750

Sowa dla nczas.com: Wypowiedziałem umowę ZUS-owi GRZEGORZ SOWA, przedsiębiorca z Piotrkowa Trybunalskiego prowadzący firmę budowlaną, w rozmowie z Tomaszem Cukiernikiem opowiada „Najwyższemu CZASOWI!” o swojej walce z obowiązkiem ubezpieczenia społecznego. Pod koniec stycznia w piśmie do Rzecznika Praw Obywatelskich poprosił o zaskarżenie do Trybunału Konstytucyjnego, jako niezgodnych z konstytucją ustaw wprowadzających obowiązek ubezpieczeń społecznych.

NCZAS: Od kiedy nie płaci Pan obowiązkowych składek na ZUS? SOWA: Pismem z 17 stycznia 2012 roku skierowanym do ZUS-u odmówiłem dalszego ubezpieczania się w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych w zakresie ubezpieczenia rentowego, chorobowego, wypadkowego, emerytalnego i zdrowotnego oraz dalszego wpłacania składek na Fundusz Pracy. W zakresie ubezpieczenia zdrowotnego przesunąłem termin zaprzestania wpłat do 30 czerwca 2012 roku w celu przedstawienia mi umowy regulującej warunki świadczenia usług przez służbę zdrowia. Dodatkowo poprosiłem o zwrot do tej pory wpłaconych przeze mnie składek emerytalnych. Pismo to jest więc wypowiedzeniem nie spisanej, lecz zgodnie z ustawami o ubezpieczeniu społecznym i zdrowotnym, istniejącej umowy pomiędzy ZUS a mną. Do czasu wypowiedzenia umowy, co w praktyce oznacza datę 31 grudnia 2011 roku, wszystkie składki do ZUS-u opłacałem terminowo. W styczniu 2012 roku opłaciłem składki od pracowników oraz zdrowotną od siebie, ale nie zapłaciłem za siebie składek: emerytalnej, chorobowej, wypadkowej, rentowej oraz na Fundusz Pracy. Do zapłaty składki na Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych nie jestem zobligowany. Decyzję o niepłaceniu składek podjąłem we własnym imieniu i nie mogę zmuszać do niej pracowników – stąd wpłaty za pracowników. Jeśli ZUS do tej pory nie zauważył braku wpłaty, to jest jeszcze jeden powód, dla którego należy się z tą instytucją rozstać, ponieważ nie dba o powierzone jej pieniądze (czytaj: ma totalny bałagan).

Dlaczego nie chce Pan otrzymywać w przyszłości emerytury z ZUS-u ani nie chce być zabezpieczony przez państwo od ryzyka wypadkowego, rentowego i chorobowego? Uważam, że istnieje realne niebezpieczeństwo, iż ZUS, jako instytucja będzie już niedługo niewydolny finansowo. Emerytury przyznane przez ZUS już są niskie, a w przyszłości mogą być głodowe. Jednocześnie środki, jakie przeznaczam na składkę emerytalną, w przypadku regularnych wpłat na oprocentowane konto bankowe przez np. 30-40 lat wystarczyłyby mi na godne życie na starość. Gotówka na koncie pozwala decydować, kiedy i ile, na co wydać oraz kiedy przejść na emeryturę bez oglądania się na decyzję rządu. Można też zabezpieczyć swoją emeryturę, kupując mieszkania i później je wynająć, czyli żyć z czynszów. Sposobów jest mnóstwo, a wszystkie lepsze niż ZUS. Natomiast od ryzyka wypadku i choroby zamierzam się po prostu ubezpieczyć w normalnym towarzystwie ubezpieczeniowym, które w normalnej cywilnej umowie określi zakres ubezpieczenia, kwoty, składki itd.

Dlaczego walczy Pan z ZUS-em i nie chce płacić obowiązkowych składek? Co Pana do tego skłoniło?

ZUS w obecnym kształcie jest instytucją, która w sposób oczywisty uniemożliwia obywatelowi dysponowanie swoimi pieniędzmi oraz określenie swojego życia czy swojej przyszłości. Po ponad 20 latach odkładania składek emerytalnych ZUS wyliczył mi emeryturę na 200 zł miesięcznie! W wyniku doświadczenia życiowego doszedłem do wniosku, że nasz kraj musi się zmienić, by dalej się rozwijać. Człowiek uczciwy i ciężko pracujący musi mieć poparcie państwa kosztem cwaniaka i kombinatora. Dlatego uważam, że zmiany powinny iść w następujących kierunkach (oczywiście w głównym zarysie):

1. Prawo w naszym kraju winno być tak sformułowane, by dziecko kończące szkołę podstawową potrafiło je zrozumieć oraz zastosować.
2. Państwo – tzn. instytucje i organy państwowe lub samorządowe – po zapłaceniu przez obywatela podatków nie może temu obywatelowi niczego nakazać lub zakazać z wyłączeniem: obowiązku szkolnego, działalności przestępczej, działalności zagrażającej życiu lub zdrowiu innych ludzi.
3. Instytucje lub organy utrzymywane z podatków płaconych przez obywateli pełnią służebną rolę w stosunku do obywatela. Ich głównym zadaniem jest niematerialna pomoc obywatelom.
4. Własność obywatela uzyskana drogą ciężkiej i uczciwej pracy winna być pod szczególną ochroną państwa. Decyzje odnośnie tej własności może podejmować jedynie właściciel. Naruszenie prawa własności może mieć miejsce wyłącznie na podstawie prawomocnego wyroku sądowego.
5. Głównym celem działalności państwa winien być rozwój gospodarczy, a przez to zaspokajanie życiowych potrzeb obywateli.
6. Państwo winno naprawić wyrządzone obywatelom krzywdy, które spowodowało niejasne lub wieloznaczne prawo, interpretowane przez urzędników na niekorzyść obywatela.

Dlaczego nie wierzy pan w umowę międzypokoleniową? Uważam, że moim pismem z 8 lutego 2012 roku skierowanym do ZUS-u (będącym zresztą odpowiedzią na jego pismo) obalam mit o tzw. umowie międzypokoleniowej dotyczącej wypłat emerytur. Zgodnie z tą teorią, moje pokolenie jest zobowiązane wypłacać emerytury pokoleniu moich rodziców. Jest to nieprawda. Pokolenie wcześniejsze samo wypracowało sobie emerytury – przecież wpłacało składki na ZUS. Tak samo pokolenie jeszcze wcześniejsze.

Gdzie się podziały te pieniądze? Normalne towarzystwo ubezpieczeniowe zbierające pieniądze na przyszłe emerytury lokuje wpłaty ze składek na lokatach, w papierach dłużnych lub w inny sposób zabezpiecza je na poczet wypłaty przyszłych emerytur dla osób, które obecnie wpłacają te składki. ZUS powinien, więc mieć mnóstwo pieniędzy – np. na lokatach – pochodzących ze składek pokolenia moich rodziców, dziadków i mojego pokolenia. Ale tych pieniędzy nie ma. Co się z tymi pieniędzmi stało? Otóż zabrało (a może właściwszym określeniem jest ukradło) je państwo i przeznaczyło na potrzeby – zapewne swoje. Obecnie sytuacja jest taka, że państwo zmusza nas, obywateli do udzielania mu ciągłych pożyczek, aby spłacać zadłużenie w stosunku do obywateli, których zmuszano do udzielania tejże pożyczki wcześniej. Taki system jest drogą tylko w jedną stronę, a mianowicie prowadzi do bankructwa. Wszystko wskazuje na to, że właśnie moje pokolenie tego bankructwa doświadczy. Dlatego już teraz należy ten chory system zmienić i stopniowo wygaszać poprzez dobrowolność ubezpieczeń i głębokie zmiany w samej organizacji ZUS-u. Osoby, które wpłacały składki, muszą otrzymać to, do czego państwo się zobowiązało, gdyż nasz kraj nie może być uważany za złodzieja.

Jak w piśmie do Rzecznika Praw Obywatelskich uzasadnił Pan swoją tezę, że ustawy o obowiązkowym ubezpieczeniu społecznym są niezgodne z Konstytucją RP? Zajmijmy się najpierw ustaleniem, co to jest ubezpieczenie. Otóż zgodnie z „Nową encyklopedią powszechną PWN”, wydanie z 1996 roku, czyli przed publikacją zaskarżonych ustaw, ubezpieczenie to „Instytucja gospodarcza zapewniająca pokrycie potrzeb majątkowych, które mogą powstać w przyszłości u poszczególnych osób wskutek występujących z określoną statystyczną prawidłowością zdarzeń losowych. Ciężar tego pokrycia jest rozkładany za pomocą składek na wiele osób, którym zagrażają takie same zdarzenia losowe”. Artykuł 1 ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych wyraźnie mówi, że ustawa dotyczy ubezpieczenia społecznego obejmującego ubezpieczenie emerytalne, rentowe, wypadkowe i chorobowe, natomiast artykuł 1 ustawy o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym wyraźnie mówi, że ustawa dotyczy ubezpieczenia zdrowotnego. Jak z powyższego widać, obie te ustawy dotyczą spraw związanych z ubezpieczeniem, czyli wpłacaniem przez ubezpieczonego składek, które w przypadku wystąpienia u ubezpieczonego wieku emerytalnego, choroby, wypadku lub innych zdarzeń opisanych w ustawach pozwolą ubezpieczonemu otrzymać rekompensatę finansową od ubezpieczyciela. Sejm ustawami o ubezpieczeniu społecznym i zdrowotnym wprowadził dla obywatela obowiązek ubezpieczania się, przy czym beneficjantem tegoż ubezpieczenia jest ten sam obywatel. Powyższe jest sprzeczne z artykułem 31 Konstytucji RP, którego treść brzmi: „1. Wolność człowieka podlega ochronie prawnej. 2. Każdy jest obowiązany szanować wolności i prawa innych. Nikogo nie wolno zmuszać do czynienia tego, czego prawo mu nie nakazuje. 3. Ograniczenia w zakresie korzystania z konstytucyjnych wolności i praw mogą być ustanowione tylko w ustawie i tylko wtedy, gdy są konieczne w demokratycznym państwie dla jego bezpieczeństwa lub porządku publicznego bądź dla ochrony środowiska, zdrowia i moralności publicznej albo wolności i praw innych osób. Ograniczenia te nie mogą naruszać istoty wolności i praw”, gdyż: 1. obowiązek ubezpieczenia samego siebie nie jest konieczny dla zapewnienia bezpieczeństwa państwu lub zapewnienia porządku publicznego – nie mogę sobie wyobrazić sytuacji, w której brak ubezpieczenia własnej osoby przez obywatela zagroziłby bezpieczeństwu państwa czy wywołałby np. rozruchy; 2. obowiązek ubezpieczenia samego siebie nie jest konieczny dla zapewnienia bezpieczeństwa środowisku (naturalnemu) – argumentacja chyba zbędna; 3. obowiązek ubezpieczenia samego siebie nie jest konieczny dla zapewnienia zdrowia publicznego lub moralności publicznej – co najwyżej jest to groźba dla zdrowia tegoż obywatela, ale to już jego problem zgodnie z artykułem 30 ustawy zasadniczej; 4. obowiązek ubezpieczenia samego siebie nie jest konieczny dla zapewnienia wolności innych ludzi i nie zagraża prawom innych ludzi – myślę, że tematu nie trzeba rozwijać. Natomiast obowiązkowość (przymus) wpłat na ubezpieczenie społeczne czy też zdrowotne w istotny sposób narusza wolność (swobodę) dysponowania przez obywatela swoim majątkiem w formie zarobionych przez siebie środków finansowych – rzecz chyba oczywista. Wyżej wymienione ustawy są też sprzeczne z artykułem 64 ustęp 3 Konstytucji RP, który mówi: „Własność może być ograniczona tylko w drodze ustawy i tylko w zakresie, w jakim nie narusza ona istoty prawa własności”. Otóż zmuszanie obywatela do rozporządzania swoją własnością (środkami finansowymi) bez zgody tegoż obywatela jest naruszeniem istoty prawa własności. Należy zaznaczyć, że powyższe nie dotyczy przymusu płacenia przez obywatela należnych państwu podatków (artykuł 84 i 217 konstytucji). Natomiast ubezpieczanie się ma służyć tylko temu obywatelowi. Jednocześnie należy zwrócić uwagę, że artykuł 22 Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka wyraźnie mówi: „Każdy człowiek ma, jako członek społeczeństwa prawo do ubezpieczeń społecznych”, czyli daje obywatelowi prawo, a nie nakłada na niego obowiązku.

Czy sądzi Pan, że Pana działania coś zmienią? Przecież gdyby do tego doszło, to inni obywatele poszliby Pana śladem, dlatego wszystkie państwowe instytucje, na czele z RPO, TK i sądami będą bronić status quo. Lawina składa się z małych kamieni. Aby uruchomić lawinę, musi spaść pierwszy kamień. Chcę doprowadzić do sytuacji, w której obywatel byłby podmiotem dla władz, by władza służyła ludziom. Dlatego chcę, żeby inni poszli za mną. Czy łatwo będzie przekonać instytucje państwowe do zmian? Na pewno nie, bo dobrowolność ZUS-u musi pociągnąć za sobą szeroką zmianę prawa. Państwo musi się wycofać z wielu zadań, które dają mu kontrolę nad obywatelami. Za brakiem zadań pójdą zwolnienia w administracji, a kto łatwo zgadza się z „odspawaniem” od dobrze płatnego stołka? Natomiast taka jest prawidłowość historyczna – proces zmian jak nie dziś, to ruszy w przyszłości.

Nie boi się Pan konsekwencji, kiedy rzuci się na Pana cały aparat represyjny państwa? Czy rzeczywiście – jak pisze Pan w piśmie do ZUS-u – jest pan gotowy do pójścia do więzienia za walkę z obowiązkiem płacenia składek? Podjąłem decyzję. Nie ukrywam, że jest to zwrot w moim życiu. Do tej pory moje życie to były cegły, cement i piach, ale trzeba wyjść poza to. Nie chcę, aby ktoś decydował za mnie o moim życiu, mówił mi, na co mam wydawać moje pieniądze, a w szczególności skazywał mnie na biedę na emeryturze, gdy jeszcze dodatkowo nie wiem, w jakim wieku na emeryturę przejdę.

Jak do Pana walki z ZUS-em odnoszą się urzędnicy, a jak znajomi czy inni przedsiębiorcy? Czy ma Pan od kogoś wsparcie w tej kwestii? Urzędnicy, zwłaszcza ZUS-u, nie mogą mnie kochać – przecież chcę wiele z ich „pupć” oderwać od stołków. Przedsiębiorcy czy szerzej osoby prowadzące własną działalność gospodarczą w większości mnie popierają, gdyż ZUS jest dla nich taką samą zmorą jak dla mnie. Zauważyłem, że nawet jeden z sąsiadów, dla którego byłem powietrzem, ostatnio pierwszy mi mówi „Dzień dobry”. Mam też spore poparcie wśród internautów czytających artykuły na temat mojej walki z ZUS-em. Nie jest, więc chyba źle. Natomiast czy będę potrzebował wsparcia? Jak najbardziej. Wiosną zamierzam rozpocząć ustawianie pikiet przed siedzibami ZUS-ów w celu promowania dobrowolności składek na ubezpieczenia społeczne.

Jak Pana zdaniem powinien wyglądać idealny system zabezpieczenia społecznego? Idealnego systemu nigdzie nie ma, ale można zbliżyć się do systemu sprawiedliwego. Należy stworzyć konkurencję na rynku ubezpieczeń teraz nazwanych społecznymi i zdrowotnymi. Konkurencja wymusi lepszą obsługę i czytelne warunki ubezpieczeń. Państwo winno nadzorować jedynie, czy firmy ubezpieczeniowe są w stanie sprostać finansowo zadaniu i natychmiast wkraczać, gdy środki finansowe ludności są zagrożone. Pod względem ubezpieczeń tzw. społecznych ludność można z grubsza podzielić na dwie grupy. Pierwsza to grupa ludzi pracujących i odpowiedzialnych. Ta grupa zbiera pieniądze na swoją emeryturę, ubezpiecza się od choroby lub wypadku. Z tą grupą nie ma żadnego problemu. Godziwe emerytury i właściwe leczenie. Państwo winno stworzyć warunki, by w tej grupie znalazła się przytłaczająca większość społeczeństwa. Druga grupa to ludzie, którzy nie odkładają na emeryturę i nie ubezpieczają się. Ochrona zdrowia tych osób winna się ograniczyć tylko do bezpośredniego ratowania życia w placówkach o standardzie jak za PRL-u utrzymywanych za pieniądze państwowe. Wyjątek tu winna stanowić epidemia, gdy leczymy wszystkich ze środków publicznych. Natomiast pomocą dla takiego człowieka w wieku emerytalnym winny się zająć organizacje typu Armia Zbawienia, Caritas lub Czerwony Krzyż – ze środków uzyskanych ze zbiórek od osób prywatnych – czy w miarę możliwości samorządy, np. w noclegowniach. Rozgraniczenie takie już właściwie istnieje. Taki system pozwoli promować ludzi pracowitych i zaradnych – kosztem cwaniaków i nierobów. A nie jak w przypadku systemu dzisiejszego, gdy cwaniak i kombinator zawsze oszuka uczciwego. Życzę Panu sukcesów w walce z obowiązkowymi ubezpieczeniami społecznymi. Rafal Pazio

Grzegorz Sowa. Kim jest człowiek, który nie kłania się ZUS-owi? O proteście przeciw ZUS-owi, walce o dobrowolne ubezpieczenia, niesprawiedliwym prawie o ochronie lokatorów, próbie zmiany klasy politycznej i zadłużeniu każdego Polaka przez polityków na 75 tys. zł z GRZEGORZEM SOWĄ rozmawia Rafał Pazio.

NCZAS: Kim jest człowiek który się ZUS-owi nie kłania? Sowa: Środki, jakie przeznaczam na składkę emerytalną, w przypadku regularnych wpłat na oprocentowane konto bankowe przez np. 30-40 lat wystarczyłyby mi na godne życie na starość. Gotówka na koncie pozwala decydować, kiedy i ile, na co wydać oraz kiedy przejść na emeryturę bez oglądania się na decyzję rządu. SOWA: Pochodzę z Radomia, gdzie, jako dziecko obserwowałem wypadki 1976 roku i lat 1980-1981. Stąd bliskie mi jest pojecie warchoła. Studiowałem budownictwo na Politechnice Warszawskiej. Po ukończeniu studiów odsłużyłem swoje w armii i pracowałem przez dwa lata, jako urzędnik w piotrkowskim magistracie. W październiku 1991 roku rozpocząłem działalność gospodarczą, którą kontynuuję do dnia dzisiejszego. W zależności od koniunktury szło mi lepiej albo gorzej. Budowałem w Warszawie, Łodzi, Bełchatowie, Radomsku oraz oczywiście w Piotrkowie. Obecnie remontuję własną kamienicę w Piotrkowie Trybunalskim i rozpocząłem sprzedaż w niej mieszkań. Kamienica jest zabytkowa. W czasie wojny mieściła się w niej siedziba gestapo.

Czemu przestał Pan płacić ZUS-owi składki emerytalne, rentowe, chorobowe, wypadkowe oraz na Fundusz Pracy? Odkąd rozpocząłem pracę zawodową i stykam się, na co dzień z instytucjami państwa, zacząłem zauważać, że obywatele są tylko dodatkiem do urzędów, sądów, szkół czy szpitali. Osoby, które w formie podatków płacą na funkcjonowanie instytucji państwowych, są przez to państwo jedynie zobowiązywane do określonych działań, przymuszane do określonych działań czy nakłaniane do określonych działań w krótkim terminie czasu, a za nieposłuszeństwo grozi kara, zwykle finansowa. Natomiast reprezentanci państwa mogą działać w o wiele dłuższym czasie, który dodatkowo kilkakrotnie, bezkarnie mogą przedłużać. Żadna kara za to im nie grozi. Od dłuższego czasu mam tego dość. Jest to główna przyczyna. Natomiast krople, które przelały czarę goryczy, są dwie. Pierwsza to menel, który mieszkał w mojej kamienicy. Druga to pan premier, który zmienił moją „umowę” z ZUS-em, każąc mi pracować do 67. roku życia. Menel uważał, że ja, będąc właścicielem kamienicy, mam robić to, co chce menel. Uważał, że brak jakiejkolwiek umowy na wynajęcie lokalu nie zwalnia mnie z obowiązku dożywotniej opieki nad pijanym lokatorem. Lokator, według niego, może gwizdać na właściciela, niszczyć czy okradać mój dom. Grzecznie poprosiłem o pomoc policję, straż miejską, prokuraturę tudzież premiera. Wszyscy mnie olali. To wziąłem sprawy w swoje ręce. Wywaliłem menela na oczach dziennikarzy, których zaprosiłem. Teraz muszę poganiać prokuraturę, by wreszcie wzięła się do roboty i skierowała sprawę do sądu. Druga kropla, jak już mówiłem, to decyzja rządu o zmianie warunków umowy o ubezpieczenie emerytalne pomiędzy mną a ZUS-em. W momencie rozpoczęcia pracy zawodowej państwo zmusiło mnie do zgłoszenia się do obowiązkowych ubezpieczeń społecznych, co jest równoznaczne z zawarciem umowy ubezpieczeniowej. Teraz państwo w osobie premiera zmienia warunki tej umowy bez uzgodnienia tego z obywatelem. Znów mi się coś narzuca. To przecież kpina. Jak można jednostronnie dysponować moją emeryturą, którą przecież sam sobie wypracowuję. Dodatkowo zasady przyznawania świadczeń chorobowych, wypadkowych i rentowych nie odpowiadają mi jako obywatelowi. Dlatego nie chcę dalej ubezpieczać się w ZUS i uważam, że mamy niepoważne władze państwowe oraz całą obecną klasę polityczną, która nas do tego zmusza.

Gdzie są nasze pieniądze, które trafiają do ZUS? Jeśli chodzi o ubezpieczenie rentowe, chorobowe i wypadkowe są one rozdysponowywane na beneficjantów, którzy akurat zachorowali lub ulegli wypadkowi. Tak jest i tak powinno być w normalnym towarzystwie ubezpieczeniowym. Jeśli chodzi o Fundusz Pracy, to jest on przeznaczony dla obecnych bezrobotnych. Natomiast inaczej powinno być z ubezpieczeniem emerytalnym. Składki obecnie wpłacane powinny zasilić moje konto emerytalne, tak jak w banku. Składka ta powinna być zakumulowana w postaci lokat, obligacji lub innych papierów dłużnych, które długoterminowo będą ubezpieczonemu przynosić zysk. Obecnie są utworzone konta, ale pieniądze na nich są wirtualne tzn. nie ma ich. ZUS ma takich naszych wirtualnych pieniędzy ponad 2 biliony złotych. Kwota nie do wyobrażenia. Wraz z długiem państwowym, wynoszącym dziś ponad 800 mld zł, to kwota ok. 700 mld euro. Niech się Grecja schowa. Żeby sobie to łatwiej wyobrazić, wyliczyłem, że politycy zadłużyli każdego z nas, Polaków, poczynając od małego niemowlaka, a kończąc na staruszku, na kwotę ok. 75 tys. złotych. Rządy klasy politycznej moją czteroosobową rodzinę będą kosztowały ok. 300 tys. złotych. A gdzie się podziewają nasze składki emerytalne? Otóż dostają je dzisiejsi emeryci. Ci ludzie wypracowali sobie godną emeryturę swoją pracą i nie potrzebują naszej łaski; problem w tym, że ich pieniądze zabrało państwo. Teraz państwo zmusza nas do udzielania sobie w postaci składki emerytalnej ciągłych pożyczek, aby spłacać pożyczki, które wymusiło na pokoleniu moich rodziców. Należy ten krąg przerwać. Państwo z podatków i sprzedaży majątku wypracowanego przez pokolenia wcześniejsze powinno spłacić swoje zobowiązania. Natomiast nasze pokolenie oraz osoby młodsze winny dostać dobrowolność ubezpieczeń społecznych.

Na czym polega Pana protest przeciw ZUS-owi? Na jaki poparcie napotyka Pana inicjatywa i czy chce Pan ją rozszerzyć? Celem mojego protestu przeciwko ZUS-owi jest zmiana prawa i dobrowolność ubezpieczeń społecznych. Drogi dojścia do tego celu są dwie lub – jak kto woli – trzy. Pierwsza to droga sądowa – praktycznie bez szans na realizację, ale trzeba ją przejść, by nie narazić się na zarzut niewykorzystania wszystkich legalnych dróg osiągnięcia celu. Ustawa o systemie ubezpieczeń społecznych, w kwestii przymusowości tych ubezpieczeń narusza art. 31, art. 64 ust. 3 i art. 67 Konstytucji RP oraz art. 22 Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Dlatego należy tę ustawę zaskarżyć. W tym celu wykonałem lub wykonam następujące posunięcia. Dokonałem już wypowiedzenia umowy ubezpieczeniowej ZUS-owi; uzyskania od ZUS-u decyzji, od której mógłbym się odwołać do sądu; odwołania od decyzji ZUS-u do sądu; skierowania odwołania z ZUS-u do sądu, co zrobił ZUS. Sprawa sądowa, w której główną linią obrony jest niezgodność przymusowości ww. ustaw z konstytucją i deklaracją praw człowieka, w zależności od sądu albo trafi do Trybunału Konstytucyjnego, albo zapadnie wyrok w pierwszej i drugiej instancji dla mnie niekorzystny. Skarga do Trybunału Konstytucyjnego dotycząca niekonstytucyjności prawomocnego wyroku jest jeszcze przede mną. Później powinno nastąpić rozstrzygnięcie w TK i albo zmiana ustawy, albo skarga do Trybunału Praw Człowieka. I wreszcie rozstrzygnięcie w Trybunale Praw Człowieka, co może doprowadzić do zmiany prawa. Jest to droga długa i żmudna, ale może dowieść, że jeden obywatel może zmusić władze do respektowania prawa. Druga droga to zmiana prawa na mocy ustawy. Można to zrobić poprzez obywatelski projekt ustawy o zmianie ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych, który zatwierdzą obecni posłowie (raczej nikłe szanse), albo poprzez wprowadzenie własnych posłów do Sejmu i uchwalenie odpowiedniej ustawy. Uchwalenie przez obecnych posłów dobrowolnych ubezpieczeń społecznych jest praktycznie niemożliwe, o czym powiem później. Natomiast czy my, obywatele, jesteśmy w stanie wyłonić nową klasę polityczną spośród nas, która to klasa polityczna uchwali potrzebne nam zmiany w prawie? Tak już zrobiło jedno państwo w Europie – Islandia. Po tym, jak przeżyli bankructwo, po prostu wymienili polityków, gdyż starzy się nie sprawdzili. Czy my, Polacy, jesteśmy gorsi lub głupsi od Islandczyków? Uważam, że nie. Pikiety, jakie mam zamiar ustawiać po kolei w całej Polsce, mają za zadanie uzmysłowić obecnym politykom, że czas rządów bez odpowiedzialności się skończył, ale przede wszystkim chcę, abyśmy wyłonili spośród siebie ludzi zaradnych i przebojowych, prawdziwych liderów społecznych. Niech oni przejmą ster rządów w Rzeczypospolitej. Następnym problemem jest ordynacja wyborcza. Obecna promuje posłuszeństwo posła wobec partyjnego bossa, gdyż to on ustawia kolejność na listach. Sprawę załatwiłyby jednomandatowe, mniejsze okręgi wyborcze. Przechodzi tylko jeden kandydat, a każdy może się zgłosić. Wygra ten, któremu ludzie ufają. Dodatkowo po dwóch latach referendum, czy poseł się sprawdza. Jeśli nie, to wchodzi osoba druga pod względem liczby uzyskanych głosów. Kogo poseł będzie się bał i komu nadskakiwał – wyborcom czy liderowi partii?

Jak duże ma Pan poparcie społeczeństwa? Proszę sobie odpowiedzieć na pytanie, kto bez przymusu ubezpieczałby się dobrowolnie w ZUS-ie. Ci, co robią to tylko z przymusu, są za mną. Mam tego dowody w mailach, w rozmowach telefonicznych. Oczywiście też docierają do mnie głosy przeciwne, lecz jest ich relatywnie niewiele. Główny argument przeciwników to brak solidaryzmu społecznego. Tylko, że ubezpieczenia nie są pomocą społeczną – tu nie ma solidaryzmu z biedniejszymi. Beneficjantem ubezpieczenia jest tylko ubezpieczony.

Czy widzi Pan możliwość odstąpienia od dotychczasowej formy obowiązkowych ubezpieczeń społecznych? Są one chronione przez polityków dominujących partii w Polsce. Czy głos sprzeciwu może się jakoś przebić? Przyjrzyjmy się obecnemu Sejmowi. Praktycznie wszyscy politycy, którzy tam są, byli u władzy lub obecnie są u władzy. Czy któryś z nich przez ostatnie 22 lata wpadł na pomysł, że obywatel może sam decydować o sobie czy swojej emeryturze. Oczywiście, że nie. Po pierwsze, dlatego, że łatwiej rządzić, gdy nałoży się na obywatela zakazy i nakazy, postraszy się go, a później to przecież władza rozdaje emerytury. Trochę więcej damy tym, to na nas zagłosują, trochę tamtym, to też zagłosują. A że nie ma to nic wspólnego z faktyczną pracą człowieka, z ilością odłożonych składek, kogo to obchodzi? A fakt, że obywatel, który umrze przed wiekiem emerytalnym, nie może przekazać tych składek rodzinie, nie jest czasem złodziejstwem w biały dzień? Obecni posłowie nie uchwalą ograniczenia swojej władzy nad nami, bo za dobrze im się żyje z naszych podatków. Drugim aspektem jest konsekwencja takiej zmiany. Znaczna cześć społeczeństwa po zdjęciu przymusu ubezpieczeń społecznych odpłynie z ZUS-u do innych ubezpieczycieli. Zabraknie ciągłych pożyczek udzielanych władzy państwowej, trzeba będzie coś z tym zrobić. Podniesienie podatków nie wchodzi w grę, bo to dla władzy samobójstwo przy takich nastrojach społecznych jak dziś. Pozostaje droga głębokiej demokratyzacji życia społecznego. Rezygnacja z szeregu tak ulubionych zadań administracyjnych, które nam, obywatelom, nie są do życia potrzebne, a są sensem istnienia urzędów. Jak nie ma zadań, to trzeba zlikwidować etaty. Wtedy pani Basia, krewna posła pana Władka, wyleci na bruk. A pani Basia nic nie umie. Trzeba będzie zapierdzielać w fabryce. Nie, do tego nasza obecna klasa polityczna nie dopuści. Czy głos sprzeciwu może się przebić? Oczywiście, że tak. Siejemy ziarno sprzeciwu wobec otaczającej nas rzeczywistości. Na plony w postaci normalnego kraju przyjdzie nam jeszcze chwilę poczekać, lecz taka jest prawidłowość historyczna i konieczność ekonomiczna. Dlatego uważam, że zmiana prawa musi przyjść. Ważnym aspektem dochodzenia do normalności jest obywatelski projekt zmiany ustawy o systemie ubezpieczeń społecznych, wprowadzający dobrowolność tychże ubezpieczeń. Zebranie 100 tys. podpisów pozwoli nam uwierzyć we własne siły, a także postawi obecnych lokatorów budynku przy ul. Wiejskiej przed koniecznością jawnego, wrogiego działania wobec obywateli. Dlatego apeluję o pobieranie projektu ze strony www.normalnykraj.org

podpisywanie go i przysyłanie do mnie.

Podejmuje Pan także działania odnoszące się do ustawy o ochronie praw lokatorów. Prowadzone jest również postępowanie dotyczące wyrzucenia lokatora z pańskiej kamienicy. Czy może Pan opisać tę sytuację? Wcześniej powiedziałem, jak usunąłem lokatora z mojej posesji i dlaczego. Jakie jest prawne tło tej sytuacji? Otóż nieżyjący ojciec menela wynajął w 1951 roku na okres jednego roku mieszkanie od ówczesnych właścicieli budynku. Po tym okresie powinien się wyprowadzić, gdyż umowa nie została przedłużona. Oczywiście w państwie polskim (dodatkowo w okresie stalinowskim) usunięcie lokatora, przedstawiciela klasy robotniczej, przez krwiopijcę kapitalistę było niemożliwe. Przez okres komuny nic nie można było zrobić. Za kapitalizmu też prawo uniemożliwiało usunięcie lokatora. Czyli można w Polsce mieszkać bez umowy i zgody właściciela. Dla posłów taki brak umowy był solą w oku i dlatego w art. 30 ustawy z 21 kwietnia 2001 roku o ochronie praw lokatorów zawarli bez zgody właściciela umowę z lokatorem o wynajęciu cudzego mieszkania. Na mocy tej ustawy zostałem oskarżony o włamanie do swojego mieszkania oraz naruszenie miru domowego w swoim mieszkaniu. Chcę wobec tego stanąć przed sądem i zadać pytanie: jakim prawem władza państwowa wynajmuje mieszkania w prywatnych domach bez zgody właścicieli? I jak się to ma do art. 64 mojej ulubionej lektury, jaką jest Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej? Przetestuję sądy i Trybunał Konstytucyjny – czy są posłuszne władzy, która płaci im pensje, czy mają dość honoru, by służyć obywatelom.

Dziękuję za rozmowę Rafal Pazio

Prawica nie-smoleńska? Przed dwoma laty przez prawicowe fora i portale przeszedł wiatr „końca historii”. Jedni z nieskrywanym zadowoleniem, inni z rezygnacją przyjmowali, że odtąd stosunek do katastrofy smoleńskiej będzie wyznacznikiem prawicowości w Polsce, docelowo zaś oznaczać to będzie niemożność zaistnienia jakiejkolwiek formacji prawicowej poza PiS-em. Przekonanie to przez długi czas wydawało się być weryfikowane pozytywnie – o czym świadczyć miał tak wynik wyborczy Jarosława Kaczyńskiego, jak i załamanie pozostałych nie-PiS-owskich inicjatyw prawicowych – Polski Plus, Prawicy Rzeczypospolitej, a następnie PJN. Byliśmy, więc świadkami, jak powtarzał się na polskiej scenie politycznej proces, w efekcie, którego desygnatami „prawicowości” stawały się cnoty rewolucyjne: żądanie „przyspieszenia”; antypaństwowość polegająca na podważaniu zaufania do pracy organów państwa, a wręcz nawet na odrzucaniu w ogóle poczucia więzi z istniejącą państwowością, apologizowanie destrukcji itp. Wraz z nasilaniem propagandy spiskowo-zamachowej w odniesieniu do katastrofy, zjawisko to przybierało na sile, faktycznie cementując pewną część elektoratu uważającego się za prawicowy wokół Prawa i Sprawiedliwości.

Błędy w zarodku Jednocześnie jednak mechanizm ten niemal od początku zawierał w sobie podstawowe symptomy słabości. Po pierwsze, bowiem zakładał nieustającą kumulację: od momentu, gdy podejrzenia zamachu stanowiły margines obozu, oficjalnie odrzucany przez jego liderów - aż do ich ostatnich wystąpień, w których stawiają już kropki nad „i”, mówiąc wprost o zamachu, wybuchach i wojnie. Ta eskalacja nie może jednak trwać w nieskończoność, a najwyżej do wskazania domniemanych sprawców – a więc nie może utrzymywać nieustającego napięcia zwolenników.

Drugą słabością „logiki” wroga – jest konieczność nieustannego mnożenia przeciwników. Tak skonstruowanej grupie politycznej nie wystarcza, bowiem oczywisty wróg zewnętrzny (Rosjanie), ani nawet czytelny wróg wewnętrzny (Tusk, rząd i Platforma). Liczba wrogów musi stale rosnąć, obejmując jeszcze bardziej wewnętrznych zdrajców, elementy niepewne, przekonane zbyt późno, lub jeszcze się wahające. Nie trzeba dodawać, że taka konstrukcja obozu politycznego nie jest możliwa na dłuższą metę, doprowadzić, bowiem może jedynie do sytuacji, w której „Robespierre zgilotynowawszy już wszystkich Francuzów ścina w końcu kata” - przy czym w roli „Nieprzekupnego” wystąpiłby zapewne Antoni Macierewicz...

Pod prąd? Co ciekawe, świadomość tych ograniczeń nie była typowa dla kolejnych rozłamowców z PiS. Zarówno PJN, jak i początkowo Solidarna Polska wyraźnie obawiały się pójść pod prąd fali smoleńskiej, przeciwnie wręcz, dawały się jej unosić – tym samym jednak biernie znosząc podpadanie pod paragraf o niedostatecznej ortodoksji zamachowo-spiskowej. Od pewnego czasu jednak jesteśmy świadkami zmiany nastawienia do obowiązującej linii „10.04” i to ze strony dwóch alternatywnych (czy potencjalnych) ośrodków „prawicowych”. Kiedy pierwszy raz Zbigniew Ziobro wyraził swój sceptycyzm (bardzo łagodny zresztą) wobec teorii zamachowej – można było uznać, że się zagalopował, pociągnięto go za język, lub nawet zmanipulowano wypowiedź. Wszak nie jest tajemnicą, że spora część tzw. „prawicowych autorytetów” nie wierzy w „mord smoleński”, z różnych jednak względów woli zachować swoją opinię dla siebie – już to, aby nie tracić czytelników, już uznając, że jest to znakomity argument polityczny do grillowania przeciwników. Kiedy jednak jednoznacznie swoją niewiarę w zamach wyraził Jacek Kurski – o przypadku nie może już być mowy. Solidarna Polska, która dotąd wątek smoleński starała się raczej przykrywać swoimi pomysłami ekonomiczno-socjalnymi – teraz zdecydowała się chyba przetestować wariant va banque. „Wierzę w sowiecki "bardak", wylądują, to dobrze, nie wylądują, też dobrze. Ale to jeszcze nie zamach” - powiedział Kurski w rozmowie z „Dziennikiem Bałtyckim”, w oczach czytelników GaPy czy Solidarnych 2010 ustawiając się pewnie w ten sposób w tym samym rzędzie, co Tusk z Putinem. Jeśli słowa te nie zostaną szybko zdementowane, a Kurski dla zrehabilitowania się w oczach sekty nie dokona samospalenia pod ambasadą rosyjską – oznacza to, że SP podjęła wyzwanie.

W poszukiwaniu niesmoleńskich wyborców W takim przypadku liderzy Solidarnej uznawaliby skrajnych smoleńszczyków za środowisko stracone, nie do wyrwania spod wpływów PiS, a więc w sumie nieistotne z punktu widzenia wyborczego. SP musiałaby w takim przypadku przestać eksploatować katastrofę (poza standardową krytyką śledztwa, prokuratury, uległości Tuska wobec „Ruskich” itp.), a zacząć szukać innego elektoratu. Oprócz poszukiwań po stronie socjalnej sceny politycznej – chodziłoby o tych wyborców prawicowych (i „prawicowych”), którzy zaczynają się bać. Bać Macierewicza, wojny, eskalacji w nieskończoność – słowem tych, którzy albo nie odczuwali nigdy, albo teraz mają już dość nieustającego rewolucyjnego napięcia serwowanego przez PiS. Trzeba przyznać, że byłby to ze strony SP eksperyment ambitny – doprowadzić, bowiem musiałby do ostatecznej falsyfikacji opisanej na wstępie tezy, że oto „po Smoleńsku nie będzie w Polsce prawicy poza PiS-em”. Słowa Kurskiego i Ziobry wskazują, że chcą oni sprawdzić to założenie drogą tzw. ostrego eksperymentu. I choć można mieć wątpliwości tak co do ich intencji, jak i zdolności w tym kierunku – nie mniej dla czytelności sceny politycznej byłby to krok w dobrym kierunku.

Marsz też skręca? Tym bardziej, że podobny ruch zdecydował się w końcu wykonać także jeden z liderów „prawicy maszerującej”. Robert Winnicki, prezes Młodzieży Wszechpolskiej w tekście „10 kwietnia nie dla nas” ostrożnie i zbyt późno, ale jednak ostatecznie odcina się od „smoleńskości”, jako wykładni polskiego patriotyzmu. Dowodzi to, że z jednej strony musi odczuwać wzajemne przenikanie się smoleńszczyków z neo-endecją (by wspomnieć tylko pamiętny portret Lecha Kaczyńskiego niesiony na jednej z manifestacji przez chłopców z „falangami”) - co jest groźne dla planów budowy nowej formacji. Z drugiej zaś – lider MW po kilku przebieżkach musi też czuć się wystarczająco mocny, by kazać swym zwolennikom wybierać – za Smoleńskiem, czy za maszerowaniem. Oba te przykłady dowodzą, że „prawica funkcjonalna”, (czyli te środowiska, które się za prawicę mają, lub są za takową uważane, nieważne czy z sensem) próbuje się w końcu otrząsnąć ze smoleńskiej traumy i zorganizować siebie i potencjalne elektoraty wokół innych haseł, niż tylko rozliczenie katastrofy. „Koniec prawicy” może się więc okazać tylko krótka przerwą w jej dziejach w Polsce. Konrad Rękas

Królewieckie S-400 Post-Sowieci oznajmili właśnie, że ustawili rakiety S-400 w okolicach Kaliningradu. S-400 to rakiety ziemia–powietrze, których zasięg wynosi od 120 do 400 km. Takie same bronią Moskwy oraz niezadługo będą szczerzyć się na syberyjskim dalekim wschodzie. Jest to broń taktyczna, ale Kreml rozstawia ją zgodnie ze strategicznym planem obronnym Rosji: te same systemy na peryferiach, co w centrum. Ułatwia to życie wojskowej logistyce. 

Rozstawienie S-400 wywoła pewnie zdziwienie w Białym Domu po tym jak na szczycie nuklearnym w Korei Południowej prezydent USA Barack Obama złapał prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa za mankiet i poprosił go (święcie przekonany, że nikt nie słyszy), aby przekazał swemu szefowi, Władimirowi Putinowi, że „w tych wszystkich sprawach, szczególnie, jeśli chodzi o obronę rakietową, wszystko można rozwiązać, ale ważną rzeczą jest, aby dać mi przestrzeń do manewru... To są moje ostatnie wybory. Po wyborach będę mógł być bardziej elastyczny”. Miedwiediew odparł: „Rozumiem, przekażę to Władimirowi”. Dowiedzieliśmy się o tym przypadkiem dzięki dziennikarskiemu wścibstwu, a nie dzięki przejrzystości polityków. Co zaszło? Polityk amerykański miał wrażenie, że post-Sowiet się z nim zgodził. Tymczasem posłaniec Kremla po prostu stwierdził, że rozumie jego sytuację. I rzeczywiście rozumie. A to nie znaczy, że się z Białym Domem zgadza. Moskwa nie zrobi tak, jak prosił Obama. Moskwa zrobi to, co jest w interesie Putina i postkagiebistów trzymających w Rosji władzę. Stąd rozstawienie rakiet S-400 w Kaliningradzie.  Naturalnie podważa to pozycję Obamy, który teraz będzie musiał wymyślać nowe wymówki, dlaczego jego administracja nie wywiązuje się ze zobowiązań sojuszniczych i nie jest gotowa bronić swoich bałtyckich, polskich i innych aliantów z postsowieckiej strefy. Naturalnie, że utrudni to kampanię wyborczą Obamy, bowiem ignorowanie przez Rosję jego prywatnych próśb pokazuje przecież zupełną nieskuteczność dyplomacji amerykańskiej pod jego batutą. Naturalnie, że S-400 destabilizuje sytuację nad Bałtykiem i zagraża pokojowi. Zresztą już samo istnienie Kaliningradu destabilizuje region. Przypomnijmy, Kaliningrad powstał na ruinach Königsbergu-Królewca. Oficjalnie miasto i okręg przyjęły swoje sowieckie imię dopiero w 1946 r. Jednak jeszcze na konferencji teherańskiej w 1943 r. tego regionu zażądał dla siebie Stalin. Argumentował, że potrzebuje portu morskiego, który nie zamarza. Po zdobyciu tego terytorium Kreml inkorporował je do Rosyjskiej Republiki Sowieckiej, a mógł przecież albo dać Litewskiej SSR, albo nawet peerelowi. Stalin jednak chciał strategicznej enklawy, która pomogłaby strzec nowego sowieckiego ładu w regionie. Był to też znak dla Polski, że Niemcy w tym miejscu się nie odrodzą, bowiem będzie nad Bałtykiem kawałek Rosji, nota bene odcinający również Litwinów od wspólnej granicy morskiej z Polakami. Od początku Kaliningrad miał właściwie status miasta i rejonu zamkniętego: była to głównie wojskowa twierdza, uzbrojona po zęby, w tym i w rakiety z głowicami nuklearnymi. Liczba wojska oraz rakiet zwiększyła się znacznie po wycofaniu się do Kaliningradu części wojsk sowieckich z Niemiec i Polski. Następnie, jak twierdzi Yury Zverev, „między 1993 a 2003 r. zredukowano liczbę wojska w Kaliningradzie z 103 000 do 10 500... wycofano całą taktyczną broń nuklearną”. Ponadto „między 1988 a 2000, liczba krążowników zmniejszyła się z 4 do zera, niszczycieli z 13 do dwóch, łodzi podwodnych z 39 do dwóch, okrętów desantowych z 19 do pięciu, a jednostek patrolowych i nabrzeżnych ze 150 do dwudziestu sześciu”. Naturalnie trend zniżkowy został przez Putina odwrócony. Stan sił zbrojnych postsowieckich nie powrócił jeszcze do poziomu sprzed rozpadu imperium, ale Kreml ciężko pracuje, aby tak się stało. Na 900 000 ludności można szacować, że co najmniej 5 proc. to wojsko służby czynnej, a 50 proc. związana jest z postsowieckimi siłami zbrojnymi w rozmaity sposób. Następuje modernizacja floty, a do końca 2012 r. mają nadejść nowe jednostki. Wieść niesie, że w Kaliningradzie Rosjanie umieścili też rakiety Iskander, a być może i inną broń masowego rażenia. Jeśli chodzi o geopolitykę, najważniejsze jest to, że Kreml traktuje NATO (a więc USA i ich sojuszników) jako największe zagrożenie. I nie wacha się grozić bronią atomową. Przypomnijmy, że w 1999 r. w ramach wielkich manewrów Zapad-99 Rosja i Białoruś ćwiczyły obronę nuklearną Kaliningradu przed atakiem NATO. Jak podaje Mark Schneider Rosjanie powtórzyli podobne manewry w 2004 r. Tak samo w 2009 r. po wojnie przeciw Gruzji. W czasie kryzysu związanego z instalacją tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach Miedwiediew zapowiadał zainstalowanie rakiet nuklearnych bliskiego zasięgu w Kaliningradzie, przypomina Jeffrey Mankoff. W mikroskali jednak Moskwa jest chyba najbardziej zirytowana postawą Wilna. Litwini wynegocjowali sobie początkowo tranzyt rosyjskich transportów wojskowych przez Litwę tylko koleją. Transporty podlegały inspekcjom, opłaty tranzytowe były wysokie, a Rosja miała za każdym razem prosić o pozwolenie. Ten układ został zmieniony w listopadzie 2002 r. Według nowej umowy Rosjanie mogą przekraczać terytorium Litwy na podstawie wielokrotnego pozwolenia tranzytowego, ale bez prawa przebywania. Czyli Moskwa uzyskała de facto litewski „korytarz”. Uregulowanie „polubowne” tych spraw było jednym z warunków akcesyjnych Unii. Litwini powinni się spodziewać w przyszłości eskalacji żądań związanych z prawami tranzytowymi. Polskę Rosja męczy natomiast restrykcjami żeglugi na Zalewie Wiślanym, a jednocześnie trwają przepychanki o mały ruch graniczny. Paradoksalnie Kreml wcale nie jest taki chętny do otwartych granic, bo straci wtedy kontrolę nad swymi obywatelami. Zamiast bać się „ruskich turystów”, Polska powinna być zaniepokojona pojawieniem się rakiet S-400 przy swojej granicy. Trudno się spodziewać, by Unia Europejska pomogła coś w tym względzie, a na Obamę raczej trudno liczyć. Obecna administracja jest raczej niezdarna w stosunkach z Moskwą. Odwrotnie niż rząd Putina, który dobrze zna się na szaradach.  A Kaliningrad wisi nad regionem jak nuklearny miecz Damoklesa. Jan Marek Chodakiewicz

To, że ofiary komunistycznych bestii nie chciały się mścić, wynikało często z przesłanki wiary – wywiad z Tadeuszem M. Płużańskim Czy dzisiejsze okrągłostołowe “elity”, które bardzo często mają komunistyczny rodowód – również po stronie “Solidarności”, nie chcą, aby prawdziwi bohaterowie wrócili do świadomości Polaków? – mówi Tadeusz M. Płużański, dziennikarz i pisarz, autor książki “Bestie” o ludziach, którzy w czasach komunizmu mordowali polskich patriotów, za co nigdy nie zostali ukarani IPN rozpoczął badanie georadarowe “Łączki” na Cmentarzu Powązkowskim. Ubecy przewozili tam ciała swoich ofiar, wśród nich żołnierzy wyklętych. Wiemy, kogo tam pogrzebali? Według najnowszych ustaleń w dzisiejszej kwaterze “Ł” Cmentarza Wojskowego na Powązkach w Warszawie komuniści – od połowy 1948 r. – grzebali przywiezione w workach ciała zamordowanych w więzieniu przy ul. Rakowieckiej. Worki zrzucali potajemnie do dołów i zasypywali wapnem, a teren niwelowali. W miejscu tym, które po wojnie nie należało do cmentarza, zrobiono kompostownię, śmietnik, a potem zaczęto stawiać groby – często oprawców. Na “Łączce” pogrzebanych może być ok. 300 osób – polskich patriotów, którzy nie zgodzili się na drugą, sowiecką okupację Polski. Tu najpewniej zakończył swoją ziemską drogę dobrowolny więzień Auschwitz rtm Witold Pilecki; szef Kedywu AK gen. August Emil Fieldorf “Nil”; dowódca 5. Brygady Wileńskiej mjr Zygmunt Szendzielarz “Łupaszka”; dowódcy Zrzeszenia “Wolność i Niezawisłość”, w tym ppłk Łukasz Ciepliński; cichociemny, żołnierz AK mjr Bolesław Kontrym “Żmudzin”; dowódca AK i WiN na Lubelszczyźnie mjr Hieronim Dekutowski “Zapora”; obrońca Wybrzeża we wrześniu 1939 r. kmdr Stanisław Mieszkowski; działacz narodowy Adam Doboszyński. Wśród nich przedwojenny dyrektor Katolickiej Agencji Prasowej, członek Rządu RP na Uchodźstwie, a po wojnie redaktor naczelny “Tygodnika Warszawskiego”, organu Kurii Metropolitarnej Warszawskiej ks. Zygmunt Kaczyński. I wielu, wielu innych przedstawicieli polskiej inteligencji, elity II RP.
Dlaczego komuniści nie chcieli wydawać ciał rodzinom i pozwolić na pogrzeb? Rodziny często w ogóle nie wiedziały o śmierci najbliższych. Oni mieli zniknąć na zawsze. Naczelnik więzienia mokotowskiego Alojzy Grabicki żonie jednego ze skazanych powiedział: “Po takich zbrodniarzach ziemia musi być zrównana”. Najpierw ich mordowano, a potem przez cały PRL mordowano pamięć o nich. Z przykrością należy stwierdzić, że po 1989 r. niewiele się zmieniło. Skandaliczne jest to, że IPN-owi pozwolono na badanie “Łączki” dopiero teraz, po 22 latach wolnej Polski. Przecież rodziny ofiar do dziś nie mogą zapalić lampki na grobie i pomodlić się, bo tych grobów po prostu nie ma. Można odnieść wrażenie, że dzisiejsze okrągłostołowe “elity”, które bardzo często mają komunistyczny rodowód – również po stronie “Solidarności”, nie chcą, aby prawdziwi bohaterowie wrócili do świadomości Polaków.
Większość uwięzionych była wierząca. Czy mieli szansę uczestnictwa w praktykach religijnych? Nie mieli prawa w zasadzie do niczego, do książek, materiałów piśmienniczych, listów, paczek, widzeń z rodziną. Tylko nielicznych spotkał “przywilej” ostatniego namaszczenia. Tak jak rotmistrza Pileckiego, w którego egzekucji brał udział kapelan więzienny ks. Wincenty M. Martusiewicz. W Gdańsku, w więzieniu przy ul. Kurkowej, ostatnim chwilom bohaterskiej sanitariuszki 5. Brygady Wileńskiej AK Danuty Siedzikówny “Inki” towarzyszył ks. Marian Prusak, ściągnięty przez UB-eków z kościoła garnizonowego w Rumi, gdzie był wikarym. Tak wspominał śmierć 17-letniej patriotki: “Tam była cała gromada UB, jacyś żołnierze, lekarz, prokurator. Chyba z trzydzieści osób. Było ciemno. Oszołomiła mnie ta sytuacja. W końcu wprowadzili skazańców. Prawdopodobnie mieli skute albo związane ręce. Ubecy zachowywali się grubiańsko. Nie chciałbym przytaczać tu wyzwisk, które sypały się na dziewczynę i tego pana [o tym , że był to Feliks Selmanowicz "Zagończyk", ks. Prusak dowiedział się dopiero po latach]. Ustawiono ich pod słupkami przy ścianie. Przed rozstrzelaniem dałem im krzyż do pocałowania. Chciano im zawiązać oczy, nie pozwolili. Prokurator siedział za małym stolikiem okrytym czerwonym suknem. Odczytał wyrok i powiedział, że nie było ułaskawienia. Potem padła komenda »po zdrajcach narodu polskiego ognia«. W tym momencie oni krzyknęli: »Niech żyje Polska«, tak jakby się umówili. Padła salwa i oboje osunęli się na ziemię. Żołnierze strzelali z trzech, może czterech metrów”. Ks. Prusak spełnił ostatnie życzenie “Inki” i przekazał wiadomość o jej śmierci pod wskazany adres. Za to został potem skazany na sześć lat więzienia, z czego odsiedział trzy i pół roku.
Wiemy, ilu księży uwięzili i zamordowali w pierwszych latach po wojnie komuniści? Dokładną liczbę trudno jest ustalić. Na pewno nie były to pojedyncze przypadki, ale setki. Istotne jest to, że wobec księży nie stosowano taryfy ulgowej, a często metody śledcze były jeszcze bardziej bestialskie. Biskup kielecki Czesław Kaczmarek był poddawany konwejerowi – trwającym non stop, w dzień i w nocy przesłuchaniom przez zmieniających się “oficerów” śledczych. Ubecy podawali mu środki odurzające. “Przekonywali go”, że jest zdrajcą i jako takiego wszyscy się go wyrzekli. Po ponad dwu i pół roku takiego śledztwa, we wrześniu 1953 r. stanął przed Wojskowym Sądem Rejonowym w Warszawie. Sądził jeden z najbardziej krwawych stalinowców – Mieczysław Widaj. Akt oskarżenia dotyczył “działalności w antypaństwowym ośrodku” w interesie “imperializmu amerykańskiego i Watykanu” w celu “obalenia władzy robotniczo-chłopskiej” drogą “działalności dywersyjnej i szpiegowskiej”. Ten pokazowy proces został jednak przerwany, bo duchowny przestał czytać przygotowany mu przez “oficerów” śledczych maszynopis. Wtedy z salki obok wyszedł dyrektor departamentu śledczego MBP Jacek Różański (Józef Goldberg) i powiedział: “Ja już skułem mordy obrońcom [m.in. słynnemu adwokatowi Mieczysławowi Mojżeszowi Maślance, który pełnił de facto rolę jednego z oskarżycieli] i przestrzegam księdza biskupa, aby nie poważył się więcej na podobne postępowanie”. Wyrok – 12 lat. Z więzienia bp. Czesław Kaczmarek wyszedł w maju 1956 r. jako wrak człowieka.
Widaj sądził też innych księży… Tak, w marcu 1949 r. przed łódzkim WSR – razem z innym mordercą sądowym – Julianem Polanem-Haraschinem skazał na śmierć kpt. Jana Małolepszego “Murata”, ostatniego dowódcę Konspiracyjnego Wojska Polskiego, oraz dwóch księży z diecezji częstochowskiej: ks. Mariana Łososia i ks. Wacława Ortotowskiego. Trzeci ksiądz, Stefan Faryś, dostał 12 lat więzienia. Podstawą był dekret “o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa” z 13 czerwca 1946 r., tzw. mały kodeks karny. Księżom Bierut złagodził wyroki, a “Murata” zamordowano w więzieniu. Jego zwłoki posłużyły do badań medycznych. W styczniu 1953 r. ten sam Widaj w tzw. procesie kurii krakowskiej skazał trzech księży na karę śmierci (wyroków ostatecznie nie wykonano). “Działali wrogo wobec narodu i państwa ludowego, uprawiali – za amerykańskie pieniądze – szpiegostwo i dywersję” – taką rezolucję Związku Literatów Polskich podpisał m.in. Sławomir Mrożek i Wisława Szymborska.
W książce “Bestie” opisuje Pan m.in. historię skazanego na karę śmierci ks. Rudolfa Marszałka. Ks. Rudolf Marszałek, członek Sodalicji Mariańskiej, we wrześniu 1939 r. obrońca Warszawy, więzień hitlerowskich katowni, po wojnie związał się ze zgrupowaniem Narodowych Sił Zbrojnych kpt. Henryka Flamego, “Bartka”. Aresztowany 12 grudnia 1946 r., wskutek donosu agenta UB – Henryka Wendrowskiego (wcześniej oficer Okręgu Białystok AK), który doprowadził również do okrutnej śmierci ok. 200 żołnierzy “Bartka”. Wendrowski został potem ambasadorem PRL w Danii, a zmarł w Warszawie w 1997 r. jako zasłużony, dobrze opłacany z naszych podatków emeryt.
Wracając do ks. Marszałka. Akt oskarżenia zatwierdził wicedyrektor Departamentu Śledczego MBP Adam Humer. Co takiego zrobił kapłan, że jego sprawą zajął się aż tak wysoki funkcjonariusz? Komuniści bali się “Bartka”, bo na Śląsku Cieszyńskim przeprowadził ok. 340 akcji zbrojnych. Nie mogli mu darować szczególnie zajęcia 3 maja 1946 r. Wisły, w której przeprowadził dwugodzinną defiladę żołnierzy NSZ. Po brutalnym śledztwie w katowickim UB, a potem na warszawskim Mokotowie ks. Marszałka oskarżono o szereg “zbrodni”, m.in. ujawnianie tajemnic państwowych i działalność wywiadowczą. 10 marca 1948 r. stanął przed plutonem egzekucyjnym. W rzeczywistości w tył głowy strzelał metodą katyńską jeden morderca – Piotr Śmietański. Ten sam kat zamordował rtm. Pileckiego, kierownictwo IV Komendy WiN…
Za co jeszcze Polacy byli represjonowani w PRL-u? Za niemal wszystko, co zagrażało “ludowej” władzy. Nawet za śpiewanie antysowieckich piosenek czy opowiadanie dowcipów. Ofiarami była też młodzież. Np. 16-letni Józek Obacz z miejscowości Ławy, aresztowany 31 sierpnia 1952 r., ostatniego dnia wakacji. Komendant MO w Myśliborzu Kapciński donosił, że chłopak wychowuje się w złym środowisku, stryjostwo to ludzie “przychylnie ustosunkowani do kleru, udzielają się aktywnie, jako działacze klerykalni, często przebywa u nich ksiądz z Myśliborza”. Młodzi antykomuniści trafiali do obozu w Jaworznie, którego postrachem był komendant Salomon Morel.
Jak przebiegały śledztwa? Żyjącego do dziś śledczego Eugeniusza Chimczaka wspominał mój ojciec, Tadeusz Płużański, skazany razem z rotmistrzem Pileckim na karę śmierci: “Bił i kopał po całym ciele, sadzał na odwróconym stołku, zarządzał karcer. Kiedy to nie skutkowało, krzyczał: »My wiemy, że masz twardą dupę, ale w celi obok jest twoja żona, z której wszystko wyciśniemy«”. Wiele do myślenia dają słowa Pileckiego, który po niemieckiej katowni doświadczył stalinowskiej: “Oświęcim przy tym to była igraszka”.
Humer, jako jeden z nielicznych odpowiedział za swoje zbrodnie. Ale większość zbrodniarzy nie. Dlaczego III RP nie potrafiła ich osądzić? Bo III RP jest kontynuacją PRL-u. Wymiar sprawiedliwości nie został w żaden sposób oczyszczony. Dla pozoru skazano na symboliczne kary tylko kilku ubeków, ale już żadnego sędziego czy prokuratora. Ostatnio warszawski sąd wojskowy umorzył sprawę Kazimierza Graffa – krwawego zastępcy naczelnego prokuratora wojskowego – z powodu… przedawnienia. Ale kto ma ich skazywać? Następcy stalinowców, ich synowie? Znalazłby się odważny, który orzekłby, że sędzia Stefan Michnik był mordercą?
Co dzisiaj robią zbrodniarze? Pobierają wysokie resortowe emerytury, w przeciwieństwie do swoich ofiar, które na ogół żyją w nędzy. III RP nie zadbała o tych, którzy walczyli o niepodległość. Sadystyczny funkcjonariusz UB Jerzy Kędziora pisze dziś wspomnienia o “ludowej” partyzantce. W PRL-u, jako nauczyciel Przysposobienia Obronnego w jednym z warszawskich liceów, przechwalał się, jak łamał kości bandytom. Na podstawie powieści Zbigniewa Domino – Sybiraka, a potem stalinowskiego prokuratora Janusz Zaorski skończył właśnie film fabularny pt. “Syberiada polska”.
Pan dotarł do wielu osób, które skazywały niewinnych ludzi na śmierć. Czy oni mają jakieś wyrzuty z powodu tego, co robili? Żaden z nich nie powiedział mi prawdy o tamtych czasach. Żaden nie przyznał się do winy i nie przeprosił ofiar. A przecież włos by im z głowy nie spadł. Ale oni są też butni, sami wytaczają procesy o zniesławienie, grożą…
Rodzi się pytanie, dlaczego rodziny ofiar oraz osoby, które były torturowane same nie próbowały mścić się po 1989 r.? Mój ojciec opowiadał, jak w latach 70 spotkał Chimczaka na Nowym Świecie: “mogłem mu tylko napluć w twarz, ale tego nie zrobiłem”. Po wyjściu z Wronek w 1956 r. ojca pochłonęła filozofia chrześcijańska. Właśnie ta przesłanka – przesłanka wiary, która wcześniej pozwoliła wielu przetrwać wiezienie, powodowała, że nie chcieli się mścić.
Zna Pan przypadek, żeby, choć pomogli ustalić np. miejsce, gdzie zakopywano pomordowanych? Nie. Jeśli ktoś pomagał, to czasem grabarze. Np. w powojennym Wrocławiu byli nimi Niemcy, którzy skrupulatnie zapisywali, którego dnia i gdzie, kogo zakopano.
Ile jeszcze jest takich miejsc jak “Łączka”? Są rozsiane po całej Polsce. W samej Warszawie i okolicach takich miejsc jest kilkadziesiąt. Do dziś nie wiemy, czyje prochy kryją. W 1953 r. naczelnik wydziału więziennictwa WUBP w Białymstoku Leon Ozgowicz napisał, że zwłoki chowa się “w miejscach niedostępnych dla osób cywilnych, tzn. w różnych miejscach. Powyższych czynności dokonuje się tajnie, tak, aby nikt tego nie spostrzegł z osób niepożądanych. Na cmentarzu nie chowa się z powodu tego, że mogą ciało wygrzebać i urządzić jakiekolwiek demonstracje, co jest niedozwolone. Wobec tego, nie ma żadnych grobów ani też numerów na grobie”. Chyba najlepiej miejsca pogrzebania “wyklętych” udało się ustalić we Wrocławiu, dzięki mozolnej pracy historyka IPN dr Krzysztofa Szwagrzyka. Więzień Tadeusz Porayski napisał kiedyś o warszawskim Służewcu: “Nie szedł tutaj za nami żaden ksiądz z modłami, Nie żegnała nas marszem żałobna kapela. I tylko gwiazdy mówią nam, że Bóg jest z nami. I wiatr nam szumi: Jeszcze Polska nie zginęła!” Aby rzeczywiście nie zginęła, musimy poznać całą prawdę o zbrodniczym totalitaryzmie sowieckim, jego oprawcach i ofiarach. Rozmawiał Andrzej Tarwid.

Kaczyński zapowiedział zwalczanie politycznej poprawności Kaczyński największym zagrożeniem dla wolności jest poprawność polityczna. Wolniewicz polityczna poprawność jawi się, jako ideologia nowego państwa policyjnego, wręcz Orwellowskiego. „No to II Komuna ma się z pyszna. Jeszcze Tusk nie podniósł się z podłogi po oficjalnym zatwierdzeniu przez Kaczyńskiego tezy o Zamachu Smoleńskim, a tu następny cios. Kaczyński nazwał ideologię panująca II Komuny. Nazwał ja polityczną poprawnością i od razu stwierdził, że jest największym zagrożeniem dla wolności. Te dla wielu osób nic nieznaczące słowa mogą oznaczać zwrot w wojnie ideologicznej, jaka wydała społeczeństwu polskiemu II Komuna. Najlepsze horrory, thrillery to takie, które wywołują paniczy strach u widzów, w których zło, demon, czy psychopata jest nieokreślony, nieznany, który czai się bezimiennie w mroku. I dokładnie tą sam technikę zastosowała lewactwo i oligarchia. Przemoc, intelektualna, terror propagandowy, przy jednoczesnym braku wyraźnych reguł i stojące tym wszystkim, czające się w mroku zło. Proszę zwrócić uwagę, że brunatne media II Komuny nałożyły tabu na termin polityczna poprawność. Pytanie, dlaczego? Bo przeciwnik nazwany, określony nie wywołuje już takiego strachu. Od dana postulowałem, aby nazwa stanowiącej kamień węgielny socjalistycznej świeckiej religii II Komuny, polityczna poprawność, aby ta nazwa została użyta na określenie całej lewicowej ideologi reżimu. Jestem blogerem niszowym, o niezbyt dużym zasięgu oddziaływania. Dlatego tak cieszy mnie publiczny atak Kaczyńskiego na religię polityczną, jaka jest polityczna poprawność, uznanie tej ideologii za największe zagrożenie dla wolności. Bo rzeczywiście polityczna poprawność ideologia socjalizmu totalitarnego to bękart dwóch innych socjalizmów totalitarnych, socjalizmu niemieckiego Hitlera i socjalizmu rosyjskiego Stalina. Dosłownie Kaczyński powiedział „ Prezes Prawa i Sprawiedliwości mówił, że największym zagrożeniem dla wolności jest poprawność polityczna. Dodał też, że bez wolnych mediów i pluralizmu nie ma demokracji. Aby bronić naszej wolności należy mówić stanowcze nie tym, którzy zamykają usta ludziom o odmiennych poglądach, dodaje. „...(źródło)

Aby przybliżyć tematykę politycznej poprawności przytoczę kilka interesujących opinii. Wolniewicz pisze, że „Dzisiaj, mnie polityczna poprawność jawi się, jako ideologia nowego państwa policyjnego, wręcz Orwellowskiego. „ Wolniewicz szerzej tak to ujął „ „Dzisiaj, mnie polityczna poprawność jawi się jako ideologia nowego państwa policyjnego, wręcz Orwellowskiego. Normy politycznej poprawności mają być etyką tego, co się nazywa „laickim humanizmem”, jego praktycznym ucieleśnieniem. Kodyfikacją tych norm – i ta kodyfikacja uświadomiła mi dopiero powagę tego zjawiska – jest Karta Praw Podstawowych Unii Europejskiej. Ta Karta to ma być nowy Dekalog. Nowy zestaw zasad moralności, zastępujący ten dany na Górze Synaj. Bo laicki humanizm to jest mutacja komunizmu. Jarosław Marek Rymkiewicz już kilkanaście lat temu powiedział: „komunizm nie umarł, on mutuje”. Takimi mutantami komunizmu są właśnie orędownicy owej politycznej poprawności, czy też jak piszemy w książce, „polit-poprawności”. Dwieście lat temu komunizm startował, jako nowe chrześcijaństwo. Ostatnia książka hrabiego de Saint-Simon, jednego z głównych ideologów komunizmu, taki właśnie nosiła tytuł: „Nowe chrześcijaństwo”. Komunizm się zawalił, głównie ze względu na swą niesłychaną niewydolność ekonomiczną, ale aspiracje, by wyprzeć stare chrześcijaństwo i zastąpić je nowym pozostały „....( więcej)

Gowin mówi expressis verbis o homoseksualnym dyktacie politycznej poprawności „Gowin w Gazecie Wyborczej „ Projekt ustawy o związkach partnerskich można wziąć na tapetę, jako jeden z pierwszych w przyszłej kadencji Sejmu - powiedział wczoraj Donald Tusk. Jarosław Gowin: Ja do tego ręki nie przyłożę „... Gowin ”Ustawa o związkach partnerskich tylnymi drzwiami wprowadzałaby małżeństwa homoseksualne.”...”- Oboje doskonale wiemy, że to jest istota sprawy. W całym tym projekcie nie chodzi naprawdę o dobro konkretnych ludzi, tylko o przeprowadzenie rewolucji obyczajowej, odejście od tradycyjnej moralności.

Jest pan homofobem? - Za pani pytaniem kryje się dyktat politycznej poprawności. Nie obchodzi mnie orientacja seksualna innych ludzi, ale nie godzę się na to, by środowiska homoseksualne dokonywały pieriekowki dusz. Żadna polityczna poprawność nie zmusi mnie do tego, żebym mówił, że trawa jest biała, a nie zielona. Ani do tego, bym kwestionował tezę, że małżeństwo to związek kobiety i mężczyzny.”...” Będę głosował przeciw. Nie wyobrażam sobie, że w takiej sprawie będzie dyscyplina. To jest typowa sprawa sumienia. Przypuszczam, że wyraźna większość PO ma w tej sprawie takie zdanie jak ja. Aczkolwiek nie mogę wykluczyć, że pod wpływem perswazji premiera część osób zmieni opinię, tak jak było w przypadku parytetów.
Odejdzie pan z PO? - Rozmawiamy o scenariuszach, które - jak wierzę - nie ziszczą się. Bo tej ustawy również w przyszłym parlamencie nie uda się przeforsować. Na szczęście.”...( więcej)

Bittiglione „Buttiglione, „Dlatego, że nie ma już intelektualistów. Zachodni intelektualista żył w przeświadczeniu, że zna sens historii, wyobrażając sobie, że historia ma swój bieg i że prowadzi do komunizmu. Komunizm można było krytykować, ale tylko z pozycji lewicy. Taka krytyka zaczynała się od stwierdzenia, że potrzeba nowego, lepszego komunizmu. W tej perspektywie upadek komunizmu oznacza, że historia w ogóle nie ma żadnego sensu albo raczej, że historia ma taki sens, jaki jej nadajemy przez własne moralne decyzje. To nie historia jest źródłem moralności, to moralność leży u podstaw historii. Stajemy, więc wobec pytania: co stanowi podstawę moralności, w imię jakich kryteriów mogę ferować sądy i krytykować. Zachodni intelektualista, który odrzucił Boga i wyrzekł się porządku moralnego i naturalnych praw, ma dzisiaj wielkie trudności, aby powiedzieć: NIE. Brak mu punktu oparcia, by przeciwstawić się złu. Nie mając jasno określonego systemu wartości, jesteśmy w sytuacji patowej, w której działanie nie jest możliwe. „...( więcej)

Braque o terrorze intelektualnym w Europie „ rague Trzeba zadać sobie pytanie, czy ludzkość podąża w jednym kierunku i czy w związku z tym istnieją "postępowi" i "zacofani". Ci, którzy dokonują takiego podziału, wierzą w opatrzność. "Będzie lepiej", "może być tylko lepiej" – powtarzają. To, co nie jest zgodne z tą filozofią, uważają za krok do tyłu. "Zacofane" to ulubione słowo postępowców. Ale zacofane wobec czego? Panuje taki terror intelektualny, że dziś nikt już nie ma odwagi przywołać prostej prawdy, iż dla dziecka nie jest przyjemnie dorastać z dwoma tatusiami lub mamusiami. Ten terror idzie w parze z roszczeniami tych, którzy wcale nie potrzebują większych praw. Rybińska Mówi pan o mniejszościach seksualnych? Nie uważa pan, że są one na gorszej pozycji wobec większości? Brague W naszych społeczeństwach ustalił się system, zgodnie z którym to silniejszy ma prawa. Ciekawym przykładem jest aborcja. Dorosły jest w pozycji dominacji wobec płodu, który nie może się bronić. Kiedy mówimy więc o prawie do aborcji, mówimy o prawie silniejszego.Jeśli chodzi o mniejszości seksualne, to prawo do adopcji dzieci także wchodzi w tę kategorię. Dwaj dorośli są w pozycji siły wobec dziecka, które chcą adoptować. Mówić, że pary homoseksualne mają prawo do adopcji dzieci, oznacza, iż społeczeństwo ma obowiązek dostarczyć im dziecko. Ale prawa rodzą obowiązki. A co z lekarzami, którzy mają obowiązek przeprowadzenia aborcji? Przecież lekarze mają ratować życie, a tu ponieważ komuś przyznano prawo do aborcji, muszą zabić człowieka. To rodzi problem sumienia. Wiele praw, które dziś są przyznawane, służą silniejszym, a nie słabszym. W Europie natomiast ma szansę islam, bo telewizja i media pozbawiły ludzi mózgów. Europejczycy są zagubieni, a przywódcy islamscy dobrze to zrozumieją. Libijski przywódca Muammar Kaddafi niedawno powiedział: "Prawdziwymi żydami i chrześcijanami jesteśmy my". To znaczące. Nie mamy dziś nic, co moglibyśmy temu przeciwstawić.”...(więcej)

Terlecki „To raczej paniczny strach lewicowej mniejszości, która w obawie o swoje majątki i wpływy chciałaby wmówić większości społeczeństwa, że tylko jej dyktatura, pomalowana w ochronne barwy demokratycznych procedur, zapewni święty spokój od polityki, a więc od myślenia i wybierania.”…”Ostatnio coraz częściej zadajemy sobie pytanie: czy nie jest zagrożone nasze prawo do posiadania i wyrażania własnego zdania?Czy przypadkiem nie pozwoliliśmy narzucić sobie przekonania, że dla świętego spokoju i powszechnej zgody powinniśmy przestać się spierać i przyjąć za jedynie słuszne poglądy medialnych magików? Czy na naszych oczach i częściowo za naszym przyzwoleniem nie dokonuje się zamach na naszą wolność?”…” Popularne stacje są tubą rządzącej partii i nawet nie próbują pozorować politycznego obiektywizmu.”…” Pozwalamy się zastraszyć, zakrzyczeć, otumanić przez politycznych spryciarzy, którzy w imię rzekomej apolityczności usiłują zaprowadzić dominację jednej ideologii i jednej partii. To oni w telewizji, w prasie, a często także przy innych okazjach załamują ręce nad politycznymi "kłótniami", polityczną "agresją", zbędnymi "podziałami". W rzeczywistości brak sporu ma oznaczać przyjęcie jednego punktu widzenia, a rezygnacja z "kłótni" - podporządkowanie się dyktaturze politycznej propagandy. „....(więcej)

Przypomnę tutaj fragment wywiadu z Badenem ,Hans Bader   amerykańskim prawnikiem specjalizującym się interpretacji pierwszej poprawki do konstytucji Stanów Zjednoczonych „ 1. poprawka do Konstytucji Stanów Zjednoczonych – jedna z poprawek do amerykańskiej konstytucji, wprowadzająca wolność religii, prasy, słowa, petycji i zgromadzeń, a uchwalona w ramach Karty Praw Stanów Zjednoczonych Ameryki Pod tytuł wywiadu brzmi „Czy ta po­li­tycz­na po­praw­ność nie po­zba­wi za kil­ka lat dzien­ni­ka­rza zwy­kłej ga­ze­ty pra­wa do na­pi­sa­nia ar­ty­ku­łu kry­tycz­ne­go wo­bec mał­żeństw ge­jow­skich? ….”Bader „ Wów­czas na­ra­ża­ją się na po­zwy, i to na­wet wte­dy, gdy mó­wią o kimś, bo­le­sną praw­dę. Na przy­kład pe­wien męż­czy­zna po­wie­dział o swo­jej by­łej żo­nie – któ­ra zdra­dza­ła go z in­ny­mi – że jest dziw­ką. Ta po­da­ła go do są­du, bo po­psuł jej re­pu­ta­cję, i Sąd Naj­wyż­szy uznał, że mia­ła do te­go pra­wo. Ry­zy­ko pro­ce­su jest wy­so­kie, bo Ame­ry­ka­nie uwiel­bia­ją się pro­ce­so­wać. A w ta­kich pro­ce­sach pierw­sza po­praw­ka nie da­je zbyt du­żej ochro­ny. „....”Czy to po­dej­ście do wol­no­ści sło­wa zmie­ni­ło się w ostat­nich la­tach?
Za­kres wol­no­ści sło­wa zo­stał ogra­ni­czo­ny w cią­gu ostat­nich dwóch de­kad. Sąd Naj­wyż­szy ze­zwo­lił, bo­wiem na po­zy­wa­nie do są­du pra­co­daw­ców z po­wo­du two­rze­nia wro­gie­go śro­do­wi­ska pra­cy”...”Du­żo mniej wol­no też obec­nie po­wie­dzieć lub na­pi­sać uczniom w szko­łach pu­blicz­nych. W Wi­scon­sin 15-let­ni chło­pak, któ­ry na­pi­sał w szkol­nej ga­zet­ce ar­ty­kuł wy­ra­ża­ją­cy je­go sprze­ciw wo­bec pra­wa do ad­op­cji dzie­ci przez pa­ry ho­mo­sek­su­al­ne– któ­ry opu­bli­ko­wa­no obok tek­stu po­pie­ra­ją­ce­go ad­op­cje przez ge­jów – zo­stał przez dy­rek­to­ra szko­ły na­zwa­ny igno­ran­tem i pod­że­ga­ją­cym do prze­mo­cy chu­li­ga­nem. Gro­żo­no mu na­wet za­wie­sze­niem w pra­wach ucznia. Szko­ła prze­pro­si­ła zaś wszyst­kich za opu­bli­ko­wa­nie ta­kie­go tek­stu. „....”Czy ta po­li­tycz­na po­praw­ność nie po­zba­wi za kil­ka lat dzien­ni­ka­rza zwy­kłej ga­ze­ty pra­wa do na­pi­sa­nia ar­ty­ku­łu kry­tycz­ne­go wo­bec mał­żeństw ge­jow­skich? Naj­pew­niej tak. W No­wym Jor­ku, któ­ry jest kuź­nią po­par­cia dla mał­żeństw ge­jow­skich, pro­ku­ra­tor za­żą­dał wpro­wa­dze­nia za­ka­zu wy­wie­sze­nia kry­tycz­ne­go wo­bec ho­mo­sek­su­ali­stów bil­l­bo­ar­du. Je­stem pew­ny, że mnó­stwo no­wo­jor­skich praw­ni­ków z za­do­wo­le­niem przy­ję­ło­by też spra­wę ura­żo­ne­go pra­cow­ni­ka­-ho­mo­sek­su­ali­sty, któ­ry wal­czy o du­że od­szko­do­wa­nie. Kło­po­ty praw­ne cze­ka­ją też in­sty­tu­cje re­li­gij­ne – np. ka­to­lic­kie sie­ro­ciń­ce – któ­re od­ma­wia­ją uzna­nia mał­żeństw ge­jow­skich. I cho­ciaż nie moż­na po­zwać Ko­ścio­ła za od­mo­wę udzie­la­nia mał­żeństw pa­rom tej sa­mej płci, to już pra­cow­nik ko­ściel­ne­go szpi­ta­la czy uni­wer­sy­te­tu mo­że wnieść po­zew prze­ciw­ko swo­je­mu pra­co­daw­cy za krze­wie­nie krzyw­dzą­cych go po­glą­dów.Dla­te­go mo­im zda­niem, cho­ciaż w ran­kin­gu wol­no­ści pra­sy po­win­ni­śmy się znaj­do­wać w pierw­szej dzie­siąt­ce, ewen­tu­al­nie w pierw­szej dwu­dzie­st­ce, to je­śli cho­dzi o wol­ność sło­wa, je­ste­śmy do­pie­ro gdzieś w pierw­szej pięć­dzie­siąt­ce. Oba­wiam się, że w nie­da­le­kiej przy­szło­ści wol­ność sło­wa w USA bę­dzie jesz­cze bar­dziej ogra­ni­cza­na.”.....”Je­stem prze­ko­na­ny, że w ta­kich sta­nach jak No­wy Jork czy New Jer­sey wol­ność sło­wa jest bar­dziej ogra­ni­czo­na niż w wie­lu kra­jach eu­ro­pej­skich i gor­li­wy chrze­ści­jan już po­wi­nien uwa­żać, co mó­wi.„ „....(więcej) Marek Mojsiewicz

Dezinformacja publiczna W Polsce wbrew interesowi społeczeństwa urzędnicy ukrywają informacje. Tracą na tym obywatele i gospodarka. Plasujemy się na samym końcu rankingów oceniających jawność decyzji podejmowanych przez urzędy państwowe i samorządowe – wynika z badań przeprowadzonych w 89 krajach przez Acces Info Europe i Center for Law and Democracy. Wypadamy najgorzej również wśród państw Europy Środkowo-Wschodniej. Na 150 możliwych do zdobycia punktów uzyskaliśmy zaledwie 62. Zakwestionowana wczoraj przez Trybunał Konstytucyjny poprawka senatora Platformy Marka Rockiego ograniczająca obywatelom dostęp do informacji publicznej powinna na nowo otworzyć debatę na ten temat. Przy obecnym stanie informacji publicznej tracimy wszyscy. Trudność w dostępie do niej sprzyja korupcji i  urzędniczym nadużyciom. – Polska ma z tym wciąż poważny problem. Niby mamy ustawę, ale ona w praktyce nie działa – wskazuje Paweł Dobrowolski, prezes Fundacji FOR. Zwraca uwagę, że udzielenie informacji zależy głównie od dobrej woli urzędnika.

– Jak chce, to nam jej udzieli. Jak nie, możemy się przez kilka lat odwoływać do NSA i  nie ma żadnej gwarancji, że mimo pozytywnego wyroku uda się go wyegzekwować – mówi Dobrowolski.

Większość spraw o prawo do informacji dotyczy zwykłych ludzi i przedsiębiorstw.

– Na przykład rodzice chcą znać statystyki przemocy w szkole dziecka. Często problemem jest dostęp do dokumentów planistycznych, np. pozwoleń na budowę albo informacji o kontrakcie szpitala z NFZ i usługach, które może wykonywać w jego ramach – przekonuje „Rz” Krzysztof Izdebski, prawnik.

Na niesprzyjającą jawności  politykę państwa coraz częściej nie godzą się obywatele. Rośnie liczba kierowanych do sądów skarg. O ile w 2007 roku  były 183 skargi na urzędniczą bezczynność i 118 na odmowę udzielenia informacji, o tyle w 2011 r. odpowiednio 816 i 177. Były wśród nich m.in. głośne sprawy o udostępnienie przez prezydenta RP opinii prawnych do zmian w OFE, o wyroki Sądu Najwyższego oraz o podsłuchy i inne metody inwigilacji obywateli przez służby specjalne. Politycy wciąż bagatelizują problem dostępu do informacji. Już zapowiedzieli, że będą chcieli przywrócić rozwiązania z  tzw. poprawki Rockiego, którą zakwestionował TK.

– Jestem przekonany o merytorycznej słuszności tej poprawki. Znam przypadki, w których Rzeczpospolita wiele straciła, dlatego że nie było takiego zapisu  w ustawie – przekonywał wczoraj senator Rocki.

Wojciech Wybranowski, Jarosław Stróżyk

Tłumy na marszu w obronie katolickich mediów Kilkadziesiąt tysięcy osób wzięło udział w marszu ulicami Warszawy, zorganizowanym na znak protestu przeciwko szykanowaniu katolickich mediów i dyskryminacji Telewizji TRWAM poprzez nieumieszczenie jej na cyfrowym multipleksie. Po raz kolejny można było zobaczyć również wzrastającą niechęć ogromnej liczby Polaków do rządu.Decyzją Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji TV TRWAM nie otrzymała koncesji na nadawanie swojego programu w ramach multipleksu cyfrowego. Pomimo licznych manifestacji i apeli, „wyrok” oznaczający dyskryminację katolickiej telewizji został utrzymany. Kolejny protest, największy jak do tej pory, odbył się dziś w Warszawie. Marsz poprzedziła Msza Święta na Placu Trzech Krzyży, podczas której homilię wygłosił bp. Antoni Dydycz.

Gromadzimy sie tutaj w tym historycznym miejscu w sercu Warszawy właśnie po to, aby przyczynić się do jeszcze pełniejszego rozwoju naszej Ojczyzny, aby otworzyły sie wszystkie możliwości, aby nie było zakazów, aby nie było ograniczeń, aby nie było takich trudności, które nie są niczym uzasadnione, chyba tylko nienawiścią do prawdy i wrogością do własnego Narodu – mówił hierarcha. Ordynariusz drohiczyński wyraził swoje głębokie zaniepokojenie stanem polskich środków masowego przekazu. – W katolickiej terminologii prawda czuje się jak u siebie, w domu. Niestety, nie da się tego powiedzieć o większości mediów w Polsce (…) Nie można pozwolić na to, aby te środki kształtowały wyłącznie postawy egoistyczne, konsumpcyjne, hedonistyczne, czyli w rzeczy samej – aspołeczne – tłumaczył. Zdaniem biskupa Dydycza decyzja KRRiTV w sprawie Telewizji TRWAM to efekt „pogardy dla człowieka”.

Mamy więc prawo obawiać się, że współczesny Woland ze swoim kotem Behemotem dobrze się czuje w niektórych mediach. Dlatego potrzebujemy innych mediów. Potrzebne są alternatywne rozgłośnie. I nie możemy się zgodzić na jakąkolwiek dyskryminację, na zaniżanie poziomu moralnego w naszym życiu, w rodzinach, szkołach i w innych środowiskach, gdzie przebywa człowiek – apelował hierarcha. Przypomniał również słowa papieża Piusa XII: „Jednego tylko Polska nie znała: odstępstwa od Chrystusa Króla i Jego Kościoła”. Na zakończenie mszy odczytano również oświadczenie Rady Stałej Konferencji Episkopatu Polski w sprawie przyznania Telewizji Trwam miejsca na multipleksie cyfrowym. Biskupi stanowczo zaapelowali w nim o zmianę stanowiska KRRiTV w tej kwestii. Następnie tysiące osób z biało-czerwonymi flagami zaczęło maszerować Alejami Ujazdowskimi w kierunku Kancelarii Premiera i Belwederu. Odśpiewano Rotę, trzymano transparenty nawołujące do obrony katolickich mediów i wyrażające dezaprobatę dla polityki rządu Donalda Tuska.

Platforma Obywatelska to kłamstwa smoleńskie, afery hazardowe, służalczość, manipulacja i korupcja – mówią uczestnicy marszu. Pod Kancelarią Premiera manifestujący coraz swobodniej wyrażali swoje zdanie o rządzie – słychać było gwizdy i okrzyki: „nie potrzeba nam premiera, co Polakiem poniewiera”. Przed jednymi z bocznych drzwi do budynku manifestujący pozostawili „prezent” dla ekipy rządzącej – transparent z napisem „sami kłamiecie, innym usta zamykacie”. Do cenzury płynącej z najwyższych szczebli władzy nawiązał w swoim przemówieniu pod Kancelarią Premiera prezes PiS Jarosław Kaczyński.

Nikomu nie wolno zamykać ust tylko, dlatego, że ma inne poglądy od członków „salonu” – mówił. Przewodniczący Zespołu Wspierania Radia Maryja Janusz Kawecki zauważył, iż nad wejściem do budynku Kancelarii widnieją jedynie słowa Honor i Ojczyzna, sentencja pozbawiona jest wzmianki o Bogu. Zdzisław Radomski, wiceprezes Kongresu Polonii Kanadyjskiej, mówił, że rysujące się coraz wyraźniej zakłamanie rządu dociera do Polaków pozostających poza granicami kraju.

– Nasze polskie państwo jest chore, jest śmiertelnie chore. Naród jest upadlany i oszukiwany – mówił Radomski.

Widać wyraźnie, że atak na Toruńskie dzieła ojców redemptorystów ma mocne podłoże – jest to cyniczna agresja z premedytacją wymierzona w Kościół, jego hierarchów i katolicki Naród – dodał.

W marszu wzięli udział przedstawiciele wielu organizacji i środowisk z całego kraju. Liczne były również delegacje zagraniczne i polonijne. Marcin Musiał

Polonia Christiana - pch24.pl Rządzie! Więcej PR-u, mniej godnego milczenia! Pewna formacja polityczna, którą określiłbym, jako formacja hałaśliwych ćwierćinteligentów (formacja, bo partii jest już ze trzy!), przez lata określała rząd i koalicję, że nic nie robi i nadużywa PR-u (z angielskiego: public relations), czyli zręcznego przedstawiania swoich racji i przekonywania do nich społeczeństwa. Tym właśnie owa formacja tłumaczyła swoim zwolennikom kolejne porażki wyborcze (inna sprawa, że gdy rząd zaczął mówić o poważniejszych reformach, to formacja owa krzyczy, że to skandal, iż rząd coś chce zrobić...). Moja ocena, jak to często bywa zresztą, jest dokładnie odwrotna. Rząd na bieżąco funkcjonuje całkiem nieźle, a w sprawie niezbędnych reform zaproponował wreszcie coś ważnego. Natomiast rząd ma rzeczywiście istotny problem. Właśnie ze strategią informacyjną, czyli umownie z owym PR-em. Przedstawię ów problem na dwóch przykładach. Pierwszy to owe reformy, których punktem centralnym jest (nieuchronne z przyczyn demograficznych!) przedłużenie wieku emerytalnego. Premier dość późno przedstawił powyborcze plany, więc było mnóstwo czasu na to, by przygotować kampanię medialną. Wykupić czas antenowy w prywatnych mediach i uzgodnić z (przepraszam za wyrażenie) publiczną telewizją takie sam same możliwości wystąpienia fachowców, którzy wyraziliby swoje opinie na temat uwarunkowań podwyższenia wieku emerytalnego. Większość fachowców nie ma, bowiem, wątpliwości w tym względzie. A rząd nie zrobił nic. I dopiero teraz przygotowuje kampanię medialną, kiedy od tygodni różni demagodzy polityczni, związkowi, rydzykowi i inni prowadzą hałaśliwą - i w ogromnej większości kłamliwą - antypropagandę w tej kwestii. A kłamstwo powtórzone tysiąc razy dla niektórych, mających trudności z samodzielnym myśleniem, staje się prawdą. Podobnie ma się rzecz z wariatkowem smoleńskim, które jest inną, nowszą twarzą tej samej formacji. Wraz z upływem czasu poziom zidiocenia rośnie, to, co przedtem było przeczuciem, teraz staje się przekonaniem. Jak nie hel w powietrzu, to brzoza, jak nie brzoza, to wybuchy (na razie dwa, może jeszcze, zapuszczając wehikuł czasu wstecz, będzie ich więcej). Teorie spiskowe mnożą się jak króliki. Tymczasem 90 proc. niezbędnych faktów jest już znanych, zaś te, które potrzebne są do oceny przyczyn, znane są właściwie w całości. Nie powinno być w ogóle tego lotu, samolot nie powinien lądować w Smoleńsku, wiadomo było o naciskach i nie ma znaczenia, czy stwierdzono, że np. gen. Błasik był w kabinie pilotów, czy też, że nie można wykluczyć, że był w kabinie. Różnica jest istotna tylko dla kwestii odpowiedzialności prawnej, a ta już pośmiertnie stała się bezprzedmiotowa. Wiadomo i bez gen. Błasika, że dyrektor protokołu dyplomatycznego na bardzo krótko, przed próbą lądowania mówił, że nie zapadła jeszcze decyzja (Lecha Kaczyńskiego, oczywiście), czyli że presja na lądowanie w Smoleńsku miała miejsce. O tym wszystkim trzeba mówić. I chociaż rozumiem rozterki moralne Premiera i rządzących, by nie urazić czyichś rzeczywistych uczuć utraty bliskich, trzeba pamiętać, że ma się do czynienia z formacją odległą od elementarnych zasad przyzwoitości i gotową wprowadzić tutaj - gdyby doszła do władzy - jakąś putinlandię, jak w latach 2005-07. Dlatego, rządzie, nie ma zmiłuj. A jeśli nie rząd, to partie rządzące, (czyli PO, bo na PSL liczyć nie można). Trzeba, więc, odpierać bzdurne zarzuty, trzeba wykpiwać spiskowe idiotyzmy. Tak, wykpiwać! Większość polityków nie docenia siły rażenia kpiny. Przed wyborami w 2007r., które odstawiły amatorów putinlandii od władzy, satyryk Jacek Fedorowicz zapowiadał (z przymrużeniem oka), że PiS wygra wybory i znowu najmodniejszym nakryciem głowy będzie kominiarka. Trzeba było słuchać tego ryku śmiechu na widowni. I to właśnie działało na wyborców. Nie należy godnym milczeniem zostawiać pola wariatkowu. Więcej PR-u, proszę! Jan Winiecki

Belka rozdaje miliardy Komu 8 miliardów dolarów, komu? Bogaty kraj, w którym brakuje leków dla chorych na raka, gdzie wykonawcy autostrad nie mogą otrzymać zapłaty za wykonane roboty, gdzie szpitale mając w ręku wyroki sądów nie mogą otrzymać od NFZ-u pieniędzy za wykonane świadczenia medyczne, postanowił wspomóc europejskich bankrutów sumą 6,27 mld euro, albo, jak kto woli ponad 25 mld zł. Prezes Marek Belka w roli Świętego Mikołaja. Można by z tego wywnioskować, że jesteśmy prawie tak bogaci jak Norwegowie i Szwedzi, bo Ci wsparli MFW w celu ratowania Greków, Hiszpanów i Portugalczyków niewiele większymi sumami ok. 10 mld dolarów, my „skromnymi” 8 mld dol. Problem w tym, że polscy emeryci, którzy w ramach waloryzacji emerytur otrzymali średnio ok. 57 zł, czyli ok.14 euro, mimo woli wspomagają dzięki beztrosce i rozrzutności Prezesa NBP, hiszpańskich emerytów, którzy leki mają akurat za darmo, jak i greckich, którzy mają 3-4 krotnie wyższe emerytury. Czy to moralne, ekonomicznie opłacalne skoro pożyczymy MFW te ogromne pieniądze na zaledwie 0,5 proc., a u nas w NBP można za nie dostać 4,5 proc., a na naszym rynku nawet 7-8 proc. Czy to tylko głupota i uległość, czy coś znacznie gorszego. Skoro mamy aż taki nadmiar rezerw walutowych to należy natychmiast kupić złoto, bo Polska – „zielona wyspa” ma aż 3-krotnie mniejsze rezerwy złota (103 tony) niż kryzysowa Portugalia (330 ton). Skoro jest tak dobrze, że możemy wspierać dużo bogatszych, to, dlaczego Ministerstwo Finansów podnosi VAT na lody – czyżby również polskie dzieci musiały się złożyć na pomoc dla tych, którzy zapragnęli mieć euro i żyć na kredyt. Tym bardziej, że kryzys zadłużenia w Unii się nie skończył i to, co najgorsze dopiero przed nami. Co będzie, jeśli kryzys zawita do eldorado nad Wisłą? Kto się wówczas na nas zrzuci – Francuzi z Holendrami? Dlaczego NBP chce podnieść stopy procentowe kredytów, czy również z powodu szerokiego gestu D. Tuska, M. Belki, i J.V. Rostowskiego. Rośnie niewątpliwie lista oczekujących na Trybunał Stanu. Już niedługo będziemy się dowiadywali o tym gdzie powędrowały nasze pieniądze z Radia Wolna Europa. Teraz już wiadomo, po co rządowi D. Tuska słynna już ustawa o ACTA oraz ograniczenie dostępu obywateli do informacji publicznej, ze słynną niekonstytucyjną poprawką profesora „demokraty” z PO M. Rockiego. Chodzi o to właśnie byśmy nie wiedzieli, gdzie wywędrują nasze pieniądze i dlaczego tak nimi szastamy. Tym bardziej, że pieniędzy brakuje na wszystko; autostrady są już generalnie do remontu, choć jeszcze niedokończone, długi podatkowe wzrosły do kwoty 15 mld zł, kredyty zagrożone gospodarstw domowych do kwoty 37 mld zł, firm 27 mld zł. Likwiduje się szkoły, stołówki szkolne, poczty, linie kolejowe, bo brakuje pieniędzy. Polska likwiduje się sama ku zadowoleniu rządzącej kasty.

Jednocześnie po cichutku za granicę płyną ogromne kwoty z naszych rezerw walutowych nie za wysokich – zaledwie 74 mld euro. A przecież mamy ogromne długi wobec zagranicy i zagranicznych banków. Długi Polski i Polaków to już równowartość 350 mld zł, samo zadłużenie Polaków w walutach obcych to równowartość 190 mld zł. Zadłużenie SP ok. 250 mld euro, zadłużenie przedsiębiorstw ok. 105 mld euro, a nawet to zagranicznych banków w Polsce wynosi już 55 mld euro. Śmieszne to i straszne, gdy dłużnik pożycza. Może lepiej było, choć trochę się oddłużyć niż pożyczać obcym, którzy i tak zbankrutują. Ulubieniec rynków i kapitału spekulacyjnego Prezes NBP postanowił w kwietniu być Świętym Mikołajem. To nie prima aprilis. Polacy, to wszystko z Naszej kasy. Janusz Szewczak

Jan Suzin nie żyje Wieloletni prezenter telewizji polskiej Jan Suzin nie żyje - poinformowała dzisiaj przed południem TVP INFO. Miał 82 lata. Jan Suzin zmarł w nocy z soboty na niedzielę po długiej i ciężkiej chorobie w szpitalu w Warszawie. Suzin był prezenterem telewizyjnym, jednym z dwóch spikerów (obok Eugeniusza Pacha), którzy wystąpili w pierwszym wyemitowanym przez Telewizję Polską programie. Z wykształcenia architekt, jednak przez całe swoje życie zawodowe związany był z TVP. Pracę w telewizji rozpoczął w latach 50. XX wieku i odszedł z niej w 1996 roku. Telewidzowie zapamiętali go przede wszystkim, jako prezentera, konferansjera, lektora programów popularnonaukowych (czytał materiały w programie "Sonda") i filmów fabularnych. PAP

Droga do samozagłady USA wycofuje się z Europy. Dziś Stany interesują się bardziej Pacyfikiem. W tej sytuacji przed takimi państwami jak Polska staje realne zagrożenie wpadnięcia w obcą strefę wpływów. Bez próby stworzenia przymierza państw Europy Środkowej ta sytuacja może bardzo źle dla nas się skończyć. Nie, drogie lemingi, ten, kto to stwierdził, nie jest PiS-owcem. To nie babcia spod krzyża. To nie członek klubu „Gazety Polskiej”. To ekspert prestiżowej instytucji. Andrew Michta, amerykański ekspert i szef polskiego oddziału The German Marshall Fund of the United States, jednej z najważniejszych instytucji analitycznych świata, nazwał rzecz po imieniu. Zrozumcie, więc nareszcie, że tu nie chodzi tylko o Smoleńsk i kwestie pancernej brzozy. Kwestia smoleńska istnieje w pewnym kontekście. Trzeba ją rozpatrywać w połączeniu z serwilistyczną postawą Platformy wobec Niemiec i Rosji przy jednoczesnym zrezygnowaniu z polityki Lecha Kaczyńskiego, który dążył do zbliżenia z państwami centralnej i wschodniej Europy. Należy Smoleńsk łączyć ze skandaliczną umową gazową z 2010 r., przed którą uratowała nas Bruksela, przestraszona możliwością tak radykalnego wzrostu wpływów rosyjskich. Z wydawaniem dokumentów dysydentów białoruskich reżimowi Łukaszenki przez polską prokuraturę. Z hołdem berlińskim Radosława Sikorskiego. Z afirmacją słabości polskiego wojska i jego powolnego rozpadu.

Dynamika nowotworowaPlatforma w sposób zupełnie niesłychany umocniła swoją władzę, opierając się nie na instytucjach własnego państwa, lecz na obcych podmiotach politycznych. Idealnym przykładem takiego działania była skrajnie poddańcza postawa w kwestii paktu fiskalnego i kompletna nieumiejętność negocjacji w tej sprawie. Nigdy też dość przypominania sprawy umowy gazowej z 2010 r. z Rosją, gdy intencjonalne działania koalicji PO-PSL dążyły do de facto oddania jednego z najważniejszych sektorów państwa obcemu mocarstwu w imię swoich partykularnych interesików. Przypomina się cudowne stwierdzenie prezydenta Komorowskiego: „Polska jest bezpieczna, bo ze wszystkimi sąsiadami prowadzi dialog”. Ten durny cytat idealnie oddaje sedno polityki zagranicznej Platformy – nie o siłę własnego państwa chodzi, ale o dobre układy rządzących z obcymi politykami. Oczywiście dziś funkcjonujemy w sytuacji, w której niezbędne jest oddanie części suwerenności na rzecz traktatów międzynarodowych. Tym bardziej, więc powinniśmy bacznie obserwować, czy partia władzy nie zaczyna zamieniać się w formę nowotworu, który kosztem własnego państwa buduje swoją pozycję na arenie międzynarodowej.

A jednak Weimar Carl Schmitt, jeden z największych filozofów i myślicieli XX w., obserwując koniec Republiki Weimarskiej na początku lat 30., właśnie w tym momencie widział upadek suwerenności państwa – gdy w obrębie jednego systemu partyjnego partia zaczyna walczyć z opozycją za pomocą zagranicznych podmiotów politycznych. W Polsce Platformy zaś czołowi politycy tej partii, jak Radosław Sikorski, wręcz z tego typu działań czynią powód do chluby. No i widzicie, lemingi? Pamiętacie, jak w IV RP straszono was Weimarem i nowym Hitlerem? A tymczasem wy starczy odrobina wiedzy z historii, aby widzieć, że tego typu analogie zasadne są dziś. I wcale nie chodzi tu o jakieś absurdalne wizje powrotu Hitlera. Dziś, podobnie jak wielu mieszkańców Niemiec lat 30., możemy się łudzić, że żyjemy w bezpiecznym, niezmiennym świecie. Ale daleko nam od wiecznego pokoju, a nowe cele polityki amerykańskiej idealnie ten stan obrazują. Zresztą, drogie lemingi, przypominam, Rosja nadal prowadzi zakrojoną na szeroką skalę operację ludobójstwa w kilku swoich pro-wincjach, zza Odry zaś spogląda na nas niesamowicie potężna gospodarka, w której interesie są dobre relacje z Moskwą, a nie ze swoimi kukiełkami urzędującymi w Warszawie. Nasz sąsiad dobrze wie, że pozostanie niezmiennym obiektem ich uwielbienia.

Kasia Tusk i Ural Nie łudźcie się też, lemingi, prawem międzynarodowym. Spójrzcie w wiadomości, zajrzyjcie w gazety – nawet „Wyborczą” – od razu zrozumiecie, że poddane prawu między-narodowemu są kraje słabe. Kraje silne je stanowią. I potrafią dość zgrabnie je interpretować w zależności od potrzeb. Czyż tzw. interwencje humanitarne nie są idealnym tego przykładem? Pojęcie suwerenności istnieje, więc nadal. I nie chodzi tu o niezrozumiałe, mroczne i wzbudzające w was niepokój pojęcia, takie jak patriotyzm, miłość ojczyzny, wierność. Chodzi o nasz byt i naszą kasę. Nie łudźcie się, bowiem, lemingi, że państwo wydmuszka, państwo skolonizowane, to państwo, w którym będzie wam się żyło dostatnio. Jak uczy historia, taki erzac państwa zapewnia byt tylko wąskiej kaście uprzywilejowanych. Czy kolonizacja przemieni się w okrutną okupację, czy w casus grecki – czyli przejęcie kontroli przez obce podmioty polityczne nad najistotniejszymi sektorami państwa – skończy się to dla nas radykalnym spadkiem poziomu życia. Naprawdę chcecie marnować własny kapitał na rzecz dobrego życia wąskiej grupki platformersów i ich kolesiów? Bo to sprawa jasna, że Kasia Tusk nadal będzie jeździła w Dolomity bądź zjeżdżała ze stoków Uralu, w zależności od tego, kto przejmie Polskę w swoją strefę wpływów. Jasne, że Graś ma zapewnioną pracę dozorcy jakiegoś biura poselskiego znad Renu, a Niesiołowski będzie święcił triumfy na scenach cyrków i w burleskach Europy. Żakowski, Wroński i Lis dostaną zapewne rolę pogodynek w stacjach kablówek zachodnich. A Komorowski być może nadal będzie pijał herbatkę z możnymi tego świata i dyskutował. Ale to tylko oni, a nie my. Spójrzcie, więc prawdzie w oczy, lemingi. Wybraliście drogę, która wiedzie do samozagłady. Ogarnijcie się, bo poza wami samymi pchacie też w przepaść nas i nasze wspólne państwo. Dawid Wildstein

Antysemici bronili Telewizji Trwam? Naprawdę tylko na to was stać? Nie byłem na marszach broniących Tv Trwam. Nie wiem, więc co się działo w tłumie kilkudziesięciu tysięcy ludzi. Zapewne pojawił się tam jakiś promil wariatów i ludzi chorych z nienawiści. Skąd o tym wiem? Dzięki wybitnym reporterom Gazety Wyborczej, którzy w żałosny sposób starają się do antysemickiego worka wrzucić wszystkich obrońców wolności słowa. Wszyscy wiemy, że „Gazeta Wyborcza” jest gazetą „arcyobiektywną”. Jest to gazeta, która szuka prawdy i tylko prawdy o Polsce wybudowanej przez ich idoli, którzy zdefiniowali, czym jest ta prawda. Można się, więc było spodziewać odpowiednich relacji z wczorajszego marszu w obronie mediów o. Tadeusza Rydzyka. „Gazeta Wyborcza” musi się ścigać z sobą samą w sposobie manipulowania opinią publiczną. To trudne zadanie. Nie zabrakło, więc wczoraj jej reportażystów na ulicach Warszawy. Nie byłem na marszu w obronie mediów o. Rydzyka. Wiem, co tam się działo z relacji kolegów koleżanek z tego portalu. W tym ogromnym i porażającym tłumie ludzi musiało się znaleźć bardzo wiele środowisk skupionych wokół szeroko pojętej prawicy. Logika nakazuje zauważyć, że zawsze w takim miejscu znajdą się frustraci czy różnego rodzaju furiaci, których nie brakuje też na marszach lewicy. Nie można zapominać również o prowokatorach, którzy celowo pojawiają się w takich skupiskach i potem budują odpowiednią narrację w zaprzyjaźnionych mediach. „Gazeta Wyborcza” widziała w tłumie protestujących wiele „ciekawych” postaci. Tym razem gazeta zbudowała jeden z tekstów na temat marszu wokół opowieści 4 letniej córki publicystki Aleksandry Szyłło, która zapytała swoją mamusię:

„Dlaczego tu tyle flag, dlaczego pani ma flagę białą i czerwoną? - moja 4-letnia Maja uwielbia spędzać czas zadając pytania. Podchodzimy, więc do pani z flagą, a pani rozpromieniona tłumaczy: - Puci, puci śliczna dziewczynko, idziemy bronić wolności. I dalej, że katolikom w Polsce chcą odebrać głos, chcą upadku telewizji TRWAM itd. Maja, prawdopodobnie nie nadążając, skupiła się na pierwszym zdaniu: - Mamo, my też obronimy wolność?Obronić wolność dobra rzecz, tylko że - My mamy wolność, kochanie - mówię - tak, jesteśmy wolne i nie musimy, dzięki Bogu, o wolność walczyć”-czytamy w słodkim, cudnym i niemal telerankowym tekście w „GW”. Następnie autorka opisuje wypowiedzi „oszołomów” o fałszowaniu przez Polaków wyborów, fałszowaniu przez Amerykanów Toto Lotka i przytacza hasła z banerów protestujących. Jednym słowem- standard. Ja również nie należę do miłośników mieszania na banerach chrystusowych haseł z obrażaniem nielubianych przez siebie polityków, jednak dostrzegałem na zdjęciach z pochodu więcej haseł niż te przedstawione przez „gazetę". Czy ludzie opisani przez Wyborczą pojawili się na marszu? Pewnie tak. I co z tego? Okazuje się, że wiele bo to ci ludzie żywiołowo reagowali na głos biskupów. W tekście dostaje się więc biskupowi Antoniemu Dydyczowi, który nie widzi podobno „nienawiści katolików”, którzy słuchali jego homilii. „To nie jest mój kościół. Cóż z tego, ze kiedyś zostałam ochrzczona i poszłam nawet w pięknej pożyczonej sukni do komunii świętej? Co z tego, ze w ostatnie Święta Wielkanocne miałam potrzebę odszukania ich głębokiego religijnego sensu? Uciekam”- pisze publicystka. Nihil novi. Czytaliśmy już setki takich tekstów. Zawsze jedna strona Kościoła jest winna odpływu wiernych. I nie ważne, że przykład krajów, gdzie „przewietrzono kościół” pokazuje jak świątynie zamieniły się w restauracje właśnie przez tą „drugą stronę”. Jednak najlepsze autorka pozostawia na koniec tekstu. Jest to wielki finał jak meksykański talerz burrito „kaskadera Mike’a” w „Death Proof” Tarantino.

„Boję się takich prawdziwych Polaków i boję się takiej miłości bliźniego. Takiej, która pozwala w środku tego rozmodlonego tłumu postawić stragan z książką, „Co Żydzi winni Polakom". Autor we własnej osobie, Aleksander Graf Pruszyński, stoi ze sztabem pomocników z dwiema pełnymi torbami egzemplarzy. Pierwsze zdanie książki: "Nie ustaje szkalowanie Polaków przez Żydów i ich sługusów zwanych szabas-gojami"( ) Lata 1940-44 to lata polskich złotych serc, a lata 1944-68 to lata żydowskich złotych żniw.( ) Gdy Polak słusznie krytykuje Żyda, 'polscy intelektualiści' wrzeszczą o antysemityzmie. Gdy Żyd niesłusznie szkaluje Polaka milczą."- pisze Szyłło. Brzmi znajomo? Cofnęliśmy się o 15 lat do publikacji oświeconej gazety na temat demonów polskiego patriotyzmu, który zawsze jest nacechowany antyżydowskim jadem? Można jeszcze od biedy polemizować z wytykaniem agresji wśród ludzi, którzy nazywają się obrońcami jezusowego przesłania. Można dyskutować z niektórymi hasłami na benerach obrońców wolności słowa. Jednak nie można polemizować z nikczemnymi próbami zrobienia z kilkunastu tysięcy ludzi antysemitów. Niestety Wyborcza wraca do swojego brudnego chwytu poniżej pasa, który stosowała wobec wszystkich swoich adwersarzy na czele z dzisiejszym złotym cielcem, który w „pojedynkę rozwalił światowy komunizm”. Nie wątpię, że na marszu pojawili jacyś antysemici, którzy bredzili o żydokomunie i „Protokołach Mędrców Syjonu”. Jednak tacy ludzie pojawiają się na wszystkich większych manifestacjach na całym świecie. Warto zobaczyć jak antysemityzm kwitnie we Francji czy w Niemczech. Chwyt Wyborczej jest jednak na tyle obrzydliwy, że dziś to nie prawica jest antysemicka ( śp. Lech Kaczyński był wielkim przyjacielem Izraela), natomiast to nowi idole niektórych publicystów Wyborczej z lewackich grup noszą transparenty potępiające Izrael i bronią terrorystów palestyńskich. To właśnie tacy idole polskich salonowców jak Gunter Grass budują nienawiść przeciwko Żydom i wpisują się w to co robili niedawno włoscy lewacy , którzy nawoływali by nie „kupować u Żyda” i znakowali żydowskie sklepy w Rzymie. Dla lewicy dobry Żyd to słaby Żyd idący jak baranek do komory gazowej. Dumny Żyd z karabinem jest faszystą. I takie wartości wyznaje wielu młodych lewicowców, którzy są uświęcani przez środowisko Wyborczej. O antysemityzmie w szatach antysyjonizmu, który jest nieodłącznym elementem lewackich protestów nikt w Wyborczej oczywiście nie pisze. Lepiej zwalić na „moherowe berety”, nieprawdaż? Naprawdę tylko na takie żałosne chwyty was stać? Naprawdę nic innego wam nie zostaje niż przylepianie łatki antysemity swoim oponentom ideologicznym? To już nie działa. Mamy XXI wiek. Szukajcie antysemityzmu tam, gdzie on się znajduje- w waszym lewackim kręgu. Łukasz Adamski

Z Józefem Mackiewiczem w polemice z Janem Olszewskim i redaktorami Jackiem i Michałem Karnowskimi Szukanie prawdy jest tylko możliwe w ścieraniu się myśli,zaś ścieranie się myśli jest tylko możliwe w wolnej dyskusji - Józef Mackiewicz Wywiad redaktorów Jacka i Michała Karnowskich z Janem Olszewskim w tygodniku „Uważam Rze”, numer 15, wtorek-niedziela, 10-15 kwietnia 2012 r. Były premier porusza w nim wiele ważnych i ciekawych kwestii, min. poddaje analizie politykę rządu Donalda Tuska wobec zbliżenia Rosji i Niemiec. Zestawia ją z inicjatywami Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, i uznaje za fatalną. Zapewne ma rację. Tyle, że w pewnym momencie formułuje taką oto myśl:

Gdy słuchałem Putina, zastanawiałem się, jakby na to odpowiedział Władysław Gomułka. Co by nie mówić o nim, był to polityk świadomy swoich działań? Linia Gomułki oparta była na tym, że choć musimy godzić się na różne rzeczy w stosunku do wschodniego sąsiada, to celem polskiej polityki jest utrzymanie zasadniczej różnicy stanowisk pomiędzy Niemcami a Rosją. Niestety, w ten koncept myślowy Jana Olszewskiego wpisują się jego rozmówcy, redaktorzy Jacek i Michał Karnowscy. Pada z ich strony stwierdzenie: wiadomo, że alergicznie reagował (Gomułka - przyp. GW) na wszystkie doniesienia o zbliżeniu Moskwy z Berlinem. Były premier kontynuuje swój wywód: Czasem reagował przesadnie, ale trzeba powiedzieć, że miał rację, uważnie te relacje obserwując. Tę linię polityczną uznawano za obowiązującą także po 1989 r. A Tusk założył coś odwrotnego (…). Ten wątek wypowiedzi Jana Olszewskiego wydaje mi się być obiektywnie ciekawy i wart krótkiej refleksji. Pochylmy się nad nim przez chwilę:

Co by nie mówić o nim, był to polityk świadomy swoich działań - twierdzi były premier? Rzeczywiście, nie ma powodu sądzić, że było inaczej. Gomułka był świadomy swoich działań. Co do tej diagnozy zgadzam się całkowicie z Janem Olszewskim? Dodam od siebie, że Gomułka był swoich działań nie tylko świadomy, ale także był w nich niezwykle konsekwentny. Całe swoje dorosłe życie poświęcił najpierw walce z państwowością Polski niepodległej, a od drugiej połowy 1944 r. staraniom o utrzymanie dyktatury komunistycznej w Polsce. Miał zresztą w tym niezłe, a momentami zupełnie znakomite osiągi. To właśnie on był głównym autorem zdecydowanie największego sukcesu partii komunistycznej w wysiłkach o uchylenie pośród naszego narodu poczucia, że Polska znajduje się w niewoli komunistycznej. To właśnie Gomułce nie mniej niż dwieście tysięcy ludzi sprawiło w październiku 1956 r. na Placu Defilad w Warszawie, w raptem pięć miesięcy po walkach w Poznaniu w czerwcu 1956 r., spontaniczną owację. Z punktu widzenia partii komunistycznej Gomułka spisał się wtedy znakomicie; w odróżnieniu od swojego węgierskiego odpowiednika Imre Nagy. Gomułka zdołał wytłumić nastroje antykomunistyczne, i ludzie na Placu Defilad zamiast krzyczeć: precz z komuną, krzyczeli: Wiesław, Wiesław. Nagy nie zdołał osiągnąć podobnego sukcesu; w Budapeszcie, zamiast wybuchu okrzyków: Imre, Imre, wybuchło antykomunistyczne powstanie. Tymczasem w Polsce zaczął się „Polski Październik”. Zasługą Gomułki było, że nagromadzony w narodzie polskim wulkan krytyki rzeczywistości komunistycznej skierowany został nie przeciwko ustrojowi komunistycznemu, lecz przeciwko ludziom ten ustrój przed październikiem sprawującym. Przeciwko „stalinistom”, „konserwatystom partyjnym”, „natolińczykom”, słowem, przeciwko tym, których sam Gomułka pragnął usunąć. Nie przeciw doktrynie, a biurokratom doktryny. Nie przeciw komunizmowi, a jego wykładni (patrz PS - GW).W rezultacie partia komunistyczna nie musiała wtedy w Polsce użyć siły dla opanowania sytuacji, jak została do tego zmuszona dla zachowania swojego panowania na Węgrzech. Tak, nie ma wątpliwości, że Gomułka był świadomy swoich działań. Warto przypomnieć, że jako sekretarz Komitetu Centralnego Polskiej Partii Robotniczej, podczas plenum partii w maju 1945 r., stwierdził: Nie jesteśmy w stanie walki z reakcją przeprowadzać bez Armii Czerwonej (...) Niesłusznym byłoby żądanie wycofania wojsk sowieckich. Nie mielibyśmy swoich sił, aby postawić je na ich miejscu. Można dodać tylko, że z perspektywy komunistów, śmiertelnych wrogów sprawy polskiej wolności, towarzysz Wiesław dobrze diagnozował sytuację. Albo inny przykład jego wypowiedzi świadczącej o pełnej świadomości działań, które wraz ze swoimi towarzyszami partyjnymi podejmował (wypowiedź z 18.06.1945 r., podczas rozmów ze Stanisławem Mikołajczykiem na temat utworzenia Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej): Może jeszcze (...) padnie nowych kilkuset ludzi - lecz to nas nie przestraszy. (...) Zniszczymy wszystkich bandytów reakcyjnych bez skrupułów. Możecie jeszcze krzyczeć, że leje się krew narodu polskiego, że NKWD rządzi Polską, lecz to nie zawróci nas z drogi. Tak, tak, był towarzysz Wiesław świadomym i konsekwentnym komunistą. Linia Gomułki oparta była na tym, że choć musimy godzić się na różne rzeczy w stosunku do wschodniego sąsiada, to celem polskiej polityki jest utrzymanie zasadniczej różnicy stanowisk pomiędzy Niemcami a Rosją - mówi Jan Olszewski. Mnie się zdaje, że Władysław Gomułka prezentował wyłącznie jedną linię polityczną. Była to linia partii komunistycznej z centralą w Moskwie, której przez całe swoje polityczne życie towarzysz Wiesław pozostał wierny. Tymczasem z wypowiedzi Jana Olszewskiego wynika, że pod rządami partii komunistycznej w Polsce istniała jakaś polska polityka, mająca i realizująca własne cele. Sądzę, że to kompletne nieporozumienie. Nie istniała wtedy żadna polska polityka; dotyczy to tak czasów Gomułki, jak czasów Bieruta, Gierka czy Jaruzelskiego (oczywiście pomijam rząd emigracyjny na uchodźstwie, który jednak zaraz po zakończeniu II Wojny Światowej przestał mieć jakiekolwiek znaczenie polityczne; zachował natomiast istotną dla niewielu funkcję symboliczną w obszarze pamięci o prawowitych władzach polskich). Zadziwia mnie też opinia Jana Olszewskiego, zgodnie, z którą linia Gomułki polegała na uznaniu, że musimy godzić się na różne rzeczy wobec naszego wschodniego sąsiada. Toż to całkowite pomieszanie pojęć, kompletna zapaść semantyczna. Jacy my? Czyżby Gomułka i naród polski? W czasach opresji komunistycznej w Polsce, aparat państwowy został sprowadzony do roli bezwolnego narzędzia w rękach partii komunistycznej, która z kolei realizowała cele centrali komunistycznej w Moskwie, cele komunizmu - największego zinstytucjonalizowanego wroga ludzkiej wolności w całych dotychczasowych dziejach. I to mamy nazywać polską polityką? Miał rację Józef Mackiewicz, gdy w „Zwycięstwie prowokacji” pisał:

Nie ma żadnego państwa polskiego w postaci „Polski Ludowej”. PRL nie jest dalszym ciągiem historii Polski, lecz dalszym ciągiem historii rewolucji bolszewickiej 1917 r. PRL nie jest przedłużeniem państwowości polskiej, lecz przedłużeniem i integralną częścią bloku komunistycznego. Gomułka przyszedł do władzy, tak samo jak poprzednio miał przyjść Marchlewski, a później przyszedł Bierut, nie wbrew intencjom centrali komunistycznej w Moskwie, ale z jej nominacji. Tak jak na przykład Reinhard Heydrich był ideowym nazistą, tak Władysław Gomułka był ideowym komunistą. Twierdzenie Jana Olszewskiego, iż ten długoletni i oddany funkcjonariusz partii komunistycznej uznawał, że musimy się godzić na różne rzeczy wobec wschodniego sąsiada, wydaje mi się obraźliwe dla Gomułki, a przy tym nieprawdziwe. Obraźliwe dla towarzysza Wiesława, gdyż zakłada, że rozumował on w kategoriach interesu narodu polskiego, gdy tymczasem jedynym interesem politycznym, który przez całe swoje polityczne życie lojalnie realizował, był - całkowicie sprzeczny z celami narodu polskiego - interes partii komunistycznej. Nieprawdziwe, bo przyjmuje, że Gomułka działał w sytuacji przymusowej, ale realizował, na ile mógł, polską politykę, czyli że był jednak, choćby w jakieś części, reprezentantem polskich interesów, że prowadził jakąś autonomiczną wobec partii komunistycznej politykę obliczoną na realizację polskich celów politycznych. To jest ta sama błędna szkoła myślenia, która uznaje, że Sowieci zdradzili nas w 1944 r., gdy pozwolili wykrwawić się Powstaniu Warszawskiemu, a Jaruzelski wbił nam nóż w plecy w grudniu 1981 r., wprowadzając stan wojenny. Tymczasem nasz wróg nie może nas zdradzić. Zdradzi, jeżeli przejdzie na naszą stronę, ale wtedy zdradzi nie nas, tylko swoich. Wróg nie realizuje naszych celów, lecz własne - z zasady wobec naszych dążeń przeciwstawne. I żadne zaklinanie rzeczywistości nie zmieniło (jak pokazuje historia, najczęściej tragiczna) i nie zmieni ( jak pokaże przyszłość, oby nie tragiczna) tej prostej prawdy życia. Końcowe wypowiedzi Jana Olszewskiego w wątku dotyczącym Gomułki określają tę postać, przy wsparciu prowadzących rozmowę redaktorów Jacka i Michała Karnowskich, niestety, jako bardzo źle, alergicznie reagującą na zbliżenie na linii Moskwa-Berlin. Może chłop przesadzał w tej swojej niechęci, ale zasadniczo miał rację - pomyślał zapewne niejeden czytelnik wywiadu. Tym bardziej, że w kolejnych zdaniach wywiadu to, ech, wyczulenie Gomułki na zagrażające polskim interesom zbliżenie rosyjsko (kolejne nieporozumienie) – niemieckie, zostaje zestawione z całkowitą biernością na tym polu rządu Donalda Tuska. A na to zupełnie znakomita większość czytelników wywiadu natychmiast ochoczo przyklaśnie. A Tusk założył coś odwrotnego: że można uznać, iż choć porozumienie niemiecko- rosyjskie następuje, to my temu nie przeciwdziałamy w żaden sposób, ale znajdujemy dla siebie miejsce w nowym układzie sił. – kontynuuje myśl Jan Olszewski. Pytanie o to, jak Polska może przeciwdziałać zbliżeniu niemiecko-rosyjskiemu, w wywiadzie nie pada. W mojej ocenie trudno byłoby na nie udzielić sensownej odpowiedzi, ale to wątek wykraczający poza ramy tego tekstu. I żeby było jasne: uważam rząd Donalda Tuska za fatalny, także w obszarze polityki zagranicznej. Sądzę jednak, że w krytyce tego rządu i jego lidera nie warto wyciągać ze śmietnika historii tak ponurej postaci jak Władysław Gomułka. Nie należy też porównywać stanów, które nie dają się porównać, bo wtedy łatwo o fałszywe wnioski. Tusk jest polskim politykiem, szefem partii cieszącej się póki, co, niestety, największą popularnością pośród głosujących rodaków; z tego mandatu definiuje i realizuje on, tak jak potrafi, cele polskiej polityki. Fakt, że dla wielu robi to w sposób najgorszy z możliwych, nie ma nic do rzeczy w sprawie, o której piszę. Natomiast Gomułka nie był polskim politykiem, tylko funkcjonariuszem partii komunistycznej z centralą w Moskwie; realizował nie polską politykę, lecz wrogie narodowi cele komunistów. Zapewne nie przekonam wielu czytelników do swoich racji. Czasy nie są sprzyjające dla takich jak moje poglądów. Niemniej warto mieć na uwadze, że jeżeli jednym tchem wymieniamy takie nazwiska jak Gomułka i Tusk, to tym samym rezygnujemy z przeniesienia w przyszłe pokolenia prawdy o komunizmie. Taka jest cena nieuprawnionych porównań historycznych tego rodzaju, dokonywanych na potrzeby zaciekłych sporów z teraźniejszości. Chciałbym, aby ten tekst został odebrany nie, jako atak, lecz jako wyrzut. Polemizuję w nim z osobami, które szanuję za ich działalność publiczną. Mam na myśli zarówno Jana Olszewskiego, jak również Michała i Jacka Karnowskich. I żeby zakończyć w nastroju przyjaznym wobec nich całej posłużę się cytatem z Józefa Mackiewicza, nawiązującym do ważnego fragmentu rozmowy braci Karnowskich z Janem Olszewskim. W ocenie Olszewskiego: Doświadczenie wykazuje, że dla narodów pomiędzy Bałtykiem a Morzem Czarnym istnieje pewna wspólnota losu (...) W tym kontekście najważniejsze są Polska i Ukraina. Polityka wiązania interesów krajów regionu z naszymi obowiązuje w każdych warunkach. Tak przed wojną, jak i po 1989 r. Przed wojną Czechy uznały, iż nic ich z nami nie łączy, żadne interesy. Słona była cena tego złudzenia. Mądre słowa, nic do nich dodać, nic ująć. Ponad sześćdziesiąt lat temu Józef Mackiewicz, w artykule „O międzymorzu”, opublikowanym po raz pierwszy w emigracyjnym periodyku „Lwów i Wilno” (Nr 49 z 1947 r.), zobrazował ten sam problem, wykazując współzależność losów Polski i Litwy, w sposób następujący:

Litwa traci niepodległość razem z Polską i nie będzie jej mogła odzyskać inaczej jak razem z Polską. Rzecz jest zupełnie jasna i stwierdzona. Zaprzeczyć jej dziś nie może żaden Litwin, nawet najbardziej niechętny tej wspólnocie, jakkolwiek niechęć ta demonstrowana jest w dalszym ciągu przy lada dyskusji politycznej. (...)

- Niech mi pan powie – odpowiedziałem - czy w teoretycznym wypadku utracenia niepodległości przez Portugalię mogłaby dalej istnieć Litwa niepodległa.

- Mogła.

- A w takim samym teoretycznym wypadku utracenia niepodległości przez Włochy czy Stany Zjednoczone, może istnieć niepodległa Litwa?

- Może.

- A czy może istnieć Litwa niepodległa, jeżeli nie istnieje Polska niepodległa?

Namyślał się tylko sekundę i lojalnie odpowiedział (niechętny Polsce emigracyjny polityk litewski - przyp. GW):

- Nie, nie może, to prawda.

- Dlaczego?! - zaperzył się drugi z obecnych Litwinów.

- Dlatego - odpowiedział mu spokojnie pierwszy - że w łańcuchu narodów, położonych pomiędzy potęgami Niemiec i Sowietów, Polska jest najsilniejsza. Jeżeli zatem stosunki układają się w ten sposób, iż uniemożliwiają egzystencję nawet Polsce, nie ma tym bardziej warunków do egzystencji słabszej od niej Litwy. Uważałem, iż w przytoczonej formule współzależność losów została udowodniona. Mnie się zdaje, że rozumne przypominanie tej właśnie prawdy liderom państw naszego regionu legło u podstaw największego sukcesu prezydentury Lecha Kaczyńskiego, w jej wymiarze międzynarodowym, kiedy to mając za swoimi plecami przywódców kilku państw leżących pomiędzy potęgami Niemiec i Rosji (byli z nim wtedy: prezydenci Litwy, Estonii i Ukrainy oraz premier Łotwy), przemawiał w obronie wolności Gruzji w sierpniu 2008 r., podczas wiecu w Tibilisi. Powiedział wówczas min:

Środkowa Europa ma odważnych przywódców. Chciałbym to również powiedzieć Unii – cały nasz region, i Gruzja, będzie się liczył. My wiemy, że dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze państwa bałtyckie, a później może i mój kraj. Potrafimy się temu przeciwstawić, jeśli Europa będzie reprezentować wspólne wartości. Powinno tu być 27 państw. Była to chwila, w której czułem dumę z Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. I w tej sprawie pomiędzy mną a szacowną trójcą - Janem Olszewskim oraz Jackiem i Michałem Karnowskimi - istnieje, jak sądzę, pełna zbieżność odczuć i poglądów. Grzegorz Wąsowski

Rejestratory Tu-154 zapisały wstrząs i gwałtowny obrót w lewo

Wykluczam teorię o zamachu, jako nie znajdującą oparcia w faktach - mówi Wiesław Jedynak, członek Komisji Badania Wypadków Lotniczych. - Załoga Tu-154 już na 25 minut przed lądowaniem wiedziała, że warunki w Smoleńsku są bardzo złe, mogła przerwać, a mimo to zniżała się, nie reagując na sygnalizację. Wstrząsy, o których mówi komisja Macierewicza, to uderzenia o przeszkody naziemne. Wiedzieliśmy o nich pracując nad raportem. Wstrząsy, są skorelowane z czasem, kiedy samolot uderzył w brzozę. Rejestratory zapisały jeszcze gwałtowny obrót samolotu w lewo i próbę skontrowania. Próbę nieudaną, bo nie było już, czym manewrować - wyjaśnia gość RMF FM.

Konrad Piasecki: Teorii, że w Smoleńsku doszło do zamachu, daje pan ile procent prawdopodobieństwa? Wiesław Jedynak: - Wykluczam w ogóle tę teorię. Ona nie jest oparta na faktach.

A że decydującą przyczyną były dwa wybuchy, dwie eksplozje na pokładzie tupolewa? - To również, w nawiązaniu do tego, co powiedziałem wcześniej, nie można tego oprzeć na ustalonych przez komisję faktach zamieszczonych przez komisję w raporcie.

Te ustalenia i hipotezy naukowców pracujących dla komisji Macierewicza nic są nie warte? - Każdy ma prawo do własnego zdania, natomiast dobrze byłoby, gdyby poruszano się w obszarze ustalonych faktów, dokumentów, zgromadzonych danych, a nie dokonywano wybiórczej kwerendy tych danych po to, żeby przekazać swoją prawdę jak gdyby.

To w obszarze faktów. Czym są te dwa wstrząsy czy dwie eksplozje odnotowane przez naukowców związanych z komisją Macierewicza? - One prawdopodobnie, bo o tym musimy powiedzieć, nie wiemy przecież tak naprawdę, czym były naprawdę te zarejestrowane wstrząsy, są tylko i wyłącznie śladem uderzenia samolotu w przeszkody naziemne. To nie są jakieś znaczące przeciążenia. To są delikatne przeciążenia, które mówią o tym, że samolot zaczął uderzać o przeszkody naziemne.

Ale rozumiem, że komisja też odnotowała te wstrząsy czy jakieś tam zmiany cyrkulacji? - Oczywiście, to nie są wstrząsy. To są ślady na zapisie przy przeciążeniu poziomym i pionowym, mówiące o tym, że nastąpiło jakieś zakłócenie toru lotu samolotu.

I te ślady są odnotowane po uderzeniu w brzozę czy przed uderzeniem w brzozę? - Jest to skorelowane właśnie z tym miejscem i z tym czasem, w którym samolot uderzył w brzozę.

Pan jest dzisiaj absolutnie przekonany do raportu komisji Millera i do brzozy, która oderwała część skrzydła? - Tak, to jest naturalna konsekwencja analizy poszczególnych elementów zapisanych w rejestratorach parametrów lotu, rejestratorach głosu, analizie tych faktów, złożeniu warunków meteorologicznych z całej sytuacji. Trudno to było opisać inaczej.

A na ile ta brzoza i to skrzydło zostały szczegółowo przebadane przez naukowców, przez badaczy? - Ja powiem tak - ważna w tym wszystkim jest taka racjonalizacja badań. Najpierw musimy przeprowadzić ciąg logiczny, analizy prowadzące nas do tej brzozy. My się koncentrujemy na samym efekcie, a tak naprawdę uderzenie w brzozę było skutkiem tego zaniedbania pewnych tam relacji między pilotem a samolotem. Zapominamy o tym, jak to było naprawdę, jeśli chodzi o fakty. Warto te fakty uporządkować. Czyli załoga wiedziała 25 minut przed lądowaniem o tym, że warunki są bardzo złe, poniżej absolutnie minimów. Sama poprosiła o podejście. Nie ma mowy o żadnym zwabianiu załogi w żadną pułapkę, bo na każdym etapie tego lotu mogła przerwać ten lot. Na samej prostej zniżała się do wysokości znacząco przekraczającej tę minimalną, przy której powinna rozpocząć tę procedurę odejścia, nie reagując na sygnalizację generowaną przez samolot. Bardzo dramatyczną, trwającą 20 sekund sygnalizację, mówiącą o tym, żeby odejść. I na samym końcu, gdzie samolot znajdował się na wysokości minimalnej, czyli na wysokości już kilku metrów nad ziemią, rozpoczęło się uderzanie w obiekty naziemne, więc trudno mówić tutaj o tym, żeby cokolwiek innego mogło tu być przyczyną uszkodzenia. Do tego na miejscu zdarzenia znaleziono właśnie ściętą brzozę z fragmentami materiałów pochodzących z samolotu. Znaleziono ułamany dosyć znaczący fragment skrzydła. Zresztą charakter uszkodzeń - ta końcówka skrzydła była zupełnie nieuszkodzona. Widać było bardzo wyraźnie, że została odseparowana od całości.

No, ale druga strona powiedziałaby panu tak: to, że byli na tej wysokości to tylko był moment, w którym już odchodzili, próbowali rozpocząć czy rozpoczęli manewr odchodzenia. W tym momencie wydarzyło się coś takiego, co urwało skrzydło, czytaj - eksplozja, coś, co spowodowało oderwanie skrzydła, a nie brzoza. - Chciałbym wrócić do tego, co powiedziałem. Pamiętajmy o tym, na jakiej wysokości ten samolot się znajdował. Nie mówimy o wysokości 100 metrów. Nie mówimy o wysokości 50 metrów. Mówimy o wysokości kilku metrów nad ziemią.

Czy komisja Millera stworzyła jakieś symulacje dowodzące, że oderwanie skrzydła przez brzozę było możliwe? - Wczoraj przewodniczący mojej komisji pan Maciej Lasek mówił o tym w telewizji, że nie prowadziliśmy tego dlatego, że dla nas tak naprawdę był to skutek, a nie powód tego, że ten samolot się rozbił, czyli generalnie taki model lub też symulacja pokazująca sposób rozpadu jest interesująca dla naukowców i dla osób, które chcą ten temat zbadać dokładniej, wyciągając wnioski na temat struktury budowy samolotu i tak dalej. Natomiast z punktu widzenia racjonalności badania wypadku lotniczego to nie miało takiego dużego znaczenia.

A jak to jest z tym słynnym "wywinięciem" kadłuba czy wraku na zewnątrz, co ma też dowodzić wybuchu? - Na podstawie, jakich źródeł to zostało ustalone?

Na podstawie źródeł wizualnych, czyli oglądu relacji telewizyjnych i zdjęć. - Trzeba się skoncentrować na tym, co zostało ustalone i jest opisane w raporcie, w protokołach. Jest zamieszczona kopia analiz chemicznych wykonanych przez Wojskowy Instytut Chemii i Radiometrii, gdzie przebadano bardzo wiele elementów będących na pokładzie samolotu. Wykluczono obecność gazów bojowych, środków radioaktywnych, materiałów wybuchowych.

Czy jakikolwiek wybuch jest wykluczony? - W naszym pojęciu tak.

Jest tak, że pan by dzisiaj nie zmienił nic, nawet przecinka w raporcie komisji? - Podpisałbym się pod tym raportem tak samo spokojnie, mając świadomość tego i musimy wszyscy mieć świadomość tego, że ten raport był pisany rok temu. Mogły zostać pewne okoliczności, które będą różne od naszych ustaleń. Ale nie były to tego typu ustalenia, które mogłyby znacząco zmienić...

...Bardzo różna jest kwestia obecności generała Błasika. Instytut Sehna jego głosu nie rozpoznał wśród tych osób, które były w kabinie. - To jest przykład na to, że są ustalone jakieś kolejne fakty, pojawiają się kolejne ekspertyzy. Jeżeli nawet przyjęlibyśmy tę ekspertyzę, jako ostateczną to musimy ją przeanalizować do końca. Obecność pana generała Błasika w kabinie pilotów nigdy nie była pokazywana, jako jakikolwiek element mający wpływ na zaistnienie...

...Z punktu widzenia komisji Millera, bo MAK z tego uczynił... - ...ja nie mogę brać odpowiedzialności za to co MAK zrobił...

Ale jest istotna kwestia, kto odczytywał te wysokości. Że nie odczytywał ich generał Błasik tylko drugi pilot. - Jeżeli byśmy przyjęli tezy zamieszczone w raporcie instytutu Sehna to wtedy one by wzmacniały nasz przekaz. Jeżeli rzeczywiście drugi pilot odczytywał te wysokości to powstaje pytanie, dlaczego nie reagował? Samolot był sprawny, w każdej chwili można było przerwać to podejście. Jego zadaniem, jako osoby, która wspomagała działania kapitana, który pamiętajmy był nadmiernie obciążony, prowadził korespondencję, prowadził samolot, powinien przerwać to podejście i przebić się z tą informacją. A pamiętajmy, kiedy nastąpiło przerwanie podejścia. To była wysokość 40 metrów nad ziemią. A wysokość barometryczna, którą mierzyli zgodnie z raportem Instytutu Sehna moglibyśmy powiedzieć, że załoga obserwowała wynosiła wtedy zero metrów.

Tylko, że znowu posługując się argumentem strony przeciwnej reakcję uniemożliwiła awaria, wybuch, czy cokolwiek takiego, co sprawiło, że piloci nie byli w stanie dokonać takiego manewru. - Musimy na czymś się oprzeć. Jeżeli wykluczymy materiał zgromadzony do tej pory to wtedy nie mamy niczego. Natomiast, jeżeli zaufamy zapisom rejestratorów lotów a przecież pamiętajmy, że chociaż jeden z tych rejestratorów był polskiej konstrukcji, zbadany tylko i wyłącznie w Polsce, to on zapisał do ostatniej sekundy lotu to, ze ten samolot był sprawny. Wszystkie jego urządzenia były sprawne.

A co on jeszcze zapisał? Że ten samolot się przechylił, odchylił? - Nawet już zaczął rejestrować potem po tym wstrząsie zarejestrowanym, zarejestrowany został bardzo gwałtowny obrót w lewo, któremu towarzyszyła reakcja załogi kontrująca ten obrót, ale ona była nieskuteczna, bo nie było, czym sterować tym samolotem, najzwyczajniej w świecie.

Czy komisja nie rozważa powrotu do pracy, wznowienia swojej pracy, dopisania czegoś do raportu?

- To jest zawsze możliwe, ale w sytuacji, gdy pojawiają się rzeczy naprawdę istotne z punktu widzenia określenia przyczyn. Pamiętajmy, że celem komisji...

Rozumiem, że przez ten rok nic się z pańskiego punktu widzenia nie pojawiło? - Celem komisji jest określenie profilaktyki i wskazania przyczyny wypadku także w tym aspekcie nie pojawiło się nic nowego. RMF

Upadek banku centralnego Trudno znaleźć obszar w dziedzinie ekonomii, w którym teoria i praktyka zbankrutowały trzy razy w ciągu minionych 40 lat. A takim obszarem jest polityka pieniężna. Dlatego z niepokojem obserwuję stan psychiczny rynków finansowych, które przywiązują tak wielką wagę do polityki pieniężnej prowadzonej przez banki centralne w USA i w strefie euro. To finansowa neuroza połączona z alzheimerem. W neurozie charakterystyczne jest to, że chory często zdaje sobie sprawę z absurdalności swoich objawów (natręctw, fobii), jednakże zmuszony jest do ich powtarzania. W latach 60 XX w. banki centralne były pod wpływem teorii Keynesa, prac Samuelsona i Solowa (obaj dostali Nagrody Nobla) i wierzyły, że istnieje odwrotna zależność między inflacją a bezrobociem, czyli jak się trochę zwiększy inflację, to można zmniejszyć bezrobocie. Taka polityka doprowadziła do wysokiej inflacji w latach 70, powyżej 10 proc. rocznie w krajach rozwiniętych. Polityka pieniężna zbankrutowała po raz pierwszy. W latach 70. prace teoretyczne Friedmana i Phelpsa pokazały, że nie ma zależności między bezrobociem a inflacją w długim okresie, a Brunner i Meltzer zaproponowali odejście od kontroli stóp procentowych na rzecz kontroli masy pieniądza w obiegu. Teoria Lucasa, że tylko nieoczekiwane zmiany w polityce pieniężnej mogą wpłynąć na gospodarkę, wzmocniła poprzednie prace i banki centralne świata zajęły się kontrolą podaży pieniądza. I znów wielu teoretykówdostało Nobla z ekonomii. Niestety, pod koniec lat 80 okazało się, że nie da się skutecznie kontrolować podaży pieniądza. Polityka pieniężna zbankrutowała po raz drugi. W latach 90 karierę zrobiła polityka pieniężna oparta na bezpośrednim celu inflacyjnym. Prace teoretyczne Kydlanda, Prescotta, Calvo, Barro i Gordona (niektórzy z nich także dostali Nobla) wskazywały na zjawisko niespójności celów polityki pieniężnej w czasie, co może prowadzić do wysokiej inflacji. W odpowiedzi pojawiły się niezależne od polityków banki centralne, które realizowały przewidywalną politykę pieniężną opartą na głoszeniu celu inflacyjnego. Okazało się, że strategia nakierowana na stabilizację inflacji w okresie jednego roku – trzech lat na niskim poziomie przegapiła potężne nierównowagi na rynkach finansowych. Zbyt długo utrzymywano stopy procentowe na zbyt niskim poziomie i doprowadzono do potężnego kryzysu finansowego. Teoria i praktyka polityki pieniężnej zbankrutowała po raz trzeci. Teraz mamy kolejną modyfikację polityki pieniężnej, kolejni ekonomiści obsypani Nagrodami Nobla (jak Krugman) argumentują, że jedynym słusznym rozwiązaniem obecnych problemów jest drukowanie pieniędzy na masową skalę i doprowadzenie do podwyższonej inflacji. Blanchard mówi, że właściwy poziom to 4 proc. rocznie, Rogoff, że 6 proc., wszyscy zaś głosiciele nowej teorii przekonują, że dodruk pieniądza rozwiąże problemy z zadłużeniem i doprowadzi do wysokiego wzrostu gospodarczego. Silnym wyznawcą tej teorii jest szef banku centralnego w USA Ben Bernanke oraz prezes EBC Mario Draghi. Ten pierwszy w to wierzy, drugi musi wierzyć z powodów politycznych, bo jako Włoch chce uchronić swój kraj przed bankructwem. Koło się zamknęło i znowu wierzymy, iż trochę więcej inflacji doprowadzi do mniejszego bezrobocia. Tylko, że tym razem postulowana skala aktywności banków centralnych jest o wiele większa niż w latach 60. Bankierzy centralni zawsze są niewolnikami teorii jakiegoś ekonomisty, który potem dostaje Nagrodę Nobla z ekonomii. Po jakimś czasie dochodzi do nieprawdopodobnych patologii, za które spadkiem standardu życia płacą ludzie – na skutek wysokiej inflacji albo wysokiego bezrobocia. Wtedy pojawia się inny ekonomista, który pokazuje, że ten poprzedni – który dostał Nobla – był idiotą, i wymyśla nową teorię, która prędzej czy później znajduje posłuch u jakiegoś wpływowego bankiera centralnego. I historia zatacza kolejne koło. Jak zatem zakończy się obecny epizod polityki pieniężnej opartej na masowym druku pieniądza? Pierwsze objawy już widać, pogłębia się patologiczny związek sektorów bankowych i polityki w krajach południa Europy, bo za wydrukowane przez EBC pieniądze banki włoskie zamiast dawać kredyty firmom, kupują na potęgę obligacje swojego rządu. To samo robią banki hiszpańskie w Hiszpanii. Jeżeli ceny tych obligacji pójdą w dół, to upadną sektory bankowe w tych krajach, a ryzyko tego scenariusza wzrosło, a nie spadło w wyniku prowadzonej przez EBC polityki drukowania pieniędzy. W USA drukowanie pieniędzy prowadzi do kolejnych baniek spekulacyjnych na rynkach akcji czy kredytów konsumenckich. Za kilka lat szkody spowodowane obecną polityką pieniężną w światowej gospodarce będą tak duże, że z pewnością pojawi się kolejna teoria pokazująca absurdalność tej polityki. Będzie kolejny Nobel z ekonomii. Pozostaje pytanie, jak długo jeszcze ludzie będą akceptowali rolę świnek doświadczalnych w rękach bankierów cierpiących na neurozę i alzheimera. Krzysztof Rybiński

KATYŃSKI WYROK NA POLSKĘ „To orzeczenie odpowiada interesom naszego kraju” - oznajmił resort sprawiedliwości Federacji Rosyjskiej w reakcji na wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu w sprawie Katynia. Wprawdzie rzadko się zdarza, by oficjalne oświadczenia władz Federacji odpowiadały prawdziwym intencjom Kremla – w tym przypadku możemy jednak uznać, że Putin i jego kamraci mają rzeczywiste powody do zadowolenia.

Satysfakcja Rosjan była tak wielka, że służby FR już kilka dni przed ogłoszeniem wyroku nie wahały się przekazać do mediów informacji o zawartości sentencji. Tuba propagandowa Kremla "Moskowskije Nowosti" na cztery dni przed terminem publikacji orzeczenia ogłosiła, zatem, że Rosja nie ponosi odpowiedzialności za zbrodnię katyńską. Dowodzi to nie tylko sprawności rosyjskiej agentury ulokowanej w instytucjach europejskich, ale raz jeszcze potwierdza, że propaganda to najmocniejsza broń reżimu Putina. Dzień później, główny prokurator wojskowy Rosji Siergiej Fridinski oficjalnie poinformował o oczyszczeniu Stalina z zarzutu zbrodni katyńskiej i przypomniał, że prokuratura FR umarzając w 2004 roku śledztwo „nie sformułowała żadnych zarzutów wobec Józefa Stalina i innych przywódców dawnego ZSRR”. Europejski Trybunał orzekł wprawdzie, że „Rosja złamała artykuł 3. Europejskiej Konwencji Praw Człowieka podczas śledztwa ws. zbrodni katyńskiej, który zakazuje nieludzkiego i poniżającego traktowania, ale naruszenie to nastąpiło tylko w odniesieniu do dziesięciu skarżących, a w odniesieniu do pozostałych pięciu skarżących do naruszenia tego artykułu nie doszło". Trybunał uznał ponadto, że „Rosja naruszyła obowiązek współpracy z Trybunałem w art. 38 Konwencji, a naruszenie to wynika z odmowy rosyjskiego rządu doręczenia na wezwanie Trybunału kopii decyzji o umorzeniu śledztwa katyńskiego.” W orzeczeniu zawarto również kwalifikację prawną zbrodni katyńskiej, określając ją, jako zbrodnię wojenną - co oznacza, że nie ulega ona przedawnieniu, a jej sprawcy mogą być nadal ścigani. Jednocześnie Trybunał stwierdził, że "w okresie po ratyfikacji Konwencji przez Rosję nie pojawiły się żadne nowe dowody lub okoliczności związane ze zbrodnią katyńską, a zatem po tej dacie nie powstał na nowo obowiązek dla władz rosyjskich do prowadzenia śledztwa". Przewagą jednego głosu Trybunał postanowił, że nie może ocenić zarzutu naruszenia przez Rosję art. 2 konwencji w zakresie przeprowadzenia skutecznego śledztwa w sprawie zbrodni katyńskiej, bo „Rosja przyjęła Europejską Konwencję Praw Człowieka dopiero w 1998 r., czyli osiem lat po rozpoczęciu śledztwa”. Gdyby Trybunał orzekł, że doszło do naruszenia art. 2 Konwencji, a tym samy do pogwałcenia "prawa do życia", władze Rosji byłyby zobowiązane do ponownego wszczęcia śledztwa i skutecznego jego przeprowadzenia W kontekście tego orzeczenia - całkowicie niezrozumiale brzmi wspólny przekaz opozycji i grupy rządzącej o rzekomej porażce Rosji oraz wyrażana przez wiele środowisk opinia, jakoby było to orzeczenie „przełomowe” lub „dawało satysfakcję skarżącym”. Za korzystne nie można, bowiem uznać stwierdzenia, że „Katyń był zbrodnię wojenną”. Jest to w istocie kwalifikacja daleka od zbrodni ludobójstwa, za to zgodna choćby z opinią Stefana Niesiołowskiego, który w 2009 roku negował, iż mordy dokonane przez Sowietów w Katyniu, Miednoje i Charkowie były ludobójstwem i nazywał je zbrodnią wojenną. Podobne stanowisko zajął przed rokiem doradca Bronisława Komorowskiego, Roman Kuźniar, twierdząc, że „według prawa międzynarodowego, zbrodnia katyńska nie spełnia kryteriów definicji ludobójstwa” i określił ją, jako zbrodnię wojenną. Twierdzenia te tak dalece oburzały wówczas opozycję, że w roku 2009 żądano dymisji wicemarszałka Sejmu Niesiołowskiego oraz gromko krytykowano Kuźniara. Dlaczego zatem dziś, ta sama opozycja postrzega wyrok Trybunału, jako porażkę Rosji? Również w pozostałej części orzeczenie jest ewidentnie korzystne dla reżimu Putina, ponieważ nie nakłada nań żadnego obowiązku w zakresie wznowienia śledztwa lub ujawnienia materiałów z dotychczasowych postępowań oraz w ogóle pomija kwestię odpowiedzialności za zbrodnię z 1940 r.. Co więcej - Trybunał dokonał całkowicie niezrozumiałego rozgraniczenia i uznał, że „nieludzkie i poniżające traktowanie” rodzin ofiar katyńskich podczas rosyjskiego śledztwa dotyczy tylko dziesięciu skarżących, a w pozostałych przypadkach do takiego traktowania nie doszło. Należałoby, zatem zapytać: na czy polega rzekoma porażka Rosji i jakie korzyści wyrok przynosi Polakom? Odzwierciedleniem stanu faktycznego są również reakcje stron procesu. Przedstawiciele rodzin katyńskich już zapowiedzieli apelację, podczas gdy strona rosyjska stwierdza, że jest „usatysfakcjonowana” i nie widzi podstaw do zaskarżenia wyroku. O rzeczywistych skutkach orzeczenia Trybunału świadczy informacja podana następnego dnia przez agencję Interfax. Rosjanie ogłosili, iż „niewykluczone jest, że akta śledztwa w sprawie rozstrzelania polskich oficerów w ZSRR w 1940 roku nigdy nie zostaną odtajnione”. Główny prokurator wojskowy Federacji Rosyjskiej Siergiej Fridinski oznajmił natomiast, że „wszystko, co można było przekazać, praktycznie już przekazaliśmy - z wyjątkiem tej części materiałów, które stanowią tajemnicę państwową” i dodał „nie sądzę, abyśmy musieli komukolwiek przekazywać takie dane”. W istocie, więc wyrok Europejskiego Trybunału prowadzi do zamknięcia sprawy zbrodni katyńskiej na etapie rosyjskich fałszerstw i pozwala Rosji na całkowitą bezkarność – łącznie z zaprzeczeniem odpowiedzialności za zamordowanie polskich oficerów. Warto przypomnieć, że już w 2010 roku w oficjalnym stanowisku rządu rosyjskiego skierowanym do Strasburga znalazło się stwierdzenie: „nie udało się potwierdzić okoliczności schwytania polskich oficerów, charakteru postawionych im zarzutów i tego, czy je udowodniono. Nie ma nawet pewności czy Polaków rozstrzelano.” Wyrok ten wpisuje się wyraźnie w historyczną kontynuację polityki Zachodu wobec sowieckiego/rosyjskiego reżimu. Zgodne ze zbrodniczą logiką narzuconą państwom europejskim jeszcze w trakcie trwania II wojny światowej, depozyt kłamstwa katyńskiego stanowił istotną gwarancję nienaruszalności wpływów Rosji Sowieckiej w Polsce, a ukrywanie prawdy o mordzie założycielskim PRL-u stało się fundamentem pojałtańskiego „ładu w Europie”. Powstały wówczas układ i zmowa milczenia stanęły na przeszkodzie wyjaśnieniu prawdziwych okoliczności zbrodni i na dziesięciolecia zamknęły Polskę w strefie wpływów Kremla. Dlatego na Zachodzie, kłamstwo katyńskie funkcjonowało przez lata, a potępienie rosyjskich ludobójców również dziś nie leży w interesie państw europejskich.

Stratedzy płk Putina doskonale wiedzą, że nadrzędnym celem społeczeństw Zachodu nie jest prawda historyczna czy racje moralne lecz dobrobyt i spokój – i za obie te wartości gotowe są zapłacił każdą cenę. Józef Mackiewicz w „Zwycięstwie prowokacji” przypominał: „Polityka Zachodu podczas wojny kierowała się względami narzuconymi jej przez sojusz z Sowietami; polityka Zachodu po wojnie kieruje się względami narzuconymi jej przez chęć pokojowej koegzystencji z Sowietami.” Prowadzona przez ostatnie lata rosyjska kampania propagandowo - dyplomatyczna sprawiła, że państwo to jest dziś postrzegane poprzez pryzmat potencjalnych korzyści politycznych i ekonomicznych mających płynąć z „ucywilizowania” Rosji. W oczach Zachodu „koegzystencja” z Rosją jest możliwa, jeśli państwo to otrzyma „należną” mu strefę wpływów i zaspokoi swoje mocarstwowe ambicje. Orzeczenie Trybunału w Strasburgu stanowi również wyraźną przestrogę przed pokładaniem nazbyt wielkich nadziei na stworzenie międzynarodowej komisji w sprawie tragedii smoleńskiej. W tym zakresie, kalkulacje polityków opozycji oraz nadzieje części polskiego społeczeństwa, mogą okazać się płonne. Już pod koniec roku 2010 przewodniczący Komisji Europejskiej Jose Manuela Barroso oświadczył, że „jest niewiele argumentów prawnych za podjęciem przez Komisję Europejską działań w sprawie śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej”. Wydaje się oczywiste, że jeśli europejskich trybunałów nie stać dziś na rzetelną ocenę sowieckich zbrodni sprzed 70 lat – tym bardziej – nie podejmą się obowiązku zbadania współczesnych zbrodni pułkownika Putina. Po raz kolejny może się okazać, że nikt nie będzie umierał za „polską prawdę”.

Aleksander Ścios

PRZYJACIELE MOSKALE Dmitrij Rogozin, ambasador Rosji przy NATO dokonał – słynnego już wpisu – na Facebooku:

„Radosław Sikorski minister spraw zagranicznych Polski –ciekawe ilu naszych zabił”? Wpis został zilustrowany zdjęciami Sikorskiego z 1986 roku, gdy jako dziennikarz przebywał w okupowanym przez Sowietów Afganistanie. Ów wpis w sierpniu 2011 roku wywołał w światowych mediach prawdziwą burzę. Dla wirtualnych przyjaciół Rogozina wpis ten stał się pretekstem do ataków na Polskę i Sikorskiego najczęściej chamskich i wulgarnych. Oczywiście akcja ta bynajmniej nie była samowolnym pomysłem i działaniem rosyjskiego dyplomaty, lecz z góry dobrze zaplanowaną antypolską prowokacją. Nie pierwszą i zapewne i nie ostatnią. Przeciętny czytelnik mediów współczesnych nie zauważy różnicy pomiędzy walkami Sowietów z mudżahedinami, a aktualną obecnością sił NATO w tym kraju. Przekaz, więc jest prosty: polski minister spraw zagranicznych jawi się, jako terrorysta walczący po ich stronie. A strona polska? Milczy. Podobnych operacji medialnych Rosjanie przeprowadzili ostatnio kilkadziesiąt m.in. opisując mordy strony polskiej na rosyjskich żołnierzach i oficerach – jeńcach wojennych – w czasie wojny polsko – bolszewickiej w latach 1919–1921. W czasie wizyty Tuska w Moskwie premier rządu RP nie zapytał Putina o Katyń, lecz zapragnął ustaleń dotyczących festiwalu piosenki radzieckiej w Zielonej Górze. Zdziwiony Putin zapytał, więc Tuska o Katyń – Tusk odpowiedział, iż sprawa Katynia nie należy do polityków. Natychmiast po wyjeździe Tuska z Moskwy rakiety nuklearne zostały nakierowane na Polskę, portal kremlowski gazieta.ru napisał tekst zatytułowany „Nasz człowiek w Warszawie”, a prasa drukowana opisała dziadka Tuska, który wcale nie był ochotnikiem w Wehrmachcie. Nie należy zapominać, iż Rosją rządzą dwa zwalczające się klany wywodzące się z sowieckiej agentury, a jedynym stabilizatorem coraz bardziej napiętej sytuacji jest premier Władimir Putin – wynika z analizy prywatnej amerykańskiej agencji wywiadowczej Strategic Forecasting (STRATFOR). Niezależna.pl ujawnia, które z czołowych postaci Kremla powiązane są – według amerykańskich ekspertów – z GRU i FSB/KGB. O tym, że rosyjskie władze działają jak mafia, politycy z Putinem na czele chronią kryminalistów, a najwyżsi rosyjscy oficjele traktują branie łapówek jak ściąganie podatków, czytelnicy „Nowego Państwa” i „Gazety Polskiej’ wiedzą nie od dziś. Taki obraz Rosji – zaskakujący być może dla niektórych komentatorów w Europie Zachodniej – wyłania się chociażby z dyplomatycznych depesz słanych z Ambasady USA w Moskwie do Waszyngtonu, które ujawnił portal WikiLeaks. Znacznie ciekawsza jest jednak wiedza na temat wewnętrznych podziałów i agenturalno-biznesowych powiązań najważniejszych ludzi w Rosji.

Surkow – główny strateg GRU Z opracowania STRATFOR pochodzącego z 2009 r. (dwa miesiące temu omawiała je częściowo „Gazeta Polska”) wynika, że władza na Kremlu podzielona jest między dwa główne, zwalczające się obozy, umiejętnie – przynajmniej na razie – pacyfikowane przez premiera Władimira Putina, który stara się zapewnić obu grupom równomierny podział zysków i wpływów. Na czele pierwszego, „wojskowego” klanu stoi Władisław Surkow (ur. 1964) – wiceszef kancelarii prezydenta Dmitrija Miedwiediewa, a jednocześnie najbliższy współpracownik Putina. O Surkowie mówi się, że jest nadzorcą Miedwiediewa delegowanym przez premiera. W drodze na szczyt miał pozbyć się m.in. oligarchy Michaiła Chodorkowskiego. W latach 80. Władisław Surkow – etnicznie pół-Czeczen, pół-Żyd (pierwotnie nazywał się Asłambew Dudajew) – służył w oddziale artylerii stacjonującym na Węgrzech, lecz prawdopodobnie nie była to zwykła służba wojskowa. W 2006 roku jeden z jego głównych przeciwników politycznych, Siergiej Iwanow (wówczas minister obrony, obecnie pierwszy wicepremier), powiedział, że Surkow przebywał tam, jako oficer GRU, czyli wywiadu wojskowego. Według analizy STRATFOR Władisław Surkow jest dziś głównym strategiem GRU, a jednocześnie najważniejszym ideologiem Kremla. To on uważany jest za głównego orędownika „liberalizacji” gospodarki rosyjskiej. To on wymyślił młodzieżowe bojówki o nazwie „Nasi” (a dokładnie: Młodzieżowy Demokratyczny Antyfaszystowski Ruch „Nasi”), będące putinowskim, nacjonalistycznym odpowiednikiem sowieckiego Komsomołu. On też – w ramach walki z konkurencyjnym klanem „siłowików”, czyli środowiska oficerów KGB i FSB – przyczynił się do rozszerzenia wpływów politycznych środowiska GRU poprzez dokooptowanie do wojskowego klanu tzw. ciwilików.

Ciwiliki od Miedwiediewa Określenie „ciwiliki” – pierwotnie odnoszące się do młodych absolwentów wydziałów prawa robiących karierę polityczną w Moskwie – obejmuje dziś wszystkich kremlowskich technokratów (także z dziedziny finansów i gospodarki), mających ambicje modernizowania rosyjskiego ustroju i gospodarki. Czołowym przedstawicielem ciwilików jest oczywiście Dmitrij Miedwiediew (ur. 1965) – absolwent wydziału prawa Leningradzkiego Uniwersytetu Państwowego. Namaszczenie go na urząd prezydenta Federacji Rosyjskiej było sygnałem, że Władimir Putin i grupa wojskowych stojąca za Surkowem, który zresztą sam ukuł termin „ciwiliki” dla kontrastu ze słowem „siłowiki”, poszerza pole działania i decyduje się na zwiększenie swoich wpływów w gospodarce. Jak czytamy w analizie STRATFOR – najważniejsi, poza Miedwiediewem, przedstawiciele grupy ciwilików to Aleksiej Kudrin, German Gref, Elwira Nabiullina i Jurij Trutniew. Kudrin to minister finansów i wicepremier Federacji Rosyjskiej. Podobnie jak Miedwiediew, zna się z Władimirem Putinem jeszcze z czasów, gdy ten ostatni pracował w ratuszu w Petersburgu. Zdaniem amerykańskich analityków to właśnie Kudrin, bardzo zdolny ekonomista, odgrywa główną rolę w procesie przejmowania wielkich państwowych koncernów przez ludzi wojskowych służb specjalnych. German Gref jest niezwykle wpływowym ekonomistą pochodzenia niemieckiego, prezesem Sberbanku – największego banku w Rosji i Europie Wschodniej. On także poznał Putina w Petersburgu. Nabiullina, z pochodzenia Tatarka, kieruje obecnie resortem handlu. Trutniew od sześciu lat jest ministrem zasobów naturalnych, rozporządzając ogromnymi pieniędzmi i potężną bronią w postaci koncesji na wydobycie paliw i minerałów.

GRU – Gazprom, Czeczenia, Smoleńsk Najbardziej zaufanymi ludźmi Surkowa są jednak prominenci „związani z GRU” („GRU Connected”) – jak określa ich analityk agencji STRATFOR. Dwóch z nich to zresztą czołowe postacie śledztwa smoleńskiego.

Jurij Czajka – prokurator generalny Rosji – nadzorował najważniejsze polityczne śledztwa w Rosji. Prowadząc sprawę otrucia Aleksandra Litwinienki, głównym podejrzanym uczynił nie funkcjonariuszy rosyjskich służb specjalnych, ale... Leonida Newzlina – skłóconego z Putinem biznesmena, który uciekł przed ówczesnym prezydentem Rosji do Izraela. Zarzuty postawione przez Czajkę Newzlinowi określono później, jako „absurdalne”. Według analizy STRATFOR – Surkow wykorzystuje Czajkę do nękania państwowych koncernów kierowanych przez „siłowików”.

Siergiej Szojgu jest wiceprzewodniczącym rosyjskiej komisji ds. katastrofy pod Smoleńskiem. Był na miejscu tragedii już 10 kwietnia. Pod jego nadzorem prowadzona była akcja „zabezpieczania” wraku, podczas której rosyjscy funkcjonariusze cięli fragmenty samolotu i wybijali szyby w jego oknach.

To właśnie z jego ust padły w 2009 r. słowa, które mogły być odebrane, jako bezpośrednia groźba wobec prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Proponując wprowadzenie w Rosji odpowiedzialności karnej za negowanie zwycięskiej roli ZSRR, Szojgu powiedział:

„[…]Wówczas prezydenci niektórych państw, negujący ten fakt, nie mogliby bezkarnie przyjeżdżać do naszego kraju [...] […]Nic nie powinno być zapomniane. Ci, którzy targną się na naszą pamięć, nie powinni spokojnie spać i przyjeżdżać do Rosji[…]” Jako powiązanych z GRU członków klanu Surkowa w analizie STRATFOR wymienia się jeszcze trzy inne wpływowe osoby: Aleksieja Millera, prezesa Gazpromu, Ramzana Kadyrowa, marionetkowego prezydenta Czeczenii, oraz Michaiła Lesina, doradcę Miedwiediewa.

Sieczin i jego wpływy Głównym przeciwnikiem Surkowa w walce o władzę na Kremlu – a co za tym idzie o wpływy i pieniądze – jest Igor Sieczin (ur. 1960), wiceszef rządu Władimira Putina. Sieczin zaczynał swoją karierę, jako tłumacz w Mozambiku. Według niektórych źródeł – był też tam rezydentem rosyjskich służb. Jak pisze portal lenta.ru, w latach 80. Sieczin mógł nawiązać w Afryce znajomość z Siergiejem Iwanowem, agentem KGB – później ministrem obrony i wicepremierem Rosji. Dziś trudno powiedzieć, czy Sieczin przebywał w Mozambiku, jako rezydent KGB, czy może GRU – faktem jest, że jego klan w Moskwie składa się głównie z byłych lub obecnych agentów służb cywilnych, czyli KGB i FSB. Sieczin – głowa klanu „siłowików” – ma równie dobry kontakt z Władimirem Putinem jak Surkow. Poznał przyszłego premiera Rosji w Petersburgu. Był nawet szefem jego kancelarii, gdy Putin pracował, jako zastępca burmistrza miasta. Także przez następne lata – niezależnie od stanowiska, jakie zajmował Władimir Putin – Sieczin podążał za nim jak cień. Był m.in. wiceszefem prezydenckiej administracji. Od 2008 r. to właśnie Igor Sieczin negocjuje międzynarodowe dostawy broni i technologii militarnej. Mimo ofensywy Surkowa i ludzi z GRU zachował wiele wpływów w cywilnych instytucjach federalnych, np. w izbach skarbowych. Według dziennika „Kommiersant” – nawet w prokuraturze generalnej, rządzonej przez zaufanego człowieka Surkowa, czyli Jurija Czajkę, Sieczin ma swoją „wtyczkę”. Mowa o znanym ze śledztwa smoleńskiego Aleksandrze Bastrykinie – szefie wydziału dochodzeniowego. Igor Sieczin kontroluje też większość ośrodków siłowych i państwowych koncernów, obracających miliardami rubli. Nie dziwi, więc, że Surkow – chcąc ratować słabnącą pozycję GRU – był zmuszony sięgnąć po „ciwilików”. Autorzy analizy STRATFOR wymieniają najważniejszych „siłowików”:

– Nikołaj Patruszew – sekretarz rosyjskiej Rady Bezpieczeństwa, były szef FSB, w latach 70. i 80. agent kontrwywiadu KGB;

– wspominany Siergiej Iwanow – pierwszy wicepremier Rosji, były minister obrony; od połowy lat 70. w KGB (gdzie w 1976 r. poznał Władimira Putina), a po transformacji w SVR (Służbie Wywiadu Zagranicznego) i FSB;

– Raszyd Nurgalijew – minister spraw wewnętrznych, długoletni oficer KGB, a potem Federalnej Służby Kontrwywiadowczej (FSK), przekształconej następnie w FSB;

– Wiktor Iwanow – prezes koncernu zbrojeniowego „Ałmaz-Antej” (m.in. budowa systemów antyrakietowych), a przy tym szef Aerofłotu (największy rosyjski przewoźnik lotniczy) i dyrektor federalnej służby antynarkotykowej; przez wiele lat w KGB, potem w FSB, m.in. na stanowisku szefa wydziału bezpieczeństwa wewnętrznego;

– Cyryl – prawosławny patriarcha Moskwy i Wszechrusi, według tajnych akt ujawnionych w 1992 r. tajny współpracownik KGB o ps. „Michajłow”;

– Siergiej Naryszkin – szef prezydenckiej administracji, przewodniczący Prezydenckiej Komisji Federacji Rosyjskiej ds. Przeciwstawiania się Próbom Fałszowania Historii ze Szkodą dla Interesów Rosji (pełna nazwa); w latach 80. pracował w sowieckiej ambasadzie w Belgii;

– Borys Gryzłow – przewodniczący Dumy Państwowej;

– Anatolij Serdiukow – minister obrony, wcześniej szef Federalnej Służby Podatkowej mającej olbrzymie kompetencje i możliwości nacisku na niepokornych polityków oraz biznesmenów;

– Siergiej Bogdanczykow – prezes Rosnieftu (potężny koncern paliwowo-gazowy) i dyrektor generalny firmy petrochemicznej Gazprom Nieft;

– Wiktor Christienko – minister przemysłu, były premier, wicepremier i wiceminister finansów.

Określenie „ciwiliki” – pierwotnie odnoszące się do młodych absolwentów wydziałów prawa robiących karierę polityczną w Moskwie – obejmuje dziś wszystkich kremlowskich technokratów (także z dziedziny finansów i gospodarki), mających ambicje modernizowania rosyjskiego ustroju i gospodarki. Osobom, które nie rozumieją działania agentury sowieckiej w Polsce i w konsekwencji strachu ekipy Tuska, jako współpracowników tych służb, stąd zresztą biorącej się uległości przed Rosją należy się odpowiednia wiedza, której niestety nie otrzymają od manipulacji, jakich dopuszczają się mainstreamowe media. Media mainstreamowe „Gazeta Wyborcza”i telewizje - są dyspozycyjne wobec rządu. Rosjanie kierując się celem zaszkodzenia wizerunkowi Polski na arenie międzynarodowej realizują swoje cele imperialne. Polska przestając być suwerennym, niepodległym państwem podlega dyktatowi Moskwy działającej przez wynajętych w tym celu zdrajców narodu. Najlepszą formą obrony jest atak. W Sejmie RP 13 kwietnia 2012 następny konfederat premie Donald Tuskr w pełnym upodleniu zdrajcy wskazuje do korespondencji niepodległościowej adres …cara. Premier stwierdził, iż wolałby się nie urodzić niż na grobach zmarłych budować karierę polityczną. Celem przemówienia było niedopuszczenie wystąpienia do Rosji przez Sejm RP o zwrot wraku samolotu niszczejącego od przeszło dwóch lat w Smoleńsku. Premier w swym wystąpieniu potwierdził tylko kompromitację swojego rządu. Od kiedy rząd jest nad Sejmem? Polska utraciła suwerenność na skutek powstania nowej tuskowej Konfederacji Targowickiej, której powstanie i zdradę narodową Tusk w czasie obrad Sejmu RP obarczył…PIS. „Tutaj spoczywa 8000 radzieckich czerwonoarmistów brutalnie zamęczonych w polskich obozach śmierci w latach 1919 – 1921” – tej treści tablicę w maju 2011 roku umieszczono na terenie byłego obozu jenieckiego dla sowieckich jeńców wojennych w Strzałkowie. Ambasada Federacji Rosyjskiej w Warszawie od razu poinformowała, że nic jej nie wiadomo o fakcie zamieszczenia owej tablicy. Autorzy napisu świadomie kłamią sugerując, że w Polsce istniały jakieś „obozy śmierci” mordujące wziętych do niewoli w trakcie wojny polsko - bolszewickiej czerwonoarmistów. „Przypadkiem”, zanim o zdarzeniu dowiedziały się polskie media, obszernie sprawę zrelacjonowały rosyjskie media NTV i portal Lifes News. Kilka dni później 24 maja temat „polskich obozów śmierci” powrócił. Według dziennikarzy takie obozy miały istnieć w Strzałkowie i Tucholi gdzie przetrzymywano sowieckich jeńców w 1920 roku. Według autorów reportażu mogło ich zginąć nawet 30 tysięcy, chociaż jak zaznaczono dokładne dane na ten temat nie są znane, gdyż Polska nigdy nie przekazała ich Rosji, co miało być jawnym złamaniem postanowień traktatu ryskiego z 1921 roku. Jako jedną z przyczyn dziennikarze wymienili masowe egzekucje. Historia pomawiania Polaków o mordowanie sowieckich jeńców ma już ponad 21 lat. Przygotowanie odpowiednich materiałów propagandowych zlecił w 1990 roku Michaił Gorbaczow. Przyznając, bowiem odpowiedzialność przywódców ZSRR za bestialski mord w Katyniu ponad 20 tysięcy polskich oficerów chciał zrelatywizować tę tragedię. Przekaz miał być prosty: „zamordowaliśmy waszych oficerów, ale to wy zaczęliście”. Ilekroć, więc strona polska przypomina sprawę zbrodni katyńskiej, tylekroć rosyjskie media na polecenie Kremla oskarżają Polskę o mordowanie sowieckich jeńców. Przypomina to przysłowiową rozmowę „dziada z obrazem”, ponieważ do Trybunału w Strasburgu wystąpiły jedynie Rodziny Katyńskie, choć było to powinnością polskiego establishmentu, który zapewne ze strachu przed Rosją schował „głowę w piasek”. Wreszcie po przeszło siedemdziesięciu latach 16 kwietnia 2012 roku zbrodnia katyńska została uznana przez międzynarodowy Trybunał w Strasburgu za zbrodnię wojenną – niepodlegającą przedawnieniu. Pojawienie się tablicy w Strzałkowie było odpowiedzią Kremla na tablicę, którą na miejscu katastrofy w Smoleńsku umieścili członkowie „Stowarzyszenie Katyń 2010”. Napis na tablicy był hołdem złożonym prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu i członkom delegacji, którzy lecieli na obchody 70 Rocznicy „ludobójstwa katyńskiego”. Rosjanie nie tylko zdjęli tablicę, jako postawioną nielegalnie, ale także – i to już powinno się było spotkać z ostrą reakcją polskich władz - zamocowali nową z ocenzurowaną treścią, z której wyrzucono pojęcie ludobójstwa katyńskiego.

Ostatnie lata są pełne podobnych prowokacji w rosyjskim wydaniu, a wszystko za sprawą przejęcia władzy w Rosji przez oficerów dawnego KGB. Dla nich dezinformacja i manipulowanie przekazem to przysłowiowy „chleb powszedni”. W 2004 roku w obliczu zbliżającej się 60 rocznicy zakończenia II wojny światowej Kreml wydał polecenie ataku medialnego na Polskę. Cel był prosty – nie dopuścić do pokazania Polski, jako ofiary sojuszu Hitlera i Stalina, a więc pokazanie Rosji, jako wyzwoliciela Europy spod jarzma nazistów. Tylko w okresie od sierpnia do grudnia 2004 roku ukazało się, co najmniej 130 rosyjskich publikacji dotyczących II wojny światowej, w których stawiano Polsce rozmaite zarzuty. Rosjanie nie zawahali się nawet powoływać w tej kampanii na rzekome polskie publikacje, które nigdy nie miały miejsca. Jak działają rosyjskie władze dobrze pokazuje incydent z sierpnia 2005 roku, gdy w Moskwie pobito dwóch polskich dyplomatów i dziennikarza? Rosyjskie media tłumaczyły to wzburzeniem społeczeństwa po tym, jak pod koniec lipca napadnięto w Warszawie czworo młodych Rosjan. W tym czasie polska ambasada kilkakrotnie odbierała groźby wysadzenia ambasady. Rosja chciała wówczas zaostrzenia stosunków z Polską, ponieważ faworytem nadchodzących wyborów prezydenckich był nieukrywający antyrosyjskich sympatii Lech Kaczyński. Ówczesny prezydent Warszawy dał próbkę tego, czego Rosjanie mogą spodziewać się po jego wyborze, organizując rok wcześniej patriotyczne obchody Powstania Warszawskiego. Podczas tych obchodów często przypominano działalność sowietów w 1944 roku, którzy najpierw podburzali ludność Warszawy do powstania, a potem pozwolili Niemcom wyrżnąć chwytających za broń Polaków. Świadomie wstrzymali ofensywę, a na dodatek pomoc aliantów ( Stalin nie zgodził się na loty samolotów mające dostarczyć broń i żywność powstańcom). Dodatkowym czynnikiem, który dało się zauważyć, było podsycanie narastającego konfliktu między PIS, a PO. W tym celu użyto rosyjskiej agentury, stacjonującej już zresztą w Polsce od czasu „odzyskania niepodległości” 4 czerwca 1989 roku. Po tym jak wybory przegrał PIS Rosjanie wyraźnie zaczęli faworyzować obecne władze w myśl zasady „dziel i rządź”. Dramatyczna akcja Lecha Kaczyńskiego, który wraz z innymi przywódcami środkowoeuropejskimi w sierpniu 2008 roku przyleciał do bombardowanej przez Rosjan Tbilisi, stolicy Gruzji i zaprotestował przeciwko agresji zabolała Moskwę. W swojej „antymisji” przybył wówczas Bronisław Komorowski, któremu nie podobało się spartaczenie przez snajpera sowieckiego usiłowanie zastrzelenia Lecha Kaczyńskiego. „Taki zamach, jaki prezydent” powiedział wówczas otwarcie Komorowski, popisując się hańbą marszałka Sejmu RP. Komorowski już w 2008 roku przygotowywał zamach stanu, co mu się wreszcie udało 10 kwietnia 2010 roku, gdy Miedwiediew telefonicznie „wystawił” akt zgonu prezydenta Lecha Kaczyńskiego. W połowie 2009 roku Rosjanie rozpoczęli kolejna prowokacyjną kampanię związaną z polskimi obchodami 70 rocznicy napaści Niemiec na Polskę. Ponieważ Rosjanie uczą się w podręcznikach, że druga wojna światowa rozpoczęła się w czerwcu 1941 roku od napaści hitlerowskich Niemiec na miłujący pokój kraj rad, to trzeba było zmarginalizować sojusz Hitlera i Stalina, którzy dokonali 1 i 17 września 1939 roku rozbioru Polski i Europy. Głównymi organizatorami owej kampanii była rosyjska Służba Wywiadu Zagranicznego (SWR) i Ministerstwo Obrony Rosji. Przekaz był prosty: - w latach trzydziestych Polska paktowała z Hitlerem i razem z Niemcami chciała napaść na ZSRR. W ramach oszczerczej kampanii ukazało się mnóstwo prowokacyjnych wobec strony polskiej artykułów dotyczących II wojny światowej. Były one prezentowane w czołowych rosyjskich gazetach i w najważniejszych stacjach telewizyjnych. Wówczas również postanowiono nasilić akcję dzielenia Polaków na lepszych i gorszych. Tak też z inicjatywy służb sowieckich i posiłkując się zdrajcami narodowymi powstały „dwie” Polski. ”Lepsza” Polska, z którą można rozmawiać, „druga” obciachowa z oszołomami i moherami modlącymi się pod „politycznym” krzyżem, czego wykładnią były bandyckie napady i bezczeszczenia krzyża. Prowokatorami były rządowe służby (policja i straż miejska). Sam Tusk zapowiedział, iż „pod Pałacem Prezydenckim trzeba zrobić porządek”. Inicjatorem walki z krzyżem był Komorowski. Władimir Putin zaproponował Tuskowi wspólne obchody rocznicy zbrodni w Katyniu, ale bez prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Tusk przyjmując propozycje Putina stał się dla Kremla zakładnikiem i „odpowiedzialnym politykiem”. Tragiczną śmierć prezydenta Lecha Kaczyńskiego w katastrofie smoleńskiej Rosjanie wykorzystali jeszcze lepiej. Już następnego dnia po katastrofie rosyjskie media ogłosiły ocieplenie polsko-rosyjskich stosunków i rozpoczęcie nowej epoki. Ta nowa epoka zaowocowała matactwem śledztwa smoleńskiego, gdy osławioną komisję Burdenki z 24 stycznia 1944 roku zastąpiła Tatiana Anodina. Powstało kłamstwo katyńskie 2010 przy współudziale polskiej komisji Jerzego Millera. Przy testowaniu, jakości samochodów za najważniejszy uważa się tzw. „test łosia”. Polega on na tym, że zakładamy, iż przed jadący z dużą prędkością samochód wbiega łoś, a kierowca stara się go ominąć i wrócić na drogę. Jeżeli zakręt i powrót mu się uda, oznacza to, że auto jest bezpieczne. W polityce „test łosia” polega na wpychaniu partnerowi (przeciwnikowi) informacji, będącej dla jego polityki tym samym, czym dla kierowcy łoś, czyli nieznaną przeszkodą. Takim łosiem wrzuconym przez Rosjan Polsce była konferencja rosyjskiego MAK-u w dniu 12 stycznia 2011 roku. Rosjanie nie tylko obarczyli Polaków wyłączną odpowiedzialnością za katastrofę smoleńską, ale także zasugerowali, że była to wina będącego rzekomo pod wpływem alkoholu szefa wojsk lotniczych, który naciskał na lądowanie. Na szczęście, jak uczy historia kryminalistyki nie istnieje zbrodnia doskonała, natomiast rząd Tuska nie ma już możliwości wypowiedzenia swojego udziału w rosyjskiej imperialnej awanturze. Gdyby tylko spróbował, czekałby ich los podobny do zdrajców targowickich. Ponadto odrzucenie tego „pojednania” skompromitowałoby do reszty rząd Tuska w oczach Polaków za błędna politykę wobec Rosji, w jaką zabrnął w ciągu ostatnich lat. Polska zyskałaby wizerunek europejskiego warchoła, z którym niemożliwe są jakiekolwiek porozumienia. Wiedzą o tym Putin i Tusk, dlatego też Kreml nie posiada wobec Polski żadnych skrupułów posługując się starymi sowieckimi metodami prowokacji. Kreml zdążył się już upewnić, iż polski rząd nie jest w stanie twardo zaprotestować przeciwko tym prowokacjom. Porównując ten rząd do teatralnej lalkarskiej groteski - wszystkie kukły ładnie się poruszają na sznureczkach sterowanych przez Kreml. Ujmując ten stan po leninowsku można powiedzieć słowami Lenina, iż „rząd Tuska umrze jak kapitalista powieszony na sznurku, który sam wyprodukował”. Leszek Pietrzak

Wałęsa domaga się użycia ZOMO przeciw Polakom Kaczyński My jesteśmy tu, gdzie wtedy, oni tam, gdzie stało ZOMO. Wałęsa wzywa prezydenta i premiera, by przygotowali siły porządkowe do zaprowadzenia porządku.Kult polityczny „ Bolka” miał być w zamierzeniu włodarzy nieszczęsnej postkomunistycznej III RP kultem państwowym. Bożyszczu Tuska i Platformy marzy się powrót do starych czasów i sprawdzonych metod. Wysłać ZOMO na tłumy, na manifestantów, którzy nie akceptują polityki rządu. Wałęsa apelował do Tuska, aby ten przygotowała przeciwko manifestującym przeciwnikom politycznym „ siły porządkowe „.Jak zwał tak zwał?„. Za czasów I Komuny demonstrujących Polaków pacyfikowało ZOMO, za II Komuny będzie się to nazywało siłami porządkowymi. Solidarność walczyła o prawo do wolności słowa, wolności zgromadzeń, walczyła o wolność polityczną. Jakże żałośnie brzmią słowa Wałęsy. Być może rząd rzeczywiście chce użyć przemocy, aby utrzymać władzę, a Wałęsa został użyty, jako balon próbny, aby zorientować jak może być odebrane użycie siły Pamiętne słowa Kaczyńskiego „My jesteśmy tu, gdzie wtedy, oni tam, gdzie stało ZOMO„ stały się słowami proroczymi. „Lech Wałęsa twierdzi, że polska demokracja przechodzi ciężką próbę. Dlatego wzywa prezydenta i premiera, by "nie pozwolili podpalić Polski" i przygotowali siły porządkowe do zaprowadzenia porządku. „....”Apeluję do Prezydenta, Premiera i innych osób i struktur demokratycznego państwa, o przygotowanie stosownych sił porządkowych igotowość do konkretnej i zgodnej z prawemodpowiedzi na te działania, które dziś mogą prowadzić nawet do fizycznej konfrontacji „....”Tym razem organizuje się na ulicy wpłynięcie na zmianę decyzji administracyjnych, wydanych przez instytucję demokratycznego państwa. Ci, którzy nie potrafią korzystać z zasad demokratycznego dialogu i na co dzień posługują się inwektywami i oszczerstwami, poprzez marsze i rozchwianie emocji tłumu, wprowadzanego w fanatyczny trans, próbują załatwiać swoje partykularne interesy, w tym interesy finansowe i polityczne „....( źródło)

Oczywiście II Komuna ma użyć współczesnego ZOMO, które ma się nazywać siłami porządkowymi zgodnie z prawem, a jakże. Brakuje tylko Urbana, za którego czasów ZOMO legalnie tłukło pałami demonstrantów w „odpowiedzi na działania, które mogą prowadzić do fizycznej konfrontacji. Prawdę mówiąc złotousty Bolek przebił samego Urbana, bo proponuje Tuskowi, aby ten spacyfikował opozycję nie z akty przemocy, ale za działania, które według Wałęsy mogą prowadzić do fizycznej konfrontacji. Marek Mojsiewicz

Cyprian Polak - http://niepoprawni.pl/blog/3509/wspominanie-delegacji-tu-154-ostatnie-chwile-godziny-dni

Proszę komentarze wstawiać na blog autora postu Cypriana Polaka link poniżej.

http://niepoprawni.pl/blog/3509/wspominanie-delegacji-tu-154-ostatnie-chwile-godziny-dni

osiemnaście tysięcy znaków, czyli 10 stron znormalizowanego maszynopisu. Proponuję, zatem zrobić sobie herbatę, lub zostawić tekst na luźniejszy czas wieczorem. Aczkolwiek tekst, sądzę, czyta się dość łatwo, (choć z drugiej strony wszystko co dotyczy tematyki „smoleńskiej” nie jest łatwe ani przyjemne) to jednak nie warto tego robić w ten sposób aby przelecieć tekst. Nie da się go przeczytać w ten sposób, poza tym wiele rzeczy umknie także i dlatego że jego istota w znacznej części zawiera się w formie. Tekst zaś traktuje o bardzo istotnych aspektach tragedii „smoleńskiej” do niedawna prawie nie podnoszonych. CyprianPolak - blog

Jest tak, że jeśli umrze jakaś osoba wspominamy w sposób szczególny jej ostatnie godziny, dni. Robią to osoby bliskie i dalsze. Mówi ktoś na przykład: „Przedwczoraj z nią rozmawiałem!” mając na myśli zaskoczenie wobec niespodziewanej śmierci. Niespodziewanej, ale naturalnej śmierci w wyniku utajonej choroby, bądź jej nawrotu. Tak jest w przypadku osoby prywatnej, szarego człowieka z sąsiedztwa. Podobnie wspominamy, jeśli śmierć jest tragiczna, aczkolwiek będąca oczywistym wypadkiem na przykład kilkorga dziewiętnastolatków wracających samochodem z dyskoteki z miasteczka do swojej wioski, jadących z szybkością 170 h i uderzających w drzewo. W tych powyższych przypadkach znajdzie się na pewno wiele wspomnień w gronie najbliższych osób. Będą bliższe i dalsze, ale nie zabraknie wspomnień z ostatnich godzin, z ostatnich dni. Jeszcze większa uwaga będzie zwrócona na relacje świadków widzących ostatni raz daną osobę, jeśli poniesie ona śmierć w niewyjaśnionych okolicznościach. Zwrócona przez policję i innych śledczych, o ile oczywiście nie ulega żadnym sugestiom, naciskom, poleceniom, co zakładamy ad hoc, aczkolwiek wiemy, że nie zawsze tak bywa. Wtedy badane jest dokładnie kto ostatni widział denata,z kim się ten widywał przez ostatnie godziny, szczególnie ostatnią dobę. Co denat robił przez ostatni czas? Jest też takie żelazne określenie „48 godzin” – czyli dwie ostatnie doby szczególnie ważne. Słyszymy często, ostatnie dwa dni. Gdy potrzeba cofamy się bardziej wstecz, gdy o danej osobie nie mamy żadnych informacji. Więc po tych żelaznych 48 godzinach przede wszystkim dzień trzeci i gdy trzeba następne. Jeśli ktoś uważa, że ma zbyt małe pojęcie o pracy policji w tego typu przypadkach biorąc pod uwagę tzw. real z łatwością przypomni sobie oglądane filmy i seriale kryminalne, w których to nie raz mógł zobaczyć, a także programy typu „997”. W przypadku osób publicznych przekładnia zainteresowania zwykłych zjadaczy chleba związana jest z mediami. Ponieważ (rzecz oczywista) społeczeństwo znające osobę publiczną z mediów, gdy żyła tylko za pomocą nich może dowiadywać się czegoś o niej po śmierci. A więc najprostsze działanie mediów jest takie: Im większe jest zapotrzebowanie społeczne tym więcej przekazuje społeczeństwu informacji o nieżyjącej osobie. Z naturalnych przyczyn biorą górę informacje z ostatnich godzin, ostatnich dni. Dla mediów z kilku

powodów: najlepiej pamiętają je świadkowie kontaktujący się z nieżyjącym/ą w ostatnich chwilach, godzinach przed śmiercią, ostatnim dniu, dodatkowo najbardziej przeżywają te godziny, ostatnie dni, więc media mają szczególnie wzruszający materiał, autentyczny, świeży, a jak wiemy taki materiał zwiększa oglądalność, więc o taki materiał choćby z powodów merkantylnych im chodzi. Ponadto świadkowie pamiętają na świeżo ważne rzeczy, lub choćby atrakcyjne medialnie szczegóły, które można podać w sposób skondensowany i wyrazisty. Ilość i intensywność takich przekazów medialnych zależy od atrakcyjności nieżyjącej osoby dla odbiorców mediów. Jeśli jest bardzo duża oczywiście materiałów będzie dużo. Mamy też sytuacje wyjątkowe, gdy telewizje w przypadku śmierci jakiejś wyjątkowo ważnej osoby dla państwa zmieniają nawet ramówkę. Tak bywa zwłaszcza w wypadku szczególnie poruszającej zbiorowej śmierci, tragedii. Znamy taki przypadek z 11 września2001, gdy nie tylko amerykańskie, ale telewizje całego świata zmieniały swoją ramówkę, bądź poświęcały tylko temu prawie czas kanały informacyjne. W naszej smoleńskiej tragedii (jak wiadomo uznaną za wyjątkową w dziejach świata nie tylko przez nasz sejm, ale i odległe państwa ustanawiające na przykład jak Brazylia bezprecedensową w przypadku obcego państwa trzydniową żałobę) postacią, na której skupiła się główna uwaga Polaków był śp. prezydent Lech Kaczyński. Uwaga była, stała się, jak też wiemy wyjątkowa i zaowocowała hołdem setek tysięcy zmierzających do pałacu prezydenckiego. Różnego rodzaju media szukały nieemitowanych zwłaszcza materiałów z Lechem Kaczyńskim i ogólnie z para prezydencką, a prasa i wydawnictwa przygotowywały albumy. Ponieważ znamienitych osób, które zginęły było wiele i mogło w przypadku którejś dojść do prezentowania śladowej informacji o niej i byłoby to czymś naturalnym, (choć swoją droga można było się spodziewać o każdej filmu dokumentalnego, lub przynajmniej dłuższego reportażu) skupmy się na prezydencie. Było oczywistym, że zostanie pokazany przede wszystkim (tu w kontekście całej delegacji) odlot Tupolewa z lotniska na Okęciu połączony z wsiadaniem delegacji do samolotu. Najbardziej medialnie nośne są ostatnie chwile człowieka, które udaje się pokazać (zwłaszcza, gdy wsiada do samolotu, który ulega katastrofie). I telewizje (a przynajmniej tvp, bo inne oglądałem

wyrywkowo) spełniały to oczekiwanie...choć nie do końca. No właśnie jak pokazywały ostatnie chwile delegacji w tym przede wszystkim prezydenta? Pokazywały, trzeba stwierdzić, nie raz, pokazywały, jako powtarzającą się migawkę wchodzenie prezydenta po schodkach do wnętrza Tupolewa. Krótki był to fragment i tylko na schodkach. Prezentowany w czerni i bieli przeniknięty nastrojową muzyką. O ile pamiętam prezydent zatrzymuje się przed włazem i macha ręką. Macha ręką do stojących na lotnisku odprowadzających, żegnających. Symboliczna wymowa była taka (i taka też była intencja pokazujących i nasza w odbiorze), iż to ostatni gest prezydenta skierowany do Polaków. I ja i wielu na pewno czuło pewien niedosyt. Ale czyż można było się nad tym zastanawiać, dlaczego widzimy tylko prezydenta i tylko na krótkim fragmencie puszczanym w kółko, jakby nie było więcej materiału? Niejeden był zdziwiony trochę, ale zdziwienie przytłumiały emocje i żałoba i nie pozwalały mu się rozwinąć. Jeśli bowiem telewizja czy też serwis prasowy prezydenta (wtedy nie wiedzieliśmy, że serwisu prasowego prezydenta nie było ani na Okęciu, ani w Smoleńsku), która nakręciła ten film, ten krótki fragment, tyle nam pokazała to uznaliśmy, że tyle zostało nakręcone. Po prostu takie robocze sfilmowanie archiwizujące. To czy rzeczywiście tylko tyle materiału się kręci z wylotu głowy państwa za granicę nie mówiąc o wyjątkowości delegacji nie zastanawialiśmy się. Być może zastanowiły się nad tym osoby zawodowo filmowaniem się zajmujące, ale nam nie powiedziały. Wydawało się też nam intuicyjnie, że jest to prezydent na trapie z innej wizyty. Zaś pokazany, dlatego że chodziło o symbol. Wszak prezydent wchodzący po schodkach trapu wygląda tak samo niezależnie od tego czy jest to wylot sfilmowany w dniu 10 kwietnia 2010, czy na przykład udający się z wizytą w podróż zagraniczną kilka miesięcy wcześniej. A dlaczego by nie miano pokazać prezydenta na trapie z

10 kwietnia, a pokazywać z innego czasu? Nad tym się nie zastanawialiśmy. Czy była do tego głowa? To tak jakby zastanawiać się na pogrzebie, dlaczego odcień lakieru trumny jest taki a nie inny, albo, dlaczego gospodyni, (która znamy) robiąc stypę w domu wyciągnęła nie ten serwis obiadowy, którego się spodziewaliśmy, tylko inny. W takim, więc wspominaniu szczególnie cenne były osoby, których oczom były znane ostatnie chwile prezydenta i delegacji.

Ostatnie znane ludzkim oczom, bo wiedzieliśmy, że prezydent i delegacja mieli przed sobą.. (no właśnie, bo dokładnie nie wiedzieliśmy ile) jeszcze godzinę, półtorej, dwie godziny życia? W każdym razie tyle ile się leci do Smoleńska. Zresztą nad tym się nie zastanawialiśmy jak i nad standardami związanymi z podróżą samolotem. Oczywiście można by się spodziewać sytuacji, w której spiker pokazuje odrywający się od pasa startowego samolot i mówi, że pasażerom zostało (na przykład) około 85 minut życia, bo na podobną rzecz każdy kiedyś tam w kinie, w telewizji, w radio się natknął, ale przecież nie musiało tak być. Poza tym brzmiałoby to może: pretensjonalnie? (o ile w tej sytuacji byłoby to odpowiednie słowo). Można by się, więc spodziewać jakiejś sytuacji, w której medialnie dłużej pobędziemy na lotnisku Okęcie i będziemy widzami ostatnich chwil Głównego Pasażera i innych pasażerów na polskiej ziemi.A także rekonstrukcji takiego pożegnania jeśliby nakręcony materiał byłby znikomy, (bo jak wyżej nie wiedzieliśmy ile... etc.) . Wróćmy do prezydenta na schodkach trapu. Mieliśmy pierwszego świadka Polaka Sławomira Wiśniewskiego na miejscu tragedii montażystę i przypadkowego kamerzystę katastrofy. Analogicznie takim podobnym świadkiem byłby kamerzysta filmujący prezydenta na schodkach trapu. Choć tu rzecz jasna nie tak unikalnym, bo prezydent przecież odwracając się i pozdrawiając ręką nie pozdrawia tylko kamerzysty. Pozdrawia delegację, która stoi na lotnisku. Mógł, więc kamerzysta ze wzruszeniem przed kamerami opowiadać jak to ostatni filmował śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego (i resztę delegacji chyba...). No, ale póki co tylko prezydent z delegacji by wystarczał. Jednak tego sentymentalnego świadka, (bo nie dowodowego jak Sławomir Wiśniewski) zlekceważono. (Ba, nie znamy nawet jego nazwiska.) A takich wspomnień sentymentalnych, (choć nie z ostatnich chwil, godzin, poprzedniego dnia na polskiej ziemi) było dość dużo. Telewizje jak wiadomo pokazują zwykle materiał obrobiony, ale czynią wyjątki, gdy materiału filmowego jest mało, lub gdy jest wyjątkowy. Trudno przypuszczać by jakiś kamerzysta filmujący w ramach swego zawodu, ( czyli jak to się mówi inaczej –profesjonalny) odlot prezydenta skręcił go tylko na schodkach trapu i do tego na ich fragmencie. No, ale tym razem nie poznaliśmy pozostałych fragmentów filmu z tak cennych dla zbiorowej pamięci ostatnich chwil prezydenta na polskiej ziemi. Każdy skrawek takiego filmu był cenny i pożądany. Skoro już wiemy, że prezydent machał ręką nie tylko, a nawet przede wszystkim nie do kamerzysty to odważymy się zadać niedyskretne pytanie, do kogo machał? (choć wiemy, że symbolicznie do nas) Musiał ktoś być jeszcze na tym lotnisku. Czy przypominają sobie państwo rozmowy z osobami odprowadzającymi prezydenta a znajdującymi się na lotnisku emitowane w TVP, TVP info i innych mediach? Emitowane zaraz po katastrofie i w pierwszych dniach? Nikt sobie nie przypomni, (chociaż kto wie, czasami tak bywa, że im dalej w czas tym więcej świadków), bo ich nie było. Ostatnie spojrzenie prezydenta skierowane w stronę konkretnej grupy ludzi, a my je lekceważymy. Być to mogło? Zachowania mediów tym kontekście nie będziemy rozgryzać, bo niezrozumiałe. Ale czy w dzisiejszym świecie ludzie będący w centrum wydarzeń muszą koniecznie czekać aż jakieś łaskawe media podejdą do nich, zwłaszcza, gdy są depozytariuszami ostatnich chwil głowy państwa? Na pewno nie. Zawsze jakieś media przyjdą do nich. A nawet gdyby, (ale tego w pierwszych dniach po katastrofie nie widzieliśmy) stosowały klucz polityczny to przecież są TV Trwam, Radio Maryja, Nasz dziennik, jest jeszcze internet gdzie można choćby na gorąco zamieścić dokładne wspomnienie ostatnich chwil, dwóch trzech dni, ich służbowych części spędzonych u boku prezydenta. Odprowadzający delegację, do których Lech Kaczyński machał ręką mieliby, więc gdzie zaprezentować swoje wspomnienia z lotniska, gdyby uchowaj Boże ( a czego jak wiemy nie było w pierwszych dniach) nastąpił jakiś medialny bojkot pamięci prezydenta. Dziwnym trafem nie zaprezentowano nam w owym czasie składu delegacji odprowadzającej prezydenta, ale w natłoku wrażeń to nam umknęło. Mogło też umknąć telewizjom, choć z drugiej strony musiały trzymać rękę na pulsie zapełniając swój czas antenowy wieloma rozmowami ze znającymi różnych członków delegacji. Tak mi się przy tej okazji wydaje, że nie było żadnych, lub prawie żadnych generałów wspominających swoich kolegów. No, ale może tylko mi się tak wydaje. Tak, więc chętnym uchem łowiliśmy wspomnienia o różnych znamienitych osobach naszego państwa, ale wspomnień odprowadzających, ( co jak się pisze przeoczyliśmy) nie zaznaliśmy. No dobrze, a jaki jest ten skład delegacji odprowadzającej prezydenta, generałów, parlamentarzystów, innych na lotnisko? Skoro media się nim z nami nie podzieliły to zapytajmy najważniejszą osobę związaną z prezydentem po śmierci ministra Stasiaka, ministra Sasina. Parlamentarnego Zespółu ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy TU-154M z 10.IV.2010 r. z dnia 22-09-2010 na które został zaproszony minister Sasin. Poseł Zbigniew Kozak zadaje następujące pytania: Panie ministrze, ja mam trzy pytania. Pierwsze, to jest, kto odprowadzał pana prezydenta na lotnisko? (W zamierzeniu trzcionka jest jednakowa w całym tekście) Drugie, kto widział wylot samolotu z pasażerami, czy to jest jakoś utrwalone? No i trzecie, czy jakieś służby, nie wiem, SKW śledziły w ogóle lot tego samolotu? I kto odpowiadał za bezpieczeństwo tego lotu i czy są na to jakieś dokumenty? Dziękuję bardzo. Wszystkie trzy pytania są ciekawe i istotne, ale zapoznając się z trzema pominiemy na razie w rozważaniach ostanie, a mając na uwadze to, o co pytaliśmy także, czyli o filmowanie odlotu pana prezydenta skupimy się na tym, które chcieliśmy zadać ministrowi Sasinowi, czyli kto odprowadzał prezydenta na lotnisko. Nim jednak

Do tego przejdziemy pragnę zwrócić uwagę na to, że nie tylko my, zwykli zjadacze chleba nie wiedzieliśmy zaraz po tragedii, kto odprowadzał naszego prezydenta i resztę delegacji. Nie wiedział tego także poseł Zbigniew Kozak. Ha, nie tylko nie wiedział zaraz po 10 kwietnia, ale nie wiedział, do 22-09-2010 czyli przez pół roku po tragedii. Dodatkowo poseł był (jest) szczególnie zainteresowany sprawą tragedii smoleńskiej, jako członek zespołu parlamentarnego i jako członek PiS. My zapoznając się z zeznaniem pana Sasina mamy cokolwiek gorszą możliwość, bo zdaje się nagranie dźwiękowe, jak stenogram były dostępne na stronie internetowej Parlamentarnego znacznie, znacznie później. Pół roku później i unikalna i elitarna wiedza, która objawić ma minister Sasin. Ale oddajmy już głos panu ministrowi, aby odpowiedział posłowi Kozakowi: Na wszystkie pytania uczciwie powinienem powiedzieć, nie wiem????????? Jest taka sytuacja. Minister Sasin zastępca szefa kancelarii prezydenta po śmierci ministra Stasiaka główna osoba obozu prezydenckiego pół roku po 10 kwietnia nie wie, kto odprowadzał prezydenta. Można by tę sytuację zrozumieć, (choć na pewno byłoby to bardzo nieładnie) gdyby minister Sasin wycofał się z życia politycznego, wycofał z uczestniczenia w podtrzymywaniu pamięci, wyjechał na Bermudy, lub do Mandżurii by tam w zaciszu spędzać czas. Można by to zrozumieć. Ale minister Sasin nie wycofał się. Jest głównym oficjalnym depozytariuszem pamięci prezydenta biorąc pod uwagę urząd. Przewodzi Centrum im. Lecha Kaczyńskiego. Jest obecny. Opowiada o prezydencie. Nadto jak by się wydawać mogło jest przecież szczególnie związany emocjonalnie. Czyż nie on płakał najbardziej ze wszystkich oficjeli w czasie pamiętnej mszy na placu Piłsudskiego? Jeśli więc „żyje prezydentem” czyż w gronie przyjaciół z byłej kancelarii prezydenta nie powspominałby ostatnich znanych chwil prezydenta, czyli na lotnisku gdzie delegacja wiernych druhów z kancelarii prezydenta odprowadzała go, a może i wcześniej jeszcze niż na lotnisku na przykład, w czasie jazdy na lotnisko gdzie wierni druhowie prezydenta z nim rozmawiali, a nikt nie spodziewał, jaka tragedia się wydarzy, tak straszna do tego tak mistyczna gdyż wszyscy ważni Polacy (oprócz rządu) chcieli oddać hołd tam w Katyniu naszym zamordowanym bestialsko oficerom. I Katyń zabrał kolejne ofiary. Fatum. I jeszcze wcześniej, gdy prezydent opuszczał wraz ze swymi wiernymi druhami Pałac Prezydencki, i tuż przed opuszczeniem. Ostatnie rozmowy, gesty, słowa prezydenta. Jakże cenne dla Polaków są (zwłaszcza były w okresie żałoby) te ostatnie wspomnienia. Ostatnia droga prezydenta z pałacu na lotnisko. A tymczasem pan minister Sasin nie zapytał? Nie pogawędził z kolegami, którzy odprowadzali głowę państwa? Nie chciał wiedzieć przez pół roku, kto z jego kolegów, a wiernych druhów prezydenta widział go ostatni? Pojąc nie sposób. Nadto jeszcze pan minister Sasin spodziewał się, że zapytają go o to dziennikarze i prawicowi i lewicowi, prawda? Zapytają zaraz po katastrofalnym rozbiciu się samolotu. Więc szybko nadrobiłby tę wiedzę, którą prosto zdobyć, bo przecież od życzliwych kolegów z kancelarii, braci w nieszczęściu, więc nie od jakichś nielubiących prezydenta panów, tylko od swoich. Ba, można sobie wyobrazić wręcz, że takie rozmowy pojawiają się bez jakiejkolwiek zachęty ze strony ministra Stasina, w czasie wspólnego spotkania, bez jednego słowa zachęty z jego strony koledzy, a wierni druhowie prezydenta, wspominają, wspominają. Minister Sasin nie wiedział przez pół roku, kto odprowadzał pana prezydenta na lotnisko. Minister Sasin nie wiedział przez pół roku, kto widział

wylot samolotu i czy to było jakoś utrwalone. Minister Sasin nie chciał zapoznać się z materiałami filmowymi, bądź zdjęciami, które miały uwiecznić ostatnie chwile ukochanego prezydenta? Nie do uwierzenia. Co się stało proszę państwa!? Nie wiem, wprost jakie pytania tu jeszcze zadawać, w tym odnośnie wiernych druhów prezydenta. No, po prostu nie wiem. Odnośnie wiernych druhów, bo choć minister Sasin nie wiedział i się nie dowiedział to inni wierni druhowie z kancelarii prezydenta wiedzieli, ci, którzy odprowadzali. Bo chyba wiedzieli skoro odprowadzali? A może odprowadzając nie... bo ja nic już nie rozumiem. Chyba, że tunelowanie poznawcze. W tunelu przysypany kamieniami i tylko pragnie by krew wypłynęła na wierzch i wskazała miejsce zbrodni. Tunelowania pojedyncze, tunelowania zbiorowe. Ale, ale zapomnielibyśmy zapytać jak minister Sasin tłumaczy swoją niewiedzę dotyczącą tego, kto odprowadzał prezydenta. No, bo przecież tłumaczy. I rzeczywiście tłumaczy. Bingo. Przede wszystkim z tego powodu, że ja od dwóch dni przed tym wylotem tragicznym już znajdowałem się, byłem w podróży prawda i wtedy znajdowałem się już w Smoleńsku. No to już wiemy.. chociaż.. nie, nie wiemy, dlaczego od dwóch dni w podróży (prawda) skoro do Smoleńska leci się 62 minuty. Z innych informacji nie wynika i minister Sasin raźno nie stwierdza, że jechał pociągiem:

był w innych wypowiedziach i samochód i samolot, (jaki?) ponadto w tym zeznaniu równocześnie od dwóch dni jest w podróży i równocześnie znajdował się w Smoleńsku. Jak pisał prozaik i filozof Borghes: „Czas jest naszym największym i najbardziej trwożliwym problemem”. Uzupełnijmy całość tej wypowiedzi: W związku, z czym, ani nie jestem w stanie powiedzieć, czy ktoś pana prezydenta odprowadzał. Było w zwyczaju takim, że przy wylotach prezydenta ktoś z ministrów czy doradców prezydenta żegnał prezydenta na lotnisku, w tym sensie, że, ja szczerze przyznam się, że nie wiem czy ktoś wtedy żegnał jakby. (podkreśl. CP) W tym wszystkim, co się potem działo, ten szczegół mi umknął. Czy... Przewodniczący Antoni Macierewicz: Ja myślę, że minister Duda był ....? Minister Jacek Sasin: Nie wiem tego, właśnie tego nie wiem.(Cóż za pech tego właśnie nie wie.) Szczerze mówiąc, jakoś nie przyszło mi do głowy, żeby nawet to ustalić. (Ale jest za to szczery), Ale, bo też nie wydawało mi się, że to rzeczywiście jakąś sprawę szczególnie ważną, no, bo jakby(ulubione jakby słowo ministra Sasina – widać znajomość Faulknera) nie widziałem tutaj też żadnej tajemnicy w tym wylocie. Wydawało mi się, że tutaj nie było żadnej takiej sytuacji, które mogły mieć jakiś wpływ na to, co się potem stało. Wzruszy nas też taki fragment wypowiedzi ministra Sasina, wiernego druha prezydenta: No nie posiadam takiej wiedzy po prostu. Nie mam takiej wiedzy, nie mam takiej wiedzy. (To odnośnie monitoringu lotu przez polskie służby). Ale pan minister Sasin jakby krzyczy. Nie ma tu wykrzykników, ale czyż możemy wątpić, że przeżywa, gdy trzykrotnie upewnia nas, że nie ma takiej wiedzy. Liczba to znamienna, bo wiemy, że nim trzykrotnie kur zapiał.. A minister Sasin bardzo nas upewnia, bo bardzo kochał pana prezydenta. I aż dopiero potem pan T. Szczegielniak z kancelarii prezydenta podzielił się z nami ostatnimi chwilami prezydenta na polskiej ziemi, choć jakby nie do końca, bo jakby (by użyć ulubionego wspomnieniowego słowa ministra Sasina) przyjechał wszedł na taras widokowy, (który był w remoncie) popatrzył i odjechał, więc jakby nie wiemy, kto odprowadzał pana prezydenta, był z nim w drodze od pałacu prezydenckiego. I jeszcze dłużej czekamy na trzeciego druha pana prezydenta Andrzeja Klarkowskiego, który w lutym (nieco wężej) i w marcu (nieco szczegółowiej) dzieli się z nami ostatnim i unikalnym, bo bliskim i dokładnym widokiem nie tylko prezydenta, ale.. całej delegacji! Wyobrażacie sobie Państwo! Całą delegację widział! Zuch! Gieroj! Niemal rok czasu trzymał te skarby dla siebie! Przypominają się postacie z literatury, będące projekcją wyrafinowanej potrzeby autora, smakosze chowający skarby bogatych wspomnień tylko dla siebie, aby w samotności je trawić jak bohater „Pachnidła”zapachy. Tak to wygląda w skrócie dostępna historia dotycząca niektórych wspomnień o panu prezydencie i delegacji z ostatnich chwil pasażerów feralnego lotu Tu154 M o numerze bocznym 101 na polskiej ziemi. CyprianPolak

Amerykańska bomba łupkowa Prezydent Obama, do niedawna promujący energię odnawialną jako najważniejszą dla gospodarki USA, podczas orędzia o stanie państwa wymienił po raz pierwszy gaz z łupków jako podstawowy dla bezpieczeństwa kraju. Obama docenił surowiec także, dlatego, że dzięki jego wydobyciu program odbudowy amerykańskiej gospodarki, opierający się na przemyśle, ma wyjątkowe szanse realizacji. Stany Zjednoczone rozpoczęły swoją rewolucję łupkową niepostrzeżenie. Amerykańskie media przyznają, że przez prawie 10 lat jej nie dostrzegały. W ciągu ostatnich miesięcy do łupkowej rewolucji gazowej dołącza rewolucja naftowa. Z łupków w USA wydobywa się coraz więcej ropy, eksperci i ekonomiści oceniają, że za kilka lat Stany będą w pełni niezależne energetycznie. Będą też poważnym eksporterem paliw. Na światowym rynku energetycznym zasadnicze zmiany już się rozpoczęły – ceny gazu w skali globalnej spadły.

Rekord wzrostu gospodarczego Zaczęło się od odkrycia na początku lat 90 złoża Barnett Shale w Teksasie. Chesapeake Energy, największy koncern w USA wydobywający gaz z łupków, ocenia, że w tym złożu znajdują się zasoby gazu wynoszące 1,2 mld m3. Dla stanu Teksas wystarczyłoby to na 175 lat. Ekonomista dr Raya Perryman oblicza, że w ciągu minionej dekady wydobycie gazu łupkowego przyniosło administracji stanu Teksas przychody w kwocie 65,4 mld dol. Wzrost gospodarki tego stanu osiągnął w ostatnich latach rekordowy poziom – 38 proc. PKB! Wiceprezes Chekaspeake Energy Julie H. Wilson stwierdza: „W Teksasie przy wydobyciu gazu ma stałe zatrudnienie 100 tys. pracowników, a prawie drugie tyle w usługach pośrednich. Rocznie ze złoża Barnett wydobywa się gaz wartości 1,1 mld dol., co daje 730 mln dol. podatków”. Po Teksasie przyszła kolej na inne stany i na nowe złoża. Obecnie w USA i Kanadzie rozpoznano kilkadziesiąt ogromnych obszarów geologicznych obfitujących w zasoby łupków. Na większości z nich prowadzone jest wydobycie. Wykonano na nich ok. 400 tys. odwiertów poszukiwawczych, a następnie eksploatacyjnych.

Tania energia – to jest to W miarę rozwoju sektora koszty produkcyjne gazu z łupków znacząco spadły – ostatnio jeden odwiert to wydatek 2,5–3 mln dol. W efekcie gaz w Stanach Zjednoczonych kosztuje trzy razy mniej niż w Europie. „The Financial Times” podaje, że do stycznia 2012 r. ceny gazu spadły o 50 proc. w porównaniu z rokiem 2008 r. Bank of America ocenia, że do końca III kwartału ceny te spadną jeszcze bardziej. Wydobycie rośnie lawinowo – w 2011 r. zwiększyło się o 10 proc., do ponad 670 mld m3. Tani gaz to dla obywateli i gospodarki tania energia elektryczna. Według najnowszych doniesień agencji Bloomberg, średnia cena jednego MWh energii wyprodukowanej w USA z gazu wynosi ok. 64 dol., o 20–30 proc. taniej niż energia wyprodukowana z węgla i oleju. Nieporównywalnie taniej niż z wiatru i słońca, biomasy itp. Administracja Stanów Zjednoczonych ocenia ostatnio, że finansowe korzyści dla gospodarki, osiągane dzięki spadkowi cen gazu i energii, przewyższają łączne wydatki antykryzysowe na wspieranie krajowego systemu bankowego, zagrożonego przemysłu oraz całą stymulację gospodarki narodowej.

Amerykanie prześcignęli Rosję Departament Energii USA przewiduje, że wydobycie gazu z łupków w Stanach Zjednoczonych wzrośnie do 2040 r. czterokrotnie. Oznacza to tanią energię i tani surowiec dla kilku sektorów. Amerykańskie koncerny chemiczne zastopowały inwestycje za granicą i w najbliższych latach zainwestują w kraju 25 mld dol. w nowe zakłady produkcyjne. Tani gaz zachęcił metalurgię do budowy nowych stalowni i hut aluminium. Koncerny elektroenergetyczne projektują nowe elektrownie na gaz zamiast starych na węgiel. To są wszystko sektory, których nie można przenieść poza granice USA, czyli miliony miejsc pracy, które pozostaną w kraju. Gaz z łupków uznano za dźwignię, która podniesie z kolan całą gospodarkę. Także rynki finansowe. Raport PwC, opublikowany pod koniec 2011 r., stwierdza, że ten gaz „napędza wiatr w żagle” rynkowi fuzji i przejęć w sektorze naftowo-gazowym Stanów Zjednoczonych, pojawia się coraz więcej zagranicznych partnerów do „łupkowego interesu” w USA. Na początku stycznia br. koncerny paliwowe Total (Francja) i Sinopec (Chiny) poinformowały, że inwestują w amerykańskie złoża łupkowe. Total zamierza zainwestować ponad 3,7 mld dol. w eksploatację złóż gazu łupkowego wspólnie z koncernami Chesapeake Energy i EnerVest. Chiński gigant Sinopec planuje wydać 2,2 mld dol., aby kupić od Devon Energy jedną trzecią udziałów w koncesjach wydobywczych w Alabamie, Kolorado, Missisipi i Ohio. Ogromne wydobycie gazu ziemnego w USA nie tylko ożywiło amerykański rynek, ale także przełożyło się na globalny rynek. Spadek cen w Stanach to duży zawód dla największych eksporterów – Rosji oraz arabskich krajów rejonu Zatoki Perskiej i północnej Afryki. Skurczyły się dotkliwie przychody i zyski tamtejszych producentów gazu, zmniejszyła się możliwość ich politycznego oddziaływania na importerów gazu. Pierwszym sygnałem, że globalna rewolucja gazowa staje się faktem, był moment, gdy USA wyprzedziły Rosję i stały się największym na świecie producentem gazu. To miejsce Amerykanie zajmują od trzech lat. Gazprom wprawdzie pozostaje największym na świecie koncernem gazowym, ale czołowe amerykańskie giganty razem mają zdecydowaną przewagę. Jako firmy prywatne mają też o wiele większą elastyczność biznesową.

Ropa z łupków – druga faza rewolucji energetycznej Analitycy przewidują, że kolejny cios w dotychczasowy układ sił na światowym rynku energii nastąpi, gdy USA zastąpią ropę z importu ropą z własnych łupków, tak jak stało się to z gazem. Według analityków domu maklerskiego Citigroup Global Markets, dojdzie do tego najpóźniej w 2020 r. W latach 2005–2006 ok. 60 proc. płynnych paliw w USA pochodziło z importu. Do 2010 r. ten udział już spadł do 50 proc. EIA ocenia, że udział importu ropy może w USA za kilka lat spaść do 37 proc. Niektórzy są przekonani, że nawet te prognozy są zbyt zachowawcze, ponieważ produkcja ropy w USA może rosnąć szybciej od przewidywań. Klucz do niezależności energetycznej to czarne złoto uwięzione w niekonwencjonalnych złożach, czyli ropa z łupków. Amerykańscy nafciarze od lat próbowali dobrać się do tego bogactwa, ale stało się to możliwe na skalę przemysłową dopiero obecnie, gdy przy wydobyciu ropy z łupków wykorzystano technologie stosowane do wydobycia gazu ze złóż łupkowych. Chesapeake Energy, lider w eksploatacji gazu z łupków, przoduje też w wydobyciu ropy ze złóż łupkowych w Dakocie Północnej. Dzięki eksploatacji tych złóż wydobycie ropy w USA wzrosło (o 8 proc.) po raz pierwszy od 25 lat. Na świecie już doceniono te sukcesy. Na początku 2012 r. francuski koncern Total, hiszpański Repsol, japoński Marubeni i chiński Sinopec zainwestowały prawie 7 mld dol. w wydobycie ropy z amerykańskich łupków.

Geopolityczne konsekwencje Szef koncernu ConocnoPhillips, Jim Mulya, twierdzi, że „rewolucja łupkowa już rozszerzyła się na krajową produkcję ropy. Może rozwijać się według tego samego scenariusza, co w przypadku gazu ziemnego. Błyskawicznie”. To będzie wielki przełom, Stany Zjednoczone mają w złożach łupków, co najmniej pięć, sześć razy więcej ropy niż Arabia Saudyjska – największa obecnie potęga naftowa świata. Dr Salman Ghouri, starszy ekonomista w Qatar Petroleum, podkreśla, że gdy dojdzie do wydobycia ropy z łupków na przewidzianą w USA skalę, to zagraniczni dostawcy będą mieć poważne problemy z „morzem ropy, które dotychczas kupowali Amerykanie. To będzie wstrząs dla energetyki światowej”. I dotkliwy cios dla szejków z Bliskiego Wschodu i bonzów naftowych w Ameryce Łacińskiej oraz dla Kremla – dziś USA są największym importerem ropy na świecie, ale już weszły na drogę niezależności od tego importu. Analogicznie do tego, jak było z gazem – Stany Zjednoczone wycofały się z planów importu skroplonego gazu i teraz jego dostawcy z Bliskiego Wschodu i Afryki, walcząc o nowe rynki zbytu, zbijają ceny gazu w Europie Zachodniej i Azji. Jeśli scenariusz powtórzy się na rynkach ropy, będzie to rewolucja o rozmiarach trudnych do przewidzenia. Jedno jest pewne – nikt już nie zagrozi USA embargiem naftowym. Według naukowców z Instytutu Bakera przy Rice University z Houston w Teksasie, główni rozgrywający na światowym rynku energii przygotowują się do eksplozji amerykańskiej bomby paliwowo-energetycznej. Przewidują oni, że reakcją światowego rynku na zalew łupkowych paliw z USA (i na tzw. arabskie przebudzenie, powodujące rozłam w OPEC) będzie powstanie nowego, międzynarodowego kartelu paliwowo-energetycznego: Rosja – Arabia Saudyjska – Katar. Trzech gigantów połączy siły, aby nadal stosować „broń energetyczną”, dyktując światu ceny ropy, gazu i warunki polityczne. Bez względu na to, jak „dużo łupkowego paliwa wpompują w światowy rynek USA”. Co oczywiście oznacza nowy układ geopolityczny, skierowany przeciwko Amerykanom i blokujący wolny handel surowcami energetycznymi. A w konsekwencji nową „zimną wojnę” – przestrzegają naukowcy z Instytutu Bakera. Jednak jest możliwy i inny scenariusz, „rynkowy” – uważają analitycy EIA. Rewolucja łupkowa po cichu ogarnie cały świat, także największych konsumentów paliw – Chiny i Indie. Te kraje posiadają przecież ogromne zasoby gazu i ropy z łupków. Ich wydobycie na skalę przemysłową to kwestia kilku lat. Zadbają o to i wolny rynek, i sami Amerykanie. Teresa Wójcik

Dzisiejsza Polska oczyma telewizji BBC Telewizja BBC wyemitowała w tym tygodniu reportaż traktujący o dzisiejszej Polsce. Zgodnie z ugruntowaną już tradycją „obiektywizmu” mediów zachodnich, jedynym godnym wzmianki humanistycznym elementem związanym z naszą Ojczyzną jest zagłada Żydów w czasie wojny i odradzająca się na krakowskim Kazimierzu ich „wspaniała” kultura. Rdzennie polską cywilizację i kulturę odnalazł natomiast reporter BBC[i] jedynie w… Puszczy Białowieskiej. Abstrahując od powyższego szablonu traktowania spraw poprzez pryzmat interesów i buty światowego żydostwa, pozostała część reportażu nosiła znamiona umiarkowanego obiektywizmu. Jego autorzy nie ukrywali przed widzami opłakanego stanu polskiej gospodarki. Wskazywali na ogrom nędzy, szczególnie wśród dzieci, która to może rywalizować z tą rodem z krajów III Świata. Przedstawiono też obiektywnie katastrofalny stan infrastruktury transportowej, braku dróg i rozpadającego się systemu kolejnictwa. Podkreślono też to, że kraj nasz znany jest obecnie w świecie głównie z masowego „eksportu ludzi”, jak dosłownie sytuację ową określił narrator. Na tym jednak obiektywizm BBC się kończy. Autorzy reportażu nie zadali sobie trudu analizy szans, jakie kraj specjalizujący się w powyższym procederze ma, już nie tylko w rozwoju, ale w elementarnym biologicznym przetrwaniu. Mizerię obecnej sytuacji III RP zakwalifikowano automatycznie, jako „ciągle jeszcze” trwające rezultaty traumatycznej przeszłości. Ponieważ Polska już ponad dwie dekady temu wkroczyła na jedynie słuszną drogę „rozwoju i dobrobytu”, oraz wiele już lat należy do „ekskluzywnego klubu bogatych” obsypującego naszą Ojczyznę niekończącą się manną w postaci sowitych „dopłat”, trudno jest pokładać stan III RP w przeszłości. Logiczne jest raczej upatrywanie jego źródeł w „już” funkcjonującej rzeczywistości. Trudno jednak oczekiwać od zachodnich mediów otwartego skorelowania polskiej nędzy z faktem kolonialnego statusu III RP w unijnym super-państwie. Niewątpliwie cieszyć musi nawet tak nikła doza obiektywizmu chronicznie zakłamanych mediów korporacyjnych. Jeśli jednak sytuacja w naszym kraju jest już tak zła, że zauważa ją nie tylko moja skromna osoba, dziedzicznie już obarczona słynną „schizofrenią bezobjawową”, ale i tuba światowej propagandy, to warto by się zastanowić, czemu nie widzi tego większość krajowego społeczeństwa? W odpowiedzi na to pytanie pozwolę sobie posłużyć się opinią ministra skarbu USA w administracji Rolanda Reagana, dr Poula Craiga Robertsa, który analizując krytyczną sytuację amerykańskiej gospodarki i opłakany stan tamtejszej demokracji, konstatuje zamiłowanie amerykańskiego społeczeństwa do ignorowania otaczającej je rzeczywistości i nieodpartej chęci pozostawania w swoim zamkniętym „matrix-sie. W najnowszym artykule[ii] wyraża on opinię, że gros Amerykanów czuje się po prostu bezpieczna w tak zmodyfikowanej rzeczywistości i poprzez tą ignorancję pragnie uniknąć imperatywu sanacji. Być może, więc podobne mechanizmy działają w przypadku polskiego społeczeństwa? Jeśli nie, to jedyną konkluzją musi być stwierdzenie, że dr Roberts zaraził się ode mnie wspomnianą „schizofrenią bezobjawową”. Od kilku już bowiem lat pozostaję z Nim w osobistych i publicystycznych[iii] [iv]kontaktach podważających ogólnie akceptowalne społeczne i ekonomiczne „prawdy”: patrz exemplum mój artykuł pt. „Is the Global Economy a Mistake?” Oceny tego kto zwariował, czy cały zachodni Świat, czy kilku „niszowych oszołomów”, każdy musi dokonać indywidualnie i w zależności od swej konkluzji postępować w adekwatny sposób.

[i] http://www.bbc.co.uk/news/world/

[ii] http://www.counterpunch.org/2012/04/20/unplugging-americans-from-the-matrix/

[iii] http://atlanticfreepress.com/news/1/5834-is-global-economy-a-mistake-interview-with-dr-paul-craig-roberts-.html

[iv] http://www.counterpunch.org/2008/10/31/is-the-global-economy-a-mistake/

Ignacy Nowopolski Blog

Migalski staje się nowym Niesiołowskim Tuska Szkoda, że Migalski staje się nowym Niesiołowskim, czy Palikotem Tuska. Agresywnie atakuje PiS i Kaczyńskiego. Polecam tekst Migalskiego pod tytułem „PiS to nie sekta - to struktura gangu dealerów narkotyków” Migalski w swoich tekstach coraz bardziej radykalizuje słownictwo.I jest to normalne w sytuacji zaostrzania się politycznej wojny domowej , wojny,m który Tusk nazwał zimną wojną domową .Szkoda, że Migalski staje się nowym Niesiołowskim, czy Palikotem Tuska. Agresywnie atakuje PiS i Kaczyńskiego. Polecam tekst Migalskiego pod tytułem „PiS to nie sekta - to struktura gangu dealerów narkotyków” Co ciekawe Migalski pisze o rzeczach oczywistych, o patologiach systemu politycznego wynikającego z istnienia postkomunistycznej konstytucji utrwalającej zdobycze Okrągłego Stołu, brudnej umowy konstytuującej II Komunę. O systemie politycznym, który Śpiewak nazwał wodzowsko oligarchicznym, w których partie maja charakter wodzowski, o całkowitej zależności posłów od wodza, o ich mierności. To wszystko prawda. Musimy zdać sobie sprawę, że system ten promuje miernoty, dupoli....ów, kunktatorów. Musimy zdać sobie sprawę, że masa posłów to mizeroty intelektualne, zwykłe wibratory od przyciśnięcia guzika w czasie głosowania. Ta patologia wzmacnia dodatkowo siłę polityczną mediów. Wszystkie partie w patologicznym systemie politycznym II Komuny to partie wodzowskie. System ten ulega dalszej degeneracji, o czym świadczy kuriozalne nadawanie nazw partii od nazwisk ich wodzów. Kongres Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikke, Ruch Palikota, czy ostanie rozważania Solidarnej Polski, czy nie dodać do jej nazwy nazwiska Ziobry. Migalski jednak atakuje tylko PiS, pomimo tego, że formacja ta postuluje i co więcej wydaje się, że zrealizowałaby postulat zasadniczej reformy chorego systemu politycznego II Komuny. Chodzi o wprowadzenie systemu prezydenckiego. PiS i Kaczyński dokonali ponadto rzeczy zdumiewającej pomimo istnienia kolonialnej, niegodnej wolnego narodu konstytucji III RP. Dzięki charyzmie Kaczyńskiego zbudowano najsilniejszy i praktycznie jedyny realny ruch oporu w Europie przeciwko oligarchii.Warto zwrócić uwagę na fikcyjność wyborów we Francji. Nie ważne, kto wygra. Sarkozy czy Hollande Żaden nie naruszy istotnych interesów oligarchii. Żaden nie obniży znacząco podatków, nie zlikwiduje przymusowych ubezpieczeń społecznych, nie przyzna rodzicom prawa do decydowania o tym, kto będzie uczył ich dzieci, ani czego. Żaden nie podważy prawa kapłanom politycznej religii, jaką jest polityczna poprawność do terroryzowania społeczeństwa. Żaden z nich nie zredukuje wspierającej te wszystkie patologie kasty urzędników. Wybory we Francji to czysta fikcja, konkurs piękności figurantów. Gdyby nie Kaczyński mielibyśmy taką samą fikcje w Polsce. Wybieralibyśmy pomiędzy Tuskiem, Komorowskim a Palikotem. Nazwanie przez Migalskiego PiS u gangiem narkotykowym , ba posiadającą strukturą gangu wynika z frustracji , syndromu politycznego ,który pozwolę sobie nazwać „syndromem utraty koryta „ Kaczyński nie wybaczy knucia z Palikotem , człowiekiem , którego jedynym celem istnienia do czasów Zamachu Smoleńskiego było współbudowanie przemysłu pogardy skierowanej głównie przeciwko Lechowi Kaczyńskiemu Jak powiedział sam Palikot „ zniszczenie podstaw godnościowych tej prezydentury . A PJN jest w potrzasku. Niedawno widzieliśmy skamlącego, bo inaczej tego nie można nazwać Poncyliusza pytającego się, dlaczego Kaczyński wszystkim zaproponował powrót, a im nie. Wydawało się, że Migalski i reszta PJN w razie, czego połączy siły z Solidarną Polską. Ale Kaczyński ich ograł. Prawdopodobnie zaproponuje liderom Solidarnej Polski miejsca na wspólnej liście, a europosłów Solidarnej Polski kupi miejscami na liście do Europarlamentu. Pewnie pod warunkiem, że ci nie dogadają się z PJN. Książka Michał Kamińskiego i jego rozpoczęta kampania przeciw PiS zapewni mu miejsce na liście Platformy do Europarlamentu. Bycie renegatem od czasów Targowicy jest szczodrze nagradzane. Migalski nie jest człowiekiem zdemoralizowanym politycznie tak jak Kamiński, Marcinkiewicz, Kluzik-Rostkowska i wielu wielu innych. Platforma nie da mu dostępu do koryta. Liczyłem na to ze PJN zaostrzy retorykę wolnorynkowa, powalczy o schedę po posiwiałym basiorze Korwin-Mikke, odbierze wyborców konserwatywnego i liberalnego skrzydła Platformy, odbierze głosy przedsiębiorców Palikotowi, zbuduje prawe wolnorynkowe skrzydło Obozu Patriotycznego jak nazwał przeciwników III RP i Tuska Kaczyński. Przecież PJN nie odbierze głosów centrowemu PiSowi. Z Kaczyński właśnie ze względu na tą centrowość PIS potrzebować będzie wolnorynkowego koalicjanta Szkoda Migalskiego. Wolałbym na jego blogu zamiast przypominających Niesiołowskiego ataków na Kaczyńskiego czytać o wolnorynkowych postulatach, podatki, ubezpieczenia społeczne. Ale z tego względu PJN nie jest na rękę Tuskowi. Przecież Migalski w swojej politycznej naiwności zaczyna walczyć o głosy antypisowskiego elektoratu Palikota. Trzeba być oślepionym, aby tego nie dostrzegać. Migalski znowu został oszukany. Ba, wykorzystany jak pierwsza naiwna. Marek Mojsiewicz

Agent Mossadu: terroryści są w Polsce i planują zamach Legendarny agent izraelskiego Mossadu Juval Aviv, o którym opowiadał film “Monachium”, twierdzi, że terroryści już są w Polsce i wykonują operacyjną pracę. Niedługo zostanie ogłoszone, że USA miały w Polsce przynajmniej jedną tajną bazę, gdzie torturowały jeńców z Iraku, Pakistanu i Afganistanu. To zwróci uwagę terrorystów. Po raz pierwszy Polska może stać się krajem, któremu będą przyglądać się terroryści. Oczywiście macie dla nich dodatkową okazję. To jest Euro 2012 – mówił w TVP Info Juval Aviv. Były oficer Mossadu uważa, że terroryści są już w Polsce od jakiegoś czasu. Sprawdzają lokalizacje, zajmują się logistyką, planowaniem. I uważam, że tym razem mogą uderzyć w transport masowy: pociągi czy autobusy, a także w dworce czy hotele, czyli miejsca, gdzie gromadzą się ludzie. Tam łatwo jest zaparkować ciężarówkę z materiałem wybuchowym czy dokonać zamachu samobójczego. To jest coś, czego Polska nie doznała. Dlatego ludzie nie zdają sobie sprawy i nie są na to przygotowani – alarmuje izraelski ekspert. Były agent jest też przekonany, że polska opinia publiczna nie została uczulona, że coś takiego jak zamach może się zdarzyć, a atak terrorystów może być dla Polaków, taką samą ogromną niespodzianką, jaką dla Amerykanów był 11 września 2001. Aviv sugeruje, że ludzie muszą przygotować się na potencjalne zagrożenie. Rodziny powinny np. wcześniej ustalić, kto w razie zamachu ma odebrać dzieci, czy gdzie się spotkać. Po zamachu na WTC, na ulicach Nowego Jorku można było zobaczyć setki płaczących dzieciaków błąkających się po ulicach. Te dzieci szukały rodziców, których część już nie żyła – mówi ekspert. Jak mówił w TVP Info, najważniejsze jest, aby także ludzie zwracali uwagę na to, co się dziej wokół nich. I reagowali na tajemnicze pakunki, dziwne samochody czy podejrzanych ludzi. Juval Aviv to legenda izraelskich tajnych służb. To na nim wzorował się Steven Spielberg kręcąc film “Monachium” o zamachu terrorystycznym na reprezentację Izraela podczas olimpiady w 1972 roku.

http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/387939,byly-agent-mossadu-ostrzega-przed-euro-terrorysci-sa-juz-w-polsce.html

Jan Piński

Szef Wiadomości Nowego Ekranu

KOMENTARZ BIBUŁY: Co przygotowują nam służby specjalne obcych państw, których agenci rezydują i operują w Polsce, bo przecież nie z dobrej woli i dla “dobra Polaków” agent Mossadu dzieli się takimi informacjami w publicznej telewizji. Co zatem chciał przekazać w swoim “ostrzeżeniu” agent Mossadu, i komu? Ciekawe też czy gdy już dojdzie do tych “zamachów terrorystycznych”, do których przygotowują nas oficerowie wywiadu obcych państw, nie zobaczymy świętujących i radujących się ich agentów (a może i współwykonawców) na ulicach, dokładnie tak jak to miało miejsce w Nowym Jorku, gdzie pięciu izraelskich Żydzi cieszyło się z widoków palących się wieżowców. (Czytaj: “Policjant, który zatrzymał radujących się z wydarzeń 9-11 Żydów – ujawnia szczegóły“

http://janpinski.nowyekran.pl/

http://www.bibula.com/

23 kwietnia 2012

"Cierpimy z powodu braku zdumienia, a nie z powodu braku cudów”- twierdził nieoceniony Chesterton, wielki felietonista początku XX wieku. Naprawdę polecam jego felietony. Są niesamowicie wspaniałe, intelektualne i dostarczające wielkiej dawki rozumu. I wielkiej rozrywki dla rozumu.. Jeśli oczywiście ktoś rozum ma. Bo wiadomo, że jak kogoś chce Pan Bóg ukarać, to mu rozum odbiera. W końcu dał człowiekowi rozum i wolną wolę.. Żeby tymi dwoma wartościami kierował się w życiu.. Ale tylko wobec siebie.. Nie wobec innego człowieka. Bo wobec innego człowieka łatwo stać się tyranem,.. Wystarczy próbować zastąpić wolność woli wolności człowieka wolą nieograniczonej wolności władzy panującej nad człowiekiem.. Każda normalna władza pochodzi od Boga- w demokracji jest inaczej. Władza pochodzi od ludu.. A demokracja - wcześniej czy później - zamienia się w tyranię.. Bo demokracja to ustrój oparty na woli większości przeciw woli jednostki.. A przecież wola jednostki ma się realizować w tłumie demokratycznej większości.. Bo tłum zawsze jest większością.! „Jednostka niczym, jednostka zerem”- jak twierdził radziecki samobójca, poeta. No dobrze, demokraci twierdzą, że mamy w Polsce demokrację, czyli rządy ludu, dla ludu i przez lud.. To w takim razie, jakie w ogóle decyzje podejmowane przez władzę służą ludowi? Czy dynamiczny rozwój pasożytującej biurokracji służy ludowi?. Czy permanentna podwyżka podatków służy ludowi? Czy dynamiczny rozwój przepisów, które uderzają w lud służą ludowi? Czy rozbijanie rodziny- przez socjalne ustawodawstwo- służy ludowi? Czy atakowanie chrześcijaństwa i eliminowanie go ze wszystkich dziedzin życia służy ludowi? Według CBOS-u 93,1% Polaków uznaje się za Katolików, z czego 54% bierze udział systematycznie w praktykach religijnych? Innych jest 1,8%.. Reszta to ateiści i bezwyznaniowcy. Tu władza nie stosuje demokracji większościowej. Oddziela państwo od Kościoła.. Czy rozdawnictwo pieniędzy służy ludowi? Czy prawo do pieniędzy innych ludzi jest prawem człowieka? Oczywiście, że nie jest - ale w demokratycznej Polsce - jest! Ile milionów ludzi bierze cudze pieniądze, które im się nie należą, bo nie są ich.. Są ukradzione innym! Socjalistyczne państwo demokratyczne jest paserem, a paserstwo jest jak na razie karalne. Ale nie wobec państwa. Państwo ponad wszystkim. Także ponad paserstwem.. Socjalizm oparty jest na kradzieży.. I dlatego kradzież jest fundamentem ustroju, w którym żyjemy.. Kończąc z kradzieżą- kończymy z socjalizmem. Ale wtedy, co z biurokracją? Z czego ona ma żyć? Właśnie, dlatego socjalizm musi pozostać.. I dlatego właśnie państwo co rusz udoskonala sposoby rabunku” obywateli” na różnych poziomach i pionach jego życia. .”Zamiast autostrad budują radary”- twierdził kilka lat temu pan obecny premier Donald Tusk, jak jeszcze nie miał władzy. Tak jak pan Jacek Vincent Rostowski przed wyborami twierdził, że żadnego wydłużania wielu emerytalnego nie będzie.(????) Trzeba być obrzydliwym kłamczuchem, żeby takie rzeczy wygadywać, tak jak twierdzić, że Ministerstwo Finansów żadnych prac w sprawie podatku katastralnego nie prowadzi..(????) A po co gminy wymierzają nieruchomości? - skoro podatku katastroficznego ma nie być. Ustami systematycznie zaprzeczać temu, co robią ręce. Oto dewiza rządzących.! Zalewa nas morze kłamstwa i matactwa.. Władza robi z nami, co chce, i jeszcze przy tym zakłamując.. Z kierowcami to już nie wie, co ma robić.. Jak ich jeszcze usidlić? Jak ich obskubać z pieniędzy? Kierowcy to najbardziej represjonowana grupa w demokratycznym państwie prawa demokratycznego.. Demokratyczne prawo jest oczywiście zaprzeczeniem prawa. Bo normalne prawo wypływa z prawa naturalnego i poszanowania wolności człowieka, tradycji, zwyczaju.. Demokratyczne prawo wynika z większości parlamentarnej, bez poszanowania zwyczaju, wolności człowieka, natury człowieka.. Demokratyczne prawo gwałci prawo istniejące niezależnie od aktualnej większości parlamentarnej.. Przecież człowiek w końcu - powinienem rodzić się, jako człowiek wolny. A większość za każdym razem może być inna.. Bardziej większa - i mniej większa. W każdym razie na końcu jest chaos.. Co widać! Do końca roku socjalistyczny rząd pana premiera Donalda Tuska, zamierza postawić na drogach trzy raz tyle radarów, które aktualnie utrudniają kierowcom życie. Prawo i Sprawiedliwość budowało radary zamiast autostrad, a rząd pana premiera Donalda Tuska nie buduje autostrad, i też zamierza budować radary i to dużo, plus „ pętle indukcyjne”. Żeby można było wyliczać czy kierowcy na danej trasie nie przyspieszają.. Zapętlić ich i obrabować - to jest cel kolejnych rządów. Nie na darmo rząd wydaje miliardy naszych złotych na różne” pętle indukcyjne”. Chodzi o to, żeby kontrolować nie ufając, albo ufać, ale kontrolować., Tak jak radził towarzysz Lenin. Nieśmiertelny ten Lenin.. Wiecznie żywy. Nie wiem ile aktualnie radarów jest czynnych, chyba gdzieś koło 300, będzie, więc do końca roku około 1000.. Żeby było „ bezpieczniej” należałoby zbudować, co najmniej 3000(???). A może 6000!!! Nich szatani będą czynni.. Na każdym skrzyżowaniu radar i urządzenie rejestrujące przejeżdżanie czerwonego światła.. Wariactwo zatacza coraz większe kręgi. Przecież każdy kierowca wie, że palące się krótko zielone światło przy skręcie w lewo, często pali się krótko i wszyscy chcą zdążyć.. Więc przyspieszają, często załapując żółte a i …czerwone.. Bo musiałby stać w korku kolejne kilka minut.! Jak nic się nie dzieje to, po co robić ten raban? Ale władza musi robić zamieszanie, bo z zamieszania żyje. Będzie więcej kontroli- będzie więcej pieniędzy. Dla władzy, żeby mogła budować kolejne radary. I wprowadzać większe zamieszanie. I okradać! Wszędzie mandaty, radary, policja, inspekcje, straże, kamery, tajniacy drogowi, leżący” policjanci” w poprzek jezdni- nie mylić z drogowymi piratami.. Teraz będą „ pętle indukcyjne”, aż cała sprawa się zapętli- i nastąpi bunt robotów. Bo bunt w końcu musi nastąpić, bo każdej akcji towarzyszy- wcześniej czy później - reakcja.. W Warce na głównej ulicy już leży „policjant” i trzeba zwalniać do 30/km na h.. Jak ktoś ma w samochodzie tzw. niskie zawieszenie, tak jak na przykład- ja-, muszę zwolnić do 5km/h. Inaczej zaczepiam podwoziem o leżącego” policjanta”.. Istne wariactwo.. Na głównej ulicy prowadzącej z Warki do Radomia.. Nie na drodze osiedlowej, ale na głównej, przy której raz w tygodniu odbywa się targ..(???) Do tej pory głupotę kładli na drogach osiedlowych, które nie były jeszcze upaństwowione. Tylko patrzeć jak na drogach szybkiego ruchu- w imię bezpieczeństwa - jakiś szaleniec wprowadzi układanie leżących” policjantów”. Dlaczego nie? Czy tam znajdzie się też ktoś, kto zdemontuje od czasu do czasu leżącego” policjanta”, żeby można było normalnie przejechać nie narażając się na nieprzyjemne wstrząsy.. I uszkodzenie zawieszenia! Ludzie budują coraz szybsze samochody, ale – dzięki socjalistom udającym walkę o nasze bezpieczeństwo- jeździmy coraz wolniej. I cierpimy z powodu braku zdumienia.. Mało, kogo to wszystko dziwi.. Ludzie się przyzwyczajają do głupoty, pleniącej się dookoła.. Normalność odchodzi w siną dal.. I trzeba przestać stać na głowie, żeby zobaczyć normalny świat.. Trzeba stanąć na nogach.. Ale jak to zrobić, gdy świat stawiany jest na głowie- przez socjalistów? Zabierają nam wolność, w imię bezpieczeństwa. Albo bezpieczeństwo- albo wolność! Świat jest pełen ryzyka. A ludzie żyją dzięki podejmowanemu codziennie ryzyku. Bez wolności i ryzyka- nie ma życia. Każda wolna decyzja jest obarczona ryzykiem! I to jest piękno życia, nieprawdaż? WJR

Ryszard Malinowski – wiceprezes firmy Intel Na postać Ryszarda Malinowskiego zwróciła nam uwagę MatkaPolka, za co dziękujemy – admin.

Ryszard Malinowski Vice President and General Manager, Client Components Group INTEL CORPORATION

Ryszard Malinowski – Wiceprezes i menadżer generalny Client Components Group firmy Intel Corporation, odpowiadający za zarządzanie biznesem i R&D chipsetów PC firmy Intel.

Urodził się w Szczecinie w roku 1958. W roku 1981 Malinowski otrzymał tytuł magistra inżyniera elektryka ze specjalnością automatyka i metrologia na Wydziale Elektrycznym Politechniki Szczecińskiej, po czym w 1985 roku ukończył studia podyplomowe w zakresie systemów mikrokomputerowych i mikroprocesorowych na tej samej uczelni. W roku 1986 rodzina Malinowskich (Ryszard z żoną Elżbietą i dwoma małymi córeczkami, Agnieszką i Katarzyna) wyjechała do Toronto w Kanadzie. Tam też Ryszard Malinowski zapoczątkował swoją karierę w dziedzinie projektowania układów półprzewodnikowych, jako projektant w firmie LSI Logic Corporation, szybko awansując na stanowisko menadżera projektowania chipsetów. W roku 1994 Malinowski przeniósł się z rodziną do Kalifornii, przechodząc do pracy w firmie Intel, jako menadżer projektowania chipsetów i kierując zespołem, który zaprojektował i przygotował do produkcji pierwszy liczący się na rynku chipset firmy Intel: 430FX (Triton). Chipset Triton osiągnął niezwykły sukces na rynku i zapewnił Intelowi pierwsze miejsce na liście producentów chipsetów na świecie w ciągu zaledwie dwu lat. W ciągu następnych kilku lat dział chipsetowy Intela urósł do pozycji drugiego najważniejszego biznesu w Intelu (poza mikroprocesorami) przynosząc wielomiliardowe (liczone w USD) obroty. W tym okresie, Malinowski otrzymał 4 patenty w dziedzinie architektury systemów pamięci głównej, pamięci cache i awansował na stanowisko dyrektora Inżynierii Chipsetów, odpowiadając za projektowanie i wdrażanie do produkcji wszystkich chipsetów PC w Intelu. W roku 1998 Ryszard Malinowski skończył studia MBA na Uniwersytecie Kalifornijskim w Davis. W roku 2005 Malinowski awansował na stanowisko generalnego menadżera grupy Chipset Group (obecnie Client Components Group), odpowiadając za cały dział chipsetów PC Intela i otrzymał tytuł wiceprezesa. Od czasu wyjazdu do Kalifornii w roku 1994, rodzina Malinowskich mieszka w El Dorado Hills, u podnóża gór Sierra Nevada. Żona Ryszarda, Elżbieta Malinowska do niedawna pracowała w Intelu, jako projektant pamięci flash. Córki, Agnieszka i Katarzyna, skończyły renomowany Uniwersytet Kalifornijski w Berkeley. Obecnie młodsza córka, Katarzyna, mieszka w San Francisco i pracuje w Krzemowej Dolinie, jako specjalista od marketingu i PR (najpierw w Google, obecnie w blinkx.com). Starsza córka, Agnieszka, po ukończeniu dwóch fakultetów w Berkeley, historii i filozofii, kontynuuje studia doktoranckie na znakomitym wydziale Committee on Social Thought Uniwersytetu Chicago, próbując iść w ślady słynnego polskiego filozofa, byłego profesora tej uczelni, Leszka Kołakowskiego. [Oby nie za bardzo poszła w jego ślady... - admin]

Ryszard Malinowski poza pracą w Intelu najbardziej ceni sobie czas spędzony z rodziną, także na wspólnych podróżach. Oprócz tego lubi czytać i kolekcjonuje wina. Całe życie uprawiał sport. Grał najpierw w piłkę nożną a później w tenisa, a jego ostatnią sportową pasją stał się golf (pracuje ciężko nad obniżeniem swojego golfowego handicapu – obecnie około 13). Ryszard Malinowski jest członkiem założycielem klubu Intel Folsom Golf Club, obecnie pełni w nim funkcję wiceprezesa i prezesa Komitetu Handicapowego.

Drodzy Pracownicy naukowi, Studenci i Absolwenci Politechniki Szczecińskiej! Serdecznie Was pozdrawiam z Krzemowej Doliny, serca technologii półprzewodnikowej i najnowszych technologii internetowych. Po 25+ latach pracy w branży komputerowej, jestem bardzo dumny z faktu, że mogłem wnieść swoją cegiełkę do rozwoju komputerów na świecie, a jeszcze bardziej, że to wszystko osiągnąłem dzięki doskonałemu wykształceniu, jakie otrzymałem w Szczecinie: najpierw w VI LO Czarnieckiego, a następnie na Wydziale Elektrycznym Politechniki Szczecińskiej. Polska ma niezwykle tradycje kształcenia doskonałych inżynierów i niezwyklą ilość utalentowanych, pełnych energii ludzi. Generalnie uważam, że Polacy są stworzeni do tworzenia nowych technologii i innowacji ze względu na ich przyrodzone cechy narodowo-kulturowe: talent, pracowitość, no i co bardzo ważne, zdrowy balans pomiedzy poszanowaniem ustalonych struktur i podejmowaniem ryzyka. Ubolewam jedynie nad tym, że nie mogłem tej cegiełki rozwoju technologii komputerowych dokładać w Polsce, ze względów, które wszyscy absolwenci i pracownicy naukowi z moich czasów znają z własnego doświadczenia, a Wy, obecni studenci, znacie z lekcji historii PRL-u. Z tej perspektywy mam dla Was doskonałą nowinę: te bariery, które nie pozwalały nam, inżynierom wychowanym i zaczynającym swoje kariery przed 1989 rokiem, pracować nad najbardziej zaawansowanymi technologiami światowymi w Polsce, już nie istnieją. Te bariery zniknęły dzięki nowej, demokratycznej Polsce, wolnorynkowej ekonomii, przynależności do Unii Europejskiej, no i co również bardzo ważne, dzięki Internetowi. Mnóstwo doskonałych technologii robi się dziś w Polsce, jednym z przykładów jest oddzial Intela w Polsce, Intel Technology Poland, którego pracami kieruję. Jest to wspaniały, choć może niewystarczająco rozreklamowany jeszcze zespół około 400 inżynierów w Gdańsku. Studiując na tak znakomitej uczelni jak Politechnika Szczecińska (jeszcze nie mogę się przyzwyczaić do nowej nazwy uczelni, żyjąc w warunkach, jakie Wam nowa Polska i Internet dzisiaj stwarza, wszystko tylko od Was zależy i świat stoi przed Wami otworem. Mam nadzieję, że z tego skorzystacie! Jeszcze raz ściskam i pozdrawiam, możecie mnie łatwo znaleźć, chociażby w portalu nasza-klasa, nie wahajcie się kontaktować, no i miejmy nadzieje, że też się kiedyś spotkamy w Szczecinie, do którego często przyjeżdzam. Ryszard Malinowski Santa Clara, CA, 2 lipca 2009

Na osobiste zaproszenie dr. Jerzego Sawickiego w dniach 1-2 lutego 2010 przebywał u nas [Katedra Katedry Inżynierii Systemów, Sygnałów i Elektroniki - admin] Ryszard Malinowski, absolwent Wydziału Elektrycznego, a obecnie wiceprezes Intel Corp. Poza oficjalnymi spotkaniami z władzami uczelni i wydziału była także okazja do spotkania z nauczycielami akademickimi, którzy uczyli naszego Gościa oraz kolegami ze studiów.

Ryszard Malinowski w dziekanacie Wydziału Elektrycznego.

Zofia Gilewska pamięta doskonale naszego Gościa z czasu studiów.

Wywiad dla “Kuriera Szczecińskiego”

http://www.kisse.zut.edu.pl/HoF/images/kurier_wywiad.jpg

Intel ma już 40 lat i wciąż zamienia piasek w złoto.

http://technologie.gazeta.pl/technologie/1,81011,5908007,Intel_ma_juz_40_lat_i_wciaz_zamienia_piasek_w_zloto.html

Intel: Polacy są stworzeni do technologii, bo nie boją się ryzyka

http://technologie.gazeta.pl/technologie/1,85252,5998312,Intel__Polacy_sa_stworzeni_do_technologii__bo_nie.html

Za http://www.kisse.zut.edu.pl

Admin nie komentuje optymistycznych poglądów Ryszarda Malinowskiego na warunki, jakie zapewnia III RP swoim uczonym i wynalazcom – zresztą innych nie wypadałoby mu publicznie głosić.

Antypolska działalność nacjonalistów ukraińskich w II RP

Fragmenty książki Florentyny Rzemieniuk “Unici polscy 1596-1946″ Siedlce 1998.

“Antypolską działalność z lat 1930-1931 zainspirowała ukraińska inteligencja przebywająca wówczas w Wiedniu. Była to głównie część ówczesnej reprezentacji parlamentarnej, działającej w porozumieniu z rządem austriackim i niemieckim. Władze polskie usilnie dążyły do ścisłego zintegrowania terenów byłej Galicji Wschodniej z resztą kraju. Wychodząc z założenia, że ruską ludność Małopolski Wschodniej najskuteczniej można pozyskać, stwarzając jej odpowiednie warunki materialnego bytu i kulturalnego rozwoju, przeznaczono z budżetu państwa znaczne sumy na te cele. Środki te mogły być niewystarczające, bowiem państwo polskie po okresie 123 lat niewoli było biedne i nie mogło w sposób dostateczny zaspokoić wszystkich potrzeb ludności, lecz były one znacznie wyższe od tych, jakie rząd polski przeznaczał na rozwój innych regionów kraju. Dzięki tym nakładom w okresie dziesięciu lat rządów polskich zaznaczył się wybitny rozwój ukraińskiego ruchu spółdzielczego. Szczególną uwagę zwróciły władze polskie na odbudowe zniszczonych wsi Małopolski Wschodniej. Nakłady państwowe na te cele były olbrzymie, dzięki czemu do końca 1928 r. odbudowano 125 tys. domów mieszkalnych oraz zagospodarowano i oddano pod uprawę 2800 tys. ha ziemi leżącej dotąd odłogiem. W dziedzinie oświaty zaznaczył się wielki wzrost ukraińskich towarzystw i instytucji kulturalno-oświatowych. Już konstytucja marcowa z 1921 r. zapewniała wszystkim mniejszościom narodowym “prawo zachowania swej narodowości i pielęgnowania swojej mowy i właściwości narodowych”, co oznaczało m.in. możliwość zakładania i prowadzenia szkół z własnym językiem wykładowym. Ze szczegółowych badań na ten temat wynika, że np. w 1926 r. liczba uczniów szkół podstawowych w Małopolsce Wschodniej z językiem wykładowym ukraińskim stanowiła 51,2% liczby wszystkich dzieci uczących się w tym typie szkolnictwa, a liczba szkół z językiem polskim 41,7%. W roku szkolnym 1930/31 polscy Ukraińcy mieli 3113 szkoły powszechne, w tym 139 z własnym językiem wykładowym, oraz 2974 szkoły utrakwistyczne (dwujęzyczne). Wzrostowi szkół utrakwistycznych sprzyjała polityka rządu polskiego, a zwłaszcza władz terenowych. Stosunkowo wysoka była liczba studentów narodowości ukraińskiej w roku akademickim 1929/30 (2175 osób), studiujących na wszystkich polskich uczelniach. W tymże roku Ukraińcy mieli 83 tytuły własnych czasopism w języku narodowym, w tym 13 o treści religijnej, 3 młodzieżowe, 21 politycznych, 10 o treści gospodarczej, a 14 o treści kulturalno-oświatowej. Charakteryzując sytuację na ziemiach Małopolski Wschodniej w 1930 r.. czyli przed wybuchem akcji sabotażowych, należy stwierdzić, że ludność ukraińska korzystała wówczas z szerokiego samorządu na wszystkich szczeblach administracji terenowej oraz w centralnych władzach Polski. Władze polskie wychodziły z założenia, że jedynie w demokratycznym państwie, gwarantującym wszystkim obywatelom swobodny rozwój kulturalny, językowy, religijny, narodowy i polityczny, należy w przyszłości szukać najwłaściwszych rozwiązań. Tego rodzaju polityka narodowościowa i działania władz polskich zaniepokoiły te grupy ukraińskich polityków z UWO i OUN, zarówno w kraju, jak i zagranicą, które jednoznacznie i otwarcie dążyły do oderwania południowo-wschodnich województw od Polski. Ukraińska Wojskowa Organizacja z centralą w Berlinie posiadała w kraju liczne nielegalne ekspozytury. Jej przywódcy pozostawali w bliskich kontaktach z władzami państwowymi Niemiec, skąd głównie szły do Polski dyrektywy, by utrzymywać stosunki narodowościowe w Małopolsce Wschodniej w stanie nieustannego wrzenia. Przywódcy hołdowali zaś zasadzie, że jakakolwiek ugoda z Polską to “pogrzeb myśli o wolności i niepodległości”. Ukraińska Wojskowa Organizacja powstała w 1921 r. jako konspiracyjna organizacja rewolucyjna o charakterze wojskowym, której celem było oderwanie od Polski drogą walki zbrojnej obszarów południowo-wschodnich, czyli województw: lwowskiego, tarnopolskiego i stanisławowskiego, i utworzenie na tych terenach niezależnego państwa ukraińskiego. W założeniach programowych OUN z 1931 r. w skład państwa ukraińskiego, czyli tzw. Wielkiej Ukrainy, oprócz Małopolski Wschodniej miały wchodzić: cała Ruś Czerwona, Białoruś, Wołyń, Chełmszczyzna, część Podlasia, ponadto Ukraina sowiecka z Krymem. cześć Besarabii, Podkarpacie i Ruś Zakarpacka, W 1927 r. powstała Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów (OUN). Jako organizacja o charakterze politycznym miała głównie na celu opracowanie programu dla działań UWO, stając się w ten sposób jakby nadbudówką ideologiczną organizacji wojskowej. Te dwie organizacje w drugiej połowie 1930 r. zorganizowały w Małopolsce Wschodniej zakrojone na szeroką skalę akcje sabotażowe w celu “uaktualnienia kwestii ukraińskiej w Polsce” na terenie międzynarodowym, zahamowania wzrostu w ukraińskim społeczeństwie nastrojów ugodowych w stosunku do Polski, przyczynienia się do podniesienia autorytetu w oczach ukraińskiego społeczeństwa przywódców UWO i OUN przez ukazanie ich żywotności i aktywności, a także wywołania u lojalnej wobec Polski ludności ruskiej przekonania o słabości władz polskich. Obie wspomniane organizacje chciały też wykazać się “jakąś robotą” wobec ukraińskiej organizacji w Ameryce, skąd czerpały znaczne wsparcie finansowe i materialne. W ten sposób sprawy wewnątrzpolskie nabrały wielkiego rozgłosu za granicą. Do nagłośnienia przyczynił się też fakt, że akcja sabotażowa zbiegła się z akcją rewizjonistyczną i antypolską państwa niemieckiego. Były to, więc działania zaplanowane wspólnie z Niemcami, które w Ukraińcach znalazły odpowiedniego sojusznika. Z drugiej strony nie bez znaczenia był fakt, że propaganda komunistyczna, dla której Polska była największą przeszkodą w zrewolucjonizowaniu Europy, starała się odwrócić uwagę świata od położenia ludności ukraińskiej na terenie sowieckiej Ukrainy, gdzie ruch narodowy był tłumiony za pomocą krwawego terroru. Nic też dziwnego, że dzięki pomocy świetnego aparatu propagandowego niemiecko-sowieckiego irrydentyści ukarińscy potrafili wprowadzać w błąd znaczną część opinii publicznej Europy i świata. Na związki akcji terrorystycznej w Małopolsce Wschodniej z Sowietami wskazywał jednoznacznie Andrzej Lewicki, prezes emigracyjnego rządu ZURL, twierdząc, że inspiratorami akcji dywersyjnej w Małopolsce były Sowiety. Władze polskie były dostatecznie dobrze zorientowane, że Małopolska Wschodnia stała się terenem, na którym Sowiety i Niemcy starały się podniecać antagonizmy narodowościowe i utrudniać konsolidację społeczeństwa polskiego. Nacjonaliści ukraińscy zaś, niezadowoleni z nowego układu stosunków powojennych, znaleźli przyjazne schronienie w ościennych państwach i przy ich poparciu utworzyli ośrodki rewolucyjne, Z licznych dochodzeń sądowych w sprawie sabotażu w Małopolsce Wschodniej wynika, że akcja ta nosiła charakter zorganizowanego wystąpienia UWO. Jej celem było m.in. podtrzymywanie wrogości ludności ukraińskiej w stosunku do państwa polskiego, u zagranicy zaś pogłębianie przekonania o niepewności granic państwa polskiego oraz braku jego wewnętrznej konsolidacji przez wywoływanie niepokojów i anarchii, a także zamanifestowanie antypolskich nastrojów ludności ukraińskiej. W artykule nieznanego autora pt. Częściowe wystąpienie UWO, drukowanym w czasopiśmie “Ukraina”, ukazującym się w Chicago, stwierdzono, wprost, że takie częściowe wystąpienie UWO miało na celu szerzenie w kraju w sposób zorganizowany niepokojów, paniki wśród ludności polskiej, łamanie ducha w społeczeństwie polskim, sianie niewiary w powodzenie akcji ochronnej ze strony władz polskich przed atakami elementu ukraińskiego oraz wywarcie wpływu psychicznego na ludność ukraińską o skrajnie wrogim nastawieniu do państwa i narodu polskiego, Z treści wspomnianego artykułu wynika, że akcja sabotażowa w 1930 r. zaczęta się od pojedynczych, oderwanych napadów Ukraińców na majątki ziemskie znanych polskich osób, np. generałów, byłych wojewodów, ministrów itd., i w szybkim czasie rozszerzyła się na wszystkich obszarników bez wyjątku i na kolonistów, a także na niektóre obiekty państwowe. Sabotaże skierowane przeciw kolonistom i obszarnikom polskim miały na celu “odstraszenie” Polaków od osiedlania się na ziemiach Małopolski Wschodniej, uznanych przez przywódców ukraińskich za należące do ludności rusko-ukraińskiej. Inną przyczyną zorganizowania akcji sabotażowych, według wspomnianego artykułu, było oddziaływanie psychiczne na masy ludności ukraińskiej, która widząc pożogę majątków i dobytku swoich wrogów, miała się przekonać o swoim ostatecznym zwycięstwie (…) Jeden z przywódców ukraińskich, Eugeniusz Onacki. na odczycie w Londynie oświadczył, że sprawa ukraińska w Małopolsce Wschodniej nie może być załatwiona drogą ugodową i jego zdaniem UWO nie złoży broni aż do wyparcia “okupacji polskiej” z ziemi ukraińskiej. W czasopiśmie ukraińskim “Rozbudowa Nacji” apelowano do narodu ukraińskiego w sposób następujący: “Zbliża się nowa wojna, do której winniśmy się przygotować, Z chwilą, kiedy ten dzień nadejdzie, bodziemy bez litości, zobaczymy powstających Żeleźniaków i Gontę, i nikt nie znajdzie litości, a poeta będzie mógł zaśpiewać “ojciec zamordował własnego syna”. Nie będziemy badali, kto bez winy, tak jak bolszewicy, będziemy najpierw rozstrzeliwali, a polem dopiero sądzili i przeprowadzali śledztwo.” W dotychczasowej historiografii, zwłaszcza ukraińskiej, wypowiedziano wiele krytycznych uwag na temat akcji pacyfikacyjnej władz polskich wobec ludności ruskiej zamieszkującej trzy południowo-wschodnie województwa II Rzeczypospolitej. Jednym z pierwszych odzewów na akcję samoobrony Polaków był list pasterski biskupów unickich trzech diecezji greckokatolickich w Polsce, w którym ukazano akcję pacyfikacyjną rządu polskiego w sposób tendencyjny i niezgodny z prawda. Następnie w sposób lawinowy ukazało się wiele artykułów i broszur ukraińskich o treści szkalującej Polskę i mających na celu podważenie jej międzynarodowego autorytetu. Nie zwracano przy tym uwagi na racje polskie, a głównie na rzeczywisty stan rzeczy, lecz uczyniono z tej sprawy wielką antypolską akcje propagandową. Przyniosła ona pewne efekty. Spowodowała np. wystąpienia protestacyjne niektórych odłamów społeczeństwa krajów zachodnich, a także papieża. Mimo wyjaśnień rządu polskiego, skierowanych do Watykanu, że władze państwowe musiały w ten sposób zareagować na sprzeczną z postanowieniami konkordatu działalność duchowieństwa greckokatolickiego, pewna nieufność jednak pozostała.(…) Nadesłał p. PiotrX

Wystraszeni 2012 W samym tylko dziale „Komentarze” na stronach „Wyborczej” naliczyłem 38 mniej lub bardziej pałkarskich tekstów dotyczących II Rocznicy Katastrofy.

I. Strach rocznicowy Reakcje mainstreamu na „pozaoficjalne” obchody II Rocznicy Katastrofy Smoleńskiej pokazują jak łatwo ten cały obóz beneficjentów i utrwalaczy III RP wprawić w stan nerwowej lewitacji. Wystarczy kilkudziesięciotysięczna manifestacja w centrum Warszawy i kilka sondaży wskazujących, że tzw. „lud smoleński” - jak raczył Wolnych Polaków określić z właściwym sobie protekcjonalizmem Marek Beylin – nie znika, przeciwnie, konsoliduje się, a nawet jakby tegoż „ludu” przyrastało. Z roku na rok rośnie odsetek osób dopuszczających możliwość zamachu (z 8% w 2011 do 18% w 2012), zaś 32% pytanych twierdzi, że rządy Polski i Rosji z premedytacją ukrywają prawdę (sondaż „GW”). W sondażu SMG/KRC dla TVN w zamach wierzy 21% badanych, zaś 55% uważa, że Rosjanie sabotują prowadzenie rzetelnego śledztwa.

Apogeum strachu nastaje w okolicach 10 kwietnia. Rok temu napisałem notkę „Strach rocznicowy”, w której przytaczałem przykłady paroksyzmów uwidocznione na łamach „Wyborczej”. W tym roku było podobnie, acz trzeba przyznać, że przekaz został nieco zniuansowany. Oprócz tekstów typowo pałkarskich odezwały się bowiem również głosy „umiarkowane”, starające się racjonalizować i obłaskawiać tę jątrzącą mniejszość, która nie chce się zamknąć i zrozumieć. Przeciwnie, radykalizuje się wbrew wszystkiemu – wbrew czynnikom oficjalnym wciskającym ten sam kit z doraźnymi tylko modyfikacjami, wbrew nawoływaniom reżimowych mediodajni wraz z gronem dyżurnych autorytetów, wbrew społecznej większości, która „rzyga Smoleńskiem” i leje po nogawkach ze strachu przed Ruskimi, słowem – wbrew całemu „Smoleńskiemu status quo”, które pozwoliłem sobie zdiagnozować w jednej z poprzednich notek.

II. Pałkarstwo antysmoleńskiej I tu miałem zamiar jak przed rokiem przytoczyć i pokrótce omówić gazetowyborczą, „antysmoleńską” propagandę, ale wszedłem na internetowy dział publicystyki „GW” i zwyczajnie opadła mi kopara. To se ne da, wołowej skóry by nie starczyło, a co dopiero blogerskiej notki, tym bardziej, że w zasadzie każdy z tych tekstów trzeba by osobno odkłamywać. Dość powiedzieć, że w samym tylko dziale „Komentarze” naliczyłem 38 mniej lub bardziej pałkarskich tekstów dotyczących II Rocznicy Katastrofy. Powtarzam – 38 samych krótkich komentarzy, zamieszczonych w dniach 4-20.04.2012. Jeśli doliczyć do tego dłuższe teksty publicystyczne, wywiady i artykuły „informacyjne”, to na oko spokojnie byłoby ich drugie tyle, jeśli nie więcej – może ktoś policzy – a przecież w wydaniu internetowym nie ma wszystkiego. Dodajmy jeszcze dla porządku, że na „Wyborczej” świat się nie kończy i w „przemysł pogardy” zaangażowane są również pozostałe reżimowe mediodajnie, które na antysmoleńskim flekowaniu skoncentrowały się w tych dniach z równą intensywnością. Teksty miały różny charakter – od odpowiednio sformatowanych przeglądów prasy służących autorom niemal wyłącznie do ukazania głębokiej niesłuszności pozamainstreamowego przekazu, poprzez pohukiwania cyngli o „Biesach” smoleńskich, smoleńskim „show”, „dniu wstydu”, „użytecznych fanatykach Kaczyńskiego”, aż po pełne protekcjonalnej zadumy próby „zrozumienia” „ludu smoleńskiego” - ciemnej, zmanipulowanej przez pisowskie demony masy. Wszystko przeplatane drwinami o „świętym kościele smoleńskim” tudzież „zamachu w załatwianiu” na zmianę w wezwaniami kierowanymi do władzy by dała odpór, ponieważ, „gdy rząd milczy, szaleją demony”. Momenty, w których „Wyborcza” przez chwilę przemawiała ludzkim głosem, jak wywiad z Aleksandrem Smolarem, czy pojednawcze artykuły Grzegorza Sroczyńskiego i Ewy Milewicz były – nie odmawiając z góry szczerości ich autorom – jedynie krótką „pieredyszką” przed powtórnym atakiem, który nastąpił na sygnał, jakim było haniebne wystąpienie Tuska podczas debaty nad uchwałą wzywającą Rosję do zwrotu dowodów. Krótko mówiąc – histeryczny kociokwik.

III. Nieczyste sumienia Taka reakcja świadczyć może tylko o jednym: nieczystym sumieniu. Obóz beneficjentów i utrwalaczy III RP, którego nieodłączną częścią jest medialny mainstream, po prostu dobrze wie, że ta kraina, którą z łaski Niewidzialnej Ręki dostali w pacht przy okrągłym stole tak naprawdę im się nie należy, że są intruzami, uzurpatorami, tak jak byli ich ojcowie i dziadowie – założyciele Czerwonych Dynastii. Dlatego tak nerwowo reagują na syndromy narodowego przebudzenia Polaków - nawet, jeśli ci „obudzeni” są w mniejszości, nawet jeśli realnie nic nie mogą, nawet jeśli prowadzone na smyczy przemysłu pogardy lemingi mogłyby nakryć ich czapkami, naszczać na znicze i kiepować pety na karkach, jak działo się to pod Krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Nawet wtedy czują nieprzyjemne mrowienie na plecach, bo każda taka manifestacja – niechby i mocno mniejszościowa – własnej podmiotowości, poczucia tożsamości, przypomina im o miejscu, z którego wyrastają ich nogi i kariery. Pamiętacie, jak dwa lata temu redaktor Miecugow troskał się, by smoleńska tragedia nie obudziła „demonów polskiego patriotyzmu”? No właśnie. Dziś owi „wystraszeni 2012” już nie tyle się „troskają”, ile kąsają w panicznym strachu, niczym zagonione w kąt szakale, gdyż mają pełną świadomość tego, co wyprawiali przez ostatnie dwa lata, oddając się z czystej nienawiści do PiS, Kaczyńskiego i „moherów” oraz ze strachu o własne cztery litery na propagandowe usługi Rosji i jej prywislańskich marionetek. Tymczasem ich wrzutki, histeryczne zadeptywanie pamięci, walkę z „legendą Lecha Kaczyńskiego” i ruską narrację kolportowaną dzień w dzień, z pianą na ustach, diabli wzięli. Padają pełne niepokoju słowa – rok temu w zamach wierzyło 8%, dziś 18... ile „ludu smoleńskiego” przybędzie za rok, za dwa lata? Została im tylko świadomość własnego łajdactwa i strach na widok tłumów, które o tym łajdactwie dobrze wiedzą i z pewnością go nie zapomną. Stąd nawoływania kierowane do Dyktatury Matołów, by coś zrobiła, by dała odpór, by Tusk huknął pięścią w stół... Jestem pewien, że gdyby Ober-Matoł zdecydował się na siłową rozprawę ze „smoleńską opozycją”, spotkałoby się to z pełnym poparciem medialnych funkcjonariuszy, nie mniej gorliwym, niż to, które niegdyś „sowiecki generał w polskim mundurze” otrzymał od reżimowej prasy PRL-u. I co więcej, poparcie to zostałoby – w rzekomo wolnym kraju – udzielone z identycznych powodów. Gadający Grzyb

Żydowscy geniusze Każda religia lub ideologia ma swoje tabu, których nie można bezkarnie łamać. Przekonał się o tym boleśnie Guenter Grass, wyrażając oczywista, wydawałoby się, opinie, ze wszystkie arsenały nuklearne powinny podlegać międzynarodowej kontroli, wlaczajacw to Iran i Izrael. http://electronicintifada.net/blogs/david/what-gunter-grass-controversy-says-about-censorship-europe Wściekle ataki mediów światowych na niemieckiego laureata literackiej nagrody Nobla wynikały właśnie z faktu, ze złamał on jedno z podstawowych tabu ideologii poprawności politycznej, obowiązującej w naszym kręgu kulturowym, które mówi, ze o Żydach i Izraelu można mówić tylko dobrze lub wcale. Przykład ten wskazuje na niebezpieczeństwo, jakim jest utrata instynktu samozachowawczego przez narody i spoleczenstwa ulegające praniu mózgów przez promotorów ideologii poprawności politycznej. Tymczasem kreuje ona rożnej maści perwersyjne koncepcje wśrod jej wyznawców. Niedawno natknąłem się na jedna z nich w czasie przeglądania pisma Wall Street Journal. Autor, wytykając Hitlerowi rożne “błędne” decyzje, zwrócił uwagę na fatalne konsekwencje, jakie dla nazizmu przyniosło usuniecie z terenu III Rzeszy niemieckich fizyków jądrowych pochodzenia żydowskiego. Większość z nich, jak wiadomo, wylądowała w Stanach Zjednoczonych, gdzie wzięli udział w pracach nad zbudowaniem bomby atomowej w laboratoriach Los Alamos. Wyobraźmy sobie teraz, co byłoby, gdyby Hitler na pewien czas wyhamował swój antysemityzm i pozwolił żydowskim geniuszom jądrowym pracować dla III Rzeszy.
No właśnie.Jak pokazuje ten przypadek, antysemityzm sie generalnie nie opłaca? Hitler przegrał wojnę, a przecież gdyby mu jego fizycy na czas podali na tacy gotowa atomówkę, mógł ją łatwo wygrać.Dziwny paradoks. Okazuje się, ze nie każdy antysemityzm jest zły dla ludzkości. No, ale jak to się mówi, „co się o dwlecze, to nie uciecze.” Jak widzimy, ten szalony wynalazek, znacznie udoskonalony, ciągle wisi nad nam jak miecz Damoklesa i wszystko wskazuje na to, ze zacznie krwawe żniwo właśnie w ukochanym przez ziomków wspomnianych fizyków regionie świata, tzn. na Bliskim Wschodzie? Amerykanie już raz się przekonali z jak niewdzięcznym narodem mają do czynienia. Amerykańscy antysemici posadzili przecież na krzesło elektryczne Rosenbergów, którzy przekazali technologię bomby atomowej sowietom. Przez pol wieku ZSRR mógł dzięki temu grać na nosie Amerykanom. Jednakże naród amerykański od tamtego czasu cierpliwie i systematycznie wychowywano. Obecnie nikt już nie reaguje, kiedy najwierniejszy sojusznik USA – Izrael – wykrada im bezkarnie najnowsze technologie wojskowe
http://www.bibula.com/?p=16929
“Znany żydowski historyk wojskowości Martin Karfeld Martin Levi van Creveld oświadczył, iż może nadejść dzień, gdy Izrael będzie zmuszony do eksterminacji całego europejskiego kontynentu używając wszelkiej możliwej broni włącznie z bronią nuklearną, jeśli poczuje, iż zbliża się jego upadek. Creveld podkreślił, iż uważa Europę za wrogi cel.”
http://poznajprawde.net/aktualnosci/197-europa-na-celowniku-izraela.html
Może się wówczas okazać, ze w popiołach, jakie po nas zostaną, nie będzie miał kto grzebać w poszukiwaniu np. złotych zębów, jak to malowniczo opisał J.Gross w swoich “dziełach” historycznych o okrutnych i chciwych Polakach.
Jeden z czytelników zwrócił mi uwagę, ze obecnie bardziej realnym zagrożeniem dla Europy jest raczej starzenie się ludności kontynentu niż zemsta za Holocaust w postaci ataku izraelskich pocisków nuklearnych. Tak się jednak składa, ze idea depopulacji oraz eugeniki również zrodziła się w głowach żydowskich geniuszy. Przed wojną amerykański miliarder John D. Rockefeller 3-ci oraz jego rodzina utworzyli fundacje, której celem było wspieranie ruchu na rzecz aborcji i eugeniki. Wówczas pomysły te spotkały się jednak z wielkim sprzeciwem społeczeństwa amerykańskiego, przywiązanego do tradycyjnych wartości chrześcijańskich. Instytut eugeniki przeniesiono do Niemiec, gdzie po dojściu nazistów do władzy został włączonydo kreowanego przez nich systemu zbrodni.
http://fides-et-ratio.pl/index.php/2011/03/w-tym-szalenstwie-jest-metoda/
Jednym ze zdolniejszych pracowników tego instytutu byl dr Mengele, słynny “doktor Śmierć”. Antysemityzm nazistów zmusił jednak większość wybitnych “doktorów” pochodzenia żydowskiego do powrotu do USA, gdzie kontynuowali swoje prace “naukowe.” Uznanie aborcji za powszechnie obowiązujące prawo w USA najlepiej świadczy o ich “sukcesach”. Zastanawiające jest, ze tak wielu Żydów popiera idée, które Papież Jan Paweł II zaliczył do tzw. cywilizacji śmierci. Nazywanie masowych aborcji “Holocaustem nienarodzonych” wzbudza zwykle olbrzymie protesty ze strony strodowisk zydowsk
http://forum.gazeta.pl/forum/w,96239,126380575,126380575,Czy_Holocaust_stepil_zydowska_wrazliwosc_.htmlHans Rutecky (rutecky@mail.com)P.S. Poniżej zamieszczamy tłumaczenie listu na temat aborcji jaki otrzymaliśmy od Martina Foxa Prezydenta National Pro-Life Alliance w USA

Drodzy przyjaciele W lutym 2010 roku policja otrzymała pozwolenie na wejście do biura aktywisty ruchu popierającego aborcje w Pensylwanii, Kermita Gosnella, podejrzanego o nielegalna sprzedaż leków. Kiedy policjanci weszli do jego siedziby z przerażeniem ujrzeli scenę, która przypominała sklep rzeźniczy? Pokój był pełen odurzonych lekami kobiet, które krwawiły siedząc w brudnych fotelach. W piwnicy znaleziono szczątki 46 dzieci umieszczonych w słojach, pojemnikach i torbach. Ponieważ prawo dopuszcza aborcje, niezależnie od miesiąca ciąży, wiele dzieci po dokonaniu aborcji jeszcze żyło. Jednakże, to nie powstrzymywało Gosnella od wykonywania wyroku śmierci na nich. Gosnell wbijał nożyce w kark dziecka, przecinając mu kręgosłup. Gosnell oraz dziewięciu członkow jego zespołu zostało oskarżonych o dzieciobójstwo oraz bezczeszczenie zwłok. Co można powiedzieć o społeczeństwie, które dopuszcza do tego rodzaju makabry pod pretekstem “normalnej medycznej procedury” oraz “praw kobiet”? Dziesiątki tysięcy dzieci każdego tygodnia jest w ten sposób uśmiercanych w naszym kraju. Czy odcinanie nóżek i raczek tych dzieci tylko, dlatego, ze są jeszcze malutkie nie jest przestępstwem? Co właściwie odróżnia Snella od “doktora, „który wykonuje aborcje płodu w 20-my miesiącu ciąży a np. odmawia wykonania tego “zabiegu” w 25-my miesiącu? Czym one się różnią?
Tu nie chodzi o żadne “prawa kobiet.” W ten sposób uśmierca się 1,6 miliona dzieci rocznie w USA. Dzieci, które mogłyby dorosnąć i mieć normalne życie, ale nie dano im takiej szansy. Takie historie lamia mi serce. Musimy współpracować i działać, tak aby miliony Amerykanów opowiadających się za życiem doprowadziwszy wreszcie do zatrzymania masakry, która ma miejsce każdego dnia. Martin Fox, Provident of National Pro-Life Alliance

Jarząbek Wacław o Zbigniewie Derdziuku, prezesie ZUS i Znakomitym Przywódcy! „W kapitalizmie wszyscy gotowi są zawsze na najgorsze, u nas na najlepsze” – mawiał Stanisław Anioł, fikcyjny bohater kultowego serialu Alternatywy 4. Odgrywana przez śp. Romana Wilhelmiego postać stała się symbolem cwaniactwa, karierowiczostwa i… peerelowskiego aktywizmu. Anioł inwigiluje i zastrasza mieszkańców zarządzanego przez siebie bloku. Ku uciesze widzów zaznajomionych z rzeczywistością Polski Ludowej, bohater serialu Stanisława Barei organizuje czyny społeczne, zebrania, kabaret i… chór. Po co w miejskim mrowisku chór? Dla dozorcy Alternatyw 4 był to przejaw „społecznego podejścia” do zarządzania podległymi sobie zasobami ludzkimi. Dla urodzonych na długo przed 1989 był to kolejny powód do śmiechu przez łzy. Niestety sceny rodem z polskiej komedii możemy oglądać również na deskach III Rzeczpospolitej. Tyle, że nikt się nie śmieje, wszyscy płac(z)ą. Miłośnikiem Anioła i – co zaraz udowodnimy – innych postaci z kultowych seriali i filmów PRL okazał się Zbigniew Derdziuk, prezes Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Ten 50-letni jegomość z całą pewnością jest znany miłośnikom twórczości Kazika Staszewskiego. W piosence „No speaking inglese”, z płyty Las Maquinas de la Muerte, Derdziuk pojawia się, jako ten, który nie chce wokaliście odsprzedaż kartki na alkohol („No daj mi wódki, no, co ci to stanowi?”) ponieważ „musi zawieźć tatowi”. Derdziuk był również ministrem w pierwszym rządzie Tuska oraz sekretarzem stanu kancelarii premiera Buzka i Marcinkiewicza. Jednak nie tym szef najbardziej znienawidzonego urzędu zapisze się w historii polskiej sceny kabaretowej… gościnnie na nczas.com: nieodżałowany Jarząbek Wacław ("Miś" Stanisława Barei) Derdziuk wpadł na pomysł stworzenia w ZUS-ie… “zespołu wokalno-instrumentalnego”. Grupa wyłoniona spośród kilkudziesięciu tysięcy pracowników miała przez kilka miesięcy szlifować swoje umiejętności, aby na jesieni tego roku wystąpić w trakcie obchodów 78 rocznicy istnienia urzędu! Absurdalne i godne uwiecznienia nie jest samo tylko powołanie „chóru”. Za marnotrawstwo czasu i pieniędzy należy uznać również fakt obchodzenia rocznicy powołania do życia emerytalnego molocha! Czy pracując w różnych firmach świętowaliście Państwo kiedykolwiek rocznicę (w dodatku nieokrągłą?) założenia swojego miejsca pracy? Muzycznych uzdolnień ZUS-owskich urzędników nie poznamy za sprawą „Super Ekspresu” (SE). Tabloid, jako pierwszy doniósł o ekstrawagancji prezesa i zażądał ujawnienia kosztów przygotowania (w tym muzycznego przeszkolenia) zespołu. Jacek Dziekan, rzecznik ZUS, ogłosił, że pomysł „nie będzie wprowadzony w życie”. Nieoficjalnie wiadomo, że Derdziuka ostro skrytykował Marek Bucior, wiceminister pracy, który reprezentuje rząd na spotkaniach rady nadzorczej urzędu. Według SE prezes ZUS uzasadniał pomysł „chęcią sprawdzenia zainteresowań swoich pracowników”. Takie tłumaczenie nie przekonało Buciora: “A jak się okaże, że pracownicy ZUS lubią jazdę konną, otworzy pan stadninę?” – miał zapytać wysłannik Donalda Tuska. „Konie łby pospuszczać! Czy konie mnie słyszą?!” – pytamy za reżyserem „Ostatniej paróweczki hrabiego Barry Kenta” z kultowego „Misia”. Zostawmy jednak wizję urzędników galopujących na koszt podatników. Fantazja Derdziuka sięga znacznie dalej! Prezes ZUS otrzymał tytuł… Znakomitego Przywódcy. Certyfikat jest przyznawany w ramach Polskiej Nagrody, Jakości (PNJ) „za wdrażanie koncepcji zarządzania, przez jakość”. PNJ jest objęte patronatem Krajowej Izby Gospodarczej, Polskiego Centrum Badań i Certyfikacji oraz Fundacji Teraz Polska. Derdziuk został doceniony za starania mające na celu „stworzenie z ZUS wzorowej instytucji publicznej, wiarygodnie, efektywnie i skutecznie realizującej zadania powierzone przez Państwo, przyjaznej klientom, gwarantującej poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa poprzez rzetelne wypełnianie społecznej misji”. Ambicją Zbigniewa Derdziuka jest „przekształcenie ZUS w instytucję publiczną nowej generacji”. Ma on nadzieję, że „ZUS w ciągu kilku lat stanie się liderem wśród instytucji publicznych pod względem, jakości obsługi klientów, przy zapewnieniu przejrzystości gospodarki finansowej oraz wysokich standardów kontroli kosztów”. I teraz najlepsze! Aby przez dwa lata móc legitymować się tytułem „Znakomitego Przywódcy” trzeba zapłacić 2091 złotych opłaty rejestracyjnej, 7134 złote opłaty weryfikacyjnej, a także 2952 złotych za dyplom, statuetkę, promocję oraz uroczystość wieńczącą konkurs. Regulamin certyfikatu wymaga także, aby przedsiębiorstwo, w którym pracuje Znakomity Przywódca przedstawiło „własną ocenę działalności w dziewięciu filarach zarządzania, przez jakość”. To ta ocena jak i rzeczone ~13.000 złotych stanowią podstawę przyznania certyfikatu! Derdziuk powołał dwa zespoły. Pierwszy miał ocenić Derdziuka, jako prezesa. W jego skład weszło kilkunastu pracowników ZUS m.in.: naczelnicy departamentu administracyjnego, finansów, kontrolingu, statystyki oraz zarządzania nieruchomościami. Ich pracę nadzorował drugi zespół: dyrektor gabinetu prezesa oraz… Zbigniew Derdziuk! Niektórzy mogą się zastanawiać, dlaczego Derdziuk, za grubą w końcu kasę, przyznał sobie tytuł Znakomitego Przywódcy? My wiemy, dlaczego! „Czasem aż oczy bolą patrzeć, jak się przemęcza dla naszego ZUS-u, prezes Derdziuk Zbigniew. Ciągle pracuje! Wszystkiego przypilnuje i jeszcze inni, niektórzy, wtykają mu szpilki. To nie ludzie – to wilki! To mówiłem ja – Jarząbek Wacław”. Jarzabek Waclaw

Dworak idzie w zaparte Na dwie godziny przed rozpoczęciem ogólnopolskiego Marszu w obronie Telewizji Trwam Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zwołała niezapowiadaną konferencję prasową. Jan Dworak przywołał stary i niemiłosiernie wyświechtany repertuar „argumentów”, okraszając go zapewnieniem, że nie ma „spisku” w przypadku odmowy koncesji, choć nikt tak nigdy nie twierdził.
– Nie ma żadnego spisku mającego na celu likwidację Telewizji Trwam czy Radia Maryja. Decyzję dotyczącą nieprzyznania miejsca na multipleksie cyfrowym Fundacji Lux Veritatis Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji (KRRiT) podjęła samodzielnie, na własną odpowiedzialność – powiedział w sobotę jej szef Jan Dworak. Na pytanie dziennikarza Telewizji Trwam, co się dzieje z głosami poparcia, które miliony ludzi przysyłają do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, i czy ta je liczy, Dworak stwierdził bez zażenowania, że te głosy go nie interesują i nie są liczone. – Nie liczymy tych podpisów, liczy je skrzętnie Fundacja Lux Veritatis i podaje te informacje. My liczymy natomiast listy, jest 57 tys. kopert, ale ile tam jest podpisów – czy dwa miliony, czy nie – tego nie wiemy. Te listy, zgodnie z dobrymi zasadami, są u nas przechowywane. Gdyby tam nawet nie było dwóch milionów, tylko milion, to nie ma to dla nas żadnego znaczenia – powiedział Dworak. I dodał, że akcję zbierania podpisów w obronie Telewizji Trwam Krajowa Rada obserwuje jedynie, jako „ważny wyraz działania części opinii publicznej”. – Krajowa Rada, jak widać, szczególnie nie przejmuje się tymi podpisami, skoro nie liczy osób, tylko koperty. Jest to przedmiotowe traktowanie ludzi, społeczeństwa, Narodu. Normalnie dla urzędnika państwowego każdy człowiek winien być ważny. Po takich jego słowach opinia o panu Dworaku leci jeszcze bardziej w dół – mówi w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” prof. dr hab. Krystyna Czuba, medioznawca (UKSW, WSKSiM).
Zdążyć przed marszem Rada zwołała konferencję na dwie godziny przed marszem. Trudno nie odnieść wrażenia, że był to zabieg obliczony na zamiar, by w przekazach medialnych zaistniała jedynie „słuszna” wersja, czyli wersja KRRiT. Dworak tłumaczył, że marsz w obronie mediów katolickich to dobry moment, by przedstawić fakty, to, jak wygląda proces koncesyjny w chwili obecnej, a więc sytuację związaną z postępami cyfryzacji w Polsce i konkursem na zagospodarowanie miejsc na multipleksie 1.

– Podejmując decyzję dotyczącą Trwam, nie głosowaliśmy za Panem Bogiem czy przeciwko Panu Bogu i nie zgadzamy się z takim stawianiem sprawy, z fałszywym dzieleniem na tej podstawie polskiego społeczeństwa, w tym również osób, które zasiadają w Krajowej Radzie, na osoby, które są z Panem Bogiem i które są przeciwko Panu Bogu. To jest zbyt daleko idące uproszczenie, które nie tylko uniemożliwia rozmowę na temat rzeczywistych problemów, ale jest krzywdzące i nieprawdziwe – żalił się szef Krajowej Rady. Zaznaczył, że konkurs zakończył się 17 stycznia 2012 r. i organem mogącym obecnie rozstrzygnąć o prawidłowości lub nieprawidłowości przeprowadzonego przez KRRiT konkursu jest teraz sąd administracyjny. Dworak wspomniał również, że 23 marca 2012 r. złożona została w sądzie całość dokumentacji wraz ze skargą Fundacji Lux Veritatis oraz odpowiedzią KRRiT, zaś 30 marca 2012 r. analogiczna dokumentacja dotycząca spółki Mediasat.

– Przypisuje się Krajowej Radzie intencje uczestniczenia w jakimś spisku, że Krajowa Rada podejmowała te decyzje na jakieś zamówienie polityczne, wymienia się tutaj premiera, prezydenta, rządzących, Platformę Obywatelską. Ma to być spisek, który ma oczywiście za zadanie doprowadzić do laicyzacji Polski oraz zniszczenia tradycji chrześcijańskiej. To zupełnie nieprawdziwy stereotyp – deliberował Dworak. – To jest ostra manipulacja i jednocześnie dla dziennikarzy, którzy brali udział w konferencji, pewnie niezauważalna. Po prostu mają pisać czy mówić według wskazań pana Dworaka, żeby to, co za dwie godziny zobaczą i usłyszą, nie było dla nich ważne, bo najważniejsze jest to, co on ma do powiedzenia. Nieważni są odbiorcy, nieważne są podpisy dwóch milionów osób, nieważny jest protest, ważne jest to, co mówi pan Dworak – ocenia prof. Czuba. Dworak kilkakrotnie sugerował, że jedyną istotą problemu ma być kiepska sytuacja finansowa Fundacji Lux Veritatis, która nie zapewnia powodzenia sukcesu utrzymania się Telewizji Trwam na multipleksie.

– Ta teza, lansowana jak mantra, nie ma pokrycia w rzeczywistości, co zresztą Fundacja Lux Veritatis przedstawiła na kilku komisjach sejmowych. Pan Dworak już nieraz wcześniej mówił rzeczy nieprawdziwe, np. że Telewizję Trwam ogląda 6 tys. ludzi – dodaje. Podczas konferencji Jan Dworak nie potrafił jasno odpowiedzieć dziennikarzowi Telewizji Trwam na pytanie, dlaczego Fundacja Lux Veritatis, mimo kilkakrotnych prób, nie otrzymała od Krajowej Rady odpowiedzi, dlaczego podjęła negatywną decyzję w sprawie koncesji na nadawanie drogą cyfrową.

– Pan przewodniczący był łaskaw powiedzieć, że nikt nigdy nie zwracał się do Krajowej Rady o zaprezentowanie państwa stanowiska. Przedstawiciele Fundacji, z tego, co wiem, wielokrotnie zwracali się o uzasadnienie decyzji negatywnej. Ja sam, będąc po złożeniu odwołania przez Fundację, rozmawiałem z panem i pan zawsze mówił, że decyzja i jej uzasadnienie są utajnione – wytknął Dworakowi Krzysztof Nowina Konopka z Telewizji Trwam.

Piotr Czartoryski-Sziler


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
750 751
Lotus 750 EC
02 750 690
instrukcja obsługi yamaha virago xv 750
ćw. 7 metody fizyczne, INSTRUKCJA OBSŁUGI KAMERY TERMOWIZYJNEJ AGA Thermovision 750®
projekt 1 K&K, obliczenia2, h=750[m] , 150C, 1013hPa
750
DEC RADY WE 750 2000
sciaga 750
INSTINCT 750 EC
Honda CB 750 Seven Fifty Instrukcja EN
750
750 ac
750
PD ergonomia, ergonomia[1][1].cz3, Optymalna odległość widzenia 600 - 750 mm - w pracach manipulacyj
750
750 a
750

więcej podobnych podstron