak więc, jak zwykle, wszystko dzieje się "dla dobra narodu". Amerykanie należą do jednych z najgrubszych ludzi na świecie. Główną przyczyną śmierci są u nich choroby układu krążenia, kuchnia amerykańska uważana jest za niezdrową i tuczącą. Dania takie jak hamburgery z frytkami, czy hot dogi popijane coca-colą nie są niczym niezwykłym, potrawy które u nas uważa się za śmieciowe jedzenie jada się tam codziennie, szczególnie w większych miastach. Prawdziwe domowe jedzenie, dostępne np. w restauracjach jest zwykle droższe od "śmieciowego", przez co większość ludzi wybiera tanie i smaczne jedzenie barowe. Problem nadużywania soli jest dobrze znany w Wielkiej Brytanii. Szalone tempo życia wymusiło na Brytyjczykach zmianę sposobu odżywiania się. Prawdziwą zmorą tamtego społeczeństwa są tak zwane dania typu "take-away", mini-zestawy obiadowe zapakowane w plastikowe pudełka. Z racji tego, że spędzają one długie tygodnie na sklepowych półkach, dodaje się do nich różne środki konserwujące, w tym sól. Dania pozbawione konserwantów mają jej jeszcze więcej. Pomysł ograniczania używania soli popierają lekarze. Specjaliści twierdzą, że stałe nadużywanie soli zmienia sposób odczuwania słonych smaków. Im częściej sięgamy po sól, tym więcej musimy jej użyć, żeby potrawa wydawała nam się wystarczająco "słona". Eksperymenty pokazują, że osoby które zupełnie odstawiły sól, odczuwają po pewnym czasie nawet niewielkie jej ilości w potrawach jako "bardzo słone". Często nie są w stanie zjeść posiłku przyprawionego taką ilością soli, jakiej używali wcześniej. Nowy zapis nie podoba się jednak kucharzom i organizacjom działającym na rzecz wolności obywatelskich. Twierdzą oni, że państwo nie może być zbyt opiekuńcze i nie może dyktować swoim obywatelom, co mogą jeść. Po maku, tłuszczach nasyconych, czerwonym mięsie, skażonej wołowinie przyszedł czas na sól. Wprowadzenie zakazu uważają za kolejny bubel prawny. Właściciele restauracji boja się, że jeśli zaczną serwować potrawy bez smaku, nikt nie będzie chciał ich jeść. Jeff Nathan, szef kuchni w jednej z nowojorskich restauracji twierdzi, że ograniczanie soli należy zacząć we własnej kuchni. Na ironie zakrawa fakt, że planuje się zakazać używania wyłącznie soli - wszelkie inne konserwanty, często znacznie bardziej toksyczne od chlorku sodu (USA ma w tym zakresie odrębne regulacje prawne), będą dalej dopuszczone do obrotu. Może powinno się zakazać właśnie ich? Za złamanie zakazu przewidziano karę w wysokości $1000 dolarów. Nowa ustawa nie precyzuje, czy wymieniona kwota będzie naliczana od szczypty, czy też od każdego ziarenka soli... Mimo wszystko, wygląda na to, że cały pomysł można podsumować jednym słowem: PIEPRZENIE! Fox News). Ten zakaz, moim zdaniem, nie przejdzie - a jeśli nawet, to będzie miał tylko dwa skutki: część nowojorczyków powróci do jadania w domu - a część będzie nosiła sól ze sobą i dosalała potrawy na talerzu. Co jest istotne - to to, że w ogóle komuś tego typu pomysły przychodzą do głowy i takie projekty są w ogóle zgłaszane; co więcej: radni z grupy, która taki projekt zgłasza, liczą na poklask, na ponowny wybór... Jest to ilustracja tezy, że w społeczeństwie istnieje ogromna grupa ludzi, która UWIELBIA zakazywać innym. Tak to kocha, że gotowa jest sama jeść bez soli - byle inni też mieli źle! Jest to pragnienie zademonstrowania swojej władzy nad bliźnimi. Dlatego właśnie L**owi nie wolno powierzać sprawowania władzy! JKM

Skąd brać dzieci? {Eukariot} poprosił o podjęcie tematu "polityki demograficznej". W Polsce współczynnik dzietności wynosi podobno 1,3, co powoduje, że społeczeństwo starzeje się w zastraszającym tempie. Pomysły na zaradzenie problemowi oczywiście wszystkie dotyczą "wsparcia" ze strony państwa. Brzuch zaczyna boleć jak się to czyta: (Po co komu cudze dzieci. Dlaczego w Europie rodzi się tak mało dzieci? Czy kryzysowi rodziny można zapobiec. Istnieje ryzyko, że tylko starzy ludzie będą mieszkali na Starym Kontynencie. Wskazują na to prognozy demograficzne. Brak wymiany pokoleń grozi tym, że dzisiejsze dzieci nie będą w stanie utrzymać dzisiejszych 20-, i 30-latków, zarobić na ich emerytury i opiekę zdrowotną, bo emerytów będzie dwa razy więcej niż ludzi pracujących. Wczoraj w Sejmie RP zakończyła się konferencja „Godzenie ról rodzinnych i zawodowych kobiet i mężczyzn. Rodzina Polsce – Polska rodzinie”. Debatowali socjolodzy, politycy, społecznicy. Konferencję otworzył marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, ojciec pięciorga dzieci. Przemawiał prymas Henryk Muszyński. Stronę rządową reprezentowali Jolanta Fedak – minister pracy i polityki społecznej i minister Michał Boni, szef doradców strategicznych premiera. Polskie organizacje pozarządowe reprezentowali m.in. Jolanta Krupska ze Związku Dużych Rodzin „Trzy Plus” i Sylwia Chutnik z Fundacji MaMa. Europa emerytów Uczestnicy szukali przyczyn kryzysu demograficznego, wskazywali na możliwości poprawy sytuacji rodziny w Polsce. Swoimi doświadczeniami w polityce prorodzinnej dzielili się z Polakami przedstawiciele państw, które w ostatnich latach odniosły sukces w tej dziedzinie – Francji, Norwegii, Danii, Węgier, Hiszpanii, Niemiec. W obradach z polskiej strony brały udział m.in. socjologowie z PAN – Danuta Duch-Krzystoszek, Barbara Fedyszak-Radziejowska i burmistrz Grodziska Mazowieckiego, Grzegorz Benedyktyński. Nawet ci, którzy dziś nie martwią się o swoją finansową przyszłość, odczują kryzys, który dotknie wszystkich na rynku. Według Stanisława Kluzy, przewodniczącego Komisji Nadzoru Finansowego, przykładem na to jest choćby rynek nieruchomości. – Mieszkania kupujemy na ogół między 25. a 40. rokiem życia, sprzedajemy po pięćdziesiątce – mówił. – Kto będzie je kupował w przyszłości? Do jakiego poziomu spadnie ich dzisiejsza wartość, jeśli podaż przewyższy popyt? Feminizacja biedy Przyczyn kryzysu rodziny przedstawiciele europejskich państw, zarówno z instytucji rządowych, jak i z organizacji społecznych, doszukują się w nierównym, stereotypowym traktowaniu płci na rynku pracy, w braku pomocnych instytucji typu żłobki i przedszkola. Także w strachu kobiet o swoją przyszłość finansową – rodząc i wychowując dzieci w domu, nie tylko nie otrzymują pensji i mają kłopoty z powrotem na rynek pracy, ale również nie mają odprowadzanych składek na swoje przyszłe emerytury. W efekcie, dając społeczeństwu dzieci i pracując w domach (a pracę taką wycenia się w Polsce na poziomie 2,5 – 3,4 tys. zł), są coraz biedniejsze. To społeczne zjawisko ma już swoją nazwę – mówi się o tzw. feminizacji biedy.

Elastycznie i bezpiecznie Największe wyzwanie, przed jakim według socjologów stoją dziś rodziny z dziećmi, to godzenie pracy z życiem rodzinnym. Rodzice muszą być elastyczni. Równie elastyczni powinni być pracodawcy, którzy powinni mierzyć wyniki pracy, a nie czas spędzany w biurze, elastyczne powinny być też godziny pracy placówek pomagających w wychowywaniu dzieci (przedszkola). Jak zachęcić pracodawców by zatrudniali młode matki i ojców? Pomagać im w ich utrzymywaniu, gdy są na urlopach wychowawczych – mówił Torben Lorentzen z Ministerstwa Pracy w Danii. – Stworzyliśmy w naszym kraju specjalną kasę, do której obowiązkowe składki na urlopy macierzyńskie i wychowawcze wpłacają wszyscy pracodawcy. Świadczenia te są niższe niż składki na utrzymywanie bezrobotnych. Wzmacnia to pozycję kobiet na rynku pracy, a gdy przebywają na urlopach macierzyńskich lub wychowawczych, koszty utrzymywania ich stanowisk pracodawca ma wyrównywane ze wspólnej, państwowej kasy. Te i inne rozwiązania Danii, takie jak 18 tygodni urlopu macierzyńskiego, dwa tygodnie tacierzyńskiego, 32 tygodnie wychowawczego do podziału pomiędzy rodzicami to prorodzinny program o nazwie flexurity – zbitka angielskich słów „flexibility” i „security”, czyli elastyczność i bezpieczeństwo. – Francja stawia przede wszystkim na możliwość wyboru: wychowywać dziecko w domu czy korzystać z urlopu macierzyńskiego i wychowawczego, a potem posyłać je do przedszkola? I w jednym, i w drugim przypadku rodzice dostają wsparcie – mówił Francois Fondard, prezes Krajowego Związku Stowarzyszeń Rodzinnych we Francji. Osoby pozostające z dziećmi w domach są ubezpieczane na starość, a te wybierające powrót do pracy otrzymują pomoc np. w postaci tzw. asystentki rodzinnej. Asystentka, inaczej niania, ma specjalne przygotowanie pedagogiczne, opiekuje się nie więcej niż trójką dzieci, a jej pensję w połowie pokrywa państwo. W efekcie swojej polityki prorodzinnej Francja, o której jeszcze dziesięć lat temu mówiło się „państwo jedynaków”, dziś ma przyrost naturalny najwyższy w Europie – 2,55. Podatki od dzieci? – My też staramy się „nie karać” ludzi za to, że mają dzieci – mówiła Judit Szemkeo z Węgier. – Mogą więc przebywać na płatnych urlopach wychowawczych. Jeśli chcą godzić rodzicielstwo z pracą, wspierana jest m.in. instytucja babci. By opiekować się wnukami, dziadkowie mogą przejść na wcześniejszą emeryturę. Dla mam studiujących są w college’ach organizowane żłobki i przedszkola. Na zajęcia przychodzi się z maluchami, które tam na czas wykładów się zostawia. Węgierskim rodzinom wielodzietnym pomaga się w spłacaniu rat kredytu na większe mieszkania, mają ulgi podatkowe. – No właśnie, dlaczego mama, która w swojej rodzinie musi kupić pięć par butów dla piątki dzieci, ma pięć razy płacić od tego podatek? – pytała w kontekście polityki podatkowej Agnieszka Tombinska (Związek Rodzin „Trzy Plus”), nawiązując do sytuacji rodzin, które mając więcej dzieci, płacą wyższy VAT niż single czy np. rodzice jedynaka w Polsce. A relatywnie i tak im trudniej. Wielodzietnych wspiera Hiszpania. Sekretarz generalny Europejskiej Konfederacji Rodzin Wielodzietnych opisał ich „kartę dla dużej rodziny (3+)”, dzięki której rodzinom takim zapewnia się bezpłatny transport i edukację, niższe opłaty za wodę, nieobciążanie podatkami za posiadanie większego domu czy samochodu. Podobne karty wprowadzają nieliczne polskie miasta – Grodzisk Mazowiecki i Tychy. W Tychach dokładają się nawet lokalni przedsiębiorcy. Wielodzietne rodziny mają np. zniżki u lokalnego aptekarza. Polskie widoki – Jeżeli z badań społecznych wynika, że w polskim systemie wartości najwyższe miejsce zajmuje rodzina, a tak deklaruje 88 proc. badanych, to i w polityce powinna ona zajmować priorytetowe miejsce – twierdzi dr Barbara Fedyszak-Radziejowska. – Najwięcej Polaków, bo aż 40 proc. badanych, opowiada się za partnerskim modelem podziału ról, czyli i matka, i ojciec pracują, razem zajmują się wychowywaniem dzieci.

Jakie są przyczyny kryzysu demograficznego w Polsce? Według opinii Polaków przytaczanych przez Radziejowską to bezrobocie i niskie płace, wysokie koszty wychowania dzieci, zła polityka rodzinna oraz fakt, że pracodawcy nie chcą zatrudniać młodych matek i i kobiet w ciąży. Inne powody to: dzieci utrudniają karierę zawodową kobiet, rodzina przechodzi kryzys i kobiety obawiają się samotnego macierzyństwa, nie szanuje się kobiet wychowujących dzieci i pozostających na utrzymaniu męża. Podczas paneli dyskusyjnych debatowano nad poprawą sytuacji rodziny w Polsce. Poza pomysłem, by skorzystać z doświadczeń innych krajów, stwierdzono m.in. konieczność transferów, czyli redystrybucji czasu i dochodów od bezdzietnych do rodzin z dziećmi, przyspieszenie prac nad ustawą dotyczącą opieki nad dziećmi do lat trzech. Ważne jest też zapewnienie równych szans kobietom i mężczyznom w dostępie do rynku pracy, swobodny wybór sposobów godzenia ról zawodowych z rodzinnymi, promowanie relacji partnerskich w rodzinie i promowanie rodziny w mediach. w liczbach Francja: 1,65 – współczynnik dzietności z 1994 roku, gdy zdecydowano się na radykalne kroki, by zachęcić obywateli do posiadania dzieci; dziś wynosi 2,5587,67 mld euro w 2008 r., czyli 4,5 proc. PKB – przeznaczono na rodziny, najwięcej w Europie, 40 proc. dzieci z regionu paryskiego rodzi się w innym modelu rodziny niż małżeństwo Polska: 1,3 – obecny współczynnik dzietności, najniższy w Europie26 proc. dzieci jest zagrożonych ubóstwem (średnia europejska 19 proc., według OECD)z 23 do 26 lat przesunął się wiek kobiety rodzącej pierwsze dziecko Monika Janusz-Lorkowska).

Głuchy niemowie tłumaczy... Prosiłbym, by Państwo to sobie rzeczywiście przeczytali! Są tam typowe dla zacnych niewiast kretynizmy [– No właśnie, dlaczego mama, która w swojej rodzinie musi kupić pięć par butów dla piątki dzieci, ma pięć razy płacić od tego podatek? – pytała w kontekście polityki podatkowej Agnieszka Tombińska (Związek Rodzin „Trzy Plus”)] - ale rzecz w tym, że w tym tekście w ogóle nie jest poruszony żaden realny pomysł na zwiększenie dzietności. Tak nawiasem: podobne zjawisko wystąpiło w starożytnym Rzymie. Senat próbował interweniować przy pomocy ustaw – co, oczywiście, tylko pogorszyło sytuację... Prawdziwą przyczyną spadku dzietności jest zniszczenie rodziny. Kilku Komentatorów już to wyjaśniło (podkreślając słusznie rolę systemu emerytalnego – głównego sprawcy zaniku dzietności). Tak od razu: podawany przykład Francji, gdzie dzieci rodzi się dużo, jest zafałszowany: wlicza się w to średnią rodzin Francuzów (1,6) i Arabów, Murzynów i innych takich (8 dzieci na rodzinę...). Sama likwidacja systemu emerytalnego wystarczyłaby, by dzietność po kilkunastu latach wyraźnie wzrosła. Są jednak i inne przyczyny. Czerwona Hołota od 80 lat wmawia kobietom, że muszą – no: MUSZĄ – pracować poza domem, że MUSZĄ przyczyniać się do dobrobytu rodziny. Istnieją specjalne mechanizmy podatkowe pomyślane, by kobietom (sztucznie) opłacało się pracować poza domem. Nie tylko podatkowe. Np. dofinansowywanie miejskiej komunikacji, dofinansowywanie przedszkoli i żłobków. Powoduje to złą allokację siły roboczej. Gdyby kobieta musiała zapłacić za te usługi wedle ceny rynkowej, to szybko doszłaby do wniosku, że jej praca jest nieopłacalna. Co więcej: specjalnie rozwija się biurokrację, obsadzając niższe i niskopłatne posady kobietami. Wykonują one prace bezsensowne, albo i szkodliwe – ale zostały wyrwane z domu. I o to IM – z powodów dogmatycznych – chodzi. Mój ulubiony przykład: Ja i Kowalski prowadzimy biuro podróży. Nie znamy się – biura są w różnych punktach Warszawy. Pracują z nami żony... ale oto kryzys: liczba klientów spada. Co robimy i ja i Kowalski? Mówimy żonom: „Kochanie! Zajmiesz się domem. Dzięki temu sama coś uszyjesz, sama będziesz gotować – więc zaoszczędzimy na drogim i dość podłym jedzeniu restauracyjnym. Nie będzie potrzebna opiekunka do dziecka – czy przedszkole – ani sprzątaczka. Jakoś przebiedujemy” I może się okazać, że po tej decyzji poziom życia naszych rodzin w ogóle wzrósł! Gdyby jednak Kowalska pracować u mnie, a moja żona u Kowalskiego – to obydwie czepiałyby się pracy – w przekonaniu, że przyczyniają się do dobrobytu swoich rodzin!!! A przecież to dokładnie taka sama sytuacja! Oczywiście: z pracy trzeba by zwolnić obydwie; i ja i Kowalski zaoszczędzilibyśmy na ich pensjach. Tyle, że w praktyce moja żona pracuje u Kowalskiego, żona Kowalskiego u Wiśniewskiego, Wiśniewska u Zielinskiego, a Zielińska u mnie – i takiej kasacyjnej operacji nie można przeprowadzić. Konkludując: praca olbrzymiej większości kobiet jest zbędna, albo nawet szkodliwa. Gdybyśmy zlikwidowali ją w ogóle, nie byłoby problemu „zapewnienia pracującym kobietom żłóbków, przedszkoli” i dziesiątków innych, kosztownych instytucyj. I wtedy małżeństwa stać byłoby na dzieci... JKM

12 marca 2010 To nie drzewa wywołują wiatr.. Jeden z największych prześmiewczych konserwatystów, Gilbert Keith . Chesterton, jeśli nie największy- napisał był  w „Obronie człowieka” na stronie 47, że:” Nie da się zrobić rewolucji, żeby zaprowadzić demokrację. Trzeba mieć demokrację, żeby móc robić rewolucję”(!!!) Prawda, że doskonałe? I to prawie to lat temu!.. Kiedy” najlepszy ustrój, bo lepszego nie wymyślono” , jak mawiał W. Churchill- nie opanował połowy świata i nie przyczynił się do jego degradacji i chaosu. A koniecznie ustroje trzeba wymyślać? Nie może być ustrój naturalny- jakim  była przez całe dzieje ludzkości- monarchia, oparta na autorytecie? We wszystkich cywilizacjach.. Konia z rządem, paradon- z rzędem temu, kto o demokracji znajdzie chociaż jedno słowo w ewangeliach  Kościoła Powszechnego Właśnie bierzemy udział we wprowadzaniu demokracji w Afganistanie, bo u siebie już mamy.. I to jaką! Najdoskonalszą! Wystarczy włączyć jakiegoś ogłupiacza, a refleksja sama przyjdzie.. Chyba, że ktoś nie pokusi  się o odrobinę myślenia.. Będzie na myślenie odporny.. Właśnie po niemal czterech latach postępowania , warszawska prokuratura okręgowa umorzyła  śledztwo w sprawie nielegalnego przekazania stronie niemieckiej przez byłą Główną Komisję Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu- dowodów niemieckich zbrodni na Polakach.(???!!!). Powodem jest: „Przedawnienie”(??) A kto przedawnił, i kto przekazał bezprawnie dokument, i dlaczego nie docieka się kto przekazał , dlaczego i dlaczego nie ma wniosku o zwrot dokumentów(???). Tylko  umorzono i nawet nie ogłoszono, choć umorzenie nastąpiło kilka miesięcy temu.. Następuje zacieranie śladów zbrodni niemieckich, bo sowieckie się eksponuje, bo teraz Niemcy- po zamianie sojuszy- są naszymi przyjaciółmi, a Rosjanie- nie! Gdzieś przy tym umyka prawda, bo jak służy się jednym, to dla odwrócenia uwagi- atakuje się drugich. I odwrotnie.. Mam nadzieję, że nie dożyję czasów, kiedy  władze ogłoszą, że to Polacy wywołali  II wojnę światową.. I zwołają do tego ogłoszenia specjalną konferencję prasową, tak jak nie zwołały w sprawie umorzenia śledztwa w sprawie nielegalnego wydania Niemcom dokumentów dotyczących ich zbrodni na narodzie polskim.. Po wielu latach, jak Niemcy będą naszymi przyjaciółmi jeszcze bardziej, polikwiduje się wszystkie miejsca, gdzie nas rozstrzeliwano i mordowano.. Przypominam, że naszego zwycięstwa i obecności w Berlinie w 1945 roku, już się nie obchodzi, bo to nie wypada, żeby „przyjaciela” drażnić, tym bardziej, że jesteśmy teraz częścią Unii Europejskiej, w której pierwsze skrzypce grają Niemcy. Przypominam, co o Niemcach mówił W. Churchill:” Niemców ma się albo pod butem, albo na gardle”. Ten wielki dla Anglików mąż stanu, a mały dla nas, po Jałcie i Poczdamie, gdzie nas opędzlował pragnąc ratować Imperium Brytyjskie… Murzyn zrobił robotę, Murzyn może sobie pójść.. Ale on w interesie Wielkiej Brytanii, miał takie zdanie.. Ze dwa dni temu, propaganda, której  celem jest” świadome i celowe działanie mające na celu osiągnięcie określonego skutku” ogłosiła, że  prawie 80% Polaków nie czuje żadnego  zagrożenia ze strony sąsiadów(?????). Ciekawe, czy propaganda wliczyła w to, tych wszystkich, który mieszkają na tzw. Ziemiach Odzyskanych i Prusach Wschodnich?? Widocznie pytano- jeśli w ogóle- tych z Warszawy i Krakowa.

Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że wydał nielegalnie dokumenty, pan  profesor Witold Kulesza, bo to on od 2000 roku był prezesem, ale to już się nie nazywało Główna Komisja Badania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu, tylko Główna Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi  Polskiemu.. Ale nawet „ Nasz Dziennik” nie podał nazwiska, tego, który te dokumenty przekazał.. Popatrzcie państwo, nawet nie można dowidzieć się z  prawdomównej oficjalnej prasy głównego nurtu, kto te dokumenty nielegalnie przekazywał, a  żyjemy przecież w „ niepodległej” i – dodajmy- prawdomównej III Rzeczpospolitej.. Z tym, że nie na pewno! Panie prezydencie  Lechu Kaczyński, panie premierze Tusk, panie prezesie Jarosławie Kaczyński i wszyscy parlamentarzyści, oprócz senatora Krzysztofa  Piesiewicza, bo ten zajęty jest swoimi obyczajowymi sprawami, które właśnie zostały umorzone, bo nie udało się zdjąć mu immunitetu.. Apeluje do was  o podjęcie działań w sprawie odzyskania wydanych nielegalnie dokumentów o wielkim znaczeniu historycznym! Żeby móc kiedyś udowodnić naszym wnukom i prawnukom, że Niemcy nie zawsze byli naszymi przyjaciółmi. Ale tym- nikt sobie głowy nie zawraca. Ani rządzący, ani opozycja, która będzie rządzić w przyszłości, zgodnie z zasadą- ram My, a raz- Wy. Dokumenty ich nie obchodzą!. Szantażyści szantażowali senatora Krzysztofa Piesiewicza, a teraz go będą szantażowali senatorowie, którzy głosowali  przeciwko zdjęciu senatorowi immunitetu.. No bo z jakiegoś powodu to zrobili, teraz senator będzie ich zakładnikiem.. Będzie głosował tak, jak oczekiwać będą od niego senatorowie, którzy go uratowali  żeby nie musiał stawać przed upokarzającymi  organami sprawiedliwości. Tej sprawy prokuratura badać na pewno nie będzie, bo wszyscy  senatorowie maja immunitet. Pan Krzysztof  Piesiewicz był w latach 90ch związany z Porozumieniem Centrum, pana Kaczyńskiego, był nawet jego członkiem.. Potem przewinął się przez AWS, Ruch Stu, Blok Senat 2001 i skończył na Platformie Obywatelskiej. Nie wiem, czy był członkiem tych ugrupowań, i przyznam się państwu , że nie jest to dla mnie interesujące, czy ktoś się zapisał do ugrupowania, czy nie- ważne że z danej listy startował. Przykład pana senatora Piesiewicza kolejny raz potwierdza głoszoną przeze mnie tezę... PiS, PO, SLD i PSL- to jest jeden i ten sam stół! Przy czym nasza „ elita” głównie przepływa  w krycie- przepraszam za słowo” koryto”-  Platforma Obywatelska( dawniej Unia Wolności) i Prawo i Sprawiedliwość( Dawniej AWS, KOR) Tym bardziej, że panowie senatorowie:  Piesiewicz, Kutz, i Romaszewski działali w Senacie  na rzecz udupienia – tak naprawdę – lustracji.. Pan Krzysztof jest członkiem Naczelnej Rady Adwokackiej i wiceprzewodniczącym Komisji Praw Człowieka przy Naczelnej Radzie Adwokackiej.. i jest członkiem komisji egzaminacyjnej dla aplikantów adwokackich.. Bardzo ważny człowiek w strukturze przeszkadzania tworzenia wolnego rynku w dziedzinie adwokackiej.. I może po to jest senatorem! Żeby żadnemu nowemu adwokatowi nie udało się przedostać przez sito korporacji adwokackiej, a przepuszczać wyłącznie tych co przepuszczać należy. Wiadomym,  jest , że najlepszymi adwokatami są dzieci adwokatów, bo z domu wynoszą naukę i nie muszą nawet zdobywać aplikacji.. Tak jak najlepszymi lekarzami są dzieci lekarzy, komorników- dzieci komorników, radców prawnych- dzieci radców prawnych,  architektów- dzieci architektów.. To są tzw. zawody zaufania publicznego, a tak naprawdę sitwy , tworzone z pokolenia na pokolenie.. Wszystko jest oczywiście trucizną- tak jak nic nie jest trucizną. Dawka jest trucizną.. Ale to co dzieje się na co dzień w Polsce- to jedna wielka trucizna. Rozpad państwa jest nieuchronny.. Na kłamstwie, demagogii, oszustwie, i rabunku- nie da się zbudować państwa. W tym demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniającego zasady społeczno- biurokratycznej sprawiedliwości. Bo to  nie drzewa wywołują wiatr.. Chociaż go słychać, ale nie widać.. Jak pisał Chesterton:” Nie można ujrzeć wiatru, można  zobaczyć że wieje”. Często wiele rzeczy nie widać, ale widać, że są realizowane, podskórnie, obok nas, przeciwko nam.. Takie mamy  państwo! I innego na razie mieć nie będziemy.. A ilość wariactw aplikowanych nam na co dzień przekracza już dawno dawkę  trucizny.. A jednak jeszcze żyjemy. Mocny z nas naród!. WJR

Godnie i bez rozterek Osiołkowi w żłoby dano: w jednym siano, w drugim siano... Bo demokracja polityczna polega nie tylko na tym, by osiołek mógł sobie wybrać, ale również, a może nawet przede wszystkim na tym, by wybrał prawidłowo, to znaczy – żeby wybrał to, co przeznaczył mu do wybrania starszy i mądrzejszy gospodarz. Bo pomyślmy tylko sami, jakby wszystko wyglądało, gdyby osiołkowi pozostawić samodzielny wybór? „Trup baronowo, grób baronowo, plajta, klapa, kryzys, krach!” I to kusi i to nęci tak, że wreszcie „oślina pośród jadła z głodu padła”. Dlatego właśnie demokracja musi być sterowana. Jak zauważyła Caryca Leonida, „gdy car prorocze ma widzenia, zawsze je spłyci cham i łyk. Dlatego muszą być więzienia, turma i łagier, kat i stryk”. Z drugiej jednak strony nikt nie zaprzeczy, że osiołkowi nie tylko przysługuje „przyrodzona i niezbywalna godność”, ale w dodatku – ona właśnie stanowi podobnież „źródło jego wolności i praw”. Tak zapisano w art. 30 tubylczej konstytucji, więc musi to być prawda, bo czyż, dajmy na to, Aleksander Kwaśniewski, czy Tadeusz Mazowiecki poświadczyliby nieprawdę? No, może kiedyś tam, w koszmarnych czasach komunistycznych – ale przecież nie teraz, kiedy mamy przecież „demokratyczne państwo prawne, urzeczywistniające zasady sprawiedliwości społecznej” – a pilnuje tego aż siedem tajnych służb, nie licząc oczywiście tej najważniejszej, której już „nie ma”, a po której pozostał tylko ślad na niebie w postaci stowarzyszenia SOWA, kierowanego przez generała Marka Dukaczewskiego. Dlatego, żeby osiołkowi zaoszczędzić rozterek, a zarazem niczego nie ująć z jego „przyrodzonej i niezbywalnej godności”, starszy i mądrzejszy gospodarz zarówno w jednym, jak i w drugim żłobie umieszcza to samo siano. Więc chociaż Ojciec Narodów i Chorąży Pokoju miał świętą rację mówiąc, że w demokracji ważniejsze od tego, kto głosuje jest to, kto liczy głosy, to przecież nie powiedział wszystkiego – że mianowicie najważniejsze jest przygotowanie osiołkowi bezpiecznej i godnej alternatywy. A wiadomo, że osiołek sam sobie takiej alternatywy przygotować nie może, bo co by wtedy stało się z „przyrodzoną i niezbywalną godnością”? Żołnierz sobie nie wojuje, kucharz sobie nie gotuje, toteż i alternatywę muszą osiołkowi sporządzić starsi i mądrzejsi. Dlatego właśnie uchwalona została zmiana ustawy o prokuraturze, w której postanowiono oddzielić urząd ministra sprawiedliwości od urzędu prokuratora generalnego, zaś prezydentowi umożliwić dokonanie wyboru tego ostatniego spośród dwóch kandydatów przedstawionych z jednej strony przez Krajową Radę Sądownictwa, a z drugiej – przez Krajową Radę Prokuratury. Słowem – w jednym siano, w drugim siano – ale wszystko odbyło się „z godnościom osobistom” – bo właśnie pan prezydent spośród dwóch podstawionych mu kandydatów wybrał pana sędziego Andrzeja Seremeta, który odtąd będzie przez 6 lat nadzorował całą prokuraturę. Ciekawe, ilu konfidentów mają tajne służby w prokuraturze i niezawisłych sądach – bo że mają, to rzecz pewna. Jakże inaczej spośród tysięcy corocznych absolwentów można by wyselekcjonować kilkudziesięciu aplikantów? Toteż nic dziwnego, że sprawę pani Alicji Tysiąc niezawisły sąd w podskokach wykorzystał do założenia wszystkim knebla - bo jak dotąd nie zdarzyło się, by któryś ukąsił rękę, która daje mu „broń i władzę” („w Urzędzie dają broń i władzę – a wkoło kraj, jak Zachód Dziki!”) – i dlatego właśnie demokracja nasza staje się z roku na rok, a nawet z miesiąca na miesiąc coraz bardziej, jak to mówią, „przewidywalna”. Nie tylko przewidywalna, ale również coraz bardziej paternalistyczna. Niestety jest to paternalizm nieco inny, niż w demokracjach wcześniejszych. Weźmy taką Francję z połowy ubiegłego wieku i Fernanda Pouillona Wspaniałego. Kiedy przyjechał do swego zamku, powiedział do miejscowego mera: „jako kasztelan mam zamiar, zgodnie z tradycją, bronić swoich kmiotków. Muszę w tym celu zostać senatorem z okręgu Cloyes. Liczę na pana. Mam pieniądze i koneksje. Przeprowadzimy kampanię bez precedensu. Proszę mi dać listę ludzi w potrzebie i innych”. I zaczęło się. Na sam remont zamku Pouillon wydał co najmniej 200 mln franków – a zatrudniał tylko miejscowych. Co trzecia rodzina dostała od niego w prezencie telewizor, a na Boże Narodzenie wszystkim dzieciom podarował zabawki. O odzieży i zasiłkach dla najbiedniejszych nawet szkoda mówić – a wszystko z pieniędzy ukradzionych spółdzielcom, którzy uwierzyli, że wybuduje im mieszkania. Sprawa wprawdzie wyszła na jaw, ale przez niezależną prokuraturę została sprawnie zatuszowana gdy okazało się, że zbytnia wnikliwość może zachwiać fundamentami demokracji i społecznego ładu. A w jaki sposób nasi okupanci poczynają sobie ze swoimi kmiotkami? Właśnie zasiadająca w Sejmie banda faszystów uchwaliła ustawę o ochronie zdrowia przed następstwami używania tytoniu. Pretekstem jest oczywiście dbałość o zdrowie swoich kmiotków, a właściwie – niewolników. Jak niewolnicy będą mniej chorować, to więcej forsy odbieranej im pod pretekstem leczenia, można będzie albo rozkraść zwyczajnie, albo w tak zwanym majestacie prawa, to znaczy - przeznaczyć na sfinansowanie wesołych synekur dla członków faszystowskich gangów i ich pociotów. To jest wprawdzie bardzo ważne, ale jednak nie najważniejsze, bo najważniejsze są pedagogiczne zalety ustawy. Ustanawiając np. oczywiście absurdalny zakaz palenia na wolnym powietrzu, a także – w pomieszczeniach prywatnych, sejmowi faszyści dają swoim niewolnikom do zrozumienia, że oto właśnie przyznali sobie nieograniczone kompetencje, dzięki czemu, jak tylko zechcą, mogą zabronić im WSZYSTKIEGO i to w tak zwanym majestacie prawa. Ponieważ pretekstem jest zdrowie, to mogą niestety liczyć na poparcie tych wszystkich, dla których życie – a nie wolność – jest „wartością najwyższą”. Oczywiście zakaz palenia na wolnym powietrzu to tylko początek – to program pilotażowy, który ma utorować wprowadzenie przepisowej paszy, zarówno w oborach publicznych, jak i chlewikach prywatnych – oczywiście przy zachowaniu dla każdego osiołka dwóch żłobów. Co prawda w każdym z nich będzie to samo siano, ale to nic nie szkodzi, skoro dzięki temu osiołki będą miały iluzję wyboru, co pozwoli im na zachowanie „przyrodzonej i niezbywalnej godności”. SM

Kiblówki Starsi jeszcze je pamiętają – i to zarówno ci, którzy na własnej skórze doświadczyli okrucieństwa ze strony komunistów, jak i komunistyczni zbrodniarze, którzy tych okrucieństw się dopuszczali. Kiblówki były parodiami procesu sądowego, w których pod dyktando bezpieczniaków szubrawcy poprzebierani za sędziów, dopuszczali się morderstw sądowych. Takie rzeczy zdarzały się również na procesach pokazowych, natomiast charakterystyczne dla kiblówek było nie tylko wyłączenie jawności, ale i urządzanie ich w więzieniu. Wprawdzie w Eurokołchozie ton nadają socjaliści, ale partie komunistyczne mogą działać legalnie, toteż nic dziwnego, że z roku na rok daje się tu zauważyć coraz więcej podobieństw do wizji Jerzego Orwella, przedstawionych w słynnej książce „Rok 1984”. Jak pamiętamy, obok Ministerstwa Prawdy, działa tam Ministerstwo Miłości. A cóż robi Ministerstwo Miłości? Ano – zwalcza „nienawiść”, jakże by inaczej? Ta perwersyjna nomenklatura właśnie się utrwala w całym Eurokołchozie, a więc również w Polsce – przede wszystkim za pośrednictwem tak zwanych „niezawisłych sądów”. Podczas debaty poświęconej ewentualnemu udziałowi Polski w unii walutowej, jaka odbyła się w lutym ub. roku na Uniwersytecie Warszawskim, pani sędzia Małgorzata Jungnikiel oświadczyła, że sądy w Polsce będą stosowały prawo unijne nawet w przypadku jego sprzeczności z polską konstytucją. Jestem pewien, że znakomicie wiedziała, co mówi. A skąd mogła wiedzieć? Prawdopodobnie stąd, iż również do niej dotarł rozkaz wydany niezawisłym sądom przez rządzącą w Polsce razwiedkę. Przy tej okazji warto zwrócić uwagę, iż w polskim wymiarze sprawiedliwości korupcja nie jest patologicznym marginesem, tylko podstawową zasadą funkcjonowania. Rozpoczyna się to od rekrutacji do prokuratury i sądownictwa, gdzie nietrudno zauważyć preferencje dla ubeckich i partyjnych dynastii, a dzięki nasyceniu tych instytucji konfidentami, zachowują one pełną sterowność. I dopiero na tym tle lepiej rozumiemy przyczyny, dla których niezawisłe sądy coraz chętniej korzystają z kiblówek dla rozprawiania się z wrogami postępu operujących, jak wiadomo, „językiem nienawiści”. Sąd utajnił rozprawę przeciwko red. Joannie Najfeld, oskarżonej przez osławioną panią Wandę Nowicką, która poczuła się dotknięta stwierdzeniem, iż organizacje proaborcyjne są subwencjonowane przez firmy zarabiające na aborcjach. Organizacje proaborcyjne, na przykład Federacja na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, z pewnością dysponują sporymi środkami, ale na swoich stronach internetowych nie ujawniają ich pochodzenia. Wniosek Wandy Nowickiej o utajnienie rozprawy przeciwko red. Joannie Najfeld również świadczy o intencji ukrycia przed opinią publiczną źródeł finansowania działalności tych organizacji – a niezawisły sąd tę intencję najwyraźniej potraktował z pełnym zrozumieniem. Jak widzimy – kiblówki zwolna wracają, więc tylko patrzeć, jak w Eurokołchozie do głosu dojdzie komuna i pojawią się również zbrodnie sądowe. Może się okazać, że jeśli Stefan Michnik wróci do Polski – wróci w samą porę. SM

Senator Piesiewicz Wczoraj w "Dzienniku Polskim" tak skomentowałem sprawę WDost. Krzysztofa Piesiewicza, wobec którego prokuratura umorzyła śledztwo, gdyż "zadziałał immunitet"... Krzysztof Piesiewicz zażywał kokę i zadawał się z panienkami. Prokuratura - słusznie - wszczęła śledztwo, tym bardziej, że w grę wchodzi szantaż.

Senat - słusznie - nie zgodził się na odebranie p. Senatorowi immunitetu. Prokuratura - niesłusznie - umorzyła postępowanie. A niby dlaczego? Jeśli jest podejrzenie przestępstwa, to śledztwo należy spokojnie prowadzić, potem poczekać, aż skończy się kadencja Senatu - jeszcze półtora roku - i można postępować dalej! P. Piesiewicz jest scenarzystą filmowym. Wśród artystów narkotyki to rzecz dość powszechna. Mnie interesuje: czy senator Piesiewicz będzie teraz domagał się wolności dla zażywania narkotyków? Bo powinien... Znałem ludzi, którzy przez kokainę rozstali się z życiem. Ale to ich problem. P. Senator jest żywym dowodem, że można zażywać kokainę i nieźle prosperować. Choć czy to, że dawał się doić szantażystom, nie świadczy o pewnym rozmiękczeniu umysłu? JKM

Praca kobiet – a pies... Zacznę od końca. {Jahu} napisał: „Ja tylko powiem z własnego doświadczenia, że moja szefowa z pracy swego czasu zatrudniała opiekunkę do dziecka w sumie za więcej niż wynosiła jej miesięczna pensja! No, ale to budżetówka była - więc nie ma co się dziwić :)” Rozumiem, że chodzi o to, że w budżetówce nie musiała się specjalnie naharować - a praca w domu, przy dzieciach, jest i odpowiedzialna i wyczerpująca. Dodam, że kilka dosłownie dni temu rozmawiałem z Panią, która dobrowolnie oświadczyła, że przez dwa lata pracy w budżetówce nie musiało robić NIC – dosłownie: NIC; i była jedyną, która po dwóch latach złożyła wymówienie, bo już nie mogła znieść tego dolce far' niente. Reszta „pracuje” tam nadal. Oczywiście nie jest tak, że praca wszystkich kobiet jest zbędna. Mówiłem o „większości” (czy „ogromnej” - to kwestia interpretacji...). Nie ma jednak racji grecki niewątpliwie mędrzec {Mokrysedes} piszący: „najbardziej niewdzięczną pracę kasjerek, sprzątaczek, fryzjerek, pań w "okienkach" wykonują kobiety. Zakwalifikowanie tych obowiązków do zbędnych to duży brak szacunku. (…) "praca olbrzymiej większości kobiet jest zbędna". Tak, jest zbędna, ale jedynie w instytucjach państwowych. Prawidłowy wniosek powinien wyglądać jednak tak: "praca olbrzymiej większości kobiet i mężczyzn, w instytucjach państwowych, jest zbędna" i „bardziej zbędna praca jest mężczyzn (podkreślam: w instytucjach państwowych) gdyż za takie samo nicnierobienie pobierają z tytułu zajmowanego stanowiska wyższe wynagrodzenie”. Otóż jeśli w jakiejś reżymowej instytucji – np. w Głównym Urzędzie Statystycznym - siedzi sobie pani zbierająca informacje o liczbie krzeseł w firmach, to jednocześnie w dziesięciu tysiącach firm siedzą panie, które tamtą panią w te informacje zaopatrują. Są one zatrudnione w jak najbardziej prywatnych instytucjach – i praca ich jest dokładnie tak samo zbędna, jak praca tamtej pani w GUSie. Tyle, że one muszą być zatrudnione, bo każda z tych firm musi tę „niezbędną” informację do GUSu dostarczyć!! Gdyby te 10.001 pań z ulgą wróciło do domu, to pracę straciłoby kolejne 10.000 pań – które ich rodziny karmią i opierają – a także sprzątają. Straciłyby motorniczynie tramwajów (resztę ludzi przewiozłyby autobusy, a torowiska zostałyby przeznaczone na poszerzenie jezdni) – i tak dalej. W dodatku zwolnieni z pracy nic nie robiący obecnie mężczyźni mogliby zastąpić te kobiety, których praca nie jest zbędna. Jaka nie jest zbędna? Tam, gdzie wykorzystywane są specyficzne cechy kobiet: dokładność, delikatność, dobra pamięć. Czyli np. szwaczki – ale nie jestem pewien, czy rynek nie spowodowałby wyparcia tkaczek przez tkaczy: bieganie od krosna do krosna jest jednak bardzo wyczerpujące. Oczywiście: nie może o tym decydować polityk ani urzędnik – tylko Rynek. Uspokajam wszystkich obawiających się, że chcę zakazać pracy kobietom. Dlaczego miałbym do tego zmierzać? Przecież feministki na przykład – nie powinny się do domu w ogóle zbliżać... Nie są do tego psychicznie dopasowane. W części zawodów kobiety są też od mężczyzn po prostu lepsze.

Jednak na pewno są lepsze w zawodzie Pani Domu! Zgadzam się z tymi, co twierdzą, że bardziej efektywne jest pranie w pralni, niż w stu pralkach. Jeśli jednak policzymy czas tracony na dowiezienie tej bielizny do pralni – i z powrotem, na znakowanie jej, by się nie pomyliła, na reklamacje i spory o jakość usługi – to pranie w domu może okazać się bardziej efektywne... Powtarzam jednak: tu decyduje Rynek. Natomiast poza ekonomicznym jest aspekt społeczny, którego socjaliści nie biorą pod uwagę. Otóż dzieciom, by nie wyrastały na łazęgów i chuliganów, potrzebny jest DOM. A DOM - to jest kobieta. Kobieta, która na swoje dzieci wywiera ogromny wpływ – dzięki czemu dzieci są różnorodne – a nie ujednolicone, jak po żłobku i przedszkolu. Kobieta, która gotują inaczej niż inne kobiety – dzięki czemu dziecko ma DOMOWE jedzenie, a dzięki temu właśnie wie, że tu jest jego DOM. Bo, nie ukrywajmy, małe dziecko kieruje się odruchami – tak samo jak pies. I wie, kto je karmi. I przywiązuje się. Czy chcemy, by nasze dzieci przywiązywały się do Pani W Stołówce? Dzięki przywiązaniu do wyglądu i zapachu matki, do dźwięku jej głosu i dotyku jej dłoni, do zapachu i smaku jej potraw – dzieci wyrastają na zróżnicowanych, ale zdrowych członków społeczeństwa. Natomiast dzieci pozbawione DOMU, jedzące po stołówkach i biegające z kluczem na szyi, znacznie częściej trafiają do ulicznych gangów i schodzą na złą drogę. Tę stratę można szacować – ale na pewno zysk z tego, że w każdym domu jest matka jest przeogromny. Choć zostanie zainkasowany dopiero za kilka lat. Na zakończenie chcę coś dodać. Ja z reguły krytykuję wszystko – na zasadzie owego brytyjskiego sierżanta: „Najlepsze jest zaledwie dostatecznie dobre!”. Tym razem chcę napisać: jestem dumny z poziomu Państwa komentarzy. Wyjątkowo przeczytałem uważnie wszystkie (zazwyczaj większość przeglądam „po łebkach”) - i, JKM

Łodirydi raz dokoła! Jak to miło stwierdzić, że gdzie jak gdzie - ale u nas wszystko kończy się dobrze, a w każdym razie - wesołym oberkiem! Oto właśnie prokuratura ogłosiła, że śledztwo przeciwko senatoru Krzysztofu Piesiewiczu, że nie tylko miał sam zażywać kokainę ("a Piesiewicz przypomina; na ból głowy - kokaina!"), ale jeszcze - nakłaniać innych - właśnie zostało umorzone z powodu immunitetu. Pewnie się powtarzam, ale nigdy za wiele powtarzania słusznych, a zwłaszcza - jedynie słusznych spostrzeżeń - ale dopiero teraz widać, jak wiele racji miał Janusz Wilhelmi, mówiąc, by nigdy nie ulegać pierwszym odruchom - bo mogą być uczciwe!

Jak pamiętamy, pan senator Piesiewicz w pierwszym odruchu bezmyślnie zrzekł się immunitetu, ale przytomna interwencja kolegów-senatorów pozwoliła mu ochłonąć i naprawić błąd, dzięki czemu sprawiedliwość mogła dzisiaj zatriumfować, a jeśli nawet niezupełnie - to przecież do wesołego oberka powód jest jak najbardziej. Gdybym to ja był senatorem, to po takiej przygodzie próbowałbym przekonywać kolegów do ograniczenia zakresu kompetencji władzy publicznej - bo niby co rządowi do tego, co wciągam we własnym mieszkaniu i w dodatku - przez nos - ale próżno marzyć o tym, bo ileż razy można przyznawać się do błędu? Mógłby sobie jeszcze ktoś pomyśleć, że błądzenie weszło mu w nawyk - bo przecież pan senator Krzysztof Piesiewicz uczestniczył w układaniu i uchwalaniu praw pozwalających władzy publicznej na takie wścibstwo. Skoro tak, to jasne, że wycofać się z tego nie może, bo poza tym, dzięki temu wścibstwu mnóstwo ludzi ma wesołe i korzystne posady, przy których może również dorobić sobie na boku, przymykając oczy na poczynania zaprzyjaźnionych dealerów, którzy też wiedzą, że żeby samemu żyć, to trzeba dać żyć innym - no i w ten sposób wszystkie, nawet początkowo zdawać by się mogło - niemiłe przygody, kończą się wesołym oberkiem. Podobnie wesołym oberkiem zakończył się niedzielny kongres Prawa i Sprawiedliwości. Przy wszystkich, ma się rozumieć, odmiennościach, przecież trochę przypominał zjazdy innej partii, a właściwie Partii, kiedy to jednogłośnie dokonywano wyboru Pierwszego Sekretarza i zatwierdzano dalsze doskonalenie jedynie słusznej linii. Bo Kongres ponownie wybrał dotychczasowego prezesa Jarosława Kaczyńskiego na nowego prezesa, no i oczywiście - zatwierdził jedynie słuszną linię, a przy okazji - udzielił też upragnionego poparcia kandydaturze Lecha Kaczyńskiego na prezydenta, kładąc w ten sposób kres jego utyskiwaniom, że nie popiera go "żadna poważna siła polityczna". Czyż nie miło popatrzeć, jak z roku na rok nasza młoda demokracja staje się coraz bardziej przewidywalna? Oczywiście, że miło, chociaż z drugiej strony, jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził. Oto na łamach "Naszego Dziennika" red. Wojciech Reszczyński wyraża zaskoczenie, że red. Tomasz Sakiewicz z "Gazety Polskiej" krytykuje zoologiczny antykomunizm. Najwyraźniej nie pojmuje, że gdy zmienia się etap, zmieniają się również aktualne mądrości, zaś aktualne mądrości nakazują tak rozkładać akcenty, żeby również w komunistach dostrzec raczej dobro niźli zło, bo - powiedzmy sobie szczerze - jeśli nawet tu i ówdzie pobłądzili, to przecież zasadniczo serduszka mieli, a w każdym razie dzisiaj już na pewno mają dobre. Azaliż tylko dla redaktora Michnika Pan Bóg stworzył rzeczy smaczne? Redaktor Reszczyński nie może tego pojąć, podczas gdy redaktor Sakiewicz - przeciwnie - zrozumiał to w lot i dlatego to on będzie miał autorski program w państwowym radiu, a pryncypialny redaktor Reszczyński - nie. Ale, powiedzmy sobie szczerze - cóż w tych ciężkich czasach nagradzać autorskimi programami, jeśli nie szybki refleks, zamiast skostniałej pryncypialności? Kiedy trzeba zapewnić wsparcie państwowej telewizji dla kandydatury Lecha Kaczyńskiego, pryncypialność jest potrzebna jak psu piąta noga. Oczywiście ze strony PiS to potępienie zoologicznego antykomunizmu to tylko taki zwód taktyczny, bo przecież każde dziecko wie, że PiS zasadniczo jest tak antykomunistyczny, jak tylko na danym etapie można. Kiedy tylko Lech Kaczyński wygra, to wiadomo - na drzewach, zamiast liści będą wisieć komuniści, ale dzisiaj,  póki co - sza! Gdyby, dajmy na to, z podobną krytyką zoologicznego antykomunizmu wystąpiła Platforma Obywatelska, to wiadomo byłoby, że kłamie - bo ona zawsze kłamie, podczas gdy PiS odwrotnie - zawsze mówi prawdę. Rzecz w tym, że to prawda tak często się zmienia i dlatego tylko PiS może sobie pozwolić na takie rzeczy, bo czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty. Dlatego właśnie z okazji 8 marca również pan prezydent złożył kobietom życzenia "równouprawnienia". Co przez to pan prezydent rozumie - Bóg jeden wie, bo "solidarne w kryzysie, solidarne w walce" uczestniczki "manify", jaka przetoczyła się przez Warszawę w ostatnią niedzielę, rozumieją przez to sławny "parytet" - a więc - połowę mandatów w Sejmie, Senacie i wszystkich szczeblach samorządu terytorialnego, a także - a może nawet przede wszystkim - wesołych posad w administracji państwowej i samorządowej. Słowem - kroczem do polityki, a właściwie - nie tyle, do polityki, co do pieniędzy, bo przecież te mandaty i te posady przekładają się na brzęczącą monetę. Ale oczywiście nie samym chlebem żyje człowiek, a już zwłaszcza - człowiek postępowy, toteż tegoroczna "manifa" stała się okazją do zaprezentowania "siostrom" nowych autorytetów moralnych. Tedy obok pani filozofowej, czyli Magdaleny Środziny, w charakterze autorytetu moralnego wystąpiła pani Alicja Tysiąc, której właśnie niezawisły sąd drugiej instancji przyznał rację w sporze z redakcją "Gościa Niedzielnego" i krakowską kurią. Przy okazji pani sędzia Tkocz pouczyła pozwanych, na czym polega chrześcijaństwo i język miłości. Kto by pomyślał, że sędziowie wiedzą takie rzeczy, skoro podczas aplikacji czerpali raczej z krynicy marksistowskiej politgramoty? Widać, że mimo oporu hierarchii kapłaństwo kobiet może zostać wprowadzone via facti, za pośrednictwem niezawisłych sądów, więc tylko patrzeć, jak ex cathedra zacznie przemawiać do nas również pani Aneta Krawczykowa, z której dwa "knury", w osobach wpływowego ongiś męża stanu Stanisława Łyżwińskiego oraz przewodniczącego Andrzeja Leppera, starły puszek niewinności. Na tym tle nieprzyjemnym zgrzytem zaznaczyły się obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej. Jak wiadomo, kiedy tylko zimny ruski czekista Putin zaprosił na uroczystości ze swoim udziałem pana premiera Tuska, ten w podskokach  z zaproszenia skorzystał, bo jeśli nawet przyszło mu do głowy, że ruscy szachiści zagrali polskim premierem przeciwko polskiemu prezydentowi, to przecież nie śmiałby odmówić strategicznemu partnerowi Naszej Złotej Pani Anieli, a po drugie - co tam jakieś tubylcze państwo, kiedy oto przytrafiła mu się okazja zagrania na nosie znienawidzonemu Kaczorowi? Inna rzecz, że kanceliści pana prezydenta zachowali się na podobieństwo słoni w składzie porcelany, przez kilka dni przekonując w mediach zacierającą ręce z uciechy rosyjską ambasadę, że "przygotowali" pismo w sprawie planowanej podróży pana prezydenta do Katynia. I oto okazało się, że nie przekonali, bo właśnie strona rosyjska ogłosiła, że "nic nie wie" o zamierzonej przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego podróży. Ciekawe, czy maczał w tym palce pan Adam Daniel Rotfeld, wyznaczony przez premiera Tuska na odcinek rosyjski do "spraw trudnych" - bo aż tak bezczelnie iść w zaparte łatwo chyba nie jest? Na panu Rotfeldzie zawsze można polegać, co udowodnił jeszcze w 2005 roku, na rozkaz Kondolizy podrywając do walki ze znienawidzonym Łukaszenką Związek Polaków na Białorusi. Teraz tamtejszy niezawisły sąd właśnie zatwierdził wyrok przekazujący Dom Polski w Iwieńcu Związkowi Polaków kierowanemu przez pana Siemaszkę. Ten Dom Polski został sfinansowany przez Wspólnotę Polską za pieniądze polskich podatników, a następnie przekazany Związkowi kierowanemu przez panią Andżelikę Borys. W dodatku sąd w Grodnie przysolił kierowanej przez panią Borys fundacji Polonika wysoką grzywnę, więc jak tak dalej pójdzie, to choćby ze względów finansowych nasza dyplomacja będzie musiała pójść na kompromis i na przykład w dni parzyste uznawać tylko Związek pani Borys - a w dni nieparzyste - Związek pana Siemaszki. Na szczęście i na naszej ulicy zaświeciło słońce, a to za sprawą Naszej Złotej Pani Anieli, która obiecała ministru Sikorskiemu, że fragment rury tworzącej Gazociąg Północny z Rosji do Niemiec po dnie Bałtyku, na redzie portu w Świnoujściu Niemcy wkopią głębiej, żeby nawet większe statki mogły swobodnie przepływać torem wodnym. Minister Sikorski ogłosił to jako wielki sukces naszej dyplomacji, dzięki czemu z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku w zakresie obrony interesów narodowych również i z tej okazji możemy odtańczyć wesołego oberka. SM

"Sołdatokraci" Był ciężki pochmurny dzień. Taki sam o jak ten, o którym Sergiusz Piasecki napisał przed laty, że był taki "jak sumienie faszysty, jak zamiary polskiego pana, jak polityka angielskiego ministra...". Przed oblicze Komisji Weryfikacyjnej przy ul. Koszykowej 82 przybył pułkownik P. pragnący wysłuchania niczym spragniony wędrowiec wody na pustyni. Jednak od pierwszej chwili jego przybycia dało się zauważyć, coś niezwykłego, coś, co było znacznie silniejsze od zwyczajnej tęsknoty za sfinalizowaniem procesu własnej weryfikacji. Można było odnieść wrażenie, że pewność siebie, jaką zademonstrował ów oficer, każe mu niechybnie samemu przystąpić do weryfikowania czteroosobowego zespołu roboczego Komisji Weryfikacyjnej. Owa pewność siebie wyrażała się w mowie, zachowaniu, gestach a nawet w wyglądzie zewnętrznym. Szczególną uwagę członków komisji zwrócił noszony przez oficera sygnet z godłem WSI, rozmiarów nie mniejszych niż sygnety rodowe królów i książąt polskich. Był to pierwszy zewnętrzny znak, że w istocie członkowie Komisji Weryfikacyjnej mają do czynienia z "arystokracją WSI" (choć zapewne bardziej stosownym słowem byłby tu neologizm odsyłający do przeszłości rozmówcy - "sołdatokracja"). Przebrnąwszy przez gąszcz niezbędnych formalności, weryfikatorzy zaczęli prowadzić wysłuchanie przybyłego "oficera-arystokraty" zadając mu zgodnie z obowiązującą procedurą szczegółowe pytania odnośnie przebiegu jego służby. Jednak w miarę rozwoju sytuacji wysłuchanie to, coraz bardziej przeradzało się w monolog ogniskujący coraz większe emocje. Sołdatokrata kwestionował dosłownie wszystko - począwszy od przepisów regulujących działanie Komisji, po zasadność zasiadywania w niej poszczególnych jej członków oraz ich ustawowe kompetencje. Gdy poruszono kwestię działań sprzecznych z prawem lub łamiących prawo, "oficer-arystokrata" wyraźnie poirytowany, gromkim głosem wyraził swoje stanowcze oburzenie. Bo czym jest prawo?. Jakiś wewnętrzny głos zdawał się mówić: "prawo w tym kraju, to my - oficerowie WSI". Wnet na stół komisji posypały się rzucone przez sołdatokratę sterty różnorakich dyplomów, zaświadczeń, okolicznościowych podziękowań, różnych wersji własnego życiorysu i pism do wysokich urzędów, apelujących o powagę i rozsądek w sprawach WSI. Wszystko to było wspierane pełnym superlatywów komentarzem o własnych zaletach. Monolog sołdatokraty trwał długo. Znacznie dłużej niż opowieści "prostego ludu WSI", który podczas wysłuchań przez Komisję Weryfikacyjną zachowywał się niekiedy jak średniowieczni katarzy na widok legata papieskiego. Spotkanie to było dla czterech członków Komisji Weryfikacyjnej niemal mistycznym doświadczeniem, pozwalającym zbliżyć się chociaż na chwilę do tajemniczego świata arystokracji WSI. Świata niedostępnego dla przeciętnego śmiertelnika w III Rzeczypospolitej i jakże "fascynującego". Prawda o tym świecie jest jednak znacznie mniej fascynująca.

Dzieciństwo i młodość Większość "oficerów-arystokratów" WSI urodziła się w przysłowiowej Komborni, skąd podobnie jak profesor UJ Stanisław Pigoń wyruszyła w świat. Ich rodzicami zazwyczaj byli w prostej linii potomkowie Boryny, posiadający pragmatyczny stosunek do codziennego życia. Sołdatokraci nie wychowywali się zatem wśród książek i nie mieli nawet najmniejszej szansy na pobieranie prywatnych lekcji i młodzieńcze korzystanie z uciech tego świata. Ich rodziciele wpoili im kardynalne przekonanie o konieczności oderwania się od miejsca urodzenia i to za wszelką cenę. Stało się ono siłą napędową ich życia, zwłaszcza wtedy gdy zaczęli dokonywać pierwszych poważnych wyborów. Owo doświadczenie ubóstwa w dzieciństwie i młodości będzie na tyle silne, że wykształci w przyszłych sołdatokratach zapobiegliwość w stopniu niespotykanym u wielu ich rówieśników. Wykorzystają każdą szansę na zdobycie "tytułów i bogactwa" kosztem innych.

Edukacja "Arystokraci" WSI swoją drogę życiową wybrali w dzieciństwie. Ich wybór to mundur, który podobnie jak sutanna wiejskiego proboszcza w kręgu kulturowym, w jakim się urodzili - był dowodem nobilitacji społecznej. Zazwyczaj ich edukacja przebiegała dwutorowo: na poziomie cywilnym i stricte wojskowym. Po ukończeniu szkoły podstawowej kontynuowali dalszą naukę w szkołach zawodowych, by w wieku 19 lat ochoczo podjąć zasadniczą służbę w Ludowym Wojsku Polskim. Jednak zasadnicza służba wojskowa była okresem niezmiernie ważnym w ich drodze życiowej. W jej trakcie robili wszystko, aby w oczach przełożonych wyróżnić się swoim ideologicznym zaangażowaniem. Pomimo katolickiej tradycji, w której wyrośli, bez zahamowań deklarowali materialistyczny światopogląd i nawoływali swoich kolegów do poparcia jedynie słusznej drogi swojej socjalistycznej ojczyzny. Chcieli jej wiernie służyć. Wszystko po to, aby zyskać cenny kapitał polityczny i przykryć swoje braki w wykształceniu. Wszak ich wczesna edukacja była czołganiem się przez gęstwinę i nie wróżyła lepszego życia, o jakim mówiono im w domu. Gdy wreszcie po dwóch latach zdecydowali się zostać w wojsku, byli cenionymi kapralami, zwłaszcza w pracy ideowo-politycznej z tzw. młodym wojskiem. Zdobywali wieczorowe matury wojskowe by dostać się do szkoły oficerskiej i uwieńczyć edukację tytułem inżyniera podporucznika. Ich kariery w WSI poprzedzał z reguły kurs oficerski w ramach wojskowej służby zagranicznej, bądź różnej mutacji kursy operacyjne w Janówku i innych ośrodkach szkoleniowych PRL-owskich służb wojskowych. Równolegle uzupełniali cywilne wykształcenie, kontynuując różnego rodzaju studia zaoczne, zazwyczaj w zakresie pedagogiki. Jednak tylko wybrańcy o odpowiednich resortowych koneksjach, mogli liczyć na kierunkową edukację w ZSRR trwającą zazwyczaj od kilku do kilkunastu miesięcy. Aby wyjechać do ZSRR, potrzebne było również niezbędne zaufanie ideologiczne dowództwa. Ich dotychczasowe polityczne zaangażowanie okazywało się tutaj na wagę złota. Już niebawem nauka w ZSRR okaże się najbardziej procentującym okresem w ich studiach. W międzyczasie nie zaniedbywali nauki języków obcych, w tym szczególnie rosyjskiego. Podczas służby w formacjach specjalnych głęboko wpojono im znaczenie bycia poliglotą. W tym zakresie mieli zawsze przygotowane legendy, na każdą okoliczność służbową. Historia jednego pułkownika, który jesienią 2006r. stanął przed obliczem Komisji Weryfikacyjnej stała się tego żywym przykładem. Ten szlachetny "arystokrata" w peruce, spontanicznie pochwalił się przed Komisją Weryfikacyjną posiadaną znajomością prawie wszystkich języków narodów byłej Jugosławii, w tym słoweńskiego, serbskiego, chorwackiego!! Gdy po roku 1989r. zmienił się ustrój ojczyzny której wiernie służyli, sołdatokaci za wszelką cenę rwali się na różne kursy w krajach jeszcze do niedawna wrogiego NATO. Wszędzie, gdzie ich kierowano, starali się wypraszać okolicznościowe dyplomy, certyfikaty, mające podkreślać wartość ich wojskowej edukacji. Przez wiele lat udało im się zebrać tego niemało.

Kariera w WSI Korzenie ich późniejszych karier w WSI sięgają faktycznie drugiej połowy lat 70-tych. Po ukończeniu kursów operacyjnych rozpoczęli praktykę w jednostkach podległych Zarządowi II Sztabu Generalnego lub w kontrwywiadzie WSW. W latach 1982-1990 zostali wytypowani na kursy operacyjne w ZSRR. Kurs w Akademii Dyplomatycznej w Moskwie, kurs operacyjny organizowany przez GRU czy inne kursy operacyjne w ZSRR były dla ówczesnych służb wojskowych czymś porównywalnym z przedwojennymimi studiami w paryskiej Ecole Supereiure de Guerre. Krótko mówiąc, radzieckie kursy dawały polskim absolwentom pewność, że wylądują na ważnej placówce zagranicznej, bądź obejmą w przyszłości lukratywne funkcje dowódcze w polskich służbach i tylko jakieś złe zrządzenie losu, może im w tym przeszkodzić. Po powrocie z radzieckich szkoleń, w przeciągu najbliższych dwóch lat udało im się zaliczyć staż w jednym z attachatów w krajach NATO, bądź innych krajach liczących się w relacjach pomiędzy światem socjalistycznym a kapitalistycznym. Tam zdobywali pierwsze szlify w pracy wywiadowczej, zbierając informacje o "wrogich" armiach NATO. Tam również zaczęli utrwalać i nawiązywać nowe przyjaźnie z radzieckimi towarzyszami. Gdy wracali do kraju obejmowali funkcje kierownicze na różnym poziomie struktur służbowych Zarządu II i kontrwywiadu WSW, znacznie wyprzedzając innych swoich kolegów, z którymi rozpoczynali razem karierę w służbach wojskowych. W 1989r. sytuacja w PRL zaczęła się radykalnie zmieniać. Komunistyczny establishment musiał podzielić się władzą z opozycją. W oczy oficerów służb specjalnych zaczęło zaglądać widmo politycznego sieroctwa. Gdy w 1991r. z Zarządu II SG i z Kontrwywiadu WSW utworzone zostały nowe Wojskowe Służby Informacyjne, sołdatokraci odzyskali jednak wiarę w przyszłość. Uwierzyli, że nowe służby mogą stać się politycznym Combo w III Rzeczypospolitej, niezależnym samorządnym i suwerennym podobnie jak NSZZ Solidarność. Absolwenci sowieckich uczelni przejmowali władzę na wszystkich szczeblach nowych służb. Niewiele było stanowisk kierowniczych w WSI, które trafiłyby w ręce przypadkowych oficerów. De facto dopiero wówczas stali się "prawdziwą arystokracją" nowych służb. Arystokracją która panuje, rządzi i wychowuje prosty "lud WSI". Taką arystokracją, która sama podejmuje decyzje o tym, gdzie, kiedy i kto pojedzie na placówkę, kto i gdzie obejmie ważną funkcję w służbie. Arystokracją, która sama ustala, co jest interesujące dla służb wojskowych i sama decyduje, jak ustawić ster WSI w czasie zmieniającej się pogody politycznej w kraju. Przynależność do nowej wojskowej arystokracji stawiała również wiele innych wyzwań. Nakazywała dbałość o własny stan, a więc precyzyjne określenie kryteriów doboru nowych "arystokratów" w WSI. Wyjazdy na kursy w ZSRR skończyły się w 1991r. wraz z upadkiem ZSRR. Sołdatokraci musieli się liczyć z nowymi realiami. W WSI nie każdy mógł zostać arystokratą. Mogli nimi zostać jedynie ci, którzy zostali zaakceptowani przez sołdatokratów i którzy przejmowali obowiązujące reguły myślenia i działania. Jednym z wyróżników przynależności było traktowanie własnej klasy jak swoistego bractwa, które posiada niedostępną ogółowi wiedzę tajemną. Na członkach bractwa spoczywał obowiązek wspierania się nawzajem. Łączyło ich przekonanie, że światem można manipulować pozostając niezauważonym w ukryciu. Ten specyficzny rodzaj myślenia był dodatkowo wzmacniany bardzo wyrazistym stosunkiem do obowiązującego prawa. Głębokie przeświadczenie o wyższości działań operacyjnych nad innymi, skutkowało bowiem instrumentalnym traktowaniem prawa i uznaniem, że jest ono nieprzydatne w życiu codziennym WSI. Peerelowska sołdatokracja otrzymywała w III Rzeczypospolitej szlify pułkownikowskie i generalskie. Decydowała o obsadach attachatów, misji wojskowych, delegowała własnych ludzi do misji inspekcyjnych ONZ. Najbardziej wszakże zależało jej na tym, aby znaleźć się w kręgach dowódczych NATO. Od 1994r. Polska musiała wysyłać swoich przedstawicieli w ramach programu "Partnerstwo dla pokoju" do Mons, Brukseli i innych ośrodków NATO-wskiego dowodzenia. Reprezentowanie polskiej armii w gremiach dowódczych NATO zdejmowało z nich odium wcześniejszej działalności wywiadowczej na rzecz Układu Warszawskiego i legitymizowało sołdatokratyczne życiorysy. Nie ważne było, że w ocenach wielu przedstawicieli zachodnich służb wywiadowczych nadal postrzegano polskich oficerów jako agentów Układu Warszawskiego. Najważniejsze było znaleźć się w centrach dowódczych jeszcze do niedawna wrogiego dla nich NATO. Historia jaka przydarzyła się pewnemu wysokiemu stopniem oficerowi mogłaby mieć wymowę symbolu. W 1999r. do Mons skierowano Generała I. Miał on reprezentować Polskie Siły Zbrojne, pomimo iż w latach 80-tych prowadził działalność szpiegowską przeciwko Stanom Zjednoczonym. Mimo zastrzeżeń sojuszników, prezydent Aleksaner Kwaśniewski udzielił mu wsparcia i ów były sołdatokrata objął pełnioną kadencyjnie funkcję szefa Partner Coordination Cell (PCC). Przeszłość okazała się nieważna; w końcu dawna i nowa działalność generała koncentrowała się wokół NATO.

Biznes WSI Tak jak każda arystokracja, elity WSI pilnowały porządku. Po to, by niższe stany, czyli plebs (żołnierze do porucznika) i gentry (oficerowie od porucznika do majora) nie były nosicielami fermentów w służbie. Krótko mówiąc, należało włączyć wszystkich, do organizowanych przez dawnych sołdatokratów przedsięwzięć operacyjnych. A operacje te obejmowały szerokie spectrum zagadnień, od spraw energetycznych i paliwowych poczynając, na oświatowych kończąc. Korzyści materialne mogły przynieść handel bronią, inwestycje giełdowe i para-bankowe, zabezpieczenie resortu zdrowia, rynku usług tele-informatycznych, ochroniarskich i szereg innych spraw. Wszystkie tego typu działania zgodnie prawami rynku - kalkulowane były zasadą zysku. Chodziło przecież o zdobycie majątku w różnej postaci i jego sensowne zabezpieczenie. Bo cóż to za arystokracja, która nie posiada majątku. W istocie było to dalekowzroczne myślenie, nie pozbawione głębokiej refleksji nad przyszłością. Elity WSI zajmowały się ponadto wszystkimi, którzy jej zagrażali. Słusznie zakładano, że w dzisiejszym biznesie i nie tylko biznesie, mamy do czynienia z grupami profesjonalnymi. Chodziło głównie o grupy interesu w poszczególnych sektorach gospodarczych, grupy polityczne - najczęściej z prawej strony sceny politycznej, ale nie tylko, także o różnego rodzaju komisje mające coś zbadać lub zamierzające z założenia coś wyjaśnić (takie jak otaczana szczególnymi względami Sejmowa Komisja d/s Służb Specjalnych). Ale "arystokracja WSI" walczyła nie tylko z grupami profesjonalnymi. Zwalczała również poszczególne jednostki utrudniające jej normalne funkcjonowanie. Byli wśród nich politycy, szefowie resortu obrony narodowej, dziennikarze, polityczni narwańcy chcący reformować WSI oraz wszyscy ci, którzy publicznie domagali się rozliczenia WSI z ich działalności. To zwalczanie wroga niczym Minc-owska walka z prywatnym handlem stało się obowiązkiem służb i sprawiało, że na przestrzeni lat 90-tych utworzona z komunistycznej sołdatokracji "arystokracja WSI" stała się klasą wewnętrznie skonsolidowaną; klasą, która wie, "o co walczy i do czego zmierza".

Życie codzienne Dzień "arystokraty WSI" w centrali firmy w Warszawie zaczynał się od służbowych narad najpierw w gronie samych sołdatokratów. Pierwszym tematem codziennych debat była bieżąca sytuacja społeczno-polityczna w kontekście wynikających z niej zagrożeń dla służby. Z tematem tym związane były rozważania o możliwych przeciw-działaniach WSI. Drugim tematem były sprawy związane z potencjalnymi kierunkami zainteresowań firmy. Te poranne debaty wyznaczały całego dnia. Wtedy bowiem definiowano strategiczne kierunki działania "firmy". Oczywiście wszystko należało wypełnić konkretną treścią, czyli zaplanować konkretne sprawy operacyjne. Ale to działo się już później, w toku dalszych narad z udziałem oficerów niższego szczebla. Dopiero tam zapadały decyzje o opracowaniu koncepcji roboczej danej sprawy operacyjnej w odniesieniu do konkretnego tematu zainteresowań, jakie zdecydowała się podjąć "firma". Mnóstwo czasu zajmowała analiza bieżących informacji, jakie pozyskiwała WSI. Niemało czasu poświęcano także analizie już prowadzonych spraw operacyjnych. Sprawy te miały różne kategorie ważności. O ich randze decydowało to, kto je nadzorował. Prawie zawsze istniała określona grupa spraw operacyjnych, które nadzorował sam "szef arystokracji" - Generał Marek. Bo jeśli przykładowo przedmiotem sprawy operacyjnej była opieka WSI nad Sejmową Komisją d/s Służb Specjalnych, usiłującą wyjaśnić np. niecodzienne przypadki łamania embarga w handlu bronią przez polskich kontrahentów z tej branży, to ranga sprawy była wysoka, albowiem i zagrożenie dla WSI było poważne. W zasadzie dzień codzienny "arystokracji" mijał na dyskusjach i naradach, najpierw w gronie własnym, potem na szczeblu zarządów, oddziałów, wydziałów. Nie zaniedbywano też pracy oświatowowychowawczej z niższymi klasami społecznymi WSI. Była to typowa robota w nadbudowie. Nie unikał jej nawet sam szef, wspomniany generał Marek. To on jesienią 2005r. osobiście wizytując poszczególne komórki w Centrali, wygłaszał pogadanki dla "prostego ludu WSI", mające ukształtować właściwy stosunek do obrzydliwej propagandy prasowej szkalującej dobre imię WSI. Zasadniczym jednak celem ciężkiej pracy "arystokracji WSI", był zgodnie z prawami ekonomii pieniądz. Dlatego tak niezmiernie ważne w WSI było planowanie operacji, które mogły dostarczyć firmie pozabudżetowych funduszy, na rzecz - jak to ujmowano - "zabezpieczenia interesów obronnych"; ma się rozumieć - nie interesów państwa, tylko firmy. Pozyskiwanie funduszy miało miejsce w różnych sektorach, w szczególności jednak w sektorze zbrojeniowym. Jak świat światem, zawsze bowiem handlowano orężem. Transakcje zbrojeniowe, (czyli tzw. obrót specjalny), stanowiły jedno z najbardziej intratnych przedsięwzięć handlowych, zwłaszcza gdy nabywcą stawał się któryś z krajów objętych międzynarodowym embargiem. Wszak wtedy odbiorca broni płacił znacznie więcej za towar niż normalnie. Transakcje zbrojeniowe dostarczały sporo kasy i emocji. Jeden z bohaterów tej branży niejaki "Wolfgang Frenkel", pracujący całe lata dla "arystokracji WSI" powiedział kiedyś, że "prawdziwe emocje rosły powyżej miliona dolarów". Handel bronią był branżą atrakcyjną nie tylko ze względu na dużą kasę. Można też było spotkać w niej osoby wielce wpływowe i ciekawe jak Al-Kassar, Wiktor Bout czy sam Adnan Kashodi - które znane były wszystkim walczącym stronom wszystkich wojen i międzynarodowemu wymiarowi sprawiedliwości. O transakcjach z ich udziałem nie mógł wiedzieć ani minister obrony narodowej ani premier, ani nawet prezydent. Transakcje "eksport - import" obejmowały także branżę, paliwową i energetyczną. O wszystkim decydowały rynkowe prawidła popytu i podaży. Konstruowano nowe mechanizmy finansowe i sprawdzano je w praktyce jako operacje pilotażowe. Szukanie pieniędzy, dużych pieniędzy, wymagało jednak szerokiego otwarcia się "arystokracji" na świat cywilny. Owoce polityki otwarcia na świat przyszły bardzo szybko. I tak wspólnymi siłami wojskowo-cywilnymi w II połowie lat 90-tych "opędzlowano" budżet Wojskowej Akademii Technicznej na kwotę ponad 100 milionów dolarów. Koncepcja wyprowadzenia kasy z WAT-u narodziła się w gronie "arystokratów" odpowiedzialnych za sprawowanie "opieki" nad tą wojskową uczelnią. Stworzony przy tej okazji łańcuszek firm i kosmicznych umów zawieranych w imieniu WAT-u był genialnym przedsięwzięciem biznesowym, na tyle genialnym, że nie była w stanie poradzić sobie z nim żadna prokuratura w Polsce, nie mówiąc o prokuraturze wojskowej. Życie codzienne "arystokracji WSI" nie było wypełnione jedynie żmudna pracą operacyjną. Dbano o właściwe zorganizowanie różnych uroczystości. W budżecie zawsze zabezpieczano niezbędne fundusze na ten cel. Nie były to jednak uroczystości państwowe. Obchodzono hucznie wszystkie rocznice związane z pełnieniem służby, imieniny, urodziny, organizowano pożegnania "arystokratów" odchodzących ze służby, wyjeżdżających i przyjeżdżających z placówek zagranicznych lub ważnych misji. Wszystko oczywiście musiało mieć odpowiednią oprawę, łącznie z firmowymi zaproszeniami. Wręczano okolicznościowe prezenty, egzemplarze broni oraz sygnety z godłem WSI, mające dowodzić przynależności do klasy panującej. Nigdy w trakcie tych uroczystości nie zabrakło poczęstunku i odpowiedniej ilości alkoholu. Alkohol był czymś ważnym w życiu codziennym "arystokracji WSI". Był on obecny od samego rana do późnych godzin wieczornych w różnych formach i w różnej postaci. Piła nie tylko "arystokracja", ale piły wszystkie "stany" w WSI. Pito w Centrali i w terenie, pito na placówkach i misjach zagranicznych. Pito dla integracji, ze strachu i dla otuchy. Ale nie tylko dlatego. Picie, tak jak stosunek z kobietą w przedrewolucyjnych Chinach, było dla "arystokratów WSI" ulubioną forma spędzania wolnego czasu. Jednak zdecydowanie więcej pito poza krajem. Nostalgia wymagała ukojenia. Historia kariery pułkownika K. - "arystokraty" na placówce w koreańskim kraju obrazuje to najlepiej. Pił z dużym rozmachem czasowym i dużą ilością gotówki, doprowadzając się do stanów absolutnej nirwany na wiele godzin. Przeszedł do historii jako człowiek w niekoniecznie czystych ineksprymablach, którym uwagę poświecił nawet sam prezydent Kwaśniewski. Ale cóż, w końcu wszyscy jesteśmy, excusez le mot, w gaciach i możemy sobie powiedzieć verba veritas bez ogródek. "Arystokracja" nie stroniła od kobiet. Ich obecność nie miała jednak wymiaru mistycznego. Dominowało służbowo-użytkowe podejście do przeciwnej płci. Skrupulatnie dobierano personel żeński w WSI. Oczekiwano gotowości do poświęceń, zależnie od potrzeby chwili. Zdarzało się, że relacje "arystokratów WSI" z personelem żeńskim przypominały zamierzchłe czasy szlacheckie. W końcu, co pańskie należy do Pana. Dokumenty i relacje dotyczące pułkownika W. - szefa jednego z oddziałów kontrwywiadu WSI na południu Polski mówią m.in. o tym, jak wieziony samochodem przez swojego podwładnego usiłował posiąść jego znajdującą się również w samochodzie małżonkę. Zaistniała sytuacja wytworzyła skomplikowany problem lojalności. Znacznie większym problemem był niedobór kobiet na placówkach zagranicznych. Tutaj jednak, o dziwo, z pomocą przychodziły "żenszczyny" z radzieckich a potem rosyjskich attachatów i placówek dyplomatycznych. Szczególnie frapujące okazały się przygody generała O. na placówce w odległym dalekowschodnim kraju. Jego rosyjska wybranka, obok wielu uciech lubiła okolicznościowe fotografowanie. Gdy 30 września 2006r. zakończyły swój żywot Wojskowe Służby Informacyjne, życie "arystokracji" zamarło. Pozostała nostalgia za minionym. Dzisiaj, Anno Domini 2008, byli sołdatokraci niczym Taleyrand mogą powiedzieć: "Kto nie żył w czasach ancien régime, ten nie zna rozkoszy życia". Leszek Pietrzak

SKĄD ICH RÓDTrudno byłoby znaleźć większych obrońców praw człowieka i wolności słowa, niż ludzi służących w ludowej armii. Wraz z rzeszą byłych esbeków, stanowią dziś prawdziwą awangardę polskiej demokracji. Wizyta na stronie internetowej stowarzyszenia ProMilito czy równie zacnego Związku Byłych Funkcjonariuszy Służb Ochrony Państwa może wprawić w niemałe zakłopotanie zwolenników poglądu, jakoby komunistyczni funkcjonariusze byli ludźmi pozbawionymi zasad, lub za nic mieli obowiązujące prawo. Na stronach tych znajdziemy teksty orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego, projekty i oceny ustaw, wystąpienia do najwyższych organów państwa, głosy w obronie wolności wypowiedzi i nawoływania do respektowania prawa. Poświęcę kiedyś więcej miejsca tym wytworom myśli panów oficerów. Warto bowiem opisać heroiczną walkę tych środowisk z tzw. dezubekizacją, odbierającą esbekom wyższe świadczenia emerytalne, zacytować nawoływania do ograniczenia samowoli odwetowców z IPN-u, czy przedstawić wzruszającą twórczość ludzi piszących na blogu Pro Milito, zatroskanych o stan państwa, oficerskie emerytury i prawa do wolności wypowiedzi. Władze stowarzyszenia, poruszone przed kilkoma miesiącami cyklem tekstów, w których przedstawiłem postaci i cele tej organizacji zapowiedziały wzniosłą obojętność wobec twórczości „fanatycznych publicystów” i z wysokości generalskich stanowisk oznajmiły, iż: „Stowarzyszenie skupia się na zadaniach wynikających ze Statutu i nie będzie trwonić ani sił ani czasu na komentowanie, czy dementowanie kłamliwych oszczerstw wobec Stowarzyszenia i jego członków. Odstępstwo od tej zasady spowodowało by lawinę następnych bezpardonowych ataków ze strony wszelkiej maści fanatycznych publicystów. [...] Wplątanie nas w tego typu dyskusje i polemiki spowodowałoby, że musielibyśmy poświęcić na to nasz cenny czas, zamiast na działalność statutową”. Gdy w sierpniu tego roku, główny publicysta Pro Milito, w tekście krytycznym wobec moich publikacji pytał dramatycznie - „A może, Pro Milito od władzy oczekuje prawdy i praworządności?” – przyznam, że nie bardzo wierzyłem w takie właśnie intencje stowarzyszenia. Niesłusznie. Przed kilkoma dniami „Rzeczpospolita” poinformowała bowiem, iż od kilku miesięcy Prokuratura Okręgowa w Warszawie sprawdza, czy Antoni Macierewicz jako wiceminister obrony narodowej nie złamał ustawy o ochronie informacji niejawnych. Chodzi o podejrzenie, że udzielił on zgody na dostęp do informacji tajnych i ściśle tajnych "szeregu osobom nieposiadającym poświadczenia bezpieczeństwa".

Gazeta informuje, że „o możliwości popełnienia przestępstwa organy ścigania w połowie roku poinformowało Stowarzyszenie "Pro Milito", zrzeszające m.in. byłych oficerów zlikwidowanych Wojskowych Służb Informacyjnych”. Na stronach Pro Milito, próżno szukać wzmianki o tego rodzaju czynach władz stowarzyszenia. Najwyraźniej oficerowie LWP, w akcie naturalnej skromności nie uznali za stosowne pochwalić się walką z przestępczymi działaniami Macierewicza i Komisji Weryfikacyjnej WSI. W kontekście tej informacji, łatwiej jednak zrozumieć słowa gen.Dukaczewskiego z niedawnego wywiadu dla dziennika „Polska”, gdzie ostatni szef WSI stwierdził:

Z doniesień medialnych wiemy, jakie informacje te komisje ujawniały. Inna sprawa, że prawie połowa członków komisji weryfikacyjnej w momencie jej tworzenia nie miała dostępu do informacji niejawnych. To ja się pytam, jak oni pracowali? Pytam też, dlaczego komisja likwidacyjna nie zakończyła swojej działalności sprawozdaniem. Tych pytań jest więcej, nie tylko od nas, szefów WSI. Wiele osób, które odeszło ze służb, zwraca się właśnie do nas i opowiada o konkretnych sytuacjach, kiedy przy likwidacji WSI łamano prawo.” Podobny ton wypowiedzi znajdziemy w liście – apelu, jaki ośmiu byłych szefów WSI wystosowało we wrześniu br. do premiera.

"Rozwiązywaniu WSI towarzyszyła atmosfera likwidacji organizacji kryminalnej, dbającej o obce interesy, a służący w WSI żołnierze i pracownicy cywilni zostali potraktowani jak pospolici przestępcy"- piszą w liście byli szefowie WSI. "Do dziś nie potwierdzono tego w zarzutach prokuratorskich, aktach oskarżenia, czy wyrokach sądów" Zdaniem tych ludzi, trzeba jak najszybciej uporządkować sprawy związane z działalnością wojskowych służb specjalnych. "Działania naprawcze powinny być poprzedzone analizą dokonanej w tych służbach dewastacji, spowodowanej: nieznajdującym uzasadnienia ujawnieniem aktywów służb, zaniechaniem prowadzonych operacji, zwolnieniem wysoko wykwalifikowanych pracowników i zastąpieniem ich w wielu przypadkach niekompetentnymi amatorami, obniżeniem poziomu pracy informacyjnej, utratą wiarygodności w oczach sojuszników" - czytamy w liście. Autorzy postulują "prześledzenie procesu likwidacji i weryfikacji służb pod kątem popełnionych w jego trakcie nieprawidłowości i przypadków łamanie prawa" i kończą swoje wystąpienie następującym apelem: "Apelujemy również o przywrócenie godności, z której odarto żołnierzy i pracowników WSI oraz osoby udzielające służbom pomocy. Osoby te, postępując zgodnie z prawem, służyły Polsce, niejednokrotnie z narażeniem życia i zdrowia. Odebrano im honor i potraktowano jak przestępców.”Ta argumentacja nie powinna dziwić. Jest od trzech lat stałym elementem propagandy rozpowszechnianej przez ludzi służących sowieckim okupantom, a powielana przez setki medialnych „pudeł rezonasowych” została przyjęta przez większość społeczeństwa – szczególnie tę - pozbawioną wiedzy o faktach najnowszej historii. Nie jest też niczym wyjątkowym, że ludzie komunistycznej policji politycznej mają czelność wypowiadać się właśnie teraz i z każdym miesiącem rządów obecnego układu, wykazują coraz większy tupet i napastliwość. To dla nich przecież rząd Donalda Tuska w maju ubiegłego roku „otworzył furtkę” i przyjął rozwiązania prawne, służące przywróceniu do służby niezweryfikowanych oficerów WSI. W komunikacie Ministerstwa Obrony Narodowej wyraźnie stwierdzono, iż „ MON stoi na stanowisku, iż nie można im odbierać szansy udowodnienia, że są dobrymi fachowcami, a ich wiedza i doświadczenie mogą być w dalszym ciągu wykorzystywane w odnowionych służbach wywiadu i kontrwywiadu wojskowego”. To rząd PO-PSL, niezdolny do dokonania jakiejkolwiek modernizacji III RP, w miejsce zapowiadanych reform i „cudownych” ustaw zafundował nam totalną bondaryzację Polski, rozciągając władzę służb specjalnych na niemal wszystkie dziedziny życia publicznego. Byłoby rzeczą zbędną, a nawet niegodną polemizowanie z tezami byłych szefów WSI, nawołujących dziś do rewizji sejmowego ustawodawstwa. W żadnym praworządnym państwie tego rodzaju wystąpienie nie byłoby możliwe – ponieważ dotyczy podważania obszaru działania legalnych organów państwa i żąda „przywrócenia godności” ludziom, którym zarzucono poważne przestępstwa i wykroczenia. Warto jednak zwrócić uwagę, że w zapale medialnej konkwisty, ostatni szef WSI – Marek Dukaczewski pozwala sobie na twierdzenia, które nie sposób wytłumaczyć niczym innym, jak głęboką pogardą dla wiedzy historycznej Polaków. Ma bowiem pan generał ludowego wojska odwagę powiedzieć: „Trzeba było dać żołnierzom szansę przedstawienia swoich argumentów, które uzasadniłyby ich dalszą służbę. Jeżeli jednak autyt wykazałby, że w WSI zdarzały się błędy, jak w wielu innych instytucjach, należało je naprawić, a nie likwidować całe służby specjalne. Owszem, czystki personalne, szefów, dowódców - rozumiem. Ale dewastować służby z 90-letnią tradycją ? Mające swoje metody pracy, doświadczenie?” Owa „90 –letnia tradycja” ma sugerować jakoby wojskowe służby PRL, przemianowane następnie na WSI były kontynuacją tradycji służb okresu międzywojennego i wywodziły się z Oddziału II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, utworzonego w 1918 roku. Ponieważ jest to kłamstwo powielane nie po raz pierwszy przez ludzi peerelowskiego wojska i tego rodzaju argumentacja znajduje posłuch u części Polaków, należy przypomnieć panu Dukaczewskiemu i innym piewcom „tradycji” wojskowej bezpieki skąd wywodzi się „ich ród” oraz wskazać – jakie naprawdę cele miała wojskowa bezpieka. W tym zakresie, cytowany w całości w Raporcie z Weryfikacji WSI dokument o nazwie „Instrukcja o pracy operacyjnej Zarządu II Sztabu Generalnego WP" z dn. 15.12.1976 roku, podpisany przez ówczesnego Szefa Zarządu gen. Kiszczaka nie pozostawia najmniejszych wątpliwości: „Głównym zadaniem wywiadu wojskowego jest zdobywanie, opracowywanie i przekazywanie kierownictwu Partii i Rządu, kierownictwu Ministerstwa Obrony Narodowej i siłom zbrojnym PRL materiałów i informacji wywiadowczych o potencjalnych przeciwnikach Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej i państw wspólnoty socjalistycznej”. To na walce z „przeciwnikami Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej” tacy ludzie jak Dukaczewski, Lichocki czy Jaworski zdobywali swoje doświadczenie i doskonalili „metody pracy”. Nie Polsce i Polakom służąc, a „kierownictwu Partii i Rządu” – czyli zbrodniczej organizacji komunistycznej o nazwie PZPR oraz „współnocie państw socjalistycznych” – czyli sowieckiemu suwerenowi,  okupującemu terytoria kilku państw.. Istnieje wszakże dokument, którego treść jednoznacznie wskazuje - jakiej tradycji kontynuatorami byli ludzie WSW/WSI. Został on przedstawiony w piśmie „GLAUKOPIS” nr.13-14 z 2009r w publikacji Piotra Gontarczyka „Pod przykrywką”. Rzecz o sowieckich organach Informacji Wojskowej w Wojsku Polskim” Należy przypomnieć, że Główny Zarząd Informacji, powstały we wrześniu 1944 roku, na terenach Związku Sowieckiego, był poprzednikiem Wojskowej Służby Wewnętrznej, powołanej w styczniu 1957 roku, zaś w roku 1945 w ramach struktur Sztabu Generalnego Wojska Polskiego utworzono Oddział II Sztabu Generalnego LWP, przemianowany później na Zarząd II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Z połączenia tych dwóch formacji – WSW (kontrwywiad) i II Zarządu (wywiad), w roku 1990 utworzono Wojskowe Służby Informacyjne. Wielu żołnierzy szefostwa WSI rozpoczynało swoje kariery zawodowe w WSW, lub w Zarządzie II SGWP. Z dokumentów organizacyjnych Informacji Wojskowej wynika, że od chwili swego powstania była podporządkowana dowódcy 1. dywizji, a następnie Korpusu Polskiego w ZSRS – sowieckiemu generałowi lejtnantowi Zygmuntowi Berlingowi. Piotr Gontarczyk podkreśla jednak, iż brak  dowodów na to, iż rzeczywiście sprawował on nad nią jakiekolwiek zwierzchnictwo. Autor publikacji twierdzi, że są za to świadectwa, że jego formalni podwładni Berlinga z Informacji Wojskowej – o czym Berling wiedział – składali raporty bezpośrednio swym sowieckim przełożonym. 17 kwietnia 1944 r. Berling wystosował telegram do sowieckich władz partyjnych w sprawie rzekomych niedociągnięć w pracy organów Informacji Wojskowej. Sugerował przy tym, żeby nadzór nad organami bezpieczeństwa w wojsku powierzyć dowódcy „ludowego” WP, czyli jemu. Pismo to trafiło do Wydziału Dymitra Manuilskiego w Głównym Zarządzie Politycznym Armii Czerwonej. Stamtąd przesłano je do ludowego komisarza bezpieczeństwa państwowego III rangi Georgija Żukowa, który odpowiadał za sprawy polskie, dotyczące nie tylko spraw tzw. „ludowego” Wojska Polskiego. Żukow sporządził prezentowane niżej pismo – będące oficjalnym stanowiskiem sowieckich służb specjalnych w sprawach poruszonych w telegramie Berlinga. Dokument ten wskazuje wprost, że nadzór formalnych przełożonych Informacji Wojskowej był od początku całkowicie fikcyjny. Co więcej – i chyba to jest tu najciekawsze – Sowieci nie traktowali organów Informacji Wojskowej jako oddzielnej,kontrolowanej tylko nieformalnie struktury „ludowego” WP. Żukow napisał wprost, że nazwa „wydziałów informacji” jest tylko legalizacyjną „przykrywką”, pod którą działalność w „ludowym” Wojsku Polskim prowadzą organa sowieckiego kontrwywiadu. Mundury polskie i szyld wydziałów informacji były tylko sposobem ukrycia regularnych struktur „SMIERSZ”.. Prezentowany dokument został opublikowany w książce „Sowietskij faktor w Wostocznoj Jewropie 1944–1953”. Dokumenty, wydanej w Moskwie w 1999 r.

m[iasto] Moskwa [nie wcześniej niż 17 IV 1944 r.] Tajne KC WKP(b) do tow[arzysza] D[ymitra] Z. Manuilskiego

 W związku z telegramem Berlinga z 17 IV [19]44 r. w sprawie oddziałów specjalnych polskiej armii melduję:

1. Robotę kontrwywiadowczą w polskiej armii prowadzi „SMIERSZ”, którego organy istnieją w wojsku polskim pod przykryciem „oddziału informacji wojska polskiego”. Skład wydziałów informacji wojska polskiego jest kompletowany ze składu osobowego Zarządu „SMIERSZ” Ludowego Komisariatu Obrony, który kieruje jego działalnością. Funkcjonariusze wydziału informacji noszą polskie mundury.

2. Podczas formowania 1. dywizji, kiedy powstał problem formowania wspomnianych organów, Berlingowi oświadczono, że organizacja, kompletowanie i kierowanie ich działalnością nie leży w jego kompetencjach. Sądząc po treści otrzymanego telegramu, Berling chce wziąć w swoje ręce sprawy, których danie mu, wedle mojego przekonania, jest niecelowe.

3. Twierdzenie, że większość funkcjonariuszy oddziałów informacji to Rosjanie i nie znają polskiego języka odpowiada rzeczywistości. Jednak trzeba zaznaczyć, że w dyspozycji „SMIERSZ” NKWD SSSR i NKGB SSSR nie ma więcej ludzi, którzy władają językiem polskim.

4. O „poważnych i nienaprawialnych błędach”, które popełnia „SMIERSZ” w swojej pracy nic mi nie wiadomo, uważam, że to twierdzenie gołosłowne, tym bardziej, że Berling nie kieruje oddziałami informacji, i w związku z tym, nie może mieć podstaw do takich stwierdzeń.

5. Obecnie do szkoły NKWD w Kujbyszewie wybrano 300 Polaków z wojska polskiego, którzy przez 3 miesiące zakończą szkolenie i będą mogli zostać wykorzystani tak do obsady organów kontrwywiadowczych polskiej armii, jak i do obsady organów bezpieczeństwa przyszłej Polski.

6. W celu zwiększenia w oddziale informacji liczby ludzi, którzy mówią po polsku, uważam za celowe wydać polecenia dla tow[arzysza] Abakumowa8, żeby przyjął do służby w „SMIERSZ” Polskiej Armii 100–120 Polaków z liczby sprawdzonych oficerów Armii Czerwonej, obecnie służących e armii polskiej.

7. Jednocześnie uważam za celowe utrzymanie takiej sytuacji, w której Berling nie dowodzi organami „SMIERSZ” w Armii Polskiej.

Żukow

Piotr Gontarczyk trafnie zauważa, że trudno jednoznacznie stwierdzić, jak długo trwał taki stan rzeczy i kiedy formalnie kierownictwo organów kontrwywiadu wojskowego przekazano w ręce dowództwa LWP. Wiemy, że  przed rokiem 1990 nigdy faktycznie to nie nastąpiło. Ścios

Śmierć polskiego Mitrochina Czy oficer wojskowego wywiadu PRL pułkownik Marceli Wieczorek, a potem jego syn zginęli, bo za dużo wiedzieli? Ponad 20 metrów bieżących kopii tajnych dokumentów, posegregowanych i poukładanych w teczkach. Tyle liczyło archiwum Marcelego Wieczorka, pułkownika wywiadu wojskowego PRL. Zgromadził je w latach 80. Na początku marca 2002 r. Wieczorek postanowił przekazać posiadane dokumenty Instytutowi Pamięci Narodowej. Kilka tygodni później, 25 marca, zmarł. Miał 68 lat, przeszedł dwa wylewy. Tydzień po ojcu (3 kwietnia) zmarł jego 31-letni syn, który domagał się przeprowadzenia sekcji zwłok ojca, a także szukał kontaktu z dziennikarzami, aby przekazać im odziedziczone dokumenty. W mieszkaniu, w którym przechowywane było archiwum Wieczorka, wybuchł pożar. Dokumenty spłonęły. Kim był pułkownik Wieczorek i co znajdowało się w jego archiwum? Czy pułkownik Wieczorek i jego syn zginęli, bo za dużo wiedzieli?

Sztuka dezinformacji Wieczorek zaczynał karierę od służby w zarządzanej przez sowieckich oficerów Informacji Wojskowej – w ostatnim okresie jej istnienia. Pełniąca funkcję kontrwywiadu wojskowego wczesnej PRL Informacja Wojskowa została w 1957 r. przekształcona w Wojskową Służbę Wewnętrzną. Później Wieczorek trafił do II Zarządu Sztabu Generalnego, czyli wojskowego wywiadu. W okresie zimnej wojny brał udział w wielu operacjach szpiegowskich w zachodnich Niemczech i Francji. Ich celem było m.in. podrzucanie wywiadom i kontrwywiadom państw zachodnich odpowiednio spreparowanych informacji. Zwieńczeniem jego kariery miał się stać wyjazd do ogarniętego wojną Wietnamu. Wieczorek pracował tam jako oficer odpowiedzialny za bezpieczeństwo informacji. W tamtym czasie jednym z jego najbliższych współpracowników był płk Ryszard Kukliński.

Wydział ds. mokrej roboty W drugiej połowie lat 70. Wieczorek miał prowadzić jedną z najważniejszych operacji wywiadowczych w dziejach PRL. Pułkownik trafił do specjalnej grupy, która współpracowała z tajnymi służbami ZSRR przy prowadzeniu najważniejszych agentów w Europie. W latach 1978-1980 jednym z takich agentów był Ali Agca, Turek, który 13 maja 1981 r. na placu Świętego Piotra w Rzymie usiłował zastrzelić Jana Pawła II. Ze śledztwa przeprowadzonego przez włoskiego sędziego Ferdinanda Imposimato wynika, że Agca został pozyskany do współpracy z KGB jesienią 1976 r. podczas studiów w Ankarze. Przeszedł przeszkolenie w obozie dla terrorystów, apotem odgrywał ważną rolę w operacjach KGB związanych z handlem bronią i narkotykami. W końcu Agcę przeniesiono do specjalnego wydziału – tzw. mokrych dieł (od mokrej roboty) i później wybrano jako snajpera do zamachu. Po tamtym wydarzeniu zmieniono skład personalny grupy nadzorującej terrorystów, a Wieczorka odwołano do Warszawy. W1981 r. został oddelegowany do pracy w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Resort obejmował wówczas gen. Czesław Kiszczak, który kluczowe stanowiska obsadzał najbardziej zaufanymi ludźmi ze służb wojskowych. Wieczorek trafił do Zarządu Ochrony Funkcjonariuszy (zajmował się kontrolą pracowników MSW). Potem pracował też w ośrodku szkoleniowym Służby Bezpieczeństwa w podwarszawskim Legionowie. Na tym stanowisku miał dostęp do większości dokumentów cywilnych tajnych służb. Przez dziewięć lat nielegalnie kopiował tajne dokumenty dotyczące różnych operacji i wynosił je do swojego domu pod Warszawą. – Gdy na początku lat 90. odchodził na emeryturę, jego archiwum liczyło ponad 20 metrów bieżących skopiowanych dokumentów – wspomina krewny Wieczorka, który starał się wyjaśnić okoliczności jego śmierci. W podobny sposób działał major i archiwista sowieckiego wywiadu Wasilij Nikitycz Mitrochin. W1992 r. przekazał on zgromadzone przez siebie dokumenty (tzw. archiwum Mitrochina) wywiadowi brytyjskiemu, zadając w ten sposób jeden z najdotkliwszych ciosów sowieckim tajnym służbom. Mitrochin przeżył, bo działał w absolutnej konspiracji. Tymczasem o archiwum płk. Wieczorka wiedziała nie tylko rodzina, ale również koledzy ze służb.

Śmierć za gadulstwo Jak twierdzą nasi rozmówcy, Wieczorek miał kopie wielu dokumentów, których oryginały zostały zniszczone w latach 1989-1990. Były tam m.in. ważne informacje na temat operacji „Popiel" (inwigilacja ks. Jerzego Popiełuszki i jego otoczenia), Edwarda Mazura i jego udziału w operacjach tajnych służb PRL, a także na temat oficerów WSI zaangażowanych w aferę Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego. – Na początku marca 2002 r. Wieczorek powiedział synowi, że zamierza udostępnić swoje archiwum prokuratorom IPN prowadzącym śledztwa w sprawach, w których istotną rolę odegrali funkcjonariusze tajnych służb – mówi „Wprost" przyjaciel pułkownika z czasów pracy. Nie zdążył tego jednak zrobić, gdyż kilka dni później dostał wylewu i trafił do szpitala. Po czterech dobach, 24 marca 2002 r., został wypisany do domu. Następnego dnia, gdy stał w kolejce do apteki, doznał kolejnego wylewu i zmarł przed przyjazdem pogotowia. Dokumenty pułkownika Wieczorka zabezpieczył jego syn. Znający go dobrze rozmówca „Wprost" twierdzi, że młody człowiek chciał je przekazać dziennikarzom. Nie zdążył jednak, bo kilka dni później w jego domu wybuchł tajemniczy pożar, który doszczętnie strawił archiwum. Syn pułkownika miał twierdzić, że śmierć jego ojca została spowodowana przez dawnych kolegów ze służb. Próbował doprowadzić do sekcji zwłok ojca i wyjaśnić okoliczności zgonu. Niestety, 3 kwietnia 2002 r. zmarł na zawał serca. Miał zaledwie 31 lat. – Kiedy kierowałem wojskowymi służbami specjalnymi, zgony oficerów wywiadu były starannie badane – mówi gen. Marek Dukaczewski, szef WSI w latach 2001-2005. – Mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że wszystkie wspomniane wypadki zostały rzetelnie wyjaśnione. O szczegółach nie mogę jednak mówić ze względu na tajemnicę państwową.

Tajemnicze zgony W tajemniczych okolicznościach zginęli trzej oficerowie polskiego wywiadu biorący udział w operacji wywożenia z Iraku agentów CIA, którzy zdobyli mikrofilmy zawierające ważne informacje o armii Saddama Husajna. Akcję przeprowadził wywiad UOP przy pomocy komandosów z jednostki GROM. Uczestnicy akcji ginęli wjej kolejne rocznice. Pierwszy 25 października 1996 r. w wypadku drogowym (między Bejrutem a Damaszkiem) zginął kpt. Jacek Bartosiak, szef rezydentury polskiego wywiadu w Libanie i Syrii. Dokładnie dwa lata później w Egipcie zginął major Andrzej Puszkarski, również po akcji awansowany i przeniesiony do wywiadu. Oba wypadki zostały przez policję uznane za nieszczęśliwe zbiegi okoliczności. 25 października 2002 r. u wybrzeży Egiptu, kilkadziesiąt metrów od brzegu, utonął Jerzy T., także po akcji w Iraku awansowany na oficera wywiadu. W 2000 r. zginął Piotr N., oficer WSI. Z zawiadomienia o przestępstwie, sporządzonego przez sejmową Komisję ds. Służb Specjalnych, wynika, że oficer ten był jedną z głównych postaci w aferze nielegalnego handlu bronią przez WSI z krajami objętymi embargiem ONZ, a także w interesach z rosyjską mafią. Jeden ze śledczych zajmujący się sprawą namówił oficera, by współpracował z wymiarem sprawiedliwości w zamian za złagodzenie kary. Następnego dnia po wyrażeniu zgody na współpracę N. został znaleziony martwy w pobliżu budynku wojskowej prokuratury. Jego śmierć zakwalifikowano jako tragiczny wypadek – zwłok nie poddano sekcji, a śledztwo wtej sprawie umorzono.
W1999 r. w niewyjaśnionych okolicznościach zaginął Bogdan Charyton, agent amerykańskich i kanadyjskich służb specjalnych w Polsce. W latach 70. został zwerbowany przez wywiad MSW i wysłany do Kanady, gdzie przewerbował go kanadyjski kontrwywiad. Po powrocie do Polski przez całe lata 80. dostarczał swoim mocodawcom cennych informacji o kadrowych pracownikach polskiego i sowieckiego wywiadu. Został zidentyfikowany, aresztowany i oskarżony o szpiegostwo. Zaginął kilka dni przed ogłoszeniem wyroku skazującego go na więzienie. Leszek Szymowski

Jak wojskowe służby rozpracowywały “Solidarność” Podsłuchiwali, obserwowali, potajemnie zatrzymywali, werbowali tajnych współpracowników... Na okładce cytowanego i reprodukowanego niżej w kilku fragmentach “zeszytu pracy” z pierwszych miesięcy 1982 roku widnieje nazwisko podpułkownika Lucjana Jaworskiego z Wojskowych Służb Wewnętrznych. Szereg urywków z tego zeszytu już w 1994 roku cytowali reporterzy zlikwidowanego wkrótce potem “Expressu Wieczornego – Kulisów”. W 1996 roku kilkakrotnie obszernie pisał o zwartości “zeszytu” GŁOS. Dziś warto ponownie przypomnieć to unikatowe źródło do badania m.in. Sprawy Operacyjnego Rozpracowania “HYDRA” – także dlatego, że przez wielu historyków “zeszyt” wciąż jest traktowany tak, jakby go nigdy nie było. A przecież dla tematu “wojskowe tajne służby PRL wobec Solidarności podziemnej w Warszawie w 1982 roku” jest on źródłem podstawowym – choć o wciąż nieustalonej do końca proweniencji i wiarygodności. Poniżej reprodukujemy jedną stronę z oryginału “zeszytu”. Natomiast na sąsiedniej stronie GŁOSU widnieją czytelne (i dokładne, gdy idzie o treść, ale wszystko wskazuje na to, że znacznie późniejsze) odpisy fragmentów kilku stron z “zeszytu”, dokonane ręką inną, niż autora oryginału - lub przez autora, ale zmienionym charakterem pisma. Zapewne badanie grafologiczne jeszcze dziś pozwoliłyby ustalić, czy autorem notatek w “zeszycie” był faktycznie ppłk Jaworski, zaś analiza zachowanych kart – w jakich latach je zapisano. Jak zeszyt trafił do rąk dziennikarzy? Ponoć ocalał z przeprowadzonej jakoby w 1990 roku w Siedlcach akcji niszczenia akt WSW. Ponoć... Parę lat po przemianowaniu WSW na WSI, w 1992 roku krótkotrwały szef kontrwywiadu “nowych” Wojskowych Służb Informacyjnych płk Lucjan Jaworski zapewniał indagującą go w tej kwestii komisję sejmową, że WSW to był “zwykły kontrwywiad wojskowy”, który nigdy nie działał przeciw opozycji politycznej czy “Solidarności”... Lektura “zeszytu” dowodzi, że było wprost przeciwnie.

Kogo i co WSW rozpracowywały W pierwszym miesiącu stanu wojennego grupie funkcjonariuszy/oficerów WSW powierzono zadanie niezależnego od Służby Bezpieczeństwa rozpracowania wyrastających jak grzyby po deszczu struktur podziemnej “Solidarności” i ruchu wydawniczego na terenie Warszawy. Korzystając z bogatego arsenału technik operacyjnych (podsłuchów, podglądów,...) i z intensywnie rozbudowywanej sieci tajnych współpracowników funkcjonariusze WSW stosunkowo szybko wgryźli się w teren i coraz precyzyjniej rozpoznawali siły przeciwnika. Poza ppłk. Jaworskim “zeszyt” wymienia z imienia, nazwiska i numeru telefonu kilkudziesięciu pułkowników, majorów i kapitanów WSW oraz oficerów niższych stopni (m.in. Bułę, Figurę, Grabeusa, Grzesika, Jaworka, Putka, Radeckiego, Rozpędka, Tarchałę, Zająca, Zajkowskiego, Zapytowskiego) zaangażowanych w SOR “HYDRA” oraz koordynujących z nimi swoje działania wysokich funkcjonariuszy stołecznej SB. “Zeszyt” jest jedynym znanym źródłem do badania SOR “HYDRA”, gdyż ewidencja zasobów archiwalnych IPN wykazuje wprawdzie akta SOR “HYDRA”, ale są to akta zupełnie innej, kiedy indziej i nie przez wojsko prowadzonej sprawy.Koniecznie trzeba tu zaznaczyć, że zapisany w “zeszycie” ogromny kapitał czasu, sił, energii, pieniędzy, techniki i talentów WSW zużyły nie na rozpracowywanie prawdziwych bądź domniemanych szpiegów pragnących poznać ważne dla Polski tajemnice wojskowe i nie na przeciwdziałanie wrogim planom obcych wywiadów, lecz na łowienie znacznie łatwiejszej do schwytania zwierzyny. Solidarnościowi konspiratorzy-amatorzy to cel łatwiejszy do wytropienia i ustrzelenia lub oswojenia niż profesjonalni agenci obcych wywiadów.Wojsko starało się niezależnie od SB rozpracowywać podziemne wydawnictwa i sieci kolportażu oraz struktury zdelegalizowanej przez władze “Solidarności”.

Rozpracowywanie “Wiadomości” Gdyby sądzić tylko z treści “zeszytu”, trzeba by uznać, że w pierwszych miesiącach stanu wojennego WSW poświęciły więcej czasu “Wiadomościom” Regionu Mazowsze niż jakiemukolwiek innemu podziemnemu pismu. To nie powinno dziwić, skoro pierwszy numer “Wiadomości” ukazał się już w piątym dniu stanu wojennego, na parę tygodni przed debiutami “Tygodnika Wojennego”, “Tygodnika Mazowsze”, “Woli” i innych ważniejszych pism podziemnych tych lat.

19.01.[1982]Inni[...]“Marek” (inny) – redaktor “Wiadomości Dnia”[...]

[Po 19.01.1982][...] WYDAWNICTWA “Wiadomości dnia” – redaguje Irena .... Jastrzębowski, Roguska, Piotr PIETAK, Marek KUBIN – ojciec Jerzy z Broniwoja, Nachelski, Henia – Krzysiek –Krystyna –GŁOS WOLNY “Tygodnik Wojenny” – jakąś rolę w jego wydawaniu ma odegrać AA [Agnieszka Arnold] i Kochelski [Kochlewski - ?]wydaje Łuczywo (19.01) – pismo KOR “NOWA” – list do gen Jaruzelskiego – na offsecie ma być zbiór wierszy i pieśni strajkowych dojście do wyd. ma mieć [Tomasz - ?] MICHALAK Apel do czł. “S” – treść – “możemy się zorientować” “ROBOTNIK” – Helena ŁUCZYWO – pierwszy nakład 50 tys. metoda sitodruku – 3 tys. egz. dziennie. odbitka ksero z amb. USA “przemówienie Heiga [sekretarza stanu Alexandra Haiga - ?] wygłoszone w Kongresie” MAZOWSZE – Bujak, Kulerski i Janas [...]

9.02.1982 SOR HYDRA Kontakty Jacka “O” [Obrąpalskiego] [...] Piotr PIĘTAK – syn wdowy (!) po poecie PIĘTAKU – redaktor “Wiadomości Dnia” – obecnie redagowanego “Marek” z Broniwoja, także redaktor [...]

[Po 9.02] [...] Wiadomości: Marek KUBIN Irena = Henryka DROGOWSKA [...]

13.02.82 [...] WKW – sprawdzić dane dot. syna Leja Możliwość rozmowy z nim Ustalenie odnośnie N.[?] Nowaka Krzysztof FABISIAK - Piotr Piętak – SB [...]

Omówienie 23.02.82płk. Buła płk. Figura ppłk. Jaworski ppłk. Putek Ustalono, że rozpoznawana grupa zajmuje się wydawaniem “WIADOMOŚCI” Drukarnia: Śniadeckich – Waryńskiego – Nowowiejska matryca: Krzysztof znacząca rola A.A. W. Kochlewski kolportaż: Dobra, Grzybowska [...] likwidacja [skreślone: wspólna] na naszych mat....

[data - ?] Propozycje: Czołowymi figurantami w grupie “Wiadomości” są: Agnieszka A, Wojciech Kochlewski, Krzysztof (?), Piotr Piętak, Marek Kubin “Jacek” czołową rolę redaktora przypisuje Piętakowi. Nasza wiedza o nim żadna. Znajduje się w aktywnym zainteresowaniu SB - nasza wiedza i możliwości pozwalają na skoncentrowaniu się wokół Agnieszki A, Wojciecha Kochlewskiego – i ich kontaktach. Istotną rolę może spełniać “Krzysztof”. Dlatego też:

1. Organizację źródeł osobowych oprzeć na pozyskaniach z pośród osób już nam znanych

* Anny Burakiewicz - lekarki szpitala przy ul. Sobieskiego

* Magdaleny Słowikowskiej

* Iwony Tarnawskiej

* Doroty Sierakiewicz

- w tym celu:

a) podtrzymywać zadania dla Jurka zbliżenia się do A.B. i zapewnić jak największy dopływ informacji o jej życiu, poglądach, planach życiowych, kontaktach w interesującym nas środowisku (OW [obserwacja], PT [podsłuch telefoniczny])

b) zorganizować spotkanie z nią i przeprowadzić rozmowę umożliwiającą złożenie propozycji współpracy bez ujawnienia naszych zainteresowań;

c) równocześnie ustalić w MSW, jak daleko mają zorganizowaną kontrolę domu Słowikowskich, złożyć propozycję ścisłej współpracy w zorganizowaniu i wykorzystaniu wyników PL [podsłuchu lokalowego];

d) na podstawie uzyskanych wiadomości z tego źródła wypracować kombinacje zmierzające do pozyskania Magdy.

[data - ?], 19.31

Arnold – prawdopodobnie wczoraj wieczorem wróciła, angaż do zesp[ołu] filmowego w Łodzi

Słowikowska - brak podstaw do podejrzeń o głębsze zaangażowanie się w zorganizowaną działaln[ość]

Sikora – [...] wymagają oddzielnego prowadzenia

Kochlewski – nie ruszamy (TW Kasprowy nie ma faktycznie dotarcia)

Obrąpalski –

POTOK – wymaga wznowienia z chwilą podjęcia wr[ogiej] działalności

Wysocki – organizator kolportażu “Tygodnika Mazowsze”

Bałkan [i - ?] Babcia – wyjście na kurierów i drukarnie

“Wiadomości dnia” rozbite. Areszty i internowanie.:

[...] KUBIN, FABISIAK, Mich. DYLIK, nie udzielają żadnych wyjaśnień. Mat. dotyczące Fabisiaka i Garncarka przekazaliśmy do SB.

wniosek na zatrzymanie A.A. plan rozmowy z J.O. plan rozmowy z Sikorą (dane dot. jego kontaktów) Rozpracowywanie ul. Grzybowskiej i ul. Potockiej

[bez daty] [...] plan czynności: Putek, Zapytowski II. “MAGDA” Rozpoznanie punktu kontaktowego w al. Jerozolimskich 25 m. 32, w szczególności Arnold, Sierakiewicz. Notatka porozumienia z SB likwidacja punktu kolportażu na Grzybowskiej – zakaz!!! Plan czynności: Putek III. Rozpracowanie Kochlewskiego, działalności i jego kontaktów

[bez daty] NIE WOLNO LIKWIDOWAĆ GRZYBOWSKIEJ

[przed 25-26.02] [...] * przygotować zatrzymanie Jacka i Grażyny “O”

- uzupełnienie planu, rozpisanie całej koncepcji realizacji zatrzymania

* rozplanować likwidację punktu na Grzybowskiej [...]

[bez daty] Zatrzymanie tajne przygotować precyzyjnie, nawet przetrenować. Szczegółowo: kto i za co odpowiada Wykorzystanie Jurka do rozpracowania kand[ydatów-?] do pozyskania. Agentura w środowisku antysocjalistycznym do ustalenia zagrożenia interesów wojska – na łączności oficerów obiektowych W informacji pokazać gradację problemów, szkodliwość społeczną działania. Podział pracy:

ppłk Putek – Jacek “O”, Jurek

ppłk Zapytowski – Wojciech Kochlewski, Sierakiewicz, Grzybowska, Renata Top...

współdziałać z KS MO

mjr Radecki – typować TW

współdziałać z MSW

współdziałać z zarz III (odd. II) [...]

4.03.82 [...] Grzybowska – punkt zlikwidowany, adres następnego 8-9.03 [...] Radecki na Potocką Rozpytać Grażynę “O” o nowo..... Płk SB Szczygieł – załatwione! [podpis nieczytelny]

Kontrola rozpoczęta 18.03 sygnał 9.03 Potwierdzenie 15.03 PL [podsłuch lokalowy] i PDF [podsłuch domofonu - ?] 25.03 140 egz. Wiadomości [nr] 21 z 4.03 98 egz. [Wiadomości nr] 23 [z] 17.03 5 egz. Solid. podziemia 16.03 2 egz. Niepodległość na co dzień

1 egz. Instrukcja BHP w warunkach stanu wojennego

20.03 “wydłużone oko” na Potockiej dokumentacja fotograficzna Adamski

Sytuacja w punktach kolportażu na dn. 28.03. Grzybowska – zlikwidowany przez właścicieli Dobra – [zlikwidowany] przez MO

Potocka – przygotowany do likwidacji po 1.04. Rondo Waszyngtona – [...]

Rozpracowywanie Agnieszki A.

19.01.[1982]

Inni

Jan Lisicki – mógł być na spotkaniu z ludźmi z regionu Mazowsze

“Marek” - pracownik “Washington Post” – skrzynka kontaktowa (?), do samochodu przez otwartą szybę materiały ma przekazywać A. Arnold, ma kontaktować się z nim również KACHELSKI [Kochlewski - ?]

“Marek” (inny [niż “Marek”,– redaktor “Wiadomości Dnia”

ŚWITAŁA – “Głos Wolny” (?)

red. ŻW [“Życia Warszawy” - ?] – druga skrzynka. Mat[eriały] do niej dostarczać ma “jakaś kobieta” – prawdopodobnie krewna A.A. (kto odbiera?)

Aldona Jabłowska [Jawłowska - ?] – socjolog – uczestniczyła w jednym zebraniu

“Marek” (inny [niż wyżej wymieniony - ?]) – redaktor “Wiadomości Dnia”

Macikus – zbiera informacje – przekazuje Sierakiewicz albo A.A. albo bezpośrednio za granicę

uczestnicy spotk [...].01:

Tomasz Michalak – fabrykowanie falsyfikatów dok[umentów] osobistych, kontakt z SB i MO /dotarcie do pieczątki/ ma mieć dojście do “NOWEJ”

Jan Narożniak – wie, gdzie ukrywa się Janas, organizuje Agn. Arnold spotkanie Jastrzębowski-Janas

Marcin Kachelski – odwiedza A.A. – 13.01 do Krakowa – mieszka wspólnie z A.A. - Ma również kontakt z korespondentem WP [“Washington Post” - ?]

[...]

[przed 25-26.02]

[...]

2. W stosunku do Jacka “O”

* po najbliższych z nim spotkaniach (25-26.02) wyrazić zgodę na 10-14 dniową przerwę – zgodnie z jego sugestią

* udzielić mu na ten okres szerszego instruktarzu [!] oraz przedstawić do realizacji (za podpisem) – zadanie – linię postępowania z wyraźnym zaznaczeniem zakazu czynnego uczestnictwa we wrogiej działalności.

* wnikliwie analizować dane z PL [podsłuchu lokalowego] i PT [podsłuchu telefonicznego]. W przypadku wykonywania ulotek lub ich kolportażu – dokonać tajnego zatrzymania i pozyskać go na zasadzie przymusu

* w przypadku wyjazdu jego z żoną w góry - OW [obserwacji] nie prowadzić. Powiadomić WOP [Wojska Ochrony Pogranicza o możliwości podjęcia z jego strony próby ucieczki za granicę.

* po powrocie do W-wy – wykorzystując jego sytuację rodzinną i plany na przyszłość zaostrzyć rygory współpracy zobowiązując go do wykonywania naszych zadań zgodnie z potrzebami i nowymi warunkami sytuacji

3. W oparciu

c.d. ** Z Jackiem rozmawiać poprzez siłę argumentu

* przygotować zatrzymanie Jacka i Grażyny “O”

- uzupełnienie planu, rozpisanie całej koncepcji realizacji zatrzymania

* rozplanować likwidację punktu na Grzybowskiej

- - -

Cel generalny:

zebrać dane dotyczące przestępczej działalności A.A. – spowodować jej zatrzymanie na gorącym uczynku

korespondent Washington Post – jego kontakty

Ktoś z tej grupy ma bezpośredni kontakt

Kto kieruje tym ruchem

Pokazać osoby będące w zainteresowaniu także SB

4.03.82

[...]

A.A. – wszystko, co o niej wiemy, plan, wnioski na jutro.

[...]

22.03

ppłk Jaworski – pomoc w opracowaniu PZ [P2 - ?] / przeprowadzenie rozmowy z “S” / przygotowanie warunków do pozyskania / osobiste zapoznanie się z miejscem / przygotowanie miejsca tajnego zatrzymania “A”

ppłk Put[ek] – przygotowanie się do rozmowy z Arnold z chwilą zatrzymania

* rozmowy z Grażyną Obrąpalską

ppłk Zapytowski – opracowanie kombinacji zabezpieczenia Słowikowskich na czas monterów PL [podsłuchu lokalowego], po ostatnim demontażu

mjr Radecki – osobiste zapoznanie się z miejscem przygotowywanego zatrzymania, rozplanowanie sił i środków, przedłożenie uściślonych wariantów zatrzymania ze szczegółowym szkicem

Rozpracowywania

ul. Puławskiej

i ul. Odyńca

24.02.82[...] Z mat. śledztwa

1. Pilne ustalenie dot[yczące] osób, budynku i t.p. na ul. Puławskiej /DRUKARNIA/ 103 m 1

drzwi zamykane przez doz[orcę] 103A m 1 Rabikowski [Zabikowski - ?]

2. Dorota “S” – tajne zatrzymanie

rozpatrzyć możliwość podstawienia “KASI”

“...jest drukarnia na Mokotowie, przy Odyńca, to tylko ja wiem ... nic teraz nie drukuje, to jest sprzęt, matryce, papier... to jest w jakimś wolnym pomieszczeniu ... w ciągu budynków przy Puławskiej od Odyńca, po stronie postoju TAXI na Odyńca ... po drugiej stronie Puławskiej w stronę KGMO, w tamtą stronę, po lewej stronie w długim budynku... Ja tam nie byłem, ja twierdzę, że tam coś jest bo stamtąd coś zabierano i tak przelotem się dowiedziałem, gdzie to było... [...] l l l Długo jeszcze można by cytować “Zeszyt operacyjny” ppłk. Jaworskiego z WSW/WSI. Obok notatek do spraw “HYDRA” i “MAGDA” są tu jeszcze materiały m.in. do spraw “PAJĄK” i “DRUKARZ”. Wszystkie prowadzono od stycznia do maja 1982 roku, a przynajmniej: takie daty noszą skrajne notatki. Wszystkie te sprawy wymierzone były w cywilnych działaczy “Solidarności” lub podziemne wydawnictwa – nie zagrażających ani obronności kraju ani nawet interesom Wojska Polskiego. Tak wygląda jedno ze skrzętniej ukrywanych tajemnic WSW. GUGAŁA

Sutanna i kamasze Koledzy z wojska Popiełuszki oddali hołd nad jego grobem w 25. rocznicę męczeńskiej śmierci księdza. Tej treści wiadomość obiegła kilka dni temu wszystkie media. Ksiądz Popiełuszko (na zdjęciu), już jako kleryk odbębnił pełne dwa lata w jednostce w Bartoszycach. Przeczytaj o jego służbie oraz o tym, jak mieli w wojsku inni księża. A może Ty służyłeś z Popiełuszką?

Władze PRL wbrew umowie z Kościołem wcielały młodych kleryków do wojska. Tak tez się stało z księdzem Jerzym. W Bartoszycach należał do najbardziej niepokornych żołnierzy, nie dlatego, że był nieposłuszny, ale dlatego, że władze komunistyczne wykorzystywały okres służby wojskowej do łamania charakterów przyszłych księży. Zabraniano im modlitw, noszenia medalików, kpiono przy nich z Boga. Koledzy z wojska wspominają, jak pewnego razu oficer przyłapał Popiełuszkę z różańcem w ręku. Rozkazał mu rzucić go na ziemię i podeptać. Popiełuszko nie posłuchał, za co został odesłany do aresztu. Innym razem odmówił zdjęcia medalika. Modlił się na klęcząco, mimo że było to zabronione. Może i Ty służyłeś z księdzem Jerzym w Bartoszycach? Jeśli tak, opisz swoje wspomnienia: pisz na adres – gorniak102@wp.pl

A jak inni księża odsługiwali wojo?
Żołnierze! Dzisiaj odbędzie się impreza spowiedzi i komunii - ogłaszał dwa razy w roku szeregowym z seminarium oficer polityczny.
Kleryków wcielano przymusowo do wojska od końca lat pięćdziesiątych do końca dekady Gierka. Klerycy z Polski południowej, trafiali do jednostek na północy - w Szczecinie - Podjuchach lub Bartoszycach. Księża, którzy służyli w Szczecinie w latach 1967-1969, od kilkunastu lat kontaktują się regularnie. Jak to koledzy z wojska... Kleryków wcielano do wojska w ramach walki z Kościołem, a właściwie z poszczególnymi biskupami. Jeśli któryś podpadł władzy, zabierano mu więcej kleryków. W 1967 "podpadnięty” był wrocławski kardynał Kominek, więc z tamtejszego seminarium zabrano aż 21 alumnów, z opolskiego seminarium 15, nieco mniej z Krakowa.

Łopata zamiast karabinu Klerycy w mundurach byli wojskiem dziwnym. Na strzelnicę zawieźli ich trzy razy w ciągu dwóch lat, a ostrej amunicji nie dawano im nawet na wartę. Zdaniem biskupa Jana Tyrawy, który służył z Opolanami w jednej kompanii, władzom na żadnym szkoleniu wojskowym kleryków nie zależało. - Mieliśmy peemy, które pamiętały jeszcze II wojnę światową i poza nami nikt takich w jednostce nie nosił. Cykl szkolenia z łączności zaczynał się i kończył na opisie radiostacji TAJ-48, którą można zobaczyć na filmie "Czterej pancerni i pies”. Za to szkolenie polityczne odbywało się co najmniej trzy razy w tygodniu. - Podstawowym sprzętem, z którym mieliśmy do czynienia w wojsku, była łopata ŁP 110. Kilometrami kopaliśmy rowy pod kable. Wielu z nas wykorzystało potem te umiejętności przy budowaniu kościołów i innych pracach parafialnych – mówią. Ks. Jerzy Kubicki z diecezji katowickiej wspomina ze śmiechem, że nieco przyciasny na początku mundur już po kilku tygodniach pasował jak ulał. - Po dwóch miesiącach "zgubiłem” 10 kilogramów - mówi ze śmiechem. Proboszcz z Centawy, ks. Jan Czekański, pracował wraz ze swymi kolegami przy budowie osiedla domków wypoczynkowych dla kadry w Borównie koło Bydgoszczy. - Ja pracowałem przy budowie mola, które osadzaliśmy na beczkach. Przy pracy piła obcięła mi palec - wspomina.- Kiedyś jeden z naszych kolegów, dziś już nieżyjący ksiądz Jerzy Waniczek, postawił się politycznemu i powiedział, że nie będzie pracował fizycznie w niedzielę, bo mu na to sumienie nie pozwala. Usłyszał w odpowiedzi: Wy jesteście teraz człowiek państwowy, wy sumienie zostawcie za bramą - wspomina pomocniczy biskup opolski Paweł Stobrawa.

Święta więzły w gardle Władze do tego stopnia starały się zatrzymać sumienie i religię za bramą, że przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem dowódcy zwykle życzyli klerykom wesołych dni wolnych od zajęć. Słowo święta nie przechodziło im przez gardło. Jednak w szczecińskiej jednostce niezbyt gorliwie tępiono tych, którzy się indywidualnie modlili, i nie zdzierano z szyi medalików, co się w innych jednostkach zdarzało. Nie wolno się było modlić wspólnie. - Mimo zakazów spotykaliśmy się, szczególnie w niedzielę, w łaźni, bo tam było cicho i ustronnie. Ale nasi przełożeni zwykle nam niedzielę organizowali tak, żebyśmy byli możliwie jak najbardziej zajęci. Organizowano wtedy zajęcia kulturalno-oświatowe, zwiedzanie zakładów pracy itp. - wspomina ks. Hieronim Gorszczuk, proboszcz z Debrzyc. Kleryków wyrzucono z łaźni z krzykiem w Wigilię za śpiewanie kolęd. Dwa razy w roku - przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą - mogli modlić się całkiem legalnie. Na porannym apelu oficer polityczny zapowiadał "imprezę spowiedzi i komunii”. - Zwykle zawożono nas do pobliskiego kościoła oo. Chrystusowców. Tam ojcowie i kapelan wojskowy siadali do konfesjonałów, by słuchać spowiedzi - mówi bp Paweł Stobrawa. - Kolejki ustawiały się tylko do zakonników. Do kapelana wojskowego nikt nie szedł, nie cieszył się zaufaniem.

Grafik podpadnięć - Na pierwszy siedmiodniowy urlop pojechałem dopiero po roku i przeżywałem to trochę jak więzienie - przyznaje ks. Andrzej Oleś, dziś proboszcz dużej parafii częstochowskiej. Przyszłych księży raczej w koszarach nie rozpieszczano. Jedną z szykan było przyspieszenie o tydzień przysięgi pod pozorem, że plac alarmowy będzie potrzebny do innych zajęć. Na skutek tego pomysłu prawie nikt nie miał na przysiędze odwiedzin z domu. - Oczywiście to nie naszych rodzin się bano, tylko ewentualnych gości z seminarium, którzy chodziliby po terenie koszar w sutannach lub koloratkach - mówi bp Paweł Stobrawa. W niektórych batalionach kleryckich żołnierzom proponowano natychmiastowe wyjście do cywila i miejsce na studiach pod warunkiem, że wystąpią z seminarium. - Nasze nastawienie generalnie było na nie. Zakładano wtedy w wojsku tak zwane DSS-y - drużyny służby socjalistycznej. Myśmy do nich z założenia nie wstępowali. Nawet w zajęcia sportowe programowo się nie angażowaliśmy. Nasz kolega, który trenował lekkoatletykę i biegał świetnie, pytał zawsze, jaki czas trzeba mieć na dostateczny i co do sekundy tyle biegał. Bp Tyrawa wspomina, że okazją do oporu były także zajęcia polityczne. - Oni męczyli nas do upadłego V zjazdem partii i jego dobrodziejstwami, atakami na encyklikę "Humanae vitae” i wypominaniem Kościołowi pomocniczego biskupa w Monachium, który podczas wojny służył w SS. Ponieważ kto zadawał niewygodne pytania, tracił prawo do przepustek, zrobiliśmy grafik pytających, by wszyscy podpadali równo.

Kapitan Strach niestraszny Księża podkreślają, że relacje z kadrą zależały od konkretnych ludzi. Wspominają i nadgorliwców, którzy znęcali się nad żołnierzami pod pozorem musztry, i tych, którzy zachowywali się życzliwie. - Na początku służby, gdy wszystkim nam trudno było przestawić się z seminarium na koszary, mieliśmy szczęście do dowódcy kompanii. Nazywał się Strach, ale wcale nie był straszny - mówi ks. Jan Czekański. Po latach różnie wspominają wojsko. Jedni - jako czas stracony, inni - jako okres zbierania doświadczeń. - Co jest wartością tamtych lat? Na pewno to, że przyjaźnimy się do dziś - mówią. Krzysztof Ogiolda

ODEBRANY RÓŻANIECU nas część towarzyszy traktuje Kościół, religię jako nazwijmy to znów obrazowo, dziedziczną chorobę, która nas toczy od tysiąca lat, i uważa, że można jakimś wstrząsem tę chorobę wyleczyć. Z kolei Kościół uważa, że partia, socjalizm to jest nowotwór, który się pojawił w tym narodzie. Z tym że jedni z nich uważają, że jest to nowotwór złośliwy, który trzeba jak najszybciej usuwać i robić wszystko, żeby on z życia narodowego został usunięty. A drudzy traktują to jako nowotwór niezłośliwy, no który trzeba od czasu do czasu nakłuwać, no ale z którym trzeba żyć i go tolerować. I ja myślę, towarzysze, [że] my się musimy przyzwyczaić do [tej] dziedzicznej choroby. To nie znaczy, że z nią się godzić, a to znaczy, że nie dopuszczać do tego, aby ona się rozpowszechniała, rozszerzała. A na odwrót, robić wszystko, żeby wszędzie tam, gdzie można, ona się cofała” – to słowa z wystąpienia pierwszego sekretarza KC PZPR gen. ludowej armii Wojciecha Jaruzelskiego, wygłoszonego na początku listopada 1984 r., tuż po zabójstwie księdza Jerzego Popiełuszki. Dokument zawierający stenogram przemówienia został opublikowany w Biuletynie IPN 10(45) z października 2004r.,(Grzegorz Majchrzak, Jan Żaryn – „Dwa nowotwory”) poświęconym w całości księdzu Jerzemu. Może żaden inny dokument z tego okresu, nie ukazuje tak dobitnie prawdziwego stosunku kierownictwa partyjnego, do polskiego Kościoła na początku lat osiemdziesiątych. Fragmenty dokumentu zamieściłem w tekście ZBRODNIA "OKRĄGŁEGO STOŁU" Wiemy, że programowe zwalczanie Kościoła rozpoczęli komuniści już w roku 1944r., choć w pierwszym okresie stosowali taktykę maskowania swoich zamiarów. Zmiana polityki zaznaczyła się od roku 1948, gdy za pomocą terroru umocnili już swoją władzę. Podobnie jak po rewolucji bolszewickiej w Rosji, Kościół zaczęto przedstawiać jako wroga nowego ustroju i Polski, powiązanego z amerykańskim imperializmem i Watykanem, który w Związku Sowieckim był symbolem wroga nr 1. Ponieważ Kościół był jedyną, niepodporządkowaną partii strukturą społeczną i religijną, totalitarny system komunistyczny nie mógł go tolerować. Zniewolenie społeczeństwa, wymagało zniewolenia Kościoła. Jedną z metod represji, stosowanych wobec Kościoła, było powoływanie kleryków seminariów duchownych do odbywania zasadniczej służby wojskowej. W swych założeniach, pobór do LWP miał być formą nacisku na Prymasa Polski i Episkopat w celu wymuszenia ustępstw. Stanowił również próbę zdezorganizowania toku studiów seminaryjnych, odciągnięcia jak największej liczby alumnów od kapłaństwa, a ponadto był zamierzonym sposobem gromadzenia możliwie pełnych danych o osobowości kleryków, kontynuujących studia seminaryjne po ukończeniu służby wojskowej. Również ksiądz Jerzy poznał realia ludowego wojska, gdy w roku 1966, na początku drogiego roku studiów, został powołany do odbycia służby wojskowej, w specjalnej jednostce dla kleryków w Bartoszycach. Wcielanie kleryków do wojska (wbrew umowie państwa z Kościołem z 1950 r.) było ewidentną szykaną władz komunistycznych wobec Kościoła i niepokornych biskupów. Planowano, że poprzez przemyślny system indoktrynacji prowadzonej przez wyselekcjonowaną kadrę oficerów uda się skłonić kleryków do porzucenia studiów w seminariach. To mało znana karta w historii PRL.

Zgodnie z Zarządzeniem Ministra Obrony Narodowej nr 33/MON z 14 kwietnia 1959 r. (przeznaczonym wyłącznie do użytku wewnętrznego komisji poborowych) poborowi duchowni i zakonnicy oraz uczniowie seminariów, którzy nie przedstawili zaświadczeń z Wydziału ds. Wyznań, mieli zostać poddani przeglądowi lekarskiemu i skierowani do służby wojskowej. O tym, ilu alumnów i z których seminariów zostanie wcielonych decydował Urząd ds. Wyznań we współpracy z Głównym Zarządem Politycznym Wojska Polskiego (GZP WP). To GZP ustalał liczbę poborowych-kleryków i zatwierdzał sporządzane przez Urząd imienne listy, przekazywane następnie do Wojskowych Komend Uzupełnień. Alumnów kierowano do około 90 wyznaczonych jednostek wojskowych, stosując zasadę maksymalnego oddalenia miejsca służby od macierzystego seminarium (co najmniej 100 km) i umieszczania w poszczególnych jednostkach nie więcej niż jednego alumna z danego seminarium. Przy wyborze miejsc przydziału pomijano jednostki specjalne. Komuniści nie kryli, że „głównym celem prowadzonej w tym czasie z nimi[klerykami] pracy wychowawczej było skłonienie jak największej ilości alumnów do rezygnacji z nauki w WSD”- jak zapisano to w oficjalnych dokumentach. W tym celu ludowe wojsko oferowało żołnierzom-alumnom pomoc w przygotowaniu do życia w cywilu, np. w dostaniu się na świeckie studia i zdobyciu zawodu. (Organizowano m.in. kursy zawodowe – np. w 1959 r. alumnów skierowano na kurs samochodowy). Z każdym, odchodzącym do rezerwy alumnem odpowiednio przygotowany oficer polityczny przeprowadzał indywidualną rozmowę, w której informował, że wojsko jest w stanie udzielić mu wsparcia i pomocy materialnej w przypadku rezygnacji z dalszych studiów teologicznych. W poszczególnych okręgach wojskowych sporządzano imienne wykazy alumnów, którzy rezygnowali ze studiów w seminarium, podając zamiary każdego z nich i uwzględniając udzieloną im pomoc. Interesujące są efekty tych zabiegów. Z pierwszego poboru w 1959 r. z 63 wcielonych do wojska alumnów po przejściu do rezerwy do seminarium nie wróciło 16. Z poboru w 1960 r.: w Warszawskim Okręgu Wojskowym z 48 alumnów z dalszej nauki w seminarium zrezygnowało 16 kleryków, z których 11 otrzymało pomoc od wojska (studia, praca, mieszkanie, pieniądze); w Śląskim Okręgu Wojskowym z 8 alumnów z kapłaństwa zrezygnowało 3; w Pomorskim OW z 16 do seminarium nie wróciło 98. Z 86 alumnów wcielonych do wojska w 1961 r. cywilne życie wybrało 21. W 1962 r. ze 151 wcielonych do wojska kleryków z powrotu do seminarium zrezygnowało 13, w 1963 r. – 12 ze 160 wcielonych. Niewiele jest rzetelnych opracowań dotyczących tego tematu. Cytowane powyżej dane pochodzą z Biuletynu nr.28 Wojskowej Służby Archiwalnej z roku 2006 i znalazły się w opracowaniu Katarzyny Ciemięgi – „Alumni w Wojsku Polskim w latach 1959-1980 w świetle dokumentów Głównego Zarządu Politycznego”.

Kościół początkowo ograniczył się do wyrażania protestu wobec powoływania alumnów do zasadniczej służby wojskowej. Protesty te kierowano do władz państwowych i wojskowych. Protestowała hierarchia kościelna, władze seminaryjne, diecezjalne i poszczególni alumni. Przede wszystkim starano się zapobiegać odchodzeniu kleryków z seminariów po wyjściu z wojska. W 1963 r. zdarzały się przypadki, że alumni, spodziewając się poboru, zmieniali miejsce zamieszkania i seminarium. Jednym ze sposobów zapobiegania rezygnacji alumnów z powrotu do seminariów duchownych było rozsyłanie do żołnierzy-kleryków maszynopisów zawierających argumenty Kościoła przeciwko treściom propagandowo-agitacyjnym, głoszonym na szkoleniach politycznych w wojsku. Główny Zarząd Polityczny WP traktował te materiały jako formę propagandy. „Świadczyć o tym mogą zarówno odpowiednio dobrane tematy, jak i sposób ujęć, dostosowany do poziomu przeciętnego żołnierza”. Były też przypadki wyznaczania księży do sprawowania opieki nad poszczególnymi klerykami w wojsku. Opiekun miał prowadzić systematyczną korespondencję z danym alumnem, odwiedzać go osobiście i dbać o jego rozwój duchowy i intelektualny. Korespondencję z seminariów często wysyłano na adresy cywilne, z których żołnierze-alumni odbierali listy w czasie przepustki. Zmusiło to aparat polityczny LWP do wyczulenia na pracę z alumnami. W GZP opracowano specjalne materiały propagandowe, które miały przedstawić w sposób „przekonujący, naukowo uzasadniony i demaskatorski punkt widzenia na problemy zawarte w odkrytych materiałach”. Zauważono, że władze kościelne wprowadziły wiele przywilejów dla alumnów powracających z wojska, traktując ich jako osoby, które przeszły próbę charakteru i trwałości przekonań. Najważniejszym przywilejem było skrócenie czasu trwania nauki w seminariach, a także umożliwienie kontynuowania studiów za granicą. „W tej sytuacji alumni, mając do wyboru podjęcie 5- lub 6-letniej nauki na uczelniach przez nas proponowanych lub też uzyskać w okresie 1 roku intratny zawód (tak bowiem większość z nich traktuje „powołanie kapłańskie”) – na ogół skłonni są wybrać to drugie. W tej sytuacji rezygnują z powrotu do seminarium jedynie alumni, którzy wyraźnie odczuli wyższość życia świeckiego, a także ci, którym zdołano w wojsku wpoić dogłębne przekonanie o aspołecznym charakterze zawodu księdza, o nieprzejednanej wrogości kościoła wobec ludowego Państwa” – pisał gen. Wojciech Jaruzelski, szef Głównego Zarządu Politycznego WP. (266/91/223, Notatka służbowa o sytuacji wśród alumnów WSD, odbywających zasadniczą służbę wojskową) Można wyróżnić przynajmniej trzy etapy w organizacji kleryckiej służby wojskowej i doborze stosowanych tam metod na rzecz przymusowej ateizacji i indoktrynacji, prowadzonych pod czujnym okiem towarzysza Jaruzelskiego, szefa Głównego Zarządu Politycznego WP w latach 1960 – 65. Etap pierwszy obejmuje lata 1959 – 1964. W tym okresie klerycy - żołnierze odbywali dwuletnią zasadniczą służbę wojskową w tak zwanej "diasporze". Byli wcielani do różnych formacji i jednostek wojskowych pierwszego rzutu, to znaczy bojowych, na terenie całego kraju. Szybko jednak zrezygnowano z tej metody, gdyż alumni-żołnierze wywierali bardzo silny, pozytywny wpływ na kadrę zawodową i żołnierzy, stając się ich duchowymi przywódcami. Niepowodzeniem zakończył się także kolejny eksperymentalny wariant. Polegał on na umieszczaniu alumnów w jednostkach specjalnych o zaostrzonych rygorach lub wprost karnych, w których większość żołnierzy rekrutowała się z tzw. "marginesu społecznego" lub z zakładów poprawczych. Etap drugi to lata 1965 – 1972, gdy utworzono tak zwane kompanie kleryckie w regularnych jednostkach liniowych, co miało zwiększyć możliwość stosowania indoktrynacji, i odseparować kleryków od środowiska i świata zewnętrznego. Były one zlokalizowane w Gdańsku, Opolu i Szczecinie-Podjuchach. W roku 1965 dwie kompanie kleryckie zostały przeniesione - jedna z Gdańska do Bartoszyc, a druga z Opola do Brzegu. W rok później wszystkie trzy kompanie kleryckie zostały przekształcone w samodzielne jednostki wojskowe ratownictwa terenowego. Utworzone bataliony nie miały charakteru bojowego, za to bardzo specyficzny i wystudiowany profil, zdominowany przez laicko-marksistowską indoktrynację. Podporządkowano je bezpośrednio Głównemu Zarządowi Politycznemu Wojska Polskiego. Dyskryminacja religijna i psychiczne znęcanie się nad alumnami osiągnęły taki poziom, że Prymas Stefan Wyszyński zwrócił się w kwietniu 1965 roku bezpośrednio do ministra obrony Mariana Spychalskiego, prosząc o zaniechanie stosowanych wobec kleryków metod. „W ostatnim czasie stosunek do alumnów odbywających służbę wojskową uległ zmianie na skutek utworzenia trzech specjalnych dla nich jednostek. Na pierwszy rzut oka mogło by się wydawać, że zgrupowanie samych alumnów i stworzenie kulturalniejszych warunków bytu zasługują na pozytywną ocenę. Biorąc jednak pod uwagę stosowanie w tych trzech jednostkach metody oraz zarysowujące się cele takiego zgrupowania, należy widzieć w tym dalszy ciąg przemyślanej walki z powołaniami kapłańskimi i zakonnymi, jak również w ogóle z Seminariami w Polsce, prowadzonej według dyrektyw Urzędu do Spraw Wyznań. Głównym zadaniem specjalnych jednostek wojskowych dla kleryków jest całkowite odciągnięcie ich od obranej drogi powołania, co niedwuznacznie wypowiadają niektórzy oficerowie - obecni "przełożeni" alumnów. Prawdziwość tych wypowiedzi potwierdza cały system szkolenia i wychowania zastosowany do kleryków...” –czytamy w liście Prymasa

Etap trzeci obejmuje lata 1973-1980 i przypada na schyłkowa fazę "wojskowego eksperymentu" władz PRL. Był to okres powolnego wycofywania się władz z wcześniejszych założeń i łagodzenia postaw wobec alumnów Znajduje to odbicie w stopniowym zmniejszaniu się stanu jednostek kleryckich. W największej jednostce kleryckiej w Bartoszycach liczba pełniących tam służbę wojskową kleryków wynosiła w kolejnych latach: 1967 - 320 alumnów; w 1970 - 29 alumnów, w 1972 - 180, a w 1980 (na krótko przed rozwiązaniem jednostki) już tylko - 102 alumnów. Drugim jeszcze bardziej wymownym aspektem tego fenomenu jest stopniowe zamykanie całych jednostek wojskowych. W roku 1973 przestała istnieć kompania klerycka w Szczecinie-Podjuchach, w sześć lat później - w roku 1979 zamknięto jednostkę wojskową zlokalizowaną w Brzegu nad Odrą, a na Wielkanoc 1980 roku przestał istnieć ostatni już tego typu Batalion Ratownictwa Terenowego w Bartoszycach, w którym „pełnił służbę” ksiądz Jerzy Popiełuszko. Przez 21 lat trwania tego swoistego eksperymentu, przez wojsko przeszło około 3000 kleryków, czyli 20 % obecnego duchowieństwa. Pomimo wielu prób i zmian w sposobach indoktrynacji, jakiej ich poddawano, eksperyment nie przyniósł zakładanych rezultatów. Początkowe założenie, aby zachęcić jak największą liczbę kleryków do rezygnacji z powrotu do seminarium szybko okazało się chybione. Władze nie mogły jednak przyznać się do błędu i postanowiły poprzestać na kształtowaniu w alumnach „właściwych postaw społecznych”. Jednak również to okazało się trudne. W notatkach służbowych dotyczących postawy księży, którzy przeszli przez wojsko znajdujemy tylko informację, że większość z nich działa społecznie i prowadzi wzmożoną pracę duszpasterską. Umiejętności organizatorskie księży przypisywano szkoleniu wojskowemu. Większości alumnów i późniejszych księży służba wojskowa nie tylko nie przyniosła szkody, ale podbudowała i umocniła wiarę. Doświadczenie to, wbrew intencjom komunistów uczyniło ich bardziej świadomymi i dojrzałymi kapłanami. Gdy kleryk Popiełuszko trafił w październiku 1966 do III Kompanii Batalionu Ratownictwa Terenowego w Bartoszycach, Ludowe Wojsko Polskie poddało go różnym formom nacisku i represji. Przeżycia księdza Jerzego z tego okresu znamy z listów pisanych do księdza Czesława Miętka, ówczesnego ojca duchownego Seminarium Warszawskiego. W jednym z listów można przeczytać – „Dowódca plutonu kazał mi zdjąć z palca różaniec, na zajęciach, przed całym plutonem. Odmówiłem, czyli nie wykonałem rozkazu. A za to grozi prokurator. Gdybym zdjął, wyglądałoby to na ustępstwo. Ale ja zawsze patrzę głębiej (...)". Za to przestępstwo kleryk Popiełuszko, stał przez wiele godzin na mrozie z ciężkim plecakiem. Aż do omdlenia. Kilkanaście lat później, generał ludowego wojska, któremu nie udało się odebrać różańca klerykowi Popiełuszce, nasłał na niego swoich morderców. 25 października 1984 roku pod toruńskim mostem drogowym na Wiśle znaleziono różaniec. Na podstawie oględzin różańca, który został dołączony jako dowód do akt śledztwa, można stwierdzić, że „paciorki zostały wykonane z drewna pomalowanego na czarno, miejscami są równomiernie wytarte. Starcie czarnej farby jest skutkiem częstego dotykania palcami paciorków podczas odmawiania różańca.” To największe, bojowe zwycięstwo ludowego generała. Musiał zabić, by odebrać różaniec księdzu Jerzemu. Ścios

Stalowa Wola – wspomnienia z Czerwonego Boru Najpierw przepychanki w RKU. Bezwzględnie nie respektowano żadnych dokumentów (np. zaświadczenia lekarskie), które mogłyby odwołać nakaz wyjazdu do Czerwonego Boru do Wojskowego Obozu Specjalnego nr VI, oficjalnie na ćwiczenia wojskowe w jednostce JW 3466. W efekcie w obozie byli inwalidzi, ktoś w gipsie do pasa, ktoś bez palców u prawej ręki... Na początku listopada musieliśmy jechać. Na dworcu w Stalowej Woli wszystkie światła były wyłączone, żeby nie było widać tych, którzy nas odprowadzali, albo żeby nie było wiadomo ilu nas jedzie. W nocy przesiadka w Warszawie i rano dotarliśmy do Zambrowa. Część samochodami pojechała do Czerwonego Boru, część odmówiła jazdy samochodami i dotarła wieczorem. Ci zakwaterowani zostali dopiero następnego dnia – noc przespali jeszcze w cywilnych ciuchach. Obóz składał się z drewnianych baraków (stare wagony). Na skraju był pawilon z umywalkami, prysznicami i ubikacjami. W baraku spało 16 osób. Była też koza – piecyk żelazny, który ogrzewał nas nocą. W dzień, kiedy chorzy zostawali w barakach, ścigali nas za palenie w piecyku. Kiedyś jeden z poruczników (dowódca plutonu) zalał rozgrzany piecyk wodą, aż pękła blacha. Chłopcy straszyli go potem, że doniosą, że zniszczył mienie wojskowe. Większość tej naszej kadry bała się wszystkiego. Zresztą na początku powiedziano im, że to przyjeżdżają „niebieskie ptaki” z pod budki z piwem. Dopiero gdy na pierwszym apelu kilka osób zaprotestowało, kiedy mjr Braja zaczął wymyślać nam od obiboków, zorientowali się, że to nie tak. I dopiero wtedy dowiedzieli się, że to SB zesłało działaczy Solidarności, żeby spacyfikować podziemną działalność. Obóz dookoła był obstawiony. Przejść na wszystkich ścieżkach pilnowali żołnierze ze służby czynnej. W sumie w obozie było nas ok. 450 osób: 4 kompanie po 4 plutony. Były osoby bez przysięgi wojskowej, byli ludzie po przysiędze bez stopni wojskowych i podoficerowie. W trakcie zorganizowali nawet przysięgę. Ponieważ bali się, że nikt nie zechce składać przysięgi całą „uroczystość” filmowano. Zaczęło się od strzyżenia. Pierwsza grupę ogolono na łyso. Wyszliśmy wtedy wszyscy na drogę i zaczęli śpiewać piosenki antyjaruzelskie. Dowództwo dziwnie zmiękło i obiecali dalsze strzyżenie nożyczkami. Tak się też stało. Jednak ostrzyżone zostały wszystkie głowy oraz zgolono wszystkie brody (nawet jeśli w książeczce wojskowej było zdjęcie z brodą). To taki pierwszy akcent demonstracji pod hasłem: „kto tu rządzi”. Zresztą, zwłaszcza początkowo, regularnie demonstrowali siłę. Przeganiano nas (część z chorymi nogami w tenisówkach) przez śnieg do garnizonu i regularnie próbowano straszyć konsekwencjami „za wszystko”. Przykładowo nasza prośba o zgodę na uczestnictwo w niedzielnej Mszy Św. skończyła się groźbami i spisaniem zgłaszającego tę inicjatywę. W trakcie pobytu dwa główne zajęcia to musztra i budowanie drogi do nikąd. Drogę budowaliśmy z piasku, na podłożu z piasku. Miała być żwirowa, ale nie dowieźli żwiru, tylko piasek. Na musztrę gonili każdego, kto się rusza. Część w wojskowych butach, a część ze względu na zwolnienia lekarskie w związku z uszkodzeniami stóp, maszerowała po śniegu w tenisówkach. Chodzenie do lekarza i staranie się o zwolnienia to była też jedna z naszych form protestu. Oprócz tego próbowali nas „prostować” politycznie. Kpt. Górski (przynajmniej takie nazwisko tam podał), oficer polityczny, organizował nam pogadanki. Początkowo ustaliliśmy, że w ogóle się nie odzywamy. Po pewnym czasie zdecydowaliśmy się z nim dyskutować. Efekt był taki, że szybko tracił rezon i błyskawicznie kończył zajęcia. Zganiali nas też na Dzienniki Telewizyjne. Wchodziło się drzwiami, wychodziło oknami – byle zapisali nam obecność. Wiele było jednorazowych inicjatyw, co świadczy o tym „jakie to były ćwiczenia wojskowe”. Tylko raz, jednemu plutonowi zrobiono strzelanie. Podawali pojedynczym osobom jeden nabój i dopiero po wystrzeleniu tego pierwszego – dawali drugi. Jeden pluton uczyli stawiać miny, a dokładniej atrapy min. Dowódca mówił o nich dziwnie z rosyjska „siurpryznaja mina”. Chłopcy zakopali mu dwie z nich i nie mógł się rozliczyć z magazynem. Najpierw straszył, nie puścił ich na kolację, a w końcu zaczął prosić, że będzie miał kłopoty. Dali mu. Próbowali tez zrobić z nas saperów. Raz podkładaliśmy ładunki. Duża część ładunków nie odpaliła, bo kiedy trzeba było je odpalać, już dawno ich tam nie było. Potem przydały się gdzie indziej. To może brzmi trochę rozrywkowo, ale tak naprawdę nie było tak wesoło. Wieczne rewizje, „kipisze” w barakach. Potrafili nas wyprowadzić na padający deszcz ze śniegiem i kazali rozbierać się do naga. Brali po 5 osób i przetrząsali im wszystkie rzeczy. Potem dopiero pozwolili się ubrać. Zdarzało się, że wyciągali pistolety z kabury i grozili. Raz na zbiórce, kiedy jakiś porucznik wyciągną pistolet, jeden z nas (zwolniony potem wcześniej do domu ze względów psychiatrycznych) wyrwał mu ten pistolet i chciał go pobić. Nie doszło do tego, ale za zwymyślanie porucznika kilka osób zostało ukaranych. Komuś przy tej okazji cofnięto przepustkę, którą dostał na wyjazd na Święta. Na początku nie było możliwości ani otrzymania przepustek, ani odwiedzin. Potem kilka osób dostało przepustki. Oczywiście przed wyjazdem musieli zaliczyć wizytę u politycznego, który jasno i wyraźnie dawał do zrozumienia, że za tę łaskę, powinni podjąć współpracę.  Po śmierci Breżniewa nasilili represje, bo nie chcieliśmy czcić komunistycznego dowódcy, ale to tylko krótkotrwałe groźby. Zelżyło dopiero po Nowym Roku. Na każdym kroku starali się nas dyscyplinować i represjonować. Oczywiście też nie pozostawaliśmy dłużni. Kiedy kazali nam spiewać, jak prowadzili nas na posiłki, to śpiewaliśmy Rotę, albo innym razem piosenki „antyjaruzelskie”.  Oczywiście wydali rozkaz, że można tylko śpiewać piosenki ze śpiewnika. No to śpiewaliśmy „my ze spalonych wsi, my z głodujących miast” – to było w śpiewniku. Też wściekali się, gdy akcentowaliśmy „dziś zemsty nadszedł czas”. Staraliśmy się jak najczęściej pisać do GUK-u. Bali się tego jak ognia. Nie puszczali tych skarg poza obóz i starali się wszystko pozałatwiać, byle nie wyszło to na zewnątrz. A swoją droga, za co mogli, to ścigali. Andrzej „zorganizował” radio na niedziele i potajemnie słuchaliśmy w baraku Mszy św. Jakoś się dowiedzieli. Od razu próbowali wyłapać, co, kto, jak... Chwilami życie toczyło się spokojnie. Graliśmy w brydża. Czasem ktoś się załapał na nocną pracę w kuchni – następnego dnia był zwolniony ze służby. Ktoś wspomina, że Andrzej i Jerzy przygotowywali w dzień kanapki, jako posiłek regeneracyjny (bo potrafili). Potajemnie robiliśmy z dwuzłotówek krzyżyki z orłem w koronie, kartki z Czerwonego Boru, stemple z linoleum i inne pamiątki, które oczywiście podczas „kipiszów” starali się nam odebrać. Kiedyś wzięli śp. Waldka Dziurę do aresztu, do garnizonu. W nocy zamknął swoich strażników i uciekł do nas do obozu. Za jakiś czas przyszli z gotową do strzału bronią, żeby go zabrać. Wzięli go, ale ostatecznie rozeszło się po kościach. Może nie całkiem, bo puścili go z Czerwonego Boru 2 tygodnie później niż nas wszystkich, ale nie było jakichś poważniejszych represji. Nie z wszystkim było tak gładko. W rocznicę 11 listopada w Polsce zapowiedziany był strajk. Wiadomo, że nie można było zastrajkować w wojskowym obozie. Postanowiliśmy na znak solidarności ze strajkującymi, nie zjeść tego dnia obiadu. Prowadzili nas do stołówki. Na miejscu braliśmy obiad, siadali do stolika, wstawali i odnosili nieruszone jedzenie do okienka. Zorientowali się, co się dzieje. Zrobili śledztwo, ale większość przesłuchiwanych puścili wolno. Ludzie mówili, że nie smakowało im jedzenie. Zatrzymano cztery osoby (Zdzichu Bełczowski, Jerzy Las, Maciek Belina i Ryszard Kuczer) – wychwycili tych, którzy w ogóle nie podeszli do stolika. Zostali aresztowani i wywiezieni. Skutych po dwóch prowadzili ich do wojskowej prokuratury w Białymstoku. Mieli proces przed sądem wojskowym, pod zarzutem „że nie wykonali obowiązku wynikającego ze służby wojskowej odmawiając przyjęcia posiłku”. Bronił ich Olszewski, Siła-Nowicki. Zostali uniewinnieni. Po powrocie do obozu zwrócili się o urlop regeneracyjny. Lekarz w garnizonie zaopiniował ich prośbę pozytywnie. Mjr Braja podarł papiery, a następnego dnia tego lekarza w garnizonie już nie było. Spędziliśmy w obozie Święta Bożego Narodzenia. Już wieczorem wyszliśmy przed baraki śpiewając kolędy. Zgonili nas, grożąc represjami. Dostaliśmy na Wigilię do baraków jakieś rybki, serki topione z darów i susz do picia. W tamtym roku w pobliskiej wsi Wygoda, nie było Pasterki. Zakazali. Obawiali się, że pójdziemy na Pasterkę do wsi. Ostatecznie słuchaliśmy Pasterki przez radio w świetlicy. Jeden z poruczników, w czasie podniesienia, zaglądał przez okno, ale nie interweniował. Potem powiedział tylko, żeby to było ostatni raz. Po Pasterce znowu śpiewaliśmy przed barakami Legiony, Modlitwę AK i inne tego typu piosenki. Oczywiście zgonili nas strasząc represjami i bronią. W noc sylwestrową zdarzył się zabawny incydent. Ktoś powiesił w świetlicy nadmuchaną prezerwatywę z namalowaną podobizną Jaruzelskiego. Oczywiście w Nowy Rok było śledztwo, straszenie itd. W końcu wszystko dobiegło końca. Na początku nie wiadomo było jak długo będą nas tam trzymać. Dopiero pod koniec było jasne, że nie dłużej niż trzy miesiące. Przed wyjazdem przetrząsnęli nam bagaże. odwieźli nas autokarami do Zambrowa. Z Zambrowa pociągami do Warszawy i do domu. Część później, bo wróciła do Czerwonego Boru, żeby wykopać pochowane rzeczy (zapalniki i pamiątki). Potem jakimiś ciężarówkami dotarli do pociągu. Czerwony Bór jakoś nigdy nie mógł się przebić do ogólnospołecznej świadomości. Pod pretekstem, że to sprawy wojskowe, nie pozwalano ujrzeć mu światła dziennego. Na wszelki wypadek baraki rozebrano i teren zaorano, żeby nie pozostał żaden ślad, który w akcjach pacyfikacji podziemia Solidarności sytuowałby wojsko w równym szeregu z SB.

Opracował: Jerzy Kopeczek

Lublin – Czerwony Bór, polski gułag ’82 Październik ‘82: Kilkudziesięciu lubelskich działaczy Solidarności wezwano do Wojskowej Komendy Uzupełnień w Lublinie, gdzie otrzymali powołania do wojska. Już 5 listopada wyjeżdżają w nieznane, w sam środek leśnej głuszy na Podlasiu. Mieszkają w nieogrzewanych bydlęcych wagonach. W trzaskającym mrozie budują drogę ze śniegu. Codziennie są przesłuchiwani przez oficerów WSW i nakłaniani do współpracy. Nie wrócicie już stąd, słyszą. Tu będzie drugi Katyń. Władysław Kuś, uczestnik strajków i pacyfikacji WSK Świdnik, nigdy nie był w wojsku. 29 października ‘82 na wezwanie do WKU na ulicy Spadochroniarzy w Lublinie przyszedł myśląc, że chodzi o uzupełnienie dokumentów. - Wszystko trwało bardzo krótko. Dostałem powołanie na 5 listopada. Jednostka: Czerwony Bór. Spojrzałem na mapę, nigdzie nie było takiej wsi. Gdzie oni nas wywożą? - pomyślałem.

Koniec złudzeń Na swoją kolejkę czekało ponad 50 mężczyzn, którzy doskonale znali się z działalności opozycyjnej. Byli z Lublina, Kraśnika, Świdnika i Łęcznej. W różnym wieku. Niektórzy niepełnosprawni i schorowani. Łączyło ich jedno: wszyscy działali w Solidarności. - Zobaczyłem samych znajomych z opozycji i nie miałem wątpliwości, że to podstęp - wspomina Włodzimierz Blajerski, który także otrzymał wezwanie do WKU. - Po prostu stamtąd uciekłem. Na dwa tygodnie pod zmienionym nazwiskiem skryłem się w szpitalu. To mnie uratowało. Inni nie mieli takich możliwości. - Byłem podoficerem czynnej służby wojskowej. Za odmowę wykonania rozkazu groziła kara śmierci - mówi Józef Godlewski, powołany tego samego dnia do Czerwonego Boru. - Nie miałem gdzie się ukryć. A poza tym, chciałem wierzyć, że nas naprawdę biorą do wojska.

Złudzenia prysły już w pociągu. Podróż z Lublina do tajemniczego Czerwonego Boru trwała ponad 10 godzin. Po drodze wsiadali mężczyźni wcieleni do wojska w Krakowie, Nowej Hucie, Wrocławiu, Łodzi, Gdańsku… W sumie ponad pół tysiąca osób. - Nikt nie wiedział, gdzie nas wiozą, co to za jednostka - wspomina Kuś. - Ale już wiedzieliśmy, że nie jedziemy tam przypadkowo, skoro wśród nas są sami działacze opozycji.

Strach zdegradowanych O 3 nad ranem pociąg stanął w szczerym polu. Na “żołnierzy” czekało dwóch wojskowych. Pięć kilometrów konwojowali ich w głąb lasu. Kiedy stanęli pod szlabanem prowadzącym do jednostki wojskowej, padł krótki rozkaz: Żadnych rozmów! Cisza! Wszystko, co będzie się tutaj działo, zostaje objęte ścisłą tajemnicą wojskową. Potem kilka godzin czekania w zimnym, ciasnym baraku na dalsze rozkazy. Potem strzyżenie i golenie. - Kazali nam się przebrać w polowe mundury - wspomina Godlewski. - Bez pagonów, choć przecież byli wśród nas oficerowie. Tak, jakbyśmy wszyscy w jednej chwili zostali zdegradowani. Nie dostaliśmy broni… i wtedy stało się jasne, że pod przykrywką wojska szykują nam coś zupełnie innego. Strach było nawet myśleć, co.

Zrobimy wam Katyń Mężczyzn skoszarowano po 50 w barakach. Barak to były trzy bydlęce wagony. Takich baraków - gotowych na przyjęcie nawet 2 tys. ludzi - było kilkadziesiąt. W środku piecyk na drewno, który miał ogrzewać barak przy 15-stopniowym mrozie. I jeszcze metalowe piętrowe łóżka. Wszystko. - W nocy zaczęliśmy przymarzać do łóżek. Ci, którzy spali dalej od “kozy” zamieniali się na łóżka z tymi, którzy spali bliżej. Przy piecyku całą noc ktoś dyżurował, bo inaczej byśmy tam po prostu pomarli z zimna - opowiada Kuś. Pierwszy ranek zaczął się od musztry. Poszli wszyscy, także chorzy i niepełnosprawni: - Bez palców u rąk, z jedną nogą krótszą, długą dłuższą, chorzy na serce - wylicza Godlewski. - Ja sam miałem krwawiące wrzody. Tamtych to nie interesowało. - Chodziło ot to, żeby nas przeczołgać, upokorzyć, zastraszyć - dodaje Władysław Kuś. - Jeden z oficerów powiedział: Zapomnijcie o powrocie do domu. Obok na poligonie stacjonują radzieckie wojska. Zrobią wam tu drugi Katyń.

Droga ze śniegu Śniadanie: margaryna, suchy chleb, kawa zbożowa. Po śniadaniu praca: budowanie drogi ze śniegu i układanie drewna. I tak na okrągło. - Robota jak w radzieckim gułagu, ale gorsza, bo całkiem pozbawiona sensu. No bo po co komu droga ze śniegu? Albo przekładanie drewna z miejsca na miejsce? - wspominają lubelscy działacze. Po południu “żołnierzy” czekała niespodzianka. prowadzono ich po kolei do budynku, gdzie urzędowała Wojskowa Służba Wewnętrzna. - Przesłuchiwał mnie oficer WSW. Zaczął od tego, że nie ma nic wspólnego z SB, że tamci są źli, a on jest dobry. Mówił, że pomoże mi dokończyć budowę domu, jak pójdę na współpracę. Byłem w szoku, bo działałem w opozycji i w moim domu bywali tylko sprawdzeni przyjaciele. A ten doskonale orientował się w mojej sytuacji rodzinnej i zawodowej. Miał informacje z pierwszej ręki, jakby ktoś systematycznie na mnie donosił - wspomina Godlewski. - Kolejne przesłuchania już nie były takie “przyjacielskie”. Godlewski dowiedział się, że może już nie zobaczyć żony ani dzieci. - Mówili, że chcą polepszyć obronność kraju, dlatego potrzebują naszej współpracy - wspomina Kuś. - I zaraz padały nazwiska: Co wiecie o K.? Z kim się spotykał? Jakie kontakty miał Z.? Pytali o WSK Świdnik. I cały czas podkreślali, że z esbecją nie mają nic wspólnego.

Obóz Oficjalna nazwa: Wojskowy Obóz Specjalny nr 6 w Czerwonym Borze. Ale po pierwszych przesłuchaniach nikt nie miał wątpliwości: to wojskowy obóz internowania. Prawdopodobnie jeden z kilku w całej sieci wojskowych “gułagów” stylizowanych na leśne garnizony, gdzie przetrzymywano działaczy Solidarności. Ale o tym nikt jeszcze wtedy nie wiedział. Pierwszy miesiąc upłynął im w absolutnej izolacji od świata. Żadnych paczek, listów, przepustek, widzeń z rodziną. Bez wyjść do pobliskiej wsi Wygoda. Spartańskie warunki: mycie na dworze w lodowatej wodzie, zimna łaźnia raz na dwa tygodnie, “sławojki”. Do bydlęcych wagonów stopniowo wpuszczano “kapusi”, którzy próbowali wkraść się w łaski “żołnierzy” i znaleźć na nich haki. Kolejne przesłuchania przeplatały się z budowaniem śnieżnej drogi. - Dowodzili nami młodzi podporucznicy, prosto po szkole. Ich nazwisk nigdy nie poznaliśmy - opowiadają po latach opozycjoniści. - Tuż przed przyjazdem do Czerwonego Boru przeszli specjalne szkolenie. Powiedziano im, że jadą na niebezpieczną misję, podczas której będą mieli do czynienia z groźnymi przestępcami. Więc muszą być ostrzy. Bo jak nie oni nas, to my ich.

Ani słowa nikomu Jednak młodzi oficerowie szybko przejrzeli na oczy. Tu nie było żadnych wytatuowanych bandytów, tylko normalni ludzie, których jedynym “grzechem” była działalność w opozycji. Wojskowi nieoficjalnie wysyłają ich korespondencję, do obozu zaczynają przychodzić paczki. Józef Godlewski pisze do żony: “Najdroższa moja Reniu, zabroniono nam pisać o wyżywieniu, o opiece lekarskiej, w czym śpimy i w jakich warunkach dlatego, że to jest tajemnica wojskowa…” Ale warunki wciąż są koszmarne: “żołnierze” chudną po kilkanaście kilogramów, nie wytrzymują mrozów i presji psychicznej. Za każde wyjście na wieś: areszt. 10 listopada w kilku plutonach wybucha głodowy protest. 6 osób znika z Czerwonego Boru. Wkrótce okazuje się, że zostali aresztowani i czekają na proces. Inni buntownicy kilka razy dziennie są w kajdankach wyprowadzani na przesłuchania. Nikt nie wie, kiedy to się skończy. - Nigdy - mówią “oficerowie polityczni” WSW. W styczniu ‘83 reżim słabnie. Kilku żołnierzy dostaje przepustki, jadą na kilka dni do domu; wśród nich Władysław Kuś. W Lublinie powiadamia Solidarność o obozie w Czerwonym Borze. Wszyscy są w szoku. - Oni mieli tam gorzej, niż internowani - ocenia Marian Król, przewodniczący Zarządu Regionu Środkowowschodniego NSZZ Solidarność. - Chodziło o to, żeby ich unieszkodliwić. I żeby nikt się o tym nigdy nie dowiedział. Wiadomość natychmiast zostaje przekazana do Radia Wolna Europa. Świat dowiaduje się, że polskich opozycjonistów wojsko trzyma w specjalnych obozach. Ale w kraju nikt oficjalnie o tym wciąż nie mówi.

Zakopałem pamiątki Początek lutego ‘83. Rano kilkudziesięciu mężczyzn dowiaduje się, że mają kilka minut na spakowanie i wymarsz na stację. Wracają. Nikt nie wie, czym i skąd. Pada tylko komenda: O tym, co tu było nikomu ani słowa. Tajemnica państwowa. Wszystkie pamiątki z Czerwonego Boru zostają w obozie, można wywieźć tylko to, z czym się przyjechało. Papier listowy ze znaczkiem Solidarności, grafiki upamiętniające wygląd obozu, Matka Boska z kory drzewa… nic robione rękami żołnierzy nie może wyjechać z Czerwonego Boru. Ci, którzy decydują się na “przemyt” i zostają przyłapani wracają z powrotem do obozu. - Już stąd nie wyjdziesz - słyszą od oficerów. Józef Godlewski swoje pamiątki zakopuje w lesie. Wraca 12 km ze stacji w Zambrowie, by je odkopać. To jest jego dowód na to, że w Czerwonym Borze był wojskowy obóz internowania. Po powrocie do Lublina pokazuje je i głośno mówi o hańbie polskiego wojska. - Rozmawiałem o tym z kilkoma ministrami już w demokratycznej Polsce. Tak, tak, rozpoznamy, uruchomimy - obiecywali. A sprawa ucichała.

Zaorali, zalesili Dziś w Czerwonym Borze na próżno szukać śladów Obozu nr 6. Nie ma baraków, budynków WSW, poligonu. Tylko gęsty las. Sześć lat temu zlikwidowano jednostkę wojskową. Rozebrano baraki i ogrodzenie z kolczastego drutu, przez które do wsi Wygoda uciekali żołnierze. Zamiast jednostki wojskowej jest tu dzisiaj zakład karny i obóz dla uchodźców. - Nie mam pojęcia, co tu wcześniej było - przyznaje Jan Dąbrowski, burmistrz Zambrowa. - Teraz mamy tu 300 więźniów i 150 Czeczeńców. Na próżno szukać też osób, które dowodziły zimą ‘82/83 wcielonymi do wojska opozycjonistami. Nikt nie zna ich nazwisk. W Zambrowie docieramy do pułkownika Stanisława Mikielskiego, który dowodził jednostką w Czerwonym Borze od ‘86 roku. - Co tam było w stanie wojennym? Wiem, że coś jakby ćwiczenia wojskowe. Ale przecież nic wielkiego się tam nie działo, żadnych ekscesów. Nikomu nie stała się krzywda. Udaje się nam porozmawiać z jednym z oficerów, który stacjonował w Czerwonym Borze w stanie wojennym. Prosi, żeby nie podawać jego nazwiska. - Nie ma o czym mówić. Obowiązuje nas tajemnica wojskowa. Proszę dzwonić do MON. Rzecznik MON nie odpowiada, tylko odsyła nas do Wojskowego Biura Badań Historycznych. Ślad się urywa.

Przyszedł rozkaz Dopiero poszukiwania z historykami z Instytutu Pamięci Narodowej prowadzą nas na właściwy trop. W zasobach IPN w Warszawie znajduje się pismo pułkownika Józefa Sasina, dyrektora Departamentu V MSW w Warszawie. To rozkaz skierowany do zastępców komendantów wojewódzkich MO ds. SB. Dotyczy “wytypowania osób podejrzanych o organizowanie strajków, zajść ulicznych, czynną, wrogą działalność (druk, kolportaż), a nie nadających się z różnych powodów do internowania lub zatrzymania w celu powołania ich na ćwiczenia wojskowe lub do odbycia zasadniczej służby wojskowej”. Pismo datowane na 21 października 1982 roku i oznaczone jako tajne specjalnego znaczenia. - To jeden z nielicznych znanych mi w tej chwili dokumentów na ten temat. Są też założenia organizacyjne do przeprowadzenia tej operacji oraz wykaz osób wytypowanych przez pion Departamentu III, zajmującego się zwalczaniem opozycji. Całą operację przeprowadzało Ludowe Wojsko Polskie i bez dostępu do tych akt, zwłaszcza akt Wojskowej Służby Wewnętrznej (od red. poprzednika WSI), która jak wynika z relacji świadków, zawiadywała obozem w Czerwonym Borze, nie poznamy pełnej prawdy - wyjaśnia Marcin Dąbrowski, historyk z lubelskiego IPN. Czy Czerwony Bór był tylko jednym z wielu wojskowych obozów internowania, które na rozkaz płk. Sasina zorganizowano w kraju? Wszystko wskazuje na to, że tak.

Byłem z tym u Wałęsy Jacek Firkowski, wiceprzewodniczący Zarządu Regionu Środkowowschodniego NSZZ Solidarność wraz z kilkunastoma innymi działaczami Solidarności z Lubelszczyzny trafił w tym samym czasie do analogicznego obozu w Czarnem na Pomorzu. - Skoszarowali nas 5 listopada i wypuścili 2 lutego. Wszystko było dokładnie tak, jak w Czerwonym Borze: przesłuchania, rewizje, izolacja. Tylko mieszkaliśmy w lepszych warunkach. - Koledzy z kraju mówili też o Białym Borze - dodaje Kuś. - Obliczyliśmy, że w listopadzie ‘82 zamknięto ponad 5 tys. działaczy Solidarności w dziesięciu podobnych obozach. Oficjalnie nikt nam tego nie chce potwierdzić. Lublinianie próbowali szukać śladów obozów w WKU Lublin. Bez rezultatu. - Powiedziano nam, że to tajemnica wojskowa - mówi Firkowski. - Ja byłem z tym nawet u Wałęsy - dodaje Godlewski. - Obiecał, że prawda o wojskowych obozach internowania wyjdzie na światło dzienne. I wciąż nic. Pewnie dlatego, że to hańba dla polskiego wojska. Które, jak zawsze, chce mieć czyste ręce.

Magdalena Bożko

W SZPONACH "SOWY". Już w połowie ubiegłego roku, bo 15 czerwca ludzie ze środowiska Wojskowych Służb Informacyjnych podjęli decyzję o powołaniu Stowarzyszenia Sowa. Na zebranie założycielskie stawiło się w tym dniu 24 oficerów i pracowników byłych WSI. Lektura statutu tej organizacji jednoznacznie wskazuje, że wzorowano się na dokumentach wojskowego Stowarzyszenia Pro Milito – powołanego w grudniu 2007 roku przez generałów LWP. Nie powinno to dziwić, ponieważ jednym z założycieli Pro Milito był gen. Marek Dukaczewski, występujący również w gronie założycieli Sowy. Istotne różnice można natomiast zauważyć w zapisach dotyczących środków, jakimi Sowa chce realizować swoje cele. Zamiarem ludzi WSI jest „pozyskiwanie środków finansowych poprzez prowadzenie działalności gospodarczej, utworzenie fundacji i innych jednostek organizacyjnych oraz tworzenie zespołów redakcyjnych przy jednostkach organizacyjnych, prowadzących działalność medialną dla potrzeb stowarzyszenia”. Stowarzyszenie ma prawo posiadać swój organ prasowy, stronę www w internecie, rozgłośnię radiową i stację telewizyjną. Kwestie finansowe zostały w statucie szczególnie mocno zaznaczone. Przewiduje się bowiem udzielanie pomocy prawnej i materialnej członkom Stowarzyszenia, tworzenie i znajdowanie miejsc pracy oraz wspieranie członków w zakresie pomocy socjalno-bytowej, ochrony zdrowia i w trudnych sytuacjach zawodowych. Na potrzeby tych celów zamierza się powołać Koleżeńską Kasę Oszczędnościowo- Pożyczkową. Podobnie – jak w przypadku Pro Milito, Sowa chce tworzyć struktury terenowe, nazywając je w zgodzie z nomenklaturą wojskową okręgami i oddziałami. Zarząd Główny Stowarzyszania tworzą prezes – gen. Marek Dukaczewski, sekretarz generalny płk Zbigniew Chąciak i skarbnik – płk Józef Krześniak. Przy prezesie działa Komitet Doradczy, który tworzą członkowie Założyciele Stowarzyszenia oraz osoby zaproszone przez prezesa, zasłużone dla środowiska. Warto zatem wskazać – kto założył organizację posługującą się patriotycznym znakiem „obrazującym sowę z barwami Rzeczpospolitej Polskiej w kształcie stylizowanych konturów naszego kraju, trzymającą w szponach pole z tekstem FIDELIS POLONIAE”. W informacjach na temat Stowarzyszenia, jakie gen. Dukaczewski dotychczas przekazywał mediom zabrakło istotnych wiadomości o ludziach tworzących Sowę. Ich nazwiska nie figurują w internetowych raportach KRS, nie znaleźli się również wśród członków zarządu Stowarzyszenia. Być może to zamierzone przeoczenie. Nazwiska założycieli organizacji, znajdziemy bowiem w Raporcie z Weryfikacji WSI, ale też w wielu publikacjach dotyczących afer z udziałem wojskowych służb. Wśród założycieli jest trzech (nie licząc Dukaczewskiego) generałów – byłych szefów WSI. Gen. bryg.Marian Sobolewski (od kwietnia do lipca 1992), gen bryg. Konstanty Malejczyk (1994-96) oraz kadm. Kazimierz Głowacki (1996-97). Nazwisko Konstantego Malejczyka – oficera elitarnego Oddziału Y Zarządu II znajdziemy na stronach Raportu dotyczących nielegalnego handlu bronią, inwigilacji środowisk politycznych oraz w związku z operacją „Gwiazda” - dotyczącą rozpracowania operacyjnego oficerów i żołnierzy, którzy przeszli szkolenie w ZSRR. Oddział Y, utworzony w 1983 roku zajmował się zdobywaniem pieniędzy na operacje wojskowych służb, organizując działalność FOZZ-u oraz nielegalne przejmowanie spadków po osobach o polskich korzeniach, zmarłych bezpotomnie na Zachodzie. W sprawach tych, na skutek zawiadomienia złożonego przez Komisję Likwidacyjną WSI prowadzone jest śledztwo IPN. To ludziom tego oddziału powierzono reorientację wywiadu wojskowego i stworzenie sieci przedsiębiorstw mających stanowić tajne ekspozytury komunistycznych służb. Choć formalnie Oddział Y został rozwiązany w 1991 r., jego faktyczną kontynuacją był Oddział 2 (później 22) Zarządu II WSI. Również z Oddziału Y wywodzi się kadm. Kazimierz Głowacki – uczestnik kursu GRU z sierpnia 1985 r., późniejszy attache wojskowy w Wlk. Brytanii. Nazwisko Głowackiego pojawia się wielokrotnie na kartach Raportu, m.in. w sprawach handlu bronią i inwigilacji prawicy. To na polecenie kadm Głowackiego prowadzone były niektóre czynności w ramach SOR „Szpak” – dotyczącej  rozpracowywania Radosława Sikorskiego. Wśród założycieli Stowarzyszenia są również; płk Michał Szołucha - w 1984 roku słuchacz Akademii Wojskowej NAL w NRD, a następnie w czerwcu 1987 uczestnik kursów GRU w Moskwie. W roku 2006 ówczesny minister ON Radosław Sikorski cofnął zatwierdzoną przez poprzednika nominację Szołucha na attache wojskowego w Niemczech. Decyzja ta spotkała się z natychmiastowym protestem Bronisława Komorowskiego. Jednym z założycieli Sowy jest płk Krzysztof Polkowski – w latach 2004-6 szef Centrum Bezpieczeństwa Teleinformatycznego WSI, współtwórca tzw.„Aneksu do koncepcji rozwoju systemów ochrony kryptograficznej w resorcie Obrony Narodowej”. Dokument ten służył zatwierdzeniu planów niestosowania obowiązujących przepisów w procedurze akredytacji urządzeń kryptograficznych i był częścią działań związanych z nielegalnym lobbingiem na rzecz firmy SILTEC, powstałej w 1982 r. jako firma przykrycia Zarządu II Sztabu Generalnego LWP. Prawdziwie ciekawe postaci znajdziemy także wśród członków Komisji Rewizyjnej stowarzyszenia. Myślę o płk Zenonie Klameckim - z-cy szefa zarządu kontrwywiadu WSI, zaangażowanym na początku lat 90. w rozpracowywanie Porozumienia Centrum. Od 1990 do 2001 roku wojskowe służby prowadziły działania operacyjne nakierowane na Jarosława i Lecha Kaczyńskich. Celem tych działań było rozbicie PC, uwikłanie jego przywódców i dezintegracja partii. Szczególnie intensywnie działania przeciw środowisku prowadzono w latach 2000-2001, gdy telewizja publiczna kierowana przez Roberta Kwiatkowskiego wyemitował film „Dramat w trzech aktach”. Oficerowie WSI zaangażowani w inwigilację PC m.in. Zenon Klamecki - na bieżąco informowali kierownictwo WSI o swoich kontaktach z autorami filmu. Służąc jeszcze w Zarządzie II Sztabu Generalnego WP, Klamecki kontaktował się służbowo z Grzegorzem Żemkiem, współpracownikiem Oddziału Y, znanym głównie z nadużyć finansowych, jakich dopuścił się, będąc prezesem FOZZ. Podczas procesu sądowego w sprawie FOZZ Klamecki potwierdził nie tylko, że Żemek był tajnym współpracownikiem wywiadu wojskowego, ale przyznał się także do wcześniejszego składania fałszywych zeznań przed sądem. Celem kłamstwa, którego dopuścił się na polecenie przełożonych, była - według PAP - konieczność ochrony tajemnicy państwowej – czyli znajomości z Żemkiem od 1987 roku. Nazwisko Klameckiego, obok Zygmunta Solorza i Dariusza Przywieczerskiego ,pojawia się również w zeznaniach Anatola Lawiny z 2003 roku, gdy były szef NIK-u wymieniał osoby korzystające z funduszy FOZZ. Płk Klameckiego znajdziemy także w gronie dobrych znajomych Edwarda Mazura, podejrzewanego o zlecenia zabójstwa Marka Papały. Jednym z założycieli Sowy okazuje się Ireneusz Sakowski – były prezes Agencji Mienia Wojskowego. Według oficjalnego życiorysu: w latach 1977 - 1998 oficer Wojska Polskiego, od roku 1998 zatrudniony w Agencji Mienia Wojskowego początkowo jako główny specjalista, następnie jako pełnomocnik prezesa AMW d/s ochrony informacji niejawnych. W roku 2005 stanowisko prezesa Agencji powierzył Sakowskiemu Jerzy Szmajdziński. Dwa lata później, minister obrony Aleksander Szczygło wystąpił do premiera o odwołanie całego kierownictwa Agencji, a CBŚ zatrzymało trzech wysokich rangą urzędników AMW . Według NIK, w latach 2002-05, AMW kupowała spółki, które nie przynosiły dywidend lub ich dochody były bardzo niskie. Agencja udzielała także pożyczek gotówkowych, oprocentowanych poniżej rynkowego poziomu stóp procentowych oraz nieoprocentowanych dopłat do kapitału spółek. W związku z nieprawidłowościami w niektórych oddziałach, NIK skierowała wtedy zawiadomienia do prokuratury. W raporcie NIK stwierdza się m.in, że „kolejni Prezesi AMW (Jerzy Rasilewicz, Ireneusz Sakowski i Maciej Olex–Szczytowski) nie spełnili obowiązku wynikającego z przepisu art. 304 § 2 Kodeksu postępowania karnego, tj. pomimo posiadania wiedzy w sprawie, nie powiadomili Prokuratury o uzasadnionym podejrzeniu przestępstwa”. Wieloletnim pracownikiem AMW był płk. Aleksander Lichocki – znajomy marszałka Komorowskiego i współuczestnik działań ludzi WSW/WSI w ramach afery marszałkowej. Do Agencji Lichocki trafił za czasów Jerzego Rasilewicza. Potem jednak, gdy stanowisko prezesa objął Ireneusz Sakowski, Lichocki został jego doradcą.

We wcześniejszym artykule na temat Stowarzyszenia Sowa pisałem, że strukturę tej organizacji zbudowano według dwóch zasad. Pierwsza stanowi odbicie schematu podległości służbowej, obowiązującej w WSI. Ważniejsza jednak wydaje się druga reguła, według której, o doborze członków mogła decydować ich przydatność dla stowarzyszenia, szczególnie w obszarze finansowym i organizacyjnym. Informacje, zawarte w dokumentach rejestracyjnych Sowy zdają się potwierdzać, że dobór członków ma gwarantować aktywność gospodarczą i medialną, a obecność najwyższych oficerów kierujących przez lata wojskowymi służbami pozwala przypuszczać, że mamy do czynienia z faktycznym projektem odbudowy wpływów WSI na życie publiczne. Aleksander Ścios

"ZROBIMY WAM KATYŃ"Mężczyzn skoszarowano po 50 w barakach. Barak to były trzy bydlęce wagony. Takich baraków - gotowych na przyjęcie nawet 2 tys. ludzi - było kilkadziesiąt. W środku piecyk na drewno, który miał ogrzewać barak przy 15-stopniowym mrozie. I jeszcze metalowe piętrowe łóżka. Wszystko. - W nocy zaczęliśmy przymarzać do łóżek. Ci, którzy spali dalej od „kozy” zamieniali się na łóżka z tymi, którzy spali bliżej. Przy piecyku całą noc ktoś dyżurował, bo inaczej byśmy tam po prostu pomarli z zimna - opowiada Kuś. Pierwszy ranek zaczął się od musztry. Poszli wszyscy, także chorzy i niepełnosprawni: - Bez palców u rąk, z jedną nogą krótszą, długą dłuższą, chorzy na serce - wylicza Godlewski. - Ja sam miałem krwawiące wrzody. Tamtych to nie interesowało. - Chodziło ot to, żeby nas przeczołgać, upokorzyć, zastraszyć - dodaje Władysław Kuś. - Jeden z oficerów powiedział: Zapomnijcie o powrocie do domu. Obok na poligonie stacjonują radzieckie wojska. Zrobią wam tu drugi Katyń.” Gdybym  zapytał – z jakiego okresu pochodzi fragment tych wspomnień, zapewne niewielu czytelników wiedziałoby, że jest to opis doświadczeń lubelskich działaczy „Solidarności”, którzy w październiku 1982 trafili do „polskiego Gułagu” – czyli Wojskowego Obozu Specjalnego w Czerwonym Borze. Ta nazwa, jak i sama informacja o istnieniu wojskowych obozów, w których więziono działaczy Solidarności nigdy nie mogła się przebić do świadomości społeczeństwa. Pod pretekstem, że są to sprawy wojskowe, nie pozwalano ujrzeć im światła dziennego. W latach 80. baraki obozowe rozebrano a teren zaorano tak, by nie pozostał żaden ślad, który w akcjach pacyfikacji podziemia Solidarności sytuowałby wojsko w równym szeregu z SB. W rozkazie płk Józefa Sasina, dyrektora Departamentu V MSW z dn. 21 października 1982 roku skierowanym do zastępców komendantów wojewódzkich MO ds. SB znajduje się polecenie “wytypowania osób podejrzanych o organizowanie strajków, zajść ulicznych, czynną, wrogą działalność (druk, kolportaż), a nie nadających się z różnych powodów do internowania lub zatrzymania w celu powołania ich na ćwiczenia wojskowe lub do odbycia zasadniczej służby wojskowej”. Te osoby umieszczono następnie w wojskowych obozach specjalnych. „Całą operację przeprowadzało Ludowe Wojsko Polskie i bez dostępu do tych akt, zwłaszcza akt Wojskowej Służby Wewnętrznej (poprzednika WSI), która jak wynika z relacji świadków, zawiadywała obozem w Czerwonym Borze, nie poznamy pełnej prawdy” - wyjaśnia Marcin Dąbrowski, historyk z lubelskiego IPN. Ten i zamieszczone poniżej cytaty mają przypomnieć – czym naprawdę było tzw. Ludowe Wojsko Polskie, oraz jaką rolę w aparacie represji PRL pełniły wojskowe służby specjalne – WSW i Zarząd II Sztabu Generalnego WP, z których w roku 1990 powstały Wojskowe Służby Informacyjne. Wielu wyższych oficerów LWP, którzy doskonale urządzili się w III RP, a w szczególności ludzie tzw. wojskówki – do dziś podtrzymują aroganckie kłamstwo, jakoby wykonywali zadania właściwe dla wywiadu lub kontrwywiadu wojskowego. Przytoczone poniżej cytaty, to tylko fragment wiedzy, jaką powinniśmy dysponować.. Od roku 1990 ludzie wojskowych służb dbają, by prawda o tej formacji nie została ujawniona. Czynią to skutecznie - począwszy od zniszczenia archiwów WSW przez gen. Bułę (kopie zdążył przekazać do Moskwy), po decyzje kolejnych szefów WSI i szefów innych służb, ukrywających archiwa wojskowej bezpieki w tzw. zbiorach zastrzeżonych. Czym zatem zajmowali się „specjaliści” wojskowych służb PRL? Oto jeszcze jeden, znamienny fragment wspomnień z Czerwonego Boru: „Po południu “żołnierzy” czekała niespodzianka. prowadzono ich po kolei do budynku, gdzie urzędowała Wojskowa Służba Wewnętrzna. - Przesłuchiwał mnie oficer WSW. Zaczął od tego, że nie ma nic wspólnego z SB, że tamci są źli, a on jest dobry. [...] doskonale orientował się w mojej sytuacji rodzinnej i zawodowej. Miał informacje z pierwszej ręki, jakby ktoś systematycznie na mnie donosił - wspomina Godlewski. - Kolejne przesłuchania już nie były takie “przyjacielskie”. Godlewski dowiedział się, że może już nie zobaczyć żony ani dzieci. Mówili, że chcą polepszyć obronność kraju, dlatego potrzebują naszej współpracy - wspomina Kuś. - I zaraz padały nazwiska: Co wiecie o K.? Z kim się spotykał? Jakie kontakty miał Z.? Pytali o WSK Świdnik. I cały czas podkreślali, że z esbecją nie mają nic wspólnego”. We wszystkich kolejnych instrukcjach, dotyczących działań WSW zawarty był zapis o zwalczaniu wrogiej działalności politycznej. W praktyce zadania tej służby wykraczały daleko poza kontrwywiad: przedmiotem zainteresowania była nie tylko działalność opozycyjna w ścisłym tego słowa znaczeniu, ale również słuchanie radiostacji zachodnich, posiadanie wydawnictw niezależnych, a także udział w praktykach religijnych. Nasilenie represji przeciwko opozycji politycznej zwiększyło się po objęciu szefostwa WSW przez gen. Czesława Kiszczaka. zaś po objęciu przez niego stanowiska ministra spraw wewnętrznych nawiązana została ścisła współpraca z tym resortem. Wyraźne ślady współpracy Służby Bezpieczeństwa z kontrwywiadem wojskowym znajdujemy w ostatniej „Instrukcji w sprawie szczegółowych zasad działalności operacyjnej Służby Bezpieczeństwa” stanowiącej załącznik do Zarządzenia nr 00102 Ministra Spraw Wewnętrznych z dnia 09 grudnia 1989 r. W paragrafie 39 instrukcji zawarto jednoznacznie brzmiący zapis: „Służba Bezpieczeństwa, realizując zadania w ramach swojego zakresu działania, współdziała z właściwymi służbami Wojska Polskiego, a zwłaszcza z Wojskowà Służbą Wewnętrzną Ministerstwa Obrony Narodowej i Zarządem II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego.” Również „Instrukcja o pracy operacyjnej Zarządu II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego"(wywiadu) z 15.12.1976r, podpisana przez Kiszczaka nie pozostawia wątpliwości, że istniało ścisłe współdziałanie z cywilną bezpieką. W Rozdziale VI – Postanowieniach końcowych czytamy: „W zakresie działalności wywiadowczej Pion Operacyjny współpracuje i współdziała z niektórymi krajowymi instytucjami państwowymi, a przede wszystkim z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych (głównie z Departamentem I i II), Szefostwem Wojskowej Służby Wewnętrznej i jego terenowymi jednostkami operacyjnymi, Ministerstwem Spraw Zagranicznych, Ministerstwem Handlu Zagranicznego i GM i podległymi mu centralami oraz z innymi instytucjami wojskowymi i cywilnymi. Zakres i formy współpracy Zarządu II Sztabu Generalnego WP z odpowiednimi instytucjami państwowymi określają zawarte dwu stronne porozumienia w tym zakresie.” Bezpośrednim dowodem na rzeczywisty zakres działań wojskowych „kontrwywiadowców” są zapisy z tzw. „zeszytu pracy”, z pierwszych miesięcy 1982 roku. Jego autorem jest płk Lucjan Jaworski -  były szef Zarządu WSW WOPK, awansowany przez wiceministra MON Bronisława Komorowskiego na szefa Kontrwywiadu Wojskowego.

W pierwszym miesiącu stanu wojennego grupie funkcjonariuszy WSW powierzono zadanie niezależnego od SB rozpracowania struktur podziemnej “Solidarności” i ruchu wydawniczego na terenie Warszawy. Korzystając z bogatego arsenału technik operacyjnych (podsłuchów, podglądów) oraz z intensywnie rozbudowywanej sieci tajnych współpracowników funkcjonariusze WSW stosunkowo szybko precyzyjnie rozpoznawali siły przeciwnika. Poza ówczesnym ppłk. Jaworskim “zeszyt” wymienia z imienia, nazwiska i numeru telefonu kilkudziesięciu pułkowników, majorów i kapitanów WSW oraz oficerów niższych stopni (m.in. Bułę, Figurę, Grabeusa, Grzesika, Jaworka, Putka, Radeckiego, Rozpędka, Tarchałę, Zająca, Zajkowskiego, Zapytowskiego) zaangażowanych w SOR “HYDRA” oraz koordynujących z nimi swoje działania wysokich funkcjonariuszy stołecznej SB. Oto charakterystyczny fragment zapisków ppłk Jaworskiego: Czołowymi figurantami w grupie “Wiadomości” są: Agnieszka A, Wojciech Kochlewski, Krzysztof (?), Piotr Piętak, Marek Kubin “Jacek” czołową rolę redaktora przypisuje Piętakowi. Nasza wiedza o nim żadna. Znajduje się w aktywnym zainteresowaniu SB

- nasza wiedza i możliwości pozwalają na skoncentrowaniu się wokół Agnieszki A, Wojciecha Kochlewskiego – i ich kontaktach. Istotną rolę może spełniać “Krzysztof”. Dlatego też:

1. Organizację źródeł osobowych oprzeć na pozyskaniach z pośród osób już nam znanych: Anny Burakiewicz - lekarki szpitala przy ul. Sobieskiego, Magdaleny Słowikowskiej, Iwony Tarnawskiej, Doroty Sierakiewicz

- w tym celu:

a) podtrzymywać zadania dla Jurka zbliżenia się do A.B. i zapewnić jak największy dopływ informacji o jej życiu, poglądach, planach życiowych, kontaktach w interesującym nas środowisku (OW [obserwacja], PT [podsłuch telefoniczny])

b) zorganizować spotkanie z nią i przeprowadzić rozmowę umożliwiającą złożenie propozycji współpracy bez ujawnienia naszych zainteresowań;

c) równocześnie ustalić w MSW, jak daleko mają zorganizowaną kontrolę domu Słowikowskich, złożyć propozycję ścisłej współpracy w zorganizowaniu i wykorzystaniu wyników PL [podsłuchu lokalowego]

d) na podstawie uzyskanych wiadomości z tego źródła wypracować kombinacje zmierzające do pozyskania Magdy.” Takich „wrogów” rozpracowywał wojskowy kontrwywiad PRL.To WSW doprowadziła do likwidacji dziesięciu “znaczących ośrodków dyspozycyjnych wrogiego podziemia politycznego w Warszawie, Wrocławiu, Krakowie, Bytomiu, Gdańsku, Gdyni, Szczecinie, Bydgoszczy i Łodzi”. Do najważniejszych akcji  - osiągnięć tej służby należy m.in. rozbicie Regionalnego Komitetu Strajkowego i aresztowania trzech kolejnych jego przywódców (Władysława Frasyniuka, Piotra Bednarza i Józefa Piniora). W styczniu 1982 r. WSW rozpoczęło rozpoznanie struktur podziemnych utworzonych w Warszawie przez członków “Solidarności , KOR i KPN. Służby wojskowe uczestniczyły w lokalizacji nadajników „Radia Solidarność“ i „Solidarności Walczącej“. Inwigilowano także środowisko „Głosu“. Według informacji samego zastępcy Szefa WSW z lipca 1989 r kontrwywiad wojskowy posiadał informatorów w dość zróżnicowanych środowiskach politycznych - od „opozycji antyustrojowej“ do „ekstremalnych nurtów koalicji“. Ale dla wojskowych służb PRL bywali wrogowie jeszcze groźniejsi...

Gdy kleryk Jerzy Popiełuszko trafił w październiku 1966 do III Kompanii Batalionu Ratownictwa Terenowego w Bartoszycach, Ludowe Wojsko Polskie poddało go różnym formom represji. Przeżycia księdza Jerzego z tego okresu znamy z listów pisanych do księdza Czesława Miętka, ówczesnego ojca duchownego Seminarium Warszawskiego. W jednym z listów ksiądz Jerzy pisał :  „Dowódca plutonu kazał mi zdjąć z palca różaniec, na zajęciach, przed całym plutonem. Odmówiłem, czyli nie wykonałem rozkazu. A za to grozi prokurator. Gdybym zdjął, wyglądałoby to na ustępstwo. Ale ja zawsze patrzę głębiej (...)". Za to przestępstwo kleryk Popiełuszko, stał przez wiele godzin na mrozie z ciężkim plecakiem. Aż do omdlenia. Z zachowanych notatek operacyjnych wojskowych służb specjalnych PRL wynika, że w dniu uprowadzenia księdza Jerzego, funkcjonariusze WSW monitorowali działanie grupy oficerów SB. Wojskowi byli zarówno w Górsku - miejscu uprowadzenia, jak również w kolejnych miejscach, do których przewożono Popiełuszkę. W jednym z dokumentów jest zapis, iż wojskowi znaleźli się w tych miejscach w związku z prowadzoną przez nich sprawą „Popiel", a taki właśnie kryptonim nosiła akcja inwigilacji Popiełuszki przez SB Przebieg zdarzeń z 19 października 1984 roku  wskazuje, że wojskowi, przejmując Kapłana z rąk Piotrowskiego wykonywali dyrektywy zlecone przez gen. Kiszczaka, a operacja była przeprowadzana w ramach współpracy SB z WSW. Druga ekipa, złożona prawdopodobnie z ludzi wojskowych służb służyła zabezpieczeniu operacji, a w odpowiednim momencie przejęła inicjatywę. Informacje na ten temat przekazała Komisja Weryfikacyjna WSI do Instytutu Pamięci Narodowej w 2007 roku. Do podobnych wniosków doszedł lubelski pion śledczy IPN, gdy śledztwem kierował prokurator Andrzej Witkowski. Według jego ustaleń ksiądz Jerzy został uprowadzony przez funkcjonariuszy służb PRL, przewieziony do Torunia, tam przekazany innej grupie i zawieziony do bunkra w Kazuniu. Tam przez sześć dni miał być torturowany, a potem zamordowany. Dopiero 25 października 1984 r. jego zmasakrowane zwłoki zrzucono do Wisły z tamy we Włocławku. Tymczasem, uznani za winnych mordu funkcjonariusze SB zostali zatrzymani 23 października 1984 r. Trzeba zatem wyraźnie powiedzieć - jeżeli w dniu aresztowania porywaczy z SB, ksiądz Jerzy żył jeszcze - oznacza to, że był więziony, okrutnie torturowany i zamordowany przez katów spod znaku WSW. Faktycznie zainteresowania wojskowych służb PRL wykraczały poza wojsko i środowiska z nim związane. Niczego nie zmienił tu „okrągły stół” i proces „transformacji ustrojowej”. Świadczy o tym wiele dokumentów, np. treść „Notatki  służbowej dot. oceny efektywności działań zmierzających do umacniania pozycji operacyjnych w ugrupowaniach przeciwnika politycznego ”pismo nr DC-00794/10 z dn. 29.07.1989, sporządzonej przez zastępcę Szefa WSW Szefa III Zarządu płk Mariana Wichrzyńskiego. Możemy się dowiedzieć, że w chwili powstania notatki WSW posiadała 30 źródeł informacji w ugrupowaniach od "opozycji antyustrojowej" do "ekstremalnych nurtów koalicji". Źródła te wykorzystywane były w 6 sprawach operacyjnych oraz 24 sytuacjach kontrwywiadowczych (3 z tych spraw i 5 sytuacji dotyczyło prób oddziaływania KPN na środowisko wojskowe). „Wzmocnione zostały pozycje niektórych tajnych współpracowników (TW) i osobowych źródeł informacji (OZ): TW "Gawronik" (Zarząd WSW WOPK), TW "Peregryn" i OZ "Endek" (POW) TW "Kwaśniewski" i OZ "Andrzej" (ŚOW) . Zdołali oni zająć pozycje doradców, ekspertów bądź pozyskać zaufania osób sprawujących funkcje kierownicze bądź programotwórcze w poszczególnych ugrupowaniach i strukturach. Zalecano: - „Działalność operacyjną koncentrować na nielegalnych strukturach i ugrupowaniach politycznych. które w danych warunkach swoim programem oraz podejmowanymi działaniami stwarzają największe zagrożenie dla ochranianych kontrwywiadowczo obiektów: na podstawie własnych analiz sytuacji operacyjnej oraz prognoz resortu MSW dążyć w kierowaniu źródłami do uzyskania możliwości sterowania działalnością przeciwnika politycznego w pożądanym przez nas kierunku; bardziej zdecydowanie i samodzielnie wykorzystywać sytuacje zmierzające do uplasowania współpracowników KW w interesujących nas środowiskach”. O tym, że Wojskowe Służby Informacyjne zostały stworzone na wzór i podobieństwo WSW świadczył fakt, że pierwszy projekt struktury WSI napisał w 1990 roku sam generał Kiszczak. Pomagał mu w tym gen. Buła, ostatni szef Wojskowej Służby Wewnętrznej, odpowiedzialny za przekazanie Sowietom archiwów WSW i Informacji Wojskowej. Ludzie służący w wojskowej bezpiece, działając na polecenie okupanta wykonywali zadania typowe dla komunistycznej policji politycznej, represjonując, inwigilując i prześladując własne społeczeństwo. Ci sami ludzie, po utworzeniu WSI mienili się oficerami wolnej Polski, żądając dla siebie przywilejów i władzy nad ogromnym obszarem życia publicznego III RP. Skompromitowani przestępstwami kryminalnymi, zawodową nieudolnością oraz brakiem oficerskich zasad i honoru – zostali w roku 2006 pozbawieni funkcji, a same WSI zlikwidowano. Leszek Pietrzak, w doskonałym artykule "Sołdatokraci" pisał: "Arystokraci" WSI swoją drogę życiową wybrali w dzieciństwie. Ich wybór to mundur, który podobnie jak sutanna wiejskiego proboszcza w kręgu kulturowym, w jakim się urodzili - był dowodem nobilitacji społecznej. Zazwyczaj ich edukacja przebiegała dwutorowo: na poziomie cywilnym i stricte wojskowym. Po ukończeniu szkoły podstawowej kontynuowali dalszą naukę w szkołach zawodowych, by w wieku 19 lat ochoczo podjąć zasadniczą służbę w Ludowym Wojsku Polskim. [...] Pomimo katolickiej tradycji, w której wyrośli, bez zahamowań deklarowali materialistyczny światopogląd i nawoływali swoich kolegów do poparcia jedynie słusznej drogi swojej socjalistycznej ojczyzny. Chcieli jej wiernie służyć. Wszystko po to, aby zyskać cenny kapitał polityczny i przykryć swoje braki w wykształceniu. Wszak ich wczesna edukacja była czołganiem się przez gęstwinę i nie wróżyła lepszego życia, o jakim mówiono im w domu. Gdy wreszcie po dwóch latach zdecydowali się zostać w wojsku, byli cenionymi kapralami, zwłaszcza w pracy ideowo-politycznej z tzw. młodym wojskiem. Zdobywali wieczorowe matury wojskowe by dostać się do szkoły oficerskiej i uwieńczyć edukację tytułem inżyniera podporucznika. Ich kariery w WSI poprzedzał z reguły kurs oficerski w ramach wojskowej służby zagranicznej, bądź różnej mutacji kursy operacyjne w Janówku i innych ośrodkach szkoleniowych PRL-owskich służb wojskowych. Równolegle uzupełniali cywilne wykształcenie, kontynuując różnego rodzaju studia zaoczne, zazwyczaj w zakresie pedagogiki. [...] W 1989r. sytuacja w PRL zaczęła się radykalnie zmieniać. Komunistyczny establishment musiał podzielić się władzą z opozycją. W oczy oficerów służb specjalnych zaczęło zaglądać widmo politycznego sieroctwa. Gdy w 1991r. z Zarządu II SG i z Kontrwywiadu WSW utworzone zostały nowe Wojskowe Służby Informacyjne, sołdatokraci odzyskali jednak wiarę w przyszłość. Uwierzyli, że nowe służby mogą stać się politycznym Combo w III Rzeczypospolitej, niezależnym samorządnym i suwerennym podobnie jak NSZZ Solidarność. Absolwenci sowieckich uczelni przejmowali władzę na wszystkich szczeblach nowych służb. Niewiele było stanowisk kierowniczych w WSI, które trafiłyby w ręce przypadkowych oficerów. De facto dopiero wówczas stali się "prawdziwą arystokracją" nowych służb. Arystokracją która panuje, rządzi i wychowuje prosty "lud WSI. [...] Gdy 30 września 2006r. zakończyły swój żywot Wojskowe Służby Informacyjne, życie "arystokracji" zamarło. Pozostała nostalgia za minionym. Dzisiaj, Anno Domini 2008, byli sołdatokraci niczym Taleyrand mogą powiedzieć: "Kto nie żył w czasach ancien régime, ten nie zna rozkoszy życia". 15 czerwca 2009 roku ludzie ze środowiska Wojskowych Służb Informacyjnych podjęli decyzję o powołaniu Stowarzyszenia „Sowa”. Na zebranie założycielskie stawiło się w tym dniu 24 oficerów i pracowników zlikwidowanej służby. Celem Stowarzyszenia ma być „integracja środowiska” i „przywrócenie dobrego imienia WSI”. Życie „arystokracji” znów nabrało barw. Ścios

Chazarzy odnaleźli zaginione plemię Izraela Odnaleziono mityczne “zaginione plemię” Izraela Brytyjscy naukowcy na podstawie testów DNA ustalili, że lud Lemba, mieszkający w Zimbabwe i Republice Południowej Afryki może być mitycznym “zaginionym plemieniem” Izraela – czytamy w serwisie BBC. Członkowie ludu Lemba nie jedzą wieprzowiny, praktykują obrzezanie, dokonują rytualnego uboju zwierząt, noszą jarmułki i umieszczają gwiazdę Dawida na grobach. Według ustnej tradycji, ich przodkami byli Żydzi, którzy opuścili Bliski Wschód 2,5 tysiąca lat temu. Z testów przeprowadzonych przez Brytyjczyków wynika, że lud Lemba jest semickiego pochodzenia [co odróżnia ich od dzisiejszych Żydów, będących potomkami Chazarów, plemion tatarsko-mongolskich, nie mających nic wspólnego z Semitami - admin]. Wyniki badań są wsparciem dla twierdzeń Lemba, którzy twierdzą, że siedmiu mężczyzn ożeniło się z afrykańskimi kobietami i zasiedliło część terytoriów w Zimbabwe i RPA. Liczebność ludu, który dzieli się na 12 plemion, szacuje się na około 80 tys. osób. Lud twierdzi, że jest w posiadaniu biblijnej Arki Przymierza, znanej w języku Lemba jako “ngoma lungundu”, czyli “grzmiący bęben”. Obiekt ostatnio pokazano na wystawie w muzeum w stolicy Zimbabwe, Harare. Według naukowców, Arka ma około 700 lat, czyli znacznie mniej, aniżeli Arka, o której wspomina Biblia. Część naukowców twierdzi jednak, że “ngoma lungundu” była używana podczas bitew, w wyniku czego uległa częściowym zniszczeniom i musiała być na bieżąco reperowana nowym drewnem. Naukowcy podsumowują, że obiekt to “najbliższy krewny” Arki Przymierza. - To dla mnie początek. Jak dotąd niewiele osób wiedziało o tych faktach – mówi religijny pieśniarz Fungisai Zvakavapano-Mashavave. – Jestem bardzo dumny z tego, że ludzie zdali sobie sprawę jak bogata jest nasz kultura. Jestem dumny, że należę do Lemba. Dawniej byliśmy skrytymi ludźmi, ponieważ uważamy, że jesteśmy wyjątkowi – dodaje. ONET

Czy CBA inwigiluje śledzących aferę hazardową? Polska: Prokuratura Warszawa-Praga bada, czy wiceprzewodniczący komisji hazardowej Bartosz Arłukowicz stoi za przeciekiem zeznań Ryszarda Sobiesiaka - podało Radio Zet. Funkcjonariusz CBA miał zeznać w prokuraturze o kontaktach posła Lewicy z dziennikarzami jednej z gazet. Skąd funkcjonariusz wie o kontaktach Arłukowicza z dziennikarzem, i wie o nich na tyle dużo, że postanawia złożyć na tę okoliczność zeznania w sprawie dotyczącej przecieku informacji do Rzepy? Zastanawiające i niepokojące. Bo funkcjonariusz przecież nie pobiegł do prokuratora z informacją, że widział posła w towarzystwie dziennikarza, to byłoby zdecydowanie za mało, żeby powiązać to z przeciekiem stenogramów Sobiesiaka. Czy zatem CBA inwigiluje Arłukowicza? A może któregoś z autorów tamtego artykułu (Wybranowski i Gursztyn)? Zeznania funkcjonariusza są zastanawiające, trudno uwierzyć, że przypadkowo był świadkiem spotkania posła z dziennikarzem i błyskawicznie powiązał to z przeciekiem i zgłosił się do prokuratora, bo by się wygłupił. Wybranowski i Gursztyn rozmawiali nie raz z każdym posłem z komisji hazardowej, a w rozmowach takich nie ma nic podejrzanego. Jeśli więc funkcjonariusz uznał, że jest to temat dla prokuratora, musiał o tych rozmowach wiedzieć dużo więcej niż tylko, że miały miejsce. Skąd mógł coś o nich wiedzieć? Tajemnicze zeznania funkcjonariusza CBA warto byłoby wyjaśnić, aby się upewnić, czy odzyskane przez Platformę Biuro nie "zapezpiecza" przypadkiem prac komisji i dziennikarskich śledztw w sposób, w jaki nie powinno. Apdejt. "Polska" twierdzi, że chodzi o artykuł z 6 lutego i zeznania Sobiesiaka, tymczasem RadioZet zdecydowanie temu zaprzecza. RadioZet: Bartosz Arłukowicz pod lupą prokuratury. Śledczy badają czy zasiadający w komisji hazardowej poseł Lewicy jest źródłem z niej przecieków - dowiedziało się Radio ZET. Podstawą do działań prokuratury są zeznania funkcjonariusza Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Ujawnił on kontakty posła z dziennikarzami jednej z gazet. Sprawa dotyczy wielu materiałów, które mogły wyciec z komisji, ale najprawdopodobniej nie Ryszarda Sobiesiaka. Jeśli to RadioZet ma rację, i nie chodzi o ten jeden artykuł, ale o "wiele materiałów", to robi się jeszcze ciekawiej, bo to może znaczyć, że ktoś (poseł lub dziennikarz) był na cenzurowanym dłuższy czas, nie został przypadkowo, jednorazowo przyuważony na kontakcie z dziennikarzem. Czy media zainteresują się tym wątkiem i sprawdzą - we własnym interesie - skąd funkcjonariusz CBA wiedział z kim i w jakiej sprawie spotykał się dziennikarz? Kataryna

Jan Kosek przed komisją - część 1 Przesłuchanie trwało niewiele ponad pięć godzin. Z przerwami. Przełomu nie przyniosło. Posłowie śledczy mieli wątpliwości, czy musiało się odbyć w Krakowie i bez udziału kamer, bo Jan Kosek wyglądał nie najgorzej i mówił bez trudu. Pod koniec przesłuchania powiedział jednak: może bardziej grałem niż siły na to pozwalają. Po przesłuchaniu zapytałam, czy jest z niego zadowolony. Odpowiedział tylko: jestem bardzo słaby. Jak Kosek ma nowotwór, jest po ciężkiej operacji, podczas przesłuchania przez cały czas ktoś  przy nim siedział. Prawdopodobnie ktoś z rodziny. Trudno tak naprawdę mówić o tym, co mówił nie myśląc o tym, jak się czuje. A tego nie możemy wiedzieć. I nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić.

NIE JESTEM KRÓLEM Jan Kosek zaczął od tego, że nie jestem królem ani baronem ani rekinem hazardu. Że to, co pojawiało się w mediach na ten temat to bzdura. Można działać aktywnie w branży i nie być posiadaczem latyfundiów hazardowych. Kosek jest wiceszefem Związku Pracodawców Prowadzących Gry Losowe i Zakłady Wzajemne. I z tym – jak mówił – od lat jest związana jego działalność w branży hazardowej. Nie posiadam i nigdy nie posiadałem udziałów w spółce, która ma kasyna – mówił Kosek. I tłumaczył, że jego jedyną własnością związaną z rynkiem gier jest 10% udziałów posiadającej salony gry. Cała firma ma 2% udziału w rynku automatów o niskich wygranych. Dopytywany przez posłów przyznał, że zasiada też w zarządzie trzech innych spółek, z których jedna oferuje oprogramowanie do automatów o niskich wygranych. W Krajowym Rejestrze Sądowym są cztery firmy, w których Jan Kosek jest prezesem, wiceprezesem lub członkiem zarządu: Pru Filmotechnika (salony gry), Att (sprzedaje i montuje automaty), Atsi (produkuje oprogramowanie dla automatów) i informatyczna firma Abs, która jak zeznał Kosek jest firmą martwą, bo od trzech lat nie prowadzi żadnej działalności gospodarczej. Żadna z trzech ostatnich – według niego – bezpośrednio w hazardzie nie uczestniczą. Ale – co przyznał później – na hazardzie zarabiają. Im większy i bardziej dynamiczny rynek, tym większe zyski firm, z którymi jest związany. I na koniec tego wątku, Jan Kosek przyznał, że jest przedstawicielem handlowym na Polskę firmy Novomatic. Tej, która produkuje automaty. I tej samej, o której się mówiło, że chętnie stanęłaby w szranki z amerykańskim Gtechem, gdyby Totalizator Sportowy zdecydował wprowadzić w Polsce wideoloterie. Jan Kosek zeznał, że według jego wiedzy Novomatic takich planów nie miał. I nie ma. A gdyby ktoś chciał poczytać o tym, co Jan Kosek robił zanim zajął się biznesem, pisała o tym Gazeta Krakowska:

NIE PROSIŁEM, ŻEBY BLOKOWAĆ Żadnej afery zdaniem Jana Koska nie było, bo nie mogło być nielegalnego lobbingu. Zbigniewa Chlebowskiego zna od 2001 albo 2003 roku, ale jak mówi nigdy nie prosił go, żeby ten blokował dopłaty. Pytany o słynny już cytat ze stenogramów: Blokuję te dopłaty od roku. To wyłącznie moja zasługa mówił, że odpowiedział, że według jego wiedzy Chlebowskiego nikt nie prosił o blokowanie tej sprawy: To zostało wyłapane ze stenogramów, natomiast nikt więcej nie potwierdził, że gdziekolwiek z tym blokowaniem do kogokolwiek chodził. Jan Kosek zeznał także, że nie prosił Ryszarda Sobiesiaka, by ten prosił kogokolwiek, żeby blokował ustawę (czyli głównie dopłaty) ani rozporządzenie (które likwidowało lukę w prawie, która z kolei umożliwiała automatom o niskich wygranych wypłacanie wygranych wyższych niż ustawowe 15 euro). I jeszcze: nie prosiłem Chlebowskiego, żeby cokolwiek blokował. Moje rozmowy sprowadzały się do tego, bo człowiek staje przed pewnym murem, przed ścianą. Piszę pisma do MF, efekt jest żaden, to jako autor pisma zastanawiam się, może piszę tak, że nikt tego nie rozumie, może argumentacja jest nieczytelna? Pytałem Chlebowskiego, czy argumenty są celne, trafne, czy przekonuję? Zresztą do niego też te pisma wysyłałem.

ZEZNANIA KONTRA STENOGRAMY Co innego mówią stenogramy (z analizy CBA przesłanej do Premiera): 
27 lutego 2009 – Jan Kosek spotyka się ze Zbigniewem Chlebowskim z Świdnicy. Po spotkaniu dzwoni do Ryszarda Sobiesiaka i stwierdza, że poprosił Chlebowskiego, by generalnie nic się nie działo.
10 marca 2009 – Kosek do Sobiesiaka, że rozmawiał z Chlebowskim przez telefon, ale musi się z nim spotkać, bo to jest grób dla nas (…) Nikt nie będzie grał za 20 groszy, żeby wygrać 15 złotych. Wtedy też razem dochodzą do wniosku, że trzeba wyp…. Panią dyrektor. Kosek jako pierwszy przyznał, że chodziło zapewne o dyrektor Cendrowską. Ale zaprzeczył, jakoby mieli w tej sprawie jakiś plan i podjęli jakiekolwiek działania. Przed czy po. Jak zeznał, to było mówione w emocjach. A emocje były duże, bo rozporządzenie – jego zdaniem – było niezgodne z prawem, bo nie miało wystarczającej delegacji ustawowej. Według stenogramów, jeszcze tego samego dnia Jan Kosek spotyka się ze Zbigniewem Chlebowskim. Znowu dzwoni po spotkaniu do Sobiesiaka i mówi: obiecał, że będzie działał, ale chu… wie, co z tego wyjdzie. Sobiesiak dziwi się, że przecież Kapicę mieli wypier… Na co Kosek, że trzyma go główny szef. Niewykluczone, że do spotkań doszło – zeznał Kosek. I że była podczas nich mowa o rozporządzeniu. Ale jego zdaniem, opisy rozmów w analizie CBA, ponieważ nie są cytatami całej rozmowy, zawsze będą subiektywnym obrazem tego, co ktoś usłyszał. I oczywiście jest w tym trochę racji. My dostępu do całości nie mamy. Ale trzeba przyznać, że nawet wyrwane z kontekstu fragmenty pokazują, że prośby o blokowanie były. Wbrew temu, co zeznał świadek. Jeszcze tego samego dnia – tj. 10 marca 2009 – w stenogramach mamy ciąg dalszy rozmowy o tym, jak skompromitować Jacka Kapicę. Rozmawiają Jan Kosek i Ryszard Sobiesiak. W analizie czytamy, że uzgadniają, że przekażą swoim rozmówcom, że skurw… bierze łapówy i że chu… nie chce dobrze dla państwa. Sobiesiak dodaje, że rozmawiał ze Zbyszkiem i Mirkiem i się z nimi umówił. Jak mówi, Mirek spotyka się zaraz z Grześkiem, dogadają się. Wtedy Jan Kosek stwierdza, że rozporządzenie trzeba wycofać i że najprostsza rzecz to uchylić i zostawić, jak było. To, że rozporządzenie można było wycofać, powtórzył także przed komisją. Mimo, że już obowiązywało. Trwał proces notyfikacji. Przed komisją Jan Kosek tłumaczył się ze stenogramów tak: to były rozmowy prywatne, każdy, kto czyta cudze listy musi się liczyć z ryzykiem, że natknie się na coś, co naruszy jego wrażliwość. Kto się poczuł dotknięty, przepraszam. Pytany przez posła Urbaniaka, czy planował razem z Ryszardem Sobiesiakiem skompromitowanie Jacka Kapicy najpierw odpowiedział butnie: pewną kompromitacją było pojawienie się projektu przy wiedzy, jaką miało ministerstwo. Innymi słowy, Kapica skompromitował się sam. By potem myśl rozwinąć: to jest wypowiedziane w emocjach. Tak jak się mówi: niech by go pokręciło, szlag by go trafił… Nikt żadnych działań w tym zakresie – ani przedtem ani potem – nie podejmował. Co się powiedziało, to się powiedziało. Wracając do stenogramów, jeszcze tego samego dnia – obaj rozmawiają o tym, że najlepiej będzie wyrzucić ministra i jego dyrektorkę. Sobiesiak stwierdza, że oni chcą dopłaty w kwietniu wprowadzić. Jan Kosek na to, że to trzeba blokować na wszystkie możliwe sposoby. I jeszcze ty się zajmij tymi dwoma… powiedz im, że to jest poważna sprawa. Kosek zeznał, że nie wie, kogo miał na myśli, nie mam całości stenogramów. Poseł Arłukowicz pytał, czy zapomniał, czy wtedy też nie wiedział. Opowiedział: nie miałem kontaktu ani z jednym ani z drugim ani z trzecim… Arłukowicz pytał: Chlebowski, Drzewiecki? Kosek odpowiadał: nie wiem. 16 marca 2009 – Jan Kosek mówi w kontekście spotkania z Chlebowskim, jak wynika z rozmów planowanego na 18 marca – to, co ustalimy pojutrze jest bardzo ważne… to wszystko zaczyna się walić. Tego spotkania Jan Kosek nie pamięta, ale nie wyklucza, że się odbyło. Czy coś podczas tego spotkania ustalili? Kosek mówi: nie mogło to być nic ważnego, bo mi w pamięci nie utkwiło.. Jest jeszcze taka rozmowa 17 maja 2009, kiedy Jan Kosek pyta Ryszarda Sobiesiaka, czy rozmawiał z Chlebowskim i czy oni to zblokują. Sobiesiak odpowiada: on mówi tak i dodaje: opierd… go za to, że mówił co innego, że przynajmniej pół roku spokoju. Tego samego dnia jest jeszcze o tym, że trzeba przygotować plan i przekazać człowiekowi Mirka (tak Sobiesiak mówi Koskowi po spotkaniu z Mirosławem Drzewieckim, które wg CBA miało się odbyć w domu Drzewieckiego w Łodzi). I 22 maja 2009 Sobiesiak rozmawia z Kosekiem. Mówi, że wycofanie dopłat może nastąpić po rozmowie Kapicy z Drzewieckim. Bo to był pomysł Drzewieckiego. Sobiesiak mówi Koskowi: to już nie ma o czym rozmawiać… panie prezesie – załatwione! Przywołuję te stenogramy, bo Jan Kosek konsekwentnie przed komisją powtarzał, że nikogo nie prosił o blokowanie dopłat ani rozporządzenia. Na dodatek, tak jak Ryszard Sobiesiak przekonywał, że automaty to tylko ułamkowa część jego działalności. Innymi słowy, obaj biznesmeni intensywnie zabiegali o zmianę projektu ustawy oraz rozporządzenia tylko i wyłącznie dla dobra skarbu państwa. Jan Kosek rzeczywiście zeznał, że w tym konkretnym przypadku (głównie dopłat) interes branży i skarbu państwa był zbieżny. Dlaczego? O tym w kolejnym wpisie. Grysiak

Cyrk ważniejszy od racji stanu W ciągu dwóch lat rządów PO miały miejsce różne okoliczności, które wskazywały, że premier Tusk nie rozumie, na czym polega interes państwa w polityce zagranicznej lub też rozumie, ale nie zamierza tego w swoich działaniach uwzględniać. Tak było w przypadku tarczy antyrakietowej, wojny w Gruzji, Nordstreamu, Centrum Przeciwko Wypędzeniom (dziś pod inną nazwą) czy obchodów 1 września. Bywa jednak, że najdrastyczniej o tym, jaki stosunek ma polityk to interesu narodowego, przypominają wydarzenia i komentarze okazjonalne, w sprawach, wydawałoby się epizodycznych. Pisałem kilka dni temu o nieobecności Radosława Sikorskiego w Kordowie. Wyjaśniałem, dlaczego to spotkanie było ważne i dlaczego szef MSZ bezwzględnie powinien na nim być. Fakt, że go tam nie było, pokazał, jakie są priorytety dla Sikorskiego: własna kariera jest na pierwszym miejscu.

Dziś zmroził mnie – choć nie powinien, bo przecież można było się tego spodziewać – komentarz to tej sprawy, jaki wygłosił premier. Cytuję wiadomość z TVN24.pl: „Premier uważa też, że Sikorski nie powinien dostać "żółtej kartki" za nieobecność na nieformalnym spotkaniu ministrów spraw zagranicznych UE, które zakończyło się w sobotę w Cordobie. Sikorski w sobotę wraz z Komorowskim uczestniczył w spotkaniu Stowarzyszenia Młodzi Demokraci w Katowicach. Oburzona jego nieobecnością w Hiszpanii jest opozycja - SLD i PiS. – Trudno się spodziewać, czegoś innego po konkurencji politycznej – ocenił. – W tym przypadku nie widziałem i nie widzę żadnego uszczerbku dla polskiego interesu. Polska nie straciła na tym ani jednego euro, ani nic z reputacji i prestiżu. Gdyby było inaczej, ta kartka nie byłaby żółta - podkreślił premier”. Po pierwsze – faktycznie, trudno od Tuska oczekiwać, żeby grał pod dyktando opozycji. To muszą przyznać nawet jego przeciwnicy. Tyle że kwestii w ogóle by nie było, gdyby Sikorski do Kordowy pojechał. A pojechać by tam musiał, gdyby premier pilnował spraw polskiego interesu w Unii i gdyby szef MSZ wiedział, że za nieobecność na spotkaniu, gdzie decydują się losy polskiego udziału w unijnej służbie dyplomatycznej, spotkają go wewnątrzpartyjne i wewnątrzrządowe konsekwencje. Tusk jednak, jak widać, o te sprawy kompletnie nie dba. Ważniejsze dla niego jest, żeby cyrk na miejscu się kręcił.

Po drugie – w wypowiedzi premiera charakterystyczne jest stwierdzenie, iż „Polska nie straciła na tym ani jednego euro, ani nic z reputacji i prestiżu”. Szef rządu zapewne bezwiednie zdradził, co się jego zdaniem liczy: poza korzyściami finansowymi, co można zrozumieć, jedynie reputacja i prestiż. Tyle że reputacja i prestiż nie są wartościami same w sobie, jak zdają się swoimi wypowiedziami i sposobem działania od dawna sugerować Tusk i Sikorski. Są jedynie środkami do celu. Do jakiego celu mają służyć dzisiaj – nie wiadomo. W wypowiedzi Tuska nie pomieściła się kategoria realnego wpływu na organy Unii, co również jest jednym ze środków działania, znacznie na ogół ważniejszym niż reputacja i prestiż. A to jest właśnie to, co Sikorski zdecydował się poświęcić, żeby móc brylować przed małolatami z platformerskiej młodzieżówki. Kiedyś Sikorski miał do mnie osobistą pretensję za sugestie zawarte w jednym z tekstów w „Rzeczpospolitej”, że stawia interes osobisty wyżej niż interes państwa. Dziś mam ostateczną pewność: miałem rację. Dodać mogę tyle, że dzieje się to niestety przy pełnej aprobacie szefa polskiego rządu. Warzecha


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
157 163id 16517 Nieznany (2)
Ekonomia zerówka strona 157
6 157 165 p
157 Tajemnicze miejsca
Dz U 05 157 1318 bezpieczeństwo i higiena pracy przy pracach związanych z narażeniem na hałas lub
(150 157) 08 Retoryka A Filozofia
157
Foucault Nadzorować i karać Część I S 14 157, 274 385
157 - 166, AM SZCZECIN, GMDSS ( GOC ), Egzamin
157 Układ materiałów w kartotekach bibliotecznychid 16519
157 Manuskrypt przetrwania
10 (157)
GPM 157 Grumman E 2 Hawkeye
MyAwardMaker BL 157
157 2id 16501
2010 01 02, str 154 157
PaVeiTekstB 157
157 Scharakteryzuj funkcje blon biologicznych
DS 157 pl
ARCH MED SĄD KRYM 1997, XLVII, 157 162

więcej podobnych podstron