779

Akcja repolonizacyjna na terytoriach południowo-wschodnich Rzeczypospolitej w latach 1935-1939

Znane jest przekonanie, iż kultura polska, dzięki swej atrakcyjności, przyczyniła się w czasach przedrozbiorowej Rzeczypospolitej do polonizacji Rusinów, zwłaszcza bojarów ruskich. Chciałbym się zająć zbadaniem zjawiska prawie zupełnie nieznanego, mianowicie zruszczeniem szlachty polskiej przybyłej na Ruś i podjętymi w latach międzywojennych próbami repolonizacji zruszczałych potomków tej szlachty. Historycy problemami tymi dotychczas prawie się nie zajmowali; niekiedy tylko w różnych opracowaniach i artykułach pojawiają się krótkie wzmianki o zniszczeniu zubożałej szlachty polskiej na Rusi. Władysław Łoziński w znanej swojej książce Prawem i lewem wspominał o udziale halickiej szlachty zaściankowej w powstaniu Chmielnickiego. W Szkicach z dziejów szlachty mazowieckiej Władysław Smoleński napisał, że osadnictwo drobnej szlachty na Rusi Czerwonej zaczęło się już w XIV w., zwłaszcza w ziemi bełskiej, za książąt mazowieckich. Szlachta mazowiecka zapoczątkowała szereg gniazd drobnoszlacheckich na Pogórzu Karpackim. Przyłączenie Podola do Korony dało nowe tereny osiedleńcze. Znaczna ilość drobnej szlachty mazowieckiej osiadła w dobrach magnackich na kresach wschodnich, gdzie z biegiem czasu przyjęła obrządek greckokatolicki, uległa zruszczeniu i schłopiała. Badanie metryk pozwoliło dokładnie ustalić zmianę obrządku. Michał Dunin-Wąsowicz w 1909 r. opublikował w „Miesięczniku Heraldycznym” materiały archiwalne pt. Parafia Janów Trembowelski. Metryki chrztu św. ślubów i zejścia od 1699 do 1783 r. Autor ustalił, że od 1699 do 1757 r. przeszło na obrządek greckokatolicki bardzo wiele osób drobnej szlachty. Antoni Prochaska we wstępach do poszczególnych tomów Aktów grodzkich i ziemskich, wydawanych we Lwowie przed I wojną światową, pisał o szlachcie zagrodowej na Rusi, a w Historii miasta Stryja wspomniał o przyciąganiu przez greckokatolickich proboszczów do swego obrządku ludności religii rzymskokatolickiej, co ustaliła wizytacja biskupia z r. 1722. Karol Falkiewicz w monografii powiatu gródeckiego z 1896 r. ostrzegał:

“Parafie rzymskokatolickie są w tej części Galicji tak wielkie i rozległe, że zniszczenie osad polskich musi ostatecznie nastąpić”. I wojna światowa, wojna odrodzonej Rzeczypospolitej z Rosją Sowiecką, walki polsko-ukraińskie o Lwów i powojenna trudna odbudowa – wszystko to utrudniło prowadzenie badań. W latach dwudziestych tylko Przemysław Dąbkowski publikował studia na temat szlachty z terenów Rusi Czerwonej: w 1925 r. Wędrówki rodzin szlacheckich. Karta z dziejów szlachty halickiej. W 1928 r. Zwierciadło szlacheckie.O zruszczeniu szlachty zaściankowej na Podkarpaciu pisał Władysław Pulnarowicz W historii powiatu turczanskiego. Autor ustalił, że los ubogiej szlachty pogorszył się po rozbiorach, gdy władze austriackie zlikwidowały dzierżawy królewszczyzn. Potomkowie dzierżawców w niedługim czasie zeszli do szeregów proletariatu robotniczego. Wśród robotników leśnych i tartakowych spotykano nazwiska dawnych posesorów królewszczyzn. W ostatnich latach o repolonizacji szlachty zagrodowej wspomnieli w swoich pracach Tadeusz Krawczak i Krzysztof Ślusarek. Ruch szlachty zagrodowej negatywnie ocenił ukraiński historyk Mykoła Siwicki. Zjawisko zruszczania nazwisk w parafiach greckokatolickich i zmiany narodowości zauważyli w latach trzydziestych oficerowie komisji poborowych w Przemyślu. Tak o tym pisał w 1939 r. Jan Korab-Wojciechowski, sekretarz Zarządu Głównego Związku Szlachty Zagrodowej:

“Zgłasza się do wojska żołnierz, jako Dobriańskij, choć ojciec jego w metryce najwyraźniej ma Dobrzański, Drugi podaje nazwisko Krijanowskij, mimo ze każdy jego przodek nazywał się Krzyżanowski, z Dzika zrobili Dyka, nazwisko Wilczyński zamieniono na Wołk, sam podpisuje się Sulima, a w metryce ma Sołyma, nie mówi nawet po rusku i podpisuje się Ryklik Jan, a w metryce ma Ryłow Iwan. Przykładów można podać setki i tysiące. W przemyskim pułku strzelców podhalańskich służyło trzech braci stryjecznych, z których jeden w metryce miał wpisane Demkowicz Białas, drugi Białas, a trzeci już Biłas. Najlepiej to ilustruje, jak postępowała taka zmiana” W jednej tylko kompanii na 110 żołnierzy 34 miało zruszczone nazwiska.Kilku ludzi z kręgów wojskowych z gen. Januszem Głuchowskim na czele podjęło próbę repolonizacji zruszczonych potomków szlachty polskiej. Uznano, “że chociaż zmienili narodowość, chociaż zmienili obrządek, to jednak płynie w nich krew polska, która prędzej czy później odezwać się musi.” Akcję repolonizacyjną rozpoczęto od badań historycznych nad pochodzeniem tej ludności. Z inicjatywy gen. Janusza Głuchowskiego utworzono w listopadzie 1937 r. międzyministerialny Komitet do Spraw Szlachty Zagrodowej na Wschodzie Polski, formalnie działający przy Towarzystwie Rozwoju Ziem Wschodnich. W Komitecie rozpoczęła prace Sekcja Naukowa.

“Cały szereg historyków z ludźmi o ustalonym nazwisku w świecie naukowym na czele, wykazał ponad wszelką wątpliwość, że zruszczone nazwiska obejmują w przeważnej mierze dawną polską szlachtę zagrodową osiadłą w zwartych grupach wzdłuż południowo-wschodnich granic Polski.” Na podstawie badań ustalono, że na terenie Ziemi Czerwieńskiej mieszka około ośmiuset rodów szlacheckich – potomków szlachty przybyłej z terenu Korony od XIV do XVII w. i ponad sto dwadzieścia rodów szlachty wołoskiej, tzn. osadników przybyłych z terenu Wołoszczyzny. Bolesław Demkowicz-Dobrzański ustalił około tysiąca czterystu nazwisk szlachty zagrodowej Ziemi Czerwieńskiej.

“Do zorganizowania tej polskiej szlachty zagrodowej przystąpiono w 1935 r. Chodziło w pierwszym rzędzie o roztoczenie opieki nad tymi wszystkimi, którzy nie zatracili swej polskiej narodowości”. W wielu wioskach zaczęły powstawać koła szlachty zagrodowej. W dniu 17 października 1937 r. we Lwowie odbył się Zjazd Szlachty Zagrodowej. W Teatrze Wielkim zebrało się około czterech tysięcy delegatów kół szlacheckich. Postanowiono utworzyć Związek Szlachty Zagrodowej, powołano komisję do opracowania statutu i programu działalności. Formalnie Związek powstał 13 lutego 1938 r. na Zjeździe Ogólnym Szlachty Zagrodowej w Przemyślu. W Zjeździe wzięły udział osoby wspierające działalność Związku: gen. bryg. Janusz Głuchowski, wiceminister spraw wojskowych, gen. bryg. Wacław Scaevola-Wieczorkiewicz, dowódca Okręgu Korpusu X w Przemyślu, oraz wojewoda stanisławowski Stefan Pasławski i wicewojewoda lwowski Chmielewski. Przyjęty został statut zatwierdzony przez wojewodę lwowskiego. Utworzono Radę Naczelną i Zarząd Główny z siedzibą w Przemyślu. Na prezesa Związku wybrano księdza dziekana Antoniego Miodońskiego, kapelana 5 Pułku Strzelców Podhalańskich. W dniu 24 czerwca 1938 r. protektorat nad Związkiem Szlachty Zagrodowej przejął marszałek Edward Śmigły-Rydz.Związek Szlachty Zagrodowej rozwinął działalność oświatową, społeczną i gospodarczą. Wielką rolę w działalności Związku odegrało czasopismo „Pobudka”, założone w 1935 r. przez Towarzystwo Rozwoju Ziem Wschodnich. Od roku 1935 ukazywało się w Tuce nad Stryjem, w 1936 r. redakcję przeniesiono do Przemyśla. W roku 1937 „Pobudka” stała się dwutygodnikiem, a w następnym roku oficjalnym pismem Zarządu Głównego Związku Szlachty Zagrodowej. Nakład wynosił 13 tys. egzemplarzy, w 1939 r. zwiększono do 15 tys. Było to największe i najpopularniejsze pismo ludowe w Małopolsce Wschodniej. Od roku 1938 ukazywała się „Mała Pobudka” – pisemko dla dzieci i młodzieży. W czasie wakacji nakład “Małej Pobudki” zwiększano do 20 tys. egzemplarzy. Ukazało się kilka broszur na temat historii szlachty zagrodowej na ziemiach południowo-wschodnich Polski. Niektóre z nich miały także wydanie w języku ukraińskim, gdyż duża część potomków polskiej szlachty zagrodowej nie znała języka polskiego, Udało mi się odszukać następujące broszury:

1. Prokop Sas, Szlachta zagrodowa. Lwów b.r.w. (Prokop Sas to pseudonim Marcelego Prószyńskiego, znawcy zagadnień demograficznych na Kresach).

2. Roman Horoszkiewicz, Szlachta zaściankowa na ziemiach wschodnich. Warszawa 1936.

3. Władysław Pulnarowicz (senator RP), Rycerstwo polskie Podkarpacia (Dawne dzieje i obecne obowiązki szlachty zagrodowej na Podkarpaciu), Przemyśl 1937. To samo po ukraińsku.

4. Bolesław Demkowicz-Dobrzański, Szlachta zagrodowa Ziemi Czerwieńskiej, jej pochodzenie i przeszłość, Stanisławów 1938. To samo po ukraińsku.

5. Aleksander Tarnawski, Szlachta zagrodowa w Polsce południowo-wschodniej (materiały do bibliografii). Lwów 1938.

6. Stanisław Jastrzębski, Kim jesteśmy? O szlachcie zagrodowej w Małopolsce Wschodniej, Przemyśl 1939. To samo po ukraińsku.

Autorzy tych broszur pisali o pochodzeniu szlachty zagrodowej, przedstawiali jej udział w obronie Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej i w sławnych bitwach: Chocim, Wiedeń. Po upadku Rzeczypospolitej ukazywali jej udział w walkach o niepodległość, w powstaniach, w Legionach Józefa Piłsudskiego, w obronie Lwowa i w wojnie z Rosją Sowiecką. Wyjaśniano, dlaczego szlachta zagrodowa uległa zruszczeniu. Zubożenie i zmiana obrządku, często spowodowana dużą odległością od kościoła rzymskokatolickiego, przyczyniały się w XIX i XX w. do zmiany narodowości. Do Związku Szlachty Zagrodowej Podkarpacia należało w lutym 1939 r. 41 tys. członków w 450 kołach. Było 28 zarządów powiatowych. Działalność rozszerzyła się szybko na Wołyń i Polesie. Na początku 1939 r. powołany został Związek Szlachty Zagrodowej na Wołyniu. W Łucku rozpoczęta Wydawanie dwutygodnika „Pobudka Wołyńska”. Powstały pierwsze koła Związku Szlachty Zagrodowej na Polesiu; zebranie organizacyjne koła w Krasnolesach odbyło się we dworze w Hruszowej, należącym do Marii Rodziewiczówny. Związek Szlachty Zagrodowej starał się, aby ludność polska miała dobrą opiekę duszpasterską. Budowano i wyposażano kościoły, np. w Krynicy, woj. lwowskie. W kilkunastu miejscowościach szlachta zagrodowa wybudowała domy ludowe, w których były świetlice, sale teatralne, sklepiki spółdzielcze. Taki dom powstał w Rokszycach woj. lwowskie. Związek organizował różne kursy, np. kierowników świetlic, sekretarzy kół, kursy gospodarstwa domowego oraz kroju i szycia. W Bohorodczanach, w woj. stanisławowskim, otwarto szkołę gospodarstwa domowego. Kilkudziesięciu chłopców, uczęszczających do gimnazjów i liceów, otrzymało stypendia. W wojsku utworzono kompanie szlacheckie, najwcześniej w 5 Pułku Strzelców Podhalańskich w Przemyślu. W październiku 1936 r. kompania szlachecka zameldowała się u prezydenta Ignacego Mościckiego. Dla członków Związku organizowano wycieczki, np. w 1938 r. na trasie Przemyśl-Kraków-Wieliczka-Katowice-Chorzów-Poznań-Gdynia-Warszawa—Przemyśl. W lipcu 1938 r. utworzono Fundusz Pożyczkowo-Zapomogowy udzielający pożyczek na cele gospodarcze, jak kupno narzędzi rolniczych, nawozów sztucznych, nasion, uruchomienie warsztatu. Związek Szlachty Zagrodowej Podkarpacia dopomógł zorganizować kilkadziesiąt sklepów prywatnych, spółdzielczych i kółek rolniczych. Działalność Związku spotkała się z kontrakcją ze strony Ukraińców. Próbowali oni stworzyć ruch bojarów ukraińskich. Wydrukowano broszurę Mychąjła Hruszewskiego Ukrajinśka szlachta w Hałyczyni na perełomi XVI i XVII w. Próba zorganizowania ruchu bojarów ukraińskich nie powiodła się. Ukraińscy nacjonaliści zastosowali metody terrorystyczne: podpalenia, napady na poszczególnych członków Związku. W Chomczynie, woj. stanisławowskie, został zamordowany prezes Koła Związku Szlachty Zagrodowej Andrzej Rozwadowski. Działania Związku Szlachty Zagrodowej wspierało wiele znakomitych osobistości. Jan Korab-Wojciechowgki, sekretarz Zarządu Głównego, napisał:

“W pani Zofii Kossak-Szczuckiej Związek Szlachty Zagrodowej zdobył prawdziwego przyjaciela. Przyjechała na Zjazd do Przemyśla, zaznajomiła się z ludźmi, wysłuchała z uwagą programu pracy Związku. Jak głęboko odczuwała potrzeba podjętej akcji, jak doceniła wartość repolonizacji szlachty zagrodowej, świadczą o tym jej przepiękne odczyty w różnych miastach Polski. Dzięki nim Związek Szlachty Zagrodowej zdobył nowych przyjaciół; napływają piękne dary w formie datków pieniężnych, niejednokrotnie bardzo znacznych, całych kompletów dzieł Sienkiewicza, aparatów radiowych itd., itd., nie mówiąc o dochodach z odczytów, które w całości ofiarowała znakomita prelegentka na rzecz Związku. Jeśli już mówimy o gronie przyjaciół Związku Szlachty Zagrodowej, to ze wzruszeniem odczytywaliśmy list Marii Rodziewiczówny, która prosi o przyjęcie jej w poczet członków Związku i całym sercem zachęca do wytrwałej pracy dla zbożnego dzieła, jakim jest ugruntowanie polskości drogich nam wszystkim ziem.”

Ferdynand Ossendowski napisał dwie powieści z życia szlachty zagrodowej: Orły podkarpackie i Pod sztandarami Sobieskiego, Książki do bibliotek kół Związku przesyłali: Zofia Kossak-Szczucka, Maria Rodziewiczówna, Gustaw Morcinek, Kornel Makuszyński, Zygmunt Nowakowski, Ferdynand Ossendowski;, Wacław Sieroszewski i wielu innych. Doktor Ignacy Kleszczyński, przebywając w 1938 r. w znanym uzdrowisku Truskawiec, prowadzonym przez dra Romana Jarosza i jego brata Aleksandra, odwiedzał okoliczne miejscowości. Był w Modryczu, w Krynicy, spotkał się z przedstawicielami ruchu szlachty zagrodowej. Swoje wrażenia opisał w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym”:

„Polskość budzi się, zaczyna sięgać po własne prawa i po zapomniane niejednokrotnie przez rozmaite rządy i ludzi strony. (…) Wystarczy przyjechać tutaj, odwiedzić takie czy inne koła, porozmawiać. Toż to są naprawdę «zaklęci rycerze» polskości, zapomniani, narażeni na łup zdecydowanej agitacji. Myśl wydobycia ich spod nalotu ukraińskiego, myśl odczyszczenia zbroi szlachty polskiej, przywrócenia do dawnej świetności musi być jednak jeszcze czymś więcej, niż jest obecnie. Dotychczas osiągnęliśmy wspaniale wyniki Trzeba jednak dać dalsze poparcie, znaleźć pieniądze na budownictwo, na zorganizowanie polskich spółdzielni, które mogłyby konkurować z doskonale zorganizowanymi ukraińskimi, tworzyć polskie mleczarnie, budować kościoły. Jest to ludność, która szczerze i prosto garnie się do polskości. (…) Niedawno jeszcze jak powstało koło polskie szlachty w Krynicy Szlacheckiej koło Drohobycza, a już pod dachem znajduje się tam piękny kościół, który na wiosnę będzie oddany do użytku. Będzie stanowił on nowy dokument atrakcyjności i siły cywilizacji Zachodu, wracającej tutaj wraz z polskością.”

Jerzy Braun tak pisał w styczniu 1939 r.:

“Żywiołowy ruch odrodzeńczy wśród szlachty zagrodowej już się rozpoczął. Dziesiątki tysięcy wracają do polskości. Trzeba ten proces przyspieszyć i rozbudować. Niech nasi demokraci nie obawiają się stanowości tego ruchu. Szlacheckość ta nie ma na sobie piętna klasowego. To po prostu stygmat wolności osobistej i rycerstwa chrześcijańskiego, jaki nadawała «Polska wieczna» swoim synom. Z takim szlachectwem łączy się nie pojęcie uprzywilejowania socjalnego, lecz idee godności, poświęcenia, odpowiedzialności i swobody duchowej.” Dobrze rozwijająca się akcja repolonizacyjna na ziemiach południowo-wschodnich Rzeczypospolitej została przerwana przez wybuch wojny i okupację tych terenów przez Związek Sowiecki.

Źródło tekstu: J.P.Jarosz – “Akcja repolonizacyjna na terytoriach południowo-wschodnich Rzeczypospolitej w latach 1935-1939″ – Kraków 2002.

http://www.kki.pl/

Sarmackość w stanie czystym

Jakie cechy łączą się z pojęciem „sarmackości”? Wielorakie. Dziś zajmę się tylko jedną z nich: dosadnym językiem i dosadnym obrazowaniem poetyckim.

Wespazjan Kochowski W przypadku literatury podstawy sarmackiego języka stworzył „największy poeta Sarmacji, Jan Kochanowski” (wedle słów zasłużonego badacza, Alojzego Sajkowskiego). Ale przecież mistrzami poezji sarmackiej byli i europejski Jan Andrzej Morsztyn (ewidentny Sarmata, tylko w peruce!), i Wespazjan Kochowski, kreowany na wieszcza sarmatyzmu, o włosach podobno poskręcanych tłustym, swojskim kołtunem; i mistrz krótkiej frazy Mikołaj Sęp Szarzyński; i rozwlekły a gawędziarski Wacław Potocki… Ale czy na pewno można wszystkich tych poetów wrzucać do jednego sarmackiego worka?

Oświecenie a sarmaccy poeci Można. Przypomnijmy, że słowo „sarmatyzm” wymyślone zostało przez polskie Oświecenie – jako termin ośmieszający. Miał on jednak tykać i chłostać jedynie współczesnych przeciwników politycznych króla Stasia. Bo Oświeceni, choć krytykowali „sarmatyzm”, zarazem obdarzali wielkim uznaniem poetów, których my dziś uznajemy za propagatorów „sarmatyzmu”. Paradoks? Niezupełnie. Po prostu w wieku XVIII przymiotniki „sarmacki” i „sarmatyzm” chodziły innymi drogami niż dziś. Wszyscy staropolscy autorzy byli wówczas nazywani „sarmackimi” – i w żadnym razie nie ośmieszano ich jako ludzi „sarmatyzmu” (nie dotyczy to oczywiście sarmackich poetów „współczesnych”, których Oświeceni nie akceptowali…). Wynika stąd, że słowo „sarmacki” było za króla Stasia określeniem pozytywnym! Tak jest – przywoływało bohaterską i mocarstwową przeszłość Rzeczypospolitej. No i najbardziej czczonym spośród poetów „sarmackich” był oczywiście Jan Kochanowski, który – jak pisano:

…w rytmach swoich nieśmiertelny,

Całemu narodowi powieki otworzył, […]

Zabrzmiał w arfy Dawida niezrównane głosy,

Muzom sarmackim strojne pozaplatał kosy.

Cytowana tu powyżej parafraza „Art poétique”, dostosowana do polskich realiów, powstała pod piórem Franciszka Ksawerego Dmochowskiego. Mimo pochwały, jaką ów Oświeceniowiec obdarza Kochanowskiego, (jako poetę sarmackiego), znajdziemy tutaj również krytykę pewnej specyficznej sarmackiej cechy, takiego sarmackiego piętna, jakim naznaczone były staropolskie strofy.

Piętno sarmackiej poezji Jakież to piętno? Chodzi o niewyparzoną gębę naszych poetów, zarazem i tych renesansowych, jak i barokowych. Nasz Oświeceniowiec przestrzega:

Strzeż się razić przystojność dla próżnej igraszki:

Kochanowski z Kochowskim coś sobie pozwolą,

Potockiego gdy czytasz, uszy cię zabolą.

Kochanowski zestawiony został wprost z Kochowskim (dziś historycy literatury często ich sobie przeciwstawiają…). Także inny ważny poeta sarmacki, Krzysztof Opaliński, obok solennych pochwał (bo to przecie świetny autor) zebrał od Oświeceniowca prztyczek za to, że „mu się tłusty wyraz częstokroć wyśliźnie”. A w ogóle poezję wieków XVII i XVIII Oświeceniowiec krytykuje za to, że:

…styl się nam popsuł, Muzy ochrzypiały,

Huczne tylko, lecz przykre dźwięki wydawały.

To prawda, że w zacytowanych przeze mnie wersach krytyka dawnych, sarmackich poetów (generalnie chwalonych!) odnosiła się przede wszystkim do rodzimego baroku… Ale po części, jak widać, dotknęła i Kochanowskiego. Bo przecie tak nasz renesans, jak i nasz barok mają mnóstwo cech wspólnych. Do tych wspólnych cech należy dosadność i krwistość języka. To ona nie odpowiadała klasycznemu gustowi Oświeconych.

Idiom sarmacki czy znamię niedojrzałości? Tak jest. Myślę, że dotykamy tu szczególnego „sarmackiego znamienia”, „piętna” albo „sarmackiego idiomu”, który dany nam jest, jako szczególna, narodowa cecha. Ale czy rzeczywiście jest to cecha specyficznie sarmacka? Znamy przecie podobną dosadność z dzieł literatury różnych krajów i narodów. I bardzo często dosadność taka wynika nie tyle, czy nie tylko, z artystycznego zamiaru, ale raczej z pewnej nieudolności czy – mówiąc oględniej – niedojrzałości literatury, z poszukiwania formy przez prekursorów danej literatury narodowej. Chropowatość zanika za to w momencie, gdy język dochodzi do większego „wypolerowania” i osiąga dojrzałość. Wówczas też dopiero chropowatość zaczyna drażnić nowych autorów – tych w mniemaniu swoim „klasycznych”. Tak. Zarzut chropowatości, „ochrzypiałości”, takiej „poetyckiej chrypki” jest w odniesieniu do literatury sarmackiej po części słuszny. Bo jakże wiele w niej utworów nieporadnych, grubo ciosanych! Tym niemniej krwistość, dosadność, chropawość i chropowatość PRZETRWAŁY etap wczesnej literatury w naszym języku narodowym – i w dziełach dojrzałych objawiły się, jako wręcz ZASADA artystyczna. Jako jedna z charakterystycznych cech sarmackiego idiomu. Idiomu, powtarzam, dojrzałego, wykrystalizowanego. Tak. Przez niektórych mistrzów staropolskiego słowa owe chropowatość, krwistość i dosadność podniesione zostały do rangi artystycznego środka. Mówię tu zwłaszcza o Wacławie Potockim. O niezwykłości jego stylu pisał swego czasu w podobnych kategoriach Claude Backvis. A potem Krzysztof Koehler.

Dowód nr 1 Na dowód – próbka opisu batalistycznego z epopei „Wojna chocimska”. To atak husarii, ciężkiej jazdy polskiej posługującej się długimi kopiami:

Wprzód chrzęst tylko i szelest słychać było cichy,

Gdy naszy ławą brali pogaństwo na sztychy;

Żaden swego nie chybi i trzech drugi dzieje, [= nadziewa po trzech na kopię]:

Że im ciepłe wątroby kipią na tuleje;

Trzask potem i zgrzyt ostry, gdy po same pałki

Kruszyły się kopije w trupach na kawałki;

Pełno ran, pełno śmierci; wiązną konie w mięsie,

Krew się zsiadła na ziemi galaretą trzęsie;

Ludzie się niedobici w swoich kiszkach plącą;

Drudzy chlipią z paszczeki posokę gorącą.

Dowód nr 2 Dosadność widać także u sarmackich poetów o nastawieniu klasycznym, tych, których zazwyczaj (niesłusznie!) wykreśla się z listy „poetów sarmackich”. Owszem, imitowali oni frazy kawalera Marina i zachwycali się wierszami klasycznej Francji Ludwika XIV, komponując sestyny, tercyny i sonety na francuską modłę. A jednak nie rezygnowali z sarmackości swego języka, z sarmackiej ojczyzny-polszczyzny. Jeden z najbardziej znanych przykładów tego faktu to pierwsze polskie tłumaczenie Corneille’owego „Cyda”. Dokonał go Jan Andrzej Morsztyn, jak się rzekło – Sarmata w peruce, oficjalnie frankofil, potajemnie agent króla Ludwika XIV. W oryginale „Cyda” upokorzony przez Gomesa starzec, Dyjego, żąda, aby Gomes go zabił, bo życie bez honoru to dla Hiszpana nie życie. Gomes odpowiada wzgardliwie, lecz wedle reguł klasycznej perory, przywołując antyczne bóstwa:

Skrócić życie twoje Znaczyłoby przynaglić Parkę o dni troje. [przeł. JK].

Otóż Jan Andrzej Morsztyn oddał ten dwuwers w staropolszczyźnie następującymi słowy:

Ze trzy dni wytrwaj, stary grzybie,

A sama cię śmierć bez mej pomocy przydybie.

Morsztyn francuszczyznę znał świetnie. Świetnie też radził sobie z eleganckimi frazami w języku polskim. Nie miał jednak na karku ekspertów z Akademii Francuskiej – przeważyła w nim sarmacka krewkość i pokusa wykorzystania możliwości, jakie dawała mu ojczysta mowa. Nie powstrzymał się od rozbuchania frazy, bez wątpienia ku zadowoleniu swoich odbiorców.

Moc i słabość sarmackiego idiomu Wyłuszczona tu cecha literatury staropolskiej zazwyczaj znika w przekładach na języki obce. Aby oddawały one blask oryginałów, tłumacze musieliby wykazać znacznie większą znajomość polszczyzny oraz niepospolitą biegłość we własnym narzeczu… a także śmiałość, której im częstokroć braknie, połączoną z pomysłowością. Takie przekłady – o ile mi wiadomo – na razie nie pojawiły się (no… znam kilka wyjątków, ale o tym kiedy indziej). Toteż jak dotąd tłumaczenia świetnych wierszy staropolskich wydają się najzwyczajniej prymitywne – albo też są nazbyt wygładzone, a wówczas nie różnią się wiele od banalnych, barokowych tworów Europy Zachodniej… Jacek Kowalski

NIEKTÓRE ASPEKTY TECHNICZNO-KONSTRUKCYJNE SMOLEŃSKIEJ KATASTROFY [Umieszczam dla informacji Czytelników część uwag. Inż. Krzysztofa Cierpisza do Raportu. Reszta – dla dociekliwych – w WGazecie i na stronach K. Cierpisza. To MUSI być uwzględnione w niezależnej analizie, jeśli taką wywalczymy. Komentarze KC wskazują na konieczność ściślejszych analiz i ściślejszych wniosków. Mirosław Dakowski]

http://gazetawarszawska.com/2012/05/18/niektore-aspekty-techniczno-konstrukcyjne-smolenskiej-katastrofy/        R2 Komentarze Krzysztof Cierpisz ( na czerwono)

NIEKTÓRE ASPEKTY TECHNICZNO-KONSTRUKCYJNE SMOLEŃSKIEJ KATASTROFY

Autor: Dr inż. Gregory Szuladzinski

Niezależny Doradca Techniczny Zespołu Parlamentarnego Ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy TU-154 M z 10 kwietnia 2010 r. Maj 2012

WSTĘP Rezultatem wypadku samolotu Tu-154M przy podejściu do lądowania była śmierć wszystkich 96 osób na pokładzie.

(1*) Skąd Autorowi wiadomo to, co było przyczyną śmierci członków delegacji?

Czy Autor badał zwłoki, wstępnie je licząc?

Czy Autor ufa MAK? Jeżeli tak, to, po co ten raport? Czy nie jest lepiej zapytać o to Anodinę?

 Incydent ten miał miejsce 10 kwietnia 2010 r. Pasażerami byli m.in. Prezydent Rzeczypospolitej, jego współpracownicy, posłowie, senatorowie, najwyżsi dowódcy Sił Zbrojnych.

(2*) Gdzie jest lista „boarding list”  (lista pokładowa i odcinki biletów pokładowych) lub cokolwiek, co udowadnia fakt odlotu z Okęcia. W takiej ilości i stanie zdrowia, czy wolnej woli (członków delegacji), że uwaga taka jest uzasadniona. Pod pozorem „eksperckich” uwag o wybuchach Autor oszukańczo podrzuca fakty, których NIKT nie zna.

Celem rozważań w tym raporcie są fizyczne przyczyny katastrofy w świetle okoliczności, jakie miały miejsce. Główne kryteria to: ilość i wielkość szczątków oraz niektóre dane nawigacyjne. Większość informacji oraz materiału fotograficznego, których użył Autor, pochodzi od Zespołu Parlamentarnego i współpracujących z nim dr. Kazimierza Nowaczyka i prof. Wiesława Biniendy. Również znaczna ilość danych pochodzi od mgr inż. Marka Dąbrowskiego. Podejście ilościowe do rozrzutu przestrzennego szczątków nie jest podjęte w tym raporcie.

(42), ale punkty na osi czasowej muszą być podane! Skoro Autor ma parametry lotu samolotu i parametry wybuchów, to, aby być MINIMALNIE wiarygodnym w oczach opinii publicznej musi te parametry nałożyć na oś. NIŻEJ PODPISANY WZYWA DR. G. SZULADZINSKIGO DO ŚCISŁEGO POWIĄZANIA PARAMETRÓW ZAPISU LOTU Z „WYBUCHAMI”. NALEŻY WYKAZAĆ TO NA WYKRESIE, ŁĄCZNIE Z ZASADNICZYM PARAMETREM TEGO WYBUCHU, JEDNEGO I DRUGIEGO.

STRESZCZENIE WYNIKÓW RAPORTU Najwyraźniejszą przyczyną katastrofy były wybuchy w czasie podejścia do lądowania, które zapoczątkowały destrukcję samolotu jeszcze w powietrzu. Jeden z nich miał miejsce na lewym skrzydle, około jednej trzeciej długości, powodując wielkie lokalne zniszczenie, w efekcie rozdzielając skrzydło na dwie części. Efekt wtórny to naruszenie więzów między przodem kadłuba i resztą statku.

(43) Jak to jest możliwe, że wybuch ma tak nadzwyczajnie skomplikowany przebieg?

– umocowanie skrzydła w kadłubie

– krawędź natarcia części przykadłubowej

– odcięcie końcówki skrzydła lewego – 10 metrów dalej

Drugi wybuch, wewnątrz kadłuba, spowodował gruntowne zniszczenie i rozczłonkowanie tegoż. Samo lądowanie (czy upadek) w terenie zadrzewionym, wszystko jedno jak niekorzystne i pod jakim kątem, nie mogło w żadnym wypadku spowodować takiego rozczłonkowania konstrukcji, które zostało udokumentowane.

1. OGÓLNY PRZEBIEG WYPADKU Część skrzydła lewego i prawego, przyległa do kadłuba i wyraźnie poszerzona, często jest nazywana centropłatem. Ta część przechodzi przez kadłub i jest, sama w sobie, bardzo solidnie zbudowana. W większości wypadków lotniczych, gdy maszyna w jakiś sposób uderza w płytę lotniska, ta część jest najmniej zniszczona w porównaniu z końcami skrzydeł czy końcami kadłuba. [---] Rys. 2. Trajektoria samolotu, według ostatnich badań, jest oznaczona czarną linią. Górny wykres pokazuje ją w planie, a dolny w elewacji. Punkt oz­naczony, jako TAWS (nazywany dalej punktem kry­tycznym; w skró­cie: punkt K) to miejsce, gdzie kie­runek lotu uległ gwałtownej zmia­nie.

(44) Taka gwałtowna zmiana kierunku nie jest FIZYCZNIE możliwa (jest to uwaga powtarzana przez K.C. wielokrotnie).

Prawie piono­we pasma na górnym zdjęciu to ul. Gubienki po prawej i ul. Kutuzowa po lewej stronie. W związku z Rys. 2 punkt TAWS (TAWS #38 zgodnie z raportem NTSB (załącznik 4 do raportu KBWL) będziemy nazywać punktem krytycznym, w skrócie Punkt K. (Plan trajektorii na Rys. 2 jest uproszczeniem. Ostatni odcinek między Punktem K i FMS naprawdę jest łukiem stycznym do poprzedniego odcinka. Znaczy to, że na ostatnim odcinku samolot wykonywał zakręt (uwaga 43)).

(34*) Samolot tej wielkości L=48m B=37.5m H=12m, masy=80.000kg etc. nie jest w stanie dokonywać „zakrętu” w opisanych warunkach, może on jedynie utracić siłę nośną i spaść na ziemię, o ile manewr taki by nastąpił. Biorąc pod uwagę nawet „nową” wysokość lotu 30m, to obrót na skrzydło lewe nie osiągnąłby nawet 45 stopni. Nie może być mowy o lądowaniu na plecach.

http://gazetawarszawska.com/2012/04/10/ladowanie-bez-skrzydla/

Powyżej ciekawy link, który ma pokazać zachowanie – w locie i w trakcie lądowania – samolotu bez skrzydła. Film jest prawdziwy. Po jego obejrzeniu musi być jasne dla każdego to, że ani tupolew Anodiny, ani tupolew Szuladzinskiego nie może dokonać obrotu na plecy.

Punkt FMS oznacza położenie, gdzie zamrożona została pamięć komputera pokładowego spowodowana utratą zasilania. Ten samolot ma wielokrotne zabezpieczenie przeciw zanikowi zasilania, tak że wydarzenie prowadzące do tego musiało być poważne. Kwadraciki z napisami „skrzydło” i „statecznik” to miejsca, gdzie te elementy maszyny zostały znalezione. „Brzoza” odnosi się do drzewa, które było uważane za bezpośrednią przyczynę katastrofy. Przypuszczano mianowicie, że uderzenie skrzydła w brzozę spowodowało utratę części skrzydła i razem z tym stateczności lotu, co spowodowało rozbicie się o ziemię. Aby zbadać tę sprawę, prof. Binienda wykonał symulacje używając MES (Metody Elementów Skończonych) i wykazał, że przy odpowiedniej prędkości skrzydło było w stanie ściąć brzozę, nie na odwrót.

(3*) Na zdjęciach oficjalnych widać wyraźnie, że analiza taka jest bez sensu, bo nie ma tam wyraźnego rozpoznania warunków fizycznych obiektów wchodzących w kolizję. http://zamach.eu/120406/Untitled_1.html

Mamy tu na myśli zdjęcie VIII-3, jest ono dowodem na to, że brzoza jednak ucina skrzydło (skrzydło prawe). Fotografia jest – poza tym – ilustracją autentycznego wybuchu, który dał energię przecięcia tego skrzydła. Jest to wybuch naziemny. Ta fotografia (VIII-3) powinna zniechęcić Dr. G. Suladzińskiego do jakichkolwiek poszukiwań wybuchów w powietrzu.

Skrzydło to (fragment prawego), jest i szersze – cięciwa, a i grubsze – wysokość, niż końcówka skrzydła lewego. Dodatkowo zawierające zbiornik paliwa, które również nie wybuchło, a co warto pamiętać.Skrzydło to zostało poddane działaniu fali uderzeniowej, ale na ziemi – czyli po inscenizacyjnym podrzuceniu szczątków wraku.  Oczywiście, nie zakładamy, że warunki są porównywalne ( brzoza skrzydła lewego, a brzoza skrzydła prawego), – bo nie wiemy, jakie parametry należałoby podstawić.  Tak Autor jak i Binienda sugerują, że ONI mieli wszelkie parametry do oceny zdarzenia. Ich hipotezy są wyraźnie sprzeczne z rzeczywistością: foto VIII-3.

Trzeba wspomnieć, że są dostępne zdjęcia brzozy wyglądającej jakby była ścięta tępym obiektem, ale związek tego z wypadkiem trudno ustalić. Dokładniejsze badania trajektorii lotu wykonane w międzyczasie wykazują, że do żadnego kontaktu między samolotem a ową brzozą nie mogło dojść. Nie wyklucza to jednak roli innych drzew w całości wypadku. W okolicy punktu FMS samolot rozbił się o ziemię.

2. OCZEKIWANE I FAKTYCZNE ROZBICIE KONSTRUKCJI; PORÓWNANIE W okolicy Punktu K nastąpiło gwałtowne wydarzenie, powodujące zmianę kursu.

(45) samolot powinien się rozpaść od obciążeń od manewrów lub podmuchu (wybuchu) – (uwaga ponowna).

(TAWS, Rys. 2). Wysokość była powyżej 30 m, prędkość pozioma – ok. 270 km/h. Drzewa, a następnie poszycie leśne w miejscu awaryjnego lądowania, miały tendencję do hamowania, do zmniejszania prędkości poziomej. („Awaryjne lądowanie” jest tu użyte, jako luźny termin, oznaczający zetknięcie samolotu z ziemią, wszystko jedno w jak niepożądany sposób.) Własności sprężyste gruntu powinny działać w pewnym stopniu jak amortyzator, zmniejszając szczytowe przyspieszenia pionowe przy upadku. Nie było żadnych przeszkód prócz drzew, mogących gwałtownie maszynę wyhamować. Efekt nie powinien być dużo większy, niż przy wjechaniu samochodu w zagajnik z prędkością 150­250 km/h, co jest szacowaną prędkością przy uderzeniu o ziemię. (W zagajniku tym musiałyby rosnąć cienkie drzewka, bowiem porównujemy samolot o długości ok. 50 m z samochodem o długości mniej niż 5 m). Czego należało spodziewać się przy takim wypadku? Jeśli chodzi o samolot, to miejscowych rozdarć pokrycia i dużo pogniecionej blachy. Skrzydła mogły ulec poważnemu połamaniu, natomiast kadłub powinien mieć tylko ograniczoną strefę uszkodzeń i ubytków.

(4*) http://zamach.eu/110109/TU-154.htm wykazuje, że Autor nie czuje konstrukcji lotniczych i nie ma pojęcia o charakterze ich działania (zachowania się w trakcie takiego ruchu). Zdjęcia wraku samolotu pokazane na Rys. 3 i Rys. 4 nie zgadzają się z takimi przewidywaniami. Rys. 3a. Wrak samolotu zestawiony na lotnisku i widziany od tyłu. Lewe skrzydło jest po lewej stronie.

(35) Rys 3. Wykazuje jasno to, że ucięcie skrzydła prawego zostało dokonane za pomocą wielokrotnie wyższej energii, niż ucięcie końcówki skrzydła lewego.

http://zamach.eu/120406/Untitled_1.html zostało to omówione w/w linku.

 Rys. 3b. Jest to powiększony fragment Rys. 3a, pokazujący po lewej stronie wywinięcie krawędzi rozprutego kadłuba (poniżej okien). Rys. 4. Wrak samolotu zestawiony na lotnisku i widziany od przodu. Po prawej stronie widać resztki lewego skrzydła. Wygląda na to, że nie ma ono wyraźnej łączności z resztą centropłata.

(5)Takie właśnie rozczłonkowanie skrzydła lewego oświadczy o tym, że oddzielenie końcówki nie może być spowodowane przez falę uderzeniową. Fala taka, aby była destrukcyjna musi mieć b. dużą prędkość cięcia, a to zostawia charakterystyczne ślady. Ślady – te na zdjęciu, temu przeczą, bo wykazują niską prędkość cięcia blach: są to ślady po nożycach maszyny niszczącej – niczego więcej.

Analytical Service Pty Ltd Nie tylko skrzydła są połamane, ale także kadłub jest w kawałkach. Przednia część kadłuba, ta przed skrzydłami, znalazła się na miejscu upadku w pozycji normalnej, „na brzuchu”, reszta kadłuba natomiast spadła „na plecy”, czyli tylna część obróciła się w locie względem przedniej.

(6*) Jest to bzdura, podobna do MAKowskiej z tym, że jeszcze większa, a to z wielu powodów:

- obrót taki, ma krótszy czas przebiegu, a wiec musi dokonać się szybciej, co wymaga odpowiednich zwiększonych przyspieszeń, a to oznacza wystąpienie sił, które tym bardziej ( niż u Anodiny) zniszczyłyby resztkę konstrukcji w locie (rozpad).

- obrót taki jest wykonany wg. sił, których nie tam nie ma (skąd by się wzięły?). Pilot natychmiast wykonuje ruch sterami w kierunku przeciwnym. Podobnie z awioniką. W nowoczesnych rozwiązaniach – jak w 101M – autopilot funkcjonuje po jego odłączeniu. To w takim sensie, że uniemożliwia pilotowi lub samolotowi gwałtowne manewry, niezgodne z przewidywalnymi. Tu ten mechanizm musiałby zadziałać automatycznie.

- przód oderwany, środek oderwany, ogon oderwany.

A WSZYTSKIE TRZY CZLONY LECA SOLIDARNIE I ZAKRECAJA ZGODNIE W LEWO: WG AZYMUTU INSCENIZATOROW SMOLENSKICH. COZ ZA WSPOLPRACA!  Inscenizatorzy wszystkich krajów łączcie się! Rysunek 4 sugeruje też, że pokrycie góry przedniego kadłuba nie zostało odnalezione lub uległo fragmentacji na odłamki zbyt małe, by zestawić je w „obrysie”.

(7) A gdzie one są? Cóż to za bezczelny fałsz! Dodatkowo Autor nie rozumie fizyki rozerwania „walczaka”, walczak pęka jedynie na tworzącej pow. cylindrycznej. Pozostałe fragmenty nie ulegają rozerwaniu. Autor nie jest inżynierem budowy samolotów ( mamy taką nadzieję, bo byłaby to kompromitacja), ale jako ekspert od wybuchów powinien znać mechanizm rozerwania walczaka. Taki właśnie mechanizm nalegałoby zastosować w tym inżynierskim uproszczeniu analizy jakościowej. No chyba, że Autor wymyśli wiele różnych ładunków wybuchowych, które zostały porozkładane wewnątrz kadłuba.

Na Rys. 5 – 9 pokazane są szczątki w miejscu upadku, wkrótce po ich odnalezieniu. Obraz dewastacji jest dużo gruntowniejszy, niżby awaryjne lądowanie mogło spowodować, zarówno w zakresie przestrzennym, jak i w naturze uszkodzeń. Są dziesiątki części dużych i tysiące małych. Mechaniczne uderzenie w grunt, po częściowym wyhamowaniu przez drzewa, nie uzasadnia takiego rozczłonkowania konstrukcji. („Awaryjne lądowanie” jest tu użyte, jako luźny termin, oznaczający zetknięcie samolotu z ziemią, wszystko jedno w jak niepożądany sposób).

Rys. 5. Resztki salonki w prawidłowej pozycji na ziemi. Także resztki podwozia przedniego, oderwane od podstawy, pokazane z tyłu.

Rys. 6. Część kokpitu i przód kadłuba w prawidłowej pozycji na ziemi.

Rys. 7. Główna, pasażerska część kadłuba, rozerwana i odwrócona spodem do góry. Po lewej i prawej stronie wydmuchniętej części pasażerskiej kadłuba widać wywinięte na zewnątrz burty, a po prawej stronie część sufitu samolotu.

(8*) Uwagi jak w p(7), wybuch w kadłubie na przodzie nie może wywoływać takich skutków, pisaliśmy, to już na samym początku:

http://zamach.eu/100419%20Samolot%20blizniak/Samolot.htm

Rys. 9. Tylna część kadłuba i skrzydła, które wylądowały odwrócone.

Rys. 10. Poszycie górne (nr 16) i dolne (nr 2 wg Rys. 11) odejmowanej części lewego skrzydła na płycie lotniska. Uderzający jest brak konstrukcji nośnej skrzydła (dźwigarów i pasów) między poszyciami, która została „wydmuchnięta”. Na miejscu zdarzenia oba elementy pokrycia były od siebie oddalone o przeszło 40 metrów. Zniszczenie pokazane na Rys. 10 nie rozsądza tego, czy wybuch zaczął się we wnętrzu skrzydła, czy też przed jego krawędzią. Pokazuje jedynie skutki wejścia silnej fali uderzeniowej do wnętrza skrzydła.

(9*) W jaki sposób „silna” fala uderzeniowa „może wejść do wnętrza skrzydła”??? Cierpisz

Impuls autorotacji nieznany Z mjr. Andrzejem Rozwadowskim*, doświadczonym pilotem lotnictwa transportowego Sił Powietrznych RP, rozmawia Marcin Austyn Doktor Wacław Berczyński, doświadczony konstruktor lotniczy, we wczorajszej rozmowie z "Naszym Dziennikiem" twierdzi, że szacunki komisji Millera dotyczące wielkości utraty siły nośnej Tu-154M po odpadnięciu fragmentu skrzydła są niewiarygodne. Mówi on o wartościach rzędu 5, a nie 20 procent. To trafne spostrzeżenie? - Rzeczywiście, idąc ku końcówce skrzydła, siła nośna jest coraz mniejsza, a zatem utrata końcówki skrzydła nie jest aż tak bardzo znacząca. Proszę też pamiętać, że samolot Tu-154M, podchodząc na lotnisko Siewiernyj, miał wypuszczone klapy, które dodatkowo zwiększają siłę nośną na skrzydle. Można powiedzieć, że wówczas strugi opływającego powietrza lepiej przylegają do skrzydła, a maszyna jest bardziej stabilna. Nie wierzę, by przy tej konfiguracji utrata tylko części skrzydła spowodowała tak wielkie perturbacje. Pilot w takiej sytuacji czuje, że samolot zachowuje się inaczej i podświadomie wykonuje kontrę.
Jeśli jednak do tego dołożymy urwane lotki, to sytuacja staje się już trudna do opanowania. - Utrata lotek na tak małej wysokości to bardzo poważna sprawa. Samolot zachowuje się dziwnie, nieprzewidywalnie. To tak, jakby człowiekowi przyzwyczajonemu do pracy dwiema rękami nagle zabrakło jednej z nich. W takiej sytuacji można tylko zdać się na Opatrzność.
Wiemy, że piloci próbowali ratować samolot z opresji. - Załoga działa instynktownie. Piloci zrobili, co mogli.
Na ile wykonanie przez samolot autorotacyjnej półbeczki było prawdopodobne? - 10 kwietnia 2010 roku samolot wykonywał lot prostoliniowy ze zniżaniem. By w tej sytuacji tak ogromną masę wprawić w rotację, trzeba użyć ogromnej siły. Aby samolot się obrócił, trzeba by zapewne wykonać pełne wychylenie steru. Tak jak mówię, potrzebna jest ogromna siła, by te 100 ton lecące z prędkością 70 m/s zareagowało obrotem.
Ale to brzoza miała pokonać skrzydło. Owa siła powodująca ruch obrotowy samolotu mogła mieć w tym swoje źródło? - Nie wiemy dokładnie, co się stało. Nie wiemy nawet, czy skrzydło zostało ucięte przez drzewo. A jeśli już tak się stało, to, w jaki sposób przebiegało jego niszczenie. Nie wiemy, czy to było ucięcie jak szablą i w efekcie skrzydło od razu odpadło. A może zostało tylko uszkodzone i zanim się oderwało od konstrukcji, to powodowało jakąś siłę, która miała wpływ na lot samolotu? Tego wszystkiego niestety do dziś nie wiemy. A z pewnością inaczej samolot zachowywałby się po szybkim cięciu skrzydła, a inaczej, gdyby skrzydło zostało tylko nadszarpnięte i strugi powietrza nim "rządziły". W takiej sytuacji mogłoby ono działać jak kawał steru. Tyle, że nic nie wiemy na ten temat.
Sam wynik konfrontacji drzewa sugerowany przez komisję skrzydła nie jest oczywisty? - Też mam tu spore wątpliwości. W lotnictwie wojskowym był przypadek, kiedy skrzydło ścięło drewniany słup energetyczny, a samolot wyszedł z kolizji bez większego szwanku. Tak było w Szymanach. Ten słup wyglądał, jakby ktoś wziął olbrzymią szablę i dokonał precyzyjnego cięcia. Samolot uderzył wtedy w słup końcówką skrzydła, na którym zostało tylko małe wgniecenie. Dla przykładu przypomnę tylko, że Amerykanie skrzydłem samolotu ścieli linę nośną kolejki górskiej i jakoś dolecieli do bazy bez utraty skrzydła. Dlaczego więc w Smoleńsku skrzydło miałoby odpaść po kontakcie z brzozą? Dla mnie sprawa katastrofy Tu-154M nie jest wyjaśniona, a argumenty komisji ministra Jerzego Millera niestety do mnie nie przemawiają.
Berczyński ma też wątpliwości, co do sposobu rozpadu Tu-154M. Uważa, że tak wielkie rozczłonkowanie maszyny trudno wyjaśnić prawami fizyki.- Widziałem katastrofy samolotów takich jak Lim, MiG, Su, które z ogromną prędkością wbiły się w ziemię. Mając na uwadze masę i wielkość Tu-154M, to patrząc na tamte katastrofy, muszę przyznać, że rządowy samolot wyglądał o wiele gorzej. Dziękuję za rozmowę.

Odmawiam miana Zanim przyszedł Sierpień'80, przez PRL przetaczała się fala drobniejszych strajków. I właśnie z jednym z nich związane jest wspomnienie, które do mnie w ostatnich dniach wyraziście wróciło. Konkretnie - ze strajkiem warszawskiej komunikacji. Od mniej więcej połowy dnia na mieście nie było ani jednego autobusu, ani jednego tramwaju, ale ludzie wiedzieli, dlaczego, i nie słyszałem, by ktokolwiek sobie krzywdował. Przeciwnie. W dwóch potężnych strumieniach pieszych, sunących po obu stronach ulicy Sobieskiego stronę Wilanowa, panował nastrój spontanicznego pikniku. Pogoda była ładna, ludzie w owych czasach mniej się spieszyli, bo nie było, dokąd, no i niezwykłe wydarzenie sprawiło, że było, o czym rozmawiać, choć te rozmowy przycichały w pobliżu licznych, ale kręcących się z niejakim zagubieniem i rzadką u nich niepewnością patroli milicji. Dotarłem po tym długim, przymusowym spacerze do domu i włączyłem "Dziennik Telewizyjny". A w owym dzienniku jedną z pierwszych wiadomości (ściślej, pierwszą po jeździe obowiązkowej, którą w ówczesnych programach informacyjnych stanowiło szczegółowe wyliczenie, gdzie był tego dnia z wizytą pierwszy sekretarz, gdzie premier i które z partyjno-państwowych ciał rządzących obradowało, nad jakim ważkim problemem) była elektryzująca informacja o bardzo pożytecznym dla obywateli udogodnieniu, wprowadzonym właśnie przez władze miasta stołecznego Warszawy. Wyglądało to tak: czołowy prezenter DTV stał na tle zupełnie pustego ronda w centrum stolicy i opowiadał, że w Warszawie wprowadzono właśnie specjalny pas przeznaczony tylko dla autobusów miejskich, dzięki czemu transport publiczny nie będzie już grzązł w korkach, wszystkim nam będzie się podróżowało lepiej, i w ogóle trzykrotne hip-hip hurra władzy, która tak dba o obywateli. Nie pamiętam już, czy relacja obejmowała rozmowę z wyrażającym radość i wdzięczność przedstawicielem społeczeństwa - nie to było ważne, co mówił "dziennikarz" z DTV i jego ewentualny gość (tak naprawdę te bus-pasy były już od paru tygodni) tylko dyskretnie eksponowany przez kamery widok za jego plecami. Otóż za jego plecami po pustym rondzie jeździły w kółko dwa, a może trzy miejskie autobusy, pozorując dzień, jak co dzień i normalną pracę MZK.

Nie musze chyba dodawać, że o żadnym strajku komunikacji nie było ani słowa. Dlaczego Państwu o tym tak szczegółowo opowiadam? Otóż w ostatni wtorek rano dowiedziałem się z Internetu o wykolejeniu pociągu towarowego w Zebrzydowicach. Nikt nie zginął, ale był to już piąty poważny incydent na kolei w ciągu zaledwie jednego tygodnia, i z tej racji wiadomość powinna przyciągnąć wielkie zainteresowanie mediów. Znalazła się w porannych dziennikach Polsat News i na pewien czas na pasku, wspomniano o sprawie jeszcze tu i owdzie. Zajrzałem na portal gazeta.pl., Co tam przez cały dzień wisiało na pierwszej stronie? Wielki radosny news o tym, jak pięknie się prezentują nowe dworce oddane na Euro. Taki też był otwierający materiał wieczornych dzienników TVP i TVN (Polsatu nie obejrzałem):, jaki wspaniały sukces! Jaki piękny Dworzec Wschodni, w miejscu, gdzie było tak brudno i paskudnie? Duma i radość!

O Zebrzydowicach i bezpieczeństwie jeżdżących między tymi świątecznie odpicowanymi dworcami pociągów - ani dudu. To jest naprawdę tylko jeden z wielu, bardzo wielu przykładów. Można by streścić "dziennikarstwo III RP" parafrazą z wiecznie żywego na salonach Marksa: "dziennikarze mają nie pokazywać rzeczywistość, ale ją zmieniać". Jak zmieniać? Wpływać zarówno na świadomość, jak i na podświadomość. Usuwać ludziom sprzed oczu to, co nieprzyjemne - za to budować poczucie dumy i radości. Tak długo, oczywiście, jak długo władza potrzebuje dumy i radości. Jak "zapotrzebuje", żeby społeczeństwu "zabezpieczyć stracha" (jak to ujmował Kolega Kierownik) to wtedy się mu pokaże to, co na razie wstydliwie jest chowane. Przykład klasyczny, który wiele pozwala zrozumieć, to propagandowe przygotowanie przez komunistów stanu wojennego. Twarde dane statystyczne pokazują, że pomiędzy Sierpniem a 13 grudnia przestępczość spadła o połowę, zmalało nawet znacząco spożycie wódki, a strajków było stosunkowo niewiele, akcje protestacyjne w 80 proc. polegały na oflagowaniu zakładów czy innych symbolicznych formach sprzeciwu. Niemniej, gdy dziś pytamy ludzi, którzy tamte lata przeżyli bez rozbudzonej świadomości, powiedzą, iż był to okres ogromnego nasilenia przestępczości, anarchii, że dobrze pamiętają to poczucie zagrożenia, niepewności i lęku o bezpieczeństwo życiowe. Wyjaśnienie jest prosta: przed Sierpniem i po stanie wojennym cenzura surowo wycinała z programów informacyjnych jakiekolwiek informacje o przestępstwach, katastrofach, wszystko, co by mogło zasmucić widza. PRL była w gierkowskim telewizji rajem, przypominającym (także i tym, że wszystko to było na kredyt) dzisiejszy "spokoland" w przededniu radosnego Euro. Po Sierpniu natomiast telewizja dostała prikaz, by pokazywać każde przestępstwo, każdy akt wandalizmu, straszyć pustymi półkami, problemami z dowiezieniem do elektrociepłowni węgla, codziennie mówić o nieodpowiedzialnych, zagrażających bezpieczeństwu obywateli strajkach... Walono tym Polaków dzień w dzień w łeb tak skutecznie, że gdy 13 grudnia zobaczyli czołgi na ulicach, większość pomyślała: "mniejsze zło". Dla zainteresowanych teraz praca domowa: proszę znaleźć i podać jeden konkretny, potwierdzony w śledztwie fakt, uzasadniający opinię, że podczas niedawnych rządów PiS istniało jakieś zagrożenie dla demokracji, dochodziło do jakichś nacisków i nadużyć władzy, i że mówienie w odniesieniu o tym okresie o "dusznej atmosferze zastraszenia i podejrzliwości" jest w jakikolwiek sposób uzasadnione. Niedawno, szanowni państwo, odbył się Kongres Mediów Niezależnych. Ta nazwa wywołała istną furię wśród pracowników aparatu propagandy III RP, podobnie jak wcześniej użyta przez tygodnik "Uważam Rze" samoidentyfikacja "pismo autorów niepokornych". Jak to, zapienili się propagandyści niczym mydło do golenia, oni nam odmawiają miana dziennikarzy niezależnych? Oni sugerują, że my nie jesteśmy niepokorni?! Tak, odmawiam miana dziennikarza człowiekowi, który w dniu, gdy kolejny wypadek na kolei każe bić na alarm przemilcza tę informację, a umieszcza na czołówce propagandową relację o sukcesach Tuska w dziedzinie estetyki dworców. Odmawiam miana dziennikarza osobnikowi, który po uznaniu przez sąd, że wszystko, co prorządowe media mówiły o "uwiedzeniu" posłanki Sawickiej przez agenta CBA było zwykłym kłamstwem wypisuje brednie o "współwinie" CBA i powtarza, że Mariusz Kamiński po aresztowaniu łapówkary mówił przecież, że "obywatele powinni wiedzieć, na kogo głosować" - celowo przemilczając, że w tym samym zdaniu mówił też Kamiński, iż "niestety, tacy ludzie trafiają się we wszystkich partiach". Odmawiam miana dziennikarza komuś, kto wbrew dwom wyrokom, którymi sądy uznały wiarygodność zeznań Barbary Kmiecik (tak - tych samych zeznań), jako podstawy do skazania byłego posła za korupcję oraz, oddalając w dwóch instancjach roszczenia rodziny byłej minister uznały jej zatrzymanie za przeprowadzone prawidłowo, powtarza jak gdyby nigdy nic propagandowe wymysły o "krwi na rekach" i upowszechnia idiotyczne rządowe wrzutki o rzekomym wniosku o Trybunał Stanu dla Ziobry i Kaczyńskiego. Odmawiam miana dziennikarzy kłamcom, którzy powtarzają bezpodstawne kalumnie o "faszystach" świętujących 11 listopada, "polskich obozach zagłady" czy antysemityzmie i rasizmie polskiego społeczeństwa. Mógłbym tę listę dłużyć, ale nie widzę potrzeby. Każdy wie, choć niektórzy, zapędzeni propagandowymi manipulacjami w histeryczny paroksyzm, wypierają tę wiedzę ze wszystkich sił, co jest najczęstszą, prymitywną reakcją wyjaśnianą w każdym podręczniku psychologii. Lemingom, którzy pazurami trzymają się wpojonej im przez tę propagandę wizji świata ubliżając, plując i dławiąc się nienawiścią mogę tylko współczuć. Dużej części pracowników mediów - też, bo wiem, że wkręceni w tę maszynkę kłamstwa często manipulują, bo sami zostali zmanipulowani. Choć tu moje współczucie ma charakter warunkowy: czasu na stukniecie się w głowę, opamiętanie i pokutę jest coraz mniej. Natomiast dyrygentom tej propagandy, tym, którzy rozpisują zakłamane "szpigle", którzy dobierają pod dyktando władzy i przekazują podwładnym "do wykonu" wiodące tematy, i dziennikarskim "cynglom", którzy biorą na siebie mokrą robotę doskonale widząc, co czynią i za ile, odmawiam nie tylko miana dziennikarzy, ale i bardziej elementarnych kwalifikacji ludzkich. To, co sobą prezentują, to całkowite zaprzedanie, zbydlęcenie i zeszmacenie. Rafał Ziemkiewicz

SOCJALIZM Z DODATKIEM BIOKOMPONENTÓW „Socjalizm to ustrój, który bohatersko zmaga z problemami nieznanymi w żadnym innym ustroju” – mawiał nieodżałowany Kisiel.

„Paliwa z dodatkiem biokomponentów powodują przyspieszoną korozję zaworów w silnikach” – ustalili naukowcy z Akademii Górniczo-Hutniczej. ”Zjawisku temu zapobiega zastosowanie w produkcji zaworów stali o zwiększonej zawartości chromu i śladowych ilościach itru”.

forsal.pl/artykuly/622013,naukowcy_z_agh_biopaliwa_niszcza_zawory_ale_jest_na_to_rada.html

Problem w tym, że, jak powszechnie wiadomo (no może nie powszechnie, ale jednak wiadomo) zbyt duża zawartość chromu w stali sprawia, że staje się ona… krucha, czyli że przestaje mieć właściwości właściwe dla stali. Ale i na to naukowcy, bohatersko zmagający się z problemami wywołanymi przez innych naukowców, którzy wymyślili dodawanie do paliw biokomponentów, znaleźli rozwiązanie. „Można zwiększyć zawartość chromu w powierzchniowej warstwie stali, przy użyciu nowoczesnych technik inżynierii materiałowej, stosując w tym celu proces niskotemperaturowego tlenoazotowania jarzeniowego”. Pomysł żeby znieść socjalistyczny obowiązek psucia samochodów w skutek stosowania w paliwach biokomponentów nie przyszedł nikomu do głowy. Gwiazdowski

Spasione koty i naiwniaki w świecie finansów Prezes banku Morgan Stanley James Gorman nazwał inwestorów, którzy kupili akcje Facebooka naiwniakami, przypomnijmy, że to bank Morgan Stanley organizował proces sprzedaży po 38 dolarów za akcję, które teraz kosztują mniej niż 30 dolarów.Przypomnijmy, że trwa śledztwo w tej sprawie, ponieważ niektóre informacje wskazują, że Morgan Stanley wiedział o gorszych prognozach zysku Facebooka ale poinformował o tym tylko swoich największych klientów. To nic nowego, od wieków ludzie inwestujący pieniądze dzielą się spasione koty (bankierzy i ich najwięksi klienci) i naiwniaków. Na studiach uczy się studentów, że rynki są efektywne, że wszyscy mają taki sam dostęp do informacji. To piękna teoria, która nie ma nic wspólnego z praktyką. Ja już tego nie uczę od lat, na Uczelni Vistula pokazuję moim studentom z kilkunastu krajów jak naprawdę działają rynki finansowe, i co robić żeby przeżyć w akwenie gdzie pływają rekiny, samemu będąc małą płotką. Niestety, z każdym rokiem sytuacja na rynkach finansowych się coraz bardziej patologizuje. Teraz grube koty mają “w kieszeni” bankierów centralnych świata zachodu. Ci bankierzy centralni dbają, żeby spasione koty nie schudły, nawet, jeżeli ma za to zapłacić klasa średnia, która straci znaczną część swoich oszczędności. Oczywiście biednymi, których jedynym aktywem jest czas, który mogą zaoferować pracodawcy, już nikt się nie zajmuje. Fałda tłuszczu i pieniędzy zasłania grubym kotom ten widok. Przed nami prawdopodobnie kolejna fala paniki na rynkach finansowych, Facebook pod koniec roku może kosztować 9 dolarów (ciekawe, co wtedy powie Gorman), a w międzyczasie Ben “z helikoptera” Bernanke przeprowadzi kolejną falę druku dolarów, a super Mario dokupi kolejne pierdyliony euro-śmieciowych obligacji rządów krajów PIGS, na koszt unijnego podatnika. Ale to nie pomoże, ponieważ w minionej dekadzie spasione koty przesadziły i zniszczyły fundament, na którym opiera się nowoczesny system bankowy. Zniszczyły ZAUFANIE. Tego nie odbuduje żaden druk pieniądza. Odbudowa zaufania potrwa dekadę. Idą nienormalne czasy. Czasy, w których nie liczy się zwrot z kapitału, tylko zwrot kapitału. Dlatego ludzie płacą za przywilej pożyczenia pieniędzy rządowi Niemiec lub Szwajcarii, bo wiedzą ze te rządy oddadzą pieniądze. Ci, którzy tego nie rozumieją, że nadchodzą nienormalne czasy, i nie zmienią sposobu, w jaki inwestują swoje oszczędności, za kilka lat mogą być pozbawieni znacznej części tych oszczędności. Bankructwo Grecji nie będzie jedynym w Europie w tej dekadzie, będzie ich więcej, i krajów i banków. A teraz czekamy na super Mario i Bena z helikoptera. Panowie czas coś powiedzieć albo zrobić. Spasione koty już wydają gniewne pomruki i pokazują pazury. Rybiński

Kolega Tuska zarobi na Euro 2012 Niemiecka ekipa piłkarska zamieszka podczas Euro 2012 w luksusowym hotelu Dwór Oliwski, którego współwłaścicielem jest biznesmen Janusz Baran, bliski znajomy premiera Donalda Tuska i prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza. Ten ostatni zgodził się dopłacić z miejskich funduszy 270 tys. zł. do pobytu niemieckiej reprezentacji. Luksusowy gdański hotel Dwór Oliwski został wybrany przez Niemców bez przetargu, jako zamówienie z wolnej ręki. Jego współwłaścicielem jest trójmiejski biznesmen Janusz Baran, którego nazwisko od wielu lat pojawia się w kontekście nie do końca jasnych interesów z pogranicza dużej polityki i służb specjalnych. Zasiadał on w zarządach m.in. takich spółek jak Maritim-Shipyard czy Caravana wraz z Jackiem Merklem, współzałożycielem PO, i Mohammedem Al-Khafagim. Te same nazwiska pojawiają się także we władzach spółki Maritim-Shipyard, która odegrała istotną rolę w tzw. aferze stoczniowej w 2009 r. O spółce Maritim-Shipyard było głośno podczas nieudanej próby prywatyzacji gdyńskiej stoczni. To właśnie ta spółka miała załatwić pieniądze od tajemniczych katarskich inwestorów. Według informacji zawartych w raporcie z weryfikacji WSI, firma ta miała być założona za aprobatą m.in. Gromosława Czempińskiego, byłego szefa UOP-u, a sam Merkel działał z inspiracji UOP-u. Janusz Baran, oprócz prezesowania spółce Maritim-Shipyard, jest m.in. członkiem spółki Baltic Shipyard Poland, w której władzach również zasiada Al-Khafagi.

– Pobyt piłkarskiej reprezentacji Niemiec w Gdańsku był możliwy tylko w wypadku pokrycia przez miasto części kosztów zakwaterowania – mówi nam Krzysztof Guzowski z biura prezydenta Gdańska ds. Euro 2012. Jak tłumaczy, Niemcy postawili warunek – zamieszkają w Dworze Oliwskim, jeśli miasto zapłaci za pokoje zajęte przez dziennikarzy obsługujących medialnie drużynę naszych zachodnich sąsiadów.

– Pobyt swoich drużyn opłacają wyłącznie federacje. Także one wybierają miejsce pobytu na podstawie przygotowanej listy proponowanych hoteli – tłumaczy Juliusz Głuski, rzecznik prasowy spółki Euro2012 Polska, odpowiedzialnej za organizację tej imprezy w naszym kraju. Władze miasta tłumaczą, że pobyt reprezentacji przyniesie Gdańskowi wiele korzyści, zarówno wizerunkowych, jak i finansowych. Tymczasem pozostałe polskie miasta, które będą gościły piłkarzy innych drużyn, również otoczonych dziennikarzami czy fanami, nie zapłacą ani złotówki za pobyt drużyn w ich mieście. Np. w Krakowie, gdzie zatrzymają się aż trzy reprezentacje: włoska, angielska oraz holenderska i przynajmniej – jak szacują władze miasta – sześciuset dziennikarzy, koszty poniosą federacje piłkarskie oraz redakcje. Władze Warszawy, gdzie odbędą się najważniejsze etapy rozgrywek, również były zaskoczone pytaniem o finansowanie pobytu sportowców. – Oczywiście, że każda federacja płaci za swoich zawodników, miasto niczego nie dokłada – powiedziano nam w biurze prasowym. Katarzyna Pawlak

Jak ograć Niemcy i Rosję naraz? Podpowiedź: Zostawić ich z przemysłem opartym na drogiej energii i dyskretnie wesprzeć budowę dwóch następnych nitek gazociągu przez Bałtyk. Upadła strategia  gospodarcza Zachodu oparta  na założeniu, że Chiny zostaną rynkiem taniej, niezaawansowanej produkcji, podczas gdy Zachód będzie odcinał tantiemy od wiedzy i  wysokich technologii.  Chiny  za chwilę przestaną przepłacać za  wysoko zaawansowane produkty zachodnie, bo  wypracują  własne technologie. Proszę zwrócić uwagę, że Europa i Ameryka żyją w permanentnym kryzysie, podczas  gdy chińska gospodarka nieustannie się rozwija, wzrosła już o 40 proc. od jego początku. To będzie miało ten efekt, że Chińczycy będą  coraz więcej zarabiali, podczas gdy Zachód  będzie musiał  redukować swoje dochody. Podczas gdy zadaniem polskiej polityki gospodarczej powinno być właśnie dążenie do jak najszybszej konwergencji gospodarczej, w sytuacji, kiedy to my a nie Chiny mamy pełny dostęp i bliskość do rynków Zachodniej Europy. Zachód próbował  przyhamować rozwój Chin przy pomocy narzucenia im limitów globalnych emisji, CO2, mimo że ich emisja wynosi zaledwie 2/3 tej w krajach wysokorozwiniętych. Jednak nie udało się Chinom założyć kagańca ograniczenia emisji, CO2 w ujęciu globalnym, w której to kategorii przodują na świeci, podczas gdy Polska zgadzając się na opisane absurdy zlikwidowała sobie opłacalność wydobycia i przetwarzania najbogatszych w Europie złóż węgla kamiennego i brunatnego uznanych za „nieekologiczne”. Co więcej, w nowych drogich technologiach  energetycznych, wiatrakach, paletach słonecznych Chińczycy już przeganiają świat. Przyznaje to nawet Międzynarodowa Agencja Energetyczna stwierdzając, że o ile emisja, CO2 w Chinach w 2011 r. wzrosła o 9,3%, to jest 700 mln ton, to jednak efektywność w tej sferze Chin wzrosła o 15% w ciągu ostatnich pięciu lat. Bez tego postępu światowa emisja byłaby o 1,5 gigaton wyższa. Zresztą ta tak kosztowna dla Polski walka przypomina „walkę z wiatrakami”. Emisja światowego, CO2 wzrosła w 2011 r. o 1 gigatonę w porównaniu z rokiem 2010, prawie dwukrotnie więcej od przeciętnych wzrostów o 0,6 gigatonę, jakie następowały w latach 2006-2010.  Jest tej emisji coraz więcej w wyniku doganiania w dobrobycie krajów wschodzących. W 2011 r. emisja światowa wynosi 31,6 gigaton, a ludne Indie wyprzedziły Rosję na czwartym miejscu po Chinach, USA i UE. Kapitałochłonna energetyka odnawialna, wypromowana w wyniku walki z ociepleniem klimatu, dotąd była lokomotywą gospodarki Niemiec, ale za chwilę może stać się motorem gospodarki chińskiej i balastem całej UE. Sprawa, CO2 zamknęła Polsce drogę do pozyskiwania taniej energii z własnych bogatych zasobów węgla  kamiennego i brunatnego. Tę decyzję, nieracjonalną z punktu widzenia polskiej gospodarki, nasi sąsiedzi wymusili na nas „dzięki” zapisom  traktatu lizbońskiego likwidującym naszą pozycję polityczną, na co sami się zgodziliśmy. Surowcem, który uznano za czysty pod względem, CO2, pozostał natomiast gaz ziemny, który importujemy z Rosji słono przepłacając  i narażając się na szantaż gazowy. Jako  alternatywę podsunięto nam „czystą” energetykę jądrową oraz wiatraki i solary, które w niemieckim modelu biznesowym zmuszają do 10-krotnego przepłacania za energię? Jednak i w tej rozpaczliwej sytuacji okazało się niespodziewanie, że posiadamy własny gaz ziemny w pokładach łupków. A zamiana wytwarzania energii z gazu w miejsce węgla redukuje emisję, CO2 o połowę.  Słowem jest unikalna szansa, którą należy wykorzystać. Zamiast  budować stadiony  i czy inne  areny cyrkowe - powinniśmy wybrać opcję strategiczną, jaką jest gaz łupkowy. Należałoby natychmiast  przenieść środki z energetyki jądrowej, która jest dla nas droga, niebezpieczna i nieopłacalna, na technologię wydobycia gazu z łupków. Nie mamy  ani  własnej technologii jądrowej, ani źródeł paliwa, ani miejsc do składowania odpadów radioaktywnych, a w razie  konfliktu elektrownia jądrowa oznacza siedzenie na bombie atomowej. W ramach racjonalizacji polityki gospodarczej nie powinniśmy się w jej konstrukcję angażować, natomiast powinniśmy zbadać zasoby, które posiadamy w kraju. Zwłaszcza, że obecność złóż gazowych graniczy z pewnością, bo w Polsce leżą trzy różne struktury geologiczne, które się uzupełniają. Jeśli nie będzie gazu w jednej, będzie w innej. Prawdopodobieństwo, że go w ogóle nie ma jest minimalne. Agencja Ratingowa Fitch podała, że Polska ma największe w Europie zasoby hipotetyczne, na równi z Francją, w zeszłym tygodniu w pierwszostronicowym artykule Financial Times to potwierdził informując, że nawet będąca na czwartym miejscu Ukraina również może uniezależnić się od rosyjskiego szantażu. Zgodnie z różnymi analizami jesteśmy w przededniu prawdziwej rewolucji w systemie energetycznym, a ostatnie informacje, które wyciekły przy okazji oskarżenia Aubreya McClendona twórcy tej rewolucji tego typu przypuszczenia potwierdzają. W USA dokonuje się ponad 100 odwiertów kwartalnie, Polska się ślimaczy, mając dopiero  dwa. Niemniej ta światowa restrukturyzacja już się toczy, co widać  w cenach gazu, jak i przenoszeniu się przemysłu energochłonnego do USA. Otóż już teraz dzięki pozyskaniu węglowodorom występującym w łupkach, nastąpiła sytuacja, w której ceny gazu w Stanach Zjednoczonych są anormalnie niskie. Tysiąc metrów sześciennych gazu kosztuje w USA  60 euro, podczas gdy  Niemcy płacą Rosji i innym importerom za analogiczną ilość gazu aż 320 euro.  Ponad 5 razy drożej  niż Amerykanie. A przecież Niemcy mają znacznie korzystniejszą umowę z Rosją niż Polska, która przepłaca za gaz ponad $500, najdrożej w Europie. Na obecnym etapie Ameryka nie pozwala sprzedawać tego gazu za granicę. Uznała, że  w sytuacji kryzysu jedną z dróg wyjścia są zasoby taniej energii dające produktom amerykańskim przewagę konkurencyjną na rynkach. Guy Chazan opisuje nowopowstałą sytuację w pierwszostronicowym artykule Financial Times’a „Shale gas boom leads to sharp drop in US carbon emissions”. Otóż dzięki najtańszym od dziesięciu lat cenom gazu wg Departamentu Energii o ile w ciągu ostatnich 12 miesięcy produkcja energii opartej na węglu spadła aż o 19%, o tyle w tym samym czasie zużycie gazu w tym celu wzrosło o 38%. A jak podaje Fatih Birol z MAE właśnie zamiana źródeł pozyskania energii spowodowała, że Ameryka, która blokowała absurdalne działania mające na celu „oziębienie klimatu” paradoksalnie w ciągu ostatnich pięciu lat zredukowała emisję, CO2 aż o 450 mln ton – najwięcej na świecie. Oczywiście decyzją administracyjną blokującą eksport gazu nie zatrzyma na dłużej rewolucji  energetycznej  na  granicy Ameryki, w sytuacji, kiedy i inne kontynenty posiadają analogiczne struktury łupków. Jeśli  gaz łupkowy jest tańszy i bardziej opłacalny niż inne surowce energetyczne, to nie da się go zablokować administracyjnie, a widać wyraźnie, że cena gazu odrywa się od ceny ropy naftowej, sprawiając, że nasze porozumienia cenowe stają się anachroniczne. Absurdalnie nawet wzrost cen ropy sprawia, że kosz krańcowy towarzyszącego ropie w łupkach gazu staje się niższy. Również Polska powinna wykorzystać nadarzającą się szansę.  Ten przewrót w energetyce spowoduje, że gaz niepochodzący z łupków też będzie musiał stanieć, a jego eksporterzy będą musieli wielokrotnie obniżyć cenę. Powstaną dla nas możliwości eksportowe, co wymaga posiadania  gazportów. Koszt skroplenia jest minimalny, poniżej 10 proc. ceny płaconej za gaz przez Niemcy (do 20 euro za 1000 m szesc.), a zatem nawet, gdyby się okazało, że w Polsce nie ma gazu, to będzie możliwość sprowadzenia go drogą morską. Należy zbadać, dlaczego już od dawna na szantaż Rosyjski nie odpowiedzieliśmy dywersyfikacją dostaw w sytuacji, gdy pozwoliłoby to na zerwanie przywiązania do jednego tylko dostawcy, który  bezwzględnie dyktuje nam cenę powyżej rynkowej.    W toku tych przemian nie powinniśmy ani na chwilę  tracić z pola widzenia  własnych interesów. Musimy mieć  świadomość, że właśnie wiele grup biznesu dysponujących technologiami związanymi z redukcją, CO2 podejmie intensywne działania, żeby zatrzymać  polski  rynek zbytu dla swoich  produktów. Będą oddziaływały legislacyjnie na Europę, na świat, na nasze społeczeństwo, abyśmy jak najszybciej zakontraktowali wieloletni odbiór ich urządzeń z zakresu technologii jądrowej, energetyki wiatrowej czy solarnej i uznali również wydobycie gazu, jako nieekologiczne. Protesty ekologiczne będą nagłaśniali spektakularnymi protestami najróżniejsze organizacje „zielonych”, którym o dziwo energetyka jądrowa nie przeszkadza, na równi ze szpecącymi krajobraz wiatrakami. Należy się liczyć na powszechne zabiegi o przedłużenie kontraktów, którym nie powinno się ulegać, jak i utrudnieniami przy wycofywaniu się z najróżniejszych energooszczędnych norm, które raz narzucone zmuszają do ukierunkowanych zakupów zagranicznych drogich materiałów i urządzeń. Nie należy również dopuścić do sytuacji analogicznej jak te ze stadionami, że zafundowaliśmy sobie za gigantyczne pieniądze konstrukcję, która stanie się dla nas kosztem i  zablokuje nam rozwój. W efekcie mamy szanse na zdobycie przewagi konkurencyjnej nad zarówno surowcową Rosją jak i przeinwestowanymi w technologie, CO2  Niemcami. Cezary Mech

Tusk w Stralsund dowiaduje się jak Niemcy ratują swoje stocznie Nie sądzę jednak, żeby przy odbiorze kolejnej niemieckiej nagrody, Tusk, choć przez chwilę pomyślał o losie kilkunastu tysięcy stoczniowców, którzy dzięki jego spolegliwości wobec Niemiec, zostali pozbawieni pracy w polskich stoczniach.

1. Premier Tusk w ostatnią środę i czwartek był w Stralsund gościem na corocznym posiedzeniu Rady Państw Morza Bałtyckiego, którego gospodarzem tym razem była kanclerz Niemiec Angela Merkel. Oprócz premiera Tuska i kanclerz Merkel uczestnikami spotkania byli premierzy Danii, Finlandii, Szwecji, Norwegii, Islandii, Litwy, Łotwy, Estonii, a także wicepremier Rosji i szef Komisji Europejskiej. Posiedzenie było poświęcone głównie sprawom bezpieczeństwa energetycznego w tym także poprawy współpracy regionalnej w tym zakresie, a także rozbudowy infrastruktury przesyłowej (swoją drogą Merkel musi być niezwykle cyniczna rozmawiając o bezpieczeństwie energetycznym z państwami basenu Morza Bałtyckiego po wybudowaniu Gazociągu Północnego).

2. W tym samym czasie minister gospodarki landu Meklemburgia-Pomorze Przednie poinformował, że dwie stocznie położone na jego terenie w Stralsund i w Wolgast, otrzymają z budżetu regionalnego 100 mln euro pomocy finansowej. Co więcej stwierdził, że władze tego landu będą pomagały stoczniom tak długo jak to tylko będzie potrzebne?

Zresztą obydwie stocznie, które zatrudniają zaledwie 2 tys. pracowników już 2 lata wcześniej otrzymały ponad 300 mln euro kredytu z państwowych banków, gwarantowanego przez rząd federalny i rząd landu Meklemburgia-Pomorze Przednie. Niemiecki rząd, przy pomocy setek milionów euro, ratował też stocznie w Rostoku i Wismarze, gwarantując także ich kredyty w państwowych bankach w wysokości aż 90% ich wartości.

3. Natomiast w Polsce mniej więcej w tym samym czasie, bo w sierpniu 2009 roku tuż po wygraniu przez Platformę wyborów do Parlamentu Europejskiego, minister skarbu poinformował stoczniowców ze stoczni w Gdyni i w Szczecinie, że ostatecznie nie udało się wyłonić inwestora dla tych stoczni i w związku z tym zostaną one zlikwidowane. Stało się to dokładnie w 29 rocznicę podpisania wywalczonych właśnie przez stoczniowców porozumień sierpniowych, które jak się powszechnie uważa stanowią podwaliny obecnej wolnej i demokratycznej Polski. Wcześniej przy nacisku Komisji Europejskiej zdecydowano się na tzw. specustawę, która pozwoliła na pozbycie się z obydwu stoczni 8 tysięcy pracowników (wprawdzie po wypłaceniu im odszkodowań), a następnie na podzielenie majątku i jego sprzedaż w trybie przetargowym.

4. Zresztą sprawa stoczni w Gdyni i Szczecinie wydawała się przesądzona już w momencie, kiedy Komisja Europejska zażądała zwrotu wcześniej udzielonej im pomocy publicznej, i nie było sprzeciwu rządu wobec tej decyzji, czego wyrazem mogłoby być jej zaskarżenie do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. Donald Tusk mimo tego, że swoją karierę polityczną zawdzięcza w jakimś sensie stoczniowcom Wybrzeża Gdańskiego, wtedy, kiedy pojawiły się kłopoty z przyjęciem przez KE programów restrukturyzacyjnych stoczni, w gronie swoich najbliższych współpracowników stwierdził „niech szlag trafi te stocznie”. Później, kiedy zaczął się już proces ich ostatecznej likwidacji w jednym z wywiadów radiowych pytany o sukcesy swojego rządu powiedział, że jednym z nich jest to, że nie dopłacamy już do stoczni.

5. Wczoraj Tusk otrzymał z rąk Angeli Merkel w Berlinie kolejną niemiecką nagrodę tym razem im. Walthera Rathenaua, jak uzasadniła to sama kanclerz w wygłoszonej laudacji za zasługi dla integracji europejskiej. Tusk jest faworyzowany przez obecną kanclerz przede wszystkim, dlatego, że jest niezwykle spolegliwy wobec niemieckich pomysłów na forum Unii Europejskiej, nie sprzeciwia się niemieckim przedsięwzięciom nawet wtedy, kiedy godzą w solidarność europejską i polskie interesy (jak Gazociąg Północny i ograniczenie dostępu do budowanego w Świnoujściu gazoportu), a czasami wręcz wspiera niemieckie interesy kosztem niestety tych polskich. Takim pociągnięciem była właśnie likwidacja stoczni w Gdyni i w Szczecinie, bo w ten sposób poważnie została ograniczona konkurencja dla stoczni niemieckich ratowanych, przez niemiecki rząd przy użyciu środków budżetowych rządu federalnego i rządów landowych.

Nie sądzę jednak, żeby przy odbiorze kolejnej niemieckiej nagrody, Tusk, choć przez chwilę pomyślał o losie kilkunastu tysięcy stoczniowców, którzy dzięki jego spolegliwości wobec Niemiec, zostali pozbawieni pracy w polskich stoczniach. Kuźmiuk

Byłoby dziwne, gdyby Putin przepuścił okazję do prowokacji Całkiem realny wydaje się dziś marsz rosyjskich kibiców przez Warszawę w święto narodowe Rosji 12 czerwca. Charakterystyczne, że w większości ci sami publicyści, którzy przestrzegali przed obchodzeniem miesięcznicy 10 kwietnia na Krakowskim Przedmieściu w czerwcu, zarazem lekceważą ewentualne niebezpieczeństwa, mogące wynikać z demonstracji Rosjan. Tymczasem to ona właśnie - nie miesięcznica smoleńska - może rodzić fatalne skutki Żeby to zrozumieć, trzeba odrzucić cały powierzchowny sztafaż stosunków polsko-rosyjskich i politycznie poprawnej nowomowy, którą politycy rządzącej partii te stosunki opisują. Trzeba je zobaczyć w ich brutalnej, bardzo dla nas przykrej wymowie. Oraz nie dać sobie wmówić, że Euro nie może zostać politycznie wykorzystane, bo to „wielkie święto futbolu”. To bajeczki dla naiwnych. Jak zatem w skrócie przedstawiają się relacje polsko-rosyjskie? Na Kremlu rządzi niepodzielnie stary, szczwany kagiebista Putin, człowiek bezwzględny i doskonale wykorzystujący każdą słabość przeciwnika. Donald Tusk nie jest dla niego partnerem, wbrew obowiązującej propagandzie. Przeciwnie – jest raczej traktowany jak ofiara, którą stał się na własne życzenie. Bezwarunkowo ulegając Rosji jeszcze przed 10 kwietnia 2010 roku, a następnie całkowicie uzależniając śledztwo w sprawie katastrofy od Moskwy, Tusk sam postawił się w sytuacji bez wyjścia. Tak wiele zainwestował na wewnętrznym froncie w podtrzymywanie iluzji znakomitych stosunków, że stał się zakładnikiem Putina. Nie może się już wycofać i musi brnąć w tę fikcję, mając zarazem świadomość, że rosyjski prezydent może ją w dowolnym momencie zburzyć. W ten sposób trzyma Tuska w garści. Putin zresztą wielokrotnie okazywał polskiemu premierowi swoją pogardę, wysyłając nieco tylko zawoalowane sygnały. Jednym z nich był raport MAK i konferencja Anodiny. Innym – nieoddanie wraku tupolewa przed drugą rocznicą katastrofy, mimo ustaleń i obietnic. 12 czerwca przypada rosyjski Dzień Niepodległości. Rosjanie chcą urządzić marsz przez Warszawę i byłoby dziwne, gdyby Władimir Putin nie chciał takiej okazji wykorzystać – zwłaszcza w momencie, gdy z powodu Euro wszystkie oczy będą zwrócone właśnie na Polskę. W masie kibiców bardzo łatwo przemycić prowokatorów, może nawet czynnych agentów służb specjalnych. Nietrudno też sobie wyobrazić, jakimi hasłami czy obrazami mogą oni zagrać, żeby jak najsilniej zadziałać na polskie emocje. Rosjanie mają świetne rozeznanie w tym, co u części Polaków może wywołać wściekłość. Wystarczy choćby wystarczająco bezczelne skomentowanie na jakimś transparencie katastrofy smoleńskiej. Możliwe scenariusze są dwa. Pierwszy – prowokacja się nie udaje, nie dochodzi do żadnego spięcia czy bijatyki. Ale Rosjanie i tak są wygrani – psychologicznie. Pokazali, że w stolicy Polski mogą wszystko i nikt im nie podskoczy. To symboliczne upokorzenie – realny środek działania w polityce międzynarodowej często stosowany przez Moskwę. Scenariusz drugi – dochodzi do starcia, ktoś – wcale niekoniecznie polski kibic, może ktoś całkiem przypadkowy – nie wytrzymuje, zaczyna się bijatyka. Rosjanie są z pewnością znakomicie przygotowani. Tak jak zaraz po katastrofie tupolewa mieli na podorędziu bajeczkę o trzykrotnym podchodzeniu do lądowania, tak i tutaj mieliby gotowy przekaz o rusofobicznych elementach, ze wskazaniem na zwolenników PiS. Przy okazji podgrzaliby u zachodniej opinii publicznej przekonanie, że Polacy bez powodu nie cierpią Rosjan. Aby tę opinię zwalczać, rząd Tuska musiałby złożyć Rosji jakieś kolejne symboliczne hołdy. Czy można nie pozwolić Rosjanom na przemarsz? Hanna Gronkiewicz-Waltz mija się nieco z prawdą, twierdząc, że nie ma takiej możliwości. Owszem, jest, ale faktycznie musiałoby istnieć mocne uzasadnienie – na przykład w postaci informacji od polskiego wywiadu, że podczas przemarszu może dojść do prowokacji. Być może polskie służby mają taką świadomość, a może nawet konkretne informacje na ten temat. Jednak wykorzystanie ich do zablokowania rosyjskiej demonstracji jest raczej niemożliwe. Prezydent Warszawy musiałaby choćby w przybliżeniu przedstawić przyczynę odmowy jej zarejestrowania, a to przeczyłoby całkowicie oficjalnej legendzie o „łagodnych rosyjskich kibicach” i świetnych wzajemnych relacjach. Zresztą wybuch burd byłby w jakimś stopniu na rękę rządowi Tuska. Co prawda, dawałby Moskwie dodatkowy instrument nacisku („No to jak, towarzyszu Tusk, obiecywaliście spokój, a tu tak?”), ale zarazem podsuwałby Platformie nowe sposoby straszenia PiS-em. Z pewnością pojawiłyby się przestrogi przed „wojną z Rosją” i „ksenofobią”. Może nawet uruchomiony zostałby dyżurny rusofilski skład, z Danielem Olbrychskim i Andrzejem Wajdą na czele. Każdy scenariusz jest dla Polski zły. Najlepszy to oczywiście ten, w którym do żadnej prowokacji nie dochodzi. I oby tak się stało. Ale chowanie głowy w piasek nic nie pomoże. Władimir Putin musiałby stracić instynkt, żeby przegapić taką okazję. Łukasz Warzecha

Fenomen "Niepokonanych" Na naszych oczach rodzi się kolejny, społeczny fenomen - ruch osób pokrzywdzonych przez państwową biurokrację. Czy ruch ten, podobnie jak, ponad 30 lat temu "Solidarność" doprowadzi do zmiany ustroju? Sala Kongresowa w PKiN była dziś miejscem nietypowego wydarzenia. Spotkali się tam, bowiem Polacy z różnych stron kraju, różnych zawodów i w różnym wieku, których łączy jedna rzecz - zostali w bestialski sposób skrzywdzeni przez bezkarnych urzędników państwowych: prokuratorów, sędziów, policjantów, pracowników skarbówki, nadzoru budowlanego i wielu innych. Część z nich była bohaterami programu "Państwo w Państwie" w POLSACIE, ale dołączyli też do nich inni z niemal wszystkich zakątków Polski. Inni, którzy tak samo zostali skrzywdzeni przez biurokrację, a o których media nie mówiły. Zapewne to tylko drobna część osób upokorzonych przez bezkarnych urzędników. I zapewne ta część, która upokorzona została najbardziej. Tysiące niewinnych, uczciwych i życzliwych osób, z których każda jest wyrzutem sumienia polskiej Temidy. Ze swojego doświadczenia pamiętam rozprawę przed wydziałem odwoławczym Sądu Okręgowego w Piotrkowie Trybunalskim. Był rok 2009 albo 2010. Na ławie oskarżonych siedziałem ja. Byłem obwiniony, czyli podejrzany o popenienie wykroczenia. Wykroczenia niezwykle popularnego, jakim jest przekroczenie prędkości. Dowodem była notatka policjanta - analfabety, który w każdym zdaniu (nawet we własnym nazwisku - sic!!!) popełnił błąd ortograficzny. Podniosłem, iż błędy w notatce kompromitują ją, jako dokument i jej autora, oraz poprosiłem, aby zwrócić się do wskazanej przeze mnie firmy o zaświadczenie, iż feralnego dnia byłem w jej siedzibie, przez co nie mogłem być w miejscu wykroczenia. Odpowiedź pani sędzi była - najdelikatniej mówiąc - niegrzeczna i stwierdzająca (bez żadnych merytorycznych przesłanek), że kłamię. Gdy podniosłem, że jako obwiniony mam prawo kłamać, sędzia udzieliła mi riposty, która nie nadaje się do cytowania. Nagły wybuch złości pani sędzi przypisałem w myślach jej zmianom hormonalnym wynikającym z wieku. Ostatecznie skończyło się na karze 1200 złotych (sic!!!). Dziś wiem, że nie powinienem mieć pretensji. Wymiar sprawiedliwości potraktował mnie tak, jak każdego z "niepokonanych", przy czym ja grałem o niższą stawkę. Straciłem jedynie 1200 złotych, podczas gdy oni tracili firmy, domy, samochody i dorobek całego życia. Szczęściarz ze mnie. Powinienem do dziś błogosławić piotrkowski sąd za to, że nie zabrał mi więcej niż 1200 zł. Ze wszystkich osób, których historie przedstawiano w programie "Państwo w Państwie" najbardziej wstrząsnął mną przypadek wlaściciela kantoru, którego aresztowano i któremu zabrano - w walutach - 3 miliony złotych. Pieniądze trafiły do depozytu sądowego. Gdy biznesmena w końcu uniewinniono, sąd nie oddał mu wszystkich pieniedzy, bo w międzyczasie ok. 750 tys. zł ukradł pracownik sądu, wyłudzając podpis sędziego polecający wypłacenie mu gotówki. Brakujących pieniędzy biznesmen do dziś nie może odzyskać (sic!!!), a obaj oszuści (pracownik sądu i jego kolega) są bezkarni. Jednemu nakazano nawet zwrot tych pieniędzy, jednak oficjalnie nie ma on żadnego majątku. W normalnym kraju obaj ci złodzieje trafiliby na wiele lat do kryminału (razem z sędzią - idiotą, który nie wiedział, co podpisuje), prezes sądu podałby się do dymisji w atmosferze skandalu, a państwo oddałoby pokrzywdzonemu obywatelowi jego pieniądze, zabierając na ten cel prywatne majątki sędziego - idioty i sędziego - prezesa. W naszym kraju nic takiego się nie stało, a ów gentleman wciąż czeka na pieniądze. Trzeba być niezłym kozakiem, aby w Polsce zakładać biznes. Bo w Polsce biznesmen, przedsiębiorca traktowany jest jak oszust, złodziej i bandyta. Musi zdawać sobie sprawę, że czyha na niego ZUS, skarbówka, PIP, a w końcu prokurator i sąd. Sąd, który najczęściej myśli tak, jak opisana wyżej sędzina w Piotrkowie Trybunalskim "przecież gdyby był pan niewinny to by pana nie oskarżali, no nie"? Proste, banalnie proste. Każdy z "niepokonanych" słyszał pewnie to samo, gdy orzekano mu niesłuszny areszt. Biznesmen w Polsce - człowiek odważny - nie może poświęcać całego swojego czasu na pracę. Dużą część czasu musi przeznaczyć na papierologię wynikającą z durnych przepisów. Amerykański wynalazca w ciągu całego swojego życia zawodowego jest w stanie wymyśleć 17 razy więcej produktów niż jego polski kolega. Jednak polski biznesmen w ciągu swojego życia zawodowego jest w stanie wymyślić 70 razy więcej sposobów na obchodzenie idiotycznych przepisów. Dlatego Amerykanie biją nas na głowę, jeśli chodzi o rozwój cywilizacyjny, innowacyjność i wynalzaczość. My bijemy ich na głowę, jeśli chodzi o unikanie przepisów. Gdyby jednak od zarania świata ludzie pomysłowi koncentrowali swoje wysiłki na obchodzeniu przepisów to ludzkość nie wyszłaby z jaskini. Ale to tylko jedna strona medalu. Druga jest taka, że rozdęta biurokracja, której wszystko wolno, niszczy firmy i przedsiębiorczych ludzi. Dlatego ci ludzie muszą sami wychodzić z kłopotów, a nie rozwijać firmy i dawać pracę. Wiedzą też o tym zagraniczni inwestorzy i Polskę omijają szerokim łukiem. Nikt rozsądny nie zainwestuje dużych pieniędzy w kraju, gdzie decyzja jednego bezkarnego urzędasa może go zrujnować. Biznesmeni zachodni wybierają te kraje, gdzie takich problemów nie ma. Jadą, więc do Singapru, Malezji, Tajwanu, Tajlandii, Indonezji. We wszystkich tych krajach plagą są trzęsienia ziemi, tajfuny, powodzie i tsunami. Jednak w amerykańskich towarzystwach ubezpieczeniowych można się od takich klęsk ubezpieczyć, a dobrzy sejsmolodzy potrafią je przewidzieć. Natomiast głupota polskich polityków i urzędników jest nieprzewidywalna. W żadnym kraju świata nie sprzedają polisy od niej. Biznesmeni wolą, więc ryzykować zderzenie z klęską żywiołową niż z głupotą i arogancją polskiej biurokracji. Trzeba się cieszyć, że powstał ruch "Niepokonani", że w końcu zjednoczyli się uczciwi, niewinni ludzie pokrzywdzeni przez ten durny reżim. Ich szeregi będą rosły, bo osób pokrzywdzonych przybywa w naszym kraju lawinowo. I tak jak "Solidarność" z niewielkiego ruchu przekształciła się w ogólnokrajowy związek zawodowy, który przyczynił się do obalenia komunizmu, tak i ruch "Niepokonanych" może przyczynić się do obalenia obecnego ustroju. Ustroju dziadostwa, bałaganu, złodziejstwa, korupcji i władzy urzędnika nad obywatelem. Oby "Niepokonani" nie zmarnowali tej szansy. Trzymamy za Was kciuki. Szymowski

Tym razem Obama w liście świadomie upokorzył Polaków Są badania, które skazują, że odpowiednio pokazywany Holokaust, na zasadzie, że to ludzie ludziom zgotowali ten los, a nie tylko „jacyś Niemcy„ ileś lat temu mogą doprowadzić ogólnie do spadku uprzedzeń Obamie gładko powiedział o polskich obozach śmierci, ale już mu nie przeszło” przez gardło „ w ramach przeprosin użyć określenia „” niemieckie obozy śmierci „. Zamiast tego użył w swoim liści innego potworkowatego zwrotu socjalistów spod znaku politycznej poprawności „Nazistowskie obozy śmierci „ Zwrot ten ma na celu „uniewinnienie„ Niemców od koszmarnych zbrodni, jakich dokonali w czasie drugiej wojny światowej. Potężny przemysł wymordowania milionów nie został zbudowany przez państwo niemieckie, niemieckie koncerny, czyli przez Niemców, ale, przez jakich tam nazistów. Lewackie otoczenie Obamy przemycając do przemówienia prezydenta USA zwrot polskie obozy śmierci liczyli na wykorzystanie tego faktu w ideologicznej wojnie przeciwko polskiemu społeczeństwu. Propaganda politycznej poprawności, której sola w oku jest konserwatyzm polskiego społeczeństwa wykorzystałaby to do budowy narracji Polaków, jako faszystów, nazistów, mordujących w polskich obozach śmierci. Polacy już dość maja tej socjalistycznej nowomowy. Domagają się prawdy, wskazania prawdziwych sprawców makabrycznego ludobójstwa. Wskazania na Niemców. Obama po tej aferze dobrze wiedział jak ważne jest dla Polaków wskazani Niemców, a nie bezimiennych nazistów, jako na morderców budujących „niemiecki obozy śmierci. Ideologi politycznej poprawności jest w tej chwili wykorzystywana jak narzędzie wojny ideologicznej przez Niemcy. Z jednej strony polskie obozy śmieci, z drugiej antypolskie Centrum wypędzonych. Aby naświetlić problem celowego użycia przez socjalistę Obamę zwrotu „nazistowskie obozy śmierci „ zacytuje wypowiedź sprzed kilku tygodni Bilewicza z Centrum Badan Nad Uprzedzeniami Uniwersytetu Warszawskiego wygłoszoną w lewicowej stacji TOK FM. Podaje za Najwyższym Czasem „Ostatnie badania pokazują, że najwyższy poziom różnych form uprzedzeń etnicznych zaobserwowano w Polsce i na Węgrzech - dodał ekspert - Chciałbym przyklasnąć temu pomysłowi RPO. Są badania, które skazują, że odpowiednio pokazywany Holokaust, na zasadzie, że to ludzie ludziom zgotowali ten los, a nie tylko „jacyś Niemcy „ ileś lat temu mogą doprowadzić ogólnie do spadku uprzedzeń wśród uczniów – mówił specjalista. Dr Bilewicz ma nadzieję, że jeśli dojdzie do realizacji takiej kampanii edukacyjnej, będzie miało odpowiedni priorytet. Niestety teraz tak nie jest „Wypowiedź, koncepcje Bilewicza są chyba najlepszym komentarzem do rewizjonistycznej, dokonującej rewizji historii, relatywistycznej, orwellowskiej wręcz listownej odpowiedzi Obamy Marek Mojsiewicz  

Europa na progu bankructwa Europejskim bankom grozi oblężenie, w wielu krajach strefy euro ludzie wycofują znaczne kwoty lokat z depozytów bankowych. Hiszpania jest już kolejnym bankrutem, który podobnie jak Grecja będzie musiała wkrótce poprosić o pomoc finansową. Pakt fiskalny dogorywa, zanim się zaczął, już się skończył mimo przegłosowywania go przez kolejne kraje. Gremia decyzyjne Unii, a zwłaszcza strefy euro i EBC w tajemnicy radzą jak zapobiec krachowi europejskiego systemu bankowego. Co robić w momencie upadku kilku dużych europejskich banków. Euro tonie, gwałtownie traci na wartości do wszystkich walut, dolara, jena, franka, yuana skutecznie topiąc przy okazji polskiego złotego, który może poszybować do dawno nieoglądanych poziomów  3,80 za franka, 4,70 za euro, czy 3,80-4 zł. za dolara. Inwestorzy uciekają w panice z giełd i rynków walutowych, zamykają pozycje, każdy weekend to groza i niebezpieczeństwo. NBP i MF radzą, kiedy zacząć interweniować na rynku w obronie złotego, tyle, że pieniędzy mało, bo NBP pochopnie się wyzbyło znaczącej gotówki – oferując niedawno 6 mld euro MFW na pomoc Grecji. Teraz na konfrontacje ze spekulantami trzeba by rzucić ogromną kwotę rzędu 5-10 mld euro, żeby był chwilowy efekt. Sytuacja w Unii Europejskiej, a zwłaszcza strefie euro staje się dramatyczna. Władze wielu krajów i liczne banki europejskie zabiegają u Amerykanów by pożyczali, choć na chwilę trochę dolarów. Niektóre duże i bogate kraje redukują zapasy i rezerwy walutowe w euro. Relacja euro-dolar na poziomie 1:1 jest już całkiem bliska. Walące się giganty mogą śmiertelnie przygnieść polską mrówkę, jaka jest złoty. Nasz polski dług urósł w kilka dni gigantycznie o kilkadziesiąt mld zł. – właśnie przekroczyliśmy próg ostrożnościowy 55 proc. w relacji do PKB. Wypowiedzi MF można, więc włożyć między bajki. Europejski tajfun okazuje się silniejszy od czarnoksiężnika i bajkopisarza Jacka Rostowskiego. Kryzys jak zwykle nas zaskoczy. Trochę żal tych naszych pierwszych naiwnych, którzy wzięli kredyty w obcych walutach. Szkoda Polski. Żegnaj strefo euro. Drukowanie euro nie pomoże, bo za chwilę samo EBC może być bankrutem. Janusz Szewczak

Skandal – czy normalność? Chodzą plotki, że p.Abramowicz chce zaprosić do swojej loży JE Włodzimierza Putina. Sytuacja, w której w loży prezydenckiej podczas meczu Polska-Rosja siedziałby prezydent Federacji Rosyjskiej mogłaby się polskim kibicom BARDZO nie spodobać... WCzc Jarosław Kaczyński (PiS, Warszawa) oświadczył, że jest skandalem, że loża „prezydencka” na Stadionie „Narodowym” została sprzedana p. Romanowi A.Abramowiczowi. Warto zauważyć, że dwa tygodnie wcześniej Prezes PiS stwierdził, że jest skandalem, że urzędnicy za darmo otrzymali masę biletów na Euro. Otóż p.Abramowicz zapłacił za tę lożę ładne parę milionów dolarów – i jest pytanie, czy to Skarb Państwa miałby zapłacić za pobyt w tej loży JE Bronisława Komorowskiego – czy też p. Prezes sądzi, że sumę tę powinien wyłożyć Bronisław Komorowski z własnej kieszeni? Rozumiem, że Jarosław Komorowski, ze złośliwości, chciałby, by Bronisław Komorowski męczył się na trybunie – zamiast oglądać mecze w kapciach w zaciszu domowym – tak, jak będę robił to ja, (bo ja od 50 lat, od czasu wprowadzenia telewizji, systematycznie bojkotuję wszystkie mistrzostwa Europy, Świata, a nawet Olimpiady). Ale powinien zrozumieć, że p.Abramowicz jest po prostu znacznie większym fanem futbolu, niż Bronisław Komorowski – co udowodnił wkładając około miliarda złotych w drużynę „Chelsea”. A kapitalizm to – w odróżnieniu od socjalizmu – ustrój sprawiedliwy: każdy ma w nim to, co lubi i na co zasłużył: dziwkarz ma panienki, domator – rodzinę, fajczarz fajki, a fan futbolu ogląda sobie – za swoje pieniądze - mecze. Oczywiście, jeśli Jarosław Kaczyński uważa, że Bolesław Komorowski bardziej kocha futbol, niż p.Abramowicz i ma tak wielkie zasługi dla Polski, że Skarb Państwa powinien był się szarpnąć i Mu tę lożę wykupić...

Ale swoją drogą... Chodzą plotki, że p.Abramowicz chce zaprosić do swojej loży JE Włodzimierza Putina. Sytuacja, w której w loży prezydenckiej podczas meczu Polska-Rosja siedziałby prezydent Federacji Rosyjskiej mogłaby się polskim kibicom BARDZO nie spodobać... Natomiast polscy kibice nie spodobali się BBC. Jest to telewizja, która - za pieniądze brytyjskiego podatnika – serwuje mu komunistyczną propagandę. Komuniści, jak wiadomo, wszystkich oskarżają o „faszyzm”. P.Solzeer Jeremiasz „Sol” Campbell, pochodzący z jamajki b. kapitan reprezentacji Anglii, oświadczył, że w Polsce i na Ukrainie panuje straszliwy rasizm i anty-semityzm, więc kibice powinni zostać w domu i oglądać mecze w telewizji, bo ryzykują, że wrócą w trumnach. Jak rozumiem: chodzi o kibiców w kolorze żółtym, czarnym – a także Żydów. Mimo tej dobrej rady sądzę, że p.Roman Abramowicz, którego rodzina została prawie w całości wyniszczona przez komunistów, byle, czego się nie przestraszy – i przyjedzie. Przy okazji: kibice brytyjscy znani są ze swojego rasizmu i anty-semityzmu. Ale dlaczego bicie np. Murzynów miałoby być gorsze, niż bicie całkiem białych kibiców wrogiego klubu? JKM

Rocznicowe suplikacje 28 maja 1992 roku Sejm podjął tzw. uchwałę lustracyjną, mającą postać polecenia wydanego ministrowi spraw wewnętrznych, by poinformował posłów i senatorów, kto z parlamentarzystów, członków rządu i wojewodów był w przeszłości tajnym współpracownikiem UB lub SB. Bezpośrednim impulsem podjęcia próby ujawnienia komunistycznej agentury w strukturach państwa była informacja, jaką miesiąc wcześniej podał Krzysztof Wyszkowski - że traktat polsko-niemiecki o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy jest niesymetryczny na niekorzyść Polski, bo ministrowi Skubiszewskiemu grożono, że w razie jego nieustępliwości zostanie ujawniona jego agenturalna przeszłość. Jak pamiętamy, próba ta zakończyła się obaleniem rządu premiera Jana Olszewskiego z inicjatywy prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju Lecha Wałęsy. Również i on był odnotowany, jako tajny współpracownik SB w zasobach archiwalnych MSW. Kulisy obalenia rządu oraz powołania nowego, pod przewodnictwem Waldemara Pawlaka, kto chciał, mógł obejrzeć sobie na filmie „Nocna zmiana” z udziałem m.in. Donalda Tuska i Stefana Niesiołowskiego. Epilogiem całej sprawy był wyrok Trybunału Konstytucyjnego, który - przy votum separatum prof. Wojciecha Łączkowskiego - uznał uchwałę lustracyjną za niezgodną z konstytucją. Żeby było śmieszniej, Trybunał ogłosił wyrok w półtorej godziny po zamknięciu przewodu sądowego, zaś prof. Andrzej Zoll po ogłoszeniu wyroku odczytał 30 stron maszynopisu gotowego już uzasadnienia. Od tamtej pory minęło 20 lat, na przestrzeni, których coraz bardziej odczuwamy niekorzystne dla naszego narodu skutki okupowania państwa przez tajne służby z komunistycznym rodowodem. Po pierwsze - okupujące państwo tajne służby nie kierują się interesem Polski, tylko krajów, do których ci tajniacy przewerbowali się jeszcze pod koniec lat 80-tych, kiedy przygotowania do ewakuacji imperium sowieckiego z Europy Środkowej były widoczne gołym okiem. Służą Rosji, służą Niemcom, służą Stanom Zjednoczonym, służą Izraelowi, służą każdemu, kto im zapłaci - tylko nie Polsce. Dlatego żadne z państw ościennych nie jest zainteresowane ujawnieniem agentury w strukturach państwa polskiego - tak samo, jak w wieku XVIII. Po drugie - okupacja Polski odbywa się właśnie za pośrednictwem agentury, przy pomocy, której bezpieczniackie watahy kontrolują kluczowe segmenty gospodarki, z sektorem finansowym i paliwowym na czele, scenę polityczną, media głównego nurtu i różne gałęzie przemysłu rozrywkowego. Dlatego właśnie podjęta 28 maja 1992 roku próba ujawnienia komunistycznej agentury w strukturach państwa zakończyła się nie powodzeniem - bo w przeciwnym razie cała kombinacja, jaką w Magdalence wykoncypował generał Kiszczak z gronem osób zaufanych, wzięłaby w łeb. Konfidenci stanowią sól naszej ziemi i kiedy jedna generacja odchodzi w stan spoczynku, konfidenckie dynastie dostarczają generacje kolejne - dzięki czemu od roku 1944 zachowana jest polityczna ciągłość. Po trzecie - okupacyjna eksploatacja kraju i jego zasobów odbywa się dzięki ustanowionemu w roku 1989 ekonomicznemu modelowi państwa - kapitalizmowi kompradorskiemu, w którym o dostępie do rynku i możliwości działania na nim decyduje przynależność do bandy, której najtwardsze jądro stanowią bezpieczniackie watahy z PRL-owskimi korzeniami. Skutkiem kapitalizmu kompradorskiego jest częściowe tylko wykorzystanie narodowego potencjału ekonomicznego, w następstwie, czego nasz naród się zwija, a nie rozwija, zaś Polska nie może stworzyć siły w żadnym segmencie życia państwowego, z segmentem militarnym na czele. Ocenia się, że poza kontyngentem afgańskich askarisów, nie ma w armii formacji zdolnej do wykonania jakiegokolwiek zadania militarnego, poza służbą wartowniczą. I tego stanu rzeczy nie zmieni narkotyzowanie się Euro 2012, czy innymi przedsięwzięciami rozrywkowymi, jakie zaplanowano na początek czerwca. SM

02 czerwca 2012 Demokratyczne państwo policyjne i medialne - zatacza coraz szersze kręgi.. Nadzór biurokratyczny nad nami wzrasta - rozrastają się służby, które stoją na straży” naszego bezpieczeństwa”, przybywa nadzorców, przybywa radarów, których do końca roku ma być jeszcze 300 na naszych drogach. Służb mamy już siedem, niektórzy mówią, że dziewięć.. No i mamy- już prawie wszędzie- straż miejską. Nie mamy jeszcze starzy wiejskiej.. No i jeszcze z tysiąc radarów by się przydało. Żeby nie można było przejechać swobodnie ulicą.. No i więcej „leżących policjantów” na drogach. Także tych szybkiego ruchu.. Leżący „policjanci” pojawiają się już nie tylko na drogach osiedlowych. Zresztą wszystkie drogi już są państwowe. Nawet drogi prywatne Policja drogowa może już działać na drogach prywatnych. Na prywatnych podwórkach, może sprawdzać, rewidować, legitymować. Na prywatnych posesjach! Takie jest demokratyczne prawo, które uchwalają wybrańcy narodu w Świątyni Rozumu. Tylko patrzeć, jak będą wchodzili ze swoimi demokratycznymi prawami, a strażnicy z butami-do naszych domów.. Na podstawie ustawy o ochronie środowiska wchodzą już do domów i sprawdzają kto , czym palił i będzie palił w piecu.. Co ma przygotowane do palenia? Robi to na razie straż miejska. Ale można powołać jeszcze dodatkowo ekologiczną straż miejską i wiejską. Niech sprawdzają dokładniej, pod pretekstem ochrony środowiska, przeszukują domy. Gdzieś powinny być dokumenty dokumentujące zakup przez mieszkańca domu materiałów do pieca.. Trzeba go tylko dokładnie przeszukać. Bo przecież nie ma ludzi niewinnych- są wyłącznie źle przeszukani.. Jak będzie trzeba – to otoczy się kordonem strażników miejskich prywatny dom i będzie można go dokładnie przeszukać i przypilnować, żeby mieszkańcy nie pouciekali przed obławą.. W końcu żyjemy w demokratycznym państwie prawa i nie ma się, czego bać.. Atmosfera wesołości otacza nasze życie w memdiach, a podskórnie rodzi się totalitaryzm.. Niektórzy leżący” policjanci” są tak” wysocy”, że zaczepiam zwieszeniem o ich leżące metalowe ciała.. Szczególnie jak mam samochód obciążony.. Prędkość muszę ograniczyć prawie do zera, żeby móc przejechać.. Ale są ludzie, którym ci leżący” policjanci” denerwują. Skąd wiem, że denerwują i że też zaczepiają o podwozie? Bo zdarza się- na przykład na osiedlu, na którym mieszkam - że ktoś w nocy usuwa, co jakiś czas dwie metalowe części policjanta leżącego i utrudniającego przejazd samochodem, ale tak, żeby można było przejechać swobodnie nie narażając się na nieprzyjemne wstrząsy podczas pokonywania przeszkody. Podczas konspiracyjnej nocy, ktoś- jakiś cichy, bezimienny bohater - dokonuje małego sabotażu, ułatwiając samochodziarzom życie, do czasu, jak odpowiedzialna za utrudnianie samochodziarzom życia biurokracja - nie przywróci nieprzyjemnej przeszkody. Poradniki małego konspiratora nie są jeszcze pousuwane z bibliotek publicznych, czyli państwowych. Tak jak jakiemuś Afro- Polakowi z Wrocławia nie podoba się fraza wierszyka „Murzynek Bambo w Afryce mieszka”, bo narusza to jego godność osobistą i trąci” rasizmem”, i domaga się usunięcia tych „ rasistowskich” słów, tak mieszkańcowi mojego osiedla nie podoba się leżący” metalowy” policjant i utrudniający przejazd samochodem Ciekawe, że jakiś Murzyn przyjechał do Polski, został Afro-Polakiem, a teraz domaga się zmian w POlsce, i to akurat zgodnych z aktualnie panującą modą polityczno- poprawnościową panującą w naszym kraju, do którego przybył.. Tak jak pułkownik Przybył, który też próbował sobie strzelić w głowę, ale nie trafił, może, dlatego, że nie był Afro-Polakiem.. Był pułkownikiem.. Przybyć do kogoś i od razu zaprowadzać tam nowe porządki.. Czy to jest kulturalne zachowanie? Tylko patrzeć jak różni Afro- Polacy zaczną domagać się usunięcia z Pana Tadeusza fraz dotyczących Żydów.. Będziemy mieli tekst nowego Pana Tadeusza, napisanego pod kątem nowych czasów. I okaże się, że ten Afro-Polak jest członkiem jakiejś lewicowej organizacji, na przykład” Nigdy więcej” tej samej, której członkiem zarażającym dziewczyny HIV - był Simon Mol.. Też straszył je” rasizmem.”. W każdym razie strażnicy miejscy będą wkrótce Policją Municypalną o zwiększonych uprawnieniach, nie tak jak do tej pory, że mogli karać mandatami niewinnych ludzi, którzy nikomu niczego złego nie zrobili. Byli karani – nikogo nie krzywdząc. Bo przy wręczaniu mandatu - nigdy nie ma pokrzywdzonego. Trudno uznać za pokrzywdzonego państwo, które zamiast służyć człowiekowi w nim mieszkającemu, obskubuje go z pieniędzy, w ramach wydumanego prawa. Już kombinują, a być może władze przygotowują się do nadchodzącego buntu, wobec wielkiego fiskalnego ucisku” obywateli”, zwiększając kontrolę nad nami, którzy już ledwie cipią pod ciężarem podatków i nadmiaru władzy tych, którzy nimi rządzą.. Zakładanie blokad na koła samochodowe- to zwykła gangsterska robota w majestacie demokratycznego prawa.. Ale posiadać do tego broń, móc rewidować samochody, mieć dostęp do wielu danych - to jest postęp - oczywiście w totalizacji państwa demokratycznego i prawnego.. Jak mawiają propagandyści: „uczciwy obywatel nie ma się, czego obawiać?(!!!) No pewnie, że nie ma.. Ale jak tu być „uczciwym”, jak wszędzie otaczają nas druty kolczaste różnych przepisów i ustaw, uchwalanych prawdopodobnie pod wypływem i promili, bo przecież nikt o zdrowych zmysłach i na trzeźwo, takiej ilość głupstw po prostu by nie uchwalił.. Jest tyle prawa, że człowiek, gdzieżby się nie ruszył, narusza jakieś prawo.. Mamy tony prawa,. Co oznacza mało sprawiedliwości, ale za to więcej prawa? Widocznie demokratyczni posłowie muszą otrzymywać jakieś tajne premie za uchwalenie tych nonsensów prawnych w sposób demokratyczny, zabierających ludziom wolność.. I dlatego tak wiele go uchwalają, czyniąc państwo chore, a” obywateli” odchodzących od zmysłów.. Liczba samobójstw wzrasta, rosną również ceny sznurów i sznurków wszelkiego rodzaju.. Wkrótce będą organizowane przetargi publiczne - w związku z popełnianymi samobójstwami - na korzystanie z dachów wieżowców.. Władza konfiskuje samochody i rowery, zabiera dzieci,. Zabiera ludziom zwierzęta, zabiera wolność decydowania o sobie - co jeszcze może złego dla nas zrobić? Robi rewizje w domach śledząc, czym człowiek pali w piecu. Jak może nas jeszcze urządzić? Władza niestojąca na straży naszej wolności, nie jest władzą – tylko tyranią.. Taka władza powinna być obłożna papieska klątwą.. Ale ONI nie przestrzegając dziesięciorga przykazań, mając zasady cywilizacji łacińskiej w głębokim poważaniu - mają nas w nosie.. Tarzają nas w pierzu i w smole, na co dzień, wzmacniając władzę swoją nad nami, a nas sprowadzając do roli baranów.. Baranów będą pilnować Strażnicy Miejscy z bronią przy pasie, przeistoczeni w Policję Municypalną. Bo może się zdarzyć zablokowany blokadą”obywatel”- baran, akurat o takim wysokim stopniu rozentuzjozmawalnej emocjonalności, który akurat ma broń z pozwoleniem państwa demokratycznego i prawnego, i zastrzeli strażnika municypalnego.. Pojedynek w samo południe w centrum miasta o założoną blokadę.. Nie o honor, nie o kobietę, nie o naruszoną godność.. O blokadę na kołach! Tak może wyglądać demokratyczne państwo policyjne.. Demokracja tworzy konflikty z samej swojej natury.. Ustawi ludzi tak, że jedni są ”za”, a inni ”przeciw”.. Jedni następują na stopy - innym.. I rodzi się konflikt, którzy nabrzmiewa przy każdej okazji.. Ale dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie. I ucho demokratycznego dzbana głupoty, też może się urwać. Nawet wcześniej niż innych dzbanów.. Póki, co będziemy mieli większą formację nadzorująca, która- tak jak inne tego typu formacje nadzorcze- będzie się rozwijać.. I zwiększać władzę nad „obywatelami.” A prawdziwych przestępców nie będzie miał, kto ścigać.. jak wszyscy będą zajęci ściganiem „przestępców” urojonych... I brać jeszcze za to pieniądze.. Więcej mandatów - więcej sprawiedliwości! Krzywa blokowania kół też musi wzrosnąć! Wtedy naprawdę będzie sprawiedliwiej.. WJR

Naziści do Nazistanu! Uznanie, że obozy śmierci były nazistowskie, zmienia niewiele, albo zgoła nic. Kłamstwo na chwile zostało zastąpione ćwierćprawdą.

1. Po zamieszaniu z wypowiedzią Obamy świat usłyszał, że obozy śmierci nie były polskie, tylko nazistowskie. Nawet przewodniczący Europarlamentu Marin Schulz, jako Niemiec autorytatywnie stwierdził, że nie można obwiniać Polski, która w rzeczywistości była ofiarą reżimu nazistowskiego. Nie Polska była winna, tylko Nazistan.

2. Nie pada ani słowo, kim byli naziści ani gdzie był ten Nazistan. Gdzie Żydów zapędzono do getta warszawskiego, gdzie był Auschwitz, gdzie była Treblinka? Wystarczy spojrzeć na mapę – wiadomo w Polsce! Więc za rok, dwa, pięć, ktoś znowu napisze albo palnie na jakiejś akademii – polskie nazistowskie obozy śmierci – i będziemy protestować i tłumaczyć od nowa. Uznanie, że to naziści, w gruncie rzeczy zmienia niewiele, albo zgoła nic. Kłamstwo na chwile zostało zastąpione ćwierćprawdą.

3. Jakże mądre były słowa mojego żydowskiego przyjaciela Samuela Dombrowskiego – nie było państwa Hitleria, nie było państwa Nazistan. Były Niemcy, a zbrodniarze byli funkcjonariuszami perfekcyjnie działającej machiny państwa niemieckiego. Machiny, którą Niemcy stworzyli, Niemcy wybrali i Niemcy popierali, do ostatniego tchu, a nawet kilka dni dłużej, bo przecież Hitler się zabił 30 kwietnia, a niemiecki opór trwał do 8 maja. Bez złości, biez nienawiści, bez jakiejkolwiek niechęci do współczesnych Niemców, bez obciążania wnuków za winy ich dziadków – ale powinniśmy mówić wprost – niemieckie obozy śmierci, niemieckie zbrodnie, niemieccy zbrodniarze. I mówmy światu wprost - German camps – żadne tam German nazi... Odeślijmy tych mitycznych nazistów do nieistniejącego Nazistanu, bo inaczej zostaniemy z nimi na zawsze, a świat będzie nami straszył - nie jedź na mecz do Polski, bo wrócisz w trumnie...

Janusz Wojciechowski

IKE czy IKZE, – co wybrać? Polacy, którzy dbają o wysokość swojej przyszłej emerytury mają już do dyspozycji nie tylko Indywidualne Konta Emerytalne (IKE). Nową formą dobrowolnego oszczędzania z zamiarem wypłacenia zgromadzonego kapitału po zakończeniu aktywności zawodowej jest Indywidualne Konto Zabezpieczenia Emerytalnego (IKZE). IKZE, tak jak Indywidualne Konta Emerytalne (IKE) czy Pracownicze Programy Emerytalne (PPE), to formy pomnażania kapitału w ramach tzw. III filaru (segmentu) nowego systemu emerytalnego. IKZE prowadzą: banki, towarzystwa ubezpieczeń na życie (TUnŻ), towarzystwa funduszy inwestycyjnych (TFI) oraz otwarte fundusze emerytalne (OFE) zarządzane przez powszechne towarzystwa emerytalne (PPE). Czym IKZE zachęcają Polaków do oszczędzania, czym różnią się od IKE, a co mają wspólnego?

RÓŻNICE W korzyściach podatkowych: wpłaty na IKZE posiadacz konta odlicza od dochodu (korzyści polegają na odjęciu wpłaconej składki od podstawy opodatkowania, co powoduje pomniejszenie należnego podatku). Natomiast wpłaty na IKE są wliczane do podstawy opodatkowania, ale wypłata kapitału jest zwolniona z tzw. podatku Belki (19 proc. podatek od zysków kapitałowych) – korzyść odroczona w czasie. Aby jednak z niej skorzystać, posiadacz IKE musi spełnić określone warunki. Z ulgi podatkowej będą mogły skorzystać jedynie osoby, które dokonają wypłaty zgromadzonych oszczędności dopiero po 60. roku życia. Osoby, które nabędą przed 60. rokiem życia uprawnienia emerytalne, będą mogły dokonać wypłaty, jeżeli ukończyły 55 lat. Ponadto, aby być uprawnionym do zwolnienia z podatku od dochodów kapitałowych należy dokonać: wpłat na IKE co najmniej w  pięciu  dowolnych latach kalendarzowych lub ponad połowy wartości wpłat na IKE co najmniej pięć lat przed dniem złożenia przez oszczędzającego wniosku o dokonanie wypłaty. W wysokości wpłat: maksymalna wpłata na IKZE to 4 proc. podstawy wymiaru składki na ubezpieczenie emerytalne ustalonej dla oszczędzającego za rok poprzedni, nie więcej jednak niż 4 proc. od 30-krotności średnich zarobków w ubiegłym roku. Oznacza to, że w 2012 roku kwota ta nie może być wyższa niż 4030,80 zł. Na IKE każdego roku można wpłacić inną kwotę – w tym roku jest to 10 578 zł. W wypłacie środków: w przypadku IKZE posiadacz konta może wypłacić zgromadzony kapitał jednorazowo lub w ratach – przez minimum 10 lat lub przez okres równy okresowi dokonywania wpłat. Warunkiem dokonania wypłaty jest osiągnięcie przez oszczędzającego 65 lat oraz dokonywanie wpłat na IKZE, przez co najmniej 5 lat kalendarzowych. Możliwy jest także wcześniejszy zwrot całego kapitału. W IKE oszczędzający może dokonać wypłaty po osiągnięciu 60 lat lub po nabyciu uprawnień emerytalnych i ukończeniu 55 roku życia oraz dokonywaniu wpłat na IKZE, przez co najmniej 5 lat kalendarzowych. Oszczędzający ma do wyboru wypłatę jednorazową lub wypłatę w ratach. Nie ma obowiązku wypłaty środków zgromadzonych na IKE w określonym czasie (np. po ukończeniu 70 lat czy po przejściu na emeryturę). Jeżeli oszczędzający chce dokonać wypłaty i nie ukończył 60 roku życia, musi przedstawić instytucji finansowej decyzję organu rentowego o przyznaniu prawa do emerytury.

PODOBIEŃSTWA Prawo do dokonywania wpłat na IKZE i IKE przysługuje osobie fizycznej, która ukończyła 16 lat. Małoletni (w tym przypadku mowa jest o osobach w wieku 16–18 lat) mają ograniczone prawo do dokonywania wpłat. Mogą ich dokonywać tylko w roku kalendarzowym, w którym uzyskują dochody z pracy wykonywanej na podstawie umowy o pracę. IKZE i IKE można założyć, podpisując umowę z jedną z wybranych instytucji, pod warunkiem, że będzie to: fundusz inwestycyjny, podmiot prowadzący działalność maklerską, zakład ubezpieczeń, bank, dom maklerski lub dobrowolny fundusz emerytalny. Na IKZE i IKE może gromadzić kapitał wyłącznie jeden oszczędzający. Oznacza to, że nie ma możliwości gromadzenia oszczędności wspólnie, np. z małżonkiem czy z dzieckiem. Każda z tych osób musi założyć własne, odrębne konto. W razie śmierci posiadacza konta środki zgromadzone na IKZE i IKE zostaną wypłacone uposażonym. W jednym i drugim przypadku można dokonać wypłaty środków przed osiągnięciem wymaganego wieku, ale trzeba zapłacić od tego podatek. W przypadku IKZE dolicza się te pieniądze do przychodu przy rocznym rozliczeniu PIT, a przy IKE podatek płacony jest od wypracowanych zysków.

Małgorzata Dygas

Nie ma chyba takiej antypolskiej kalumnii, której lewica prędzej czy później nie usprawiedliwi i nie wyszydzi oburzenia na nią Lektura weekendowego wydania "Gazety Wyborczej" jeży włos na głowie. Oto, bowiem po kilku dniach od wypowiedzi najpotężniejszego człowieka świata, prezydenta USA, sugerującego polską odpowiedzialność za najbardziej ohydną zbrodnię II Wojny Światowej publicyści i redaktorzy GW wykładają karty na stół. Co naprawdę o tym sądzą? I jak widzą, jak oceniają polskie oburzenie? Zaczyna, już na pierwszej stronie, zastępca redaktora naczelnego Jarosław Kurski pod szyderczym tytułem "Czas patriotów":

Opanowało Polskę patriotyczne godnościowe nadęcie, które zwykle nie wychodzi poza szańce PiS, okopy Radia Maryja i "autorów niepokornych". Syndrom owego nadęcia ma wredny bakcyl - szantaż patriotyczny, który infekuje jak leci i któremu niewielu umie się oprzeć. Zainfekował Leszka Millera. (...)  Bakcyla złapała marszałek Ewa Kopacz. (...)

Im ktoś bardziej żąda przeprosin, tym bardziej ujawnia swój kompleks niższości. Tym głębiej tkwi w poczuciu historycznej krzywdy, zdrady i opuszczenia. Padały już z ust polityków PiS słowa o wojnie polsko-rosyjskiej. Czas na wojnę polsko-amerykańską. Szable w dłoń. Kurski nie mówi jak właściwie powinniśmy się - jako naród - w tej sytuacji zachować. Przyjąć narzuconą nam współodpowiedzialność, która jest pośrednim dowodem na skuteczność niemieckiej kampanii wymazywania słowa "niemieckie" przy słowie "zbrodnie"? Mówi natomiast, dlaczego - bo skoro na alarm bije prezes Prawa i Sprawiedliwości, skoro cała sprawa potwierdza jego tezy o niebezpiecznym rozpowszechnianiu kłamliwych tez, to należy być i tutaj przeciw Kaczyńskiemu. To jest logika plemienna! Ciągnie temat na kolejnej stronie niezastąpiony w takich wypadkach Wojciech Szacki. Tytuł jego felietonu, przeglądu wydarzeń tygodnia, to z kolei "Zniesławienie, nadymanie". Ten szydzi tak:

Polscy politycy są o krok od wypowiedzenia USA wojny. Klasyczna metoda redukcji ad absurdum oburzenia, które jest jak najbardziej usprawiedliwione. Kilka stron dalej rubryka "Głos z Ameryki". I pozostawiona bez komentarza wypowiedź amerykańskiego studenta: Kto właściwie zarządzał tymi obozami? - spytał kolega, którego przodkowie pochodzą z Azji, Afryki i Europy. Czy były Polakom narzucone, czy niektóre grupy społeczeństwa je popierały? Wypisz wymaluj - linia publicystyki GW o historii Polski. Niestety, jak widać ma chyba takiej antypolskiej kalumnii, której ludzie "Wyborczej" prędzej czy później nie usprawiedliwili i nie wyszydzili oburzenia na nią. Bo o co naprawdę chodzi? Jaki jest cel? Przypomniana powyżej okładka "Przekroju" sprzed kilku miesięcy dobrze pokazuje tak cele polskiej lewicy jak i przyczyny coraz powszechniejszych kłamstw o polskiej historii. Gim Media Watch

Polskie ścieki intelektualne z Cloaca Maxima w tle Jest w Wiecznym Mieście zbudowany przez Rzymian przed 2 tys. lat kanał sanitarny zwany Cloaca Maxima, czyli kanał główny, wielki, odprowadzający ścieki do Tybru ze wszystkich kanałów pomniejszych, czynny do dzisiaj w doskonałym stanie. Albowiem jak już Rzymianie coś budowali - drogi, akwedukty, mosty, twierdze, to na tysiące lat. Żadne miasto w Polsce nie posiada materialnej, wizualnej wersji Maxima Cloaca, ale w ciągu tysiąclecia dorobiliśmy się nieźle śmierdzącego kanału historycznego, społecznego, politycznego. Istnieje ten ściek w naszej świadomości, zakodowanej w psychice i funkcjonuje znakomicie dzięki sparszywiałym elitom, plebejskiej wierności i braku świadomości narodowej mas. Gdy w kilkanaście dni po napadzie Hitlera na Polskę powstała słynna "Sonderaktion Krakau" / 6 listopada 1939 roku / w czasie, której aresztowano i w większości zadręczono i zamęczono w niemieckim hitlerowskim obozie koncentracyjnym profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego, Akademii Górniczo-Hutniczej i Politechniki Krakowskiej, stało się oczywiste, iż wróg unicestwia intelektualną siłę narodu, aby pozbawić go jego przywództwa. Niedługo po "Sonderaktion Krakau" hitlerowcy przy udziale ukraińskich nacjonalistów dowodzonych przez Banderę i Szuszkiewicza zorganizowali 4 lipca 1941 na stokach Wzgórz Wuleckich we Lwowie "Sonderaction Lemberg", gdzie wówczas stracono 45 profesorów lwowskich wyższych uczelni, a wśród nich trzykrotnego premiera II RP prof. Kazimierza Bartla. Ci intelektualiści, którzy uniknęli śmierci z rąk zbrodniczego hitlerowsko-ukraińskiego batalionu SS-Galizien "Nachtigall" / Słowik / byli wyszukiwani, aresztowani i ginęli z rąk siepaczy.

Po 4 czerwca 1989 roku Tadeusz Mazowiecki ogłosił słynną "grubą kreskę", która praktycznie uniemożliwiła ściganie zbrodniarzy komunistycznych i ich tajnych współpracowników – wg. Adama Michnika "ludzi honoru" .Wobec takich decyzji, popartych dodatkowo brakiem dekomunizacji i lustracji elita intelektualna w Polsce przesiąknięta jest agenturą, dla przykładu dwudziestu pięciu tajnych współpracowników na Uniwersytecie Jagiellońskim, odkrytych przez dr Barbarę Nowak. Rektor Uniwersytetu Gdańskiego prof. Andrzej Ceynowa i prof. Józef Włodarski - dziekan wydziału filologiczno-historycznego gdańskiej uczelni współpracowali z PRL-owską Służbą Bezpieczeństwa. Obaj profesorowie byli organizatorami słynnego antylustracyjnego buntu na polskich uczelniach. Włodarski wraz z Ceynową inicjowali uchwalenie przez Konferencję Rektorów Akademickich Szkół Polskich stanowiska potępiającego lustrację na polskich uniwersytetach. Prof. Ceynowa jest twórcą tzw. "antylustracyjnego fortelu akademickiego" . Polegał on na tym, że profesorowie objęci lustracją na własną prośbę byli przenoszeni na funkcję asystentów, którzy nie podlegali lustracji. Po „majstersztyku” prof. Ceynowy, inny prof. dr hab. Krzysztof Turlejski, z Instytutu Biologii Doświadczalnej im. M. Nenckiego PAN, dotychczasowy przewodniczący lokalnej Komisji Etycznej nr 1 w Warszawie, mianowany przez ministra nauki i szkolnictwa wyższego na członka Krajowej Komisji Etycznej, a 10 listopada 2009 roku na pierwszym zebraniu nowego składu tej Komisji wybrany na przewodniczącego Krajowej Komisji Etycznej - wytwornie wypełnił oświadczenie lustracyjne: „całujcie mnie w dupę pajace”. Jacy profesorowie tacy studenci. Jeden z najwybitniejszych polskich historyków prof. Andrzej Garlicki pracujący na wydziale historii Uniwersytetu Warszawskiego był tajnym współpracownikiem służb specjalnych PRL, zaś na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu ze Służbą Bezpieczeństwa PRL współpracowało, co najmniej 25 naukowców. Inną sprawą jest lekceważenie istniejącego prawa wobec obowiązującej rzymskiej zasady prawniczej - dura lex sed lex /łac. twarde prawo, ale prawo/ i ignorowanie prawa, niekiedy w sposób wulgarny przez wybitne postaci polskiej nauki, czy prof. Bronisław Geremek nienawidzący Polaków i szkalujący nasz kraj poza jego granicami, lub samozwańczy "profesor" Władysław Bartoszewski, honorowy obywatel Izraela, odznaczony medalem znanego niemieckiego polakożercy Stresemanna, nazywający 8 milionowy elektorat PIS bydłem. Któż włada dzisiaj polską nauką i kulturą w 20 lat po obaleniu komunizmu w Polsce. Czyżby obaleniu? Kto napełnia młode umysły pokarmem duchowym prozą i poezją? Kim są ci "inżynierowie dusz"? Za jakie działania należy uznać unicestwianie sił intelektualnych narodu poprzez fałsz i kłamstwo, hipokryzję i antypolonizm? Naród tracący patriotyczne, intelektualne przywództwo staje się zniewolony. Okupanci nazistowscy i sowieccy mordowali elity aby ujarzmić naród, a co teraz? Teraz odbywa się mord intelektualny. Na łamach "Gazety Wyborczej" Tomasz Żuradzki filozof i politolog, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego i London School of Economics, przygotowujący doktorat z etyki /sic! / publikuje tekst "Patriotyzm jest rasizmem" /"GW" 17. 08. 07 /. Stwarza się nową okupację Polski. Obce narodowi siły wewnętrzne dążą, aby utracił on źródło swojej spoistości i przestał być wrażliwy na własną tożsamość ukształtowaną przez wiekowe dziedzictwo kulturowe. Te same siły zawładnęły Kościołem od wewnątrz. Jakie owoce dała antypolonizmowi zagłada fizyczna mózgów narodu, a jakie wydaje "pranie mózgów"? To przecież to samo. Nazwiska kolejnych kilkunastu byłych tajnych współpracowników oraz funkcjonariuszy SB ogłosili w Krakowie członkowie grupy "Ujawnić prawdę" - Barbara Niemiec i Ryszard Majdzik - oraz jeden z działaczy "Solidarności" w Hucie im. Lenina Jerzy Kuczera. Osoby, których dane odtajnił pokrzywdzonym Instytut Pamięci Narodowej, nie są powszechnie znane. Wśród nazwisk przedstawionych dziennikarzom przez Barbarę Niemiec, organizatorkę podziemnej "Solidarności" na Uniwersytecie Jagiellońskim, są pracownicy uczelni i jeden student. Dwaj z tych pracowników - według Niemiec - już w latach 80. byli znani na uczelni i mieli wpływ na wychowanie młodzieży. Jak powiedział rzecznik UJ Leszek Śliwa, trzy spośród wymienionych osób są nadal zatrudnione na uniwersytecie. Ryszard Majdzik podał 9 nazwisk, w tym dane pięciu funkcjonariuszy SB, trzech tajnych współpracowników i jednej osoby, która była tzw. kontaktem operacyjnym. Wśród nich są ludzie, którzy donosili także na ojca Ryszarda Majdzika, Mieczysława. Jerzy Kuczera podał dane trzech byłych tajnych współpracowników, którzy donosili na niego, kiedy zaangażował się w tworzenie w ówczesnej Hucie im. Lenina Wolnych Związków Zawodowych. Działacze grupy "Ujawnić prawdę" zaapelowali, by wszyscy, którzy wiedzą, czym ludzie ci zajmują się obecnie, poinformowali ich o tym. Chodzi o to, by osoby, które pełnią funkcje publiczne, a w przeszłości współpracowały z SB , z tych stanowisk odwoływać - mówił Majdzik. Naprawdę nie ma znaczenia, o czym ci ludzie mówili, czy robili to raz na rok, czy trzy razy w tygodniu, czy co godzinę, czy bardzo tego chcieli. Ważne, że podjęli taką decyzję. W moim przypadku ma to szczególne znaczenie, bo byli to wychowawcy młodzieży - powiedziała Barbara Niemiec. Druga rzecz, jeszcze gorsza, że nie umieli ocenić swojego grzechu i próbować wyjść ze zła. Wciąż w nim tkwią. Ci, których dane ujawniłam wcześniej, także nie umieją wyciągnąć wniosków, szukają usprawiedliwienia, zasłon – dodała. Zdaniem Barbary Niemiec, nazwiska byłych tajnych współpracowników trzeba ujawniać, bo ci ujawnieni nie staną się już "przedmiotem gry" prowadzonej przez różne osoby, m.in. w mediach. Niedopuszczalne jest publikowanie nazwisk, na które nie ma not odtajniających wydanych przez IPN. Jeśli dziennikarze to robią, moim zdaniem naruszają zasady etyki - mówiła Niemiec, która do tej pory upubliczniła w sumie 26 nazwisk i czeka na odtajnienie kolejnych 14 kryptonimów tajnych współpracowników. Któż dzisiaj rządzi duszami młodych Polaków? Żelbetowa komunistka-stalinistka Wisława Szymborska hołubiona przez serwilistyczne media, czyżby, jako sygnatariuszka znanej ohydnej rezolucji 53 krakowskich literatów potępiającej skazanych na śmierć księży w sfingowanym procesie tzw. "Kurii Krakowskiej" w 1953 roku? A Czesław Miłosz nazywający akowców bandytami i pragnący przyłączenia Polski do Związku Sowieckiego, lub wysadzenia jej w powietrze prezentowany był w swojej twórczości przez Krzysztofa Kolbergera nad grobami ofiar katastrofy pod Smoleńskiem z Panem Prezydentem RP Prof. Lechem Kaczyńskim podążających do Katynia symbolu polskiej kaźni, Polski umęczonej, której tak nienawidził komunista-stalinista Czesław Miłosz. Kulturą polską na dzień dzisiejszy włada obca agentura. Wystarczy otworzyć portal "Onet" pod hasłem "Obecne władze Związku Literatów Polskich w aktach IPN". To porażające! Prezes Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich Marek Wawrzkiewicz i 8-ciu viceprezesów, to agenci Służby Bezpieczeństwa PRL. Czy aby nie jest to jeden z powodów niszczenia IPN przez rządzącą PO. Czy nowa Rada IPN, która powstaje w wyniku "nowelizacji" ustawy o IPN w miejsce dzisiejszego Kolegium powoła w swoje grono profesorów kapusiów? Oczywiście, że tak się stanie. Premier Tusk sprzyja ubekom, sowietom, FSB, KGB, łącznie ze swoim doradcą Michałem Boni, który uprzednio donosił na swojego pryncypała Tadeusza Mazowieckiego. W dniu 2 grudnia 2010 odbyło się spotkania z prof. Marianem Stępniem zatytułowane w mediach "Mój Miłosz". Spotkanie firmowała "Akademia Pełni Życia". Owo stowarzyszenie określa się, jako organizacja pozarządowa działająca na rzecz poprawy, jakości życia osób starszych, poprzez zajęcia edukacyjne dla seniorów, a w szczególności kursy komputerowe, kursy językowe, treningi pamięci i komunikacji społecznej. Na ich potrzeby stowarzyszenie opracowuje autorskie metody nauczania i materiały szkoleniowe, realizuje innowacyjne projekty edukacyjne dla seniorów; polskie, a zwłaszcza międzynarodowe, w ramach, których wytycza nowe ścieżki na polu nauczania i rozwoju osobistego osób starszych. Kim są te starsze panie przeważnie 80-latki i czym się faktycznie zajmują okazało się po zakończeniu wykładu "Mój Miłosz". Dwugodzinny wykład prof. Mariana Stępnia "Mój Miłosz" stanowił jedynie hymn pochwalny w odniesieniu do twórczości noblisty, w którym również napiętnował "obelgi" rzucane na Miłosza i jego twórczość przez "osoby niekompetentne i wrogo nastawione" do polskiego noblisty, szydzącego przecież z polskości i z wszystkiego, co polskie, pomimo polskich i światowych protestów, pochowanego przez lewicę w Panteonie Narodowym Na Skałce. Profesor Marian Stępień z owym odczytem jeździ po Polsce przygotowując honorowe przyjęcie przez Polaków "Roku Miłosza" w 2011r. zgodnie z uchwałą Sejmu RP. Wykład zakończył się niewyobrażalnym i niespotykanym skandalem. Sam profesor, oraz "Akademia Pełni życia" przypomnieli uczestnikom najczarniejsze dni komuny w Polsce. Gdy po zakończeniu wykładu obecny na sali profesor Instytutu Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego poprosił o głos, dama, /przy wrzaskach pozostałych dam/ z "Akademii Pełni Życia" zaczęła krzyczeć obraźliwie nie dopuszczając starego profesora do głosu, powodując jego wyjście. W podobny sposób dama zachowała się w stosunku do obecnego na sali dziennikarza światowej prasy polonijnej posiadającego akredytację w Polsce, wydaną przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP, który przedstawił się organizatorom i uczestnikom. Profesor Marian Stępień nie zareagował, przyglądając się z uśmiechem niegodnym zajściom. Prof. Marian Stępień wspólnie i w porozumieniu z organizatorami założyli osobom chcącym zabrać głos cenzorski knebel. Prof. Marian Stępień to 82-letni polski historyk literatury, wykładowca uniwersytecki, niestrudzony badacz lewicowych nurtów w literaturze polskiej końca XIX i XX wieku. Pracuje w Uniwersytecie Jagiellońskim od 1957 roku, od 1976 roku, jako profesor. Był sekretarzem Komitetu Centralnego PZPR, oraz od 6. 11. 56 r. - 28.05. 58 r. I sekretarzem Komitetu Uczelnianego PZPR Uniwersytetu Jagiellońskiego. Prof. Marian Stępień kierując Instytutem Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego wyrzucił z uczelni Bronisława Wildsteina, co w stosunku do studentów piątego roku było przypadkiem bez precedensu. Wildstein podpisał przygotowaną przez Stanisława Pyjasa petycję, którą podpisali wszyscy studenci z tego roku. Odruch solidarności okazał się skuteczny. Pochwalne teksty o Marianie Stępniu pisali m.in. czołowi marksiści jak:

Stefan Żółkiewski, współtwórca PPR, redaktor naczelny "Kuźnicy" (1945-1948) i "Polityki" (1957-1958), pierwszy dyrektor Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, minister szkolnictwa wyższego (1956-1959), profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Był posłem do Krajowej Rady Narodowej, na Sejm Ustawodawczy oraz na Sejm PRL I, III i IV kadencji (1943-1956 i 1961-1969). Wygłosił na Zjeździe Literatów Polskich, w styczniu 1949 słowa: " chcemy, aby literatura pomagała budować socjalizm w Polsce". Autor licznych prac z zakresu krytyki i teorii kultury, współtwórca polityki kulturalnej państwa. Od 1952 był członkiem-korespondentem, od 1961 członkiem rzeczywistym PAN, w latach 1953-1955 pełnił funkcję sekretarza naukowego akademii. Wchodził w skład władz KC PZPR. Poza tym był wyjątkowym "kuratorem" Uniwersytetu Jagiellońskiego eliminując starą patriotyczną profesurę m.in. największego polonistę w dziejach Uniwersytetu Jagiellońskiego Stanisława Pigonia, na jego miejsce wprowadził mgr. Henryka Markiewicza, mianując go profesorem, który wkrótce zasłynął pracą "O marksistowskiej teorii literatury".

Henryk Markiewicz był współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa PRL.

Kazimierz Koźniewski, od lat 40 XX wieku tajny współpracownik Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, Komitetu do spraw Bezpieczeństwa Publicznego i Służby Bezpieczeństwa PRL o kryptonimie 33. Był świadkiem oskarżenia w pokazowym procesie Melchiora Wańkowicza w r. 1964 . Jego tekst, popierający wprowadzenie stanu wojennego , władze rozpowszechniały na plakatach.

Tadeusz Bujnicki - profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, syn wileńskiego poety i krytyka literackiego Teodora Bujnickiego, komunisty zastrzelonego z wyroku AK za współpracę z NKWD.

Jarosław Iwaszkiewicz wieloletni prezes Związku Literatów Polskich /1945 - 1980/ bliski współpracownik Jerzego Putramenta przedwojennego agenta NKWD, znanego z pocałunków breżniewowskich. Oto fragment utworu "Caryca i zwierciadło" Janusza Szpotańskiego satyryka z okresu PRL nawiązujący do breżniewowskich pocałunków:

"Pomniu, kak prijechał w Moskwu de Gaulle, sklierotik i starik, i ja jewo pocełowała, on potom prosto dostał tik, ach, on formalno popał w trans, on przestał bredzić o belle France i tolko skuczał u mych stów "ach Leonide, ty mienia lub, dla ciebie cały zapad broszę, tylko mnie jeszcze całuj, proszę!" A potom Pompidou i Brandt, i nawet chitryj, mielkij frant poet iż Polszy - Iwaszkiewicz, gdy tolko pili ust mych miód, wołali, że to istny cud, kto go nie zaznał, ten nic nie wie.

Marian Hemar zapytany o Iwaszkiewicza określił go: marksista, alkoholik, pederasta.

Do apologetów Mariana Stępnia należą m.in. Leszek Żuliński v-ce prezes Zarządu Głównego Związku Literatów Polskich TW o pseudonimie „Jan”, „Literat”, b. redaktor zlikwidowanej "Trybuny", Jan Pieszczachowicz, nazywany w środowisku literackim "towarzyszem Szmaciakiem", wieloletni sługa literacki Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Krakowie.

Stępień jest autorem prac:

"Ze stanowiska lewicy",

"Program oświatowy PPR",

"Bruno Jasieński",

"Ignacy Fik",

"Polska lewica literacka"

"Twórczość Tadeusza Hołuja"

Tadeusz Hołuj - autor listu do Goebbelsa napisanego z obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, traktującego, że marnuje się w obozie, gdy mógłby służyć III Rzeszy, jako pisarz i poeta znakomicie znający język niemiecki. W rezultacie Tadeusz Hołuj został zwolniony z obozu, ale nie na długo, bo oprócz wysługiwania się okupantom hitlerowskim wrócił do współpracy z lewicą komunistyczną. Tekst listu do Goebbelsa znalazł się w rękach Adama Włodka pierwszego męża Wisławy Szymborskiej i Władysława Machejka redaktora naczelnego "Życia Literackiego", współpracownika SB, inicjatora i współzałożyciela krakowskiego klubu "Kuźnica" zrzeszającego marksistowską inteligencję. Pikanterii całej historii nadaje fakt, że profesor Marian Stępień w 1987 roku otrzymał nagrodę im. Tadeusza Hołuja ufundowaną przez partyjną "Gazetę Krakowską".Nie chciałem pisać na ten żenujący temat, gdyż życzliwie odnotowywałem, co Stępień pisał o literaturze emigracyjnej np. w publikacji naukowej "Dysharmonie moralne Czesława Miłosza" - fachowo, kompetentnie, obiektywnie, nawet z sympatią.W roku 2004 napisałem publicystykę "Upadek nagrody Nobla z hańbą domową i ubekami w tle" / "Dziennik Związkowy" Chicago /, która w reżyserii Andrzeja Gajewskiego stanowiła scenariusz filmu "Jerzy Putrament errata do biografii". Film został wyświetlony w telewizji publicznej TV 1 w roku 2007. Prof. Marian Stępień zareagował na tę publikację telefonem gratulacyjnym do mnie, wnosząc nie istotne, retuszowe uwagi do długiego tekstu. Ale teraz mamy recydywę, wraca stare. Po apologicznej i hagiograficznej wersji życia i akceptacji antypolskiej twórczości Czesława Miłosza, czego byłem świadkiem 2 grudnia 2010 roku w Krakowie uważam za stosowne publicznie przypomnieć panu profesorowi Marianowi Stępniowi, że jest synem polskiego oficera zamordowanego strzałem w tył głowy w Katyniu w dawnym Związku Radzieckim, do którego Polskę pragnął przyłączyć Czesław Miłosz.

Aleksander Szumański

Narzędzia Biniendy za trudne dla Laska Z prof. dr. hab. Edwardem Malcem, kierownikiem Zakładu Teorii Względności i Astrofizyki Instytutu Fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, rozmawia Anna Ambroziak Uczestniczył Pan w seminarium naukowym zorganizowanym przez Uniwersytet Jagielloński, na którym prof. Wiesław Binienda przedstawił swoje analizy dotyczące ostatniej fazy lotu Tu-154M. Jaka jest Pańska ocena? – To było seminarium organizowane przez Zakład Teorii Względności i Astrofizyki, którego jestem kierownikiem. To spotkanie było środowiskowe – astrofizyka jest dziedziną interdyscyplinarną. Zaprosiliśmy prof. Biniendę ponad miesiąc temu. Profesor Binienda jest inżynierem, technologiem, ale w swoich badaniach zajmuje się też czymś w rodzaju hydrodynamiki stosowanej do rozwiązywania różnego rodzaju problemów technicznych. Pan profesor projektuje osłony dla silników lotniczych. To jest kwestia i technologii, i hydrodynamiki, kwestia oddziaływania gazów wyrzucanych przez silniki. Temat hydrodynamiki jest bardzo ważny dla astrofizyki, ale akurat w tym kontekście technicznym, w jakim to robił prof. Binienda, dla nas jest interesujący marginalnie. Niemniej jednak tematyka jest ważna, więc zaprosiliśmy pana profesora na nasze seminarium. Przyciągnęło ono ogromną rzeszę ludzi, około 250 naukowców ze środowiska krakowskiego. Przybyli głównie fizycy i specjaliści nauk technicznych, a więc osoby, które rozumiały tematykę wykładu. Profesor Binienda referował problem na seminarium w sposób bardzo merytoryczny. Podkreślał, jakie przyjmuje założenia, jakie założenia mogły być przyjęte, ale on ich nie robi z różnych względów – braku czasu itp. Zrobił bardzo dobre wrażenie na słuchaczach. Padło mnóstwo pytań, na które odpowiadał w sposób jasny i przekonujący. Chciałbym tu też od razu zaznaczyć, że nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, więc nie mogę wypowiadać się autorytatywnie. Natomiast odniosłem wrażenie – tak samo jak zresztą inni – że pan profesor używał zupełnie standardowych narzędzi stosowanych w amerykańskim przemyśle lotniczym. Chodzi o to, że przy projektowaniu różnego rodzaju części samolotów trzeba przeprowadzać różnego rodzaju testy pod kątem incydentów, jakie mogłyby się zdarzyć, typu urwanie się łopatek turbin silnika. Robienie takich testów jest bardzo kosztowne. To koszt kilkudziesięciu milionów dolarów. Wobec tego wykonuje się symulacje numeryczne. W Stanach zjednoczonych ta technika jest bardzo rozwinięta. Jak rozumiem, pan prof. Binienda tych narzędzi używa, na co dzień, a w szczególności zastosował je w kwestii zderzenia samolotu z brzozą. To był główny punkt jego prelekcji.

Jest Pan sceptyczny wobec zastosowania takiej metody badawczej?– Absolutnie nie. Moim zdaniem, jest to jak najbardziej właściwa droga. Chciałem tylko powiedzieć, że nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, co pan prof. Binienda. Mam wrażenie, że jego analizy są rzetelne, że używał wiarygodnych narzędzi numerycznych. Publiczność zrozumiała i przyjęła, że prof. Binienda przedstawił starannie wykonane badania. To było seminarium naukowe, jego cechą jest to, że jego uczestnicy bardzo rzadko wierzą – w każdym razie ich większość – w to, co jest głoszone przez referenta. Mogą mieć przekonanie, co do tego, że referent postępuje uczciwie, że używa właściwych narzędzi, właściwej metodologii badań, ale uczestnicy seminarium to środowisko naukowe, ci ludzie sami prowadzą badania i wiedzą, że łatwo popełnić błąd.

Sam prof. Binienda podkreśla zawsze, że prezentuje hipotezę i jest gotów do konfrontacji. – Podkreślał to wielokrotnie, jak i to, że w swoich badaniach pomijał w ogóle problem turbulencji, wirów powietrza w trakcie lotu samolotu. Niektórzy twierdzą, że to turbulencje doprowadziły do oderwania skrzydła. To tłumaczyłoby, dlaczego znalazło się ono w takiej odległości od brzozy. Ta cecha krytycznego podejścia jest wśród ludzi nauki wyjątkowo rozwinięta. W środowisku naukowym bardzo łatwo jest przedstawiać tezy, których nikt nie rozumie albo rozumie je wąska grupa specjalistów. Nie jest, więc tak, że uczestnicy seminarium w całości zaakceptowali wyniki prac prof. Biniendy. Natomiast byli przekonani, co do tego, że to robi uczciwie. I że z tych informacji, które są dostępne, stara się wyciągnąć wszystko, co tylko można. Chciałbym to podkreślić. Reasumując: prof. Binienda przeprowadził badania uczciwie i otrzymał uczciwe wyniki. Ten temat z pewnością należy rozwijać, to jest kluczowe zadanie dla państwa polskiego – wyjaśnić to, co się stało w Smoleńsku. Państwo polskie nie może żałować na to środków. Profesor Binienda zrobił pierwszy krok, bardzo przekonujący.

Ale to wyjaśnianie mocno kuleje. Słyszał Pan, co powiedział Maciej Lasek, szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, ekspert komisji badającej przyczyny katastrofy? Podczas spotkania w Kazimierzu Dolnym, pytany o wykonanie obliczeń aerodynamiki lotu Tu-154M w ostatniej fazie, stwierdził, że komisja nie musiała niczego takiego robić, gdyż dane z rejestratorów wystarczyły do określenia trajektorii lotu i przyczyn katastrofy. Zresztą powtórzył to, co mówił już wcześniej w rozmowie z “Naszym Dziennikiem”. Stwierdził wtedy nawet, że nie zna momentu bezwładności tupolewa i ta wiedza nie jest mu do niczego potrzebna. – To zdumiewające oświadczenie. Rodzi się pytanie, co w ogóle pan Lasek robi w Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych i co robił w komisji, która badała katastrofę smoleńską, w której zginęła czołówka polityczna naszego państwa. Trudno nawet uwierzyć w to, że coś takiego powiedziała osoba publiczna, która była i jest odpowiedzialna za badanie tego typu zdarzeń.

Dodajmy do tego niechęć do fachowej dyskusji ekspertów Millera ze środowiskiem naukowym. Binienda nie został nawet zaproszony na seminarium do Kazimierza. – Myślę, że powinna być przeprowadzona polemika merytoryczna ekspertów Millera z panem prof. Biniendą. Jeśli są naukowcami, nie powinni się od tego uchylać. Obawiam się jednak, że nigdy do niej nie dojdzie.

Dlaczego? – Ponieważ nie jestem pewien, czy ci eksperci są w stanie merytorycznie się do tych tez odnieść. Poza tym prof. Binienda podważa tezę serwowaną przez komisję Millera, otwarta dyskusja byłaby im nie na rękę, uderzałaby w ich teorie, ich kariery, możliwość pozyskiwania grantów. Niestety, w pewnych dziedzinach my, tj. polscy naukowcy, bardzo odstajemy od czołówki światowej. Przypuszczam, że te narzędzia numeryczne, które zastosował pan profesor, plasują się właśnie w tej czołówce. Jest, więc całkiem niewykluczone, że środowisko komisji Millera tych narzędzi nie zna i nie rozumie. Oni nie są w stanie z tych narzędzi nawet skorzystać. Byłoby niedobrze, gdyby tak było, ale obawiam się, że tak właśnie jest. Według badań porównawczych polskiej nauki na tle światowej, polskie nauki techniczne znajdują się w trzeciej dziesiątce. Najlepiej w tym rankingu sytuują się polskie dokonania w dziedzinie matematyki, fizyki i chemii. Być może, więc ci eksperci w ogóle nie znają tych narzędzi, które zastosował prof. Binienda.

Binienda mówi jednak, że te narzędzia są znane polskim uczonym. – Ale z pewnością drogie, niemniej jednak państwo polskie powinno wyłożyć pieniądze, by zakupić tego typu programy i znaleźć uczonych, którzy podjęliby pewne badania. To się da zrobić. Wracając do polemiki, na seminarium w Krakowie też padały pytania ze strony osób sceptycznych wobec prof. Biniendy. Znam tych ludzi, wiem, że oni nie wierzą w inne przyczyny katastrofy niż te podane przez komisję Millera.

Poda Pan jakieś nazwiska? – Mogę powiedzieć tylko tyle, że są to wyborcy Platformy Obywatelskiej. Poza tym zresztą przyzwoici naukowcy. Ale to są sceptycy wobec tego, co mówi prof. Binienda. Jednak nawet jeden z nich oświadczył, że to, co pan profesor robi w sprawie kolizji samolotu z brzozą, jest uczciwe. Czyli wziął pod uwagę zdanie pana profesora, uznał też, że metodologia jego badań jest poprawna.

Oponentem Biniendy jest m.in. prof. Paweł Artymowicz, astrofizyk z Toronto, który podtrzymuje tezy raportu Millera. – Jego kompetencje są mniej więcej takie jak moje. Nie miałbym odwagi wypowiadać się publicznie na ten temat. Na jego miejscu nie wdawałbym się w polemikę z prof. Biniendą. Gdybym miał się tą kwestią zająć, potrzebowałbym pięciu lat, by dojść do tego poziomu badań, które już osiągnął prof. Binienda, który jest inżynierem, technologiem i który pewnych narzędzi używa od dziesięcioleci. Nie bardzo wierzę w rachunki pana prof. Artymowicza, jest on kompetentnym astrofizykiem, ale hydrodynamika, której on używa, jest zupełnie inna od tej, której używa się przy badaniu lotu samolotu, i to samolotu z oderwanym skrzydłem.

Analizami prof. Biniendy zainteresowała się prokuratura, która prowadzi śledztwo smoleńskie. Czy naukowiec powinien udostępnić je śledczym? – Prokuratura powinna mieć dostęp do tych badań.

Jest Pan fizykiem, – jakie techniki badawcze zastosowałby Pan przy ustalaniu przyczyn katastrofy smoleńskiej? – Jestem fizykiem teoretykiem, specjalistą od tzw. czarnych dziur. Zastosowałbym te metody, które zastosował prof. Binienda. To jest na pewno problem hydrodynamiczny, tu są gotowe programy numeryczne. Poza tym na pewno badania chemiczne i badania medyczne ciał ofiar.

Po dwóch latach analizy chemiczne czy medyczne byłyby w ogóle wiarygodne? – To już pytanie do ekspertów z tych dziedzin. Wystarczy jednak obejrzeć filmy dotyczące katastrof lotniczych, by zobaczyć, jak starannie gromadzi się wszystkie szczątki wraku, jak przez wiele miesięcy dopasowuje się te szczątki do siebie, jak bada się ciała ofiar, również pod katem eksplozji. W przypadku katastrofy smoleńskiej trzeba było właśnie tak zrobić, a nawet zwielokrotnić tę precyzję. Tymczasem doszło do rażących zaniedbań ze strony polskiej, nie mówiąc już o tym, co z wrakiem i ciałami ofiar robili Rosjanie. Pytanie, czy był to zamierzony policzek, jaki wymierzono Polsce. Jest to absolutny skandal, który nie powinien się wydarzyć. Fakt, że polski rząd przechodzi nad tym do porządku dziennego, jest zdumiewający.

Sądzi Pan, jako naukowiec, że wyjaśnienie przyczyn katastrofy po dwóch latach jest w ogóle możliwe?
– Na pewno sporo rzeczy można byłoby jeszcze wyjaśnić. Ale tu należy pytać chemików, jako bardziej kompetentnych. Na pewno analizy mógłby przeprowadzić specjalista od brył. Inżynierowie mechanicy analizują układy rzeczywiste takie jak samolot, ułożenie jego szczątków po katastrofie, odtwarzają trajektorię lotu na podstawie położenia szczątków samolotu.

Osiemnastu pracowników z trzech wydziałów Uniwersytetu Warszawskiego (chemii, fizyki oraz matematyki, informatyki i mechaniki) podjęło inicjatywę, by “zbadać mechanikę katastrofy smoleńskiej rzetelnymi metodami fizyki” – naukowcy próbowali opublikować artykuł wskazujący na konieczność zorganizowania poprawnych metodologicznie i wykonalnych badań nad mechaniką zniszczenia samolotu Tu-154M. Władze uczelni odmówiły jednak publikacji. – Wiem o tym i protestowałem przeciw temu. Jako przewodniczący akademickiej “Solidarności” wystosowałem list do Senatu UW z protestem przeciwko tego rodzaju cenzurze. Zwracałem uwagę, że nie jest to fakt izolowany i że pani rektor UW już wcześniej doprowadziła do uchwalenia w Sejmie nowej wersji artykułu 125 dotyczącego swobody prowadzenia badań naukowych. W nowej wersji rozszerzał on możliwości zwolnienia profesora tytularnego uczelni wyższej. To stanowi zagrożenie przeprowadzania swobody badań naukowych. Odzewu na mój list nie było.

Czy analogiczne inicjatywy były podejmowane przez środowisko UJ? – Trudno byłoby to zrobić w ogóle każdemu naukowcowi w Polsce. Rzecz rozbija się o finanse – aby przeprowadzić pewne badania, trzeba byłoby mieć wielomilionowy grant. A to raczej nierealne. Powtórzę, więc to, co mówiłem już wcześniej – bez pomocy państwa nic nie da się zrobić.

W październiku prof. Piotr Witakowski organizuje konferencję naukową na temat katastrofy smoleńskiej? Wybiera się Pan? – Być może, jeszcze nie wiem. Ale na pewno tylko, jako słuchacz.

Samozwańczy ekspert od katastrof Jan Osiecki nazwał prof. Witakowskiego “akolitą Biniendy”. – Osiecki to nie jest żaden specjalista, ale dziennikarz, być może nawet to słowo jest tu pewnym nadużyciem. Wydaje mi się, że on nie ma nic do powiedzenia, więc nie należy go ani słuchać, ani czytać. Dziękuję za rozmowę.

Liczę na pracę naukowców Z Władysławem Protasiukiem, ojcem dowódcy lotu PLF 101 do Smoleńska mjr. Arkadiusza Protasiuka, rozmawia Marta Ziarnik Wiem, że podczas swojego pobytu w Polsce prof. Wiesław Binienda z Uniwersytetu w Akron w USA odwiedził Pana. – To prawda. W ubiegły wtorek pan profesor zaszczycił nas swoją obecnością. Profesor Binienda pofatygował się specjalnie do nas do domu, żeby się z nami spotkać i porozmawiać. I jesteśmy mu za to bardzo wdzięczni. Za zainteresowanie katastrofą, śledztwem oraz nami – rodzinami, i za te wszystkie słowa wsparcia, które usłyszeliśmy od niego.
Mogę zapytać, z czyjej inicjatywy doszło do tego spotkania? – Mówiąc szczerze, to na pomysł spotkania wpadła pewna osoba, która jest bardzo żywo zainteresowana sprawą katastrofy smoleńskiej. Nie chciałbym jednak zdradzać jej personaliów, bo nie wiem, czy tego by sobie życzyła. I to właśnie ta osoba zaproponowała tego typu spotkanie najpierw profesorowi, a dopiero później, gdy ten przystał na to z ochotą, powiadomiła nas o owym pomyśle. Nie muszę chyba dodawać, że my również natychmiast przystaliśmy na to. I uważam, że to był naprawdę świetny pomysł.
Czy podczas tej rozmowy obecny był ktoś jeszcze? – Jeśli pani pyta, czy były jeszcze inne rodziny, to nie. Jak już mówiłem, spotkanie odbywało się u nas w domu, więc miało ono charakter prywatnej wizyty, którą profesor złożył mnie i mojej małżonce.
Ale profesor chyba sam nie przyjechał? – No nie. Towarzyszyła mu jedna osoba.

Jest Pan dziś bardzo tajemniczy. Ale skoro wizytę profesora Biniendy organizował zespół parlamentarny ds. zbadania przyczyn katastrofy Tu-154M, mniemam, że osobą towarzyszącą był któryś z jej członków. Może poseł Antoni Macierewicz?– Faktycznie był to ktoś z Prawa i Sprawiedliwości. Ale niestety, podobnie jak w przypadku pomysłodawcy tego naszego spotkania, także w tym nie wiem, czy ta osoba życzyłaby sobie ujawniania jej nazwiska.
Spotkanie z profesorem dotyczyło, jak sądzę, wyników jego badań. – Tak. Profesor Binienda spokojnie i merytorycznie przedstawił nam to, co udało mu się ustalić w toku wielomiesięcznych badań, na podstawie danych, którymi dysponuje. Od razu zaznaczam, że to nie było nic nowego, żadnych sensacyjnych informacji z ostatniej chwili. Po prostu profesor w sposób jasny i konkretny dla nas – osób nieznających się na rzeczy – przedstawił nam to, co już wielokrotnie przedstawiał na spotkaniach zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia katastrofy i podczas odbywających się w Brukseli wysłuchań. I choć nie było tam nic nowego, to jednak dla nas było bardzo ważne, że zechciał nam to osobiście przedstawić i wyjaśnić. Ale przede wszystkim profesor chciał nas tak po ludzku wesprzeć duchowo. Podkreślił, że to, o czym pani mówiłem w naszym pierwszym wywiadzie – czyli że mój syn nie był samobójcą i że to nie on odpowiada za tę katastrofę – jest jak najbardziej prawdziwe i że są na to liczne dowody. A dla nas to wiele znaczy. Dlatego ze swojej strony staraliśmy się również wesprzeć duchowo profesora w jego pracy, zapewnić go, że popieramy jego dążenie do prawdy i wszystkie starania w tym celu.
Wracając do tego wywiadu, o którym Pan wspomniał, zawsze był Pan sceptyczny wobec ustaleń oficjalnych komisji. – W trakcie tego spotkania profesor Binienda po raz kolejny potwierdził, że samolot, który pilotował mój syn, rozpadł się jeszcze w powietrzu, na wysokości 36 metrów. Potwierdza to chociażby skala zniszczeń tupolewa, rozmieszczenie szczątków i odnotowane na rejestratorze parametry. Czyli widzi dziś pani, że serce ojca się wówczas nie myliło… Przecież żaden rosyjski pseudopsycholog nie mógł znać lepiej Arkadiusza niż jego własny ojciec i własna matka.
Długo Panowie rozmawiali? – To spotkanie trwało około trzech godzin i w takim czasie nie było szans poruszyć wszystkich pytań i tematów, które nas interesują. Profesor Binienda zapewnił nas jednak, że badania w celu ostatecznego wyjaśnienia przyczyn katastrofy będą trwały pomimo wszystko i że w końcu pozwolą nam one dowiedzieć się, dlaczego zginęli nasi bliscy. Profesor dodał, że jego przyjazd do Polski miał właśnie na celu zachęcenie jego kolegów profesorów, by przyłączyli się do tych badań, podzielili swoją wiedzą i doświadczeniami. I mam nadzieję, że to się mu udało. Od jakiegoś czasu obserwujemy coraz większe poruszenie w środowisku naukowym. I pokładam w naszych naukowcach, ekspertach olbrzymią nadzieję. Z góry dziękuję też tym, którzy wesprą pracujących za oceanem profesorów. Dziękuję za rozmowę.

Stankiewicz dla fronda.pl: Obawiam się, że służby szykują jakąś prowokację na Euro 2012 wobec Solidarnych 2010 - Euro 2012 jest wzmożonym ryzykiem. Nie mam przekonania, że służby w naszym państwie funkcjonują sprawnie, co pokazała katastrofa Smoleńska. PR rządu nie zastąpi bezpieczeństwa, nie zastąpi profesjonalnych służb. Obawiamy się, że służby szykują jakąś prowokację wobec Solidarnych, bo zaczęły się pojawiać tytuły, że nasze stowarzyszenie zaatakuje na Euro 2012. Moim zdaniem jest przygotowywany grunt pod prowokację – mówi portalowi Fronda.pl Ewa Stankiewicz. Publikujemy jej oświadczenie.

Ewa Stankiewicz - My jesteśmy pokojową organizacją i pokojowo działamy. Podczas Euro będziemy starali się dotrzeć ze swoim przekazem do międzynarodowej opinii publicznej, upominając się o międzynarodowe śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej – podkreśla Stankiewicz. Poniżej jej oświadczenie:

W ubiegły piątek kilka zaniepokojonych osób zgłosiło mi, że pasażerowie warszawskiego metra straszeni są hasłami sugerującymi „atak” Solidarnych na Euro 2012. Następnie portal Tomasza Lisa opublikował artykuł: „Czeka nas starcie rosyjskich kibiców z Solidarnymi 2010?”. Oczywiście nie muszę chyba nikomu tłumaczyć, że nie zamierzamy nikogo atakować, ani podczas Euro, ani kiedykolwiek. Natomiast mam podstawy obawiać się prowokacji służb podczas Euro, np. jakiejś brutalnej akcji, której autorstwo później władza przypisze Solidarnym 2010, albo jakiś wydarzeń, za które obarczy się winą nasze Stowarzyszenie. Solidarni 2010 od samego początku i ze swej natury są pokojową organizacją upominającą się o demokratyczne standardy wobec ograniczania wolności słowa w Polsce, równości szans, braku przejrzystości życia społecznego, braku odpowiedzialności władzy przed prawem. Mimo że nieustannie jesteśmy przedmiotem agresji ze strony władzy (pobicie Michała Stróżyka, agresja pod Krzyżem na Krakowskim Przedmieściu) – sami konsekwentnie, uparcie stosujemy pokojowe metody działania – mając nadzieję, że poprzez ciągłe dawanie dobrego przykładu - kiedyś w końcu nauczymy tę władzę szacunku dla drugiego człowieka, zwłaszcza słabszego. Podczas Euro 2012 zamierzamy robić to, co dotychczas, czyli w pokojowy sposób upominać się m.in. o rzetelne międzynarodowe śledztwo w sprawie śmierci polskiego prezydenta oraz 95 osób pełniących kluczowe role w państwie. Uważamy, że szkodliwe zaniechanie ze strony polskiego rządu, a nawet aktywne żyrowanie na arenie międzynarodowej przez polskie władze fałszywej rosyjskiej wersji przyczyn śmierci polskiego prezydenta – ma katastrofalne skutki dla Polski i Europy. Dzięki Euro 2012 nadarza się niepowtarzalna okazja dotarcia do opinii międzynarodowej z bardzo ważnym przekazem. Po badaniach prof. Biniendy potwierdzonych przez polskich profesorów wiemy ze stuprocentowaą pewnością, że raport MAKu i komisji Millera jest fałszywy. Ale niestety ten fałszywy przekaz poszedł w świat. Oprócz kibiców przyjadą do Polski zagraniczni dziennikarze i zachęcamy wszystkich ludzi, aby próbowali dotrzeć do dziennikarzy z informacją o katastrofie smoleńskiej, o wciąż aktualnym pytaniu o zamach i o tym, że Polacy domagają się międzynarodowej komisji do zbadania przyczyn katastrofy. Urzędnicy Donalda Tuska odpowiedzialni za bezpieczeństwo Polaków twierdzą, że są przygotowani do Euro, ale my widzimy na własne oczy jak to wygląda w innych dziedzinach życia państwa czy gospodarki. Słowność Premiera, a raczej jej brak jest Polakom powszechnie znany. Dlatego niestety Polacy odczuwają uzasadniony deficyt poczucia bezpieczeństwa. Miesiąc temu TVP Info opublikowała wywiad z Juvalem Avivem, legendą izraelskich służb specjalnych, który wyraził przekonanie, że terroryści są już w Polsce od jakiegoś czasu. Sprawdzają lokalizacje, zajmują się logistyką i planowaniem. Euro 2012 to dla nich potencjalny cel – ostrzegał Polskę oficer Mossadu. Dodatkowym ryzykiem jest szeroko opisywana przez Gazetę Wyborczą sprawa więzień CIA w Polsce, co znacznie powiększyło ryzyko ataku terrorystów islamskich dywersyfikując dotychczasowe cele. Na całym cywilizowanym świecie profesjonalne służby nie dopuszczają do aktów terrorystycznych, udaremniając je na bardzo wczesnym etapie. W Polsce poziom profesjonalizmu służb i stopień zabezpieczenia państwa obnażyła katastrofa smoleńska. Chciałabym wierzyć, że planowanie zamachu w Polsce nie jest łatwiejsze, tańsze i mniej ryzykowne niż w innych krajach europejskich, ale patrząc na nieudolność tego rządu, który sprawny jest tylko w propagandzie – niestety także i ja nie czuję się bezpiecznie. Ewa Stankiewicz

Koszty przymusowej edukacji Sedno debaty o przymusie szkolnictwa to pogląd, że „dzieci należą do państwa, a nie do swoich rodziców”. Jeśli to podważysz twoje dziecko może otrzymać łatkę wagarowicza, a ty możesz podlegać więzieniu i przymusowo posłać dziecko do szkoły państwowej Elity oświaty i sprzymierzeni z nimi politycy wdrożyli niezliczone inicjatywy mające zreformować edukację. Od  Elementary and Secondary Education Act (ustawa dotycząca szkolnictwa podstawowego i średniego — przyp. tłum.) z 1965 r. do No Child Left Behind Act (ustawa dotycząca dbania o opanowanie podstawowych umiejętności przez każdego ucznia — przyp. tłum.) z 2001 r. każdy przedstawiony plan skutkował tylko nieefektywnymi wydatkami, nowymi warstwami biurokracji i postępującym pogarszaniem się wyników uczniów. Reforma edukacji nastąpi dopiero wtedy, gdy rodzice i przedsiębiorcy będą mogli swobodnie stwarzać realne alternatywy dla funkcjonującego obecnie wadliwego systemu. W tym celu konieczne jest zniesienie przymusu szkolnego i pozwolenie rodzicom na swobodne wydawanie środków przeznaczonych na edukację swoich dzieci Co ciekawe, ustawy o przymusowej edukacji, które zobowiązują dzieci do nauki według określonych przez państwo programów nauczania, są rzadko omawiane w kontekście reformy edukacji. Pozorna dobroczynność tych praw pozwala demagogom zmarginalizować przeciwników i stłumić każdą próbę poważnej debaty. Skutkuje to daleko idącymi regulacjami określającymi, czego i w jaki sposób osoby prywatne powinny uczyć, co uniemożliwia uczniom otrzymanie zindywidualizowanej edukacji, której potrzebują. Początki przymusowej edukacji łączą się z opresją i przymusową asymilacją. Nowożytnych początków przymusu szkolnego trzeba szukać u Marcina Lutra i wczesnych protestantów, którzy usiłowali wpajać masom swoje poglądy religijne. Rządzone despotycznie Prusy, jako pierwsze wprowadziły przymusową edukację na poziomie ogólnokrajowym. Przymusowa edukacja szybko stała się orężem dla rządów próbujących zniszczyć uciążliwe kultury i języki. W amerykańskim stanie Massachusetts wprowadzono przymus szkolny w 1852 r., a do 1918 r. już każdy stan miał taką ustawę. Pierwotnym bodźcem dla twórców tego prawa była chęć asymilacji biednych dzieci imigrantów. Żarliwymi zwolennikami przymusu szkolnego były też związki zawodowe, dążące do zmniejszenia podaży pracy. Obecne regulacje różnią się między stanami w detalach, ale są bardzo podobne, co do ducha. Wszystkie określają minimalny czas trwania nauki (od 160 do 186 dni rocznie) w zatwierdzonych szkołach. Większość Amerykanów w wieku od 5 do 18 lat jest zmuszona do spełnienia tego wymogu. W kilku stanach prawo jest bardziej łagodne — rodzice mogą sami uczyć dzieci, ale taka opcja jest prawie zawsze regulowana przez władze stanowe. Prawdopodobnie dzieci, które korzystają na przymusowej edukacji, stanowią mniejszość. Te nietypowe przypadki nie są w żadnym razie nieważne, ale ich korzyści nie usprawiedliwiają przymusu szkolnego. W celu obiektywnej oceny zalet takich regulacji musimy w pełni uwzględnić ich koszty. Analiza skutków dla prywatnych form edukacji jest dobrym punktem wyjścia. Szkoły prywatne i domowe rzadko są prawdziwie wolnorynkowymi alternatywami dla oświaty państwowej. Przez wymuszanie obecności stany mają kontrolę nad naturą prywatnej edukacji. Wszak, aby program nauczania został zatwierdzony przez władze stanowe, prywatne podmioty muszą spełnić pewne wymogi, co do programu, sprawozdawczości i testów. Na przykład szkoły domowe w Nowym Jorku muszą wnieść  zgłoszenie zamiaru prowadzenia nauczania (notice of intent), sprawdzać obecność i wypełniać raporty kwartalne, a także wypełniać Indywidualny Plan Edukacji Domowej do zatwierdzenia przez stan. Dodatkowo, uczniowie muszą przejść ocenę na koniec roku, w tym obowiązkowe, standaryzowane testy dla klasy 9. i wyższych. Być może najbardziej problematyczny jest wymóg, by edukacja dziecka „przynajmniej w znacznym stopniu odpowiadała minimum dla wieku lub osiągnięć w szkołach państwowych”. Jest to prawo, które ewidentnie może się stać źródłem urzędniczych nadużyć. Zmusza ono rodziców do przestrzegania systemu wartości regulatorów, którzy mogą zdefiniować sformułowanie „w znacznym stopniu odpowiadać” wedle uznania. W przypadku, gdy wartości wyznawane przez rodzica są inne niż wartości promowane przez stan, ostatecznie wygra interes stanu. Ten konflikt został przedstawiony przez Murraya Rothbarda, aby pokazać, że rdzeniem debaty o przymusie szkolnictwa jest „pogląd, że dzieci należą do państwa, a nie do swoich rodziców”. Jeżeli spróbujesz podważyć ten pogląd, twoje dziecko może otrzymać łatkę „wagarowicza”, a ty możesz podlegać grzywnom, więzieniu i przymusowemu posłaniu twoich dzieci do szkoły państwowej w twoim miejscu zamieszkania. W ten sposób państwo narzuca definicję „edukacji” wszystkim obywatelom — nawet uczącym się prywatnie. Państwowy monopol w sprawach oświaty w sposób nieunikniony dławi inne poglądy, w wyniku czego eliminuje kompleksowość i różnorodność, które powinny panować na rynku. Zamiast tego, do nauczania różnych uczniów stosuje się wystandaryzowany, jednolity system, co stanowi kolejny koszt przymusowej edukacji. Szkoły powinny być tak zróżnicowane jak samo społeczeństwo. Program nauczania, metodyka i długość zajęć są tylko kilkoma z mnóstwa czynników, które muszą być dopasowane dla zaspokojenia indywidualnych potrzeb dziecka. Rothbard zauważył, że przewaga wolnej edukacji bazuje na tym, że „na wolnym rynku pojawi się presja, by powstawały różne rodzaje szkół i zaspokoiły każdy rodzaj popytu”. Regulacje określające charakter nauczania służą jedynie uciszeniu żądań rodziców oraz hamują przedsiębiorczość i innowacje. Nie można sobie nawet wyobrazić kształtu i zakresu programów nauczania, które by mogły powstać. Kościoły, organizacje pozarządowe i przedsiębiorcy powinni móc swobodnie tworzyć innowacyjne metody nauczania. Biedni i klasa średnia są najbardziej poszkodowani przez brak innowacji wynikający z rządowego monopolu na edukację, ponieważ nie mają środków na skorzystanie ze sztucznie zawężonej oferty edukacji prywatnej. Zamiast tego dzieci są zmuszone chodzić do słabych szkół państwowych, które często mało się przejmują indywidualnymi zdolnościami uczniów. Jest prawdopodobne, że taka ujednolicona przymusowa edukacja tylko opóźni ich rozwój, przygasi talent i zaszczepi trwałą niechęć do nauki. Ekspert od kreatywności, Sir Ken Robinson, trafnie porównuje masową standaryzację w szkolnictwie do fast foodów:

Inną ważną sprawą jest przystosowanie. Zbudowaliśmy nasz system oświaty na modelu fast foodów. O tym mówił kiedyś Jamie Oliver. Wiecie, że są dwa modele zapewnienia, jakości w cateringu. Pierwszy to fast food, gdzie wszystko jest ujednolicone. Drugi to restauracje takie jak Zagat i Michelin, które są dostosowane do miejscowych warunków i w których nie wszystko jest standaryzowane. Sprzedaliśmy siebie samych do fastfoodowego modelu edukacji. I to zubaża naszego ducha i naszą energię, podobnie jak fast foody szkodzą naszym ciałom.

Wady narzucania szkołom stanowych standardów są podobne do słabości centralnie planowanych cen: żadna ilość badań ani analiz ekspertów nie wystarczy, by uwzględnić wszystkie zmienne określające pragnienia i potrzeby różniących się między sobą konsumentów. Koszt nierozwijania zdolności i zainteresowań ucznia jest nie do oszacowania, przejawia się w znudzeniu i frustracji uczniów. O takim kolektywizmie w edukacji mądrze napisał Rothbard:

Zamiast spontanicznych, różnorodnych i niezależnych ludzi powstałaby rasa biernych, ślepo posłusznych zwolenników państwa. Ponieważ nie byliby w pełni rozwinięci, byliby tylko półżywi.

Taki system blokuje rozwój krytycznego myślenia i umiejętności przywódczych. Być może najpoważniejszym kosztem przymusowego szkolnictwa jest jednak implikacja, że wolność jest odgórnie nadawana. W tym środowisku prawa indywidualne są gwarantowanie jedynie dopóki, dopóty masa krytyczna demagogów nie ustali inaczej. Obowiązkowe korzystanie z prawnego środka płatniczego, powszechny pobór do wojska i obowiązkowe ubezpieczenie zdrowotne są krewnymi przymusowej edukacji — wszystkie narzucają określone działania jednostkom i bazują na przesłance, że obywatele podlegają interesom państwa. Przymus szkolny jest jak gdyby zaproszeniem do kolejnych ingerencji w nasze życie prywatne. Niestety, socjaliści, którzy popierają legalizację marihuany, oraz konserwatyści, którzy chcą szerokiego dostępu do broni palnej, w dalszym ciągu nie potrafią dostrzec tej oczywistej zależności. Ujmując rzecz prosto: wolność, jako opcja do wyboru jest zamaskowaną tyranią — nie jest możliwe poświęcenie jednego prawa bez narażania innych praw na niebezpieczeństwo. Jeżeli brak innej przyczyny, to takie regulacje powinny być odrzucone, ponieważ pomagają torować drogę do despotyzmu. Co by się stało ze społeczeństwem, gdyby zniesiono przymus edukacyjny? Czy zdegradowalibyśmy się do społeczeństwa analfabetów i ignorantów? Oczywiście nie. Gdyby rodzice byli aż tak źli, moralna i intelektualna konstrukcja społeczeństwa rozpadłaby się bez względu na takie prawa. Religia, zorganizowany sport i grupy młodzieżowe potrafią sobie całkiem dobrze radzić przez ingerencji rządu i dekretów. Edukacja w dalszym ciągu byłaby dostępna dla każdego i tylko w nielicznych przypadkach poważnych zaniedbań rodziców dziecko nie zdobyłoby wykształcenia. Korzyści netto znacznie przewyższają wszystkie potencjalne niedoskonałości takiego rozwiązania. Rodzice mieliby więcej swobody w decydowaniu, jak są uczone ich dzieci, a przedsiębiorcy i filantropi tworzyliby modele edukacji, które nikomu się nie śniły. Szkoły prywatne i domowe byłyby wolne od męczących regulacji, szkoły publiczne straciłyby swój faktyczny monopol i rywalizacja o dzieci zmusiłaby je do doskonalenia się. Dziećmi zaniedbanymi zajęłyby się instytucje dobroczynne, lokalne społeczności i organizacje religijne. Tak jak w przypadku każdego rynku, nikt nie może powiedzieć na pewno, co się uda zrobić, gdy genialne umysły będą mogły swobodnie wprowadzać nowości. Jednak jedna rzecz jest pewna: nieudane plany będą powodować coraz większe klapy. Jako Amerykanie cieszyliśmy się z upadku sowieckiego systemu władzy, który przyniósł niedobory żywności i gospodarczą epokę lodowcową. Nadszedł czas, by zdać sobie sprawę, że obowiązkowa edukacja ma podobny skutek dla umysłów ludzi młodych. Najlepszy plan reformy oświaty to brak planu w ogóle: pozwolić rodzicom, nauczycielom i przedsiębiorcom robić to, co robią najlepiej. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebują dzieci, są nowe programy nauczania i kolejne testy. Podsumuję mój wywód podobnie do Rothbarda — przez odwołane się do Thomasa Jeffersona, który popierał ideę szkół państwowych, ale wprost odrzucał przymus szkolny:

Lepiej tolerować rzadkie przypadki rodziców, którzy nie chcą zapewnić dzieciom wykształcenia, niż naruszyć wrażliwość społeczną i wartości społeczne przez przymusowy transport i kształcenie dziecka wbrew woli ojca.

Aaron Smith Tłumaczenie: Wojciech Sabat

Polska jest bierną ofiarą wrogiej propagandy 20 lat po odzyskaniu niepodległości w Polsce nie dokonano rozliczeń z historią. Nie istnieje polska Racja Stanu, która kazałaby, niezależnie od wyników wyborów popularyzować polską historię. Taką, jaką była naprawdę. Każdy naród ma jasne i ciemne sprawy w historii. Podobnie jest w wypadku Polski. Problem polega na tym, że każdy wielki naród woli pokazywać i przekazywać te wartości, które uważa za ważne i nie bać się potępiać tych, które są godne pogardy. Niemieckie podręczniki do historii nie są oparte na prawdzie. Podobnie jak rosyjskie, brytyjskie czy amerykańskie. Polskie również nie są oparta na prawdzie. Jednak w przeciwieństwie do innych nacji próbujących odgrywać znaczącą rolę we współczesnej polityce, nasze podręczniki fałszują historię na naszą niekorzyść. Prezentujemy w nich nie fakty, tylko taką wersję historii, która nie będzie drażnić naszych sąsiadów. Lista hańby jest ogromna. W polskich podręcznikach trudno szukać informacji, o tym, że na polecenie Józefa Stalina wymordowano w latach 30 kilkadziesiąt tysięcy Polaków mieszkających w Związku Sowieckim. Tylko za to, że byli Polakami. Próżno również szukać informacji, że powstanie w getcie warszawskim było zorganizowane przez podlegający polskiemu dowództwu Armii Krajowej Żydowski Związek Wojskowy. Zostało zorganizowane w celach propagandowych nagłośnienia niemieckich zbrodni na Żydach. Chodziło o uzyskanie efektu propagandowego przy jak najmniejszych stratach ludzkich. To zawodowi wojskowi z ŻZW uzbroili komunizującą Żydowską Organizację Bojową. Jednak po wojnie skutecznie eliminowano prawdę o powstaniu w getcie, bo była niewygodna. To nie zmienia faktu, że w polskim społeczeństwie, jak w każdym innym, znalazły się szumowiny, które wydawały Niemcom ukrywających się Żydów. Byli nawet tacy, co mordowali ich dla zysku. Np. bandyci z "Gwardii Ludowej" pod dowodzeni przez Grzegorza Korczyńskiego, późniejszego wiceministra obrony narodowej w rządach komunistów. Przykładów można podawać więcej. Polskim problemem jest nie to, że naszej historii musimy się wstydzić, ale fakt, że część obecny elit III RP boi się podawania prawdy o działaniach ich dziadków czy ojców. Temu zawdzięczamy brak rozliczeń z kolaboracją polskich pisarzy i poetów z komunistami. Chodzi nie tylko o potępienie tych, którzy łamali się po 1945 r., ale przede wszystkim tych, którzy jak Stanisław Jerzy Lec pisali w 1939 r. wiersze ku czci Armii Czerwonej. Lec, jeden z bardziej błyskotliwych twórców fraszek ("myśli nieuczesanych") był kolaborantem, który błyskawicznie przeszedł na służbę do okupanta. Takich jak on były dziesiątki. Jak zauważył Bohdan Urbankowski, autor legendarnej "Czerwonej Mszy", Lwów 1939 r. był "Piemontem" zaprzaństwa narodowego i obywatelskiego. Testem czy elity kulturalne II RP są podatne na korupcję. Były. "Pranie mózgów", któremu poddawano Polaków przez 45 lat sprawiło, że jesteśmy w stanie dziś wybaczyć kolaborację z Sowietami i chwalenie Stalina. Jednak identyczna sytuacja wobec Niemców i Hitlera jest niemożliwa. Chociaż co do liczby zamordowanych ludzi, zdaniem historyków, Stalin wygrywa znacznie z Hitlerem. Chodzi o to, że rodowód obecny elit jest dużej części postkomunistyczny. Jest jeszcze jedna sprawa. Polska historia ostatnich 300 lat, to połączenie protektoratu rosyjskiego i ogromnych wpływów niemieckich. 20 lat Polski przedwojennej było wyjątkiem. Udało się zrzucić jarzmo zaborców głównie, dlatego, że byli pobici militarnie, słabi gospodarczo. Ważnym atutem była także nieskorumpowana kadra, którą dysponowała II RP. Przez lata tworzono w Polsce niezależne od zaborców struktury, które w 1918 r. były w stanie przejąć władzę. Elitom II RP dużo można zarzucić. Ale trzeba im przyznać jedno: były niezależne. Polityk myśli o następnych wyborach. Mąż stanu, o następnych pokoleniach. W Polsce brakuje długoterminowej polityki historycznej. Więcej. Brakuje jakiejkolwiek polityki historycznej. W imię doraźnych interesów politycznych sądy podejmują decyzję w sprawach, w których powinni wypowiadać się historycy: czy ktoś był agentem czy nie. Przypomnę w tym miejscu najsłynniejszą decyzję polskiego sądu i to najwyższego!, w której uwolniono z pod zarzutu współpracy tylko, dlatego, że go szantażowano, brał mało pieniędzy, a donosy były nieznaczące (to tak jakby stwierdzić, że ktoś nie był kucharzem, bo się nie starał i świadomie kiepsko gotował). Problemem Polski jest to, że w 1989 r. nie doszło do zmiany władzy. Zamieniono - używając słów Kazika - socjalizm totalitarny, na koncesyjno-etatystyczny. W dalszym ciągu władza chce mieć kontrolę nad obywatelem. Swoistym fenomenem pokazującym potencjał Polaków i Polski jest względny sukces ostatnich 20 lat. Pokazuje on jak wiele można by osiągnąć, gdyby pozwolić ludziom normalnie żyć i zarabiać na siebie, a nie ograbiać ich z połowy zarobków. W II RP bohaterami podręczników były Orlęta Lwowskie, kilkunastoletnie dzieci, które chwyciły za broń broniąc miasta "Zawsze Wiernego" przed ukraińskimi bojówkami. Bohaterami było 330 obrońców Zadwórza, którzy 17 sierpnia przyjęli na siebie uderzenie Armii Budionnego, zatrzymując ją za cenę 317 zabitych, aby dać szansę na przygotowanie obrony Lwowa. III RP nie lansuje takich wzorców. Szczerze mówiąc daje przekaz negatywny. Rozgrzeszenie za "błędy młodości" przyznawane jest niejako automatycznie. Zdrajcy są nazywani "tragicznymi" bohaterami historii. Generał Wojciech Jaruzelski, sowiecki namiestnik, który prosił Moskwę o pomoc militarną przeciwko rodakom jest dziś symbolem "polskiej drogi do demokracji". W III RP nie tylko nie został za swoje zbrodnie symbolicznie osądzony, ale może spodziewać się odpowiedniego pożegnania na koszt państwa po śmierci. Charakterystyczne jest, że niemiecki agent Oskar Schindler, który uczynił z Żydów niewolników, którzy pracowali na jego bogactwo jest dziś światowym symbolem ratowania ludzi przed holokaustem. Irena Sendler uratowała przed niemieckimi siepaczami 2,5 tys. dzieci. To Amerykanie ją "odkryli" w XXI wieku i spopularyzowali jej postać, bez żadnego udziału Polski. Ponieważ nie miał, kto wyłożyć pieniędzy na filmowy "hit" i światowej klasy reżysera, to symbolem sprzeciwu wobec holokaustu będzie agent niemieckiego wywiadu bogacący się na niewolniczej pracy Żydów. Jan Piński

Powstaje transatlantyckie finansowe imperium Nazwiska Rockefeller i Rotschild są zapewne znane każdemu badaczowi światowych spisków. Dziwnym trafem członkowie tych rodzin prawie zawsze znajdują się w centrum najważniejszych wydarzeń. Do tej pory było jednak tak, że chociaż posiadali oni szerokie wpływy nie tylko na Zachodzie, ale i na całym świecie, to jednak istniał między nimi pewien wyraźny podział. Rotschildowie byli, bowiem związani z tak zwanym Starym Światem, przede wszystkim Europą - Wielką Brytanią, Francją, Niemcami i Włochami. Z kolei strefa wpływów Rockefellerów koncentrowała się przede wszystkim w obu Amerykach, z głównym centrum mieszczącym się na terenie USA. Jednak według ostatnich doniesień ten podział już wkrótce może się zmienić, gdyż jak poinformowała wczoraj agencja Reutera należąca do Rotschildów firma RIT Capital Partners wykupiła udziały w firmie należącej do Rockefellerów. Chociaż dokładnej kwoty nie podano, to jednak można się spodziewać, że były to astronomiczne sumy. Być może jednak było warto, gdyż w ten sposób doszło do połączenia dwóch wielkich finansowych imperiów (tylko przedsiębiorstwo Rockefellerów zarządza aktywami w wysokości 34 miliardów dolarów). Finalizacja transakcji ma zakończyć się we wrześniu br. Chociaż nestorzy obu rodów David Rockefeller i Jacob Rotschild znają się od wielu lat do fuzji doszło dopiero teraz. Co zaważyło na decyzji o przełamaniu tej starej bariery dzielącej strefy wpływów? Jeśli teorie na temat obu rodzin są prawdziwe to jedną z przyczyn mogłyby być narastające problemy po obu stronach Atlantyku a także działania innych grup nacisku. Jeśli jest to działanie defensywne nastawione na obronę obszaru posiadania to być może rację ma Benjamin Fulford mówiący o groźbie masowych aresztowań i zagrożeniu ze strony Azji? A może zbliża się tak długo zapowiadana wojna i obie grupy nie muszą się już kryć za sztucznymi podziałami?

Wiele zapewne wydarzy się w nadchodzących miesiącach, być może istotną rolę odegra w nich to nowe ogromne, transatlantyckie konsorcjum. KodWładzy

Nos Komorowskiego za chwilę będzie rozbijał obiektywy kamer Komorowski ustawę podpisał, choć w kampanii prezydenckiej w roku 2010 zdecydowanie twierdził, „że w Polsce nie ma potrzeby podnoszenia wieku emerytalnego, można stworzyć możliwość wyboru”.

1. Prezydent Komorowski zaledwie w tydzień po dostarczeniu mu projektu ustawy podwyższającej wiek emerytalny do 67 lat, ją podpisał. Stało się tak mimo licznych protestów największych związków zawodowych w Polsce (Solidarności i OPZZ) i zebraniu ponad 2 mln podpisów ludzi żądających referendum w tej sprawie.W ten sposób prezydent idealnie wpisał się w forsowaną przez premiera Tuska koncepcję załatwienia tej sprawy, koniecznie przed rozpoczęciem rozgrywek Euro 2012. Projekt tylko około miesiąca był w Sejmie, (choć komisja nadzwyczajna pracowała nad nim zaledwie klika dni), jeden dzień debaty w Senacie (i przyjęcie projektu bez poprawek) i już można było skierować ustawę do podpisu prezydenta.

2. Komorowski ustawę podpisał, choć w kampanii prezydenckiej w roku 2010 zdecydowanie twierdził, „że w Polsce nie ma potrzeby podnoszenia wieku emerytalnego, można stworzyć możliwość wyboru”. Podobnie zresztą zaprzeczali takiej konieczności jego partyjni koledzy Tusk i Rostowski w ostatniej kampanii wyborczej na jesieni 2011 roku, żeby po jej korzystnym dla siebie rozstrzygnięciu, prawie natychmiast stwierdzić, że wiek emerytalny zostanie podwyższony do 67 lat. Szczególnie bulwersujący w tym przypadku jest argument, którym się bardzo często posługują przy uzasadnianiu tej decyzji. Wygraliśmy wybory, mamy większość parlamentarną, więc mamy prawo do podejmowania takich decyzji.

3. Prezydentowi Komorowskiemu podoba się w przyjętej ustawie, rozwiązanie polegające na tym, że kobieta będzie mogła przejść na tzw. emeryturę częściową 5 lat wcześniej (a więc po osiągnięciu 62 lat), a mężczyzna 2 lata wcześniej, (czyli po osiągnięciu 65 lat). Nazywa to wprowadzeniem do ustawy „możliwości wyboru”, choć oczywistym jest, że ludzie, którzy taki wiek osiągną będą wypychani z rynku pracy przez pracodawców i zastępowani wydajniejszymi młodszymi. Co więcej według zgrubnych obliczeń tego rodzaju świadczenia emerytalne w przypadku większości pracowników będą skrajnie niskie (200-300 zł), a więc zdecydowanie niższe niż najniższa emerytura, a ustawa nie przewiduje ich wyrównania ze środków budżetowych.

Według konstytucjonalistów takie rozwiązanie ustawowe ma charakter normy pozornej, a Konstytucja RP zabrania tworzenia przepisów prawnych wprowadzających w błąd obywateli.

4. Wczoraj tuż przed podpisaniem ustawy, Komorowski zaprosił przedstawicieli klubów parlamentarnych na debatę jak się okazało już nie o emeryturach, ale o budowaniu narodowego programu polityki prorodzinnej a także o przeciwdziałaniu zagrożeniom na rynku pracy dla ludzi młodych. Zdaje się, że prezydent zapomniał, iż niedawno podpisał tzw, ustawę żłobkową, która spowodowała wzrost opłat za pobyt dziecka w żłobku o 30-50%, ustawę dotyczącą wychowania przedszkolnego, która spowodowała podobny wzrost opłat za przedszkolach (albo skrócenie pobytu dziecka w przedszkolu do 5 godzin). Podpisał także ustawę podwyższającą stawki VAT na ubranka i obuwie dziecięce z 8 na 23%. Wszystkie te rozwiązania jak łatwo można się domyślać, są elementami prezydenckiego programu polityki prorodzinnej. Prezydent podpisał także ustawę budżetową w ramach, której minister Rostowski zabrał 7 mld zł z Funduszu Pracy i 3 mld zł z Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych, co z kolei zdecydowanie przeciwdziała zagrożeniom na rynku pracy dla ludzi młodych. Panie prezydencie Komorowski te wszystkie przytoczone wyżej fakty spowodują, że najprawdopodobniej już niedługo nie będzie Pan mógł występować w telewizji. Po prostu Pański nos będzie rozbijał obiektywy kamer telewizyjnych.

Kuzmiuk

"Mobilizacja rosyjskich kibiców" [Rozważmy, ale bez histerii, MD] Zbliża się chwila bicia Lachów po pysku - w interpretacji mediów – „jak Lachy mordują rosyjskich kibiców”. Dobrze poinformowanym internautom skóra cierpnie na grzbiecie i włosy się jeżą agresywnie jak u wilka, gdy słyszą i czytają o przygotowaniach Putinowców na Euro 2012.

(Specjalnie stwierdza się: „Putinowcy”, aby zaznaczyć, że Rosjanie są gdzie indziej, a nam przygotowują to coś kagiebowsko - efesbowskie zajadłe małpy.) Wedle klasycznych reguł uprawiania azjatyckiej polityki: w chwili mistrzostw Polska przebije się na pierwsze strony przynajmniej europejskich gazet. Więc należy chwilę taką wykorzystać do swoich celów i pokazać tą chwilę w takim tle, które później usprawiedliwi zaplanowaną już wcześniej sekwencję zdarzeń rozbiorowych. W 2008 roku zanim Gruzini po raz pierwszy wystrzelili - uzbrojone bojówki putinowskich najemników (płacono ponoć po 400 euro dziennie) gwałciły, mordowały i paliły gruzińskie wioski aż do Gori. Putinowcy skwapliwie wszystko to filmowali, a potem przedstawiali, jako przejawy mordów popełnianych przez ludzi Saakaschvilego. Media za to płaciły, a publika światowa „kupowła to”. Obejrzyjcie ruski film "Ósmy sierpnia" i wiele zrozumiecie (oj kasy poszło tam pewnie tyle, ile na hollywoodzkie produkcje). W sytuacji, gdy „Gruzini” mordowali - co widać było na zdjęciach wszystkich światowych agencji, putinowska „armia pokoju” musiała interweniować. Gdyby jeszcze udał się, udaremniony m.in. przez Juszczenkę i Kaczyńskiego, pucz w Tbilisi, mielibyśmy dziś powrót Szewardnadze lub kogoś młodszego w tym stylu. Putinowska - czekistowska, zasada głosi: Armia Czerwona nigdy nie atakuje, ona zawsze się broni, nigdy nie napada, ona przychodzi z pomocą cierpiącym. Najpierw trzeba, więc wytworzyć spektakularne obrazy cierpienia, zalać świat - za pomocą licznej i często dobrowolnej agentury wpływu - informacjami o łajdactwach dziejących się w „pobliskiej zagranicy”, wobec których szlachetni ludzie radzieccy nie mogą pozostawać obojętni. Najpierw, więc w Warszawie pokażą nam jak traktują niepodległość Polski. Pomaszerują - z flagami ZSRR - pośpiewają, a jak ktoś stanie im na drodze, lub też wyda im się że stoi im na drodze, to powalczą - w obronie. Potem w „Loży Prezydenckiej” na Stadionie Narodowym (naród nie koniecznie polski) pokażą, kto w Warszawie odbiera hołdy, kogo należy szanować. Obrazki ruskiej dominacji, buty i bezkarności popłyną nie z Kremla jeno ze środka Warszawy. A jak ktoś się sprzeciwi, to światowe agencje zaroją się od obrazków pełnych agresywnych polaczków, bijących rosyjskie kobiety i dzieci (wyselekcjonowane krasawice tez przyjadą, a jakże!). Nawet jak nasi kibice nie tkną "tego" palcem, „to i tak obrazki to pokażą”. Czy Putin tak odpowiedzialne zadanie jak ukazanie bezhołowia w Polszy i zasugerowanie konieczności sanacji „chorego człowieka Europy” może puścić na żywioł? Może oddać w ręce rosyjskich kibiców? Ci, którzy znają metody pana pułkownika wiedzą, że niet! Kibice zostaną specjalnie wyselekcjonowani, przyjadą tylko ci, którzy potrafią sprostać zadaniu. Stąd tez ruchawka w moskiewskich centrach odzieżowych - jak tu, bowiem szybko przebrać sołdatów, spec-sołdatów, w kibicowskie łaszki... Putin funduje przejazd, ba nawet zapłaci zagraniczne delegacje i urlopy przyzna okolicznościowe, ale dopiero po wykonaniu zadania. Uskutecznieniu prowokacji, której obrazy popłyną do wszystkich mediów. Znajomi z Moskwy alarmują, że tam nawet nikt nie kryje, że „wyjazd kibiców rosyjskich do Polski” jest operacją, którą nowo- stary prezydent Rosji traktuje z wielką uwagą. Jeśli do Polski przyjedzie ponad trzydzieści tysięcy ludzi z Rosji, toż przecież będzie tak jakbyśmy przez granicę przepuścili kilka pełno kadrowych dywizji.

I nie rozśmieszają mnie zupełnie żarty mówiące o tym, ze funkcjonowanie PKP skutecznie zablokuje rosyjską operację, bo utkną, albo zostaną zdziesiątkowani. To się da załatwić.. Drodzy Państwo wszyscy będziemy przecierać ze zdumienia oczy, gdy ujrzymy obrazki ze Stadionu Narodowego (?) w czasie meczu Polska - Rosja. Jak myślicie, kto przygotuje tam wielkomocarstwową oprawę i to od Loży Namiestnikowskiej, pardon Prezydenckiej począwszy? Nasze „służby” ćwiczyły ponoć wszelkie warianty, jakie mogą zdarzyć się w czasie mistrzostw. Wypowiadali się „specjaliści” od terroryzmu - pan Dziewulski et consortes. Pan Ciszewski napisał na ten temat nawet zajmującą pono powieść (Upał) - czy jednak gdziekolwiek pojawił się wariant putinowskiej prowokacji?! Czy ktoś w ogóle odważył się o tym pomyśleć? Sądząc z cieniutkich min panów Cichockiego (nigdy chłopczyna nie usiłował nawet udawać, że panuje nad resortem). Sikorskiego, Tuska, Komorowskiego – myśleć tak nielzia i nie nada...a jak mawiał klasyk: żeńszczinom w głaza smatrit nada, kanieczna nada... Oni już nawykli dostawać stamtąd po pysku i oddawać... własnemu narodowi. Mecz Polska Rosja - jak się przygotować? Kupić kij bejsbolowy? Czy może raczej?

PUSTE ULICE BEZ PRZECHODNIÓW I POLSKICH KIBICÓW. WYŁĄCZONE TELEWIZORY. Porządni ludzie zamknięci w domach, zamknięte okna, drzwi, bramy, restauracje na Trakcie Królewskim (i nie tylko), pochowane zegarki i dziewczyny. Wyjazdy na piknik patriotyczny POZA Warszawę.Warszawa tylko dla Pą Prezidą i Panu Tusku, żeby mogli oddać na ręce Romka Abramowicza hołd panu-Putinu. W ramach rozrywek kulturalnych mogą poprosić "ministre Muchie" o zrobienie "sztryptiza" w loży prezydenckiej a Szanowna Małżonka Pą Prezidą poda własnoręcznie przygotowane zakąski. A trunki naleje Bufetowa Walcowa. PUSTA WARSZAWA. Czy naprawdę chcemy oglądać ruskie omonowskie mordy??? Widzieliśmy ruskich przed i w 1939 r. oraz podczas kilkadziesiąt lat okupacji Polski po wojnie - wystarczy.

Rybiński dla NCZ: Polskę czeka recesja w związku z kryzysem w strefie euro RAFAŁ PAZIO (NCZAS): Minister finansów Jacek Rostowski twierdzi, że Europa jest przygotowana na wykupienie nieograniczonej ilości obligacji greckich. Jak Pan ocenia taką deklarację? KRZYSZTOF RYBIŃSKI: To są deklaracje polityczne. Nie jesteśmy w strefie euro, więc nie mają dla nas większego znaczenia. Deklaracje przedstawicieli polskiego rządu nie są tu ważne. Ważne jest to, co powie kanclerz Merkel czy prezydent Hollande. Nie wydaje mi się, żeby istniała polityczna metoda powstrzymania tego, co dzieje się w Grecji, i zatrzymania tego kraju w strefie euro. Grecy musieliby znowu wybrać partie, które poprą głębokie oszczędności. A przecież tak się nie stanie. 80 proc. Greków nie popiera dalszych oszczędności. Zwycięskie partie zatrzymają plan oszczędnościowy, zaczną zatrudniać urzędników, odwrócą część reform. Czy w takiej sytuacji ktokolwiek mógłby odwrócić taki scenariusz polityczny? Teoretycznie plan zatrzymania Grecji w strefie euro istnieje, ale jest politycznie nie do zrealizowania. Jedynym rozwiązaniem będzie wyjście Grecji ze strefy euro.

RAFAŁ PAZIO (NCZAS): Czy inne kraje będą zmuszone wyjść ze strefy euro? KRZYSZTOF RYBIŃSKI: Od dłuższego czasu mówię, że strefa euro zostanie okrojona od południa o od jednego do czterech krajów. W skrajnym scenariuszu mogą to być wszystkie cztery kraje: Portugalia, Hiszpania, Włochy i Grecja. Jeżeli politycy ze strefy euro przestaną robić głupstwa, przeprowadzą faktyczne zmiany, które trzeba przeprowadzić, zajmą się oddłużeniem tych krajów i przyspieszą tam reformy strukturalne – mówię o cięciach wydatków, które uwolnią gospodarki od nadmiaru państwa i biurokracji – to pojawi się szansa na utrzymanie Portugalii, Hiszpanii i Włoch. Jeżeli będą kontynuowali obecną politykę albo nie daj Boże zaczną drukować pieniądze na dużą skalę, to skończy się wyjściem czterech krajów ze strefy euro, a w skrajnym przypadku rozpadem całej strefy.

RAFAŁ PAZIO (NCZAS): Czy Unia Europejska także się przekształci? KRZYSZTOF RYBIŃSKI: Według mnie, Unia Europejska wszystkim się opłaca. Jeżeli coś się wszystkim opłaca, to, jako twór polityczny pozostanie. Obawiam się tylko, że wraz ze wzrostem popularności partii albo faszystowskich, albo komunistycznych pojawi się presja na zniszczenie strefy Schengen. Myśmy się w Europie przyzwyczaili do komfortu podróżowania bez paszportów, bez granic. Takie ryzyko istnieje i się zmaterializuje. Prognozowałem jakiś czas temu, że przed Euro 2012 na polskoniemieckiej granicy pojawią się znowu budki z celnikami i strażą graniczną, a po mistrzostwach pozostaną na stałe. Wydaje mi się, że tak właśnie będzie.

RAFAŁ PAZIO (NCZAS): A co kryzys w Grecji i jego konsekwencje oznaczają dla Polski? KRZYSZTOF RYBIŃSKI: Kryzys finansowy w strefie euro, który skupia się na Grecji, ale za chwilę obejmie kilka innych krajów, zapowiada głęboką recesję w strefie euro i całej Unii Europejskiej. To taki negatywny zewnętrzny szok popytowy dla polskich przedsiębiorców, którzy nie będą mogli sprzedawać swoich towarów w takiej ilości, jak planowali u swoich odbiorców w Unii Europejskiej. Gospodarka będzie się wolniej rozwijała w drugiej połowie tego roku, a w przyszłym roku wpadnie w recesję. Będzie to pierwsza recesja od 20 lat, nowe doświadczenie, bardzo nieprzyjemne. Skończy się bardzo wysokim bezrobociem oraz spadkiem standardu życia wielu polskich rodzin.

Winiarczyk: Polskie filmy są przepełnione dołującymi emocjami Na zakończonym niedawno 37 Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni odbyły się pozakonkursowe, przedpremierowe pokazy dokumentu „Roman Polański: moje życie”. Film ten wchodzi na nasze ekrany niemal równocześnie z premierą na festiwalu w Cannes. Ciekawe, że pewne fragmenty dokumentu o życiu Polańskiego okazały się w sposób niezamierzony tematycznie zbieżne z kilkoma pokazanymi na festiwalu filmami. Jak wiemy, w Gdyni triumf odniósł film „W ciemności”, na temat uratowania grupy Żydów przez Polaka Leopolda Sochę podczas okupacji niemieckiej we Lwowie. Silnie lansowany utwór Agnieszki Holland, o którym pisałem w „Najwyższym Czasie”, dostał m.in. Złote Lwy, nagrodę za reżyserię, zdjęcia i za role pierwszoplanowe Agnieszki Grochowskiej i Roberta Więckiewicza. Zwycięstwo to było do przewidzenia zważywszy na fakt, że ten nominowany do Oscara obraz nie miał na festiwalu zbyt dużej konkurencji. Tegoroczna impreza była wyraźnie słabsza od poprzedniej. Tematyka większości zaprezentowanych w konkursie i poza nim filmów była marginalna w kontekście współczesnego życia, a ich forma okazywała się nieciekawa i imitacyjna w stosunku do kina europejskiego. Trzeba podkreślić, że w dalszym ciągu większość realizowanych polskich filmów jest przepełniona negatywnymi, dołującymi i nihilistycznymi emocjami. Nagrodzony film „W ciemności” organizatorzy usiłowali zrównoważyć dwoma innymi utworami o relacjach polsko –żydowskich. Jednak „Sekret” Przemysława Wojcieszka o tym, jak młody tancerz (transseksualista?) przy pomocy żydowskiej przyjaciółki usiłuje wymusić na swym dziadku przyznanie się do zabójstwa żydowskiej rodziny pod koniec wojny, okazał się obrazem pretensjonalnym, sztucznym, nieprawdziwym psychologicznie i dwuznacznym moralnie. Natomiast włączone w ostatniej chwili do konkursu „Pokłosie” Władysława Pasikowskiego, dotyczące sprawy Jedwabnego, wydaje się mało udaną kliszą amerykańskich horrorów, których akcja rozgrywa się na prowincji. Zaludniający współczesną polską wieś chłopi przypominają tu nie ludzi, a upiorne zombi z siekierami, czyhające na obcych. Jury słusznie nie wyróżniło tych obrazów regulaminowymi nagrodami, dając im tylko wyróżnienie honorowe za „podjęcie ważnej tematyki” (?!). Pozakonkursowo zaprezentowany dokument o Polańskim nabrał w kontekście tematyki tych filmów interesującego i niespodziewanego znaczenia. Film jest zapisem rozmowy, jaką z zamkniętym wówczas wyrokiem sadowym w swej szwajcarskiej willi reżyserem przeprowadził jego przyjaciel, producent Andrew Braunsberg. Jest to półtoragodzinna opowieść artysty o swoim życiu prywatnym i dokonaniach twórczych. Najciekawsza okazała się pierwsza cześć utworu, w której Polański mówi o swoim dzieciństwie i młodości. Po raz pierwszy sławny filmowiec opowiedział szczerze o dramatycznych wojennych przeżyciach swojej rodziny. Opowieść o okupacyjnych losach małego Romana okazała się nadzwyczaj rzeczowa i ciepła, pozbawiona wszelkiej agresji i chęci odwetu. Mówiąc o pacyfikacji krakowskiego getta i śmierci matki autor „Pianisty” nie ukrywa wzruszenia, wskazuje jednak po imieniu hitlerowskich ludobójców. O swoim pobycie na wsi o rodziny chłopskiej twórca mówi ciepło i z humorem. Z sympatią wspomina ciężko harująca na gospodarstwie gospodynię, która pracowała, aby rodzina miała co jeść. Roman pomagał jej jak wszystkie dzieci na wsi. Uderza fakt, że wspomnienia słynnego reżysera wyraźnie odbiegają od tonacji wielu książek, sztuk teatralnych i filmów (takich jak „Sekret’ i „Pokłosie”), których autorzy stosują odpowiedzialność zbiorową oskarżając Polaków o masowe mordowanie Żydów. W drugiej części filmu Polański nie mówi już nic szczególnie nowego, przywołując fakty (mord na Sharon Tate i późniejsza aferę pedofilską) znane z mediów i filmów dokumentalnych. Wracając do werdyktu festiwalu w Gdyni trzeba jeszcze podkreślić, że kontrowersyjne wydaje się przyznanie Srebrnych Lwów „Obławie” Marcina Krzyształowicza, w którym to filmie oglądamy ponury obraz walki leśnego oddziału AK i działań bohatera o pseudonimie Wydra, wykonującego wyroki śmierci na zdrajcach. Reżyser dokonał w tym utworze modnego dziś skrajnie „rewizjonistycznego” zabiegu w stosunku do tradycji walki polskiego podziemia. Wszyscy bohaterowie mają tu trochę racji, a kolaboranci okazują się nieraz bardziej ludzcy niż partyzanci. Z jaśniejszych punktów programu festiwalowego można wymienić nagrodzony za scenariusz „Mój rower” Piotra Trzaskalskiego, przepełniony ludzkimi emocjami obraz trudnych relacji starego dziadka z synem muzykiem i wnukiem.

Miroslaw Winiarczyk

Sierpy i młoty na stadionach Resort spraw zagranicznych zachęca rosyjskich kibiców do eksponowania symboli komunistycznych w czasie meczów rozgrywanych na terenie Polski Władze Federacji Rosyjskiej powinny uczulać swoich obywateli udających się do Polski na turniej Euro 2012 na konieczność przestrzegania obowiązującego w Polsce prawa - twierdzi opozycja. Polskie prawo wyraźnie zakazuje gloryfikowania systemów totalitarnych, a obnoszenie się - szczególnie zorganizowanej grupy kibiców - z koszulkami ze znakiem sierpa i młota byłoby taką pochwałą dla systemu stalinowskiego. Spór o legalność symbolu sierpa i młota na koszulkach rosyjskich kibiców rozpoczął się od wystąpienia zastępcy ambasadora RP w Federacji Rosyjskiej Jarosława Książka, które media w Rosji zinterpretowały, jako ostrzeżenie dla rosyjskich kibiców, by podczas pobytu w Polsce przy okazji piłkarskich mistrzostw Europy nie eksponowali symboli ZSRS.
Alergia Mutki Wypowiedź ta wywołała alergiczną reakcję Witalija Mutki, ministra sportu Federacji Rosyjskiej, który zarzucił Polsce, że ta "sztucznie podgrzewa sytuację" i prowokuje kibiców z Rosji do protestów. Co więcej, Mutko ostrzegł, że upolitycznione zakazy mogą doprowadzić do nieprzewidywalnych następstw. Rosyjski minister sportu idzie dalej i chce spotkać się z rosyjskimi kibicami, by przygotować odpowiedź dla Polski. Ci mają już pewne plany. Jak zaznaczył Aleksandr Szprygin, szef Wszechrosyjskiego Związku Kibiców, jeśli strona polska nie zgodzi się na ustępstwa, to kibice z Rosji mogą zorganizować czerwony protest na ulicach Warszawy. I odgraża się, że 50 tys. rosyjskich fanów zostanie poproszonych o założenie czerwonych koszulek z sierpem i młotem. - I wtedy, jeśli chcą, to niech aresztują - dodał Szprygin. Także Jurij Dawydow, szef Związku Kibiców Reprezentacji Rosji, oznajmił, iż istnieje prawdopodobieństwo protestu ze strony rosyjskich fanów. - Niewykluczone, że grupa kibiców na znak protestu w sposób zorganizowany wyjdzie w koszulkach z radziecką symboliką. Będzie to jednak protest pokolenia, które nie zdążyło zastać ZSRR - powiedział.
Spór o Bristol Zacietrzewienie Rosjan ma jednak więcej źródeł. Sam minister Mutko wyznał z goryczą, że w Rosji nie spodobały się insynuacje polskich władz co do miejsca pobytu rosyjskiej ekipy. - Najpierw im się nie podobało, w jakim hotelu zamieszkamy, choć wybraliśmy ten hotel z katalogu rekomendowanego przez UEFA dla reprezentacji narodowych. Teraz otrzymujemy ostrzeżenia, że na terytorium Polski obowiązuje ustawa o zakazie radzieckiej symboliki. Nie wiem jeszcze, czy taka ustawa rzeczywiście jest lub nie - mówił. Do zbioru spornych tematów należy jeszcze dorzucić pomysł na zorganizowanie w Warszawie rosyjskiego marszu z okazji ich święta narodowego.
Zachęta zamiast zakazu Wyjaśniając problem symboliki na koszulkach, Marcin Bosacki, rzecznik MSZ, zaznacza, że polska ambasada w Moskwie poinformowała stronę rosyjską, iż zgodnie z obowiązującym w Polsce prawem symbolika komunistyczna np. na ubraniach nie jest przedmiotem sankcji karnych, a ambasada zwróciła uwagę, że symbole komunistyczne są często odbierane przez polskie społeczeństwo negatywnie. Bosacki, oceniając wystąpienie rosyjskiego ministra sportu, uznał, że "nieprawidłowo zadziałała komunikacja wewnątrz rządu rosyjskiego, bo rosyjskie MSZ wydało inne oświadczenie niż w tym samym czasie mówił o tym minister sportu". - W odpowiedzi na zapytania zarówno dyplomacji rosyjskiej, jak i licznych rosyjskich mediów o stan prawny symboliki komunistycznej w Polsce polska ambasada w Moskwie odpowiedziała, że zgodnie z obowiązującym w Polsce prawem nie jest ona przedmiotem sankcji karnych - zaznaczył rzecznik. Bosacki powołał się tu na decyzję Trybunału Konstytucyjnego z ubiegłego roku. Wydane wówczas orzeczenie sprawiło, że aktualnie na mocy artykułów: 13 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej oraz 256 kodeksu karnego, karze podlega propagowanie ustrojów totalitarnych oraz służących temu celowi materiałów. Jednak w ocenie prof. Krystyny Pawłowicz, poseł PiS, prawnika, członka Krajowej Rady Sądownictwa i wykładowcy na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego, MSZ dokonało nieprawidłowej interpretacji prawa. Jak zaznaczyła, jeśli bowiem dochodzi do sytuacji, w której kibice obnoszą się w sposób zorganizowany czy też indywidualny z symbolami sierpa i młota, to działają w sprzeczności z Konstytucją, bo w Polsce zarówno komunizm, jak i wszelkie symbole z nim związane są potępiane. Jak zauważyła, rosyjskie władze powinny skupić się raczej na informowaniu rosyjskich kibiców o obowiązujących w Polsce przepisach prawa i nawoływać do ich przestrzegania.
- Rzeczą naturalną jest, że zanim przyjedzie się do obcego kraju, to należy zapoznać się z obowiązującym systemem prawnym i uszanować go. Mamy Konstytucję, a ta nie pozostawia miejsca na żadną dyskusję na temat tej symboliki - podkreśliła. Pawłowicz kwestionuje interpretację, że samo noszenie koszulki z sierpem i młotem nie łamie prawa, szczególnie, kiedy w takim stroju ma wystąpić zorganizowana grupa kibiców.

- A gdyby przez ulice Warszawy wyszedł szwadron ze swastykami na piersiach, to byłoby to dozwolone? Nie wolno odwoływać się do tej symboliki. Artykuł 13 Konstytucji RP jest tu bardzo wyraźny. Ktoś może powie, że kibice nie stanowią organizacji. Ale to dzieje się ad hoc. Bo nie jest tak, że oni idą w sposób chaotyczny. Nie. Oni idą w marszu, mają wspólny cel, ubiorą się jednakowo, będą krzyczeć wspólne hasła. To jest nieformalna organizacja - dodała. W jej ocenie, jeśli kibice będą prezentować takie zachowanie, to będzie ono naruszało zapisy Konstytucji, a polskie władze, które będą to tolerować, również je złamią, bo nie będą wykonywać swoich obowiązków. - Niestety, zamiast jasno postawić sprawę, MSZ dopuszcza do tego rodzaju manifestacji. A prezentowanie symboliki sierpa i młota jest złamaniem Konstytucji. Skoro jednak polska władza nie jest w stanie upomnieć się w Rosji o wyjaśnienie wszystkich okoliczności śmierci prezydenta, to nie spodziewajmy się, że uczyni coś w sprawie koszulek kibiców. Widać też, że mamy tu do czynienia z rosyjską butą. Wiadomo, że nikt nie zaaresztuje 50 tys. osób, ale to pokazuje kompletne lekceważenie polskiego prawa - stwierdziła prof. Pawłowicz.
A UEFA zabrania Podobnie sprawę ocenia Adam Hofman (PiS), zastępca szefa sejmowej Komisji Kultury Fizycznej, Sportu i Turystyki, który wskazał, że w sprawie symboli na koszulkach Polska ma sojusznika w UEFA. - Skandaliczne jest propagowanie symboli sierpa i młota, bo jest to sprzeczne z Konstytucją RP, i nie mam żadnych złudzeń, że polskie służby porządkowe powinny egzekwować jej zapisy. Szczególnie, że mamy tu sprzymierzeńca w postaci UEFA, która jednoznacznie zakazuje prezentowania symboli nie tylko stalinowskich czy faszystowskich, ale politycznych podczas imprez na stadionach - wskazał. Według Hofmana, opinie, że sierp i młot na koszulkach rosyjskich nie złamie prawa, bo potrzebne byłoby tu jeszcze gloryfikowanie czy propagowanie systemu totalitarnego, są zbyt pobłażliwe i niepotrzebnie zachęcają do eksponowania tego typu symboliki.

- Co zatem trzeba zrobić? Napisać "kocham sierp i młot"? Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że tak jak swastyka na koszulce jest symbolem faszystowskim, tak sierp i młot jest symbolem stalinowskim. I nie wchodźmy w spory, który totalitaryzm był straszniejszy. Obydwa symbole powinny być zakazane, a ich pokazywanie uznawane za naruszenie obyczajów i prawa - zaznaczył. Oceniając postawę ministra Mutki, Hofman przyznał, że nie służy ona atmosferze święta sportowego, jakie mamy przeżywać w najbliższych dniach.

- Oczywiście, emocje są ze sportem związane i są potrzebne, ale przenoszenie ich poza stadiony, i to w taki sposób, może przynieść złe skutki - powiedział poseł. Według niego, władze rosyjskie nie powinny namawiać swoich obywateli do łamania prawa w kraju, na którego terenie będą przebywać.

- Gdyby Polska znana była z tego, że respektuje się tu prawo, także wobec Rosjan, to nikt nie pozwoliłby sobie na tego rodzaju akcje, bo miałby świadomość, że konsekwencje są nieuniknione. Przecież w normalnym kraju każdy łamiący prawo poniósłby konsekwencje, albo od razu na miejscu, albo później. Widać, więc, że Rosjanie uważają, iż w Polsce tak nie będzie - zaakcentował poseł, komentując plany rosyjskich kibiców.
Winna ministra Mucha W ocenie posła Hofmana, reakcja władz Rosji nie była dziełem przypadku i wiąże się z nieprzemyślanymi działaniami Joanny Muchy, minister sportu. Podobnie uważa Witold Waszczykowski, poseł PiS, wiceszef sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, który podkreślił, że już wystąpienie minister Muchy, która zaczęła publicznie dywagować o tym, czy rosyjscy sportowcy mieszkający w Bristolu będą czuli się pewnie i spokojnie, bo obok może odbywać się demonstracja PiS, było nie na miejscu.

- Nic nam do Rosjan, do społeczeństwa rosyjskiego czy sportowców. Owszem, możemy dyskutować o postawie rządu rosyjskiego wobec Polski, wobec śledztwa smoleńskiego, ale nie ma to związku z drużyną narodową FR. Gdyby tam pojawiła się jakaś polityczna delegacja FR, to można by wtedy dywagować, czy ten hotel jest miejscem korzystnym dla takich gości. Widać, zatem, że cała ta sprawa została sztucznie wywołana, i mam wrażenie, że uczyniono to specjalnie - zaznaczył. Według Waszczykowskiego, niepotrzebne były też dyskusje o tym, czy Rosjanie mogą organizować przemarsze z racji swojego narodowego święta.

- Święto narodowe w innym kraju organizuje ambasada. I to ona albo otwiera swoje podwoje, albo wynajmuje centrum konferencyjne i tam przyjmuje gości. Takim świętom mogą towarzyszyć imprezy kulturalne: wystawy sztuki, festiwal filmowy, ale nigdzie nie praktykuje się tego, by święto narodowe, przyjeżdżający z innego państwa, organizowali na ulicy. Dyskusja na ten temat jest aberracją. Nikt nie ma prawa w obcym państwie organizować swojego święta narodowego poza wyznaczonymi miejscami, jakimi są np. ambasada, konsulat czy ośrodki kulturalne - podkreślił dyplomata. Marcin Austyn

Liczę na pracę naukowców Z Władysławem Protasiukiem, ojcem dowódcy lotu PLF 101 do Smoleńska mjr. Arkadiusza Protasiuka, rozmawia Marta Ziarnik Wiem, że podczas swojego pobytu w Polsce prof. Wiesław Binienda z Uniwersytetu w Akron w USA odwiedził Pana. - To prawda. W ubiegły wtorek pan profesor zaszczycił nas swoją obecnością. Profesor Binienda pofatygował się specjalnie do nas do domu, żeby się z nami spotkać i porozmawiać. I jesteśmy mu za to bardzo wdzięczni. Za zainteresowanie katastrofą, śledztwem oraz nami - rodzinami, i za te wszystkie słowa wsparcia, które usłyszeliśmy od niego.
Mogę zapytać, z czyjej inicjatywy doszło do tego spotkania? - Mówiąc szczerze, to na pomysł spotkania wpadła pewna osoba, która jest bardzo żywo zainteresowana sprawą katastrofy smoleńskiej. Nie chciałbym jednak zdradzać jej personaliów, bo nie wiem, czy tego by sobie życzyła. I to właśnie ta osoba zaproponowała tego typu spotkanie najpierw profesorowi, a dopiero później, gdy ten przystał na to z ochotą, powiadomiła nas o owym pomyśle. Nie muszę chyba dodawać, że my również natychmiast przystaliśmy na to. I uważam, że to był naprawdę świetny pomysł.
Czy podczas tej rozmowy obecny był ktoś jeszcze? - Jeśli pani pyta, czy były jeszcze inne rodziny, to nie. Jak już mówiłem, spotkanie odbywało się u nas w domu, więc miało ono charakter prywatnej wizyty, którą profesor złożył mnie i mojej małżonce.
Ale profesor chyba sam nie przyjechał? - No nie. Towarzyszyła mu jedna osoba.
Jest Pan dziś bardzo tajemniczy. Ale skoro wizytę profesora Biniendy organizował zespół parlamentarny ds. zbadania przyczyn katastrofy Tu-154M, mniemam, że osobą towarzyszącą był któryś z jej członków. Może poseł Antoni Macierewicz? - Faktycznie był to ktoś z Prawa i Sprawiedliwości. Ale niestety, podobnie jak w przypadku pomysłodawcy tego naszego spotkania, także w tym nie wiem, czy ta osoba życzyłaby sobie ujawniania jej nazwiska.
Spotkanie z profesorem dotyczyło, jak sądzę, wyników jego badań. - Tak. Profesor Binienda spokojnie i merytorycznie przedstawił nam to, co udało mu się ustalić w toku wielomiesięcznych badań, na podstawie danych, którymi dysponuje. Od razu zaznaczam, że to nie było nic nowego, żadnych sensacyjnych informacji z ostatniej chwili. Po prostu profesor w sposób jasny i konkretny dla nas - osób nieznających się na rzeczy - przedstawił nam to, co już wielokrotnie przedstawiał na spotkaniach zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia katastrofy i podczas odbywających się w Brukseli wysłuchań. I choć nie było tam nic nowego, to jednak dla nas było bardzo ważne, że zechciał nam to osobiście przedstawić i wyjaśnić. Ale przede wszystkim profesor chciał nas tak po ludzku wesprzeć duchowo. Podkreślił, że to, o czym pani mówiłem w naszym pierwszym wywiadzie - czyli że mój syn nie był samobójcą i że to nie on odpowiada za tę katastrofę - jest jak najbardziej prawdziwe i że są na to liczne dowody. A dla nas to wiele znaczy. Dlatego ze swojej strony staraliśmy się również wesprzeć duchowo profesora w jego pracy, zapewnić go, że popieramy jego dążenie do prawdy i wszystkie starania w tym celu.

Wracając do tego wywiadu, o którym Pan wspomniał, zawsze był Pan sceptyczny wobec ustaleń oficjalnych komisji. - W trakcie tego spotkania profesor Binienda po raz kolejny potwierdził, że samolot, który pilotował mój syn, rozpadł się jeszcze w powietrzu, na wysokości 36 metrów. Potwierdza to chociażby skala zniszczeń tupolewa, rozmieszczenie szczątków i odnotowane na rejestratorze parametry. Czyli widzi dziś pani, że serce ojca się wówczas nie myliło... Przecież żaden rosyjski pseudopsycholog nie mógł znać lepiej Arkadiusza niż jego własny ojciec i własna matka.
Długo Panowie rozmawiali? - To spotkanie trwało około trzech godzin i w takim czasie nie było szans poruszyć wszystkich pytań i tematów, które nas interesują. Profesor Binienda zapewnił nas jednak, że badania w celu ostatecznego wyjaśnienia przyczyn katastrofy będą trwały pomimo wszystko i że w końcu pozwolą nam one dowiedzieć się, dlaczego zginęli nasi bliscy. Profesor dodał, że jego przyjazd do Polski miał właśnie na celu zachęcenie jego kolegów profesorów, by przyłączyli się do tych badań, podzielili swoją wiedzą i doświadczeniami. I mam nadzieję, że to się mu udało. Od jakiegoś czasu obserwujemy coraz większe poruszenie w środowisku naukowym. I pokładam w naszych naukowcach, ekspertach olbrzymią nadzieję. Z góry dziękuję też tym, którzy wesprą pracujących za oceanem profesorów. Dziękuję za rozmowę

"Fakt" o nieznanych dotąd stenogramach ze sprawy Sawickiej. Posłanka miała szukać ludzi, którzy "wpier... Grześkowi Schetynie" "Fakt" twierdzi, że jego dziennikarze dotarli do nieznanych jeszcze opinii publicznej stenogramów z wypowiedzi byłej posłanki PO Beaty Sawickiej, która ostatecznie została w maju skazana za korupcję. Sąd potwierdził wtedy całkowitą legalność i słuszność operacji CBA, która do tego wyroku doprowadziła. Jednak według "Faktu" korupcja, za którą została skazana była posłanka to wierzchołek góry lodowej. Sawicka, jak wynika z zapisów podsłuchów, zachowywała się, jakby była szefową gangu albo mafii: szukała zbirów z warszawskiej Pragi, którzy mieliby pobić jej partyjnego kolegę, jednego z liderów PO! Dziennik opisuje:

Schetyna był wtedy sekretarzem generalnym PO, drugą osobą w partii po Donaldzie Tusklu (55 l.) i liderem partii na Dolnym Śląsku, skąd startowała Sawicka. Ta zwierzała się, że Schetyna „ją czyści”, obawiała się, że trudno jej będzie dostać się do Senatu. Sawicka wiedziała, że agenci Tomek i Marek mogą mieć podejrzane, stare kontakty na warszawskiej Pradze. Agent Tomek Piotrowski – dziś to znany poseł Tomasz Kaczmarek (36 l.), który udawał przed nią biznesmena, miał zbudowaną „legendę” chłopaka właśnie z warszawskiej Pragi, który jako sierota miał trudne dzieciństwo i młodość. Opowiadał jej, że za młodu aniołkiem nie był. Wdał się w podejrzane towarzystwo, a nawet trafił do więzienia. Sawicka tak miała relacjonować agentom rozmowy ze Schetyną w tym dotyczącą jej startu do Senatu:

Ja mówię: "A jak nie przejdę? K...a, gdzie ty mnie wystawiasz? Sam sobie idź". On: "nie, ty pójdziesz".

Ja mówię: "A jak, k...a, nie przejdę? To mam zagwarantowane stanowisko w administracji rządowej?"

On: "Ha, ha, ha, ha, nie zostawię cię".

I mówię: "Ty będziesz premierem, wicepremierem, jak Gosiewski". On mówi: "Jak Gosiewski". A ja tylko proszę: "Ja bym chciała być podsekretarzem stanu" – tak Sawicka relacjonowała agentowi rozmowę ze Schetyną.

Jak wynika z powyższego cytatu i co było dotąd dość powszechna opinią Sawicka czuła się raczej "człowiekiem Schetyny". Jednak "Fakt" podaje fragment, który ma świadczyć, iż ówczesna posłanka szukała zbirow, którzy by... Schetynę pobili:

Sawicka: Prosiłam Tomka, żeby mi załatwił chłopaków z Pragi. Agent Tomek: (śmiech) Agent Marek: No i?
Sawicka: Chciałam się rozliczyć z jednym gościem, który mnie czyści. Tomek: Trzeba komuś wpierdolić, rozumiesz. Marek: Grześkowi Schetynie?
Sawicka: Grzesiowi Schetynie. Marek: Mówisz i masz. Tylko trzeba, żeby nie przesadzili
Sawicka: Zajebiście, zajebiście. Ale wyrafinowany skurwiel. Była konwencja wyborcza. W sobotę miał tą konwencję , bo to ciul jest. I posadził mnie obok siebie. Miałam super przemówienie, bo moim hasłem jest wyborczym, Polska bez głodnych dzieci. Telewizja kręciła moje przemówienie, wszystkich. To posadził mnie ze sobą i najważniejszym człowiekiem na Dolnym Śląsku, marszałkiem sejmiku i cały czas kręciły kamery.

Czy więc Sawicka była niesłusznie kojarzona z wpływami Schetyny czy chciała wynająć na niego zbirów? A może tak po prostu jest w tym świecie, że jedno drugiego nie wyklucza? Gim, źródło: Fakt

Nie-kibice też tu są, czyli jakoś przetrwać Euro. "Nasze życie przez te kilkadziesiąt dni będzie koszmarem" Piłkarze reprezentacji Polski podczas otwartego treningu drużyny na stadionie Pepsi Arena, PAP/Leszek Szymański Myślę o najbliższych tygodniach może nie z przerażeniem, ale na pewno z niechęcią. Jest już wystarczająco nieprzyjemnie, kiedy gdzieś daleko odbywają się jakieś mistrzostwa w piłce nożnej. Ale teraz odbędą się nie tylko w moim kraju, ale i w moim mieście. Kilka tygodni temu pisałem o politycznym aspekcie sprawy. Wbrew natrętnej rządowej propagandzie, ani się na Euro nie cieszę, ani nie czuję się jego gospodarzem. Także przez przekorę, ponieważ nie znoszę, gdy mnie ktoś w toporny sposób urabia. Ale jest tu i drugi aspekt, mało polityczny, ale bardzo ludzki: w czasie, gdy wszystko zostaje podporządkowane piłce nożnej, życie nie-kibiców staje się udręką. A ja właśnie nie-kibicem jestem. Piłka nożna mnie kompletnie nie interesuje, (więc nie nadawałbym się do Platformy, gdybym miał chęć wejść do polityki), każdy oglądany mecz po paru minutach wydaje mi się śmiertelnie nudny, nie znam nazwisk piłkarzy i jest mi całkowicie obojętne, które miejsce w tych mistrzostwach zajmie Polska (więc chyba nie mógłbym być także członkiem PiS). Takich jak ja jest więcej. Nasze życie przez te kilkadziesiąt dni będzie koszmarem. Piłka nożna już teraz jest obecna w każdym serwisie informacyjnym i w 90 procentach reklam. Reklamiarze uznają najwyraźniej, że nie ma w Polsce ludzi, którzy nie reagowaliby ekstazą na widok bramki i boiska, więc za pomocą piłki reklamują wszystko – od napojów, poprzez samochody, do podpasek i kursów jogi. Za kilka dni piłka zacznie wypadać z lodówki przy każdym jej otwarciu. Życie mojego miasta – i zapewne wszystkich innych miast, gdzie mają się odbywać mecze – zostanie podporządkowane mistrzostwom. W stolicy zniknął bardzo potrzebny w centrum parking, bo pod Pałacem Kultury urządzono strefę kibica – zresztą w całkowicie absurdalnym miejscu, obok dwóch zamkniętych ulic i kawał od Stadionu Narodowego. W dniu meczów całe centrum będzie sparaliżowane. Komunikacja zostanie podporządkowana kibicom. Zresztą i tak mam szczęście, że nie mieszkam w śródmieściu, tylko na obrzeżach. Nie grozi mi więc, że mój zaparkowany samochód zdemolują podpici fani tej czy innej drużyny albo że nagle, wyszedłszy z domu, znajdę się w środku jakiejś zadymy. Ale o normalnym funkcjonowaniu i tak nie ma mowy. Były w Polsce miasta, które wpadły na pomysł, żeby zareklamować swoje turystyczne walory hasłem „strefa wolna od futbolu”. Wywołało to niechętne komentarze. W jednym z takich miast zwolniono nawet szefa działu promocji, który na ten pomysł wpadł. To tylko pokazuje, jak silny jest futbolowy terror. Być Polakiem, mężczyzną i nie interesować się piłką nożną – to jest podejrzane nawet wtedy, gdy żadnego turnieju nie ma, a co dopiero, gdy jest. Mamy się cieszyć, mamy się wszyscy czuć organizatorami, mamy kibicować i się świetnie bawić. Jak w tej głupkowatej reklamie napoju pewnej gigantycznej światowej firmy, którą katują nas już od miesięcy. Z automatu na napoje wydostaje się banda pokracznych potworków, które atakują ludzi na ulicach, okazując niby kibicowską radość, drąc się i trąbiąc. Za każdym razem, gdy zdarza mi się tę reklamę zobaczyć, przechodzi mi ochota, aby kiedykolwiek jeszcze tknąć reklamowany napój. Przypominam, zatem wszystkim fanom (a może fanatykom) piłki nożnej, wszystkim reklamiarzom, decydentom i innym: są w Polsce ludzie, którzy mają piłkę nożną gdzieś. Dla których Euro nie jest żadnym świętem, tylko kłopotem. Którzy dostają torsji na widok nadmuchanego skórzanego worka. Których kompletnie nie interesuje, z kim Polska zagra i czy wygra, jak się nazywa trener naszej drużyny ani ilu jest zawodników na boisku i ile bramek. Którzy chcą tylko jakoś przetrwać najbliższe tygodnie. Dziennik Łukasza Warzechy

Ważny gest prof. Biniendy. Podczas rozmowy z rodziną śp. mjr. Protasiuka przedstawił wyniki swoich analiz Prof. Wiesław Binienda w czasie swojego pobytu w Polsce odwiedził rodzinę śp. mjr. Arkadiusza Protasiuka, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Potwierdza to ojciec tragicznie zmarłego lotnika, Władysław Protasiuk w rozmowie z „Naszym Dziennikiem”: W ubiegły wtorek pan profesor zaszczycił nas swoją obecnością. Profesor Binienda pofatygował się specjalnie do nas do domu, żeby się z nami spotkać i porozmawiać. I jesteśmy mu za to bardzo wdzięczni. Za zainteresowanie katastrofą, śledztwem oraz nami - rodzinami, i za te wszystkie słowa wsparcia, które usłyszeliśmy od niego. Ojciec pilota rządowego Tupolewa, wyjaśnił, że spotkanie dotyczyło wyników badań prowadzonych przez prof. Biniendę. Profesor Binienda spokojnie i merytorycznie przedstawił nam to, co udało mu się ustalić w toku wielomiesięcznych badań, na podstawie danych, którymi dysponuje. Od razu zaznaczam, że to nie było nic nowego, żadnych sensacyjnych informacji z ostatniej chwili. Po prostu profesor w sposób jasny i konkretny dla nas - osób nieznających się na rzeczy - przedstawił nam to, co już wielokrotnie przedstawiał na spotkaniach zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia katastrofy i podczas odbywających się w Brukseli wysłuchań

– relacjonuje rozmówca „ND”. Ojciec pilota zaznacza, że spotkanie było bardzo ważne dla niego i jego żony:

Profesor chciał nas tak po ludzku wesprzeć duchowo. Podkreślił, że to, o czym pani mówiłem w naszym pierwszym wywiadzie - czyli że mój syn nie był samobójcą i że to nie on odpowiada za tę katastrofę - jest jak najbardziej prawdziwe i że są na to liczne dowody. A dla nas to wiele znaczy. Protasiuk przyznał, że od początku nie wierzył w oficjalną wersje katastrofy smoleńskiej. W trakcie tego spotkania profesor Binienda po raz kolejny potwierdził, że samolot, który pilotował mój syn, rozpadł się jeszcze w powietrzu, na wysokości 36 metrów. Potwierdza to chociażby skala zniszczeń tupolewa, rozmieszczenie szczątków i odnotowane na rejestratorze parametry. Czyli widzi dziś pani, że serce ojca się wówczas nie myliło... - tłumaczy. Ojciec tragicznie zmarłego pilota przyznaje również, że liczy na świat nauki i jego pracę na rzecz prawdy o okolicznościach i przyczynach katastrofy smoleńskiej: Profesor Binienda zapewnił nas, że badania w celu ostatecznego wyjaśnienia przyczyn katastrofy będą trwały pomimo wszystko i że w końcu pozwolą nam one dowiedzieć się, dlaczego zginęli nasi bliscy. Profesor dodał, że jego przyjazd do Polski miał właśnie na celu zachęcenie jego kolegów profesorów, by przyłączyli się do tych badań, podzielili swoją wiedzą i doświadczeniami. I mam nadzieję, że to się mu udało. Od jakiegoś czasu obserwujemy coraz większe poruszenie w środowisku naukowym. I pokładam w naszych naukowcach, ekspertach olbrzymią nadzieję. KL

Człowiek odpowiedzialny za wywołanie burd 11 listopada 2011 bez żenady opluwa nasz kraj przed kamerami BBC Jacek Purski ze stowarzyszenia „Nigdy więcej”, który na Narodowe Święto Niepodległości ściągnął (wraz z innymi uczestnikami "Koalicji 11 listopada") w zeszłym roku do Polski niemieckie bojówki z kastetami i pałkami - co wyszło na jaw przy okazji robienia reportażu na temat Marszu Niepodległości przez Jana Pospieszalskiego - opowiada zagranicznej telewizji o rasizmie na polskich stadionach. Człowiek, który jest odpowiedzialny za wywołanie burd 11 listopada 2011, czyli za atak owych niemieckich bandytów m.in. na grupy rekonstrukcyjne, za blokowanie przy pomocy tych bojówek głównej ulicy w centrum stolicy Polski,  bez jakiejkolwiek żenady opluwa nasz kraj przed kamerami BBC. Nie bagatelizujmy tego. Przypomnijmy sobie, że to właśnie przez agresywne zachowanie niemieckiej bandziorki sprowadzonej przez Purskiego, trasę swojego przemarszu ulicami Warszawy musiała zmienić Kompania Honorowa Wojska Polskiego! Wyobrażacie sobie, że coś podobnego mogłoby się wydarzyć w Berlinie, albo Moskwie? Żeby jakaś zagraniczna żulia stanęła tam na drodze ichnich kompanii honorowych? U nas przeszło bez echa.

A sprawa jest bardzo poważna. Ponieważ Jacek Purski wraz ze stowarzyszeniem „Nigdy więcej” od wielu lat współpracuje z PZPN i UEFA. Teraz „dba” o bezpieczeństwo na EURO 2012! Autorzy filmu BBC, o którym wspomniałem zajęli się tematem rasizmu i antysemityzmu na stadionach Polski i Ukrainy (zresztą nieźle zmanipulowano w nim wiele faktów). O filmie zrobiło się głośno kilka dni temu, głównie za sprawą wypowiedzi byłego kapitana brytyjskiej reprezentacji w piłce nożnej  Sol Campbella, który poruszony obrazkami, jakie zapodali mu twórcy filmu, ostrzega przed przyjazdem do Polski na piłkarskie mistrzostwa Europy. Na tym samym filmie BBC lansuje się Jacek Purski, który uśmiechając się w jednej ze scenek zdrapuje naklejkę… „Marszu Niepodległości 11.11.11”, czyli naklejkę, która promowała zeszłoroczny marsz. Zachowanie Purskiego jest jawnie prowokacyjne. To jest policzek dla tych wszystkich, którzy wzięli udział w zeszłorocznym Marszu, ale również dla tych wszystkich, którzy chcą się cieszyć Narodowym Świętem Niepodległości. Nie byłoby w tym nic może aż tak niepokojącego gdyby nie fakt, że Stowarzyszenie „Nigdy więcej” ściśle od lat współpracuje z PZPN i UEFA. To właśnie to stowarzyszenie jest odpowiedzialne m.in. za to, że na liście symboli zakazanych na naszych stadionach znalazł się  Mieczyk Chrobrego. Symbol ten, dzięki aktywności „Nigdy Więcej” znalazł się na liście symboli zakazanych na EURO 2008. Podobno również teraz, podczas EURO 2012, jest na tej liście! Co ciekawe, stowarzyszenie „Nigdy więcej” nie zabiegało o umieszczenie na listach symboli zakazanych sierpa i młota, czy wizerunku mordercy i zbrodniarza Che Guevary. Sam już ten fakt pokazuje, kim są ci „antyfaszyści” i „antyrasiści” - wyznawcami, jakiej są ideologii. Skąd zaś wśród symboli zakazanych  Mieczyk Chrobrego, symbol narodowców? To już wynika z głębokiej fobii członków stowarzyszenia „Nigdy Więcej”. Oto wypowiedź Purskiego z roku 2007: Rząd Kaczyńskiego nazwał to rondo imieniem Romana Dmowskiego, antysemickiego lidera nacjonalistów z okresu przedwojennego. Jako Polak mogę się tego tylko wstydzić. Purski nie wstydzi się ściągać do Polski niemieckich bojówek, nie wstydzi się dorabiać nam gębę w zagranicznych mediach, on się wstydzi narodowego bohatera, który jest jednym z najważniejszych konstruktorów Niepodległości. Ludzie o takich poglądach jak Purski są niebezpieczni. Stanowią realne zagrożenie nie tylko dla porządku publicznego, ale również dla bezpieczeństwa państwa. Nie są to wcale słowa na wyrost. Ktoś kto ściąga bojówki zagraniczne, podżega do nienawiści wobec Polaków świętujących w Narodowe Święto Niepodległości takie zagrożenie stanowi.  Widać, że nie cofnie się przed niczym w swoim ideologicznym zapale. Ktoś taki nie tylko nie zapewni bezpieczeństwa na stadionach, ale wręcz odwrotnie. Rozleje przemoc na ulice miast. Tak jak stało się to 11 listopada 2011 roku.

To jest niepojęte! Niemcy chcą... walczyć z nazizmem w Polsce. Ostre starcie w nowym programie Jana Pospieszalskiego!

UJAWNIAMY Wstrząsająca relacja świadka: "Nagle wypadło pięciu zamaskowanych z pałami. Mówili po niemiecku. Zaczęli bić"

W kawiarni Krytyki Politycznej "Nowy Wspaniały Świat" w Warszawie policja znalazła m.in. pałki, kastety, gaz łzawiący

UJAWNIAMY. Żmijewski, działacz "Krytyki Politycznej", w FAZ: "To dobrze, że berlińscy wojownicy pomogli nam w Warszawie przeciwko faszystom"

Dziennik Jerzego Wasiukiewicza

Były szef ABW ostrzega też, że istnieje poważne zagrożenie zamachami, bo Polska jest w koalicji antyterrorystycznej „Ani rząd, ani żadna inna instytucja publiczna nie są przygotowane do zapewnienia spokojnego i bezpiecznego przebiegu mistrzostw Europy w piłce nożnej” - ostrzega na łamach "Naszego Dziennika" były szef ABW Bogdan Święczkowski. Według  Świączkowskiego, mimo pięciu lat przygotowań państwo jest w rozsypce, a wszelkie przygotowania to jedna wielka improwizacja w myśl hasła "jakoś to będzie". Były szef ABW ostrzega też, że istnieje poważne zagrożenie zamachami, bo Polska jest w koalicji antyterrorystycznej. Świączkowski przypomina, że ostatnie trzy katastrofy kolejowe, do których doszło w ciągu ostatnich miesięcy dowodzą, że państwo jest źle przygotowane w zakresie bezpieczeństwa transportu. Jego zdaniem również autostrady i drogi ekspresowe nie zostały zbudowane, a drogi krajowe, wojewódzkie i lokalne w opłakanym stanie.

„Ani rząd, ani żadna inna instytucja publiczna nie są przygotowane do zapewnienia spokojnego i bezpiecznego przebiegu mistrzostw Europy w piłce nożnej” - opisze w "Naszym Dzienniku" były szef ABW, który wytyka również złe przygotowanie do Euro w kwestii bezpieczeństwa. Świączkowski ostrzega też, że istnieje poważne zagrożenie zamachami, bo Polska jest w koalicji antyterrorystycznej, a na turnieju zagrają piłkarze z krajów jednoznacznie kojarzonych z interwencją zbrojną w Afganistanie i Iraku. Ł.A/Nasz Dziennik

List prezydenta Baracka Obamy do prezydenta Bronisława Komorowskiego Drogi Panie Prezydencie, Dziękuję za Pański list z 30 maja. Byłem dumny, mogąc uhonorować Jana Karskiego Medalem Wolności, najwyższym cywilnym odznaczeniem naszego państwa. Moja decyzja, by to uczynić, odzwierciedlała wielki szacunek, jakim u Amerykanów cieszy się nie tylko wielki polski patriota, ale także nadzwyczajne poświęcenie narodu polskiego w trakcie nazistowskiej okupacji w drugiej wojnie światowej. Wspominając o "polskim obozie śmierci", a nie o "nazistowskim obozie śmierci w okupowanej przez Niemcy Polsce", omyłkowo użyłem zwrotu, który przez lata wywoływał cierpienie u wielu Polaków i w związku, z którym Polska słusznie podjęła kampanię na rzecz wyeliminowania go z publicznego dyskursu na całym świecie. Żałuję błędu i zgadzam się, że moment ten stanowi okazję, by zapewnić, że obecne i przyszłe pokolenia znają i będą znać prawdę. Jak wszyscy wiemy, naród polski doznał straszliwych cierpień pod brutalną nazistowską okupacją podczas drugiej wojny światowej. Dążąc do swych celów zniszczenia narodu polskiego i kultury polskiej oraz eksterminacji europejskich Żydów, naziści zabili około sześciu milionów polskich obywateli, w tym trzy miliony polskich Żydów podczas Holokaustu. Dzielność Polaków w podziemnym ruchu oporu jest jedną z historycznych wielkich kart bohaterstwa i odwagi. Ponadto po prostu nie było "polskich obozów śmierci". Ośrodki zabijania w Auschwitz-Birkenau, Bełżcu, Treblince i gdzie indziej w okupowanej Polsce były budowane i prowadzone przez reżim nazistowski. Odwrotnie, wielu Polaków ryzykowało swe życie - i oddało swe życie - by ocalić Żydów przed Holokaustem. To, dlatego złożyłem hołd polskim ofiarom Holokaustu w trakcie mojej wizyty w amerykańskim Muzeum Pamięci Holokaustu w kwietniu. To, dlatego miałem zaszczyt złożyć hołd przy Grobie Nieznanego Żołnierza oraz pomniku Bohaterów Getta podczas mojej wizyty w Warszawie w roku ubiegłym. I to, dlatego z okazji 65 rocznicy wyzwolenia Auschwitz-Birkenau w 2010 roku wyraziłem uznanie rządowi i narodowi polskiemu za opiekę nad miejscem takiego bólu, by promowało ono upomnienie i naukę dla świata. Dobrze są mi znane więzy przyjaźni między obu naszymi krajami. Byłem dumny, mogąc powitać Pana na szczycie NATO w moim rodzinnym mieście, gdzie mieszka największa polska wspólnota na świecie poza Warszawą. Jako prezydent pracowałem z Panem na rzecz wzmocnienia trwałych powiązań między naszymi państwami, by nasz sojusz stał się silniejszy niż kiedykolwiek. Polska jest jednym z najsilniejszych i najbliższych sojuszników Ameryki. Byliśmy zjednoczeni, stawiając czoła wyzwaniom XXI wieku w Europie i na całym świecie, i jestem przekonany, że pracując wspólnie, możemy zapewnić, by nienaruszalne więzi przyjaźni i solidarności tylko się umacniały przez następne dni i lata.

Ludzie z listy 20 lat po ujawnieniu listy agentów wielu z jej “bohaterów” nadal bryluje w naszym życiu publicznym “Niniejszym zobowiązuje się ministra spraw wewnętrznych do podania do dnia 6 czerwca 1992 r. pełnej informacji na temat urzędników państwowych od szczebla wojewody wzwyż, a także senatorów, posłów, a do dwóch miesięcy – sędziów, prokuratorów, adwokatów oraz do sześciu miesięcy – radnych gmin i członków zarządów gmin, będących współpracownikami Urzędu Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa w latach 1945-1990”. Uchwałę takiej treści przyjął Sejm I kadencji 28 maja 1992 r. Jej autorem był Janusz Korwin-Mikke z UPR. Uchwałę próbowały zablokować kluby UD (Tadeusza Mazowieckiego i Bronisława Geremka) i KLD (Donalda Tuska), które zbojkotowały głosowanie, licząc na brak quorum. Wniosek Korwin-Mikkego został jednak przyjęty większością 186 głosów (wszystkich klubów prawicowych) przeciwko 15 i przy 32 wstrzymujących się (głównie z SLD). Wykonanie tej uchwały – a właściwie tylko jej pierwszej części, nawet bez wojewodów – przyspieszyło upadek rządu Jana Olszewskiego, do czego od dawna dążyli liderzy UD i KLD wraz z prezydentem Wałęsą. Po tej pierwszej, od razu spacyfikowanej próbie lustracji elit politycznych III RP, pozostała tylko lista osób odnotowanych w archiwach MSW, jako agenci bezpieki. Lista, która przeszła do historii – od nazwiska ówczesnego szefa MSW – jako “lista Macierewicza”. Było na niej w sumie 66 nazwisk, w tym dwóch najważniejszych ludzi w państwie: prezydent Lech Wałęsa i marszałek Sejmu Wiesław Chrzanowski. A także 3 ministrów i 8 wiceministrów, 3 wysokich urzędników Kancelarii Prezydenta, 39 posłów i 11 senatorów.
Boni coraz wyżej Od tych wydarzeń mija dokładnie 20 lat. Większości “ludzi z listy” nie ma już w polskiej polityce. Niektórzy nie żyją (jak zmarły niedawno Chrzanowski, były szef MSZ Krzysztof Skubiszewski czy prezydenccy ministrowie: Lech Falandysz, Jerzy Milewski i Janusz Ziółkowski), inni z racji wieku zakończyli kariery, choć nadal cieszą się opinią “autorytetów” (jak były senator UD Władysław Findeisen, który 3 maja br. otrzymał Order Orła Białego). Wielu z nich sądy różnych instancji - często w dziwnych okolicznościach - oczyściły z zarzutu agenturalności. I tylko sędziwy założyciel KPN Leszek Moczulski nadal walczy o sądowe świadectwo niewinności. A Lech Wałęsa ciąga po sądach ludzi, którzy mówią o jego agenturalnej przeszłości. Ale to nie znaczy, że wszyscy “ludzie z listy” odeszli na polityczną emeryturę. Najwyżej postawionym spośród agentów ujawnionych w 1992 r. jest dziś niewątpliwie Michał Boni. Obecność na “liście Macierewicza” i obawa przed złożeniem oświadczenia lustracyjnego, (co stało się obowiązkiem od 1997 r.) nieco zahamowały karierę tego polityka, który na początku dekady kierował Regionem Mazowsze “Solidarności” oraz resortem pracy w rządzie Bieleckiego, a potem był posłem KLD i zastępcą Jacka Kuronia w ekipie Suchockiej. Dlatego – mimo ważnej pozycji, jaką zajmował w Unii Wolności – Boni był tylko szefem gabinetu politycznego AWS-owskiego ministra pracy Longina Komołowskiego. Dopiero zwycięstwo PO w 2007 r. ośmieliło Donalda Tuska, by sięgnąć po starego kolegę. To wtedy Boni po raz pierwszy przyznał, że zapis z “listy Macierewicza” był jednak prawdziwy: figurował on tam, jako tajny współpracownik SB o pseudonimie “Znak” z lat 1988-1990. Sam oświadczył tylko, że deklarację współpracy bezpieka wymusiła na nim szantażem (miało chodzić o ujawnienie zdrady małżeńskiej i odebranie nieślubnego dziecka). Dla Tuska i jego podwładnych to wyjaśnienie zamknęło całą sprawę. Boni złożył oświadczenie o współpracy z organami bezpieczeństwa PRL, a więc uniknął tzw. kłamstwa lustracyjnego, i od razu został szefem zespołu doradców strategicznych premiera, rok później – ministrem bez teki i przewodniczącym Komitetu Stałego Rady Ministrów, a po ostatnich wyborach stanął na czele specjalnie dla niego utworzonego Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji.
Dwaj panowie z Podlasia Na liście z 1992 r. znalazł się także Włodzimierz Cimoszewicz, którego odnotowano, jako agenta PRL-owskiego wywiadu o pseudonimie “Carex” z lat 1980-1984. Polityk SLD usilnie zaprzeczał tym informacjom i walczył o wyrok uniewinniający, który w końcu uzyskał w marcu 2001 r. Nie miało to jednak większego wpływu na jego karierę, bo zarówno przed tą datą, jak i po niej, zajmował kluczowe stanowiska w strukturach władzy: był wicepremierem i ministrem sprawiedliwości (1993-1995), wicemarszałkiem Sejmu (1995-1996), premierem (1996-1997), ministrem spraw zagranicznych (2001-2005), marszałkiem Sejmu (2005) oraz dwukrotnym kandydatem na prezydenta (1990 i 2005). Od 2007 r. jest senatorem “niezależnym”, w rzeczywistości jednak mocno związanym z obecnym obozem władzy: w ostatnich wyborach prezydenckich gorliwie poparł Bronisława Komorowskiego, rok później Platforma wsparła go w walce o mandat senatorski i powierzyła funkcję szefa senackiej Komisji Spraw Zagranicznych. W 2009 r. Cimoszewicz był też kandydatem rządu Tuska na stanowisko sekretarza generalnego Rady Europy. W obecnym Sejmie zasiada już tylko jeden poseł I kadencji, który figurował na “liście Macierewicza”. To Eugeniusz Czykwin z SLD, czołowy działacz białoruski i prawosławny z Białegostoku. Karierę poselską zaczął jeszcze w 1985 r., w Sejmie PRL, będąc także członkiem Rady Krajowej PRON. Niegdyś reprezentował Unię Chrześcijańsko-Społeczną (jedną z koncesjonowanych organizacji wyznaniowych w poprzednim systemie), zaś od 10 lat startuje z listy SLD – i zawsze zdobywa mandat w swoim regionie. Na liście z 1992 r. Czykwin figurował, jako tajny współpracownik SB o pseudonimach “Izydor” i “Wilhelm” z lat 1983-1989. On jednak konsekwentnie składał oświadczenia zaprzeczające takiej współpracy, aż w 2009 r. prokurator IPN zarzucił mu kłamstwo lustracyjne. Rok później Sąd Okręgowy w Białymstoku przyznał Czykwinowi rację, ale w listopadzie 2011 r. Sąd Apelacyjny uchylił to orzeczenie, przekazując sprawę do ponownego rozpatrzenia. Zatem ostateczny wyrok dopiero przed nami.
Teczki ekonomistów Inni “ludzie z listy” trzymają się z daleka od parlamentu, co jednak nie znaczy, że nie mają na nic wpływu. Były wiceminister finansów (1989-1994) i jeden z realizatorów “planu Balcerowicza”, Wojciech Misiąg, który został odnotowany, jako tajny współpracownik wywiadu i kontrwywiadu PRL pod pseudonimem “Jacek” (zarejestrowany w latach 1986 i 1988), od września ub.r. jest wiceprezesem Najwyższej Izby Kontroli. Na to stanowisko powołał go tuż przed wyborami marszałek Sejmu Grzegorz Schetyna. Inny znany ekonomista, ówczesny poseł UD Jerzy Osiatyński, który figurował na “liście Macierewicza”, jako TW “Osiatyński”, wkrótce po upadku rządu Olszewskiego został ministrem finansów, a dziś jest doradcą prezydenta Komorowskiego. Obaj przez wiele lat zasiadali w radach nadzorczych: Osiatyński w PKO BP, a Misiąg w FOZZ, PZU, PZU Życie, BGK, Banku Handlowym i Banku Śląskim. Mało widoczni są za to ówczesny minister finansów Andrzej Olechowski i jego zastępca Andrzej Podsiadło, których obecność na liście agentów dobitnie potwierdza kadrową słabość rządu Olszewskiego. Ten pierwszy zresztą nie tylko nie ukrywał, ale wręcz chlubił się swoją współpracą z wywiadem, (jako kontakt operacyjny “Must” z lat 1972-1981), co nie przeszkadzało mu zostać później szefem dyplomacji oraz założycielem kilku kolejnych ugrupowań (BBWR, Ruch Stu, PO) i dwukrotnie kandydować na prezydenta (2000 i 2010). Od wielu lat zasiada też w Radzie Nadzorczej Banku Handlowego. Z sektorem bankowym związał się również Podsiadło (kontakt operacyjny “Bułgar” z lat 1973-1975), choć ten akurat nigdy nie potwierdził swojej agenturalnej przeszłości. Po odejściu z resortu finansów (gdzie był wiceministrem w latach 1989-1992) został prezesem Gecobanku, Powszechnego Banku Kredytowego, a wreszcie PKO BP (2002-2006) . Od 4 lat pełni już “tylko” funkcję prezesa Polskiego Czerwonego Krzyża – zresztą powtórnie, bo pierwszy raz w latach 90.
W terenie mniej widać? Niezbyt widoczni są dziś także ludowcy z “listy Macierewicza”. Aleksander Bentkowski (zarejestrowany, jako TW “Arnold” i “Kamil”) czy Roman Jagieliński (TW “Ogrodnik”), którzy swego czasu wykreowali mało znanego posła Waldemara Pawlaka na prezesa PSL, już dawno zakończyli kariery rządowe i parlamentarne. Obaj realizują się dziś na niwie sportowej: Bentkowski jest prezesem rzeszowskiego klubu Resovia, zaś Jagieliński stoi na czele Ludowych Zespołów Sportowych. Ale już ich “kolega z listy”, Marian Starownik (TW “Roman” z lat 1984-1989), po przegranej w ostatnich wyborach do Sejmu został w lutym br. wicewojewodą lubelskim. Inny były poseł PSL oraz wiceminister rolnictwa, Ryszard Smolarek, który na liście agentów figurował, jako TW “Monika” z lat 1979-1983, był jednym z nielicznych, którzy zostali prawomocnym wyrokiem uznani za kłamcę lustracyjnego. Było to w lipcu 2001 r. i od tego czasu przez 10 lat Smolarek nie mógł kandydować w wyborach. Ale w ostatnich już mógł – i kandydował: z poparciem PSL do Senatu w okręgu garwolińsko-mińsko-węgrowskim. Nie wygrał, ale zdobył aż 25 proc. głosów. A i bez parlamentu nieźle sobie poradził: został prezesem zakładów mięsnych w Łukowie, jest szefem rady Polskiej Federacji Branży Mięsnej oraz wiceprezesem Polsko-Białoruskiej Izby Gospodarczej. Dwa razy zdążył być posłem Andrzej Gąsienica-Makowski, który na “liście Macierewicza” został odnotowany, jako TW “Andrzej II”, zarejestrowany w grudniu 1981 r., zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego (kontaktów zaprzestano po dwóch latach). Przez wiele lat kierował Związkiem Podhalan, był też charakterystyczną postacią wałęsowskiego BBWR, a potem Bloku dla Polski. Od 1998 r. nieprzerwanie pełni funkcję starosty powiatu tatrzańskiego i jest niewątpliwie rekordzistą wśród samorządowców tego szczebla. Paweł Siergiejczyk

„Mówiła o smoleńskim zamachu” Choć takich dat można by wskazać dużo więcej i już znacznie wcześniej, są to np. dni, kiedy marszałek Stefan Niesiołowski we właściwy sobie sposób prowadził obrady Sejmu, to jednak data 24 maja 2012 roku jest tą, która zamyka znany powszechnie i bynajmniej nie sielankowy wizerunek polskiego Sejmu III RP, a otwiera jego totalitarny okres. Fasadowy Sejm, rządzony w sposób autorytarny przez Platformę Obywatelską i jej koalicjantów, przestaje już być tylko farsą, a pojawia się groza. Chodzi o posiedzenie sejmowej Komisji Obrony Narodowej, która na wniosek posłów PiS zażądała odwołania z funkcji przewodniczącego komisji posła Stefana Niesiołowskiego. Wnioskodawca poseł Mariusz Kamiński (PiS) uzasadniał, że człowiek, który dopuszcza się agresywnej, czynnej i słownej napaści na dziennikarza, nie może być szefem tej komisji. Skrót filmowy z tego posiedzenia jest do obejrzenia w Internecie. To świadectwo upadku Sejmu III RP i początek zawiązania się mafijnej koalicji ludzi wyznających totalitarny porządek w państwie. Posła Niesiołowskiego nie tylko nie odwołano, ale w ogniu krytyki znalazła się dziennikarka, Ewa Stankiewicz, zaatakowana przez tego prominentnego polityka Platformy Obywatelskiej kilka dni temu przed sejmem, podczas wykonywania swojej pracy. Tuż po tym haniebnym incydencie (poseł Niesiołowski wyrywał z rąk dziennikarki kamerę i krzyczał do niej „won stąd”), zawiązała się szeroka medialno-polityczna koalicja obrońców Niesiołowskiego, która z agresora zrobiła ofiarę. Przypominam sobie, jeszcze z czasów Radia WAWa, felieton satyryczny Tomasza Łysiaka wygłoszony po święcie 1 Maja w 1995 roku, kiedy to policja biła przeciwników komunistycznej manifestacji. Posterunkowy Józef Potulny, oskarżony w końcu o pobicie, tak tłumaczył się w liście do prokuratora generalnego: „W ułamku sekundy zobaczyłem legitymację dziennikarską uderzającą mnie w twarz. Całe szczęście, że miałem opuszczoną osłonę pleksiglasową, osłabiła cios. Dziennikarz bił bardzo mocno. Uderzył kilka razy głową w moją pałkę. Zacząłem krzyczeć, że jestem z policji, ale wspomniany nie ustawał w swoim procederze i bił dalej. Tym razem plecami. Poczułem straszny ból w mojej pałce i upadłem”.  Na wspomnianej komisji usłyszeliśmy mniej więcej to samo, że „dziennikarka zachowywała się natarczywie”, „usiłowała wymusić wywiad” - (Paweł Suski - PO), oraz że „Stefan Niesiołowski to ikona polskiej demokracji, który poświęcił życie i zdrowie dla Rzeczypospolitej” - (Tomasz Kulesza - PO). I tak jak posterunkowy Józef Potulny domagał się ukarania dziennikarza, tak Stefan Niesiołowski, jako ofiara („byłem molestowany, szykanowany”, „żadnego ataku fizycznego nie było, kamerę odsunąłem ręką”, „to wszystko jest kłamstwem”) domaga się potępienia Ewy Stankiewicz, w czym wspierają go główne media. Przy okazji posiedzenia komisji poznaliśmy też inne wypowiedzi „ikony polskiej demokracji”: „Niesiołowski wyzywał nas od ścierw pisowskich” - Iwona Arent (PiS), „Niesiołowski krzyczał: bydło, bydło, patrzcie, jakie to bydło” - Michał Wojtkiewicz (PiS), a Ewa Stankiewicz usłyszała o sobie dodatkowo: „Wstrętna pisuwa, to najgorsze, co może być”. Stefan won Niesiołowski przeprosił jedynie za słowa „won stąd”, ale to już nie ma znaczenia, „won” jest od dziś najwłaściwszym dodatkiem do jego nazwiska. Wydawało się, że po politycznym mordzie dokonanym na Marku Rosiaku nastąpi jakaś refleksja wśród osób odpowiedzialnych za poziom agresji w polityce, a więc decyzyjnych gremiów z PO. Dziś wiemy, że nic takiego nie nastąpiło i nie nastąpi, a rozpisane wcześniej role, w tym Niesiołowskiego, jako burzyciela porządku moralnego i prowokatora konfliktów, są kontynuowane i wspierane. To znaczy, że cele, jakie postawiła sobie postkomuna, zblatowana z liberalną lewicą, realizowane w atmosferze stale narastającego społecznego konfliktu, nie zostały jeszcze zrealizowane i należy się spodziewać dalszego ciągu. Silna polaryzacja społeczeństwa jest potrzebna Platformie, aby przetrzymać kryzys gospodarczy w otoczeniu renty władzy, czyli swojego elektoratu, który ma zapewnić jej kontynuację rządów. Pozostała część „niepisowskiego” społeczeństwa ma sobie przypomnieć strach przed narażeniem się władzy, ten sam strach, który paraliżował ludzi za czasów komuny. Reszta ma się stoczyć w obojętność i bezsilność. Trwa wojna, którą zapowiedział Andrzej Wajda, wojna z tymi, którzy aktywnie występują przeciwko antypolskim pseudoreformom gospodarczym, antypolskim reformom edukacyjnym i zdrowotnym, restrykcjom antykościelnym, dominacji reżimowych mediów, przeciwko wszystkim tym, którzy chcą być świadomymi Polakami i żyć w prawdzie. To, dlatego Niesiołowski, „usprawiedliwiając” się, krzyczał z nienawiścią pod adresem Ewy Stankiewicz: „mówiła o smoleńskim zamachu”. Wojciech Reszczyński

“Myśmy za mało was, Polaków, wywieszali” Wokół 70 rocznicy mordów dokonywanych na Kresach przez OUN-UPA Polityka wschodnia Polski ponosi klęskę za klęską. Na Ukrainie rosną wpływy takich organizacji, jak Kongres Ukraińskich Nacjonalistów, Ukraińskie Zgromadzenie Narodowe-Samoobrona Narodowa, paramilitarna organizacja Tryzub im. Stepana Bandery, Ukraińska Młodzieżowa Organizacja Społeczna Sojuz nazwana też Aliansem Narodowym, organizująca protesty w Hucie Pieniackiej i nazywająca Lwów “Bander statem” (jej hasłem jest “Ukraina ponad wszystko”), Patriota Ukrainy, Bractwo Kijowskie, Kamieńska Organizacja OUN, Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów na Ukrainie oraz partia Svoboda. Tymczasem w Polsce nadal hołduje się polityce Giedroyciowskiej, nakazującej przejście do porządku dziennego nad dokonanymi na Polakach brutalnymi mordami - 17-18 maja odbywała się w Warszawie wielka konferencja IPN poświęcona idei Giedroyciowskiej i stanowiąca jej apologię. Czy rzeczywiście tędy droga?
- Mamy kilkanaście organizacji odwołujących się bezpośrednio do ideologii OUN-UPA na Ukrainie zachodniej. Zaczęły one zyskiwać coraz większe wpływy na Ukrainie wschodniej. Tym samym spełniło się największe niespełnione marzenie banderowców i Bandery, aby opanować Ukrainę wschodnią. Stamtąd wywodził się słynny ruch hajdamacki i tam może dojść do czegoś, co dla Polski będzie bardzo niebezpieczne, a mianowicie zlania się tych dwóch ruchów, z których żaden dla nas ani dobry, ani bezpieczny nie będzie – przewiduje dr Lucyna Kulińska, wykładowca Akademii Górniczo-Hutniczej i badaczka problematyki Kresów. Liczba członków partii Svoboda już dochodzi do dziesiątek tysięcy (startowała pod nazwą Socjal-Nacjonalistyczna Partia Ukrainy – nawiązanie do tradycji NSDAP nie jest tu przypadkowe) i stale rośnie.

- Ta organizacja nawiązała kontakty ze wszystkimi skrajnymi nacjonalistycznymi organizacjami w Europie, a także poza oceanem. Te idee nie zostały zmienione, ale zepchnięte do podziemia. Dzisiejsza Svoboda ma już program o wiele bardziej poprawny politycznie, ale jeżeli poczytać wypowiedzi przedstawicieli tego ugrupowania, widać wyraźnie, że nie wycofali się oni z tych ideałów faszystowskich. Wręcz przeciwnie. Ich program to “program ukraińskiego eurocentryzmu” - podkreślała dr Kulińska podczas niedzielnej konferencji pod hasłem “Nie o zemstę, lecz o pamięć wołają ofiary”, poświęconej ludobójstwu dokonywanemu na Kresach przez OUN-UPA na Polakach i Żydach. Bez względu na to, co kryje się pod sformułowaniem “ukraińskiego eurocentryzmu”, można mieć obawy, że stanowi ono zagrożenie dla Polski. Zgodnie z tymi założeniami Ukraina ma stać się geopolitycznym centrum Europy, wzmocnić się militarnie przez wejście do NATO, a przede wszystkim uzyskać dostęp do taktycznej broni jądrowej. Jedynym językiem miałby być ukraiński, natomiast na stanowiskach urzędniczych mieliby prawo zasiadać jedynie Ukraińcy. Również jedynie ci ostatni mieliby prawo nauczania w szkołach. Svoboda rośnie w siłę.

- Jej członkami nie są ludzie starzy, to gimnazjaliści, to licealiści, to jest pokolenie, które w organizowanych przez różne organizacje nacjonalistyczne marszach prezentuje się, maszerując tysiącami ulicami Lwowa, Tarnopola czy innych miast. Wszystkie te marsze, często organizowane w nocy, z pochodniami, pod hasłem “Jedna rasa, jeden naród, jedna ojczyzna”, mają bardzo bogatą oprawę, czyli transparenty, akcje promocyjne na terenie na przykład miasta Lwowa – zwróciła uwagę dr Kulińska. Mimo że Ukraina jest państwem biednym, na te marsze pieniędzy nie brakuje. Część z nich pochodzi od oligarchów, część zaś z państwowego budżetu.

- Owe marsze odbywają się dosyć regularnie. U nas nie są pokazywane. Jeżeli przeszliby państwo na jakieś stacje zachodnie, mogliby państwo te marsze obejrzeć. Okazuje się, że formy cenzury, które uniemożliwiają nam oglądanie takich rzeczy, są dosyć ścisłe – powiedziała dr Kulińska.
Kontestują fakty, profanują groby Zwolennicy Svobody szkalują Polaków, obarczając ich winą nawet za masowe zbrodnie dokonane przez ukraińskich nacjonalistów.

- Ktoś tutaj oszalał. Tutaj tysiące polskich wsi od niemowlęcia do starca okrutnie wypalonych, wymordowanych, ludzi storturowanych, a tutaj pokazuje się, że to myśmy to robili i tym się karmi, tego się uczy młode pokolenie – skonstatowała dr Kulińska.

- Dnia 30 kwietnia 2011 roku człowiek z politrady Svobody oświadczył: “Polaków trzeba tak samo nienawidzić jak Moskali, bo przed II wojną światową swoimi akcjami ludobójczymi chcieli zniszczyć Ukraińców, ale dzięki Banderze Polacy nie potrafili wymordować wszystkich Ukraińców II Rzeczypospolitej” - przypomniała dr Kulińska, zwracając uwagę na milczenie polskich władz w tej sprawie. Jeden z przedstawicieli partii Svoboda powiedział, że “Myśmy za mało was, Polaków, wywieszali”. Władze polskie i na tę wypowiedź nie zareagowały. - Właśnie z takimi banderowcami trzeba budować wspólną przyszłość – stwierdziła dr Kulińska. Zwróciła też uwagę na jeszcze jedną sprawę, również przemilczaną przez polskie władze i media, a mianowicie dokonane przez bojówki Svobody w zeszłym roku zbezczeszczenie zwłok Polaków pomordowanych przez OUN-UPA. –

Doszło do tego, że kiedy zaczęto już te szkielety składać [podczas prac ekshumacyjnych – przyp. red.], wpadła bojówka Svobody i owe kości porozrzucała – relacjonowała dr Kulińska. - Przed społeczeństwem ową sprawę ukryto – dodała. - Tak ma odbywać się pojednanie – skonstatowała, podkreślając, iż przygotowywany tam pomnik już został kilkanaście dni temu zniszczony: “godło polskie zostało z niego zerwane przez nieznanych sprawców, pomnik został zdewastowany”. Przypomniała także historię pomnika w Hucie Pieniackiej.

- Kamery tak zręcznie manewrowały, aby nie pokazać tej grupy, która z banderowskimi flagami, z portretami Bandery, usiłowała szczuć naszego prezydenta i ocalałe niedobitki ofiar – mówiła. Rok później przybyli tam Polacy zastali tę samą młodzież, która zagłuszała uroczystości, śpiewając pieśni banderowskie o bardzo antypolskich słowach. Ponadto postawiono w tym miejscu tablicę, na której w sposób kłamliwy po ukraińsku i w języku angielskim przedstawiono wydarzenia związane z pomordowaniem mieszkańców tej polskiej wsi, określając tych ostatnich mianem okupacyjnych bojówkarzy. Warto w tym momencie przypomnieć, że stary pomnik profesorów lwowskich również był profanowany (m.in. wypisano na nim hasła “śmierć Lachom”), natomiast nowy został odsłonięty w atmosferze skandalu. Przede wszystkim nie napisano tam, że to byli polscy profesorowie ani kto tych profesorów zamordował.

- Dzisiaj już w bardzo zręczny sposób Ukraińcy odsunęli się od winy za ową zbrodnię – skomentowała dr Lucyna Kulińska.

- Pisze się w podręcznikach, że jest biała plama wokół tego, kto sporządził listy tych profesorów, a przecież nasi badacze ustalili, że te listy zrobili właśnie nacjonaliści – nie kryła oburzenia.
Roszczenia terytorialne nadal aktualne Roszczenia terytorialne ze strony ukraińskiej istnieją i są stale powtarzane przy milczącej aprobacie mediów i polskich władz. W styczniu 2011 r. we Lwowie i w tym roku w Korczowie nacjonaliści ukraińscy zażądali 19 powiatów dzisiejszej Polski. W 2010 roku ukazał się przewodnik po ukraińskich miejscach w Polsce, gdzie pojawiły się stwierdzenia, że poeta Juliusz Słowacki i królowie Zygmunt August i Stanisław August Poniatowski byli Ukraińcami, a Kraków jest staroukraińskim grodem. Mniejszość polska na Ukrainie cierpi prześladowania. Polacy, szczególnie na prowincji, boją się mówić po polsku. Kościoły katolickie są oddawane grekokatolikom.
Władze polskie boleją nad uwięzieniem Julii Tymoszenko, tymczasem osoba ta wykazała się ogromną niechęcią do upamiętnienia Polaków pomordowanych na Kresach, w sprawie zbrodni ludobójstwa solidaryzując się w pełni ze skrajnymi nacjonalistami.

- Jej korzenie są banderowskie, podobnie jak i wielu innych polityków, których zachowania i poglądy nie powinny dziwić – podkreśliła dr Lucyna Kulińska. O tym jednak pewne kręgi w Polsce wolą nie pamiętać. Te same kręgi dbają o to, aby w polskich szkołach świadomość tego, co stało się na przykład na Wołyniu, nie została utrwalona. Podczas gdy ukraińskie szkoły uczą patriotyzmu, w polskich przekonuje się często, że patriotyzm jest czymś wstydliwym, niemodnym i niepotrzebnym. Ten sam pogląd przedstawiają media oraz niektóre kręgi polityczne. Czy w tej sytuacji polskość ma szansę przetrwać?
Brak równowagi Władze polskie sfinansowały z budżetu państwa za sumę 650 tys. dolarów kupno całego domu w Warszawie dla Związku Ukraińców w Polsce. Związek ten otrzymuje stale bardzo wysokie dotacje rządowe, na przykład w 2011 roku organizacje mniejszości ukraińskiej w Polsce otrzymywały na swoją działalność, w tym na utrzymanie lokali, wydawnictw i gazet, ponad 1 590 tys. złotych. Przy czym jedna z tych finansowanych przez państwo polskie gazet “Nasze Słowo” prowadzi skrajnie antypolską i otwarcie probanderowską działalność. Tymczasem rząd ukraiński nie dał w 2011 roku Związkowi Polaków ani grosza. - To samo dotyczy pozostałych organizacji polskich, które dogorywają dzisiaj na Ukrainie bez pomocy – zauważyła dr Kulińska. Jedna z polskich organizacji w Kijowie została wyrzucona na bruk z powodu niepłacenia czynszu. Takie jest pokłosie Giedroyciowskiej polityki. Chyba najwyższy czas ją zrewidować. Anna Wiejak

Czerwone berety do likwidacji Ministerstwo Obrony Narodowej planuje likwidację słynnej jednostki wojskowej. – 6. Brygada Powietrznodesantowa to elita Wojska Polskiego. W ostatnich latach nikt nie zrobił więcej dla Polski – mówi „Codziennej” gen. Roman Polko. „Drodzy koledzy spadochroniarze, w Dniu Święta Weterana dotarła do mnie wiadomość, że MON, prawdopodobnie w uznaniu zasług 6 Powietrznodesantowej w realizacji misji poza granicami kraju (Bośnia, Kosowo, Irak, Afganistan) planuje... likwidację tej elitarnej jednostki!!!” – napisał na swoim profilu w internecie Roman Polko, generał dywizji Wojska Polskiego, oficer dy-plomowany wojsk powietrznodesantowych i sił specjalnych oraz były szef GROM-u. 6. Brygada Powietrznodesantowa im. gen. Stanisława Sosabowskiego to elitarna jednostka specjalna, której żołnierze służyli w wielu misjach polskiego kontyngentu wojskowego, m.in. w Jugosławii i Iraku, a teraz mają jechać na kolejną zmianę do Afganistanu. Jednostka znana jest pod mianem „czerwone berety” z uwagi na charakterystyczne bordowe nakrycia głowy. Komandosi są, obok dawnego GROM-u (obecnie AGAT), jednym z filarów naszej armii. W kwestii wojsk lądowych – jednym z bardzo nielicznych filarów. MON planuje połączyć 6. Brygadę z 25. Brygadą Kawalerii Powietrznej w Tomaszowie Mazowieckim. Tam też znajdowałoby się dowództwo powstałej z połączenia obu brygad 1. Brygady Powietrzno-Manewrowej (1. BP-M). W wyniku decyzji MON pracę może stracić ok. 250 żołnierzy z Krakowa. O powody likwidacji elitarnej jednostki zapytaliśmy MON, ale do momentu oddania tego numeru „Codziennej” do druku nie otrzymaliśmy odpowiedzi.

– To nie jest ponury żart, tylko próba likwidacji elity Wojska Polskiego – napisał Polko, dodając, że przeżywa to, jako déjà vu roku 2000, gdy były podobne plany likwidacji GROM-u. Roman Polko w rozmowie z „Codzienną” nie pozostawia złudzeń. – To elitarna jednostka, brygada manewrowa, zdolna do szybkiego przerzutu drogą powietrzną, sprawdzona w niejednej misji. Żołnierze oddawali za Polskę krew, dziś odbiera się im morale – mówi były szef GROM-u.

Katarzyna Pawlak, Samuel Pereira

Gdzie stoją legitymiści? Zadano mi niedawno takie oto pytanie: gdzie będą legitymiści, kiedy staną naprzeciwko siebie w decydującym starciu „falangi liberalne” i „falangi alterglobalistyczne”? Czy przypadkiem (był w tym, oczywiście ton ironicznej przygany) nie zachowają się oni tak jak liberałowie w XIX i XX wieku, gdy naprzeciwko siebie stawały „falangi katolickie” i „falangi socjalistyczne”? Szerszej publiczności, niekoniecznie muszącej orientować się w piętrowych aluzjach mojego interlokutora, należy się w tym miejscu kilka wyjaśnień. Przede wszystkim samo określenie „legitymiści” należy tu rozumieć szeroko: nie tylko, jako tych, którzy obserwują pilnie reguły sukcesji tronu w dynastiach, ale również kierują się zasadą przestrzegania tego, co za legitymistami francuskimi należy nazwać „prawowitością teologiczną”, a za legitymistami hiszpańskimi – „prawowitością wykonywania” władzy, czyli po prostu wszystkim tym, co według św. Tomasza z Akwinu odróżnia króla od tyrana; krótko mówiąc, „legitymiści” są tu synonimem katolickich tradycjonalistów. Konfrontacja dwu „falang” z kolei to nawiązanie do słynnego proroctwa autora „Eseju o katolicyzmie, liberalizmie i socjalizmie” z 1851 roku, Juana Donosa Cortesa, który przepowiadał, że kiedy nadejdzie „ten straszny dzień”, w którym staną naprzeciwko siebie falangi katolickie i falangi socjalistyczne, to nikt nie będzie wiedział, gdzie są liberałowie – a to, dlatego, że liberałowie, zdaniem tego wielkiego „apokaliptyka nowoczesności”, w przeciwieństwie do tych, którzy mówią TAK, (czyli katolików), oraz tych, którzy mówią NIE, (czyli socjalistów), nigdy nie mogą się zdecydować, czy są za, czy przeciw, i powiadają: JA ROZWAŻAM. Na polu bitwy zaś wszelkie rozważania są już daremne, toteż nikt wtedy już nie będzie wiedział – konkluduje Donoso Cortés – gdzie są liberałowie. Owo proroctwo Donosa było przywoływane niejednokrotnie (również przez niżej podpisanego) w związku z wypadkami, które w sposób ewidentny unaoczniały jego prawdziwość, jak zwłaszcza w ojczyźnie autora tych słów, czyli w Hiszpanii, kiedy „falangi katolickie” wznieciły przeciwko „falangom socjalistycznym” Alzamiento Nacional w 1936 roku, podczas gdy liberałowie – jakże wymowni w wychwalaniu „pięknej dziewczyny” Republiki z lat 1931-1936 – pochowali się do mysich dziur lub wyemigrowali, stropieni wprawdzie tym, że „dziewczyna” tak szybko zbrzydła, ale też nieskorzy do przyznania się, że to oni odmalowali jej fałszywie wyidealizowany portret; postanowili, zatem przeczekać burzę i zobaczyć, co z niej wyniknie. Rozumieją teraz Państwo wybornie, jak sądzę, że pytanie, które zostało mi postawione, miało głęboko zawstydzić legitymistów, bo widać przecież jak na dłoni, że w porównywanym przypadku liberałów – pomijając nawet ideowe meritum sprawy – nie ma nic chwalebnego w ich postępowaniu. Wniosek, jaki z tego miałby wypływać, jest, zatem jasny i prosty jak konstrukcja cepa: gdziekolwiek bije się dwóch mocarzy, nie ma miejsca na neutralność; trzeba stanąć albo po jednej, albo po drugiej stronie. Czy rzeczywiście reguła ta jest tak bezwzględnie imperatywna? Otóż, nie ujmując niczego geniuszowi Donosa, trzeba stwierdzić, że wnioski wysuwane z jego przepowiedni – takie właśnie jak ten, o którym tu mowa – bywają częstokroć nazbyt daleko idące albo uproszczone. Nasamprzód zauważmy, że we wspomnianym przykładzie hiszpańskim postępowanie liberałów było (z punktu widzenia ich przekonań i interesów) zupełnie racjonalne. Jeśli nie utożsamiali się z żadną ze stron, to w imię, czego właściwie mieliby nastawiać głowy? Nie chcieli wprawdzie Hiszpanii Katolickiej, ale Hiszpania Sowiecka też ich brzydziła. Co więcej, późniejszy bieg wypadków pokazał, że w końcu, jak to się kolokwialnie mówi, „wyszli na swoje?. „Falangi katolickie” wprawdzie doraźnie zwyciężyły, jednak liberałowie powoli, wychodząc ze swoich kryjówek i wracając (jak Ortega y Gasset) z emigracji, zaczęli drążyć najpierw życie intelektualne, potem polityczne państwa autorytarnego, i w końcu dopięli swego. Przygotowana już przez mniej lub bardziej jawnych liberałów w obozie władzy (głównie opusdeistas) transición po śmierci generała Franco dała rezultat czysto liberalny w postaci „ukoronowanej demokracji”. Co więcej, liberałowie „zmiękczyli także” drugą stronę, czyli socjalistów, a nawet komunistów: czymże, jeśli nie liberalizacją, był eurokomunizm towarzysza Carrillo, który z krwawego oprawcy w Paracuellos de Jarama przeistoczył się w „demokratycznego monarchistę” i nieledwie przyjaciela Juana Carlosa? Nawet radykalne „wychylenie” z ostatnich lat rządów nominalnego socjalisty Zapatero w swojej ideologicznej treści było bardziej liberalne (w sensie libertyńskim) aniżeli socjalistyczne. Koniec końców, wojnę domową – tylko z czterdziestoletnim poślizgiem – wygrali ci, których podczas jej trwania nie sposób było się dopatrzyć. Można też zauważyć, że konfiguracje aktorów agonu mogą wyglądać inaczej niż w proroctwie Donosa; przecież na przykład w Meksyku przez cały wiek XIX aż po kulminację w powstaniu cristeros w latach 1926-1929, ścierały się cały czas „falangi katolickie” z „falangami liberalnymi” właśnie, bo socjaliści byli tam zaledwie, i to tylko w ostatniej fazie, segmentem tych drugich. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Legitymiści – a więc, przypomnijmy raz jeszcze: tradycjonaliści – katolicy, nie są niestety w obecnym czasie głównym aktorem globalnych konfliktów. Nie ma dziś (poza wymiarem duchowym) „falang katolickich” – ostatnie, i to tylko też peryferyjnie, choć na ważnym odcinku, stoczyły swoją walkę pod koniec XX wieku w Libanie (maronici). Dziś walka o panowanie nad światem toczy się pomiędzy demoliberalizmem, którego hegemonem są oczywiście „atlantyści” z USA, a pospolitym ruszeniem falang, nazwanych przez mojego interlokutora eufemistycznie „alterglobalistycznymi”. To, że demoliberalizm jest śmiertelnym wrogiem katolicyzmu i wszelkiej Tradycji, to rzecz niewymagająca wyjaśnień. Ale czy inaczej rzeczy się mają z owymi „alterglobalistami”? Kimże oni są? Czy mają oni cokolwiek wspólnego z jakkolwiek rozumianą tradycją – jeśli pominąć interpretacje dowcipne w swojej wymyślności? Niewczesne żarty: „alterglobaliści” to nic innego jak nowa postać „falang socjalistycznych” o różnym rodowodzie. To albo bezpośredni kontynuatorzy najbardziej odrażających tyranii komunistycznych o specyficznym odcieniu lokalnym (jak północnokoreańska „kimokracja”), albo islamiści – często także wyznający taką lub inną wersję „arabskiego socjalizmu”, albo niezliczone potomstwo różnych marksistowskich, trockistowskich czy po prostu demagogicznych i populistycznych sekt, specjalnie dziś wpływowych w Ameryce Łacińskiej. Z legitymistycznego punktu widzenia różnica pomiędzy obu tymi śmiertelnymi wrogami jest tylko jedna: demoliberalizm niszczy Tradycję powoli, „pokojowo”, podstępnie i rozkładowo, wpuszczając w krwiobieg społeczny kropla po kropli rozkładowe toksyny; „alterglobalizm” natomiast – w razie jego zwycięstwa – grozi śmiercią natychmiastową przez powszechną rzeź i zniszczenie. „Alterglobaliści” nie będą przy tym wybierać i rozróżniać pomiędzy „atlantyckimi” demoliberałami a „europejskimi” tradycjonalistami; pod nóż pójdą wszyscy. 60 lat temu, w innej oczywiście konfiguracji, kiedy „alterglobalizm” był po prostu sowieckim komunizmem u szczytu jego potęgi, wielki odnowiciel tradycji klasycznej (w jej platońskiej wersji) – Eric Voegelin, zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że anglosaska demokracja jest takim samym gnostycyzmem – a więc chorobą duszy – jak komunizm, jednakowoż, jako wykwit wczesnej fazy gnostycyzmu („gnostycka prawica”), postacią łagodniejszą, która z tego powodu, że zaszczepiona na podłożu instytucji tradycyjnych, egzystencjalnie stanowi jakąś linię oporu przed furią spustoszenia, niesionego przez „gnostycką lewicę”. Jeśli zatem siły cywilizacyjne mogą zostać kiedyś odbudowane, to jednak tam, gdzie „alterglobalizm” nie zwycięży, bo wtedy już „nic nie będzie” – jak powiedział „klasyk”. Najpierw trzeba żyć – czyli także przeżyć – a potem filozofować, mówi znane przysłowie. Martwi nie odbudujemy Tradycji. Legitymista nie ma, więc żadnego sensownego powodu stawać u boku któregokolwiek ze swoich „naturalnych wrogów”; ma natomiast wszelkie powody, aby życzyć im obu, by wzajemnie się wykrwawili. Może dziś nie będzie przez to widoczny – jak ci liberałowie z przepowiedni Donosa, ale za to, gdy Gog z Magogiem wyniszczą się nawzajem, nadejdzie czas wzrastania tego żniwa nowej cywilizacji chrześcijańskiej, której ziarna legitymista sieje nieustannie, bez wzniecania próżnego hałasu. Jacek Bartyzel


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
778 779
779
779 - Kod ramki - szablon, RAMKI KOLOROWE DO WPISÓW
779
779
779
779
779
Essentials of Maternity Newborn and Women's Health 3132A 29 p778 779
778 779
779
000 779 4
779

więcej podobnych podstron