Za wschodnią granicą wybierają… Nieubłaganym krokiem zbliża się rok 2013, kiedy zostanie powołana sejmowa Komisja Śledcza d/s Afery „Euro 2012”. Jakie to głowy wtedy polecą! Chyba, że zdążą wyjechać za granicę – do kraju, który nie ma z Polską umowy o ekstradycji. Nie może być – przypominam – inaczej. Najjaśniejszy Sejm przyjął był bowiem ustawę, na mocy której wszelkie zamówienia związane z Euro 2012 mogą być realizowane bez przetargu, czy (nie daj Boże!) licytacji. Jeśli przyjął był taką ustawę – to po coś. Po to, by politycy wreszcie mogli kraść bez ograniczeń. I, istotnie: cena Stadionu Narodowego, początkowo liczona jako 300 mln zł, wynosi już oficjalnie 1 700 mln złotych, a za jakieś cztery miesiące będzie wynosić 2 400 mln zł – a pod koniec dojdzie do trzech miliardów. Taka gratka nie zdarza się przecież zbyt często! Wiadomo, że kibice bardzo chcą, by te Mistrzostwa odbyły się w Polsce – więc ten miliard czy dwa więcej nie wzburza opinii publicznej. „Oby tylko zdążyli na czas” – będą powtarzać ludzie zaciskając kciuki. A złodziejom grosza publicznego w to tylko graj! Nie w żaden futbol: w TO! Przypominam o tym tylko dlatego, że niedługo wybory na Ukrainie – a tam to dopiero odchodzą afery! Przypomnę tu, jak odbyło się przyznanie Polsce i Ukrainie tych Mistrzostw. Bookmacherzy obstawiali 100:1, że naszym bratnim krajom nikt rozsądny tej organizacji nie powierzy. Nie wiedzieli, biedaki, że Polak potrafi. Polak konkretnie przywiózł do Londynu brata–Ukraińca, p. Grzegorza Surkisa. Jest to bardzo obrotny i sympatyczny przedsiębiorca z ukraińskiej branży budowlanej. Od innych przedsiębiorców różni się tym, że choć obroty ma w setkach milionów, w urzędach skarbowych obraca raczej dziesiątkami tysięcy. Zwykły, szary, spokojny człowiek. No więc prezes PZPN przywiózł ze sobą brata–Ukraińca – i ten przystąpił do dzieła. Technika – jak to oficjalnie relacjonował polski dziennikarz – „polegała na indywidualnych rozmowach p. Surkisa z PT Członkami Komitetu Wykonawczego UEFA. P. Surkis tak sobie z nimi rozmawiał – i zrobił na nich tak dobre wrażenie, że szybko uchwalili przyznanie tych Mistrzostw Polsce i Ukrainie. Należy jednak zrozumieć, że p. Surkis musiał sobie czas stracony na rozmowy z tymi prominentnymi działaczami powetować poprzez otrzymanie zamówień na stosowną liczbę prac przy okazji Euro 2012. A z tym, jak mi donoszą z Ukrainy, są poważne trudności. Nikt bowiem nie kwestionuje tam zasług p. Surkisa w sprowadzeniu na Ukrainę El Dorado – ale życie jest życiem i inni też chcą wziąć udział w krojeniu tego tortu. Więc p. Surkisowi nie wszystko idzie tak, jak to sobie zaplanował. Nadzieja w wyborach. Na Ukrainie wielkie partie polityczne są w mniejszym stopniu zależne od bezpieki, a w znacznie większym od mafii. Mafii jest tam sporo – a każda co większa chce mieć własną partię polityczną. Jeśli nie potraficie Państwo zrozumieć, o co tak naprawdę kłócą się pp. Wiktorowie z Piękną Julią, to musicie wiedzieć: chodzi o to, która partia będzie przydzielać odpowiednie sektory której mafii. I obecne wybory są wyjątkowo zajadłe – właśnie z powodu tego wielkiego, majaczącego na horyzoncie tortu p/n „Euro 2012””. Oczywiście: nie jest to jedyny tort: zamówienia wojskowe, ropa naftowa itp. – to są pieniądze znacznie większe. Ale tam kraść może tylko sektor specjalny – „wory w zakonie”, że tak powiem, Natomiast budowy dróg, stadionów itp. związane z Euro 2012 są dostępne dla praktycznie każdego przedsiębiorcy… a mafie, biorące haracz od „swoich” przedsiębiorców, walczą jak lwy, by to „ich” przedsiębiorcy otrzymali te zamówienia. Ciekawe przy tym, że zajadłość ta dotyczy polityków – natomiast wyborcy jak gdyby zobojętnieli nieco i mają to raczej w nosie. Oni też nic nie rozumieją – a prasa, będąca w rękach poszczególnych mafii, im tego tak jasno, jak ja Państwu, nie wyjaśni. Jedno jest pewne: jeśli nastąpi zmiana polityków, to zaczną być zrywane kontrakty i zawierane nowe. Cóż: niech w tych wyborach zwycięży lepszy! JKM
IV RP, RP, a może nic? Jest coś wyjątkowo irytującego w tym, że środowiska związane z myśleniem konserwatywnym nie są w stanie się ze sobą porozumieć i uformować jednolity front zmierzający do trwałej zmiany sytuacji w Polsce, tylko swój byt polityczny opierają z marszu na krytyce PiS-u. Oczywiście PiS można i nawet należy krytykować, ja sam staram się to nieraz czynić, ale trzeba, sądzę, odróżniać wrogów rzeczywistych od urojonych. Chyba że się przyjmuje taką postawę jak UPR, tzn. że wszyscy są wrogami poza nami samymi (choć i tu są rozbieżności, bo jak wiemy, sam UPR uległ niedawno poważnym podziałom i JKM podejrzewa, że i w UPR-ze zadziałała agentura). Strategię sprowadzającą się do „rozczarowania PiS-em” obrał M. Jurek ze swym ugrupowaniem, L. Dorn z „Polską Plus” i teraz K. Morawiecki. Morawiecki, którego niezwykle cenię, a którego Solidarność Walczącą uważam za wzorową organizację antykomunistyczną (konsekwentnie odmawiającą wchodzenia w jakiekolwiek kompromisy z czerwonymi), wrócił właśnie do życia politycznego, chcąc kandydować na prezydenta, lecz, ku mojemu niemiłemu zaskoczeniu, obrał od razu taktykę dystansowania się do PiS-u. Według mnie jest to taktyka samobójcza, ponieważ na nieustających podziałach w środowiskach domagających się zerwania z III RP i podjęcia się jakiejś wszechstronnej sanacji polskiego państwa, wygrywają i czerwoni, i różowi. Kłócić się o to, kto jest lepszym antykomunistą, kto wcześniej rozpoznał agenturę, kto więcej po pełnił błędów – można do końca świata. Podejrzewam, że tym kłótniom z wielkim aplauzem przyglądaliby się budowniczowie III RP, a funkcjonariusze Ministerstwa Prawdy jedynie zacieraliby ręce. Prawdziwym wyzwaniem jest utworzenie koalicji ugrupowań powiązanych wspólnym programem sanacji Polski, konkretyzującym to, jakie działania należałoby podjąć w momencie przejęcia władzy, tak by zapoczątkować proces przebudowy zniszczonego przez komunizm i sparaliżowanego przez nekomunizm państwa. Pomysł PiS-u z nową konstytucją jest ważny, ale nie daj Boże, by sprowadzał się on wyłącznie do kwestii aksjologicznych, czyli do wyznaczania spektrum wartości fundujących ład państwa, ponieważ takie rozwiązanie może pozostać wyłącznie na papierze, jeśli nie skonstruuje się tak mechanizmów i instytucji państwowych, by mogły z takimi właśnie wartościami się wiązać. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że wokół naszego kraju toczy się także „bój o wartości” (nie po to doprowadzono do oligopolizacji rynku medialnego już w 1989 r., by Polacy mogli swobodnie dyskutować o własnym kraju; nie bez powodu wojowano z „państwem wyznaniowym” i „zoologicznym antykomunizmem”), lecz Polska tak naprawdę potrzebuje o wiele głębszego wstrząsu aniżeli tylko ustalenia systemu wartości. Mało tego, system taki można ustalić, a następnie uczynić z niego pośmiewisko, wszak III RP budowana była niby na jakimś ładzie (poniekąd chrześcijańskim, przynajmniej w niektórych obszarach), ale to, co z tym ładem zrobiono widzimy gołym okiem. Należy bowiem pamiętać, że to strukturalne patologie, jakie stanowią istotę pseudoporządku III RP generują rzeczywisty bezład w sferze aksjologicznej, a więc taki system „wartości”, w którym liczy się cwaniactwo, przekupstwo, złodziejstwo, chamstwo etc., nie zaś jakieś „aksjologiczne postulaty”. Z kolei te strukturalne patologie nie wzięły się znikąd, lecz pojawiły się najpierw pod koniec lat 80., gdy komuniści rozpoczęli proces samouwłaszczania się, a następnie w związku z „historycznym kompromisem”, gdy uznano, iż czerwonych z niczego nie należy rozliczać, ponieważ łaskawie podzielili się władzą. To podejście, które nie tylko usprawiedliwiało czerwonych, ale i dawało im specjalne przywileje w „wolnym i niepodległym państwie”, świadczyło, iż „strona solidarnościowa”, która zgodziła się na negocjacje ze zbrodniarzami, uznaje (ex post, tj. po kilkudziesięciu latach okupacji, terroru i uzurpacji) prawo tychże zbrodniarzy do rządzenia i co gorsza, uznaje (a właściwie nadaje im bez jakiegokolwiek społecznego przyzwolenia) prawo zbrodniarzy do dalszego funkcjonowania w Polsce. Nie jest to wyłącznie kardynalny błąd w urządzaniu nowego ładu, lecz świadome zaniedbanie, za które należałoby postawić przed sądem osoby za to zaniedbanie odpowiedzialne. Zdrowy rozsądek i zwykła ludzka uczciwość (choćby względem ofiar komunizmu) nakazywały, by - jeśli nawet zamierzano zastosować „opcję aksamitną”, czyli bez wieszania czy rozstrzeliwania zdrajców - ustawowo (a następnie konstytucyjnie) zakazać funkcjonowania publicznego jakichkolwiek instytucji i osób związanych czynnie z szerzeniem komunistycznej indoktrynacji. Uczyniono jednak coś zupełnie przeciwnego. Nie doprowadzono ani do rozliczenia, ani do zablokowania działania tego rodzaju instytucji czy osób. W rezultacie mamy po 20 latach i państwo hybrydalne, i ustrój hybrydalny, które są ze swej istoty dysfunkcjonalne, ale koszty tej dysfunkcjonalności są przerzucone na obywateli. Na bezładzie III RP żerują dwie nomenklatury: czerwona i różowa, zaś podatnicy są od finansowania całej tej zabawy w rządzenie i w politykę. Jeśli więc są środowiska, którym zależy na sanacji państwa, to muszą one te największe zagrożenia wspólnie zdiagnozować i wspólnie ustalić sprawy priorytetowe, które należałoby rozwiązać. Jakie to są sprawy? Związane z systemem edukacji i nauki, z systemem ubezpieczeń, z opieką zdrowotną, z systemem sprawiedliwości, z systemem bezpieczeństwa, z wojskowością. Wszystkie te sprawy mają wspólny mianownik i właściwie wystarczy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy pozostawiamy stan rzeczy wypracowany przez czerwoną i różową nomenklaturę, czy też przystępujemy do jego likwidacji. Jeśli chodzi o ten pierwszy system, to podstawowe pytanie brzmi, czy pozwalamy nadal na działalność marksistów i postmarksistów, czy przystępujemy do systematycznego relegowania ich z polskich uczelni i usuwania poza nawias polskiej nauki? Jeśli chodzi o drugi system – czy pozostajemy przy bajzlu związanym z przymusem powszechnych ubezpieczeń i „filarami”. Jeśli chodzi o „służbę zdrowia”, to jaką stosujemy opcję – pełną prywatyzację (na jakich zasadach), czy system mieszany (jak finansowany). Jeśli bierzemy pod uwagę system sprawiedliwości, to czy pozostawiamy sędziów zasłużonych dla peerelu, czy też dokonujemy ich rozliczenia i ewentualnie pociągnięcia do odpowiedzialności lub przynajmniej pozbawienia praw do wykonywania zawodu. Jeśli chodzi o system bezpieczeństwa, to czy przeprowadzamy przegląd służb w takim duchu jak Komisja Weryfikacyjna zajmująca się WSI, czy też pozostawiamy ten chaos, który jest. Jeśli chodzi o militaria, to jak planujemy doprowadzić do odzyskania przez Polskę zabezpieczenia wojskowego po demilitaryzacji, do jakiej doprowadzili ciemniacy. Na tym nie koniec – pytanie bowiem, czy przystępujemy do rozliczenia i czerwonej, i różowej nomenklatury, czy też uznajemy, że to, co jej przedstawiciele „zdobyli” dzięki patologiom strukturalnym państwa lub dzięki złodziejskiej działalności, podlega po prostu pod „święte prawo własności”. Majątek uzyskany przez skarb państwa z takiego rozliczenia można by przeznaczyć na ogólnopolski fundusz emerytalny i sądzę że niejeden emeryt by się cieszył, gdyby uzyskał podwyżkę swojego uposażenia z pieniędzy odebranych złodziejom. Problemów zatem jest wiele, lecz najważniejsze jest to, czy wspólnie przystępujemy do ich rozwiązania, czy też uznajemy, że tylko nasze środowisko posiada placet na mądrość i skuteczność polityczną, a wtedy możemy sobie spokojnie czekać, aż czerwoni z różowymi zadomowią się w konstruowanej przez siebie republice bananowej na następne kilkadziesiąt lat. FYM
15 stycznia 2010 Spadający kamień nie zatrzyma się sam w powietrzu... W ramach ideologicznej walki z motoryzacją, „ liberalna” Platforma Obywatelska, przygotowuje się pomalutku do walki z emerytami, którzy posiadają prawa jazdy. Dostojni senatorowie z prawami jazdy, którzy jeszcze nie są emerytami, pod światłym kierownictwem senatora Mieczysława Augustyna, rozpoczynają penetrującą debatę o obowiązkowych badaniach lekarskich starszych kierowców. Na obecnym poziomie socjalizmu , taki obowiązek mają tylko kierowcy zawodowi. Wkrótce- i to być może- taki obowiązek będą mieli kierowcy starsi, bo oni też stwarzają zagrożenie na drogach. Powiedzmy sobie szczerze: wszyscy kierowcy stwarzają zagrożenie na drogach, jedni większe , a inni mniejsze. No i same drogi stwarzają zagrożenie na drogach, co może wydać się paradoksalne- ale to prawda. Gdyby nie było dróg wcale, nie byłoby zagrożenia na drogach, no i nie byłoby zagrożenia kierowców na drogach, bo dróg po prostu by nie było. Może dlatego rządy kolejne ociągają się z ich budową , żeby po prostu nie było wielkiego zagrożenia. Chodzi o nasze bezpieczeństwo. Jeśli chodzi o obecne statystki, które jeszcze nie zostały sfałszowane przed ogłoszeniem nowego „liberalnego” pomysłu Platformy Obywatelskiej ustami senatora Mieczysława Augustyna, to mówią one, że emeryci- kierowcy nie stanowią zagrożenia na drogach. Ludzie starsi zawsze jeżdżą rozważniej, mniej zdecydowanie. No i rzadziej wsiadają za kółko.. Ale można będzie- przy pomocy obowiązkowych badań- wyeliminować część ludzi obowiązkowo z dróg i zrobić miejsce na przykład dla rowerzystów.. Przy okazji zarobi się parę groszy na obowiązkowych badaniach wzroku, słuchu, poziomu cukru, płaskostopia, ciśnienia czy spraw dotyczących emeryckiej seksualności. A że są trzy rodzaje kłamstwa, w tym, statystyka?- To co to komu szkodzi.. Jest jeszcze kłamstwo , zwyczajne, krzywoprzysięstwo, a ostatnio pojawiło się „Kłamstwo Oświęcimskie.”. W tym kradzież tablicy, z napisem” Praca czyni wolnym”. Pan senator Mieczysław Augustyn, w swoim długim życiu zajmował się wieloma sprawami, tak wieloma, że aż jestem pełen podziwu, dla jego żywotności. Na jego stronie internetowej , zupełnie świeżo, figuruje odpowiedź na oświadczenie skierowane do Ministra Ochrony Środowiska podczas 44 posiedzenia Senatu RP w sprawie- uwaga!!!!!—szkód wyrządzonych przez bobry europejskie(???!!!). To, że się nosi okulary, wcale nie oznacza, że ktoś jest głuchy. Wprost przeciwnie. Może tylko cierpieć na dolegliwości seksualne. …a zapytanie w sprawie szkód wyrządzonych przez wilki polskie, w związku z ich ochroną w polskich lasach- to wilk, pardon- to pies! Przecież bobry są pod ochroną w związku z tym rozmnażają się w sposób ponadnaturalny i muszą się gdzieś podziać, więc bobrują nad wyraz, a pan senator zadaje dziecinne pytania dotyczące tylko szkód, i to tylko bobrów europejskich.. Bo może- nie zauważyłem- nie mamy już bobrów polskich, bo jesteśmy Europejczykami, a nie Polakami. Mamy tylko europejskie.. Przy okazji widać, czym- z nudów- zajmują się senatorowie Rzeczpospolitej Polskiej.. Nie licząc oczywiście pana senatora Krzysztofa Piesiewicza, który próbował zorganizować sobie senatorowanie bardziej niekonwencjonalnie, w twarzowej sukieneczce, a nie tylko , składać papierowe zapytania na papierowe oświadczenia, nic nie wnoszące do naszego życia zbobrowanego na co dzień przez ustawy sejmowo- senackie. Pan senator Mieczysław Augustyn w 1996 roku ukończył w Warszawie, o czym przyznam się nie wiedziałem, z coś takiego istnieje w naszym socjalizmie polskim, w ramach socjalizmu europejskiego- Centrum Doskonalenia Służb Społecznych(????). Pan senator posiada nawet specjalizację w tym zakresie, bo „ nauka” idzie z „postępem”, a „postęp” z „ nauką”. Raz jedno z przodu, a raz drugie z tyłu. W socjalizmie łże- „nauka” rozwija się w najlepsze dla potrzeb biurokracji, bo ona celuje w tej pseudonauce. Pan senator ma specjalizację pt. Organizacja Pomocy Społecznej”(???). Ciekawi mnie tylko, skąd socjaliści wiedzieli, ileś lat temu, że miliony Polaków, będą potrzebowały pomocy państwa i że w tym celu trzeba przygotować kadry, bo te jak wiadomo- i jak twierdził duchowy przywódca budowanego ustroju w Polsce tow. Lenin- „ decydują o wszystkim”??? Musieli wiedzieć, że czekają Polaków katastrofalne podwyżki podatków, rozwój pasożytniczej biurokracji, i płodzenie tysięcy kajdaniarskich przepisów, które sparaliżują przedsiębiorczość i życie ludzi. Skąd wiedzieli???? Cała ta” nauka „o pomocy społecznej, jest tyle warta co zeszłoroczny śnieg. Jackowi Kurskiemu, eurodeputowanemu Prawa i Sprawiedliwości, swojego czasu wyrwało się, że:” W Luksemburgu jest biblioteka i takie tam pierdoły”(!!!) Nieźle panie Jacku! Bo gdyby 98 % jej zawartości z niej zniknęło- to nauka z pewnością by na tym nie ucierpiała! Ale wróćmy do naszych baranów, pardon do senatora Mieczysława Augustyna z Platformy Obywatelskiej, bo jego życiorys mnie strasznie pasjonuje. Pokaż mi życiorys- a powiem ci kim jesteś!- chciałoby się zakrzyknąć. Praktykę w sprawie nauki w zakresie pomocy społecznej, pan przyszły senator, odbywał w Brukseli, Paryżu i Rzymie(??). No popatrzcie państwo.. Aż do Rzymu, Paryża i Brukseli trzeba jeździć po naukę socjalizmu społecznego! Kiedyś- ale to już historia- tam jeździło się po naukę prawdziwej nauki, a nie, po wytyczne jak budować socjalizm społeczny za państwowe pieniądze. Teraz pan senator wykłada socjalistyczne bajki na Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Pile, tam gdzie akurat ja przyszedłem na świat, na Uniwersytecie w Poznaniu im Adama Mickiewicza, znanego demokraty i na Uniwersytecie Trzeciego Wieku, którego zadaniem jest” poprawa jakości życia osób starszych” oraz” wykorzystanie potencjału osób starszych na rynku pracy, wiedzy, umiejętności i doświadczenia życiowego dla rozwoju gospodarczego i społecznego kraju”(???). O co chodzi z tym rozwojem społecznym- dali Bóg- nie mam pojęcia! Napisaliby, że chodzi o pogłębianie socjalizmu i każdy by wiedział o co chodzi, ale nie- tak zakamuflują, że trzeba zgadywać.. I do tego angażować ludzi starszych.. Pan senator był również swojego czasu dyrektorem Zrzeszenia Katolików Caritas w Pile i inicjatorem budowy Domu Pomocy Społecznej, w ramach budowy socjalizmu senioralnego i rozbijania rodziny przez państwo.. Bo – moim zdaniem- przymusowe ubezpieczenia państwowe- to pierwszy filar rozbijania rodziny, ponieważ państwo, zamiast rodzina, przejmuje na siebie obowiązek zajmowania się ludźmi starszymi, a domy pomocy społecznej- to drugi filar rozbijania rodziny, poprzez izolowanie starszego ojca i starszej matki od życia w rodzinie. Potem był inicjatorem budowy państwowej szkoły specjalnej w Gębicach, w 1987 roku- jeszcze za tamtej komuny- zorganizował Ogólnopolski Sejmik Twórców- Osób Niepełnosprawnych,, założył państwową Fundację Pomocy Humanitarnej w Pile i przez jakiś czas był prezesem państwowego Pilskiego Banku Żywności, który reprezentował na Forum Europejskiej Federacji Banków Żywności w Brukseli, Paryżu i Porto(???). Ale się organizują socjaliści, ale pomagają, ale trwonią pieniędzy, żeby tylko pomóc ludziom za ich pieniądze, w marmurach, przy szampanie i kawiorze.. Tworząc oczywiście potrzebujących! Bo cała ta maskaradowa heca z bankami żywności nie miałaby jakichkolwiek szans istnienia.. Gdyby nie potrzebujący. ONI muszą być, żeby ktoś potrzebował. Im ich więcej, tym więcej „pracuje’ bank żywności. Etaty są jak najbardziej państwowe.. W 2000 roku na Europejskim Forum Socjalnym, reprezentował polskie organizacje tzw. pozarządowe, ale mające- jak wiadomo, pieniądze jak najbardziej rządowe, czyli takie, które rząd nasz, nam skonfiskował. I balanga trwa! Europejska Balanga Socjalistyczna. Był także członkiem Rady Pomocy Społecznej przy Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej(???). Ach, jeszcze zapomniałem… W 2005 roku zorganizował – za państwowe pieniądze, na państwowej kroplówce- państwowy Zakład Aktywności Zawodowej(!!!) Tego jest dużo więcej, wystarczy wejść na stronę internetową senatora Augustyna. Przecież to istny komunista! Całe życie zajmował się jedynie trwonieniem naszych pieniędzy! Niczego nie zrobił samodzielnie, na własny rachunek.. Tylko wydawał cudze! I teraz jest senatorem Platformy Obywatelskiej , i będzie odbierał prawa jazdy emerytom.
Jest przewodniczącym Komisji Rodziny i Polityki Społecznej, członkiem Komisji Etyki i Spraw Senatorskich. A czy etycznym jest okradanie podatników, żeby konstruować wymyślony i utopijny system państwowej zbiurokratyzowanej pomocy i zabierać przy tym starszym ludziom prawa jazdy, na których , za tamtej komuny było , że” ważne bezterminowo”, a teraz jest wolna rubryka, w którą można wpisać, do kiedy jest ważne… Widać, że socjaliści konstruują system niewoli powoli, acz systematycznie. Krok po kroku.. Zapętają nam pod szyją, ograniczają i kontrolują.. „Zapomniałeś, czy nie pamiętasz”- chciałoby się zapytać. To wszystko co było złe wróci.. Dajmy socjalistom jeszcze trochę czasu.. Załatwią nas na amen! Ale obowiązkowych badań dla posłów i senatorów- się nie przewiduje? Chodzi mi o badania psychiatryczne.. WJR
JAK NIEZALEZNA.PL GRAŁA W POKERA Platforma Obywatelska zapewniała, że zlikwiduje hazard w internecie. Co z tego wyszło? Nic! Reporter portalu Niezalezna.pl przez trzy dni bez żadnych przeszkód i w międzynarodowym towarzystwie grał w karty. W listopadzie ubiegłego roku w ogromnym pośpiechu przyjmowano ustawę o grach hazardowych. Najważniejszym założeniem było wyrzucenie z barów, sklepów, stacji benzynowych automatów nazywanych potocznie „jednorękimi bandytami”. Równie istotna była walka z plagą hazardu uprawianego w internecie. Podczas prac nad ustawą Polacy usłyszeli zapewnienia o przygotowaniu instrumentów, które uniemożliwią grę w pokera lub ruletkę za pomocą komputera.- Nową ustawą ograniczyliśmy hazard w internecie – zapewniał minister finansów Jacek Rostowski podczas niedawnego przesłuchania przed sejmową komisją śledczą.Sprawdziliśmy. W sieci nadal można grać w pokera. Robią to tysiące Polaków."Strony internetowe oferujące nielegalny w Polsce hazard będą blokowane" - wiceminister finansów Jacek Kapica (TVN24) Mały problem pojawił się z wyborem strony internetowej, na której można byłoby poczuć dreszczyk adrenaliny. Oferta jest bowiem bardzo bogata. W końcu reporter Niezaleznej.pl wybrał Sportingbet. Rejestracja zajęła dosłownie trzy minuty. Wystarczyło wybrać nick i podać kilka ogólnych danych personalnych. Dziwne to nieco, bo wiceminister Kapica, który przygotowywał ustawę hazardową, wielokrotnie zapewniał, że niemożliwe będzie logowanie się na tego typu stronach z polskich serwerów. Mieliśmy więc pierwszy dowód, że obietnice nie zostały spełnione. Oczywiście, można grać dla zabawy, nie tracąc ani złotówki, ale żadnego hazardzisty to nie satysfakcjonuje. Dlatego weszliśmy w zakładkę wpłaty i wypłaty. Okazało się to banalnie proste. Sposobów jest kilka. Można przelać pieniądze za pomocą karty płatniczej lub przelewu, który jest dostępny przez całą dobę. Istnieje też tradycyjna metoda. Gotówkę można wysłać przekazem. Dla ułatwienia na stronie internetowej podano numery kont bankowych. Dzięki temu dowiadujemy się, że organizatorem gier hazardowych jest firma Envoy Services Limited. GB. Mająca konto w Banku Przemysłowo-Handlowym oraz Banku Zachodnim WBK S.A.- To angielska firma, legalnie działająca. Nic nie można zrobić – wyjaśnia Piotr Gajdziński, rzecznik prasowy BZ WBK S.A."Jeśli chodzi o kwestię egzekucji zakazu w internecie, to dostałem zapewnienie, że nie ma jakichś szczególnych technicznych trudności" – premier Donald Tusk.Nasz reporter długo zastanawiał się, ile „zainwestować”. Ostatecznie pojawił się w placówce BZ WBK S.A. i drżącą ręką przekazał kasjerowi sto złotych. Podał też kartkę z numerem konta. Pracownik banku uśmiechnął się i stówka zniknęła. A przyszły pokerzysta pocił się z obawy, że zaraz zaczną wyć syreny, pojawią się uzbrojeni ochroniarze, przyjadą antyterrości. Przecież finansował rzekomo nielegalny biznes. Nic jednak się takiego nie stało. Kasjer nadal się uśmiechał.- Musi pan dopłacić 4 złote, bo to wpłata na firmowe konto – powiedział jedynie.Stres był ogromny, ale się udało. Dziennikarz niemal biegł, aby zasiąść przed komputerem. Minęły trzy godziny, zanim pieniądze zostały zaksięgowane na pokerowym koncie. Teraz już pozostało jedynie ściągnąć darmowe oprogramowanie i można... grać! Okazało się jednak, że obstawia się jedynie w euro. Dlatego sto złotych zamieniło się w 24 euro i 8 centów. Przelicznik zgodny niemal idealnie z ofertą kantorów wymiany walut. Wystarczyło kilka godzin, aby stwierdzić, że kolejne zapewnienie Platformy Obywatelskiej okazało się jedynie marketingową zagrywką. "To jest prosty system - po pierwsze, ograniczenie bezpośredniego dostępu z polskich serwerów na strony organizatorów gier. Po drugie, śledzenie przepływów finansowych poprzez namierzenie konta należącego do kogoś, kto prowadzi hazard w internecie, i sprawdzenie wszystkich transakcji na to konto i z niego" - wiceminister finansów Jacek Kapica ("Polska Times")Jeszcze tylko zimny soczek – odradzamy kawę, bo ciśnienie i tak skacze podczas każdego rozdania – i szukamy odpowiedniej gry. Wybór podobny do tego, co oferują kasyna. Zaczęliśmy od ruletki, ale szybko się znudziła. Gra, w której wszystko zależy od szczęścia, była zbyt kosztowna. Szybko poważnie uszczupliliśmy swoje „aktywa”. Spróbowaliśmy w black jacka. Z lepszym skutkiem, ale nadal niezadowalającym. W końcu wysłannik Niezaleznej.pl do jaskini hazardu zdecydował się na pokera. Przykra niespodzianka czekała, gdy spróbował zagrać w znaną w Polsce odmianę, czyli pięć kart. Nie cieszy się ona zbyt dużą popularnością. A żeby zbić majątek, potrzebni są rywale do ogrania. Zmuszeni więc byliśmy do spróbowania sił w amerykańską wersję, czyli texas holdem. Gdy dziennikarz wszedł na odpowiednią zakładkę ogarnęło go zdumienie. Dziesiątki stołów. Setki graczy. Towarzystwo prawdziwie międzynarodowe. Najwięcej jest chyba Węgrów i Turków, ale przez trzy dni zdarzyło się nam grać z Chińczykami, Australijczykiem, Japończykiem i mieszkańcami bodaj wszystkich krajów europejskich. Jest też bardzo duże grono Polaków, którzy chyba nie przejęli się pogróżkami Platformy Obywatelskiej. Próbowaliśmy nawet porozmawiać na ten temat, ale większość graczy była zbyt skupiona nad kartami, aby podejmować poważne dyskusje.Nasz „agent” przez chwilę poczuł się jak bohater filmu Deal, w którym wychowanek Burta Reynoldsa w kilka miesięcy staje się mistrzem pokera i wygrywa miliony dolarów. Niestety, rzeczywistość okazała się brutalna, a texas holdem zbyt skomplikowany. Większość rozdań zostało sromotnie przegranych.
Puste konto Już po jednym dniu reporter Niezaleznej przegrał połowę gotówki. Chciał wypłacić resztę, aby sprawdzić ostatnią zapowiedź ekipy rządzącej, czyli blokowanie kont bankowych osób uprawiających hazard w internecie. Na początku nie zauważył jednak pewnej pułapki czyhającej na grających.. Wpłacić można dowolną sumę, ale wypłacić minimum 80 złotych. Nam pozostało zaledwie pół setki. Nie było wyjścia. Trzeba było grać dalej i próbować odzyskać jeszcze 30 złotych. Bardzo szybko wyszło na jaw, że dziennikarz naszego portalu nie nadaje się na zawodowego pokerzystę. Wkrótce jego konto świeciło pustkami. Nie zweryfikowaliśmy więc ostatniego etapu, ale po rozmowach z przedstawicielami banków, trudno spodziewać się, abyśmy napotkali jakieś trudności.- Nie otrzymaliśmy żadnych wytycznych, aby blokować konta osób grających w internecie. Nie zbieramy też żadnych informacji na ten temat. Poza tym z tego, co wiem, Unia Europejska kwestionuje wprowadzone niedawno ograniczenia – twierdzi Piotr Gajdziński z biura prasowego BZ WBK. Grzegorz Broński
"Wprost" w nowych rękach? Tygodnik "Wprost" 28 grudnia 2009 r. zmienił właściciela. Od kontrolowanej przez rodzinę Królów spółki Qebonto Holdings Limitem z siedzibą w Limassol na Cyprze 80 proc. udziałów w Agencji Reklamowo-Wydawniczej "Wprost" za 8,1 mln zł kupiła Platforma Mediowa Point Group, wydająca szerzące permisywizm moralny miesięczniki "Machina" i "Dlaczego". Tygodnik "Wprost" został założony w Poznaniu 5 grudnia 1982 r., a więc w okresie stanu wojennego, i początkowo ukazywał się jedynie w Wielkopolsce. Największy rozwój pisma związany jest z osobą Marka Króla, który przyszedł do tygodnika w roku 1984. Został kierownikiem działu społeczno-politycznego, by już rok później objąć funkcję zastępcy redaktora naczelnego, a po kolejnych czterech latach przejąć całkowicie stery "Wprost". Jak się okazało, jego aktywna działalność w strukturach PZPR nie stanowiła przeszkody, by stał się kapitalistą. Z powodzeniem wcielał w życie projekt uwłaszczenia nomenklatury, dając towarzyszom partyjnym przykład, jak zaaklimatyzować się w nowym systemie politycznym.
Dziwna transakcja Król, w 1989 r. kandydując z listy PZPR, został posłem Sejmu kontraktowego, gdzie zasiadał w Komisji Kultury i Środków Przekazu, odpowiedzialnej m.in. za projekt ustawy o likwidacji RSW "Prasa-Książka-Ruch". Przyjęta przez Sejm 22 marca 1990 r. ustawa zakładała sprzedaż poszczególnych tytułów lub przekazanie ich spółdzielniom dziennikarskim. Tę możliwość zdobycia tygodnika "Wprost" postanowił wykorzystać Marek Król. Założył Spółdzielnię Pracy Dziennikarzy "Wprost" i został jej prezesem. Spółdzielnia otrzymała więc tytuł od Komisji Likwidacyjnej RSW. Król jednocześnie - razem z Lechem Kruszoną, który w PZPR był instruktorem propagandy - założył Agencję Reklamowo-Wydawniczą "Wprost", która przejęła pismo od spółdzielni. Wokół tej dziwnej transakcji przez kilka lat toczyły się liczne spory prawne, łącznie z procesami sądowymi, jednakże ostatecznie w 1999 r. doszło do ugody, na mocy której Agencja Reklamowo-Wydawnicza "Wprost" zapłaciła Komisji Likwidacyjnej RSW milion dolarów za prawo do tytułu. Wówczas "Wprost" miało już silną pozycję na rynku prasowym i spore pieniądze, mogło więc sobie pozwolić na taki wydatek. Gdyby nie skomplikowana transakcja, w której Król występował zarówno jako sprzedający, jak i kupujący, dzisiaj nie byłby prawdopodobnie jednym z najbogatszych ludzi w Polsce, a jego rodzina nie prowadziłaby rozległej działalności wydawniczej (obecnie są to pisma reklamowe przygotowywane dla dużych firm, w tym występujący w jednej z sieci dyskontów spożywczych cotygodniowy magazyn z programem TV).
Tygodnik postpezetpeerowski Jak Król sam przyznał na łamach swojego pisma w maju 2006 r., "Upadek PRL, sukces, jakim był 'okrągły stół' i powstanie III Rzeczypospolitej, stworzyły niepowtarzalną okazję dla tygodnika 'Wprost'". Jednak nawet postkomunistyczna "Trybuna" pisała o tym tygodniku, że był "kontrolowanym przez esbecję wentylem bezpieczeństwa", a Aleksander Kwaśniewski wręcz nazwał "Wprost" gazetą ubecką. Wyraźne umocowanie partyjne tygodnika widać w samej biografii Króla, który nie był szarym członkiem PZPR, lecz wysoko postawionym partyjnym aparatczykiem. W ostatnim okresie funkcjonowania tej partii pełnił nie tylko funkcję posła na Sejm i rzecznika klubu poselskiego PZPR, ale również sekretarza Komitetu Centralnego PZPR do spraw propagandy. Według jednego z tygodników, w zasobach IPN znajdują się dokumenty świadczące o tym, że Marek Król był również współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. Co dziwne, tego typu przeszłość aż do 2006 r. nie przeszkadzała mu pełnić funkcji redaktora naczelnego. Wówczas to - jak spekulowano - by uciszyć powtarzające się zarzuty w związku z agenturalną przeszłością, przekazał fotel naczelnego swojemu zastępcy Piotrowi Gabryelowi, lecz nadal wpływał na politykę redakcyjną, pełniąc funkcję prezesa Agencji Wydawniczo-Reklamowej "Wprost" wydającej tygodnik, i nie porzucił działalności dziennikarskiej, głosząc czytelnikom swoją wizję rzeczywistości za pomocą felietonów. Kontrowersje wzbudza również nazwisko Waldemara Kedaja, dziennikarza i dyplomaty z czasów PRL, a obecnie szefa działu zagranicznego "Wprost" - prywatnie ojca Hanny Lis. Kedaj, choć podejrzewany, kategorycznie zaprzeczał, jakoby był tajnym współpracownikiem służb PRL. Sporo spekulacji wywołała także osoba jednego z redaktorów "Wprost" Jerzego Marka Nowakowskiego, który był szefem działu światowego i drugim zastępcą redaktora naczelnego tygodnika, w opublikowanym raporcie o likwidacji WSI występował on bowiem jako współpracownik służb specjalnych III RP. Jednakże w 2008 r. sąd orzekł, że Antoni Macierewicz niesłusznie umieścił jego nazwisko w raporcie o likwidacji WSI. Dzisiaj redaktorem naczelnym "Wprost" jest Stanisław Janecki, który - mimo że w wielu programach telewizyjnych kreowany jest na prawicowego publicystę - wyraźnie utrzymuje obrany przez Marka Króla ideowy kurs pisma. Dlatego pojawiające się niekiedy wśród osób nieznających rynku mediów poglądy o tym, że "Wprost" ma prawicowy i konserwatywny charakter, są z gruntu fałszywe. Świadczy o tym nie tylko życiorys Marka Króla, ale przede wszystkim treść drukowanych artykułów. Wywoływane za pomocą kontrowersyjnych artykułów oraz grafik na okładkach skandale i konflikty szerzą w społeczeństwie apatię i zniechęcenie. Pozwalają utrzymywać zamieszanie, w którym trudno dostrzec czytelnikom troskę o dobro wspólne. Co najmniej dziwne w tym przypadku jest to odczytanie roli dziennikarzy. Przecież nie powinni być oni dywersantami rozsadzającymi ład społeczny, ale sługami prawdy, którym obca jest postawa młodego trefnisia cieszącego się z każdej psoty. Dziennikarzem nie powinna zostawać osoba o mentalności kibica stadionowego, dla którego ważniejsza jest zadyma niż pomyślność własnego Narodu.
Ataki na Kościół Tygodnik "Wprost" wielokrotnie wykazywał brak poszanowania dla cnoty patriotyzmu, nie wahał się także atakować Kościoła. Z sondaży przeprowadzonych przez redakcję w 1992 r. wynikało, że czytelnikami tygodnika są przede wszystkim zwolennicy Unii Demokratycznej i SLD. Również w kolejnej ankiecie, przeprowadzonej w 1997 r., aż 53 proc. badanych określiło, że "Wprost" jest najbliższe Unii Wolności, która wyłoniła się w 1994 r. z połączenia UD i Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Jak wówczas przyznawano, czytelnik "Wprost" buduje swoją wiedzę o rzeczywistości, sięgając także po "Gazetę Wyborczą", "Politykę" czy też Urbanowe "Nie". Można zatem wnioskować, że linia redakcyjna tych pism w dużym stopniu ze sobą koresponduje. We "Wprost" znajdziemy zajadłe ataki na rodzinę, życie poczętych dzieci czy Kościół katolicki. Dla przykładu, w nr 47 z 1992 r. aż roi się od tego typu tekstów. Ich publikacja usprawiedliwiana była wielokrotnie dążeniem do nowoczesności, zasadami demokracji czy prawami obywateli: "nikt poważny w Polsce nie krytykuje wiary katolickiej czy wartości chrześcijańskich, coraz więcej ludzi natomiast zaczyna dostrzegać zagrożenia płynące z polityki Kościoła. (...) Nie ma to jednak nic wspólnego z 'atakiem na Kościół'. Ludzie ci mają prawo wypowiadać swoje opinie". Jednocześnie próbowano sugerować, że proces laicyzacji jest zjawiskiem zarówno nieuchronnym, jak i naturalnym. Łatwo zauważyć, że tego typu stwierdzenia są wyłącznie zasłoną dymną mającą pomóc nie tylko w odciąganiu ludzi od wiary w Boga, ale i w zacieraniu różnicy między dobrem a złem. Bo jak inaczej nazwać próby przekonywania społeczeństwa, że zabójstwo poczętego dziecka nie jest złem. We wspomnianym numerze "Wprost" z 1992 r. sugerowano już w samym tytule artykułu Zbigniewa Lwa Starowicza, że jest to tylko "zabieg" a ponadto, że: "Najnowsze wyniki badań nie potwierdzają występowania u kobiet 'poaborcyjnego zespołu urazowego'". Na dodatek, by to kłamstwo choć trochę uwiarygodnić, stwierdzono nawet, że "Lęki, depresje, poczucie winy, złości do siebie czy partnera, ujawniane przez kobiety [niejednokrotnie przez całe dalsze życie - przyp. P.P.] nie są następstwami przerwania ciąży, lecz objawami typowego stresu". W numerze nie zabrakło także informacji o zabójczej pigułce RU-486, która wedle sugestii redakcji powinna być stosowana "jako środek antykoncepcyjny". Jakby tego było mało - w tym samym numerze znajdziemy jeszcze dwa artykuły o transseksualistach i reklamy kilku bluźnierczych książek. I nie jest to, niestety, jedyny tak tendencyjny numer tygodnika "Wprost". Szeroko walczono tam z lekcjami religii w szkołach czy krzyżami na ścianach budynków użyteczności publicznej. Sugerowano również, jakoby Kościół hierarchiczny aktywnie angażował się w wybory. Dokonano np. jawnej manipulacji, umieszczając księdza Prymasa Józefa Glempa w rankingu polityków tuż przed wyborami prezydenckimi w 1995 r. (nr 28/1995). We "Wprost" bez skrupułów krytykowano naszego wielkiego rodaka Jana Pawła II, zarzucając mu zbytni konserwatyzm (nr 41/1995), a w 2002 r. tygodnik nie zawahał się również snuć dywagacji na temat ustąpienia Ojca Świętego w artykule zatytułowanym "Jak bardzo chory jest PAPIEŻ. Konsylium 'Wprost': lekarze stawiają diagnozę" (nr 24/2002). Natomiast wszelkie protesty sprzeciwiające się prześladowaniu ludzi wierzących bagatelizowano, kpiąc z tego. Tak uczynił to chociażby Wiesław Kot w felietonie opublikowanym w styczniu 2006 r., gdzie szyderczo pytał "'Środowiska chrześcijańskie' (kto to taki, koteczku?)". Również Radio Maryja, jego założyciel i dyrektor o. Tadeusz Rydzyk, a także miliony słuchaczy były stale na celowniku redaktorów "Wprost", zwłaszcza za nieugiętą postawę w obronie życia oraz przypominanie o konieczności zasad etycznych w życiu publicznym. Tygodnik ten w walce z toruńską rozgłośnią oraz Wyższą Szkołą Kultury Społecznej i Medialnej Ojców Redemptorystów wielokrotnie stosował pomówienia, próbował ośmieszać poprzez rysunkowe karykatury, a także nie wahał się wykorzystać, tak jak w 2007 r., odpowiednio zmontowanych podsłuchów. Wszystkich manipulacji "Wprost" nie sposób przytoczyć w jednym artykule, a dokonana z końcem 2009 r. zmiana właściciela na Platformę Mediową Point Group wcale nie wróży zmian na lepsze. Pamiętamy, jak to wydawnictwo, podobnie zresztą jak AWR "Wprost", nie potrafiło uszanować wizerunku Matki Bożej Częstochowskiej ("Machina") i również systematycznie drukowało w swoich dotychczasowych pismach materiały demoralizujące odbiorców.
Paweł Pasionek
Nie musimy udawać Nasi okupanci pragną za wszelką cenę skupić naszą uwagę na sobie, żeby w ten sposób odwrócić ją od rzeczywistych zagrożeń, jakie swoją lekkomyślnością ściągnęli na nasze państwo i na nas samych. Oto na przełomie roku najważniejszą sprawą okazał się udział posła Zbigniewa Wassermanna i posłanki Beaty Kempy w komisji hazardowej. Wprawdzie wiadomo, że ta komisja niczego nie wyjaśni ani nawet nie ustali, bo pociągający naszych mężów stanu za sznurki starsi i mądrzejsi nie życzą już sobie żadnych hałasów wokół tej sprawy ani tym bardziej żadnych "wyjaśnień", ale obecność wspomnianych posłów PiS w komisji hazardowej staje się dla całej partii kwestią prestiżową. A gdy w grę wchodzi prestiż, inne sprawy w ogóle się nie liczą, i dlatego informacja podana przez panią senator Arciszewską-Mielewczyk o kilkunastu tysiącach pozwów przygotowanych przez niemieckich właścicieli nieruchomości nie wywołała ani w mediach, ani w opinii publicznej żadnego rezonansu. Tymczasem jest to sprawa znacznie ważniejsza od tego, czy w komisji hazardowej będzie zasiadał pan poseł Wassermann, czy pani posłanka Kempa. Mówiąc szczerze, w porównaniu z wagą tej wiadomości cała ta komisja hazardowa i jej końcowe, przesiąknięte fałszem i krętactwami wypociny nie mają najmniejszego znaczenia. Powiem więcej - większego znaczenia nie mają nawet przypadające w tym roku tubylcze wybory prezydenckie. Kilkanaście tysięcy procesów rewindykacyjnych na ziemiach zachodnich oznaczałoby, że mamy do czynienia z zaplanowaną i znakomicie skoordynowaną akcją mającą na celu doprowadzenie do zmiany na tym obszarze stosunków własnościowych. Wprawdzie już przed laty publicznie ostrzegałem przed taką akcją ze strony niemieckiej, ale optymistycznie zakładałem, że będzie ona prowadzona przed Trybunałem w Strasburgu. Tymczasem się okazało, że lekceważone przez naszych oficjeli Powiernictwo Pruskie jednak lepiej spenetrowało istniejące możliwości i obecną akcję rewindykacyjną z powodzeniem prowadzi przed sądami polskimi, które orzekają na korzyść niemieckich powodów. W rezultacie strona polska nie będzie mogła nawet pisnąć przeciwko jakimkolwiek następstwom tej akcji bez ryzyka, a właściwie już nawet nie ryzyka, tylko całkowitej pewności ośmieszenia się przed światem. Obecnie mamy do czynienia właściwie z jej pierwszym etapem, po którego pomyślnym zakończeniu nastąpi etap drugi w postaci "uznania praw" niemieckich wypędzonych - czego expressis verbis domagały się CDU i CSU w deklaracji z maja ubiegłego roku - to znaczy uznania ich praw własności do nieruchomości obejmujących jedną trzecią polskiego terytorium państwowego. Wbrew zapewnieniom naszych mężów stanu, jakoby deklaracja ta była jedynie fajerwerkiem wyborczym, w kontekście wspomnianej akcji trudno nie potraktować jej jak najbardziej serio. Na jakiej podstawie zakładali oni, że CDU i CSU w tej sprawie tylko sobie żartuje - trudno zgadnąć. Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem jest poczucie bezradności wobec tego cierpliwego i metodycznego postępowania strony niemieckiej, połączonego z wykorzystaniem rozbudowanej w Polsce agentury, na które strona polska próbuje ostatnio odpowiadać spóźnionymi improwizacjami. A skoro nie można zastosować nawet ulubionej przez naszych państwowych dygnitarzy metody groźnego kiwania palcem w bucie, najlepiej udawać, że się nic nie widzi ani nie słyszy, a jeśli już nawet coś się zobaczy czy usłyszy - że nic się nie rozumie. Krótko mówiąc - udawać głupiego, co - nawiasem mówiąc - naszym dygnitarzom przychodzi tak łatwo, że aż nasuwa podejrzenia, iż wcale nie muszą niczego udawać. Zmiana stosunków własnościowych na ziemiach zachodnich w tej sytuacji wydaje się jedynie kwestią czasu. Ale oczywiście na tym się nie skończy, ponieważ zmiana ta stanowi znakomity punkt wyjścia do następnego ruchu, który może przybrać postać oddolnej, arcydemokratycznej inicjatywy plebiscytu z udziałem właścicieli nieruchomości, którzy zapragnęliby odpowiedzieć na pytanie, do której stolicy wygodniej byłoby im odprowadzać podatki. Gdyby okazało się, że wygodniej do Berlina, wówczas Berlin, zbierając podatki z tego obszaru, siłą rzeczy przyjąłby na siebie zobowiązanie rozciągnięcia tam swojej kontroli wojskowej, policyjnej i sądowej, a więc przejęcia uprawnień władzy państwowej de facto. Nie musi to pociągać za sobą jakichś spektakularnych rugów polskich posiadaczy. Przeciwnie - takiej ostentacji wszyscy będą unikać, natomiast polscy posiadacze będą musieli płacić niemieckim właścicielom czynsz i niezawisłe sądy z pewnością obowiązek ten wyegzekwują. To są perspektywy tak nieprzyjemne, że nikt nie ma głowy ani też chęci, żeby o nich nawet myśleć. Wobec takiej alternatywy przekomarzania się przed komisją hazardową nie tylko pozwalają zachować resztki twarzy, ale są prawdziwym wytchnieniem. SM
Po nitce porozumienia - do kłębka No i doigraliśmy się. Ostatniej nocy polskim biegunem zimna był Białystok, w okolicy którego znajduje się leśny matecznik Włodzimierza Cimoszewicza, gdzie zanotowano przy gruncie minus 27 stopni. Opady śniegu i towarzyszący im mróz wywołały powszechne zaskoczenie, bo przez ostatnie miesiące telewizja i postępowa prasa skutecznie przekonywała wszystkich, że mamy do czynienia z globalnym ociepleniem. Trudno zresztą inaczej, gdy w globalne ocieplenie starsi i mądrzejsi musieli zainwestować mnóstwo pieniędzy, chyba nawet jeszcze więcej, niż w świńską grypę. Światowa Organizacja Zdrowia uchwaliła nawet pandemię, ale okazało się, że i tym razem skończyło się na dobrych chęciach. Żadnej pandemii jakoś nie ma, ale co rządy wydały na szczepionki, to wydały. Teraz nawet najgłupszy minister musiał sobie przypomnieć znaną kupiecką prawdę, że kto robi w maśle, zostanie z masłem, a kto w butach, ten zostanie z butami. No a kto w szczepionkach - ten zostałby ze szczepionkami, gdyby nie politycy, co wierzą we własną propagandę. Tymczasem wiara w propagandę w ogóle nie jest rzeczą rozsądną, a już we własną propagandę - to wprost szczyt głupoty. Podobnie z globalnym ociepleniem - propaganda była tak przekonująca, że wielu uwierzyło, iż w zimie powinno być ciepło. Toteż kiedy w zimie po staremu jest zimno - zdumionemu narzekaniu nie ma końca, zwłaszcza że i propaganda globalnego ocieplenia ustała, jakby ręką odjął. I dobrze, bo może wreszcie nastąpi jakaś koordynacja; w zimie postępaki będą ostrzegały przed globalnym oziębieniem, a w lecie - przed ociepleniem. Tymczasem kiedy pociągi się spóźniają, samochody ślizgają po oblodzonych szosach, a co najmniej 30 tysięcy domów pozbawionych jest prądu, w ciszy gabinetów najwyraźniej musiało dojść do jakichści ustaleń. Oto bowiem Centralne Biuro Antykorupcyjne przeprowadziło przeszukanie mieszkania Pawła Piskorskiego w celu - jak się okazało - odnalezienia umowy, jaką przed 13 laty pan Piskorski miał zawrzeć w związku ze sprzedażą antyków. Zaraz potem prokurator krajowy pan Zalewski poinformował, że panu Piskorskiemu przedstawione zostaną zarzuty sfałszowania tej umowy. Wprawdzie Pan prokurator Zalewski z naciskiem wykluczył możliwość politycznego tła sprawy, więc nie wypada zaprzeczać, natomiast wypada zauważyć, że nigdy nie jest za późno na triumf sprawiedliwości, a skoro tak, to dlaczego sprawiedliwość nie miałaby triumfować w momencie kulminacji przygotowań do kampanii prezydenckiej? Bo trzeba przypomnieć, że pan Paweł Piskorski intensywnie popiera kandydaturę doktora Andrzeja Olechowskiego, z którym pragną konkurować inni kandydaci: pan Jerzy Szmajdziński z Sojuszu Lewicy Demokratycznej oraz pan Tomasz Nałęcz z lewicy prawdziwej. Pan Tomasz Nałęcz wywiesił już nawet billboardy, na których występuje obok wizerunku amerykańskiego prezydenta Obamy, że to niby - jak prezydent z prezydentem, ale to oczywiście - marzenia dziewcząt, bo wiele wskazuje na to, iż prawdziwa rozgrywka rozegra się w innych zgoła kategoriach. Zanim jednak przejdę do ich przedstawienia, z kronikarskiego obowiązku muszę odnotować sondaż opublikowany w "Gazecie Wyborczej", z którego wynika, że aktualny prezydent Lech Kaczyński przegrałby z każdym innym kandydatem. Niewiarygodne - ale nawet z panem Nałęczem! Polemizuje z tymi katastroficznymi perspektywami politolog pan dr Migalski, wzorując się w swoim rozumowaniu paradoksem Zenona z Elei o Achillesie, który nigdy nie dogoni żółwia. Niech mu tam będzie na zdrowie, natomiast wracając do sondażu, to pozostaje on w pewnym związku z deklaracją pana Włodzimierza Cimoszewicza, który oświadczył niedawno, że wprawdzie sam nie zamierza kandydować, ale poprze każdego, kto zagrodzi drogę do prezydentury Lechowi Kaczyńskiemu. Dlaczego pan Cimoszewicz tak bardzo nie lubi Lecha Kaczyńskiego, że gotów jest poprzeć "każdego", kto by... - i tak dalej - tego oczywiście nie wiem, ale domyślam się, że musiał mu prezydent Kaczyński wyrządzić jakąś krzywdę. Jaką? Nie mam pojęcia, bo przecież panią Jarucką, której opowieści w swoim czasie skutecznie pana Cimoszewicza zniechęciły, a nawet można powiedzieć - wypłoszyły od kandydowania na prezydenta, protegował pan Konstanty Miodowicz kojarzony oczywiście z razwiedką, ale politycznie - raczej z Platformą Obywatelską niż z prezydentem Kaczyńskim. Ale, jak wiadomo, serce nie sługa, toteż i panu Włodzimierzu Cimoszewiczu wolno nie lubić, kogo tylko chce, a traf chciał, że padło akurat na prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Inna rzecz, że zarówno z litery, jak i z tonu deklaracji pana Cimoszewicza wynika, że swojemu poparciu przypisuje on poważny ciężar gatunkowy. Skąd takie myśli przychodzą mu do głowy - trudno zgadnąć, bo kiedy w 1990 roku kandydował na prezydenta, nie otrzymał nawet 10 procent głosów. Później, kiedy już pojednał się z Leszkiem Millerem, z którym najpierw nie chciał nawet oddychać tym samym powietrzem na sejmowej sali, jego notowania w sondażach były większe, ale co z tego, kiedy z powodu pani Jaruckiej utraciliśmy okazję skonfrontowania ich z rzeczywistością? Również i dzisiaj sondaże nie dają mu żadnych rewelacyjnych wyników, więc przekonanie o wysokim ciężarze gatunkowym swego poparcia pan Włodzimierz Cimoszewicz musi czerpać skądinąd. Z braku innej możliwości - bo żadna nie przychodzi mi do głowy - muszę założyć, że może to pochodzić stąd, iż w 1992 roku figurował on na liście Macierewicza pod pseudonimem "Carex". Co taki pseudonim może oznaczać - Bóg jeden wie, ale dlaczego na przykład nie skrót od słów: "car exportowy"? Jeśli byłaby to prawda, to wtedy przekonanie o wysokim ciężarze gatunkowym poparcia pana Włodzimierza Cimoszewicza byłoby całkowicie usprawiedliwione, zwłaszcza w kontekście strategicznego partnerstwa Naszej Złotej Pani Anieli z zimnym rosyjskim czekistą Putinem i jego prezydentem Miedwiediewem. Ale mniejsza już o to, bo i tak niczego tu nie wymyślimy. Rzecz w tym, że wkrótce potem, gdy pan Cimoszewicz wygłosił swoją deklarację, pojawiły się doniesienia o rozmowach prowadzonych przezeń z premierem Donaldem Tuskiem. W tych rozmowach miał pojawić się pomysł, by pan Włodzimierz Cimoszewicz, w zamian za swoje wysokogatunkowe poparcie, został "szefem doradców" przyszłego prezydenta Donalda Tuska. Rozumiem, że nie po to, by prezydent Donald Tusk rady tych doradców sobie lekceważył, tylko po to, żeby się nimi kierował. To by mniej więcej wyjaśniało nie tylko aktualną, ale i przyszłą pozycję Donalda Tuska jako prezydenta oraz zamierzenia starszych i mądrzejszych, najwyraźniej przekonanych do zalet dyskrecji. Podjęcie przez prokuraturę czynności zmierzających do spóźnionego wprawdzie, niemniej jednak, triumfu sprawiedliwości nad Pawłem Piskorskim mogą świadczyć, że jakaś nić porozumienia między premierem Donaldem Tuskiem a Włodzimierzem Cimoszewiczem została zawiązana, w związku z czym pojawiła się konieczność likwidowania wszelkich "dzikich" inicjatyw politycznych. SM
Wielka Orkiestra Zimowej Pomocy. Nie, to nie pomyłka, autor napisał tak specjalnie - "zimowej", nie "świątecznej". Pewnie nie wszyscy wiedzą, co to była za akcja "Zimowa pomoc", więc wyjaśnię, iż urządzano ją regularnie w latach trzydziestych. Z wielkim, bezprzykładnym rozmachem - tego dnia na ulicach w całym kraju kwestowali celebryci (nie było jeszcze fenomenu muzyki popularnej, więc rej wiedli gwiazdorzy filmowi i sportowcy), arystokraci i damy z najlepszego towarzystwa, przywódcy państwowi, odbywały się rozmaite festyny, z których cały dochód, oczywiście, przeznaczany był na szczytny cel akcji, pomoc zimową. W najlepszym tonie było w tym dniu zjadać tylko jeden posiłek, a zaoszczędzone w ten sposób pieniądze wrzucać kwestarzom do puszek; "drugie danie dla biednych". Wszystko to bardzo mocno wspierały media - nie było jeszcze telewizji, ale radio stanowiło już potęgę, a w wyższych warstwach społecznych nie wypadało nie czytać gazet. Media owe bardzo starannie podkreślały szczytny cel całego przedsięwzięcia - przypomnienie społeczeństwu o ubogich i potrzebujących, o tych, którzy sobie nie radzą, popadli w rozmaite nieszczęścia, niezbędne jest im wsparcie. O tym, że nie wolno ich zostawiać bez tego wsparcia, bo przecież jesteśmy jedną wspólnotą, ein volk. Bardzo szczytna akcja, prawda? Bez dwóch zdań. Ale jakoś się jej nie wspomina ani nie chwali. Z prostej przyczyny - niestety, odbywała się ona w Niemczech nazistowskich, a główną gwiazdą, która się przy tej charytatywnej i niezwykle szczytnej w deklarowanych celach akcji lansowała, był ich fuhrer, Adolf Hitler. Uprzedzając ujadanie sfory idiotów, tropiących czujnie za "pisowskością", uprzedzam od razu - nie mam zamiaru, i dla każdego czytelnika z odrobiną rozumu jest to, jak sądzę, oczywiste, uwłaczać Jerzemu Owsiakowi i jego akcji przez porównywanie ich z nazistami. Byłoby to równie sensowne, jak nurzać w nazizmie każdego, kto domaga się budowy autostrad, dbałości o zdrowie i wychowanie fizyczne młodzieży poprzez popularyzowanie sportu (na przykład poprzez budowę boiska przy każdej szkole) czy walki z okrucieństwem wobec zwierząt, które to sprawy należały, obok wrażliwości społecznej, do najbardziej eksponowanych elementów nazistowskiego programu. Cytat: Zespoły grają, dzieciaki zbierają pieniądze, okazując serce i ucząc się działalności społecznej. Super pomysł. Ale to było dawno i nieprawda. W ogóle nie chodzi tu o Owsiaka, któremu, owszem, pozycja narodowego autorytetu moralnego, omalże ersatzu papieża-Polaka cokolwiek pada na mózg, czego dowodem jego ataki na dyrektora szpitala na Niekłańskiej czy krytyczne media - ale to nie mój problem, osobiście i tak się dziwię, przy tych dawkach uwielbienia, że odbiło mu stosunkowo późno i słabo. Chodzi o to, jak Owsiaka i wszystkich, którym się on podoba, używa - użyjmy słowa z żargonu antyglobalistów - system. System, państwo, establishment, układ, mniejsza o nazwę, wszyscy wiedzą, o co chodzi. Bardzo mi się podobała WOŚP, gdy była to spontaniczna akcja zorganizowanych przez popularnego didżeja fanów podwórkowego rocka. Zespoły grają, dzieciaki zbierają pieniądze, okazując serce i ucząc się działalności społecznej. Super pomysł. Ale to było dawno i nieprawda. Bardzo szybko akcja Owsiaka stała się akcją państwową. Publiczna telewizja, studio i epatowanie widzów liczeniem zebranej mamony, zupełnie, jakby ktoś świadomie kopiował teledysk "Jesus, He Knows Me" Collinsa. Ze spontanicznej akcji zrobiono medialny cyrk, wymagający stałego bicia rekordów. Co roku serduszko numer 1 musi pójść drożej, co roku ogólny rezultat zbiórki musi być lepszy od zeszłorocznego. Prywatna, spontaniczna dobroczynność tego nie zapewni. Więc w sprawę trzeba było włączyć sponsorów, firmy, kupujące sobie charytatywną reklamę - z każdego opakowania z serduszkiem przeznaczamy złotówkę na Owsiaka, kupując nasze badziewie wspierasz Orkiestrę! Zaprzęgnięto też do roboty samorządy - w każdej wsi i przysiółku trzeba zorganizować koncert, na to się pieniądze muszą znaleźć. Przy tym wszystkim szybko zanikło jakiekolwiek poczucie sensu; gdyby pieniądze wydane na fajerwerki dać bezpośrednio służbie zdrowia, pożytek byłby pewnie większy. No, ale nie byłoby widowiska, a wszak o nie tu chodzi. A przecież nie zebrana suma powinna tu być ważna. Twarde dane dowodzą, że, wbrew szerzonej legendzie, pieniądze z WOŚP to i tak kropla w morzu wydatków i potrzeb służby zdrowia (proszę zajrzeć choćby na blog Łukasza Fołtyna - powołam się akurat na niego, bo to wszak nie żaden prawicowiec, tylko wręcz przeciwnie). Więc rzecz nie w kasie, a w zaangażowaniu. Ale to zaangażowanie właśnie zdominowane czy już wręcz zastąpione zostało przez inercję, zarządzenie, państwowy nakaz - a na pierwszy plan wysunięto cyferki. Trzydzieści pięć milionów!!! Trzydzieści dziewięć milionów!!! Trzydzieści dziewięć milionów osiemset tysięcy siedemset dziewięćdziesiąt dzieeeeeeewięęęęęęć!!!! Nie ma nigdzie na świecie nic takiego, jak Orkiestra, chwali się Owsiak. Fakt, nie ma - analogia historyczna, której użyłem na wstępie, jest jedyną. Tylko co z tego wynika? Że my jesteśmy normalni, a Ameryka, Niemcy, Australia i wszyscy w ogóle - pozbawieni serc, głupi, zacofani? A może odwrotnie? Nie ma w krajach cywilizowanych nic takiego jak Orkiestra, bo są tam setki, tysiące mniejszych organizacji charytatywnych, które trafiają z pomocą dokładnie tam gdzie trzeba, bez wydawania pieniędzy na blichtr i widowisko, bez pompy i przepychu, i nie w propagandowym zrywie raz do roku, tylko na co dzień. Cytat: Ja nie mówię, żeby nie dawać Owsiakowi pieniędzy (...) Ale nie dawajmy sobie robić wody z mózgu. Nie ma nic takiego, bo nie ma w normalnych krajach potrzeby urządzania takiego charytatywnego cyrku, podnoszenia zbierania datków na dobroczynność do roli substytutu ideologii i usprawiedliwienia Bóg wie czego, chyba po prostu faktu, że w tym kraju jest jak jest i od lat nikt nic nie umie poprawić. Ja nie mówię, żeby nie dawać Owsiakowi pieniędzy (choć sam chętniej wspieram Caritas) - proszę, dawajmy. Dzięki temu państwo trochę zaoszczędzi na zakupach aparatury i może paru chorych na raka pożyje dłużej, bo nie będzie trzeba im w ramach oszczędności odbierać chemioterapii. Ale nie dawajmy sobie robić wody z mózgu. Ten doroczny cyrk nie jest żadnym dowodem naszej szczególnej ofiarności czy solidarności. Wręcz przeciwnie. Jest dowodem, że jesteśmy państwem chorym i chorym społeczeństwem. Normalne i zdrowe państwa nie urządzały nigdy takich imprez. Urządzały je natomiast takie, w których, jak w podanym przykładzie, szczytnością celów maskowano fakt, jak to ujął poeta: "że się przy tym kręcą ciemne młyny". Rafał A. Ziemkiewicz
Jak nie dać się oszukać? Nowy Rok – a przy władzy te same partie – a właściwie: ci sami ludzie, którzy z ramienia bezpieki organizowali „Okrągły Stół”. Ci sami oszuści, złodzieje… i, co najgorsze, głupki. Dlaczego ONI są nadal u władzy? Bo Państwo na NICH głosowaliście! Minęło 20 lat od „Okrągłego Stołu” – i recepta p. gen. Czesława Kiszczaka nadal działa: „Raz wygrają jedni, raz drudzy – a KORYTO czeka na zwycięzców!”. Działa bezbłędnie. Jak któraś partia traci popularność, to zakłada się nową, będące w łapskach bezpieki telewizje ją w try-miga wypromują – i ci sami ludzie mogą spokojnie rządzić nadal. ONI po prostu uważają – jak widać słusznie – że przeciętny wyborca to idiota, któremu można wmówić wszystko. Czy będzie to „potworna pandemia świńskiej grypy”, czy „Globalne Ocieplenie” – jak telewizja pokaże, to ludzie uwierzą. I zapłacą. I o to IM chodzi. W tej chwili pod pretekstem „walki z GLOBCIem” znów pójdzie w górę cena prądu. W tej chwili jest ponad trzy razy wyższa, niż mogłaby być, gdyby (1) reżym nie narzucał idiotycznych przepisów, (2) elektrownie były prywatne i musiały ze sobą konkurować. Zauważcie Państwo: ceny telefonów komórkowych i ich połączeń spadły przez 10 lat (uwzględniając inflację) ponad sześciokrotnie – bo ERA, PLUS, PLAY, ORANGE itd. muszą ze sobą konkurować; w tym samym czasie cena prądu z reżymowych elektrowni poszła w górę o ponad 30! To chyba powinno każdemu człowiekowi wystarczyć? Pewno nie pamiętają już Państwo, jak za „komuny” wszystkiego brakowało. Na przykład: w ZSRS brakowało mleka. Dlaczego brakowało? Bo reżym dbał o produkcję mleka – i dopłacał do niej. Efekt: mądrzy kołchoźnicy jeździli do miasta, kupowali tam mleko produkowane przez kołchoźników-frajerów, do którego dopłacał podatnik… i odstawiali je do zlewni! Proste? Obecnie jest to samo. U nas to małe piwo. W takich Niemczech (tempo „rozwoju: minus 6%…) dopłaca się na przykład do prądu produkowanego przez wiatraki. Prąd taki jest sześć razy droższy. Efekt? Spryciarze montują przy wiatrakach silniczki, jak nawet wiatru nie ma, to wiatrak produkuje prąd (co prawda: więcej go zżera – ale jest to dotowane) – i sprzedają do sieci! I dlatego w Niemczech cena prądu jest nie trzy razy wyższa, niż mogłaby być, ale cztery razy wyższa! I potem dziwić się, że przemysł niemiecki ucieka na Ukrainę, a nawet do Chin…
Powtarzam: w całej Unii Europejskiej rządzą wariaci, oszuści, złodzieje i zwykli ponurzy idioci. Oczywiście: złodzieje i oszuści są w tym cyrku najważniejsi. Popatrzcie na zdjęcia euro-komisarzy: czy kupilibyście od któregoś używany samochód? Jak nie dać się oszukać? Najlepiej: w telewizji oglądać wyłącznie mecze, filmy i sztuki teatralne. Żadnych „Faktów”, „dzienników” i „Wiadomości” – i żadnych audycyj politycznych, bo tam ONI Was szpikują kłamstwami. Kto nie potrafi tego demaskować – a ONI są sprytni – niech po prostu nie ogląda. Prawdy jest tam tyle, co w ogłoszeniach o zaletach proszków do prania. Po drugie: proszę uważnie patrzyć: która partia najwięcej pieniędzy wydaje na wybory. Ci, co mają na tysiące billboardów, albo już ukradli i chcą nadal kraść – albo chcą zacząć kraść. Bo niby dlaczego tak im zależy, by być w Senacie lub Sejmie? Mnie nie zależy. Moja partia – obecnie nazywa się „Wolność i Praworządność” – zakłada, że to Państwu powinno zależeć, by ICH wywalić od władzy. Jeśli chcecie za prąd płacić trzy razy mniej, a za lekarstwa sześć razy mniej… JKM
Kolejne $ 10 mld w błocko Wiele już razy pisałem o jednej z Wielkich Budowli Socjalizmu, jaką jest „AIRBUS”. Jest to konsorcjum „ponadnarodowe” - co oznacza, że szefów firmy mianuje się nie wedle kompetencji, lecz wedle obywatelstwa – przy czym mianujące ich rządy nie dbają o to, by był to fachowiec, lecz: by lojalnie donosił swojemu rządowi o wszystkim. Skutki są katastrofalne. „AIRBUS” sporządził np. plan (nie „prototyp” - plan!) samolotu za $380.000.000 – a produkcja sztandarowego „AIRBUS”a wymagała miliardów dotacji – i opóźniła się o ponad trzy lata. Trudno się dziwić: im dłużej się produkuje, tym większe dostaje się dotacje... Obecnie kolejna chryja: Jak przeczytałem na swoim portalu p.Tomasz Enders, dyrektor wykonawczy „AIRBUS”a poprosił rządy Zjednoczonego Królestwa, RF, RFN i Królestwa Hiszpanii o dotację w wysokości €5 mld, by dokończyć projekt nowego wojskowego samolotu transportowego A400M. Na razie wydano na to €20 mld., „projekt ma ponad 2-letnie opóźnienie i każdy dodatkowy miesiąc kosztuje producenta ponad 100 mln €uro. Szef „AIRBUS”a zagroził, że jeśli firma nie otrzyma pieniędzy, to będzie zmuszona zamknąć projekt. Koszty budowy samolotu przekroczyły koszty planowane o €11 mld.”Czytam komentarz: „Należy się spodziewać, że mimo kryzysu finansowego, „AIRBUS” jednak otrzyma żądaną kwotę dotacji z pieniędzy podatników, bo nieotrzymanie dotacji może pociągnąć za sobą problemy z realizacją innego projektu przez „AIRBUS”a - pasażerskiego samolotu A350XWB, co może postawić pod znakiem zapytania miejsca pracy 52 tys. zatrudnionych.”Jak Józef Stalin budował „Biełomorkanał” to zatrudniał łagierników za darmo. Teraz niewolnikami jesteśmy wszyscy: składamy się na to w podatkach. Zawsze-ć to nowocześniej – ale idea: ta sama. JKM
Kazanie na Dzień Judaizmu Ciężkie czasy przychodzą na premiera Tuska. Nie dość, że obwiesił mu się dyrektor generalny Kancelarii i nawet nie pozostawił zwyczajowego w takich okolicznościach listu pożegnalnego, w związku z czym premier musiał zdymisjonować szefa Rządowego Centrum Bezpieczeństwa pana Gułę, z którym niestety odeszło mu aż dziesięciu ekspertów od analizowania ryzyka – to jeszcze jego podwładni, zamiast słuchać starszych i mądrzejszych, zaczęli wydawać na własną rękę jakieś rozporządzenia. Wiadomo, że z tego mogły wyniknąć tylko same zgryzoty, no i rzeczywiście – nawet semper fidelis premieru Tusku stacja telewizyjna TVN wychłostała rząd biczem swej krytyki. W tej sytuacji premier Tusk straszliwie się nasrożył i nakazał, by pani minister Kopacz wraz z prezesem NFZ z szybkością płomienia stawili się przed jego oblicze. Ale – jak przestrzega poeta – „próżno się rząd mniemaną potęgą nasrożył, który na gruncie cnoty rządów nie założył”. Pani minister Kopacz owszem, przyszła, podobnie jak i prezes, ale kiedy przyszło co do czego, to najwyraźniej okazało się, że ten cały premier może im najwyżej skoczyć. Ale bo też warto przypomnieć, że pani Kopacz, jako druga obok „Mira”, czyli pana Mirosława Drzewieckiego członkini sławnego „gabinetu cieni” Platformy Obywatelskiej objęła ministerstwo, na które była przewidziana, podczas gdy inni in spe ministrowie musieli ustąpić miejsca prawdziwym kandydatom starszych i mądrzejszych. Toteż i premieru Tusku w tych okolicznościach nie pozostało nic innego, jak gwoli ratowania resztek twarzy ukarać prezesa NFZ dobrowolnym zrzeczeniem się miesięcznej pensji. I nawet nie dał mu klapsa! Taki komunikat poszedł w lud, ale na tym nie koniec, bo poseł Grzegorz Schetyna zaraz skrytykował premiera Tuska za miękkość. Łatwo krytykować, ale tak naprawdę, to co premieru Tusku wypadało w tej delikatnej sytuacji uczynić? Nie bądź gorzki, bo cię zgryzą, nie bądź słodki, bo cię zliżą – czyli i tak źle, i tak niedobrze. Niełatwo w takich okolicznościach jest zachować równowagę człowiekowi czującemu, że wraz z poparciem razwiedki zaczyna opuszczać go również szczęście. A przecież można było przewidzieć, że starsi i mądrzejsi w decydującym dla tubylczej prezydentury roku, obok sił zdrady i zaprzaństwa, zechcą mieć do dyspozycji również płomiennych obrońców interesu narodowego. W końcu żadnego ślubu z Donaldem Tuskiem ani jego Platformą nie brali. Jak mawia się wśród Ojców Konfidencjałów, dłużej klasztora, niż przeora, więc i razwiedka w razie potrzeby może nawet wystrugać sobie z banana inną formację polityczną, której powierzy rolę mniejszego zła. Wystarczy tylko gwizdnąć, a co najmniej dwie trzecie PO posłusznie przejdzie do nowych szeregów. A przecież to dopiero początek, bo prawdziwe kłopoty mogą się rozpocząć po mianowaniu przez prezydenta któregoś z dwóch podstawionych mu kandydatów na Prokuratora Generalnego. Każdy z nich ma tyle zbawiennych pomysłów na uzdrowienie wymiaru sprawiedliwości, że już przy zastosowaniu choćby połowy z nich, można nie tylko gruntownie przebudować całą polityczną scenę, ale nawet przewrócić do góry nogami dotychczasową hierarchię autorytetów moralnych. Toteż gdy widzimy, jak na zaproszenie pana prezydenta do Narodowej Rady Rozwoju, niczym do Arki Noego, wstąpili reprezentanci każdego gatunku, utwierdzamy się w przekonaniu, że dobry gracz nie stawia wszystkiego na jedną kartę – a Nasza Złota Pani Aniela wygląda raczej na dobrego gracza. Ale mniejsza już o tego całego premiera Tuska; tu l’as voulu Georges Dandin – co się wykłada, że sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało. Jak sobie pościele, tak się wyśpi, niechby nawet i snem wiecznym, a tymczasem nieubłaganie zbliża się doroczny Dzień Judaizmu, kiedy to, z inicjatywy Pasterzy, zwłaszcza tych, co to „bez swojej wiedzy i zgody”, katolicy zachęcani są do judaizmu. Właściwie nie tyle może do judaizmu, bo taka masowa konwersja mogłaby pociągnąć za sobą katastrofalne następstwa w stosunkach własnościowych, nie mówiąc już o wydatkach z NFZ związanych z refinansowaniem drobnych zabiegów chirurgicznych – co do promowania w Polsce żydowskiej kultury i obyczaju, słowem – podjęcia się obowiązków szabesgoja wobec organizacji przemysłu holokaustu. I kiedy mogłoby się wydawać, że akurat na ten termin wszystko powinno być zgrane jak w zegarku, „Gazeta Wyborcza”, ni w pięć ni w dziewięć przynosi wypowiedź pani filozofowej, ale tym razem nie pani Środy,tylko pani Katarzyny de Lazari-Radek, adiunkta w Instytucie Filozofiii Uniwersytetu Łódzkiego, która w artykule „Czego Bóg chciał od Abrahama?” zastanawia się, jak wytłumaczyć dziecku historię Abrahama i Izaaka. Jak zauważył Kurt Vonnegut, każdą, niechby nawet najtrudniejszą kwestię, można wytłumaczyć nawet małemu dziecku, wszelako pod jednym warunkiem – że tłumaczący sam ją rozumie. Tymczasem z artykułu pani adiunkt widać, że nie tylko nie ma o niej pojęcia, ale nawet nie ogarnia faktów do rozumienia tej kwestii potrzebnych. Również Główny Teolog Rzeszy, tj. pardon – jakiej tam znowu „Rzeszy” – oczywiście Główny Teolog III Rzeczypospolitej czyli pan red. Jan Turnau sprawia wrażenie bezradnego, aczkolwiek sądzę, że nie z powodu ignorancji, tylko dysonansu poznawczego: jak pogodzić bezwzględny charakter norm moralnych z uznaniem prawa Izraela do tzw. „obrony”, czyli mordowania narodów mniej wartościowych. Nic więc dziwnego, że pani Katarzyna dochodzi do wniosku, iż „moralność musi poradzić sobie bez Boga”. Taki jest rozkaz na nowym etapie. Pokazuje to, iż myślenie jest sprawą zbyt poważną, by pozostawiać ją tzw. „filozofom”, co to zrzynają jedni z drugich i w ten sposób ciułają sobie swoje akademickie wawrzyny. Sprawa Boga z Abrahamem polegała wszak na umowie, że jeśli Abraham będzie się słuchał, to Bóg uczyni go ojcem wielkiego narodu, któremu da w posiadanie obszar „od wielkiej rzeki egipskiej do rzeki wielkiej, rzeki Eufrat”. Na dowód czego Sarze, która w swoim czasie przyprawiła o tzw. „wrzody” cały dwór faraona, urodził się Izaak – jedyna nadzieja na „wieki naród”. I tego Izaaka Bóg zażądał w ofierze. Gdyby zażądał tej ofiary przed urodzeniem – sądzę, że pani Katarzyna nie miałaby najmniejszych problemów, bo byłby to dla niej argument, że Bóg jest po właściwej stronie. Niestety zażądał już po urodzeniu, a wiadomo, że nikomu nie wolno... i tak dalej. Najwyraźniej jednak pani Katarzynie nie przyszło do głowy, że w tym żądaniu ofiary z Izaaka nie tyle chodziło o samego chłopca, co o danie samemu Abrahamowi szansy przetestowania, jak bardzo przywiązał się do wizji protoplasty „wielkiego narodu”. Czy aż tak bardzo, że w imię tej idei gotów byłby położyć lachę na posłuszeństwo i Izaaka, jako jedyną swoją nadzieję, oszczędzać, czy też lojalnie pamiętać, że warunkiem zrealizowania przez Boga politycznej obietnicy było przecież bezwarunkowe posłuszeństwo. I Abraham ten test przeszedł pomyślnie, co – po pierwsze - pokazuje, iż do idei „wielkiego narodu” był przywiązany bardziej, niż do syna, że dla tej idei gotów jest zabijać, a więc wierzy w nią naprawdę, to znaczy - nadaje się na patriarchę, po drugie – że tak naprawdę zawsze można służyć tylko jednemu panu zwłaszcza, gdy jest on Panem. Po trzecie – że casus pani Katarzyny dodatkowo pokazuje, iż postulat kapłaństwa kobiet nie jest rozsądny. Wreszcie po czwarte – że w „Gazecie Wyborczej” nie wierzą nawet w judaizm. SM
Sprawiedliwość triumfuje Nigdy nie jest za późno na triumf ludowej sprawiedliwości. A już najbardziej odpowiednim momentem jest oczekiwanie na rozpoczęcie kampanii prezydenckiej. W takich momentach nieodparte pragnienie zadośćuczynienia sprawiedliwości ogarnia nie tylko funkcjonariuszy, ale nawet wielu obywateli, zwłaszcza tych, co to „bez swojej wiedzy i zgody” zwykli wyświadczać funkcjonariuszom rozmaite przysługi. Nieomylnym sygnałem, iż właśnie nadszedł ten moment jest przeszukanie domu Pawła Piskorskiego i decyzja prokuratury, że przedstawi mu zarzuty. Pan prokurator Zalewski zapewnił opinię publiczną, że chodzi wyłącznie o zadośćuczynienie sprawiedliwości, a nie na przykład – jakieś polityczne zamówienie. Treści zarzutów nie chciał ujawnić – ale na pewno nie dlatego, żeby jeszcze nie wiedział, jaki jest w tej sprawie rozkaz, tylko – jak można się domyślać - ze względu na dobro śledztwa. Wiadomo bowiem, że nikt nigdy, a już zwłaszcza prokuratura, na żadne polityczne zamówienia nie reaguje, a poza tym takich zamówień nie ma, nie było i da Bóg – nie będzie. Dlatego nie ulega najmniejszej wątpliwości, że spodziewany triumf sprawiedliwości nad Pawłem Piskorskim nie pozostaje w najmniejszym związku ani z jego deklaracją poparcia dla dra Andrzeja Olechowskiego, a już zwłaszcza – ze skierowaną pod adresem Włodzimierza Cimoszewicza ofertą, by został „szefem doradców” Donalda Tuska, kiedy ten – da Bóg i Nasza Złota Pani Aniela – zostanie tubylczym prezydentem. W szczególności nieprawdziwe są fałszywe pogłoski, że posłuszeństwo swoim doradcom byłoby warunkiem zgody starszych i mądrzejszych na kandydowanie premiera Tuska i dlatego zupełnie nie wiadomo, dlaczego były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa dzisiaj jeszcze poparłby kandydaturę Donalda Tuska, ale nie jest pewien, czy poparłby ją jutro. SM
„FIRMY FARMACEUTYCZNE SIĘ ZAWIODŁY” Wiele razy atakowałem JE Ewę Kopacz (ministerkę od zdrowia i opieki społecznej) – nie osobiście, lecz za działania jako ministerki dość absurdalnego resortu. Suchej nitki nie zostawiam też na rządach PO-PSL (gdzie doszło do tego, że WCzc.Jarosław Gowin [PO, Kraków], na ogół dość konserwatywno-socjalny, zaatakował kolegów za nie wprowadzanie liberalizmu w gospodarce!!) - z dwoma wyjątkami: chwalę go za to, że nic nie zrobił w „walce z Kryziem” (i dlatego w Polsce nie było i nie ma Kryzia) – i nic nie zrobił, by „walczyć z pandemią świńskiej grypy” (dzięki czemu nawet TVN do spółki z p.Januszem Kochanowskim, RPO, nie zdołali tej „pandemii” wywołać). I oto p.red.Andrzej Dryszel z lewackiego „PRZEGLĄD”u zamieścił wywiad z JE Ewą Kopacz – z którego wychodzi, że mogłaby Ona zostać członkinią WiPu czy UPRu – a w każdym razie ujawnia prawdę o firmach farmaceutycznych. „Nie zmienię mentalności niektórych lekarzy Jeśli dziś słyszę, że ktoś umarł dokładnie z powodu grypy A/H1N1, to protestuję Rozmowa z Ewą Kopacz, minister zdrowia, lekarką specjalistką medycyny rodzinnej i pediatrii. - Niedawno trafiłem do szpitala. W izbie przyjęć usłyszałem, że będę czekać siedem godzin, więc lepiej, żebym przyszedł następnego dnia. Dzień później czekałem trzy godziny. W innym szpitalu koleżanka po wypadku samochodowym nie została nawet zbadana przez lekarza. Dlaczego coraz trudniej dostać się do szpitala, a w izbach przyjęć pojawiają się napisy, że przyjmowani są tylko pacjenci w stanie zagrożenia życia? - Szpitale zapominają, że nie podpisują kontraktów z NFZ tylko i wyłącznie na procedury ratujące życie. Szpital jest od tego, aby przyjmować pacjentów wtedy, kiedy to jest potrzebne. O tym, czy to jest potrzebne, decydować ma przede wszystkim lekarz pierwszego kontaktu, który opiekuje się swoim pacjentem. Jeśli zdecyduje, że konieczna jest hospitalizacja, pacjent musi być zapisany do kolejki, przygotowany na określony termin, wyposażony w wyniki potrzebnych badań. Potrzebna jest ścisła współpraca na poziomie: lekarz pierwszego kontaktu - szpital. Niestety to nie zawsze funkcjonuje, jak należy.
System dobry, zawiedli lekarze - To, co teraz pani powiedziała, mogła pani słowo w słowo powiedzieć dwa lata temu, obejmując swój urząd. - Ja wtedy dokładnie to właśnie mówiłam...- Dlaczego więc w ciągu tych dwóch lat nie udały się zmiany na lepsze i nadal trzeba mówić, jak powinno być? - Udało się opracować algorytm pozwalający racjonalnie, według potrzeb, rozesłać pieniądze na ochronę zdrowia po całej Polsce. Wprowadziliśmy koszyk świadczeń gwarantowanych. Świadczenia zostały prawidłowo wycenione, będziemy bardzo szczegółowo sprawdzać i eliminować tych, którzy oszukują. Przypominam, że w 2010 r. szpitale dostaną ok. 300 mln zł więcej niż w 2009 r. Natomiast nie zmienię mentalności niektórych lekarzy. Ani ja, ani wszyscy ci, którzy wierzyli, że jak da im się lepiej zarobić, wzrośnie poziom satysfakcji pacjenta.
- A pani w to wierzyła?- Minister zdrowia nie może sprawdzać w każdej przychodni i każdej izbie przyjęć, jak lekarz postępuje z pacjentem. Uważałam i uważam, że jeśli lekarza obdarza się większym zaufaniem i wysoko ceni jego pracę, co przekłada się na wysokość poborów, to powinien on udowodnić, że rzeczywiście na to zasługuje.
- Wygląda na to, że trochę rozczarowała się pani co do kolegów po fachu? - Pamiętam swoje pierwsze spotkanie z Ogólnopolskim Związkiem Zawodowym Lekarzy podczas ich zjazdu. Powiedziałam, że w roku 2010 lekarze będą zarabiać brutto 11 tys. zł, co wywołało ogromną radość na sali. Już pod koniec 2009 r. zarabiali zdecydowanie lepiej. Dwa lata temu wszyscy, łącznie z dziennikarzami, uważali, że jeśli będzie więcej pieniędzy, skrócą się kolejki, zwiększy się dostępność usług lekarskich, wzrośnie ich jakość itd.
- I było więcej pieniędzy. Rząd PO zwiększył nakłady na ochronę zdrowia prawie o 10 mld zł. Na co poszła ta kasa? - Dobre pytanie. Wkładamy coraz więcej pieniędzy do Narodowego Funduszu Zdrowia, ale pacjentom jakoś od tego się nie polepsza. Czy mamy bez końca zwiększać nakłady? Lekarze zarabiają znacznie więcej niż jeszcze dwa lata temu, ale nie pracują w jednym miejscu, wciąż zatrudniają się na kilku etatach. Ubolewam nad tym. Zapłaciłabym im nawet więcej, ale chciałabym mieć poczucie, że pacjent trafiający do szpitala jest pod opieką lekarza mającego dla niego czas, który nie zerka nerwowo na zegarek, bo za godzinę musi pędzić do następnej pracy. Mogę zmusić lekarza do pracy w jednym miejscu tylko na tak długo, na ile pozwala dyrektywa unijna o czasie pracy lekarzy.
- Wszystkie kraje Unii musiały przyjąć tę dyrektywę, więc i polski rząd powinien sobie poradzić z jej skutkami. - W innych krajach opieka zdrowotna nie przechodziła takich transformacji jak u nas w ostatnich latach. Dopiero obecny rząd zaczął prawdziwą reformę, której celem jest to, by pacjent stał się osią całego systemu ochrony zdrowia, a wszystkie działania służyły jego dobru. Odwiedziłam np. szpital w Grudziądzu, gdzie dyrektorem jest menedżer z prawdziwego zdarzenia. Szpital wieloprofilowy, dwuosobowe sale, powyżej standardu - a stawka na leczenie taka sama jak gdziekolwiek indziej. Tam nie ma umów o pracę, lecz kontrakty zadaniowe: wykonałeś-dostałeś. Lekarz i pielęgniarka na takim kontrakcie zarabiają naprawdę nieźle. I to się przekłada na dobro pacjenta. Niestety, często okazuje się, że dobrze zarabiający lekarze niekoniecznie powinni tyle zarabiać.
- Czy neguje pani to, że lekarzom należały się podwyżki? - Na pewno nie należały się wszystkim jednakowo. Najlepiej powinni oczywiście zarabiać ci, którzy w sposób szczególnie kompetentny zajmują się pacjentem. Z przykrością stwierdzam, że dziś w wielu polskich szpitalach dziewięćdziesiąt kilka procent całego kontraktu z NFZ - który przecież jest kontraktem na leczenie - idzie na wynagrodzenia. To znaczy, że szpital niekoniecznie jest już miejscem, gdzie leczy się pacjentów, lecz staje się miejscem zatrudnienia białego personelu. Może powinni zauważyć to ci, którzy tak chętnie stają po stronie pracowników ochrony zdrowia i ich związków zawodowych. Na szpitale wydajemy coraz więcej. W Europie na lecznictwo szpitalne przeznacza się średnio 30-35% środków przeznaczonych na cały system ochrony zdrowia. W Polsce - prawie 50%. I co z tego, skoro musi pan czekać kilka godzin na izbie przyjęć, czy w ogóle może nie dostać się do szpitala?
W szpitalu potrzebny dobry menedżer - Służbę zdrowia reformujemy od lat, pod hasłem poprawy jakości opieki i efektywności wydawania pieniędzy. Rezultaty są jednak nikłe. - Niestety, mało komu tak naprawdę zależy na reformie służby zdrowia. Na pewno na reformie nie zależy firmom skupującym długi w służbie zdrowia, komornikom blokującym szpitalne konta, dyrektorom, którzy nie są zainteresowani pilnowaniem każdego grosza, bo nie odpowiadają własnym majątkiem za staranne gospodarowanie finansami swej placówki.
- Czy to lekarze są winni temu, że jest kolejka do izby przyjęć? Może obecny system finansowania szpitali jest zły i zbyt nisko wyliczono stawkę na funkcjonowanie izb przyjęć? - Nie, proszę pana. Są szpitale, które wykonują usługi nawet o 30% przekraczające wartość kontraktu z NFZ i się nie zadłużają. Dlaczego? Te nadwykonania świadczą o tym, że procedury są naprawdę dobrze wycenione.
- Ale są szpitale, które nie dostają wystarczających pieniędzy na działalność. - Analiza sprawozdań szpitalnych napływających do oddziałów NFZ pokazuje, że dominują najdroższe procedury. Gdy natomiast docierano do pacjentów rozliczanych wedle tych najdroższych procedur, okazywało się, że czasami wcale nie robiono im kosztownych badań, na które szpital dostawał pieniądze. Miała być tomografia komputerowa, było tylko EKG i zmierzenie ciśnienia. Ale NFZ zapłacił za bardzo drogie procedury. I uważa pan, że należy po prostu dosypać więcej pieniędzy? Po co? Po to, żeby jeszcze bardziej wzmóc radosną twórczość sprawozdawczą, opisującą badania, których nie przeprowadzono? Wyniki kontroli w NFZ wyraźnie pokazują też, że dokładnie połowa przyjęć do szpitali jest nieplanowana - mimo że na całym świecie szpitale przyjmują chorych zgodnie z ustalonym planem, mimo że mamy "rozporządzenia kolejkowe" ministra zdrowia dokładnie regulujące zasady ustalania terminów dla pacjentów niewymagających nagłej pomocy. Zaplanowane terminy przyjęć niekiedy opóźniają się nawet o kilka miesięcy, gdyż "bokiem" wchodzi 50% tych nieplanowanych. Nic więc dziwnego, że pieniędzy nie wystarcza.
- Oczywiście uważa pani, że lekarstwem na te wszystkie nieprawidłowości będzie przekształcenie szpitali w spółki prawa handlowego? - Oczywiście - i nie zmienię zdania. Wtedy dyrektor będzie w pełni odpowiedzialny za właściwą realizację kontraktu podpisanego z NFZ. Jeśli słyszę, że kontrakt, który zawarł, starcza mu na 10 miesięcy, to znaczy, że jego szpital jest absolutnie nieprzygotowany do zawierania następnych kontraktów. Dziś przy tej samej stawce, 51 zł za punkt, i przy tych samych procedurach identycznie wycenianych dla wszystkich, w jednych szpitalach jest dobrze, a w drugich źle. Znaczy to, że jeden dyrektor jest dobrym zarządcą, a drugi nie. Istnieje więc potrzeba wprowadzenia do szpitali prawdziwych menedżerów i nałożenia na nich rzeczywistej odpowiedzialności za to, co dzieje się z publicznymi pieniędzmi. A to można osiągnąć, jeśli przyjęta zostanie forma organizacyjna spółki prawa handlowego.
- Spółkom też wiedzie się różnie. Jedne funkcjonują dobrze, drugie bardzo źle i nawet bankrutują.- Tylko że kodeks spółek handlowych jest zbiorem norm prawnych wysokiej jakości, przejrzystych i niezmiennych od lat. To nie ustawa o zakładach opieki zdrowotnej, która już była nowelizowana ze 40 razy. Jeśli więc mamy dobre prawo, to wykorzystujmy je.
- Przecież wie pani, że przekształcenie szpitali w spółki jest uważane za pierwszy krok do prywatyzacji szpitali - a zatem i do częściowej odpłatności za leczenie. - Cóż to za prywatny podmiot, skoro będzie on nadal korzystać z publicznych środków? On byłby prywatny tylko wtedy, gdyby pan X czy Y zbudował sobie szpital za własne pieniądze, nie korzystał z kontraktu z NFZ i przyjmował pacjentów płacących bezpośrednio po pobycie w szpitalu. Pacjenci publicznej służby zdrowia na pewno nie powinni ponosić żadnych opłat.
- A jeśli prezes szpitala będącego spółką prawa handlowego dojdzie do wniosku, że nieopłacalne jest utrzymywanie oddziału intensywnej opieki medycznej, i go zlikwiduje? - Żaden oddział NFZ nigdy nie podpisze kontraktu ze szpitalem o profilu zabiegowym, w którym nie ma OIOM-u. Nie ma takiej możliwości, że raptem władze szpitala będącego spółką wymyślą sobie, że zamkną jeden czy dwa oddziały.
Firmy farmaceutyczne się zawiodły - Czy można podjąć jakieś działania, by lekarstwa sprzedawane w Polsce były nieco tańsze? - Ograniczamy nadmierne wydatki na refundację leków, wynikające ze szczególnych promocji podejmowanych przez firmy farmaceutyczne. Jeśli firma chce wprowadzić lek na listę leków refundowanych, ustala z nami, ile pieniędzy powinna dostać na to z budżetu. Potem jednak zaczyna się bardzo intensywna kampania, prezenty dla lekarzy, reklamy, oddziaływanie poprzez stowarzyszenia pacjentów - aż pojawia się wrażenie, że jest to cudowny lek, bez którego nie można żyć, i firma farmaceutyczna kilkakrotnie zwiększa swe żądania finansowe. My jednak na pewno zapłacimy tylko tyle, na ile początkowo się umówiliśmy.
- Jak wygląda sytuacja na froncie walki z grypą? Przez wiele miesięcy uważała pani, że w Polsce nie ma epidemii.- Po pierwsze, to nie ja sama decyduję, kiedy należy ogłosić epidemię, tym zajmują się stosowne służby sanitarne. Po drugie, uważam, że był wzrost zachorowań, proporcjonalnie wyższy niż w 2008 r., ale skoro żaden z konsultantów, wybitnych epidemiologów i ekspertów od chorób zakaźnych, którzy się tym zajmują, nie przyszedł i nie powiedział: "Tak, są wszystkie symptomy, by ogłosić w Polsce epidemię grypy", to na pewno ja też nie będę o tym mówić. Opieram się wyłącznie na rzetelnych danych, przedstawianych przez kompetentne instytucje. A z nich wynika obecnie, że liczba zachorowań spada. Jak słyszę pożal się Boże znawców, którzy o grypie wiedzą wszystko i chcą zastąpić specjalistów i lekarzy, to mam wrażenie, że Polska wydała na świat wielu niedocenionych geniuszów z zakresu epidemiologii i chorób zakaźnych.
- Czy Polacy wciąż umierają na świńską grypę? - Każda infekcja sezonowa przynosi niestety ofiary, epidemiolodzy na świecie przyjmują, że średnio jeden na tysiąc chorych na grypę umiera. W 2008 r. na zwykłą sezonową grypę zmarło w Polsce ponad 200 osób, na zapalenie płuc wielokrotnie więcej. Jeśli dziś słyszę, że ktoś umarł dokładnie z powodu grypy A/H1N1, to protestuję. Owszem, zapewne w jego organizmie był wirus A/H1N1, ale zmarł dlatego, że albo za późno poszedł do lekarza, albo nie stosował się do jego zaleceń, albo go źle leczono i nie rozpoznano u niego wirusa, albo wreszcie był tak osłabiony, bo cierpiał na rozmaite inne choroby, np. nowotworowe, że zabiłby go każdy wirus, nawet wywołujący zwykły katar. Lekarze muszą być przygotowani, że co sezon są w Polsce różne infekcje, a pacjenci muszą się nauczyć ich słuchać. I gdy lekarz mówi pacjentowi, że nie ma gorączki, ale ma inne objawy infekcji wirusowej i powinien zostać w domu, to ten powinien słuchać - siedzieć w tym domu, wydmuchiwać nos w chusteczki jednorazowe, myć ręce, pić dużo płynów, nie robić zakupów, korzystając z tego, że jest na zwolnieniu, i nie zakażać innych.
- Może łatwiej byłoby nam zwalczać wirusa A/H1N1, gdybyśmy nie byli jedynym państwem Unii Europejskiej, które nie kupiło szczepionki? - Nie mogłam kupić kota w worku. Jeśli nie mam możliwości sprawdzenia, co jest w środku, a firma nie chce wziąć odpowiedzialności za działanie swego preparatu, to w życiu nie wydam na to nawet złotówki z publicznych pieniędzy. Nie mogę też łamać prawa. Polskie prawo farmaceutyczne w art. 37 wyraźnie mówi, że to producent bierze odpowiedzialność za swój produkt. Pytam, dlaczego firmy farmaceutyczne, jak dyktatorzy, rzuciły umowę, której warunki były dla ministra zdrowia nie do przyjęcia? Dlaczego, jeśli mają zaufanie do swojego produktu, nie dały Polakom szansy wyboru, nie zgodziły się, aby szczepionka była sprzedawana w aptekach, nie dały możliwości, by pacjent wyjął ulotkę, przeczytał o działaniu szczepionki i ewentualnych skutkach ubocznych, mógł pójść do lekarza rodzinnego i zapytać, czy jest ona dla niego odpowiednia?
- Dlaczego firmy farmaceutyczne chciały narzucić Polsce taką formę sprzedaży? - Wydaje mi się, że dlatego, iż byłby to dla nich pewny, duży i bardzo szybki zarobek. Gdyby szczepionki wpuszczono do aptek, ludzie czytaliby ulotki, pytali lekarzy, jedni by się zaszczepili, drudzy nie. Zrozumiałe więc, że firmy farmaceutyczne wolą, by państwo dokonało jednorazowego dużego zakupu, a potem samo martwiło się, ile osób zostanie zaszczepionych, a ile dawek szczepionki trzeba będzie odpłatnie zutylizować. A ja nie chcę być rzecznikiem firm farmaceutycznych, ale rzecznikiem polskich pacjentów”. Jest jasne, ze ten wywiad znalazł się w „PRZEGLĄD”zie tylko dlatego, że jest to atak na „drapieżne prywatne firmy”. Jestem przekonany, że p.red.Dryszel w naiwności swojej jest przekonany, że demaskując poczynania Wielkich Firm Farmaceutycznych „walczy z kapitalizmem”. Zdumiałby się (podobnie jak p.Jourdain – gdy mu powiedziano, że mówi prozą...) że właśnie walczy o kapitalizm, o wolny rynek – natomiast Wielkie Firmy Farmaceutyczne – jak wszystkie Wielkie Firmy (z wyjątkiem nielicznych, będących w rękach właściciela-idealisty, a nie managerów...) walczą o socjalizm: o to, by to państwo dbało o zdrowie ludzi (a nie sami ludzie). Bo jak ktoś kupuje nie dla siebie – i nie za swoje pieniądze – to zazwyczaj kupuje bardzo drogo – i byle co. Chapeau-bas przed JE Ewą Kopacz. Warto jednak teraz zadać pytanie: ile łapówek wręczono we wszystkich innych państwach UE? (Niektóre kupiły po dwie szczepionki na obywatela!! Kiedy winni łapówkarstwa stana przed sądami?) Ile wręczono w USA? Ile obiecano p.Januszowi Kochanowskiemu, który tak dzielnie walczył o to, by p.Kopacz jednak wydała nasze pieniądze na tę „bezcenną szczepionkę”?!? I: ile wydałoby na nią PiS, gdyby obecnie rządziło? JKM
Trzy korony Jak podała Informacyjna Agencja Radiowa: „W miejscowości Le Blanc w środkowej Francji handlowcy walczą z kryzysem przy pomocy starych franków, waluty zastąpionej przez euro. Na początku stycznia zebrali już milion franków. To równowartość 150 tysięcy euro. Pomysł narodził się w 2007 roku i początkowo był przyjmowany z ogromnym sceptycyzmem. Handlowcy tego siedmiotysięcznego miasteczka wpadli na pomysł, aby przyjmować od klientów stare franki, które już wyszły z użycia, a które Bank Francji wciąż wymienia do 2012 roku. Przyjmowane są tylko banknoty, od 20 franków po 500 franków z Pierrem i Marią Skłodowską Curie. Reszta wydawana jest w euro. Z jednej strony jest to nostalgiczna dla wielu Francuzów podróż w przeszłość, z drugiej, dla innych, okazja do pozbycia się banknotów waluty, która wyszła już z obiegu, ale którą wciąż odnajduje się w starych książkach, w zapomnianych torebkach czy w odziedziczonych dokumentach. Dzięki mediom sprawa nabrała takiego rozgłosu, że do Le Blanc zaczęli przyjeżdżać turyści - klienci z Paryża oraz z okolicznych departamentów. Miejscowy handel odczuł kryzys, ale dzięki frankom i turystom nie tak boleśnie jak reszta kraju. Obroty wzrosły w ostatnich latach od 10 do 20 procent.” Chodzi, oczywiście, o nowe franki (gdyby w Polsce wprowadzono €uro, przez czas jakiś wymienianoby jeszcze PLN, a nie stare złotówki – które zresztą jeszcze mam!) - ale mniejsza z tym. Przypadek miasteczka Le Blanc warty jest wspomnienia z kilku powodów. Przede wszystkim: formalnie sprawa jest bez znaczenia. Skoro franki można nadal wymienić w Banque de France – to co za różnica, czy ja pójdę z nimi do sklepu – czy wymienię w banku i pójdę do sklepu z €urosami? A, okazuje się, różnica jest – psychologiczna: do banku nikomu nie chce się z tym iść – a zapłacić w sklepie – i owszem! Dziwne – ale z faktami się nie dyskutuje. Skoro ludzie gotowi są przyjechać z Paryża do Le Blanc, w Dolinie Loary, by wydać tam swoje franki, zamiast wymienić je w Paryżu – to widocznie mają taką potrzebę. Zadaniem handlowca jest spełniać życzenia klientów. Po drugie: jak to jest z legalnością? O ile pamiętam franki przestały być legalnym środkiem płatniczym – formalnie rzecz biorąc sklepikarze w Le Blanc naruszają prawo. Jednak nikt ich, i słusznie, nie ściga. Wspominam o tym gdyż, po trzecie, warto zauważyć, że nie ma żadnej różnicy między wyciągnięciem franków z szuflady w biurku (ja też tam mam paręset…) i wydaniem i ich w sklepie, a wydrukowaniem sobie odpowiedniej sumy w €uro. Być może dobrobyt gminy Le Blanc bierze się wyłącznie stąd, że przyjeżdżają tam na zakupy ludzie spoza gminy – jeśli jednak przyczyną jest uruchomienie tych pieniędzy, to potwierdza to tezę śp. Miltona Friedmana: w kryzysie należy zwiększać podaż pieniądza, a nie zmniejszać. Co nie znaczy, że należy go dodrukowywać.Przy pieniądzu kruszcowym sprawa jest prosta: w czasie kryzysu złoto drożeje, więc bardziej opłaca się je wydobywać, opłaca się wyciągnąć z kąta połamane broszki – więc podaż złota sama wzrasta. Niestety: przy pieniądzu fiducjarnym automatyzm znika. Gmina Le Blanc w rzeczywistości nic nie zrobiła. Po wojnie w Austrii gmina – bodaj Linz, nie pamiętam – po prostu wyemitowała własne pieniądze! Podniósł się straszny raban, ale w powojennym zamieszaniu władzom gminy jakoś uszło to na sucho – gdyż skutki gospodarcze były dla gminy bardzo korzystne. Co raz jeszcze potwierdza tezę, że zamiast wprowadzać €uro lepiej byłoby pozwolić, by każde państewko UE biło swoją monetę – a nawet, by w każdym państewku kursowało kilka konkurencyjnych walut. W dobie komputerów ich przeliczanie nie byłoby żadnym problemem. (Co prawda, gdy prawie czterdzieści lat temu, po raz pierwszy dostałem paszport na Zachód – ale tylko do kraju socjalistycznego, czyli Austrii – w żydowskim sklepiku na Mexicoplatz widziałem, jak kasjer, bez komputera, wydawał w błyskawicznym tempie resztę ze stu dolarów w szylingach, markach i rublach (!). Klient trzy razy sprawdzał z kalkulatorkiem – zgadzało się co do grosza! Ale nie każdy jest Żydem z Mexicoplatz…) Również w Rzymie, gdy Bankowi Włoch nie chciało się drukować lirów (wchodziło ich wtedy chyba 1700 na dolara?) bo druk był nieopłacalny konsorcjum sklepikarzy wypuściło liry drukowane na… skórze! Ten pieniądz przyjmowano powszechnie – i płacono nim nawet za bilety w autobusach. Ale to nieco inny przypadek:tam nie szło o zwiększenie masy pieniądza, tylko o podaż drobnych pieniędzy. Podsumowując: pieniadz nie powinien był limitowany i emitowany przez państwo. Powinny to robić banki prywatne (np. przedwojenny Bank Polski był prywatny!) - i nie ma powodu, by był to jeden bank-monopolista. Dowód: jeszcze przed powstaniem Wspólnoty Europejskiej (ale BeNeLux już istniał!) Królestwo Belgii, Królestwo Holandii i W.Księstwo Luksemburg miały własne waluty. Jednak waluta jednego z tych państw przyjmowana była w obu pozostałych. I jakoś gospodarka się od tego nie zawaliła. Otóż gdyby Dwaj Królowie i Wielki Książę postanowili abdykować i utworzyć jedno państwo BeNeLux to nic by się w ich gospodarce nie zmieniło, natomiast byłoby to państwo, w którym istnieją trzy waluty. I, oczywiście, to jedno państwo kwitłoby dokładnie tak samo, jak przedtem trzy… JKM
O Fidżi, emeryturach . Na wyspach Fidżi zaszło coś, przed czym od dawna ostrzegałem: rząd (mający kłopoty finansowe) ogłosił, że nie będzie płacił emerytur ani rent tym, którzy krytykują rząd!!! D***kracja to system totalitarny – i 51% zawsze może uchwalić, że pozostałym nie będzie płacić emerytur. A kto im zabroni? W d***kracji rację ma Większość! W ostateczności: Większość 66% zmieni Konstytucję – i tyle. A kto powiedział, że odebranie emerytury przez 66% jest bardziej sprawiedliwe, niż odebranie przez 51%? A odebranie obiecanych apanaży indyjskim radżom i maharadżom – to było sprawiedliwe? A zmniejszenie emerytur b. UBekom i SBekom? Nawet tym, którzy nie krytykują obecnego rządu? Spokojnie – będzie jeszcze gorzej! JKM
16 stycznia 2010 Uobywatelskowić państwo... W państwie obywatelskim najważniejsi są rzecz jasna obywatele dla których jest państwo obywatelskie. Państwo obywatelskie przejawia się w tym, że obywatelom, wolno się przyglądać, jak inni obywatele robią ich w bambuko , po obywatelsku, nakpiwając się z nich do rozpuku, śmiejąc się w kułak, jak tylko kamera przestanie filmować obywatelskie twarze, uwiarygadniające państwo obywatelskie. Bo państwo obywatelskie musi mieć odpowiednie obywatelskie twarze. I je ma! Właśnie mamy obywatelski rok wyborczy, kolejny rok od tzw. obywatelskich przemian, gdzie różni tacy obywatele przystrojeni w pióropusze wojowników o wolność i demokrację obywatelską, konfabulują nam kolejne bajki przedwyborcze, które mają wzbudzić w nas łzy nadziei, że tym razem, że już teraz, że już nigdy więcej nie oszukają. I niektórzy jeszcze w to uwierzą.! Wystarczy zmienić odrobiną sos wyborczy- dodać szczyptę dodatkowego kłamstwa i propagandowa potrawa ma inny smak. „Ponieważ mamy zaległości, do wojny przystąpimy później”.. Platforma Obywatelska ma inny pogląd na państwo obywatelskie, niż Prawo i Sprawiedliwość Obywatelska. W poprzedniej odsłonie inscenizacji demokratyczno- obywatelskiej, Platforma Obywatelska widziała państwo obywatelskie, jako państwo liberalne. Natomiast Prawo i Sprawiedliwość Obywatelska widziało państwo obywatelskie jako bardzie solidarne. Po dwóch latach tworzenia państwa obywatelskiego , mamy państwo antyliberalne, i bardzo solidarne biurokratycznie. W swej solidności. I żeby było szybciej, obie strony tego samego medalu liberalno-solidarnego, jedną ręką piszą- a drugą mówią. To jest dopiero fenomen. Prawo i Sprawiedliwość Obywatelska będzie zmieniało konstytucję, ale tak, żeby wzmocnić władzę prezydencką, bo akurat po ich stronie jest pan prezydent Lech Kaczyński, a Platforma Obywatelska pragnie wzmocnienia władzy premiera, bo akurat mają premiera po swojej stronie. A przecież w żadnym organizmie nie ma dwóch mózgów, dwóch władz wykonawczych, które się wzajemnie zwalczają. Z tego wyłącznie wynika paraliż organizmu, w tym przypadku państwa obywatelskiego. Może właśnie z tego powodu, w 2004 roku popełniło samobójstwa w Polsce ponad 5800 obywateli państwa obywatelskiego, bo na przykład w takiej” komunie „, państwie nieobywatelskim i niedemokratycznym, popełniało samobójstwa w granicach 500 do 800 osób. Muszę poszukać danych dotyczących ilości samobójstw w ostatnim roku. Czy dla obywateli państwa obywatelskiego przyszły złe czasy, gorsze niż w nieobywatelskim i niedemokratycznym państwie komunalnym, jakim była PRL? Pan Leszek Miller, były premier, który nie będzie członkiem nowo przygotowywanej rady jak to w Kraju Rad ,przez pana premiera Donalda Tuska, złożonej z byłych ministrów spraw zagranicznych, napisał na swoim blogu, w sprawie kandydatury Sojuszu Lewicy Demokratycznej ma prezydenta obywatelskiego państwa demokratycznego, jakim bez wątpienia jest III Rzeczpospolita ,pana Jerzego Szmajdzińskiego, że jest to kandydat:” smukły jak Obama, opanowany jak Putin, czarujący jak Sarkozy i stanowczy jak Merkel”(!!!). Wydaje mi się, że sam pomysł oceny pana Jerzego Szmajdzińskiego, pan były premier wziął z oceny typowego Niemca, która to ocena funkcjonowała w Polsce podczas okupacji niemieckiej, a która to okupacja się już nie powtórzy z pewnością, przynajmniej nie w takiej formie jak lata temu, tak że bezpiecznie można tę ocenę przypomnieć. No więc typowy Niemiec podczas okupacji to człowiek typowy i standardowy, jak na Niemca przystało” Blondyn jak Hitler, szczupły jak Goring, męski jak Rohm i wysoki jak Goebbels”(???). Oczywiście Hitler nie był blondynem, Rohm był homoseksualistą, Goebbels był niski, a Goring- gruby.. Pan Miller obawiał się przypomnieć te anegdotkę, może, dlatego, że na powrót chce się przyłączyć do Sojuszu Lwicy Demokratycznej, a przy propagowaniu takich anegdot mógłby mieć drzwi zatrzaśnięte. Przy okazji nie miałby okazji rozbudowywać państwa demokratycznego i obywatelskiego, co jako jeden z czołowych obywateli państwa obywatelskiego robił niestrudzenie jako premier. Obie strony tego samego medalu, Platforma Obywatelska i Prawo i Sprawiedliwość Obywatelska , medalu okrągłostołowego -w jednym punkcie są zgodni w swoich propagandowych programach. Chcą zmniejszyć ilość posłów i senatorów; posłów do 350, a senatorów do 50.. Jest to oczywiście krok we właściwym kierunku, ale skoro w tym jednym punkcie są zgodni, to co stoi na przeszkodzie, żeby do głosowania nad tym odchudzającym państwo obywatelskie projektem nie głosować już dziś.???? Czy państwo coś wiedzą o jakiś przeszkodach, które uiniemożliwiałyby głosowanie nad takim projektem?? No właśnie! Ja też nie, więc wygląda to oczywiście na hucpę szytą grubymi propagandowymi nićmi.. Tak samo jak sprawa niejakiego Nergala, wroga chrześcijaństwa i zdrowego rozsądku, przyjaciela Doroty Rabczewskiej królowej o koronie z trupią ss- mańską czaszką i piszczelami, który na swoim koncercie darł biblię , obrażając uczucia chrześcijan.. Tylko , że rzecz ta miała miejsce w 2007 roku, czyli trzy lata temu i jakoś żaden pis, pardon - pies z kulawą nogą w społeczeństwie demokratycznym i obywatelskim nie zainteresował się tą sprawą. Tylko właśnie teraz, gdy stoimy znowu u progu, kampanii obywatelskiej i demokratycznej, jak zwykle podszytej matactwami, demagogią i kłamstwem. Wymieniają między sobą myśli, i nawet nie zauważyli, że mają pustkę w głowie. Natomiast ja zauważyłem! Gdy tak pojedynkują się między sobą propagandowo, kto więcej , dalej i szybciej werbalnie dla nas zrobi, kto nas wykrętniej oszuka i wyprowadzi w pole, w pole państwa demokratycznego i obywatelskiego, pan prezydent Lech Kaczyński idzie swoim socjalistycznym torem, bo pan prezydent jest specjalistą od socjalistycznego prawa pracy, które to prawo jest tak skodyfikowane w opaśnej księdze Powtórzonego Socjalistycznego Prawa, że daje niesłychane przywileje pracownikowi przeciw pracodawcy, który go żywi i odziewa. Prawo Pracy dynamizuje konflikt pomiędzy pracownikiem a pracodawcą, który to konflikt jest sztuczny, bo obaj płyną na jednym okręcie. Powiela to fałszywą tezę Brodacza z Trewiru według której, największym wrogiem pracownika jest pracodawca. To jest ta sama konstrukcja co w przypadku feministek. Według nich, największym wrogiem kobiety – jest mężczyzna. Pan prezydent Lech Kaczyński złożył w Sejmie projekt nowelizacji ustawy o zatrudnieniu pracowników tymczasowych, która ma zabezpieczyć osoby zatrudnione w firmie na stałe przed rozwiązaniem z nim umowy, by w ich miejsce przyjąć pracowników tymczasowych. Obecnie pracodawca, który zwolnił osobę zatrudnioną na stałe, przez trzy miesiące nie może zatrudnić na jej miejsce pracownika tymczasowego. Propozycja przedłuża ten czas do sześciu miesięcy i dotyczy również sytuacji, w której zatrudniony tymczasowo miałby wykonywać zadania tylko w części pokrywającej się z obowiązkami wcześniej zwolnionej osoby. Szkoda, że prezydent nie poszedł dalej z tym socjalistycznym pomysłem jako specjalista od Prawa socjalistycznej Pracy i nie przedłużył tego okresu do 2 lat.(!!!) Wtedy pracownik zatrudniony na stałe byłby nareszcie zabezpieczony przed pracownikami tymczasowymi, tylko co zrobi pracodawca, jak nie będzie mógł w swojej własnej firmie, przyjąć kogo chce, i zwolnić każdego kto mu nie psuje do całości pracy.
Bo własność prywatna jest szanowana, szczególnie w demokratycznym państwie obywatelskim i prawnym urzeczywistniającym zasady socjalistycznej sprawiedliwości obywatelskiej. Bo w zamyśle socjalistycznym uważa się, że pracodawca tylko po to przyjmuje pracownika do pracy, żeby go natychmiast zwolnić. Oczywiście zwolni go, jeśli działalność, którą robi , nie będzie mu się opłacała. A kiedy mu się nie będzie opłacała? Ano na przykład wtedy, gdy pan prezydent Lech Kaczyński wprowadzi w życie swój nowy pomysł, nakładając nowe koszta na pracodawcę prowadzącego działalność gospodarczą.. Gdy pracodawcy zaczną zwalniać pracowników w rytm wprowadzanej ustawy, wtedy pan prezydent przedłoży nowelizację ustawy w państwie demokratycznym i obywatelskim, na mocy której pracodawca w ogóle nie będzie mógł zwalniać pracownika i trzymać go u siebie aż do jego śmierci, co wcale nie rozwiązałoby problemów pracodawcy, bo przecież większość pracowników ma dzieci. I ustawę można byłoby rozciągnąć na dzieci. Ba!- na wnuki! Pracodawcy staliby się zatem już oficjalnie niewolnikami Prawa Pracy, które to prawo wygenerowało demokratyczne państwo obywatelskiej pracy w głosowaniu demokratycznym bez obywateli, a które to państwo nadzoruje pracodawców i czyni ich niewolnikami państwa, mającymi na utrzymaniu podniewolników, a z całości konstrukcji niewolniczej pożytki ciągnęłoby biurokratyczne państwo socjalistyczne. Znaczy się najwięcej miałaby z tego biurokracja, która jak zwykle w takich sytuacjach żyje z kontrolowania i nadzoru orwellowskiego. Pan Kazimierz Wiłkomirski, kompozytor, wiolonczelista i dyrygent, zapytał kiedyś pewną śpiewaczkę: - Czy nie zachciałaby się pani nauczyć kilku moich pieśni? - Ależ panie Kazimierzu, ja nie śpiewam pana pieśni na koncertach.. - Wiem, wiem i dlatego właśnie pytam, czy nie zechciałaby się pani ich nauczyć… No właśnie, niektórzy nie chcą się nawet nauczyć podstaw logicznego myślenia i stąd często powstają nieporozumienia… A może by tak jeszcze raz spróbować uobywatelskowić państwo , bo jest niedostatecznie obywatelskie?
Na pewno uda się to rządzącym obywatelom w najbliższych wyborach, które się zbliżją a jakże obywatelskich. Tajnych, bezpośrednich i powszechnych.. Bo obywatelskość musi być przede wszystkim powszechna.. Bo z woli powszechnej wynika społeczeństwo obywatelskie.. a ta wlecze się za nami od czasu tzw. Rewolucji Francuskiej.. WJR
TW „Alek” − janczar III RP Subotnik Ziemkiewicza Prezes IPN zrobił wszystko, aby publikację dotyczącą domniemanych związków Aleksandra Kwaśniewskiego z SB jak najbardziej opóźnić i ukryć w niskonakładowym wydawnictwie adresowanym do wąskiego kręgu specjalistów. Jak się okazało, niepotrzebnie − lobby antyrozliczeniowe i tak wykorzystało publikację jako pretekst do kolejnego zamachu na niezależność Instytutu, więc jedyny skutek niewczesnej ostrożności jest taki, że owo „Factum TW Alka” (że tak sparafrazuję ważny w polskiej historiografii tytuł) mało kto ma szansę przeczytać. A warto. „Jej Bogu, warto!” (skąd cytat, kto zgadnie?) Uważna lektura tego tekstu, a także reakcji na publikację, pozwala bowiem łatwo zrozumieć, dlaczego oczyszczenie IPN z historyków nie szanujących personalnych tabu III RP jest dla establishmentu tak ważne. Pomińmy głosy oburzenia i krytyki − zresztą jak zwykle były one pełne wewnętrznych sprzeczności, co dowodzi, że chodzi o coś innego, niż się otwarcie głosi. Słyszymy więc z jednej strony, że Gontarczyk wcale nie dowiódł, iż „Alek” to Kwaśniewski, a z drugiej, że nie napisał niczego nowego, bo przecież o tym, iż to właśnie Kwaśniewski był „Alkiem” orzekł już sąd lustracyjny w roku 2000 (co zabawne, jak już zwracałem uwagę, były prezydent jednocześnie powołuje się na ten wyrok i zarazem podważa go, podtrzymując, że to w ogóle nie o niego w tych papierach chodzi − co urąga elementarnej logice). A do tego pada np. zarzut, iż Gontarczyk „rozstrzyga wszystkie wątpliwości na niekorzyść Kwaśniewskiego”. Zarzut absurdalny, bo przecież historyk nie jest sądem, nie ustala winy i zasada „domniemania niewinności” go nie dotyczy! Historyk ustalić ma, jak było, i Gontarczyk czyni to jedyną możliwą metodą, wedle wskazania Sherlocka Holmesa: połącz znane fakty w logicznie niesprzeczną całość, a uzyskasz prawdę. Jedynym sposobem połączenia tego, co wiemy o „Alku” w logicznie niesprzeczną całość jest uznanie, iż pod tym pseudonimem SB ukryła Aleksandra Kwaśniewskiego. Szum, jaki salon i władza wytworzyły wokół tej publikacji, nie służył jednak polemice. Kierując uwagę publiczności w stronę mało istotną (wysługiwanie się komunistycznym służbom nie było wszak w wypadku partyjnego karierowicza żadną zdradą, raczej konsekwencją) odwrócił uwagę od tego, co w sprawie najważniejsze.
Rzecz w tym, iż sprawa TW Alka − ktokolwiek nim był − obala uporczywie wmawiany nam od lat mit, jakoby SB nie werbowała w partii. Otóż w latach osiemdziesiątych właśnie werbowała, i to werbowała tych, którzy nie bez podstaw aspirowali do najwyższych stanowisk. Werbowała też, jak wiemy skądinąd, w milicji, w − zwłaszcza − bankach i centralach handlu zagranicznego, wśród wyróżniających się absolwentów. Dlaczego? Oficjalne wyjaśnienie, gdyby się o nie zwrócić do Jaruzelskiego lub Kiszczaka, i gdyby zechcieli go udzielić, brzmiałoby zapewne mniej więcej tak: trzeba było wzmocnić państwo. Karnawał „Solidarności” bardzo rozkruszył twarde dotąd struktury, umożliwiające partii pełnienie jej kierowniczej roli. Skoro nawet w MO próbowano stworzyć niezależne związki, to trzeba było wejść w te wszystkie dziedziny metodami operacyjnymi, żeby nie stracić kontroli. Może nawet takie było pierwotne motywacje. Pamiętajmy, że stan wojenny miał mieć zupełnie inny sens. Wojsko miało wyjść z koszar po to, by oczyścić z „patologii” zarówno „Solidarność”, jak i partię. Oczyszczenie miał uwieńczyć zjazd „Solidarności”, na którym Wałęsa ogłosiłby, że do zdrowego robotniczego ruchu dostali się agenci CIA i ekstremiści, na szczęście teraz jest już dobrze, za co towarzyszowi generałowi dziękuję – i sielanka. Nie tylko komuniści, także wspomniani „ekstremiści” byli wówczas pewni, że Wałęsa na to pójdzie. Ale ten bryknął, ograł i oszukał komunistów, czym do dziś słusznie się chlubi, chociaż z oczywistych przyczyn nie chce przyznać, na czym to „ogranie” polegało. W związku z tym druga część operacji − z internowaniem całej ekipy Gierka i przygotowywanym jej rozliczeniem z nadużyć − straciła sens. W efekcie nieudanej operacji powstała sytuacja nowa: PZPR stała się fasadą, Jaruzelski rządził już raczej jako generał niż I sekretarz (Janusz Rolicki celnie nazwał to „czerwonym bonapartyzmem”). Mówiąc obrazowo, chciał się bagnetem tylko podeprzeć, a znalazł się w sytuacji, w której musiał na nim siedzieć. W tej sytuacji werbunki w obszarach niegdyś zakazanych zmieniły sens. W chwilach swej świetności to partia rządziła bezpieką; po stanie wojennym bezpieka zaczęła to z wolna odwracać. Bezpieka bowiem nie tylko werbowała. Bezpieka była, jak ujęła to Anna Bojarska, największą agencją promocyjną − i można to zastosować nie tylko do artystów. Zapłatą dla ważnych TW była kariera. Tuż po publikacji o „Alku” wyszły na jaw dokumenty świadczące, że w jednym z wariantów kolejnej „odnowy” (gdy jeszcze nie zakładano dzielenia się władzą) Kwaśniewski przewidziany był na premiera. Skądinąd wiemy też, że w pewnym momencie, po załamaniu planu transformacji wskutek wyborczej klęski 4 czerwca, Kiszczak oskarżył Kwaśniewskiego o to, że z grupą oficerów LWP i MSW sonduje możliwość odsunięcia jego i Jaruzelskiego… Po lekturze artykułu Gontarczyka trudno uwierzyć, że bezpieka wspierała zdolną młodzież bezinteresownie. I że gdy w III RP jej podopieczni porobili fantastyczne kariery w polityce, biznesie, administracji, bezpieczniacy, którzy im tak bardzo w życiu pomogli, o nic ich w zamian nie prosili, że związki między podobnymi „Alkowi” prominentami nowej nomenklatury a ich oficerami prowadzącymi urwały się z dnia na dzień, ucięte jak nożem. Dlatego właśnie, rozumiecie Państwo, potrzeba innego, nowego, lepszego IPN − takiego, w którym podobne publikacje powstawać nie będą. RAZ
Globalne psychozy Obecną trudną sytuację pogodową dobrze opisuje dowcip: - Dlaczego tak obficie pada śnieg i jest zima stulecia? - Ponieważ mamy globalne ocieplenie... Gdy w Kopenhadze odbywał się światowy szczyt klimatyczny, Europa i Stany Zjednoczone pogrążały się w surowej zimie i każdy mieszkaniec tych obszarów mógł się na własnej skórze boleśnie przekonać, że to ocieplenie to jakaś globalna psychoza. Może nawet niejeden ciężko doświadczony ostrą zimą Europejczyk czy Amerykanin - z obawy przed cenzurą "politycznej poprawności" - cichutko westchnął, że dobrze byłoby, gdyby faktycznie było choć odrobinę cieplej. Do katastrofy kopenhaskiej konferencji - na całym globie reklamowanej jako "przełomowa" - niewątpliwie przyczyniał się brak jakichkolwiek poważnych dowodów na tezy zgłaszane przez ekoterrorystów. Są one z kolei wykorzystywane przez niektóre koncerny - i pozostające na ich usługach rządy, polityków i ekspertów - do straszenia ludzi apokaliptyczną wizją Nowego Jorku zalanego przez topniejące lodowce i do prób narzucania programów zabijania dzieci poczętych. Pod hasłem "ratowania" Ziemi przed "globalnym ociepleniem" są proponowane działania, na których kokosy zbijają wielkie korporacje grabiące w ten sposób całe społeczeństwa. Ten mechanizm znakomicie ujawniono przy okazji opublikowania elektronicznej korespondencji klimatologów z ośrodka badawczego w południowej Anglii. Jasno z niej wynika, w jaki sposób ci naukowcy wysługiwali się wielkim korporacjom, jak manipulowali badaniami i jak "wycinali" tych ekspertów, którzy mieli inne zdanie. Czyż nie jest paradoksem, że Anglia jest teraz jednym z najciężej doświadczonych zimą krajów europejskich? Jeszcze nie minęły echa climategate (co bardziej cwani ideolodzy globalnego ocieplenia wycofują się rakiem ze swoich rewelacji, twierdząc, że obecnie jest 20-letnia pauza, która przyniosła oziębienie), a okazuje się, że byliśmy poddani kolejnej globalnej psychozie. Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) została bowiem oskarżona o to, że na wyrost ogłosiła pandemie grypy pod naciskiem firm farmaceutycznych i wyolbrzymiła niebezpieczeństwo wirusa A/H1N1. Wybuchł wielki skandal i w ONZ zostanie przeprowadzone specjalne dochodzenie, w jaki sposób WHO podchodziła do pandemii świńskiej grypy. Podobne postępowanie zostanie również przeprowadzone podczas sesji Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy, która odbędzie się między 25 a 29 stycznia. Podkomisja zdrowia tegoż zgromadzenia postanowiła, że należy zbadać rolę, jaką koncerny farmaceutyczne odegrały w sprawie kampanii na rzecz szczepień. Ma zostać także powołana specjalna komisja śledcza, która miałaby ocenić "zagrożenie, jakie stwarza dla zdrowia fałszywa pandemia". Jak doniosły agencje prasowe, przewodniczący podkomisji zdrowia Wolfgang Wodarg, niemiecki lekarz i epidemiolog, krytycznie ocenił postępowanie w obliczu wirusa A/H1N1, którego rozprzestrzenianie się zakwalifikowano jako pandemię. Wodarg w jednym z wywiadów ocenił, że "zorganizowano nam psychozę", a całe zamieszanie miało na celu przynieść ogromne zyski międzynarodowym koncernom farmaceutycznym. Jego zdaniem, doszło do zmowy między koncernami a ekspertami Światowej Organizacji Zdrowia. Tymczasem europejskie rządy wydały miliardy euro na zakup szczepionek. Brytyjscy dziennikarze mieli ustalić, że np. sir Roy Anderson, jeden z naukowców doradzający rządowi brytyjskiemu w sprawie A/H1N1, miał mieć także umowę z firmą farmaceutyczną GlaxoSmithKline, dzięki której otrzymywał rocznie 115 tys. funtów. A - według doniesień - to właśnie ta korporacja stała się jednym z największych beneficjentów pandemii.
Czyżby na ogół krytykowana Ewa Kopacz, oponując wobec zakupu szczepionek, akurat miała rację? Czyż nie jest ironią losu, że Janusz Kochanowski, który jak lew walczył, by minister zdrowia zakupiła jednak szczepionki przeciwko wirusowi A/H1N1, sam zapadł na tę chorobę? Jan Maria Jackowski
SB dbała o agentów, którzy awansowali na posłów W grudniu 2009 roku ukazała się wydana przez IPN książka “Służba Bezpieczeństwa wobec przemian politycznych w latach 1988-1990. Region Łódzki”. Książka oparta jest na materiałach źródłowych. Zawiera bardzo dużo dotąd nieznanych i nigdzie nie publikowanych dokumentów wytworzonych przez SB w okresie tych dwóch lat. Możemy się z nich dowiedzieć choćby tego, że PRL-owska bezpieka, jeszcze w 1990 roku miała polecenie przygotowywania list osób przeznaczonych do internowania. Książka zawiera ponadto dość pokaźny wykaz agentów Służby Bezpieczeństwa. Podane są zarówno ich kryptonimy jak i prawdziwe nazwiska. Na uwagę zasługuje przypadek agenta TW “Wolskiego”, za którym - według autora opracowania - kryje się były poseł Stanisław Jasiński (w ostatnich wyborach startował do sejmu z list PiS-u). TW “Wolski” do końca istnienia PRL-u był aktywnym i wartościowym źródłem informacji dla piotrkowskiej bezpieki. W 1989 roku został on posłem sejmu kontraktowego. SB nie omieszkała tego faktu nie zauważyć (potem Jasiński zasiadał - o ironio! - w wojewódzkiej komisji przeprowadzającej weryfikację funkcjonariuszy SB!!!). Na spotkanie z agentem, już po jego wyborze na posła, które odbyło się w lipcu 1989 roku, oprócz oficera prowadzącego, kpt. Henryka Kaczmarka, udał się także zastępca szefa ds. SB Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych, płk Alojzy Perliceusz. Nie obyło się oczywiście bez gratulacji oraz przekazania dalszych zadań do realizacji, w tym m.in. podejmowania działań, które doprowadzić by miały do wyboru generała Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta. Warto sięgnąć po tę książkę. Zanim jednak Państwo to zrobią zachęcam do zapoznania się z materiałem dotyczącym TW “Wolskiego” zaraz po wyborze go na posła w 1989 roku. Kolejny donos oraz gratulacje SB niedługo po wyborze. Sebastian Pilarski
Prawo norymberskie dla palących Nazistowską ustawę przeciw palaczom tytoniu przygotowali posłowie z Komisji Zdrowia polskiego parlamentu. Zapalić papierosa, pykać fajkę czy delektować się cygarem nie będzie można praktycznie nigdzie. Nawet w samochodzie, jeśli jest służbowy. Palacze tytoniu mają być traktowani jak Żydzi w hitlerowskich Niemczech. Tymczasem państwo polskie na konsumentach tytoniu zarabia miliardy złotych. Na dodatek to palacze ratują budżet i finansują leczenie innym, choć sami traktowani są dość podle. Już dziś palacze w Polsce nie mają łatwego życia. Na ulicach, pod biurowcami można zobaczyć zimą zmarzniętych ludzi, opatulonych w dreszcze, z trzęsącymi się rękami. To napiętnowani palacze papierosów, zmuszeni do wyjścia na zewnątrz, by „pociągnąć dymka”. W niektórych biurowcach można spotkać ludzi kucających na schodach lub okupujących całe klatki schodowe, by zapalić papierosa. W expresach polskich kolei dorośli ludzie zamknięci w toaletach przed wścibskim wzrokiem konduktora przypominają sobie szkolne czasy, gdy ukryci przed nauczycielem odpalali „fajka”. Nie lepiej jest w Sejmie, gdzie ustawiono dla palaczy specjalne przeszklone, małe kabiny, których nikt nie sprząta. Palący posłowie w malutkich klatkach równi są wtedy palącym sprzątaczkom. Palacze wyrobów tytoniowych są w Polsce obywatelami drugiej kategorii. Cały czas trwa na nich nagonka. Dochodzi do sytuacji, iż lekarze odmawiają leczenia chorego, jeśli dowiedzą się, że mają do czynienia z palaczem papierosów. W mediach ciągle słychać narzekania na palaczy. Po prostu ten, kto pali, jest człowiekiem gorszym. Polski rząd z kolei ustanawia oficjalne programy dręczenia swych obywateli za sam fakt palenia tytoniu. Sytuacja w Europie, w tym i w Polsce, przypomina nazistowską nagonkę na Żydów, zanim zaczęto ich mordować w obozach koncentracyjnych.
Zakazać wszystkiego Posłowie z sejmowej Komisji Zdrowia zakończyli właśnie prace nad projektem nowelizacji ustawy o ochronie zdrowia przed następstwami używania tytoniu i wyrobów tytoniowych. Nowe prawo zakaże palenia wyrobów tytoniowych praktycznie wszędzie. Nie będzie można zapalić papierosa, cygara czy pykać z fajki w żadnych miejscach publicznych, a więc np. w kawiarniach, restauracjach, pubach i dyskotekach. W miejscach pracy także nie będzie wolno palić, a dodatkowo nie będzie można wyznaczyć żadnego miejsca do palenia. Hotele, pensjonaty, domy wypoczynkowe czy młodzieżowe hostele też nie będą mogły pozwalać na konsumpcję wyrobów tytoniowych. Nawet w samochodzie, jeśli jest służbowy, będzie obowiązywał zakaz palenia. Jedyne miejsce, gdzie będzie można delektować się tytoniem, to własne mieszkanie lub dom. Ale już nie ogród. Projekt nowego prawa wprowadza także cenzurę. W internecie nie będzie można sprzedawać tytoniu i jego wyrobów, a w prasie, radiu czy telewizji nie będzie wolno pisać i mówić o paleniu. Nawet nie będzie można wydawać gazety o wyrobach tytoniowych ani założyć witryny internetowej czy forum dla koneserów np. cygar. Po prostu wszystko będzie zakazane. Będzie wolno jedynie sprzedawać wyroby tytoniowe. To już nie dziwi, jeśli przyjrzymy się, ile palacze wpłacają pieniędzy z podatków do budżetu państwa.
Miliardy od palaczy Mimo zmasowanej nagonki na konsumentów wyrobów tytoniowych, traktowania ich jako obywateli drugiej kategorii, wrzasków na temat skutków „biernego palenia” i innych represji palacze oddają do budżetu państwa mniej więcej tyle samo pieniędzy co właściciele samochodów. Wyroby tytoniowe obłożone są podatkiem akcyzowym, którego stawka rośnie co roku o ok. 20%! W 2003 roku palacze tytoniu wpłacili z tego tytułu do państwowej kasy prawie 8,5 mld złotych. W 2009 roku wpływy z podatku akcyzowego od tytoniu to już ponad 15 mld złotych. Mniej więcej tyle samo wyniosły wpływy z akcyzy na paliwa. Do tego doliczmy jeszcze podatek VAT. To jakieś 5 mld zł ze sprzedaży paczek papierosów. Doliczając pozostały tytoń – do skręcania, do fajek, cygara oraz cygaretki – otrzymamy prawie 6 mld zł wpływów z podatku VAT od palaczy. W 2009 roku ta jedna z najgorzej traktowanych grup obywateli oddała państwu w formie podatków 21 mld zł ze swoich pieniędzy. Lecz to nie wszystkie wpływy budżetowe od palaczy. Państwo czerpie jeszcze podatki z wyrobów „okołotytoniowych”, czyli ze sprzedaży zapalniczek, gazu i benzyny do nich, fajek, etui na papierosy, tytoń, sprzęt fajkowy itp. akcesoriów. Także inne gałęzie przemysłu czerpią zyski z branży tytoniowej. W końcu do produkcji papierosów potrzebna jest bibuła i papier na opakowania, czyli przemysł papierniczy i drzewny odprowadza podatki od swych wyrobów zakupionych przez palaczy tytoniu. Można więc spokojnie uznać, iż około 25 mld zł rocznych wpływów pochodzi od konsumentów tytoniu.
Tytoń ratuje budżet Zwolennicy nazistowskiego prawa ciągle powtarzają, iż koszty leczenia palących tytoń i akcji propagandowych o szkodliwości jego konsumpcji przewyższają wszystkie wpływy podatkowe ze sprzedaży i produkcji tytoniu trzy-, a nawet czterokrotnie. W 2007 roku takie właśnie wyliczenia przedstawił Tadeusz Parchimowicz z Departamentu Zdrowia Publicznego Ministerstwa Zdrowia. Tymczasem biuro prasowe NFZ twierdzi, iż nie można policzyć, ile kosztuje leczenie chorób wywołanych paleniem tytoniu, a tym bardziej nie wiadomo, ile kosztuje leczenie „biernego palenia”. Zatrzymajmy się przy wyliczeniach p. Parchimowicza z Ministerstwa Zdrowia. Według niego, trzykrotnie, a nawet czterokrotnie więcej pieniędzy budżet wydaje na walkę ze skutkami palenia, niż wynoszą wpływy od palaczy. Jeśli więc rocznie palacze wpłacają około 25 mld zł, to na walkę z paleniem tytoniu państwo polskie musi wydawać rocznie, wg wyliczeń urzędnika Ministerstwa Zdrowia, 75-100 mld zł!!! To wierutna bzdura. Całoroczny budżet NFZ na ten rok ma wynieść ok. 52 mld zł. Gdyby trzymać się wyliczeń p.Parchimowicza, należałoby wnioskować, że NFZ leczy tylko palaczy i choroby wywołane paleniem. Z kolei z corocznych informacji rządu na temat walki z paleniem tytoniu przedstawianych Sejmowi wynika, iż na akcje propagandowe, jak za czasów Hitlera czy Stalina, przeznacza się rocznie trochę ok. 2,5 mln zł. Z tych liczb wynika za to coś innego. Prawie połowa pieniędzy wydawanych przez państwo na leczenie wszystkich Polaków pochodzi od palaczy tytoniu. Finansują więc oni leczenie innym osobom – także tym, które palaczy traktują dość podle i wymyślają, jak im uprzykrzyć życie. Teraz powinni się zreflektować i raczej im dziękować. 25 mld zł to połowa tegorocznego deficytu budżetu państwa. Jeśliby więc wszyscy palacze nagle rzucili palenie i zaprzestali kupowania wyrobów tytoniowych, nastąpiłoby załamanie finansów państwa. Brak miliardów złotych od konsumentów tytoniu przy obecnej strukturze wydatków stanowiłby poważny problem, który groziłby największym kryzysem finansowym w Polsce – drugą Argentyną.
Pierwsi byli naziści Nad tym wszystkim nie zastanawiają się następcy Adolfa Hitlera, którzy chcą wprowadzić w Polsce nazistowskie prawo. Bowiem jakoś się nie wspomina, że pierwszym politykiem, który postanowił wykorzystać aparat państwa i prawo do walki z paleniem tytoniu był właśnie szef NSDAP i niemiecki dyktator. Po dojściu do władzy Hitler rozpoczął pierwszą w cywilizowanych krajach rządową kampanię przeciw palaczom. Jej częścią było wprowadzenie ustaw dyskryminujących palaczy i zakazujących palenia w miejscach publicznych. Z kolei propaganda nazistowska porównywała palaczy do Żydów i przedstawiała palenie jako brudny zwyczaj Żydów, Cyganów, Murzynów i Indian, a więc „podludzi”. To właśnie wprzęgnięcie państwowej machiny w walkę z konsumentami tytoniu jest pomysłem nazistów i tym samym nazistowską metodą propagowania tej totalitarnej ideologii. Hitlerowskie władze wprowadziły zakaz palenia w urzędach, transporcie publicznym, na uczelniach i w szkołach, w domach wypoczynkowych, urzędach pocztowych, w wielu restauracjach i barach, w szpitalach i miejscach pracy, a rząd przyznawał nagrody urzędnikom, którzy rzucili nałóg. Zakazano reklamy wyrobów tytoniowych i wszystkiego, co z nimi związane. Propaganda dr. Goebbelsa wezwała do niepalenia w prywatnych samochodach i rozpoczęła wielką akcję plakatową przeciw palaczom, a do programów szkolnych wprowadzono obowiązkowe lekcje z zagrożeń dla aryjskiej rasy wynikających z palenia tytoniu. Hitlerowscy naukowcy pisali prace dowodzące np., że palenie papierosów powoduje „samoistne poronienia” i uszkodzenia płodów. Palące kobiety były przedstawiane w naukowych opracowaniach jako nie nadające się na żony i matki dla prawdziwych Niemców. Oczywiście na tytoń Hitler nałożył najwyższe w Europie podatki. Nie mówi się też o innym przerażającym fakcie. Otóż określenia „bierne palenie” pierwszy użył hołubiony przez samego Hitlera i nazistów Fritz Lickint z Drezna, który stanął na czele założonej przez narodowych socjalistów Ligi Antynikotynowej. Organizacja ta miała wymyślać naukowe uzasadnienia zakazów palenia. Sam Fritz Lickint opublikował także pracę, która miała udowodnić, iż picie kawy powoduje raka tak samo jak palenie tytoniu.
Uchronić cywilizację Jak widać, walka z palaczami została już dość dobrze przećwiczona przez oficerów SS i Gestapo oraz naukowców, którzy swą przyszłość widzą tylko i wyłącznie w komitywie z władzą i na jej potrzeby są w stanie udowodnić każdą tezę. Europejska cywilizacja pali od przeszło 500 lat i w tym czasie średnia długość życia cały czas wzrasta, a nie spada. Także populacja ludzka przyrasta, zamiast się zmniejszać. Jeśli w końcu nie przerwie się obłędnego napuszczania niepalących na palących, jeśli nie przerwie się obłędnej nagonki na palaczy tytoniu – prędzej czy później zacznie się to, do czego doprowadziły rządy nazistów. Obozy koncentracyjne znów zaczną działać. Dariusz Kos
Trudno o optymizm Wnowy rok 2010 wkroczyliśmy ze zmienioną Traktatem Lizbońskim sytuacją prawnomiędzynarodową: jako część składowa nowego państwa, Unii Europejskiej, powołanego tym Traktatem. Patrząc od strony politycznej – to nowe państwo, o niedoprecyzowanych kompetencjach, prowadzić będzie politykę satysfakcjonującą w pierwszym rzędzie Niemcy i Francję, z uwzględnieniem i tej okoliczności, że między Niemcami a Rosją zawiązało się kilka lat temu strategiczne partnerstwo. Można przyjąć uzasadnioną hipotezę, że w tym partnerstwie Rosji zależy szczególnie na niemieckiej pomocy w wypieraniu z Europy wpływów i amerykańskiej obecności militarnej, Niemcom zaś – na rosyjskiej pomocy w odrabianiu politycznych strat wojennych, poniesionych wskutek przegrania II wojny światowej. Do „odrobienia” pozostały Niemcom – patrząc z ich punktu widzenia – restytucja niemieckiej własności, a potem politycznych wpływów na polskich Ziemiach Zachodnich (i w Czechach) oraz wyswobodzenie niemieckiej Bundeswehry spod dotychczasowej kurateli NATO-wskie, więc amerykańskiej. Traktat Lizboński może stanowić tę cezurę, od której realizacja tych wspólnych interesów niemiecko-rosyjskich wkroczy w intensywniejszą niż dotąd fazę. Szczególnie zagrożona może być polska własność na Ziemiach Zachodnich, a niektóre zapadające już wyroki sądowe potwierdzają te obawy. Ani władze PRL-owskie (dufne w niezmienność podziału Europy i zwalczające z przesądów ideologicznych wszelką własność prywatną), ani kolejne rządy po 1989 r. nie zagwarantowały polskim użytkownikom wieczystym nieruchomości na Ziemiach Zachodnich ani aktów notarialnych, potwierdzających ich stan posiadania, ani niezbędnych wpisów do ksiąg wieczystych. Takimi dokumentami dysponują natomiast przesiedleni Niemcy i okazuje się, że dla sądów są to dokumenty rozstrzygające, nie zaś powojenne ustalenia zwycięskich aliantów... Dziwne i znamienne, że po wyroku w sprawie Agnes Trawny, obywatelki niemieckiej, której polski sąd potwierdził prawo własności – rząd Tuska nie zabrał głosu i zachowuje nadal milczenie. Warto przy okazji podkreślić, że obecnie, pod rządami Traktatu Lizbońskiego, prawo europejskie ma bezpośrednie zastosowanie przed prawem polskim, a zatem prawne możliwości obrony polskich interesów uległy znacznemu pogorszeniu. Do nowego państwa związkowego, jakim pod Traktatem Lizbońskim stała się Unia Europejska, przystąpiliśmy ponadto z gospodarką, którą określić można nie tyle jako „gospodarkę wolnorynkową”, co „kapitalizm kompradorski” z elementami „republiki bananowej”. Kapitalizm kompradorski to niegdysiejsze określenie gospodarki krajów kolonialnych, w których wąskiej warstwie ludności tubylczej zezwalano na poważną działalność gospodarczą pod ścisłym warunkiem, że kolaborować będzie politycznie z krajem kolonizatorów; republika bananowa to określenie gospodarki, w której na poważną działalność gospodarczą mogą liczyć tylko nieliczne osoby, tkwiące głęboko w układach władzy. Przedstawianie opinii publicznej tej „mieszanki” dwóch najgorszych form uzależnienia przedsiębiorczości od polityki jako „gospodarki wolnorynkowej” jest wielkim nadużyciem terminologicznym. Wprowadzani w ten sposób w błąd obywatele skłonni są bowiem winić za swą kiepską sytuację materialną sam system gospodarki wolnorynkowej, skłonni są tęsknić za dawnymi rozwiązaniami socjalistycznymi... Niewykluczone, że w interesie państw ościennych, zwłaszcza obydwu strategicznych partnerów, leży właśnie teraz utrwalenie w Polsce obecnego modelu spaczonej politycznie gospodarki, tej fatalnej mieszaniny „kapitalizmu kompradorskiego” i „republiki bananowej”, mieszaniny, która fatalnie hamuje rodzime, polskie siły wytwórcze, polską przedsiębiorczość, ogranicza konkurencję naszej gospodarki na rynkach światowych, hamuje rozwój kraju. Rząd Tuska fatalnie zmarnował już ponad dwa lata sprawowania władzy i nawet w obliczu poważnego ograniczenia dotychczasowej suwerenności państwa polskiego Traktatem Lizbońskim nie uczynił nic, by ów narzucony Polakom „planem Balcerowicza” system gospodarczy, kompradorski kapitalizm z elementami republiki bananowej, zastąpić rozwiązaniami korzystnymi dla autentycznej wolnej przedsiębiorczości. Zarówno obecny kształt systemu podatkowego, jak i żałosny stan finansów państwa, rosnący niepokojąco deficyt budżetowy czy zatrważający dług publiczny potwierdzają tylko zasadność obaw o gospodarczą kondycję kraju w najbliższej przyszłości. Tymczasem „zajęcia” rządzących PO i PSL (jak nie afera hazardowa, to walka o wpływy w „Orlenie”...), towarzyszące tym „walkom buldogów pod dywanem” większe i mniejsze skandale utwierdzają w przeświadczeniu, że gremia kierownicze tych partii (więc i państwa) kontentują się już tylko zewnętrznymi znamionami władzy. Rodzi się zatem uzasadnione pytanie: czy te zewnętrzne już tylko znamiona władzy muszą nas kosztować tak drogo, jak do tej pory – czy może w zmienionej sytuacji dałoby się je radykalnie ograniczyć? Ale podobnie jak gospodarczy liberalizm Platformy Obywatelskiej okazał się wielkim pozorem, a „przyjazne państwo” Tuska nabiera coraz więcej elementów „demokracji policyjnej” – tak i pożądane zmniejszenie ogromnych wydatków biurokracji państwowej nie rysuje się na dostrzegalnym horyzoncie politycznym. Trudno więc o optymizm na progu nowego roku. Wręcz przeciwnie. Marian Miszalski
Nie musimy udawać? Nasi okupanci pragną za wszelką cenę skupić naszą uwagę na sobie, żeby w ten sposób odwrócić ją od rzeczywistych zagrożeń, jakie swoją lekkomyślnością ściągnęli na nasze państwo i na nas samych. Oto na przełomie roku najważniejszą sprawą okazał się udział posła Zbigniewa Wassermanna i posłanki Beaty Kempy w komisji hazardowej. Wprawdzie wiadomo, że ta komisja niczego nie wyjaśni, ani nawet nie ustali, bo pociągający naszych mężów stanu za sznurki starsi i mądrzejsi nie życzą już sobie żadnych hałasów wokół tej sprawy, ani tym bardziej – żadnych „wyjaśnień” - ale obecność wspomnianych posłów PiS w komisji hazardowej staje się dla całej partii kwestią prestiżową. A gdy w grę wchodzi prestiż, inne sprawy w ogóle się nie liczą i dlatego informacja podana przez panią senator Arciszewską-Mielewczyk o KILKUNASU TYSIĄCACH pozwów przygotowanych przez niemieckich właścicieli nieruchomości, nie wywołała ani w mediach, ani – tym samym w opinii publicznej, żadnego rezonansu. Tymczasem jest to sprawa znacznie ważniejsza od tego, czy w komisji hazardowej będzie zasiadał pan poseł Wassermann, czy pani posłanka Kempa. Mówiąc szczerze, w porównaniu z wagą tej wiadomości, cała ta komisja hazardowa i jej końcowe, przesiąknięte fałszem i krętactwami wypociny, nie mają najmniejszego znaczenia. Powiem więcej – większego znaczenia nie mają nawet przypadające w tym roku tubylcze wybory prezydenckie. Kilkanaście tysięcy procesów rewindykacyjnych na Ziemiach Zachodnich oznaczałoby, że mamy do czynienia z zaplanowaną i znakomicie skoordynowaną AKCJĄ mającą na celu doprowadzenie do zmiany na tym obszarze stosunków własnościowych. Wprawdzie już przed laty publicznie ostrzegałem przed taką akcją ze strony niemieckiej, ale optymistycznie zakładałem, że będzie ona prowadzona przed trybunałem w Strasburgu. Tymczasem okazało się, że lekceważone przez naszych durniów Powiernictwo Pruskie jednak lepiej spenetrowało istniejące możliwości i obecną akcję rewindykacyjną z powodzeniem prowadzi przed sądami polskimi, które orzekają na korzyść niemieckich powodów. W rezultacie strona polska nie będzie mogła nawet pisnąć przeciwko jakimkolwiek następstwom tej akcji, bez ryzyka, a właściwie już nawet nie ryzyka, tylko całkowitej pewności ośmieszenia się przed światem. Obecnie mamy do czynienia właściwie z jej pierwszym etapem, po którego pomyślnym zakończeniu nastąpi etap drugi w postaci „uznania praw” niemieckich wypędzonych – czego expressis verbis domagały się CDU i CSU w deklaracji z maja ubiegłego roku – to znaczy uznania ich praw własności do nieruchomości obejmujących jedną trzecią polskiego terytorium państwowego. Wbrew bęcwalskim deklaracjom naszych mężów stanu, jakoby deklaracja ta była jedynie fajerwerkiem wyborczym, w kontekście wspomnianej akcji trudno nie potraktować jej jak najbardziej serio. Na jakiej podstawie zakładali oni, że CDU i CSU w tej sprawie tylko sobie żartuje – trudno zgadnąć. Najbardziej prawdopodobnym wyjaśnieniem jest poczucie bezradności wobec tego cierpliwego i metodycznego postępowania strony niemieckiej, połączonego z wykorzystaniem rozbudowanej agentury w Polsce, na które strona polska próbuje ostatnio odpowiadać spóźnionymi improwizacjami. A skoro nie można zastosować nawet ulubionej przez naszych państwowych dygnitarzy metody groźnego kiwania palcem w bucie, najlepiej udawać, że się nic nie widzi, ani nie słyszy, a jeśli już nawet coś się zobaczy czy usłyszy – że nic się nie rozumie. Krótko mówiąc – udawać głupiego, co nawiasem mówiąc, naszym dygnitarzom przychodzi tak łatwo, że aż nasuwa podejrzenia, że wcale nie muszą niczego udawać. Zmiana stosunków własnościowych na Ziemiach Zachodnich w tej sytuacji wydaje się jedynie kwestią czasu. Ale oczywiście na tym się nie skończy, ponieważ zmiana ta stanowi znakomity punkt wyjścia do następnego ruchu, który może przybrać postać oddolnej, arcydemokratycznej inicjatywy plebiscytu z udziałem właścicieli nieruchomości, którzy zapragnęliby odpowiedzieć na pytanie, do której stolicy wygodniej byłoby im odprowadzać podatki. Gdyby okazało się, że wygodniej do Berlina, wówczas Berlin, zbierając podatki z tego obszaru, siłą rzeczy przyjąłby na siebie zobowiązanie rozciągnięcia tam swojej kontroli wojskowej, policyjnej i sądowej, a więc – przejęcia uprawnień władzy państwowej de facto. Nie musi to pociągać za sobą jakichś spektakularnych rugów polskich posiadaczy. Przeciwnie – takiej ostentacji wszyscy będą unikać, natomiast polscy posiadacze będą musieli płacić niemieckim właścicielom czynsz i niezawisłe sądy z pewnością obowiązek ten wyegzekwują. To są perspektywy tak nieprzyjemne, że nikt nie ma głowy ani też chęci, żeby o nich nawet myśleć. Wobec takiej alternatywy przekomarzania przed komisją hazardową nie tylko pozwalają ratować resztki twarzy, ale są prawdziwym wytchnieniem. SM
Bis dat, qui cito dat (cum adnotatione!) We wtorek, 12 stycznia, zatrzęsła się ziemia pod Port-au-Prince. Telewizje zaczęły na wyścigi podawać informacje o rannych, zabitych – i wysiłku ratowników. Między innym „nasze” telewizje podawały wypowiedź polskiego speca od ratownictwa - że przy ratowaniu ludzi najważniejsze są pierwsze godziny; po dwóch dniach nie ma już raczej kogo ratować.
W piątek, 15 stycznia na Haiti wybrało się grono polskich ratowników. Niestety: lotnisko na Haiti uznało, że grabarze nie są już specjalnie potrzebni i skierowało ich do Santiago de los Caballeros, w Dominikanie. Do Port-au-Prince mają dotrzeć w sobotę wieczorem.
Dla Polski jest, oczywiście, bardzo korzystne, że ratownicy potrenują w warunkach rzeczywistych, a nie w sztucznych, szkoleniowych. Doświadczenie jest bezcenne. Nie nazywajmy tego jednak „pomocą humanitarną”. Czy przynajmniej w Polsce ratownicy potrafią się zmobilizować i pojawić na miejscu katastrofy po dwóch godzinach – a nie piątego dnia? Adnotacja: Podobno potrafią - i podobno nawet meldowali pierwszego dnia gotowość wylotu. W takim razie domagam się wywalenia z roboty (a może i oskarżenia o narażenie życia ludzkiego!) urzędników, dzięki którym wylecieli dopiero piątego! A - i od razu odpowiadam {~ja} piszącemu: "W k*rwinlandzie ratownicy-prywaciarze by się poraczyli dopiero wtedy gdyby im się z góry zapłaciło". Nie koniecznie: przed I WŚw., w kapitaliźmie przecież, w TOPR byli ochotnicy - natomiast w PRL, o ile pamiętam, GOPRowcy byli (nędznie...) opłacani. Jak będzie w Korwinlandzie - nie wiem. Warto natomiast spytać: jak jest teraz? Konkretnie: czy za ten wylot ratownicy otrzymają pieniądze? Ja bym, proszę {~ja}, poleciał za darmo... JKM
Drobne uwagi do zeznań Kapicy Notatka z 27 sierpnia nadal tajemnicza Brygida Grysiak opublikowała na swoim blogu zrzut ekranu jaki Ministerstwo Finansów przesłało na potwierdzenie daty utworzenia notatki Kapicy ze spotkania z Chlebowskim. Według zrzutu z ekranu dokument został utworzony kilkanaście minut po 14-tej. Kapica zeznał, że spotkanie z Chlebowskim odbyło się po 14-tej (nieznacząca różnica z notatką, według której było to przed 14-tą), co by znaczyło, że zaczął pisać notatkę dosłownie po wyjściu ze spotkania, które musiało być bardzo krótkie. Aha, jeszcze zanim ją zaczął pisać zdążył poinformować ustnie o tym spotkaniu ministra Rostowskiego ("Ustnie, po czym sporządziłem notatkę i przekazałem panu ministrowi Rostowskiemu"), z którym - jak wiemy - kontaktuje się tylko w sprawach najwyższej wagi (taką nie było na przykład wydane mu w czasie urlopu polecenie pisania nowej ustawy). Na pewno warto jednoznacznie rozstrzygnąć sprawę notatki, nie tylko daty jej utworzenia (na podstawie czegoś bardziej wiarygodnego niż zrzut ekranu), ale także losów, czy na pewno nie została przekazana razem z dwoma innymi do Kolegium ds. Służb Specjalnych, i tylko my mieliśmy o tym nie wiedzieć. Ciekawe, że Kapica wręcz prosił Rostowskiego o przekazanie notatki Tuskowi. Tym bardziej dziwi, że ten jej nie chciał.
"Prawdziwą wojnę stoczyłem...ale we środę" Przesłuchanie Kapicy wyjaśniło jeden z wątków ze stenogramów Sobiesiaka. Gdy Chlebowski meldował swojemu mocodawcy "Prawdziwą wojnę stoczyłem w czwartek", pomylił dni. Chodziło o środę. We środę 16 lipca, tak jak to zresztą zapowiadał dzień wcześniej Sobiesiakowi, Chlebowski rozmawiał z Kapicą o nieudanych przetargach. To o nie, a nie o ustawę, stoczył w interesie Sobiesiaka "prawdziwą wojnę". Kapica dość dokładnie o tym mówił, i pokrywa się to z tym, czego - według wywiadu dla "Polski" Chlebowski rzekomo nie robił, choć mógł. To że Chlebowski w wywiadzie skłamał nie dziwi, dziwi natomiast po co wywołał ten temat, skoro wiadomo było, że jest ktoś kto wie jak było i może zechcieć sprostować. Na tym etapie Chlebowski musiał więc sądzi, że nikt tego prostować nie będzie. Zapewne nie bezpodstawnie liczył, że z pomocą kolegów jakoś się wykręci, a fakt jego lobbingu na rzecz Sobiesiaka nigdy nie wypłynie. szkoda, że posłowie nie spytali Kapicy dlaczego przesyłając komisji w listopadzie ogromny plik dokumentów, nie dołączył do nich notatki ze spotkania z Chlebowskim. 22 października przekazał ją prokuraturze, musiał więc wiedzieć, że ma znaczenie dla oceny tego czym się zajmuje komisja gdy niedługo później przygotowywał materiały dla komisji. Mam wrażenie, że trzymanie notatki w tajemnicy aż do przesłuchania, i wrzucenie jej na samym jego początku miało skupić całą uwagę na tym jednym wątku pogrążającym do reszty i tak już politycznego trupa, jakim jest Chlebowski. Dzięki notatce udało się nie wyłapać kilku równie ciekawych wątków. I odwrócić uwagę od postaci, które jeszcze mają szanse. Na przykład od Szejnfelda. Kapica zaprzecza sam sobie tłumacząc Szejnfelda Ciekawie zeznawał Kapica na temat Szejnfelda i jego interwencji "last minute" 17 lipca 2008, kiedy ten w faksie wysłanym po 14-tej oprotestował dopłaty. Dopytywany przez Kempę dlaczego wniosek Szejnfelda nie został odrzucony jako nieregulaminowy (bo zgłoszony po terminie), Kapica tłumaczył.
Beata Kempa: I właśnie w tym samym dniu wpłynęły uwagi pana ministra Adama Szejnfelda. One wpłynęły po zakończeniu obrad tegoż komitetu. Wcześniej, myślę, patrząc na te, czy śledząc te uwagi, one w mojej ocenie, panie ministrze, nie były na tyle kontrowersyjne, żeby ich nie rozstrzygnąć w trybie normalnym na komitecie RadyMinistrów. Jacek Kapica: No, ale skoro wpłynęły po komitecie, to nie można było…
Beata Kempa: Czy wcześniej była jakaś rozmowa, był sygnał, był sygnał w stosunku do pana, że jakieś uwagi mogą jeszcze wpłynąć, że jakieś kontrowersje jeszcze są wokół tej ustawy? Jacek Kapica: Nie, nie. Myślę, że pan… z tego, co pamiętam, pan minister Adam Szejnfeld podniósł te uwagi ustnie na komitecie. Z dokumentacji, którą państwo też macie, jak zobaczycie……jest metryczka faksowa. Dokument wpłynął do komitetu o godz. 14.04, czyli w trakcie jego trwania, i, podejrzewam, dlatego został, istnieje informacja, że wpłynął po komitecie, ponieważ obsługa komitetu była na posiedzeniu komitetu. I z tego, co pamiętam, pan minister Szejnfeld podniósł te uwagi, a potem cała dokumentacja w momencie, kiedy... potem tej dokumentacji nadano normalny tryb procedowania, jakby dokument wpłynął na komitet.
Beata Kempa: No, ale skoro pan minister Szejnfeld ustnie podniósł tą uwagę, bez zachowania jakby procedury, to proszę powiedzieć, jak pan odniósł się do tej uwagi pana ministra Szejnfelda. Jacek Kapica: Pani poseł, regulamin komitetu mówi o tym, że minister może zgłosić uwagę, może zgłosić ją również ustnie na posiedzeniu komitetu. (...)
Beata Kempa: Zatem minister Szejnfeld na posiedzeniu komitetu był, że tak powiem, miał jasne stanowisko pana jako przedstawiciela ministra finansów co do waszego stosunku co do uwag pana ministra Szejnfelda, powinien mieć jasne stanowisko już w momencie komitetu. Jacek Kapica: Tak było zarówno w trakcie procedowania komitetu 17 lipca, jak i 18 września.
Beata Kempa: Czyli, będąc tego świadomy, dlaczego wnosi uwagi po terminie? Jacek Kapica: Czyli wniósł, minister gospodarki wniósł uwagę na posiedzeniu komitetu, ustnie.
Beata Kempa: Po terminie. Jacek Kapica: Wpłynęła w trakcie posiedzeń komitetu i została podniesiona przez członka Rady Ministrów, przedstawiciela Ministerstwa Gospodarki w trakcie posiedzenia komitetu. Cytuję obszernie, żeby była pełna jasność co do obecnego stanowiska Kapicy na ten temat. Kapica zeznał, że w zasadzie Szejnfeld swoich pisemnych uwag wcale nie wniósł po terminie, po terminie jedynie przysłał uwagi, które zgłosił ustnie w trakcie posiedzenia komitetu. Tyle że wersja ta stoi w całkowitej sprzeczności z tym co Jacek Kapica zawarł w piśmie do Małgorzaty Hirszel, odnosząc się w nim właśnie do pisma Szejnfelda z 17 lipca 2008 i posiedzenia po którym wpłynęło. Jacek Kapica: W trakcie posiedzenia Komitetu Stałego Rady Ministrów w dniu 17 lipca 2008, Ministerstwo Gospodarki nie zgłaszało uwag w tym zakresie. Nie przedstawiało ich na wcześniejszym etapie procedowania. Szkoda, że nikt nie zapytał Kapicy o te rozbieżności, bo wydaje mi się trochę dziwne, że po półtora roku przypomniał sobie, że Szejnfeld osobiście te uwagi ustnie zgłaszał. Tym bardziej, że nie mógł sobie odświeżyć pamięci dokumentami, bo ani w podsumowaniu tamtego posiedzenia, ani w cytowanym przeze mnie piśmie samego Kapicy nie ma ani słowa o ustnie zgłaszanych uwagach Szejnfelda. Co więc odświeżyło Kapicy pamięć?Mam nadzieję, że posiedzenie było protokołowane i uda się jednoznacznie ustalić, czy i co zgłaszał Szejnfeld.
Leniwe początki nowej ustawy Michał Boni: W wyniku tego spotkania z 30 lipca 2009 r. na początku sierpnia przez ministra Kapicę, mnie, w połowie sierpnia także przez pana ministra Cichockiego ze względu na potrzebę zapewnienia swoistej tarczy antykorupcyjnej dla całego procesu przygotowywania tych rozwiązań prace zostały rozpoczęte. Mamy gotowe założenia do ustawy o grach losowych i zakładach wzajemnych. Ten dokument będzie w najbliższym czasie opracowywany przez Rządowe Centrum Legislacji - założenia liczą 25 stron - i przedstawiony w trybie pilnym do procedowania. (...) Chcielibyśmy bardzo szybko wszystkie te rozwiązania, które na spotkaniu 30 lipca pan premier Donald Tusk postulował, wprowadzić w życie. Tak mówił w Sejmie minister Boni 8 października. Tymczasem z zeznań Kapicy wynika, że dopiero tego dnia powstał zespół mający pracować nad ustawą a Kapica przedstawił swoje autorskie założenia do ustawy, których pisanie zadał mu na urlopie Boni,a o czym szef Kapicy dowiedział się dopiero 26 sierpnia, przy innej okazji. Jacek Kapica: Tak, rozmawialiśmy z panem premierem na spotkaniu 8 października na temat kształtowania nowej ustawy o grach hazardowych. Wtedy w spotkaniu uczestniczył najprawdopodobniej minister Rostowski, minister Berek, minister Boni, ja, minister Cichocki. I wtedy na tym spotkaniu, po różnej wymianie zdań, ponieważ ja już byłem na etapie przygotowywania różnego rodzaju rozwiązań, pan premier powołał, no, ten nieformalny zespół znany publicznie, czyli pod przewodnictwem pana ministra Boniego, który prowadził i koordynował te prace, pana ministra Berka, który odpowiadał za zabezpieczenie legislacyjne, i z moją osobą, która miała wspierać i zabezpieczać merytorycznie prowadzone prace nad nową ustawą o grach hazardowych. (...) 26 sierpnia po spotkaniu, kiedy poinformowałem premiera o tym, że minister Boni zlecił mi takie, prowadzenie takich analiz, pan premier stwierdził, że, żebym dalej prowadził te prace, a informacja o tym, kiedy podejmiemy proces legislacyjny, zostanie mi przedstawiona w terminie późniejszym. I potem mamy w tej sprawie spotkanie 8… Tak, 8 października w gabinecie premiera odbyło się spotkanie – w którym uczestniczyli pan premier, minister Rostowski, minister Boni, Arabski, Cichocki, Berek i ja – którego celem było przedstawienie premierowi i przedyskutowanie głównych założeń do ustawy o grach. Na spotkaniu pan premier powołał zespół roboczy – jak państwu mówiłem – w grupie, w składzie: minister Boni, minister Berek i ja.
Beata Kempa: Czyli 8 były października dopiero założenia, czy też pan miał gotowy projekt ustawy? Jacek Kapica: Nie, to były założenia, moje. Data 30 lipca od początku nie pasowała do niczego, zeznania Kapicy i Rostowskiego tylko to potwierdzają. Nie wygląda na to, żeby przed 8 października trwały jakieś intensywne prace z udziałem Boniego i osłoną antykorupcyjną Cichockiego. Wszystko wskazuje na to, że 3 sierpnia Boni zadał wypoczywającemu Kapicy "pracę domową", nad którą on sobie spokojnie pracował, nie wspominając o tym nawet swojemu szefowi, dopiero 26 sierpnia powiedział o tym Tuskowi, przy okazji dowiedział się też Rostowski. A potem przez półtora miesiąca nie wiadomo co się działo, aż do 8 października kiedy Kapica pokazał założenia, Tusk powołał zespół i Boni mógł powiedzieć, że już od 30 lipca praca wre i jest na ukończeniu. 30 lipca wygląda coraz ciekawiej. Dlaczego ta data jest taka ważna?
Kataryna
17 stycznia 2010 Zaświadczenie o czystośći wody święconej... będzie wymagane wkrótce , jak tak dalej gładko pójdzie , przy budowie orwellowskiego państwa opiekuńczo- bezpiecznego , którego budowie się przyglądamy od dwudziestu lat- budowy III Rzeczpospolitej, zwanej od czasu do czasu – przez propagandę- „ młodą demokracją”. Strach pomyśleć, jak ta młoda demokracja się zestarzeje.. Zresztą każdą dekorację można w końcu wymienić.. To tylko kwestia kosztów! A marnotrawstwa ci u as dostatek- jedno marnotrawstwo więcej, jedno mniej.. Jak to zeznawał jeden z wypadkowiczów?” Jechałem sobie spokojnie, a tu nagle zaatakowała mnie wysepka tramwajowa i nie wiedziałem również , że po północy też obowiązuje ograniczenie prędkości”(???) A nas atakuje systematycznie Unia Europejska, jeśli chodzi o sprawy bezpieczeństwa. Nie wiem dokładnie od kiedy, ale w sprzedaży pojawiły się zapalniczki gazowe napełnione tylko w dwóch trzecich pojemności- gazem. (???). Dlaczego do dwóch trzecich? Dla naszego bezpieczeństwa, bo zapalniczka może wybuchnąć. To jest wymóg unijny. Najlepiej napełnić ją do polowy- będzie jeszcze bezpieczniej, albo nie napełniać jej wcale, będzie superbezpiecznie. Może i może, ale nie słyszałem jeszcze o takim przypadku, choć przypadki chodzą po ludziach, szczególnie palących papierosy, których władza socjalistyczna jakoś szczególnie nie darzy sympatią , przeganiając ich jak bydło zewsząd gdzie tylko można. Palacze są w Polsce i w całej socjalistycznej Europie ludźmi drugiej albo i trzeciej kategorii i jakoś pan Rzecznik Praw Obywatelskich , dr Janusz Kochanowski, tą sprawą się nie interesuje. Tak jak agitował za zakupem szczepionek przeciw świńskiej grypie. Tu użył swojego autorytetu za nasze pieniądze. A przecież każdy powinien móc sobie zapalić jak ma taką potrzebę. W końcu to jego pieniądze i jego zdrowie. W kawiarniach prywatnych - nie, w restauracjach- nie, na swoim balkonie- nie! To gdzie? Jeszcze we własnym domu i samochodzie, ale przecież ten kłębiący się dym papierosowy wydobywa się na zewnątrz i zatruwa środowisko. Gdzie są służby środowiskowe? Dlaczego nie reagują na taki skandal? Ten przeklęty dym papierosowy , nie dość, że niszczy zdrowie to jeszcze tak żre oczy, ze nie można wytrzymać… Komisjo Zdrowia ,polskiego demokratycznego parlamentu i młodej demokracji! Niech Komisja skończy nareszcie z tym antycywlizacyjnym procederem. Człowiek kulturalny nie powinien palić, a jak pali, musi być wydany zakaz, przez demokratyczne państwo prawne, żeby nie palił. W końcu są zakazy po to, żeby się do nich stosować. Nawet w totalitarnym państwie prawnym i demokratycznym. Szkoda, że państwowi funkcjonariusze , symbolizujący” różne” partie demokratycznego establishmentu zgodne ze sobą co do zakazów palenia, nie podadzą do „publicznej „ wiadomości źródła tych ustaw norymberskich, pardon- ustaw przeciwko palaczom. To byłaby dopiero heca! Po dojściu do władzy Narodowo-Socjalistycznej Partii Robotniczej Niemiec, natychmiast Adolf Hitler przystąpił do kampanii przeciw palaczom, jeszcze przed kampanią wschodnią, i do wprowadzania ustaw zakazujących palenia w miejscach publicznych. Propaganda hitlerowska przedstawiała palenie jaki brudny zwyczaj Cyganów, Murzynów i Żydów oraz Indian. W „Najwyższym Czasie”, w numerze nr 3 z bieżącego roku , można sobie obejrzeć plakaty propagandowe z tamtego okresu. Towarzysze od Adolfa Hitlera( tak zwracali się do siebie!) wprowadzili zakaz palenia w urzędach, transporcie publicznym, na uczelniach, w szkołach, w domach wypoczynkowych, w restauracjach, urzędach pocztowych, w szpitalach i miejscach pracy, a rząd niemiecki- uwaga!- przyznawał nagrody urzędnikom, którzy rzucili nałóg.(???) Prawda, że niezły pomysł? Propaganda towarzysza Goebbelsa wciskała się wszędzie; wzywała do niepalenia w prywatnych samochodach i rozdymała walkę plakatową przeciw palaczom, których- trzeba przyznać uczciwie- w obozach koncentracyjnych – nie zamykano.. Do programów szkolnych wprowadzono obowiązkowe lekcje z zagrożeń dla aryjskiej rasy , w związku z paleniem, pisano „prace naukowe”, że palenie powoduje samoistnie poronienia i uszkodzenia płodów. Kobiety palące papierosy, były przedstawiane , jako nie nadające się na niemieckie żony(!!!) Jak pisze Dariusz Kos w swoim artykule „Prawo norymberskie dla palących w „ Najwyższym Czasie””:” Otóż określenia „ bierne palenie” pierwszy użył hołubiony przez samego Hitlera i nazistów Fritz Lickint z Drezna, który stanął na czele założonej przez narodowych socjalistów Ligi Antynikotynowej. Organizacja ta miała wymyślać naukowe uzasadnienia zakazów palenia. Sam Fritz Lickint opublikował także pracę, która miała udowodnić, iż picie kawy powoduje raka, tak samo jak palenie tytoniu”(???) I w takim socjalistycznym syfie ideologicznym żyjemy, a twórcy współcześni tego systemu, nie przyznają się skąd biorą swoje pomysły. Czyli następnym celem ataku propagandystów dbających o nasze zdrowie, po alkoholach i papierosach będzie kawa.. Niech pogodynka Kawa uważa! Zaczną od niej. Najlepiej jak już dzisiaj, szybko- zmieni nazwisko. Właśnie.. a propos poczty, ma której nie wolno palić.. Proszę nie chodzić na pocztę, żeby wysyłać jakikolwiek faks, żeby się po prostu nie denerwować. Niedawno wprowadzono „Kartę transmisyjną usługi biurofax”, którą trzeba wypełnić, żeby posłać sobie faksem jakąś wiadomość. Karta zawiera dziewięć punktów, z których -uczciwe, siedem musi wypełniać urzędniczka pocztowa, a tylko dwa- klient. I trzeba podpisać oświadczenie:’ Oświadczam, że przekaz faksowy jest przekazywany wyłącznie na moje ryzyko oraz że zapoznałem się z Regulaminem świadczenia usługi BIUROFAKS w obrocie krajowym i zagranicznym i wyrażam zgodę na stosowanie ich postanowień”(???!!!) Proszę zwrócić uwagę, że w oświadczeniu, jeszcze nic nie ma o paleniu bądź niepaleniu osób próbujących posłać biurofax.. Ale dajmy im jeszcze trochę czasu, bo podobno, już niektórzy lekarze nie operują palących pacjentów(!!!). Co na to Rzecznik Praw Pacjentów(!!!). Albo rzecznik Rzecznika Praw Pacjentów? Ale w sklepach obsługują palących klientów..- na razie! Już widzę oczyma wyobraźni napis: ”Palącym wstęp wzbroniony” .To naprawdę tylko kwestia czasu.. Totalitaryzm demokratyczny zatacza coraz szersze kręgi wśród palących. Czerwoni Indianie niepalący, przepychają w komisjach dla Czerwonych palących, ustawy dyskryminujące Białych palących.. A przecież palenie to zwyczaj indiański, co prawda Czerwony., ale niech tam- skoro chcącemu nie dzieje się krzywda.... I nawet fajki pokoju nie będzie można zapalić.. Chyba, że uzyska się zgodę od ministra zdrowia i odpowiedni certyfikat.. Ale biurofaksy posyłać, będąc palącym- można! I to jest rzecz optymistyczna, w przeciwieństwie do podpisanego oświadczenia, w którym bierzemy na siebie odpowiedzialność za wysłany faks przez pocztę(???). Kolejne curiosum! Czy ONI już nigdy nie przestaną wysyłać, pardon- wymyślać tych wariactw? Kto dzisiaj dowodzi pocztą państwową, z czyjej rekomendacji..? Ano pan Andrzej Polakowski, prezes zarządu i członek kilku rad nadzorczych., w latach 1975-76 pracownik naukowy Politechniki Częstochowskiej. W latach 1976-98 był zastępcą dyrektora generalnego ds. administracji w ZPC Ursus. 10 maja 2007 roku powołał go na to stanowisko pan Jerzy Polaczek, ówczesny minister transportu w rządzach pana Marcinkiewicza i pana Kaczyńskiego. Pan Polakowski, pardon Polaczek, był swojego czasu inspektorem w Spółdzielni Mieszkaniowej w Piekarach Śląskich, potem był radnym i wiceprezydentem miasta. Przewinął się przez :Koalicję Konserwatywną, Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe, Akcję Wyborczą Solidarność, Przymierze Prawicy, Prawo i Sprawiedliwość, Polska XXI, Polska Plus i.. Opus Dei, którego jest członkiem. Po co podaję czasami życiorysy naszych bohaterów życia politycznego? Po to, żebyście państwo zobaczyli , z jakich kręgów biurokratycznych się wywodzą, niezależnie od partii, których szyldy mają na twarzach. I ONI mają zmieniać Polskę? Wolne żarty! Biurokrata administracyjny z Ursusa ma zrobić coś pozytywnego.? Może najwyżej udoskonalać socjalizm ze swoją mentalnością biurokraty... I wprowadza nowe „karty transmisyjne usługi biurofax” i ucieka od odpowiedzialności za swoje usługi, zobowiązując nas do podpisywania zrzeczenia się odpowiedzialności na własną rzecz… - Masz sześć ciastek, Dwa dałeś Basi i dwa Oli.- mówi nauczycielka do Jasia. - Ile ciastek zostanie dla ciebie?- pyta. - Za mało - odpowiada Jaś.Tak , Jaś ma rację! Tych przepisów i rozporządzeń jest wyjątkowo mało.. Więcej przepisów, więcej rozporządzeń, więcej okólników… No i dyrektyw! Ludzie będą szczęśliwsi! I mniej przygnębieni.. Ci najbardziej zdołowani sięgną po sznur.. A sznurów ci u nas dostatek! I to atestowanych! A z tą wodą święconą – to nie żart! To tylko sygnalizowanie tego , co jeszcze przed nami.. Chociaż diabły bardzo boją się święconej wody.. WJR
Winterhilfswerk 1 grudnia wszedł w życie Traktat Lizboński i powstała Unia Europejska, której nolens volens zostaliśmy obywatelami, względnie – jak kto woli – poddanymi, więc siłą rzeczy musimy się europeizować, nawiązując do sprawdzonych tradycji. Nie chodzi jednak o to, by niewolniczo je naśladować, bo Unia Europejska tego od nas nie wymaga. Przeciwnie – kładzie nacisk na różnorodność form, byle tylko wyrażały one te same treści. Tego samego oczekiwał również Ojciec Narodów Józef Stalin, dopuszczając „narodowe formy” wszelako pod warunkiem, że przy ich pomocy wszyscy będą przyswajali sobie identyczne „socjalistyczne treści”. Dokładnie tego samego oczekuje od nas inny Józef, mianowicie Józef Barroso. Na szczęście nie wypadliśmy sroce spod ogona i przygotowując się do wzorowego uczestnictwa w Unii Europejskiej, przez ostatnie 20 lat wypracowaliśmy własną, narodową formę wyrażania identycznych treści. Mam oczywiście na myśli Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy „Jurka” Owsiaka, któremu ostatnio partia udostępniła nawet samoloty F-16, dzięki czemu nareszcie wiemy, po co właściwie żeśmy je sobie zafundowali. Bo „Jurek” Owsiak niezwykle sprytnie połączył socjalistyczną treść z narodową formą, co znalazło wyraz już w samej nazwie. Wielka Orkiestra nie zajmuje się bowiem „zimową”, tylko – „świąteczną” pomocą – ale poza tym wszystko jest właściwie tak samo. Warto zatem przypomnieć pierwowzór, żebyśmy wiedzieli skąd przychodzimy i dokąd zmierzamy. Jedną z form aktywności NSDAP na odcinku społecznym była Nationalsozialistische Volkswohlfarth czyli Narodowosocjalistyczna Ludowa Opieka Społeczna. Również ta nazwa pokazuje, że ruch hitlerowski miał charakter par excellence socjalistyczny, a nie żaden „prawicowy”. Rozwinęła się ona dzięki poparciu kolejnego Józefa, mianowicie Józefa Goebbelsa, który nie tylko potrafił nadać jej propagandowy rozmach, porównywalny do rozmachu nadanego tubylczej Orkiestrze przez „Jurka” Owsiaka, ale nawet uczynił swoją żonę Magdę Goebbels honorową patronką tej inicjatywy, podobnie jak „Jurkowi” Owsiakowi patronuje państwowa telewizja, będąca wszak najważniejszą placówką Ministerstwa Prawdy. Narodowosocjalistyczna Ludowa Opieka Społeczna zajmowała się rozmaitymi inicjatywami, np. pomaganiem podróżnym na dworcach kolejowych, ale jej sztandarową, doroczną akcją, była właśnie Winterhilfswerk, czyli Pomoc Zimowa. Ponieważ, jak wiadomo, gospodarka Rzeszy była zorientowana na cele wojenne, wielu ludzi zostało zmuszonych do różnych wyrzeczeń, które trzeba było zrekompensować im pomocą ze strony państwa, które te wyrzeczenia wcześniej konsumowało. Można było oczywiście nałożyć specjalny podatek na opiekę społeczną, ale wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler odrzucił tę możliwość przede wszystkim ze względów pedagogicznych. Ze względów pedagogicznych bowiem opieka społeczna powinna przybrać postać spontanicznego zrywu całej narodowej społeczności, co nawiasem mówiąc, stwarzało dodatkową okazję do tresury. „Poprzez tak widoczne demonstracje – mówił Adolf Hitler – nieustannie poruszamy sumienie naszego narodu i za każdym razem uświadamiamy wam, że należy uważać się za człowieka społeczności i nie unikać poświęceń.” Podobne pedagogiczne cele wpisane są również w działalność Wielkiej Orkiestry „Jurka” Owsiaka; nie tyle chodzi o pieniądze na sprzęt medyczny, chociaż oczywiście dzięki ich zebraniu Narodowy Fundusz Ochrony Zdrowia będzie mógł przeznaczyć nadwyżki na przykład na zakup limuzyn z podgrzewanymi siedzeniami dla swoich dygnitarzy, bo wiadomo, że im bardziej dygnitarz zadowolony, tym lepiej również dla pacjentów – co przede wszystkim o nieustanne i powszechne poruszenie sumień narodu, któremu trzeba raz na zawsze wbić do głowy, że bez względu na prywatnie wyznawane poglądy - nikomu nie wolno unikać poświęceń dla wielkiej idei socjalizmu. Kto próbuje się od tej świętej powinności uchylać, to nie ulega chyba wątpliwości, że przede wszystkim jest wrogiem chorych dzieci, a więc – pozbawionym ludzkich uczuć najgorszym wrogiem, a jeśli nawet nie zaraz „wrogiem”, to w każdym razie – na pewno świnią. I o to właśnie chodzi, bo czyż w inny sposób można budować upragnioną jeszcze przez Edwarda Gierka jedność moralno-polityczną narodu pod przewodnictwem partii? Więc ożywiona takimi szczytnymi ideałami Nationalsozialistische Volkswohlfarth corocznie, już od wczesnej jesieni przystępowała do organizowania Winterhilfswerk czyli Pomocy Zimowej, która polegała na zbieraniu datków od społeczeństwa. Zbieraniem tych datków zajmowało się ponad milion wolontariuszy, głównie młodych, skupionych w masowych organizacjach, również nastawionych na nieustanne poruszanie sumień. Potem uzyskane w ten sposób zasoby były rozdzielane przez funkcjonariuszy Narodowosocjalistycznej Ludowej Opieki Społecznej, dzięki czemu każdy obdarowany wiedział, komu winien jest dozgonną wdzięczność i w ten sposób prawidłowo kalibrował sobie sumienie. Dzięki prawidłowo skalibrowanym sumieniom i umysłom, nawet w momencie zachwiania zaufania do intencji dygnitarzy z Narodowego Funduszu Zdrowia, żaden z autorytetów moralnych, jakie zostały zaangażowane do zdiagnozowania sytuacji, nie poddał w wątpliwość konieczności dysponowania przez Fundusz pieniędzmi pacjentów. Pomysł, żeby pieniądze nie „szły za pacjentem” w coraz bardziej wydłużającej się odległości, tylko podążały RAZEM Z NIM, bo by mu ich przedtem nikt nie odebrał niby dla jego dobra – już nie przyszedł nikomu go głowy. I to jest miarą naszego przygotowania do wzorowego uczestnictwa w Unii Europejskiej, w czym „Jurek” Owsiak , niezależnie od tego, czy to sobie też wykalkulował, czy nie - ma wielki udział. Słusznie tedy partia wynagradza go jak tam może, oddając do jego dyspozycji zasoby tych resztek państwa, jakie jeszcze jej do dyspozycji pozostały, to znaczy – telewizję i samoloty F-16. SM
Po nitce porozumienia – do kłębka No i doigraliśmy się. Ostatniej nocy polskim biegunem zimna był Białystok, w okolicy którego znajduje się leśny matecznik Włodzimierza Cimoszewicza, gdzie zanotowano przy gruncie minus 27 stopni. Opady śniegu i towarzyszący im mróz wywołały powszechne zaskoczenie, bo przez ostatnie miesiące telewizja i postępowa prasa skutecznie przekonywała wszystkich, że mamy do czynienia z globalnym ociepleniem. Trudno zresztą inaczej, gdy w globalne ocieplenie starsi i mądrzejsi musieli zainwestować mnóstwo pieniędzy, chyba nawet jeszcze więcej, niż w świńską grypę. Światowa Organizacja Zdrowia uchwaliła nawet pandemię, ale okazało się, że i tym razem skończyło się na dobrych chęciach. Żadnej pandemii jakoś nie ma, ale co rządy wydały na szczepionki, to wydały. Teraz nawet najgłupszy minister musiał sobie przypomnieć znaną kupiecką prawdę, że kto robi z maśle, zostanie z masłem, a kto w butach, ten zostanie z butami. No a kto w szczepionkach – ten zostałby ze szczepionkami, gdyby nie politycy, co wierzą we własną propagandę. Tymczasem wiara w propagandę w ogóle nie jest rzeczą rozsądną, a już we własną propagandę - to wprost szczyt głupoty. Podobnie z globalnym ociepleniem – propaganda była tak przekonująca, że wielu uwierzyło, iż w zimie powinno być ciepło, Toteż kiedy w zimie po staremu jest zimno – zdumionemu narzekaniu nie ma końca, zwłaszcza, że i propaganda globalnego ocieplenia ustała, jakby ręką odjął. I dobrze, bo może wreszcie nastąpi jakaś koordynacja; w zimie postępaki będą ostrzegały przed globalnym oziębieniem, a w lecie – przed ociepleniem. Tymczasem kiedy pociągi się spóźniają, samochody ślizgają po oblodzonych szosach, a co najmniej 30 tysięcy domów pozbawionych jest prądu, w ciszy gabinetów najwyraźniej musiało dojść do jakichści ustaleń. Oto bowiem Centralne Biuro Antykorupcyjne przeprowadziło przeszukanie mieszkania Pawła Piskorskiego w celu – jak się okazało – odnalezienia umowy, jaką przed 13 laty pan Piskorski miał zawrzeć w związku ze sprzedażą antyków. Zaraz potem prokurator krajowy pan Zalewski poinformował, że panu Piskorskiemu przedstawione zostaną zarzuty sfałszowania tej umowy. Wprawdzie Pan prokurator Zalewski z naciskiem wykluczył możliwość politycznego tła sprawy, więc nie wypada zaprzeczać, natomiast wypada zauważyć, że nigdy nie jest za późno na triumf sprawiedliwości, a skoro tak, to dlaczego sprawiedliwość nie miałaby triumfować w momencie kulminacji przygotowań do kampanii prezydenckiej? Bo trzeba przypomnieć, że pan Paweł Piskorski intensywnie popiera kandydaturę doktora Andrzeja Olechowskiego, z którym pragną konkurować inni kandydaci: pan Jerzy Szmajdziński z Sojuszu Lewicy Demokratycznej oraz pan Tomasz Nałęcz z lewicy prawdziwej. Pan Tomasz Nałęcz wywiesił już nawet billboardy, na których występuje obok wizerunku amerykańskiego prezydenta Obamy, że to niby – jak prezydent z prezydentem, ale to oczywiście – marzenia dziewcząt, bo wiele wskazuje na to, iż prawdziwa rozgrywka rozegra się w innych zgoła kategoriach. Zanim jednak przejdę do ich przedstawienia, z kronikarskiego obowiązku muszę odnotować sondaż opublikowany w „Gazecie Wyborczej” z którego wynika, że aktualny prezydent Lech Kaczyński przegrałby z każdym innym kandydatem. Niewiarygodne – ale nawet z panem Nałęczem! Polemizuje z tymi katastroficznymi perspektywami politolog pan dr Migalski, wzorując się w swoim rozumowaniu paradoksem Zenona z Elei o Achillesie, który nigdy nie dogoni żółwia. Niech mu tam będzie na zdrowie, natomiast wracając do sondażu, to pozostaje on w pewnym związku z deklaracją pana Włodzimierza Cimoszewicza, który oświadczył niedawno, że wprawdzie sam nie zamierza kandydować, ale poprze każdego, kto zagrodzi drogę do prezydentury Lechowi Kaczyńskiemu. Dlaczego pan Cimoszewicz tak bardzo nie lubi Lecha Kaczyńskiego, że gotów jest poprzeć „każdego”, kto by... – i tak dalej – tego oczywiście nie wiem, ale domyślam się, że musiał mu prezydent Kaczyński wyrządzić jakąś krzywdę. Jaką? Nie mam pojęcia, bo przecież panią Jarucką, której opowieści w swoim czasie skutecznie pana Cimoszewicza zniechęciły, a nawet można powiedzieć – wypłoszyły od kandydowania na prezydenta, protegował pan Konstanty Miodowicz kojarzony oczywiście z razwiedką, ale politycznie - raczej z Platformą Obywatelską niż z prezydentem Kaczyńskim. Ale, jak wiadomo, serce nie sługa, toteż i panu Włodzimierzu Cimoszewiczu wolno nie lubić, kogo tylko chce, a traf chciał, że padło akurat na prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Inna rzecz, że zarówno z litery, jak i z tonu deklaracji pana Cimoszewicza wynika, że swojemu poparciu przypisuje on poważny ciężar gatunkowy. Skąd takie myśli przychodzą mu do głowy – trudno zgadnąć, bo kiedy w 1990 roku kandydował na prezydenta, nie otrzymał nawet 10 procent głosów. Później, kiedy już pojednał się z Leszkiem Millerem, z którym najpierw nie chciał nawet oddychać tym samym powietrzem na sejmowej sali, jego notowania w sondażach były większe, ale co z tego, kiedy z powodu pani Jaruckiej utraciliśmy okazję skonfrontowania ich z rzeczywistością? Również i dzisiaj sondaże nie dają mu żadnych rewelacyjnych wyników, więc przekonanie o wysokim ciężarze gatunkowym swego poparcia pan Włodzimierz Cimoszewicz musi czerpać skądinąd. Z braku innej możliwości – bo żadna nie przychodzi mi do głowy - muszę założyć, że może to pochodzić stąd, iż w 1992 roku figurował on na liście Macierewicza pod pseudonimem „Carex”. Co taki pseudonim może oznaczać – Bóg jeden wie, ale dlaczego na przykład nie skrót od słów: „car exportowy”? Jeśli byłaby to prawda, to wtedy przekonanie o wysokim ciężarze gatunkowym poparcia pana Włodzimierza Cimoszewicza byłoby całkowicie usprawiedliwione, zwłaszcza w kontekście strategicznego partnerstwa Naszej Złotej Pani Anieli z zimnym rosyjskim czekistą Putinem i jego prezydentem Miedwiediewem. Ale mniejsza już o to, bo i tak niczego tu nie wymyślimy. Rzecz w tym, że wkrótce potem, gdy pan Cimoszewicz wygłosił swoją deklarację, pojawiły się doniesienia o rozmowach prowadzonych przezeń z premierem Donaldem Tuskiem. W tych rozmowach miał pojawić się pomysł, by pan Włodzimierz Cimoszewicz, w zamian za swoje wysokogatunkowe poparcie, został „szefem doradców” przyszłego prezydenta Donalda Tuska. Rozumiem, że nie po to, by prezydent Donald Tusk rady tych doradców sobie lekceważył, tylko po to, żeby się nimi kierował. To by mniej więcej wyjaśniało nie tylko aktualną, ale i przyszłą pozycję Donalda Tuska jako prezydenta oraz zamierzenia starszych i mądrzejszych, najwyraźniej przekonanych do zalet dyskrecji. Podjęcie przez prokuraturę czynności zmierzających do spóźnionego wprawdzie, niemniej jednak, triumfu sprawiedliwości nad Pawłem Piskorskim mogą świadczyć, że jakaś nić porozumienia między premierem Donaldem Tuskiem a Włodzimierzem Cimoszewiczem została zawiązana, w związku z czym pojawiła się konieczność likwidowania wszelkich „dzikich” inicjatyw politycznych. SM
Jak płacić? Sądząc w komentarzu {~ja} zamieszczonym na blogu sporo ludzi uważa, że w w kapitaliźmie wszystko musi być płatne - i np. nie będzie ochotników w TOPR. Otóż ludzie żyjący w kapitaliźmie nie są idiotami (jak większość wychowanych w socjaliźmie...) Wiedzą więc, że jeśli ktoś chce coś robić za darmo, to lepiej mu nie płacić... Oszczędniej! To w socjaliźmie wszyscy muszą być na etatach. Co więcej: według wyroku SN z lat 90.tych (!!) będąc na etacie nie można nie brać pieniędzy; jest to (karalne!) wykroczenie!!
Jest to fragment ogólniejszego problemu. Lewica w praktyce uważna, że jak coś działa źle, to trzeba ludziom więcej zapłacić – i pójdzie dobrze. Jest to nieprawda. Ludziom należy płacić tyle, ile wynosi cena rynkowa ich pracy. Jeśli zaczniemy płacić dwa razy więcej, to do pracy przyjdą nie ci, którzy kochają tę pracę – lecz ci, którzy załapali się na tę znakomitą fuchę dzięki znajomościom... bo jak inaczej? W kapitaliźmie zarobki są takie, że na 20 miejsc jest dwudziestu chętnych (wystarczająco kwalifikowanych, oczywiście; jeśli pojawi się więcej, ofertę trzeba zredukować!). Jeśli zaoferujemy dwa razy za dużo, pojawi się 5000 (albo i 50.000!) kandydatów – i będzie potężny nacisk, by wybierać „po znajomości”. Bo, wiadomo: przy takich zarobkach i zaświadczenia będą sfałszowane, i na sprawdziany będą podstawiani koledzy... Dotyczy to i gotowych pracować za darmo, czyli ochotników. To są najcenniejsi ludzie – i oferowanie im pieniędzy to próba ich zdemoralizowania! Oczywiście: jeśli nie ma dość ochotników – trzeba płacić. Ale ochotników nie wolno tępić. Przykład: gdy ludzie zaczęli podwozić „na łebka”, zaprotestowali taksówkarze, że odbiera im to zarobki – i uzyskali (za PRLu!!!) zakaz podwożenia za darmo!!! JKM
Nergalu, miej jaja! Panie Nergalu, podrzyj pan Koran i Talmud! Publicznie pan podrzyj, miej pan tę odwagę! Podarłeś pan Biblię ochoczo, podrzyj pan inne święte księgi! Podrzesz pan? Guzik pan podrzesz, bo jaj starczyło na Biblię. Chrześcijanom zawsze łatwo dać po pysku i w pysk napluć, bo nie podpalą, nie pobiją, nie zgwałcą kobiety. Nie oddadzą, nadstawią drugi policzek, końcem końców na własną zgubę. Jakiż to komfort pan miałeś dwa lata temu, jak w Gdyni puściłeś pan w proch oba Testamenty. A zdajesz pan sobie, panie Darski, sprawę z tego, że jeden z tych Testamentów świętym jest nie jedynie dla polskiego katola, któremu zawsze, bez obaw o własny zadek można do tyłka nakopać, ale też dla Żyda? Miałeś pan szczęście, żeś nie dostał dwa lata temu po łbie pałą antysemityzmu. Po takim ciosie byś pan dziś nie brylował w telewizjach pod rękę z panią Rabczewską. Nie podarłeś pan Talmudu - ciekawym dlaczego? Przecież jak z pana jest, Nergalu, taki wróg wszelkiej religii, co to bożkom żadnej maści się nie kłania, to i ten judaizm winien panu przeszkadzać. Tym bardziej, że to pospołu z chrześcijaństwem wiara monoteistyczna, a takie przeca są ohydą największą. Mimo to żeś pan ten Talmud oszczędził dziwnym trafem, ciekawym, dlaczego? Nadrobisz pan teraz zaległości, jak grupa posłów chce pana w stan oskarżenia za Biblii profanację postawić? Miałeś pan wtedy na scenie tyle odwagi z tą księgą chrześcijańską, więc trza za ciosem iść, pokazać, że Nergal więcej znaczy niż jakieś tam religie. Tylko ja wiem, że pan tego nie zrobisz. Nie zrobisz pan tego, bo puszczenie w wióry Talmudu narobiłoby panu wrogów w całej diasporze. A nawet człek niskiej kultury, jak się trochę w szołbizie obcyka, to wie, że zrobić diasporze koło pióra to jak podpisać wyrok śmierci cywilnej na siebie. Panie Nergalu, no to mam pomysła - drzyj pan Koran! Będzie bezpieczniej i efektowniej. Bezpieczniej, bo za podarcie Koranu diaspora nie zakręci panu kurka z karierą muzyczną i efektowniej, bo jak miłujący Koran uczynią panu z auta pochodnię, a dom przewietrzą solidnie, szyb go pozbawiając, to będzie jak w teledysku - tylko lepiej, bo naprawdę. Starczy panu ino kamerę przywołać, upacynkować się na złooo i już można klipa nakręcić. Nie wiem wprawdzie, czy Koranu podarcie pan przeżyjesz, skoro rysowanie Mahometa może wywołać agresję zbiorową, ale co to dla pana? Przecież masz pan jaja stalowe - udowodniłeś pan w Gdyni, strach Nergala nie obleciał wtedy, nie? Dlaczego strach nie obleciał? Boś pan wiedział, że z chrześcijaninem można sobie pozwolić na to wszystko, na co z Żydem i muzułmaninem pan sobie pozwolić nie możesz! Łatwo zrobić wydzieranki biblijne w rytmie behemothowej nuty, ale wydzieranki talmudyczne albo koraniczne to zupełnie inny rodzaj sztuki, pan to doskonale wiesz, boś pan jest cwaniak, przejrzałem pana! Religia to dla pana zło, ale nie każda - tylko ta, która w pysk nie daje, a której akurat wokoło najwięcej. Masz pan szczęście, Nergalu, bo gdyby chrześcijanin nie był przez swą wiarę wytresowany do takiego miłosierdzia, dawno miałbyś pan pod żebrami kilka kos - pan to wiesz. Dlatego nie podrzesz pan Koranu i Talmudu - taki z pana bohater wojującego ateizmu. Tomasz Migdałek
„Kapitaliźmie” – czy „Kapitalizmie”? Wiele razy już pisałem , że chociaż jestem Mistrzem Ortografii, to się jej nie trzymam niewolniczo. Wyznaję zasadę, że „... idzie o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa”... Otóż ja mówię: „Kapitaliźmie”. Powodem, dla którego piszę „Kapitaliźmie” jest tylko to, ze gdybym chciał powiedzieć „Kapitalizmie” - to nie miałbym jak tego zapisać! „Kapitaliz'mie”? Jeszcze gorzej. Więc pisanie „Kapitaliźmie” w niczym nie przeszkadza – a może pomódz (o, właśnie! Tu trzymam porzędek dźwięcznych - i bezdźwięcznych!) Niektórzy nadgorliwcy każą nawet pisać „spieszyć” zamiast „śpieszyć”. Tymczasem to pierwsze słowo oznacza przejście na chodzenie piechotą... Tak więc – pozwólcie mi Państwo na stare lata na odrobinę swobody i dowolności... Umotywowanych logicznie. Gdyby wszyscy pisali zgodnie z regułami ortografii, to język by całkowicie zastygł!! To tyle - przy niedzieli. Proszę nie zapomnieć o głosowaniu na naszych dzielnych bloggerów! A - i na portalu jest rozwinięcie wczorajszej dyskusji o płacach! JKM
Pół miliona za pół roku Do 22 listopada unijny komisarz Paweł Samecki, były wiceminister finansów, otrzymał za niespełna sześć miesięcy swego urzędowania w Brukseli łącznie aż 497,5 tysiąca euro pensji, dopłat do kosztów podróży, „pomocy na adaptację” itd.
Gazeta „Heute” [„Dziś”] to jedna z najbardziej popularnych gazet austriackich. Jest wydawana w Wiedniu przez prywatną spółkę, opiera się wyłącznie na dochodach z reklam, jest rozdawana gratis i ma ponad pół miliona egz. codziennego nakładu. W ostatnich dniach listopada podała ona kilka bardzo interesujących, a prawdziwie „europejskich” wieści. Takich, które nie zostały przedstawione w największych gazetach wydawanych w Warszawie. Oto przykładowo niektóre z nich.
USA dostaną dane banków z krajów UE Bardzo kontrowersyjna umowa o systematycznym przekazywaniu władzom USA milionów danych europejskich banków została przyjęta 30 listopada w Brukseli przez ministrów spraw wewnętrznych państw UE. Za przyjęciem tej ryzykownej umowy głosowali ministrowie z aż 23 państw. Od głosu wstrzymali się jedynie przedstawiciele Niemiec, Austrii, Węgier i Grecji. Głosów przeciwnych umowie nie było. Tak więc przedstawiciele służb policyjnych, wywiadowczych i finansowych USA otrzymali ostateczną zgodę na kontynuowanie w praktyce niemal nieograniczonego dostępu (monitoringu) do danych wszystkich banków i ich klientów z krajów UE – w tym z Polski. Przede wszystkim do danych o bankowych przelewach, o ich dysponentach i adresatach. To wszystko oczywiście z powodu nieustającej ani na chwilę „wojny z terroryzmem”. Przekazywanie tych danych przez władze USA państwom trzecim czy organizacjom międzynarodowym nie jest w umowie dozwolone. Jednak niektórzy eksperci austriaccy i niemieccy, jak np. Hans Zenger, mówią i tak o „bardzo czarnym dniu” dla „wszystkich obywateli UE”. I o zagrożeniu ich wolności i prywatności. Zenger podkreśla przy tym, że podpisanie ww. umowy o przekazywaniu danych da również Amerykanom „bezpośredni wgląd w działalność gospodarczą wszystkich europejskich przedsiębiorstw”. A pierwotny cel tej umowy (formułowany kilka lat temu) – tj. skuteczne zapobieganie tzw. praniu brudnych pieniędzy w Europie – nie został spełniony. Swoje niezadowolenie z efektów pertraktacji o tych sprawach przedstawicieli UE z USA wyraziła też minister spraw wewnętrznych Austrii – Maria Fekter. Głównie dlatego, że kontrowersyjnej umowy nie udało się zablokować, a uzgodniona z Amerykanami „ochrona prawna” obywateli i przedsiębiorstw w Europie „nie jest zadowalająca”.
Podwyżki dla urzędników UE Czy Brukseli i innych siedzib biurokratów UE nie dotyczą reguły i skutki gospodarczego kryzysu czy też rekordowego w Europie poziomu bezrobocia? Okazuje się, że nie dotyczą. Bo Komisja UE i jej komisarze planują właśnie, dla ponad 50 tysięcy urzędników i funkcjonariuszy Unii Europejskiej, znaczącą podwyżkę płac – o średnio 3,7 proc. Urzędnicy UE przyznali te podwyżki sami sobie – bez jakiegokolwiek pytania o zdanie europejskich podatników i ich przedstawicieli. A chodzi o wielką kwotę ponad 200 mln euro. „To świństwo” eurokratów staje się już „całkiem nieznośne” – mówi na to popularny przywódca Wolnościowej Partii Austrii Heinz-Christian Strache. Podobnie myśli wielu zwykłych Austriaków. Z kolei Richard Kühnel, kierownik biura UE w Wiedniu, potwierdził w wypowiedzi dla „Heute”, że mimo „oczekiwanej dyskusji” w tej sprawie, mimo wątpliwości i oporu niektórych polityków, Rada UE „przypuszczalnie zatwierdzi plan tych podwyżek”. A tzw. Parlament Europejski i rządy poszczególnych państw nie będą miały w tej sprawie nic do powiedzenia [!]. Tak więc np. każdy z 60 tzw. generalnych dyrektorów UE będzie zarabiać dodatkowe 759 euro miesięcznie – plus dotychczasowe 20,5 tys. euro brutto comiesięcznej pensji [!]. Komentator „Heute” uważa, że ten skandal obciąży dodatkowo i tak już mocno nadszarpnięty w Austrii wizerunek unijnej Brukseli.
Finansowy rekordzista – komisarz Samecki „Heute” w osobnym artykule na czołowej stronie podaje też inny skandaliczny i demoralizujący obywateli przykład marnotrawienia pieniędzy europejskich podatników na olbrzymie pensje i inne koszty funkcjonowania wysokich rangą urzędników UE. Oto Paweł Samecki, były wiceminister finansów RP („Kto to jest?” – pyta „Heute” w pierwszym zdaniu tekstu), jest od 4 lipca br. następcą Danuty Hübner (po jej rezygnacji) na wysokim stanowisku komisarza UE ds. tzw. polityki regionalnej w Komisji Unii Europejskiej. Do 22 listopada komisarz Samecki otrzymał lub otrzyma jeszcze w najbliższych tygodniach, za niespełna sześć miesięcy swego urzędowania w Brukseli, łącznie aż 497,5 tysiąca euro pensji, dopłat do kosztów podróży, „pomocy na adaptację” itd. [!]. Prawie pół miliona euro za niespełna pół roku pracy! – oburza się austriacka gazeta. I pisze: „Ten skandal odkrył Martin Ehrenhauser” z austriackiego obywatelskiego ruchu pod nazwą „Lista Hansa-Petera Martina” (ruchu założonego przez dr H. P. Martina – wieloletniego posła do Parlamentu UE, prawnika i dziennikarza, od roku 1999 ścigającego nadużycia finansowe i inne w UE). Oburzenie Austriaków jest tym większe, że wiadomo było od początku, że komisarz Samecki będzie tylko komisarzem tymczasowym – na okres paru miesięcy, do czasu powołania nowego składu Komisji UE (co nastąpiło 27 listopada). A swoją drogą będzie ciekawe, czy Austriacy też będą oburzać się tak bardzo na ogromne koszty funkcjonowania następcy eurokomisarza z Polski. Bo następcą Sameckiego na stanowisku komisarza UE ds. tzw. polityki regionalnej został właśnie Austriak Johannes Hahn. Mysłek
18 stycznia 2010 "PRawo jest jak kiełbasa, lepiej nie widzieć jak ono powstaje"- twierdził prawdopodobnie kanclerz książę Otto Eduard Leopold von Bismarck Schonhausen.. Prawdopodobnie… bo nie do końca wiadomo, kto był autorem tych słów. Natomiast na pewno wiadomo co twierdził o Polakach: „ Bijcie Polaków tak długo, dopóki nie utracą wiary w sens życia. Współczuję sytuacji, w jakiej się znajdują. Jeżeli wszakże chcemy przetrwać, mamy tylko jedno wyjście- wytępić ich”(!!!) W sprawie kiełbasy wyborczej, pardon – prawnej, kanclerz oczywiście miał rację. I nie było wtedy demokracji, która jest źródłem śmieciowiska prawnego. Im bardziej dojrzała demokracja- tym większe sterty wyprodukowanej makulatury. Na szczęście nasza demokracja jest jeszcze „ młoda”.. Ale wszystko przed nią! Stanowione w demokracji prawo nie jest podporządkowane idei sprawiedliwości, której to idei prawo powinno służyć. Prawo w demokracji podlega permanentnym zmianom i dlatego nie może pozostawać w służbie sprawiedliwości. Idea sobie- i demokratyczne państwo sobie! Gdzieś pośrodku należy szukać sprawiedliwości.. Jak ktoś ma oczywiście taką potrzebę i dotknie go machina demokratycznego państwa prawnego pełnego bałaganu , interpretacji, podwójnego widzenia paragrafów i orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego. Ostatecznych orzeczeń! Bo za Jaruzelskiego Sejm mógł ostateczne orzeczenia Trybunał- odrzucić..! Właśnie ministrowie finansów krajów superpaństwa o nazwie Unia Europejska porozumieli się w Brukseli co do ustanowienia nowych organów europejskiego nadzoru finansowego Powstaną trzy unijne organy nadzorcze dla poszczególnych rynków finansowych: Europejski Organ nadzoru Bankowego, Europejski Organ Nadzoru Ubezpieczeń i Pracowniczych Programów Emerytalnych oraz Europejski Organ Nadzoru Giełd i Papierów Wartościowych(?????). A urzędów ciągle mało i mało. Nie ma końca temu urzędowemu wariactwu. Nad tymi trzema urzędami będzie jeszcze Europejski System Organów Nadzoru Finansowego, do którego wejdą także krajowe organy nadzoru.(!!!).
Jakby socjaliści biurokratyczni mogli – to połączyliby ten system z Księżycem i Słońcem. Ale jak powiedział swojego czasu pan Lech Wałęsa:” Nie można mieć pretensji do Słońca, że się kręci wokół Ziemi”. Pan Lech Wałęsa obalił tym samym wyniki obserwacji Kopernika.. Ale co tam Kopernik! On nie będzie kandydował na prezydenta. Natomiast pan Wałęsa może będzie. .”Być może będą kandydował na prezydenta, ale wszystko zależy od tego, czy będzie tego chciał naród”(!!!) A nie chce jeszcze raz? Nie ma jeszcze dość? Sytuację biurokratyczną w Unii Europejskiej przybliża następująca opowieść z tysiąca i jednej nocy europejskiej:: Zdarzyło się pewnego razu, że Unia Europejska zyskała złomowisko w samym środku pustyni. Unia orzekła, że ktoś może dokonać kradzieży ze złomowiska, zatem stworzyła stanowisko nocnego stróża i zatrudniła do tej pracy człowieka. Następnie Unia powiedziała: - Jak stróż nocny może wykonywać swoją pracę, kiedy nie dostał instrukcji? Stworzyła zatem Unia dział planowania i zatrudniła dwoje ludzi- jednego do pisania instrukcji, drugiego do odmierzania czasu pracy. Następnie Unia Europejska rzekła: -Skąd mogę wiedzieć, czy nocny stróż wykonuje swoją pracę prawidłowo? Zatem Unia utworzyła dział kontroli pracy i zatrudniła dwoje ludzi, jednego do zbadania problemu, a drugiego do pisania raportów. Następnie Unia powiedziała: -W jaki sposób należy tym wszystkim ludziom płacić. Unia stworzyła więc stanowisko referenta do spraw obliczania czasu i księgowego, po czym zatrudniła na te stanowiska dwoje ludzi. I rzekła Unia: -Kto będzie odpowiadał za tych ludzi? I Unia stworzyła dział administracji i zatrudniła w nim troje ludzi- kierownika administracyjnego, jego zastępcę i sekretarkę. I Unia oznajmiła: -Przez rok przekroczyłam budżet o 20 tysięcy, muszę zatem dokonać cięć w budżecie. I zwolniła Unia z pracy nocnego stróża…(!!!) Ufffffff… Reszta oczywiście pozostała! I tak to wygląda od lat wielu, bo budowa aparatu ucisku biurokratycznego jest celem, ale nie samym w sobie. Biurokracja zniewala i kontroluje, wpływa i organizuje, decyduje i marnuje, a przede wszystkim spowalnia rozwój, zabija energię i przedsiębiorczość, zabija ducha wojownika jakim jest przedsiębiorca, również w sensie organizacji pracy dla siebie.. Bo na przykład podczas ostatniego biurokratyczno- ekologicznego, ekologicznego w sensie negatywnym Szczytu w Kopenhadze, taka pan Wioleta Ford, przywódczyni Inuitów, przekonywała, tak jak przekonywała nasza” klasa” polityczna co do zasadności zakupu szczepionek przeciw świńskiej grypie, że społeczności Eskimosów potrzebują środków na przystosowanie się do zmian klimatycznych w Arktyce. To znaczy pani Ford nie chciała się przyznać, że takich środków potrzebuje pani Wioleta i jej podobni, żyjący z nonsensu tzw. globalnego ocieplenia i ograniczania emisji dwutlenku węgla, który z kolei jest potrzebny roślinom, tak jak kania potrzebuje dżdżu. Pani Ford potrzebuje pieniędzy na lipne posiedzenia i nasiadówki. Pani Ford się tak samo nazywa jak słynny Ford - amerykański producent samochodów, który nie walczył z globalnym ociepleniem, ale w 1938 roku otrzymał odznaczenie i to nie za walkę z klimatem, od samego Adolfa Hitlera, twórcy 1000 letniej Rzeszy, która przetrwała 12 lat. Dostał Order Orła Wielkiego, a sam Adolf Hitler – w tym samy roku-został Człowiekiem Roku według amerykańskiego tygodnika „The Time”.. Prawda, że niezłe? Pani Wioleta Ford uważała, bo po klapie Szczytu i niemożności wyciągnięcia kolosalnych pieniędzy z budżetów naiwnych państw, że Eskimosom potrzebne będą wspólne zamrażarki do wspólnego przechowywania mięsa(????-naprawdę!, tak mówiła!), ponieważ globalne ocieplenie skróciło okres polowań na foki, niedźwiedzie polarne, wieloryby i karibu. Na Grenlandii lody topnieją znacznie szybciej niż kiedyś, co jest zagrożeniem dla tradycyjnego sposobu życia Inuitów(???). A przy okazji: kto im pozwala zakłócać przyrodę i polować na foki, wieloryby, niedźwiedzie polarne czy karibu. To kolejny skandal i niedopatrzenie ekologów. Zresztą przy takim polowaniu wzrasta wydzielanie dwutlenku węgla, zarówno z organizmu człowieka , jak i zwierzęcia.. Czas z tym skończyć! Podobno pod jednym z Eskimosów załamał się nawet lód, czego o tamtej porze roku nie było! Albo przekazać dodatkowe dotacje z budżetu Unii Europejskiej, choć Zielona kiedyś Wyspa nie jest członkiem tej superbiurokratycznej organizacji o nazwie Unia Europejska, albo zlikwidować lód!
Grenlandia jest autonomicznym terytorium zależnym od Danii, i jest członkiem Rady Nordyckiej. Kiedyś Eskimosi, gdy Grenlandia była zieloną wyspą, polowali na zające, sarny i niedźwiedzie, ale nie polarne.. Dzisiaj – po zmianie klimatu, polują na foki. A może ekolodzy spróbowaliby przywrócić na wyspie zieloność??? Forsy Unia ma w bród i nie na takie cele wydaje pieniądze biurokracja europejska.. Może by chociaż spróbować… Sama próba też się liczy i można przy okazji zachachmęcić parę miliardów euro.. No i mówiłoby się, że próbowali… Na razie Grenlandia i Eskimosi mają szczęście, że nie przynależą do komunistycznego związku państw Unii Europejskiej i nie powstaną u nich organy nadzorcze: Europejski Organ Nadzoru Bankowego, Europejski Organ Nadzoru Ubezpieczeń i Pracowniczych Programów Emerytalnych oraz Europejski Organ Nadzoru Giełd i Papierów Wartościowych. I ta kupa biurokracji nie będzie wchodzić w skład Europejskiego Systemu Organów Nadzoru Finansowego… I niech sobie spokojnie polują na foki, karibu, wieloryby… I nie dadzą się namówić na wspólne zamrażarki. Bo to będzie początek komunizmu na Grenlandii.. A jak już komunizm wprowadzą, to nie tylko zamrażarek, ale i fok zabraknie! Tak jak piachu na pustyni, gdyby go tam wprowadzili.. No właśnie.. Czy zamrażarki czasami nie wydzielają zbyt dużo dwutlenku węgla? I czy on nie będzie zagrażał środowisku? Można byłoby zlecić na początek jakieś „ naukowe” ekspertyzy.. Tak na początek, żeby nie zachwiać budżetami państw.. 2 miliardy euro??? Starczy? Co myśmy Panu Bogu zrobili, że on nas tak karze ? A może to ICH pokarał, bo jak chce to zrobić, to najpierw ludziom rozum odbiera.. I to jest początek! WJR
Mam na pieńku z każdą ekipą - To prawda, że dziennikarze często wchodzą w układy z prokuratorami, z policją, służbami - mówi Sylwester Latkowski w rozmowie z Robertem Mazurkiem. Rz: To u pana zatrzymano Janusza Kaczmarka. Sylwester Latkowski: Siedział dokładnie w tym samym miejscu, gdzie pan teraz. Specjalnie tak pana usadziłem. Błagam, muszę iść do fryzjera. Nie mogą mnie w tym stanie pokazywać w telewizji! Miałem o to do nich żal, bo mogli poczekać pół godziny i zatrzymać Kaczmarka pod domem, ale specjalnie wtargnęli do mnie. A przecież wiedzieli że wyjdzie, bo nas podsłuchiwali. Zresztą Kaczmarka także podejrzewałem o inwigilację dziennikarzy.
Chcieli panu pokazać, co mogą?A co zrobiła prokuratura wobec dziennikarzy Radia Zet i TVN 24, oskarżając ich o ujawnienie tajemnicy państwowej? I co dalej?
No właśnie?A co robi obecna władza? Będzie dziennikarzom ucierać nosa, jak słyszałem? Będzie ich inwigilować? Przecież ekipa od śledztwa Papały, zamiast szukać morderców generała, szuka haków na dziennikarzy! A szefowa grupy Generał w policji ma za zadanie upić dziennikarza i dowiedzieć się, skąd on czerpie informacje. Policjanci i prokuratorzy nie są przyzwyczajeni do tego, że dziennikarze patrzą im na ręce.
A później taka przyjaźń?Ja z każdą kolejną ekipą, choćby z ABW, mam na pieńku, więc nie ma mowy o żadnej przyjaźni. Ale to prawda, że dziennikarze często wchodzą w układy z prokuratorami, z policją, służbami. Bo muszą dostarczać newsy, a w końcu kto może im co tydzień podrzucić atrakcyjnego newsa? A później, kiedy dochodzi do sytuacji konfliktowej, taka przyjaźń z prokuratorem, z rzecznikiem, kimś z ABW może ciążyć.
Chodzi tylko o związki towarzyskie?Zdecydowanie nie! Poważnym problemem w polskim dziennikarstwie, nie tylko śledczym, jest agentura służb specjalnych. I to nie tylko SB, ale służb nowych.
Formalnie nie można werbować dziennikarzy? Ustawa o ABW daje taką możliwość za zgodą premiera lub ministra koordynatora służb specjalnych. Więc dziennikarze nadal są werbowani. Ale powiem panu coś więcej – otóż w połowie lat 90. w polskich mediach funkcjonowali oficerowie pod przykryciem, czyli nie żadni dziennikarze – agenci, ale wręcz kadrowi oficerowie Urzędu Ochrony Państwa! Dwóch z grupy Lesiaka było w „Kurierze Polskim”, a potem w „Super Expressie”.
A co z resztą? Do dziś nie wiadomo, czy wszyscy zostali wycofani, prawda? Więc może nadal w mediach pracują oficerowie służb specjalnych?
Pan wie czy tak sobie dywaguje? Mówi się o kilku znaczących postaciach i pewne rzeczy są ewidentne. Ale wkraczamy na obszar spraw tajnych i powiedzenie czegokolwiek oznacza automatyczną sprawę karną o ujawnienie tajemnicy państwowej i przegrany proces cywilny. Służby nie potwierdzą przecież, że ktoś jest ich agentem.
Pozostają domysły? Widziałem dokument świadczący o tym, że bardzo znana dziennikarka jest etatowym oficerem, ale dopóki nie będę mógł dostać jego kopii, nie podam jej nazwiska.
Kiedy czyta pan teksty śledcze, często ma wrażenie, że pisali je ludzie z tamtej strony? Dziennikarze stają się elementem rozgrywki między służbami. I teraz, dostając przeciek, dziennikarz jest słupem ogłoszeniowym służb i po prostu puszcza newsa dalej albo dopiero od tego momentu zaczyna śledztwo, weryfikuje wiadomości etc. Mam też wrażenie, że stało się to samo co w publicystyce politycznej, czyli nastąpił podział polityczny i dziennikarz śledczy, pisząc, patrzy tylko „mój czy nie mój”.
Dlatego nie tropią afery hazardowej na własną rękę? Szefowie redakcji patrzą wyłącznie na to, czy to mogłoby naszym pomóc czy zaszkodzić, ale nawet wiedząc o tym, zaskoczyło mnie, że żadna ekipa telewizyjna nie została wysłana tam, gdzie mieszkają Drzewiecki, Chlebowski, Sobiesiak. Dziennikarzowi śledczemu wystarczyłby tydzień, by popytać sąsiadów, poszperać. Ot, sprawa kijów…
Jakich kijów? Mirosław Drzewiecki przyznał, że dostał w prezencie specjalne kije do golfa. Sprawdziłem, ile one kosztują, i okazało się, że są to takie kwoty, iż powinien od nich zapłacić podatek. Według prawa miał sześć miesięcy na zgłoszenie do urzędu skarbowego. I teraz pytanie: zapłacił? I drugie pytanie: ktoś się tym zainteresował? Szczegół, ale znaczący.
Nie boi się pan, że mówiąc o agentach w mediach, zostanie obwołany oszołomem? Tak się na pewno stanie po książce o mafii, którą piszę. Ona pokaże, że służby PRL miały i mają zbyt duży wpływ na to, co się dzieje dzisiaj – na politykę, na służby specjalne, na biznes.
Znajomość z Jarosławem Kaczyńskim trąci nawet po latach… Co ja zrobię, że tak jest?! U nas nie ma nowych służb specjalnych, to mit. One tylko pozornie były tworzone przez ludzi, którzy nie mieli nic wspólnego z SB. Rozumiem, że potrzebni byli fachowcy, ale dlaczego aż tylu esbeków przeszło weryfikację?! Znalazłem oficera, który nawet formalnie nie powinien jej przejść, bo jeszcze za Kiszczaka powinien mieć wszczęte postępowanie karne, ale nic mu się nie stało, bo był synkiem szefa ZOMO. I co się z nim dzieje? Zostaje przyjęty do UOP i trafia do grupy Lesiaka! Właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Pytanie, kto go zweryfikował? W sumie to nieważne kto, bo nawet jakby został negatywnie zweryfikowany, to mógł się odwołać do Krzysztofa Kozłowskiego, a on wszystkie te sprawy cedował na gen. Andrzeja Anklewicza. A kto pomagał generałowi? Choćby szef kadr SB pułkownik Roman Kurnik pojawiający się później jako zastępca Papały w MSWiA za Janika.
Pana to wszystko jeszcze interesuje? Dokładnie to pytanie zadał mi jeden z członków komisji weryfikacyjnej. Odpowiedziałem mu, że nie mówimy o historii, o czymś, co nie ma wpływu na teraźniejszość. Ci ludzie nadal mają swoje biznesy, swoje wpływy, kontakty w służbach specjalnych!
Uda się znaleźć morderców Papały? Na razie mamy Edwarda Mazura – człowieka winnego podżegania do zabójstwa, nawet nie zleceniodawstwa. To ważna różnica. Mazur nie mógł sam zdecydować o zabiciu Papały i nie mógł sam tego zlecić. On działał z innymi, z ludźmi SB, którzy po 1989 roku nie zostali wyeliminowani, ale tworzyli policję, UOP, teraz ABW.
Był agentem SB? Tak. Wyjechał z Polski do USA jako młody człowiek i wrócił w latach 70. jako biznesmen. I rzeczywiście miał wtedy wejścia do rządu, ministerstw, wszędzie. Musiał interesować się nim odpowiadający w SB za przemysł gen. Józef Sasin, który zapewniał, że poznał Mazura dopiero wiosną 1990 roku.
Może akurat w tej sprawie nie kłamał? Znalazłem akta sprawy o kryptonimie „Eskulap” dotyczącej afery w przemyśle farmaceutycznym. Śledztwo z 1988 roku podlegało Sasinowi i wykazało, że Skarb Państwa poniósł ogromne straty, a jako winną wskazano firmę reprezentowaną przez Mazura. Powinien trafić na lata do kryminału, ale nic mu się nie dzieje, bo korzysta z ochrony Sasina. Dlaczego o tym mówię?
No właśnie, to dość odległe od Papały. Ale to pokazuje, jak w tej sprawie wszyscy we wszystkim kłamią. Po 1989 roku obaj – Mazur i gen. Sasin – są już nierozłączni. Kiedy Mazur przyjeżdża do Polski, to jada obiadki u Sasina, a kiedy wyjeżdża do Stanów, to jego interesy prowadzi pan generał. Jest on zresztą jedną z osób wskazanych przez Zirajewskiego jako zamieszany w zlecenie na Papałę.
Co robi Sasin po 1989 roku? Odchodzi w luksusowych warunkach na emeryturę. Ba, z jego teczki osobowej wynika, że wszyscy się wręcz starają, by miał jak najlepsze warunki, jak najwyższą emeryturę, pomagają mu, jak się da.
Jacy wszyscy? Nowa ekipa, która tworzyła wtedy UOP. To im zależy, by Sasin nie tylko nie poniósł żadnych konsekwencji, ale by mu włos z głowy nie spadł.
Bo to miły człowiek był? I dlatego część akt Sasina jest wciąż w zbiorze zastrzeżonym? Rozumiem, że gen. Sasin jest wciąż dla służb ważną postacią. Nowe służby trzymają te teczki, by nie można było takim ludziom jak Sasin krzywdy zrobić.
Papała nie nadepnął na odcisk mafii, nie łapał gangsterów, więc dlaczego zginął? Wyciągnięto go ze szkoły policyjnej w Szczytnie. Wszystkie ekipy śledcze zaczęły przyglądać się jego przyjaciołom, środowisku, w jakim funkcjonował. A tam mamy esbeka na esbeku.
Nie przesadza pan? Nawet Zbigniew Siemiątkowski potwierdza, że Marek Papała oparł się na nich – tu niedaleko, w Kuźnicy na warszawskim Wilanowie, odbywały się suto zakrapiane kolacyjki i obiadki z prokuratorem w PRL, a potem współpracownikiem Urbana, pułkownikiem Hipolitem Starszakiem, gen. Sasinem, pułkownikiem Romanem Kurnikiem…
Po co mu były te kontakty z esbekami? Oparł się na nich, może słusznie, bo to oni decydowali, kto w Komendzie Głównej Policji zrobi karierę. Wracamy do tego, że stara esbecja dokładnie obstawiła policję i UOP – to oni zdecydowali o ich kształcie, nie Mazowiecki, Kozłowski czy Wałęsa. Ci dali się nabrać prawdziwym graczom.
Śmierć Zirajewskiego uniemożliwi poznanie zabójców Papały? Nie dajmy się zwariować! Zostawmy na chwilę wątpliwości, czy umarł, czy został zabity, a spytajmy, czy śmierć „Iwana” jest na rękę Mazurowi?
Gazety twierdzą, że tak. A dlaczego? Bo dodatkowymi zeznaniami pogrążyłby Mazura i można by doprowadzić do jego ekstradycji? Amerykański sędzia już raz jego zeznania uznał za kłamliwe i całkowicie niewiarygodne. I co? Zirajewski kolejny raz, po 12 latach, przypomniałby coś sobie i sędzia miałby w to uwierzyć? I nie spytałby, dlaczego dopiero teraz o tym mówi?
Można było Mazurowi wytoczyć proces w USA. To genialny pomysł ministra Ćwiąkalskiego. Już ja widzę ławę przysięgłych w Ameryce, która daje wiarę jakiemuś gangsterowi przemawiającemu do niej przez telewizor z więzienia gdzieś w Polsce! By zrozumieć, że taki proces jest niemożliwy, wystarczy wiedza o sądownictwie amerykańskim wyniesiona z filmów sensacyjnych.
Może zeznania Zirajewskiego pomogłyby w Polsce? Tak zdroworozsądkowego Zbigniewa Ziobry nie słyszałem od dawna, aż mam ochotę go cytować. A on żartuje, że prokurator marzy o tym, by świadek, który może zmienić zeznania, nie dożył procesu.
Czyli prokuratura, wbrew temu co się mówi, nie musi tracić na śmierci „Iwana”? Przecież Zirajewski już tyle razy zmieniał zeznania, że mogłoby się różnie zdarzyć. I prokuratura przynajmniej zyskuje pewność, że niczego nie odkręci, a w swych ostatnich zeznaniach obciążył Mazura. Tym bardziej że prokuratura popełniła tyle błędów, iż jeden z moich rozmówców z policji powiedział wprost, że śledztwo jest tak prowadzone, by nikogo nie wytropić.
To można powiedzieć zawsze. Wie pan, jak wyglądały tak zwane okazania, na których Zirajewski rozpoznał Mazura i inne kluczowe dla sprawy osoby? Wszyscy podejrzani (Mazur, syn Sasina, Jacek Haron) w lutym i kwietniu 2002 roku mieli ten sam numer – trójkę. A jakby tego było mało, Mazurowi kazali włożyć czerwoną kurtkę.
Żeby się Zirajewskiemu nie pomylił? A co, nazwie pan takie postępowanie zwykłym błędem? Nie twierdzę, że Mazur jest niewinny, ale to, co robiła prokuratura i policja w tej sprawie, trudno wytłumaczyć. Prokurator Mierzewski w tym czasie zajmował się i mafią, i Pruszkowem, i lotami CIA nad Polską – wszystkim. Czy w Polsce nie można by znaleźć czterech prokuratorów, którzy by się zajmowali tylko tym?
Ale w sprawie Papały giną też inni świadkowie. Nie dajmy się zwariować! Niejaki pan „Zachar” został owszem, zamordowany, ale w zupełnie innej sprawie, pan „Kartofel” umarł na raka, pan „Nikoś” zginął wcześniej, pan „Baranina” powiesił się w celi, lecz wcale nie mamy pewności, że miał coś wspólnego ze sprawą Papały.
Za to mamy pewność, że w tym zawodzie panuje wysoka śmiertelność. No mamy.
To jak to się wszystko skończy? Być może będziemy wiedzieli, kto za tym stał, ale wątpię, czy uda się to udowodnić. Tym bardziej że przesłuchania niektórych ludzi służb, dawnych esbeków, były prowadzone na klęczkach. Prokuratura nigdy nie miała odwagi przycisnąć płk. Kurnika. I nie twierdzę, że to on kazał strzelać do Papały, ale on ma wiedzę w tej sprawie. Wychodzi w wielu wątkach.
W każdym? To człowiek, który doskonale zna środowiska biznesu, polityki, wszystkich ludzi, którzy przewinęli się przez dawne służby. Kiedyś spytałem gen. Anklewicza, czy nie korciło go, by spytać Kurnika, co wie na temat śmierci Papały. Usłyszałem tylko: „Nie zadawaj lepiej pytania, bo możesz otrzymać odpowiedź. Miałem spytać go, czy jest zamieszany w zabójstwo Papały? Jak cię żona zdradza, to ją o to pytasz? Chyba że chcesz tę odpowiedź dostać”.
W takim razie Kurnik to najważniejsza osoba w Polsce! Niczym grany przez Pszoniaka pułkownik Pieczur z „Oficerów”. Pan się śmieje, ale on rzeczywiście zbudował sobie bardzo silną pozycję w biznesie, ma firmę brokerską, robi interesy przez innych ludzi, jest niesłychanie ustosunkowany. Oczywiście ma kłopoty ze zdrowiem, które zaczęły się, jak tylko do władzy doszedł PiS. Zresztą wtedy zaczął też poważnie chorować gen. Sasin. Obaj budowali sobie historię choroby.
Nie skończył pan filmówki, a robi filmy. To takie łatwe? Napisałem scenariusz „Rugbystów”, o chłopakach z Arki Gdynia, i producent Piotr Radzymiński powiedział: „Słuchaj, jeśli oni powiedzą ci przed kamerą to, co w scenaruszu, to właściwie masz już dokument”. Dał mi dobrego operatora i ruszyliśmy. To była moja filmówka.
Zrobił pan film o polskim showbiznesie, o Michale Wiśniewskim, o Leszku Możdżerze. Nie chciał pan robić dalej głośnych filmów o celebrytach? I sam zostać celebrytą? Proponowano mi film o Krawczyku, były inne pomysły, ale mnie to już nie interesowało.
Z innymi filmami było jeszcze więcej kłopotów. Podczas kolaudacji filmu „Kamilianie” w telewizyjnej Dwójce zarzucono mi – człowiekowi dalekiemu od Kościoła – że „nie zdjąłem im majtek”. Takiej metafory użyto! Bo film, niestety, pokazywał ich w dobrym świetle.
Cała Warszawa interesowała się za to, czy w „Pedofilach” padnie nazwisko znanego reżysera. Wtedy zobaczyłem, czym jest plotka i jak łatwo sam jej ulegam. Znany reżyser nie pojawił się, bo jego partner z Dworca Centralnego miał 16 lat, czyli – w sensie prawnym – to nie była pedofilia. Ale pamiętam, że atmosfera zrobiła się gęsta, a reżyser na dłużej wyjechał z Polski. Mimo wszystko moje stosunki ze środowiskiem filmowym bardzo się popsuły.
Dlaczego? Zacząłem publicznie zadawać pytania, dlaczego się tego człowieka fetuje, choć wszyscy wiedzą o jego sprawkach, o jego gigantycznej hipokryzji. To wyszło przy Polańskim, kiedy środowisko nadal broniło praw znanych ludzi, ale opinia publiczna powiedziała „Hola, hola! Nie wolno”. Np. pan Zanussi mówił wtedy coś o 13-letnich prostytutkach. To co, on nie wie, że trzynastolatek, nieważne czy zdemoralizowany czy nie, to jeszcze dziecko?
Pan jeszcze nie zaczął, a już skłócił się ze środowiskiem. Kiedy zdawałem do Filmówki, wkurzyłem się strasznie, gdy okazało się, że szanowna komisja pod przewodnictwem pana Trzos-Rastawieckiego nawet nie raczyła przeczytać mojej pracy! A za to spytali, czemu nie dostarczyłem filmów. Powiedziałem, że pochodzę z biednej rodziny w Elblągu, matki nie było stać na kamerę i nie miałem jak zarobić. No i próbowałem uciec przed wojskiem. Jakoś nie pałałem do niego sympatią.
A kto pałał… Miałem powody osobiste – mama jako cywil pracowała w wojsku. Sam widziałem na własne oczy, jak przed przyjazdem gen. Jaruzelskiego malowano trawę na zielono, dosłownie! Albo jak wojsko pomagało w transporcie świń.
Świń? W ramach gospodarskiej wizyty generał zwiedzał PGR, więc żeby mu pokazać, że chlewnie są pełne, PGR wypożyczały sobie świnie, a wojsko je transportowało. W ten sposób Jaruzelskiemu dwa razy pokazywano te same wieprzki.
Pan do wojska nie poszedł. Chciałem być psychiatrą, a że w technikum nie było biologii, to poszedłem do liceum pielęgniarstwa psychiatrycznego, żeby się pouczyć do egzaminów. Jednak po awanturze musiałem stamtąd odejść i w końcu trafiłem do wiejskiej podstawówki jako nauczyciel fizyki. Uznano, że skoro jestem po technikum, to pewnie dam radę. Potem, ponieważ drukowałem w gazetach, kazali uczyć mi polskiego.
I wybuchła wolna Polska. A ja zakładałem pierwszy komitet obywatelski w Elbląskiem. Poznałem ludzi będących dziś u szczytów władzy.
Senatorem z Elbląga był wtedy Jarosław Kaczyński. Między innymi jego, ale politykiem nie zostałem i wszedłem w biznes. To wejście w świat polityki i biznesu skończyło się dla mnie tym, że przestałem hołdować wartościom, które miałem.
I więzieniem. Miałem dwadzieścia kilka lat, stałem się cyniczny i w końcu spędziłem kilkanaście miesięcy za murem za wymuszenie rozbójnicze. Rok później dostałbym lżejszą kwalifikację czynu, bo zmieniły się przepisy, ale wtedy tak było.
Nie lubi pan o tym mówić. Nie ukrywałem tego, ale wtedy usłyszałem, że się kreuję. Wie pan jak to jest w branży artystycznej: reżyser, trochę posiedział, niezły lans…
Zna życie? Kiedy kręciłem „Blokersów”, byłem dla moich bohaterów kimś, bo siedziałem, tak jak oni. Strasznie mnie to wkurzało i powtarzałem im: „Jeśli dla was bohaterem ma być gangster, to jesteście chorzy! Czym się chwalicie, że siedzieliście?! Przecież to jest wasz wstyd, który was naznacza do końca życia!.
To jest pański wstyd? To jest coś, czego się wstydzę. Po wyjściu miałem traumę. Ale uznałem, że karę trzeba ponieść, stawiłem się sam do więzienia. I odpokutowałem, za grzech odpłaciłem. Od tego czasu żyję cały czas na widelcu, uczciwie, a jednocześnie ciągle, kiedy to potrzebne, ktoś mnie za to atakuje, choć kara uległa już zatarciu. Józefowi Zychowi, który odsiedział więcej niż ja, nikt tego nie przypomina.
Jak pan zniósł więzienie? Zanim tam trafiłem, zacząłem pisać scenariusze, na które byli chętni, kupiono prawa do książki. Postanowiłem w więzieniu nie poddać się systemowi, który ma cię złamać, i ludziom, którzy są wokół ciebie.
Nie ma pan kolegów z celi? Poza jednym, który wystąpił w filmie – żadnych. Ciekawa sprawa – spytałem Grzegorza Wieczerzaka, dlaczego po wyjściu z aresztu prowadzi interesy z kolegami z kryminału, a on mówi: „Wie pan, jak to jest…”. No właśnie nie wiem! Ja się od nich odciąłem! Jak tam trafiłem, to wiedziałem jedno: muszę to przejść, wrócić do życia, do córki. Co było najgorsze w celi? To, że jeśli chcesz wyjść stamtąd lepszym, to nie masz znikąd pomocy. Klawiszy jest za mało, cele zagęszczone, warunki dramatyczne. Człowiek, który tam trafia, zapewnioną ma tylko integrację ze światem przestępczym i może albo dać się złamać, albo powiesić. Chyba że zaciśnie zęby. A ja wyszedłem stamtąd z mocnym postanowieniem: nigdy się nie dać skurwić i chronić wartości, którym kiedyś hołdowałem. I staram się to robić. Robert Mazurek
Transportując wieprzki z kąta w kąt Wywiad z S. Latkowskim zawiera wiele ciekawych spostrzeżeń, które właściwie mają charakter alarmujący, nie widzę jednak, by wywołały one burzę w mediach. Powiedziane jest jasno, że w środkach przekazu III RP działa agentura („dziennikarze nadal są werbowani. Ale powiem panu coś więcej – otóż w połowie lat 90. w polskich mediach funkcjonowali oficerowie pod przykryciem, czyli nie żadni dziennikarze – agenci, ale wręcz kadrowi oficerowie Urzędu Ochrony Państwa!”) oraz, że tak naprawdę, weryfikacja esbeków na początku lat 90. była czystą fikcją. Niby są to rzeczy, o których każdy rozgarnięty obserwator „sceny politycznej” wie od 20 lat, ale miło, gdy ktoś oficjalnie potwierdza tę wiedzę. Zwykły człowiek bowiem pewne rzeczy musi odkrywać, analizując pracę funkcjonariuszy medialnych, dostrzegając ich ewidentną stronniczość, przeinaczanie czyichś wypowiedzi, deformowanie faktów, dobieranie do rozmów specyficznych gości (im więcej przedstawicieli czerwonej lub różowej nomenklatury, tym większa pewność, że mamy do czynienia z pracownikiem Ministerstwa Prawdy) czy po prostu suflowanie odbiorcom przekazu medialnego pseudotematów, czyli kierowanie debaty publiczne na ślepe tory – no ale zwykły człowiek nie dysponuje możliwościami sprawdzenia danych werbunkowych ani listy płac w Bezpiece. Na szczęście w Polsce ludzie z Bezpieczeństwa (gdziekolwiek są – w jakiejkolwiek dziedzinie, czy to w mediach, czy „na odcinku kultury”, czy w rozrywce, czy w gospodarce, czy w polityce po prostu), czują się tak pewnie, czują, że nikt ich „nie ruszy” (całkiem słusznie, skoro nie ruszono ich od 1989 r.), iż nawet specjalnie się nie kryją z tym, że tworzą wspólnie „państwo w państwie” czy też, mówiąc językiem Orwella, „partię wewnętrzną”. W Polsce mamy więc w większości media ręcznie sterowane i nic nie wskazuje na to, by sytuacja w najbliższym czasie miała ulec zmianie. Z tego też powodu Latkowski wzdraga się przed podaniem nazwisk tych osób „na odcinku dziennikarstwa”, które uważa za współpracowników służb. „U nas nie ma nowych służb specjalnych, to mit. One tylko pozornie były tworzone przez ludzi, którzy nie mieli nic wspólnego z SB. Rozumiem, że potrzebni byli fachowcy, ale dlaczego aż tylu esbeków przeszło weryfikację?! Znalazłem oficera, który nawet formalnie nie powinien jej przejść, bo jeszcze za Kiszczaka powinien mieć wszczęte postępowanie karne, ale nic mu się nie stało, bo był synkiem szefa ZOMO. I co się z nim dzieje? Zostaje przyjęty do UOP i trafia do grupy Lesiaka!” Tak to mniej więcej wygląda i nie pozostaje nic innego, jak tylko te wszystkie ciemne sprawy ujawniać, a ludzi z cienia oświetlać. No ale kto to zrobi? Może i sam Latkowski, skoro szykuje książkę o mafii rządzącej Polską i daj mu, Panie Boże, zdrowie, by przypadkiem nie stało się z Latkowskim to, co z W. Sumlińskim. Jedna rzecz wyjątkowo zwróciła moją uwagę. Latkowski w pewnym momencie wspomina pewien intrygujący epizod z lat 80.: „W ramach gospodarskiej wizyty generał zwiedzał PGR, więc żeby mu pokazać, że chlewnie są pełne, PGR wypożyczały sobie świnie, a wojsko je transportowało. W ten sposób Jaruzelskiemu dwa razy pokazywano te same wieprzki.” I pomyślałem sobie, że to kapitalny obraz polskiego „dziennikarstwa” na przestrzeni ostatnich kilku dekad. Wprawdzie oprócz tych samych wieprzków, które znakomicie sobie żyły w poprzednim pegeerze (peerelowskim Ministerstwie Prawdy), pojawiły się nowe, młodsze wieprzki w nowym pegeerze (Ministerstwo Prawdy III RP), ale mechanizm służalczości wobec Bezpieki i osłaniania polityczno-biznesowego establishmentu funkcjonuje bez zmian. Transportowani z kąta w kąt spełniają te same zadania, tzn. udają przed „Władzą”, iż istnieją środki przekazu, które stanowią „pas transmisyjny” między politbiurem a „masami”. Zastanawiam się, ilu z nich doskonale się przy tym bawi, choćby na głośnym, corocznym balu charytatywnym, na którym w pięknym stylu mieszają się wszyscy w chocholim tańcu i „cały wiruje ten świat”. Ich świat. FYM
"Orliki" - czyli trening przed Euro 2012 „Rząd” JE Donalda Tuska rozwinął – jak wiadomo – program p/n „Orliki”. Dla niewtajemniczonych: chodzi o stadiony przy szkołach. Samorząd sporządza projekt, daje część forsy – a resztę dokłada „Rząd”. Za te pieniądze powstają – dość luksusowe, przynajmniej jak na zamożność niektórych gmin – obiekty sportowe. Oczywiście: na tych obiektach nie można ot tak, po prostu, sobie pograć. Są instruktorzy, przepisy – no, i koszty. Dlatego część gmin „Orliki” ochoczo buduje – a część woli nie brać kwiatka do kożucha. Zamiast dać 3 miliony, dostać od „Rządu” 7 milionów, i mieć obiekt za 10 mln (do którego trzeba potem dokładać...), gmina woli dać 2 miliony na ulepszenie dotychczasowych boisk szkolnych, które po lekcjach i tak stoją puste... W czym kryje się różnica w podejściu? Te gminy, które budują „Orliki” dzielą się z kolei na dwie grupy: tych, którzy są entuzjastami sportu i uważają, że „tak trzeba” - i tych, które liczą... i wychodzi im, że na takiej budowie można nabrać łapówek, a łapówek! Jednym słowem: jak ONI tam w Warszawie chcą się nakraść w związku z Euro 2012 – to swoim ludziom w terenie też trzeba pozwolić się obłowić... a przynajmniej niech potrenują przed prawdziwą karierą! W „Dzienniku Polskim” napisałem na pozornie inny temat tak: Szkolne lodowiska W wyniku działalności „Greenpeace”' i innych głupków od „Walki z GLOBCIem” mamy wreszcie zimę (to, oczywiście, żart: emisję CO2 można zmniejszyć pięć razy, lub zwiększyć pięć razy, i żadnej różnicy nie odczujemy; same mrówki produkują więcej CO2, niż cała tzw. ludzkość!) - więc reżymowe radio wzięło się za rozwiązanie problemu:„Dlaczego przy szkołach nie ma lodowisk?” Bo przecież za PRLu były... Po czym w najlepszym PRL-owskim stylu podają rozmaite recepty: jak zrobić obwałowanie ze śniegu, jak wylewać wodę... Bardzo pożyteczne wskazówki. Zapominają jednak o recepcie podstawowej: Dyrektorowi szkoły przy której przez miesiąc będzie ślizgawka, dać na ten okres 150 zł premii. Woźny, który zrobi lodowisko, może pobierać od dziecka za godzinę złotówkę (w szkołach wiejskich: 50 gr) … i za dwa dni Polska będzie pokryta siecią lodowisk! Niestety: JE Katarzyna Hallowa zajęta jest rozwijaniem wśród 10-latków seksualizmu – a nie ich kulturą fizyczną. Ani umysłową zresztą. No właśnie: dlaczego „Orliki” powstają – a ślizgawek nie ma? Bo przy wylewaniu lodowiska można się co najwyżej przemoczyć – a żadnej łapówki nie da się wziąć! I to sprawę wyjaśnia. JKM
19 stycznia 2010 "Każdy sofizmat jest zapowidzią kradzieży"... (Frederic Bastiat) Sofizmat to wypowiedź lub sformułowanie, w którym świadomie został ukryty błąd rozumowania nadający pozory prawdy fałszywym twierdzeniom i wszelka próba dowiedzenia swoich racji bez względu na wartość logiczną przedstawionej argumentacji. Tak mniej więcej brzmi definicja sofizmatu, czy ukrytego i zamierzonego kłamstwa. Bo miód jest żółty, a zatem słodki, bo barwa sugeruje słodkość… A powinno być powiedziane miód jest o barwie żółtej.. Nasze demokratyczne życie pełne jest sofizmatów próbujących ukryć prawdziwe intencje twórców sofizmatów. Tak jak wiosenna mucha byłaby dla kogoś nieznośna, bo nie mógłby oderwać myśli od bzykania. Sugestia też może być wpisana w sofizmat.
Nie wiem czy sofizmatem jest nazwanie przez posłankę Sojuszu Lewicy jak najbardziej Demokratycznej, panią eurodeputowaną Joannę Senyszyn ,Trybunału Konstytucyjnego- Trybunałem Prostytucyjnym ( Angora nr4/2012 str 8), w związku z faktem, że sędziowie Trybunału- już mniejsza o to, jakiego- nie dali rady wydać werdyktu w sprawie emerytur byłych funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, podczas gdy ustawa tzw. dezubekizacyjna już działa. Ja uważam, że Trybunał Konstytucyjny, którego początki sięgają roku 1982, mrocznych czasów stanu wojennego, nie jest potrzebny, gdzie zresztą demokratycznie i większością głosów ustanawia się czy dana ustawa jest zgodna z socjalistyczną Konstytucja czy też nie.(???). Większością głosów ustala się prawdę, co jest kompletnym nonsensem i sofizmatem demokratycznym, za którym kryje się fałsz, albo co innego... Czekam z wielką niecierpliwością, czy spotka ją coś złego za takie określenie zacnego Trybunału, bo w końcu jest to nazwa niezbyt kulturalna, choć pani posłanka propaguje prostytucję jako sposób na życie, jako sposób zarabiania na życie przez kobiety i jako jeszcze jedną formę kariery proponowaną przez lewicę dla kobiet.. Ładny mi sposób na życie oparty o demoralizację prostytucyjną! Nie mylić oczywiście z demokratyczną prostytucją, którą uprawiają posłowie, przechodząc z jednej demokratycznej partii do drugiej, równie demokratycznej jak poprzednia. I nie zmieniają przy tym poglądów! Przypominam państwu historię z roku 1992, gdy pan Janusz Korwin- Mikke przepchnął uchwałę lustracyjną w Sejmie, uchwałę dotyczącą ujawnienia agentów służby Bezpieczeństwa, rzecz trafiła do Trybunału Konstytucyjnego, który to Trybunał stwierdził, ze uchwała nie jest zgodna z Konstytucją, przy czym przypominam, że Trybunał nie jest od stwierdzania zgodności uchwał, lecz ustaw(!!!). A to co zrobił JKM było uchwałą! Pomijam już fakt, że w ciągu krótkiego czasu Trybunał przygotował kilkustronicowe orzeczenie(???) Trybunał okazał się pełen jasnowidzów.. Żyjemy w jednym wielkim sofizmacie, opartym na demagogii, piarze, dezinformacji, przenoszeniu świadomości słuchaczy na inne tory rozumowania, tylko po to, żeby ukryć prawdę, tak jak liść, który najlepiej ukryć w lesie, a jak lasu nie ma to go zasadzić! Dlatego prawdę, logikę i sprawiedliwość ukrywa się w gąszczu przepisów, który jest tak wielki i nieznośny, że sądy uprawiając sofizmaty sprawiedliwości potrafią, na podstawie tych samych papierów wydawać przeciwstawne orzeczenia.(???). Jak to się dzieje? Oprócz faktu, że może obowiązywać zasada Gerwazego- Klucznika, ze: „wygrasz w polu- to wygrasz i w sądzie”(!!!). Przed wejściem do Unii Europejskiej , jeszcze w roku 2004, kiedy Unii jeszcze nie było, bo powstała dopiero 1 grudnia 2009 roku, a były Wspólnoty Europejskie, propaganda przekonywała nas, jak będzie nam dobrze, nawet obecny kandydat na prezydenta, pan dr Andrzej Olechowski przekonywał nas, że „ po to wchodzimy do Unii Europejskiej, żeby móc decydować o sobie”. Teraz stanowimy jedno; mamy jednego prezydenta Unii, jedną panią szefową dyplomacji, ujednolicane przepisy podatkowe, wkrótce jedno euro, z bankiem centralnym we Frankfurcie. Bo w jedności siła, przeciw całemu światu: Chinom, Rosji, Stanom Zjednoczonym .. No tak, ale czy siła połączonych socjalizmów poszczególnych państw, stworzy większą siłę jednego socjalizmu w ramach Unii Europejskiej? Nie sądzę, będzie większy bałagan, bo z poszczególnych bałaganów, może powstać bałagan większy, tym bardziej, że Europa odchodzi od zasad fundamentalnych chrześcijańskich, a promuje multikulturę, sofizmat tolerancji, mieszanie cywilizacji i stawianie na głowie związków pomiędzy ludźmi, w tym tzw. związków homoseksualnych. Do tego dochodzi promocja rozwiązłości, ciągłe spory o aborcję, eutanazję i In vito, czyli robienie dzieci w szklankach, w ramach realizacji projektów i sofizmatów science fiction.
Socjaliści europejscy będą chcieli w przyszłości odejść od tradycyjnego sposobu robienia dzieci, Tym bardziej, że rosnąca liczba homoseksualistów, nie będzie w stanie zapewnić żadnego poziomu populacji. Bo niby jak? Natomiast w ramach unifikacji Unii Europejskiej, podatnicy kiedyś polscy, a obecnie europejscy, nie powinni spokojnie kłaść się spać, szczególnie ci , którzy oszczędzali lub inwestowali za granicą(???). Zgodnie z dyrektywą europejską nakazującą wymianę danych o dochodach z odsetek, będą musieli zapłacić tzw. podatek Belki, który to podatek obiecała znieść Platforma Obywatelska, ale nie zniosła posługując się sofizmatem obywatelskim, w myśl którego, jak się coś ma nie zrobić to się o tym głośno mówi, żeby wszyscy wiedzieli, że się będzie robiło. Ale się nie robi!
Fiskus już otrzymuje informacje zgodnie z dyrektywą europejską, na temat zysku z lokat, kiedyś obywateli polskich, teraz pełną gębą Europejczyków, jak nieprzymierzając Cezary Żak, Edyta Górniak ( której celebrytka o niewyparzonym języku, pani Agnieszka Chylińska powiedziała:” Zawsze będzie bolesne, jeśli nasrasz na własnego męża”) czy Ania Przybylska, która na bilbordach znowu coś politycznego reklamuje przy drogach. Chociaż nie należy do żadnej partii i z pewnością deklaruje się jako apolityczna. Nie wiem, czy dobrze napisałem słowo” nasrasz”; jeśli źle- to przepraszam. 19 % każdy będzie musiał oddać z odsetek dotyczących oszczędności, choć niemoralnym jest opodatkowywanie oszczędności, które pozostały ludziom już po opodatkowaniu(!!!). Bo powstałe oszczędności po opodatkowaniu podatkiem profesora Belki, też można przecież opodatkować podatkiem profesora Belki, a kolejne pozostałe również, i te również pozostałe- także. Tym sposobem można wszystkich obywateli kiedyś polskich, a obecnie europejskich pozbawić wszelkich oszczędności zgodnie z demokratycznym prawem , które opiera się na sofizmacie, że większość demokratyczna ma rację.. Zastanawiam się, że do tego sofizmatu opodatkowywania oszczędności potrzebny był człowiek z tytułem profesora..(???) Przecież to potrafi każdy pospolity złodziej, oczywiście jak ma większość w demokratycznym Sejmie z zamysłem napadania na nas.. I obskubania! W końcu demokratyczni posłowe, żyją z naszej pracy i naszych oszczędności, i w ich interesie jest jak najwięcej od nas wyrwać, bo demokracja nie jest tyranią mas, tylko ustrojem- o którym masy marzyły i śniły po nocach. I może się okazać, że demokracja będzie jak rosyjska wódka, która jest jak pożyczka w banku.. Po pewnym czasie zwracasz wszystko i to z nawiązką! Sofizmat na stałe wpisany jest w demokrację.. WJR
Kurwiki pana Onana Kofana Za komuny, jak wiadomo, było lepiej, o czym każdy mógł się przekonać oglądając telewizję. W ramach wypełniania tzw. „misji” telewizja przedstawiała pożądany, to znaczy – słuszny obraz życia, który obywatele mogli sobie codziennie skonfrontować z obrazem niesłusznym, widzianym na własne oczy. Ale już od czasów Kopernika, który, jak dziś już wiadomo, był Niemcem i zarazem kobietą, dla każdego jest oczywiste, że własnym oczom ufać nie można. Na przykład każdemu się wydaje, że Słońce kraży wokół Ziemi, podczas gdy tak naprawdę, jest przecież odwrotnie. Co innego, jak coś pokaże telewizja, zwłaszcza w ramach wypełniania „misji”. Wtedy to jest na pewno prawda, bo na puszczanie nieprawdy nie pozwoliłaby z pewnością sławna Rada Etyki Mediów. Mając tedy na oku tę zbawienną prawidłowość, najsławniejsza gwiazda ówczesnej telewizji i chociaż wydaje się to niewiarygodne – o prestiżu znacznie większym od aktualnego „Dziennikarza Roku” pana redaktora Tomasza Lisa – czyli pani red. Irena Dziedzic, stawiała swoim rozmówcom wysokie wymagania. Konkretnie jedno: żeby nauczyli się na pamięć odpowiedzi, które pani redaktor sporządziła do swoich pytań. Dlatego audycje z jej udziałem zawsze dostarczały widzom niezapomnianych przeżyć, którymi do dzisiaj nie potrafią się nadelektować. Trzeba jednak powiedzieć, że nie jest to strategia jedyna. Na przykład wydaje mi się, że pan red. Lis stosuje strategię wprawdzie podobną, ale jednocześnie zasadniczo odmienną od metody pani red. Ireny Dziedzic. Ona wymagała, by jej rozmówcy uczyli się na pamięć odpowiedzi, podczas gdy on sprawia wrażenie, jakby uczył się na pamięć pytań podyktowanych przez swoich rozmówców, pragnących zapoznać opinię publiczną ze swoimi jedynie słusznymi odpowiedziami. Zgromadzona w studio publiczność nagradza je następnie burzliwymi oklaskami, przechodzącymi niekiedy w owację, dzięki czemu nawet najgłupszy widz wie, jaki jest aktualny rozkaz i czego się trzymać. Skoro ta słuszna strategia przynosi takie znakomite rezultaty w telewizji, to nic dziwnego, że również inne przedsiębiorstwa przemysłu rozrywkowego próbują wykorzystać ją dla własnych potrzeb. Mam tu na myśli nasz Sejm, który - od czasów, gdy tworzenie prawa na własną rękę w zasadzie ma zakazane – coraz bardziej skupia swoją aktywność na przedsięwzięciach typowych dla przemysłu rozrywkowego. Niekiedy przybierają one pozór działań legislacyjnych, na przykład w postaci ustawy zakazującej palenia tytoniu nawet na wolnym powietrzu, albo jej podobnych, ale główny nurt przedsięwzięć przemysłu rozrywkowego, jeśli oczywiście nie liczyć solistów w rodzaju pana posła Palikota czy pana wicemarszałka Niesiołowskiego – skupia się na przedstawieniach zwanych sejmowymi komisjami śledczymi. Któż z nas nie pamięta sławnych „korytarzy pionowych”, jakie wykryła w gmachu redakcji „Gazety Wyborczej” pani posłanka Anita Błochowiak, czy „pana Onana Kofana”, o którym z błyskiem „kurwików” w oczach mówiła pani posłanka Renata Beger z Samoobrony? Ale to są oczywiście takie fajerwerki, na marginesie głównej misji, jaka wypełnić mają te przedstawienia. Znacznie ważniejsze jest nagrodzenie zasłużonych posłów za dobre sprawowanie poprzez stworzenie im możliwości tzw. lansowania, natomiast najważniejsze jest oczywiście opowiedzenie historii z morałem. Po nieprzyjemnych doświadczeniach z sejmową komisją śledczą badającą kulisy sławnej rozmowy red. Adama Michnika z Lwem Rywinem na temat zakupu telewizji Polsat, kiedy to wybitny mąż stanu w osobie pana Lecha Nikolskiego musiał udawać głupka, który do tego stopnia niczym się nie interesuje, że nie wie nawet, jak się nazywa, reżyserowie późniejszych komisji śledczych najwyraźniej przypomnieli sobie zarówno zalety metody stosowanej przez panią red. Irenę Dziedzic, jak i zwrócili uwagę na korzyści ze strategii zmodyfikowanej przez pana red. Tomasza Lisa. W rezultacie nie tylko wzywani przez komisję gwoli przesłuchania świadkowie uprzednio dokładnie uczą się roli i zeznają, jak się należy, niczym rozmówcy pani Ireny Dziedzic - ale również przedstawiający w komisji posłowie uczą się pytań, żeby też nie wypaść z roli – co, jak wiemy, nigdy nie zdarza się panu red. Tomaszowi Lisowi. Trzeba przyznać, że aktorzy obsadzani w rolach świadków na ogół lepiej radzą sobie z tekstem, podczas gdy aktorzy obsadzeni w roli posłów często muszą korzystać z suflerki uprawianej przy pomocy komputerów, ale to nic nie szkodzi, bo z punktu widzenia dramaturgii daje to dodatkowy efekt komiczny. Ale bo też w przypadku świadków mamy do czynienia z zawodowcami, którzy z niejednego komina wygartywali, podczas gdy aktorzy obsadzani w roli mężów stanu, jak na przykład pan Karpiniuk, są raczej amatorami, ciułającymi sobie dopiero pierwsze listki bobkowe do przyszłych wieńców sławy. Dlatego też sprawa właściwej obsady każdego przedstawienia budzi takie emocje nie tylko w każdej aktorskiej trupie, nie tylko wśród recenzentów, ale przede wszystkim – wśród reżyserów. Im zależy nie tylko na tym, by nawet najgłupszy spośród publiczności zorientował się zarówno w fabule, jak zwłaszcza – w morale, jaki z przedstawienia wypływa, czyli: my nie ruszamy waszych jeśli wy nie ruszacie naszych, ale również – który z aktorów nadaje się do obsadzania nie tylko w roli męża stanu, ale przede wszystkim – potencjalnego świadka. SM
Reprywatyzacja tylko po niemiecku. Skarb Państwa stać na zwracanie majątków Niemcom i hojne odszkodowania dla nich. A na reprywatyzację już nie? Rząd Donalda Tuska, który ma wypisane na sztandarach prawo własności, egzekwuje je tylko w jednym, i to wątpliwym przypadku - gdy chodzi o zwrot nieruchomości obywatelom Niemiec. Jednocześnie cynicznie rejteruje od problemu zadośćuczynienia pokoleniu, które wykrwawiło się w Katyniu, pod Tobrukiem czy Monte Cassino. To pierwszy rząd, który mówi wprost, że reprywatyzacji nie będzie. Nikt tak cynicznie do tej pory sprawy nie postawił, kolejne ekipy obiecywały ją przynajmniej w szczątkowej formie. Wprawdzie różne warianty projektów ustawy reprywatyzacyjnej zalegają w szufladach resortu skarbu od lat, ale wszystko wskazuje na to, że właśnie na takim etapie ustawa zakończy swój żywot. Mimo obietnic składanych w pierwszych przemówieniach przez premiera Tuska rząd nie zaprezentował dotąd projektu ustawy reprywatyzacyjnej, która przewidywałaby przynajmniej częściowe odszkodowania dla osób, które utraciły majątki na skutek bezprawnego (bez odszkodowania) przejęcia mienia na podstawie aktów nacjonalizacyjnych wydawanych w latach 1944-1962. Posłowie koalicji tłumaczą tę sytuację brakiem środków finansowych. Tymczasem - jak pokazuje chociażby przykład Agnes Trawny - polscy podatnicy są zmuszani do łożenia na odszkodowania za porzucone mienie późnych przesiedleńców (którzy w Niemczech odszkodowania dostali). Powiernictwo Polskie prognozuje, że w najbliższym czasie czeka nas kilkanaście tysięcy pozwów tego typu. - Na ten moment żadnych szczególnych ruchów reprywatyzacyjnych nie widać, zwłaszcza jeśli chodzi o polskich obywateli. Docierały do mnie informacje o reprywatyzacji m.in. lasów, ale tego się nie przeprowadza - twierdzi Sławomir Zawiślak, poseł PiS. Maciej Wewiór, rzecznik Ministerstwa Skarbu Państwa, przekonuje, że ustawa jest już na stronach internetowych resortu. Istotnie figuruje tam "Projekt ustawy o zadośćuczynieniu z tytułu nacjonalizacji nieruchomości w latach 1944-1962" datowany na grudzień 2008 roku. Problem jednak polega na tym, że ten dokument nigdy nie wpłynął do laski marszałkowskiej. Poseł Paweł Graś (PO), rzecznik rządu, nie potrafił nam wczoraj powiedzieć, kiedy to się stanie. Przypuszcza, że odbywają się jeszcze uzgodnienia międzyresortowe. Daleka więc droga do tego, aby dokument wytworzony w ministerstwie stanął na Komitecie Stałym Rady Ministrów, a potem na posiedzeniu rządu. Dopiero gdy ministrowie go przegłosują, może być skierowany do Sejmu. Zwlekanie władz z realizacją odszkodowań za zrabowane przez państwo komunistyczne mienie stara się wytłumaczyć poseł Eugeniusz Kłopotek (PSL) z sejmowej Komisji Skarbu Państwa. - Powiedzmy sobie szczerze - dziś nas nie stać na reprywatyzację. Jeśli chodzi o zadośćuczynienie, to pomijam już formę gotówkową, która jest niemożliwa do przeprowadzenia. Natomiast być może jest możliwa oferta na przykład w postaci bonów reprywatyzacyjnych - zastanawia się Kłopotek. Senator Piotr Łukasz Andrzejewski (PiS) nie ma wątpliwości: ociąganie się strony rządowej świadczy o braku woli politycznej załatwienia tego problemu. - Przypominam, że zniekształcono skutki poprzedniego projektu, który stał się ustawą o reprywatyzacji zawetowaną przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego - mówi. Senator Piotr Łukasz Andrzejewski wskazuje, że wbrew utartej opinii zawetowana przez Aleksandra Kwaśniewskiego w 2001 roku ustawa reprywatyzacyjna miała możliwość generowania przychodów do budżetu. - Uprawnieni do reprywatyzacji nie otrzymywaliby na jej mocy więcej niż połowy wyrażonej w bonach reprywatyzacyjnych wartości zabranego przez państwo mienia. Bony do pełnej wartości musieliby sobie dokupić. Opiewałyby one na mienie zamienne, które tak naprawdę nie przynosiło dochodów Skarbowi Państwa, a jego utrzymanie stanowiło obciążenie budżetów - mówi senator Andrzejewski. Mienie zamienne miało być czerpane z masy majątkowej stanowiącej własność Skarbu Państwa i pozostającej w dyspozycji dawnej Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa, Agencji Mienia Wojskowego, jak również zarządzanej przez administrację rządową i samorządową. - Sam mechanizm ożywiłby obrót gospodarczy, czyli przyczyniłby się do przychodów z różnych tytułów, podatkowych i obrotowych, do budżetu. Tym, którzy dysponują tym mieniem, zależało na udaremnieniu tego typu reprywatyzacji. Jest to jeszcze jeden dowód na to, czyim żerowiskiem jest stosowana formuła transformacji ustrojowej w Polsce po 1989 roku - zaznacza. W przekonaniu Andrzejewskiego, należy powrócić do tekstu zawetowanej przez prezydenta Kwaśniewskiego ustawy reprywatyzacyjnej jako punktu wyjścia do aktualnego projektu reprywatyzacji.
Dla Niemców wystarczy? Tymczasem według prognoz senator Doroty Arciszewskiej-Mielewczyk (PiS), prezes Powiernictwa Polskiego, czeka nas kilkanaście tysięcy pozwów przygotowywanych przez obywateli niemieckich, którzy porzucili swoje mienie w Polsce. - Przecież wyjechały po wojnie miliony ludzi. Widzimy, ile już ścieżek prawnych zostało przetartych, mamy nieuporządkowane księgi wieczyste, są wyroki Sądu Najwyższego oraz niższych instancji - przypomina senator. Utrzymania własnościowego status quo na Ziemiach Odzyskanych miała bronić uchwalona we wrześniu 2007 roku ustawa o ujawnieniu w księgach wieczystych własności nieruchomości Skarbu Państwa i samorządu terytorialnego. Nakłada ona na samorządy m.in. obowiązek inwentaryzacji nieruchomości oraz zobowiązuje do aktualizacji ksiąg wieczystych, gdyż na stare ich zapisy powołują się obywatele niemieccy. Iwona Arent, poseł PiS, wskazuje, iż mimo że upłynęły już dwa lata od funkcjonowania ustawy, w samym tylko województwie warmińsko-mazurskim aż 40 proc. zasobów Skarbu Państwa nie ma uporządkowanych ksiąg wieczystych. - Rozmawiałam z samorządowcami, którzy po prostu mówią, iż nie otrzymali pieniędzy na realizację ustawy. Jest to przecież dodatkowe zadanie, które otrzymali do wykonania, ale nie poszły za tym fundusze i oni własnymi siłami porządkują te księgi - oznajmia Arent. Przypomina, że w budżecie za rządów PiS były na te cele zabezpieczone środki finansowe. - Potem Platforma przejęła władzę, my staraliśmy się monitować tę sprawę, ale ostatecznie samorządy nie otrzymały niezbędnych do wykonania ustawy pieniędzy - konkluduje poseł. Poseł Eugeniusz Kłopotek z kolei nie jest do końca przekonany deklarowanymi przeszkodami finansowymi w pracy samorządów. Zapowiada, że bliżej zainteresuje się sprawą, którą "podnosili wielokrotnie mieszkańcy powiatu piskiego". - Zamierzam wystąpić z zapytaniem poselskim bądź interpelacją do premiera Donalda Tuska oraz ministra sprawiedliwości Krzysztofa Kwiatkowskiego, dlaczego ten problem nie został do dzisiaj uregulowany. Co stoi na przeszkodzie, żeby tę kwestię jednoznacznie raz na zawsze rozwiązać? - zastanawia się poseł PSL.
Państwo nie stoi za Polakami Opór w uregulowaniu kwestii majątkowych na Ziemiach Odzyskanych, przy jednoczesnym zaniedbaniu ustawy reprywatyzacyjnej dla polskich obywateli, zadziwia Tadeusza Kossa, wiceprezesa Warszawskiego Zrzeszenia Właścicieli Nieruchomości. - Naturalnie, że stać nas na reprywatyzację. Powinna być ona przeprowadzona 20 lat temu, tak jak to zrobili Czesi - uważa Koss. (Zaznaczyć jednak należy, że luką w czeskim modelu reprywatyzacji jest wyłączenie Kościoła katolickiego z restytucji mienia - do tej pory Kościół bezskutecznie zabiega chociażby o zwrot katedry św. Wita w Pradze). Tadeusz Koss dodaje, że o swoją własność walczył 14,5 roku. - We wszystkich instancjach przeszedłem całą drogę administracyjną i sądową, łącznie z Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu. Wszędzie wygrywałem, tylko nie było chęci władz, żeby mi tę ziemię zwrócić. Dopiero w 2008 r. zapadła decyzja o oddaniu mi tego kawałka placu Defilad. Z tym że obecnie nic tam nie mogę zrobić, bo jest to część parku Świętokrzyskiego - tłumaczy Koss. Według niego, paradoksem jest sytuacja lawinowego składania pozwów do polskich sądów przez Niemców. - Łatwiej jest widocznie obywatelom niemieckim coś odzyskać niż polskim. Jest to dziwne, bo taki człowiek nie pod przymusem opuścił Polskę i przekazał swój majątek, a jednocześnie otrzymał rekompensatę od władz niemieckich. Wydaje mi się, że wszystko jest teraz postawione na głowie, a zwłaszcza to, że w Polsce nie ma poszanowania prawa własności - konkluduje Koss. W przekonaniu prof. Piotra Jaroszyńskiego, filozofa kultury, wykładowcy Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II oraz Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu, zjawisko takie świadczy o tym, że ci, którzy mają w państwie władzę, liczą się wyłącznie z silniejszymi, "a takimi są dla nich Niemcy, których boją się jak dawniej Sowietów". - Nie ma tu znaczenia, że osoby, które dochodzą roszczeń jako obywatele niemieccy, już rekompensatę otrzymali, ale to, że za nimi stoi ich państwo - podkreśla.- Za Polakami, których najpierw eksterminowali Niemcy i Sowieci, a komuniści napadli i okradli, nie stoi ich własne państwo, są więc słabi i można się z nimi nie liczyć, podając jako powód braku reprywatyzacji jakąkolwiek wymówkę, równie głupią jak ta, że państwa na to nie stać. Jak to państwa nie stać? Przecież to jest dla państwa zysk, bo każda sprawiedliwie zwrócona własność będzie wielokrotnie pomnożona przez prawowitych właścicieli. Natomiast brak sprawiedliwości to właściwie kontynuacja grabieży, to kolejna kradzież. Widocznie w dalszym ciągu mamy w środowisku władzy do czynienia z jakimiś mutantami PRL, a państwo nie spełnia swojej konstytucyjnej roli, jaką jest ochrona i służba polskim obywatelom - ocenia prof. Jaroszyński. Jerzy Mańkowski, prezes Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego, jako przykład dobrego rozwiązania kwestii własnościowych wskazuje Kościół katolicki. - Bardzo dużo dworów niszczeje, a czy da się coś zrobić w tym zakresie, zależy od porządku, jaki się wprowadzi. Myślę, że trzeba powoli dążyć do takich rozwiązań, jakie zaproponował Kościół, czyli uczestnictwo obu stron w komisjach, gdzie można wymienić się informacjami na temat sytuacji nieruchomości i wysokości odszkodowań. Uważam, że takie podejście, jak przyznanie stu lub mniej procent rekompensaty, jest zupełnie nierealne, bo nikt nie jest w stanie określić ani roszczeń, ani możliwości finansowych. Najpierw więc buduje się projekt, a potem określa jego finansowanie - podkreśla Jerzy Mańkowski. Jacek Dytkowski
Nie mamy pomysłu i nie jesteśmy gotowi Z posłem Eugeniuszem Kłopotkiem (PSL) z sejmowej Komisji Skarbu Państwa rozmawia Jacek Dytkowski Rząd PO - PSL nie przedstawił projektu ustawy reprywatyzacyjnej. Przedstawi?- Nie uciekniemy przed reprywatyzacją - to pierwsza sprawa. Druga natomiast dotyczy tego, w jakiej wysokości ma nastąpić zadośćuczynienie. W tym bowiem temacie trwa spór zarówno pomiędzy rządzącymi a spadkobiercami byłych właścicieli, jak również w gronie samych polityków. Trzeci wreszcie problem dotyczy formy zadośćuczynienia. Tutaj ponownie pojawiają się rozbieżności pomiędzy rządzącymi a spadkobiercami byłych właścicieli oraz politykami. A jak wiadomo, z tego tytułu około 1 mln hektarów ziemi państwowej, czyli będącej w dyspozycji Agencji Nieruchomości Rolnych, zostało zablokowane do dalszego obrotu. Wystarczyło bowiem, że ktoś zgłosił do niej pewne roszczenie reprywatyzacyjne - i Agencja nie może tej ziemi sprzedać. Nie jest Pan zniecierpliwiony brakiem działań rządu w kwestii zadośćuczynienia Polakom za zagrabione przez komunistów mienie? - Powiedzmy sobie szczerze - dziś nas nie stać na reprywatyzację. Jeśli chodzi o zadośćuczynienie, to pomijam formę gotówkową, która jest niemożliwa do przeprowadzenia. Natomiast być może jest możliwa oferta na przykład w postaci bonów reprywatyzacyjnych. Może jednak okazać się bardzo nieskuteczna albo raczej mało zachęcająca. Wreszcie ostatnia ewentualna forma zadośćuczynienia zakłada przyznanie innych dóbr materialnych, chociażby tej przyblokowanej ziemi. Uważam jednak, że w tym momencie nie jesteśmy gotowi do wprowadzenia w życie ustawy reprywatyzacyjnej. Niewątpliwie czeka nas ten problem i nie uciekniemy przed nim, ale na pewno nie uporamy się z nim dzisiaj.
Nie zostały też zakończone prace nad ujawnieniem w księgach wieczystych własności nieruchomości Skarbu Państwa i samorządu terytorialnego. Mieszkańcy Ziem Odzyskanych są zaniepokojeni tą sytuacją... - Zastanawia mnie, że nie potrafimy się z tym problemem uporać. Chodzi głównie o zamianę użytkowania wieczystego na własność z mocy ustawy z 2007 roku i oczywiście uporządkowania wpisów w księgach wieczystych. W piątek byłem na Mazurach w powiecie piskim na trzech spotkaniach wyborczych - i ten temat na każdym z nich był podnoszony. Istnieje obawa, że ci, którzy w latach 60. i 70. ubiegłego wieku wyjechali - jak na przykład pani Agnes Trawny - będą mogli ewentualnie skutecznie przed sądami polskimi dochodzić po raz kolejny praw do tamtej, niegdyś opuszczonej własności. I to rzeczywiście powinno nas mobilizować. Nie wiem, dlaczego prace nad realizacją tej ustawy toczą się tak ślamazarnie. Trudno stwierdzić, czy brak tutaj woli politycznej, ale ten problem zlikwidowałbym jak najszybciej. Między innymi dlatego, że powoli kończą się okresy ochronne na nabywanie polskiej ziemi - chociaż nie spodziewam się w tym zakresie jakiegoś wielkiego ataku na naszą ziemię ze strony Niemców. Natomiast nie ulega wątpliwości, iż takie pojedyncze przykłady - jak chociażby pani Trawny - w dodatku skutecznie załatwione przed polskim sądem, powodują wzrost napięcia na tych terenach. Podkreślam, iż mam żywo w pamięci piątkowe spotkania, gdzie ten temat był również podnoszony. Wobec tego zamierzam wystąpić z zapytaniem poselskim bądź interpelacją do premiera Donalda Tuska oraz ministra sprawiedliwości Krzysztofa Kwiatkowskiego, dlaczego ten problem nie został do dzisiaj uregulowany. Co stoi na przeszkodzie, żeby tę kwestię jednoznacznie i raz na zawsze rozwiązać? Dziękuję za rozmowę.
Bunt podatników Konserwatywny liberał ma z tzw. buntem podatników ideologiczny problem. Z jednej strony wie bowiem, że spontanicznie taki bunt nigdy nie zaistnieje (jak dowodzą historycy, nawet słynne „bostońskie picie herbatki” z 1773 roku, które rozpoczęło rewolucję amerykańską, też było wyreżyserowane i zasponsorowane), bo przecież ludzie, jak się ich odpowiednio dociśnie, czy to przy pomocy tyranii czy demokracji, przeżyją bez słowa sprzeciwu nawet głód na Ukrainie i Oświęcim – o ile oczywiście nie umrą w czasie tych zorganizowanych przez państwo atrakcji. Z drugiej jednak strony, wzywając do buntu podatników, bardzo łatwo przekroczyć granicę pomiędzy „nie daj się grabić” a „grab zagrabione”. A wtedy od razu uruchomione zostaną najgorsze cechy każdej rewolucji, czyli terror, przewłaszczenia oraz oczywiście pożeranie własnych dzieci. Czyli, krótko mówiąc, zamiast wprowadzać sprawiedliwość, można przez pomyłkę dać poszaleć zawiści. W sumie więc, po wielodniowym zastanawianiu się nad tą sprawą, dochodzę do wniosku, że tak naprawdę najbezpieczniejszym działaniem w tym zakresie jest niestety gadanina. Trzeba bez końca oskarżać te wszystkie Gronkiewicz-Waltzowe, tych Vincentów, Nitrasów i ich kompanów o złodziejstwo i domagać się od nich, by zaprzestali tego procederu. Nie wzywając przy tym do buntu. A jak się zachowywać wobec tych, którzy taki bunt – jak to ma miejsce w Warszawie (1) – już rozpoczęli? Oczywiście popierać, nagłaśniać i podtrzymywać na duchu, a jednocześnie wskazywać na niebezpieczeństwa, jakie się z takim działaniem wiążą – powtarzam: nie tyle chodzi o bezpieczeństwo samych buntowników, bo ono przy odpowiedniej skali buntu wcale nie będzie zagrożone, co możliwość przejścia w stan tyranii zawiści ze wszystkimi tego konsekwencjami. Wydaje się więc, że konserwatywny liberał powinien działać nieco dialektycznie – z jednej strony zaostrzać świadomość, z drugiej strony łagodzić czyny i odruchy. Z jednej więc strony uważam, że np. Jan Krzysztof Bielecki – o ile prawdą są doniesienia prasowe o tym, jak „załatwił” sobie mieszkanie w centrum Warszawy – jest zwykłym złodziejem. Z drugiej jednak nie wzywałbym do wyrzucania wszystkich złodziei z ukradzionych przez nich mieszkań, bo rozpoczęcie takiego procesu zagroziłoby z pewnością także własności nabytej całkiem uczciwie. PS. O buncie w Warszawie pojawi się oddzielny artykuł; w skrócie: zamiast zlikwidować użytkowanie wieczyste, władze stolicy od roku systematycznie o kilkaset, a nawet o dwa tysiące procent podnoszą mieszkańcom opłatę za użytkowanie wieczyste cząstkowych udziałów w terenie pod domami, kamienicami i blokami. W efekcie kilkadziesiąt tysięcy Warszawiaków przestało płacić. Sommer
Komisja śledcza w sprawie IPN Paszkwil czy totalnie bezsensowny, nielogiczny i wyjęty z realiów tekst jest zwykle długi, pisany z wielkimi emocjami i nie jeden raz z nieukrywaną satysfakcją. W "Gazecie Wyborczej" ta tendencja jednak się zmienia. Michał Ogórek pochwalić się może 12-linijkowym elaboratem nt. IPN. Domyślam się, że w tle rozgrywka idzie o wielce szkodliwą dla instytutu nowelę ustawy, przygotowaną przez PO. Autor proponuje, by nowe pokolenie historyków, które zapewne znajdzie miejsce w "nowym" IPN zajęło się rozliczaniem starego. Ogórek:Badanie IPN jest prawdziwym zadaniem stojącym przed następnym pokoleniem ambitnych historyków, dużo ciekawszym niż grzebanie się w peerelowskich starych aktach. Nie wiem, czy to miała być ironia, ale załóżmy - IPN jest na tyle poważną i znaną instytucją, za niedługo zreformowaną - że do tematu trzeba podejść poważnie, przynajmniej w tak dużej gazecie, której dziennikarze wzruszają się propagandową momentami przemową w Sejmie Arkadiusza Rybickiego. Historycy i kadry "nowego", a więc lepszego IPN, mają poważną wskazówkę - trzeba rozliczyć Kurtykę. I to od samego znawcy, zapewne znacznie bardziej obeznanego w realiach historycznych od obecnego szefa. Przecież radzi sam satyryk i krytyk filmowy. W dodatku - piszącego od 20 lat do "Gazety Wyborczej". Akta peerelowskie są "stare", więc nie ma sensu się nimi zajmować i tutaj Ogórek powinien pójść dalej - XIX wiek jest jeszcze starszy, nowożytność za stara, a średniowiecze to prawie prehistoria. Niech historycy nie zajmują się niczym. IPN nowy, zapewne pod przewodnictwem nie związanego z żadną partią prof. Pawła Machcewicza (to, że doradzał premierowi Tuskowi o niczym nie świadczy, Kurtyka przecież konszachtował z Kaczyńskim telefonicznie), musi "dorżnąć watahy". Co młodzi, zapewne wykształceni z wielkich miast historycy mieliby zbadać? Ogórek: Jego historia składa się z samych niezbadanych spraw, począwszy od wyniesienia "listy Wildsteina", a skończywszy na storpedowaniu ingresu arcybiskupa Wielgusa. Wyjaśnienie tych zagadek miałoby dziś dużo większy sens od zbierania opinii na temat dzieciństwa Wałęsy wśród pracowników pegeeru. Czyli należy powołać komisję śledczą, na czele której staną młodzi historycy, tak doświadczeni w bojach i obiektywni, jak np. logik Urbaniak. Autor w króciutkim elaboracie nie omieszkał też zadrwić sobie z Zyzaka: Ogórek:Wzorem starszego kolegi młodzi historycy mogli by już zacząć rozpytywać pracowników krakowskich supermarketów oto, jak oceniają kwalifikacje magistra Zyzaka. Nie jest elegancko wyśmiewać się z "pracowników pegeeru", podobnie jak w taki sposób z historyka. Tym bardziej, jeśli - tutaj zakładam - krytyk i satyryk Ogórek nie przeczytał w całości publikacji Zyzaka (jak zresztą większość gadających głów), a jego praca magisterska - w tym miejscu również przypuszczam, a nawet mam dziwną pewność - nie może się równać pod względem włożonego wysiłku, objętości, ilości źródeł i bibliografii z wyśmiewaną. O tym świadczy również rzekoma polemika z IPN, która ogranicza się tylko do nawoływania do rozliczenia, tak znienawidzonego przez środowisko Ogórka i krytyka Zyzaka, zajmująca 3 linijki, gdzie brak jakiegokolwiek argumentu merytorycznego. Sądzę, że nawet niektórzy pracownicy krakowskich supermarketów wiedzą, że jeśli doszło do naruszenia prawa przez Kurtykę, to nie potrzeba żadnych rozliczeń przez historyków, porzucających swoją pasję dla roboty zleconej przez Ogórka. Wystarczy zapoznać się z ustawą o IPN z 1998r., która reguluje kwestie prawne. Niech Ogórek zgłosi to odpowiednim organom, bowiem np. za ukrywanie archiwów grozi kara pozbawienia wolności. Nawet pracownicy pegeeru czy supermarketów wiedzą, co zaważyło na przyszłych zmianach w IPN i dlaczego należy odsunąć Kurtykę. Ogórek w krótkim paszkwilu w "Gazecie Wyborczej" sam daje to do zrozumienia. W przeciwieństwie do niego, Zyzak potrafił napisać ponad 500 stron. gw1990
Z Raczkowskim do piekła rozmawia Piotr Najsztub Święta są dla małych dzieci i dla zaawansowanych wiekiem rodziców, którzy już dziecinnieją. Ja jestem pomiędzy tymi granicami wiekowymi – mówi Marek Raczkowski. Jeszcze bardziej lubi kontestować sylwestra. Rozmowa odbyła się 16 grudnia 2009 roku w Warszawie Dlaczego jeszcze nie masz choinki? – Proszę bardzo, stoi tam...
Nie, to jest 20-centymetrowy, plastikowy tajwański gadżet, a nie choinka.– To maleńka, śliczna choineczka, mogę do niej włożyć baterie i będą świecić koniuszki igiełek.
Przyszedłem do ciebie, bo miałem nadzieję spotkać kogoś, kto podobnie jak ja świąt nie obchodzi... A jak jest?– Jeszcze trzy dni temu prawdopodobnie kogoś takiego byś w mojej osobie spotkał, ale nagle zmieniłem zdanie, nagle stałem się strasznie proświąteczny!
Co się stało?!– Przejechałem przez miasto o trzeciej w nocy taksówką do bistro Przekąski Zakąski, żeby zjeść obiad, bo ja w nocy jem obiad. Była fasolka po bretońsku, doskonała, i kiedy zobaczyłem te świąteczne uliczne iluminacje, to po prostu...
Dałeś się omamić?– Dałem się znowu uwieść tej rządzącej miastem Platformie, chociaż wiem, że to jest lipa i te światełka znikną.
I pod wpływem tego widoku będziesz śpiewał kolędy w Wigilię?– Prawdopodobnie w tym roku złamię wszystkie moje dotychczasowe zasady ze względu na moją mamę. Jest w poważnym stanie w szpitalu, tam będzie wigilia i ja tam pójdę po prostu... To ośrodek, o zgrozo, prowadzony przez zakonnice. Nie uwierzyłbym jeszcze niedawno, że powierzę moją mamę zakonnicom, a jednak się przekonałem po inspekcji tego szpitala. Więc tam prawdopodobnie będę się modlił, śpiewał kolędy, zrobię wszystko dla tych zakonnic, jestem gotów ochrzcić się jeszcze raz, do bierzmowania nawet mogę pójść, byle się tylko moją mamą opiekowały! Więc będę miał wyjątkową Wigilię, bo od jakiegoś czasu udawało mi się od niej wykręcać. Bo absolutnie nie ma we mnie potrzeby świętowania niczego. Tylko z szacunku dla innych ludzi ulegam temu w jakimś minimalnym stopniu.
Mówię „święta”, myślisz...?– Że wymyśliłem dowcip na trzecią stronę do najbliższego „Przekroju” – dwóch mężczyzn rozmawia i jeden pyta drugiego: jakim słowem nazwałbyś cały ten burdel...? Niestety, w świątecznym numerze to się nie może ukazać. Święta to dla mnie coroczna udręka, muszę zrobić okładkę świąteczną, coś miłego dla ludzi. I tak co roku!
A wigilijne wzruszenie?– Generalnie święta są dla małych dzieci i dla zaawansowanych wiekiem rodziców, którzy już dziecinnieją. Ja jestem pomiędzy tymi granicami wiekowymi, więc święta nie są dla mnie. Jestem w takim okresie życia, kiedy się świąt nie lubi, ponieważ one walą się na człowieka w postaci nieskończonych obowiązków organizacyjnych i finansowych, koniecznością kupowania... Chociaż ja z premedytacją odmawiam kupowania komukolwiek prezentu, z całym okrucieństwem i podłością wtykam wszystkim po prostu kopertę.
A nie kusiło cię nigdy, żeby tak samemu posiedzieć w Wigilię?– Bardziej niż Wigilię lubię kontestować sylwestra! Tak kompletnie zapomnieć o sylwestrze i na przykład pracować, i w ogóle tej północy nie zauważyć! Nie czuję tego momentu, w którym wszyscy nie wiadomo dlaczego podnoszą taki okropny rejwach!
Gdybyś był takim jednoosobowym parlamentem, który ma prawo decydować, co jest u nas świętem, a co nie, to które święta byś zostawił?– Jest takie opowiadanie science fiction rosyjskiego pisarza, w którym w wyborach zamiast parlamentu wybiera się jednego superprzeciętnego obywatela i on decyduje jednoosobowo o wszystkim. Nie mógłbym być kimś tak przeciętnym. A osobiście wolę Wielkanoc niż Boże Narodzenie, bo Boże Narodzenie ma dla mnie irytujące aspekty.
Na przykład?– Kult Dzieciątka, narodzin, ta cała cukierkowata historia z bobaskiem...
Dlaczego cię to irytuje?– Zaraz powiem, dlaczego mnie irytuje kult dzieciątek, ale najpierw o Wielkanocy. To jest przynajmniej jakieś spotkanie ze śmiercią, zwłaszcza jak się nie wierzy w zmartwychwstanie, to Wielkanoc jest świętem śmierci. Zrobiłem kiedyś rysunek, na którym tatuś w Wielkanoc tłumaczy synkowi przy symbolicznym grobie, że to jest ten Jezus, który się urodził 33 lata wcześniej. Bo co roku Jezus się rodzi, ale na Wielkanoc umiera ten sprzed 33 lat.
Skomplikowane.– Lubię takie paradoksy religijne roztrząsać.
A czemu ten kult Dzieciątka cię irytuje?– Irytuje mnie powszechna teraz histeria na punkcie dzieci, to jakieś szaleństwo! Gdybym ja był na „Titanicu” i zdarzyłaby się ta sytuacja, kiedy wszyscy wsiadają do szalup i oficerowie mówią: „Kobiety i dzieci najpierw”, to ja bym wyszedł i powiedział: „Chwileczkę, a właściwie dlaczego?”.
Bo będą żyły dłużej. Ty już się nażyłeś.– Niby się nażyłem, ale jestem stosunkowo młody, mam 50 lat, jakiś dorobek, czytelników, którzy na mnie liczą, jeszcze dzieci na utrzymaniu, a tutaj jakiś oficer będzie mnie topił... Albo inny przykład. Wiadomo z telewizji, że do szpitala gdzieś w Olkuszu przywieziono matkę z grypą A/H1N1 w dziewiątym miesiącu ciąży. Lekarze natychmiast podjęli decyzję o cesarskim cięciu i ten czytający tę wiadomość mówi, że matka po cesarskim cięciu została przewieziona na oddział intensywnej terapii, bo zapalenie płuc, grypa A/H1N1, rozcięty brzuch, i łączy się z tym szpitalem, gdzie czuwa ich korespondent. I pierwsze pytanie do korespondenta jest jakie? „Przede wszystkim chciałbym cię zapytać, jak się czuje...”. No kto?
Dziecko! – Oczywiście! Mały, który dopiero co się urodził, czerwony jeszcze, a już jest najważniejszy! Dlatego że będzie dłużej żył? A wiadomo, ile będzie żył? Niedawno koleżanka mi opowiadała, że jej mama umarła przy porodzie jej brata. I wiedziała, iż może umrzeć, ale się uparła i umarła.
To jest zgodny z naturą kult przetrwania ludzkości.– Może. Ale ja ją zapytałem, ile brat ma teraz lat. 19. A co robi? A nic, siedzi w domu, tylko chce pieniędzy i gra na automatach. Nic nie robi. I dla takiego gagatka się poświęcać... Pamiętam cudowną scenę w czeskim filmie „Rodzina Homolków”, kiedy stara Homolkowa, która ma taką rozkoszną ikonkę ze śliczną, młodą Matką Boską z Dzieciątkiem, jest strasznie wściekła i patrząc na ten obraz, mówi: „I tak go ukrzyżują!”, i wychodzi z kuchni. Ten kult dzieci podsunął mi też pomysł na scenę, której nie narysuję... Wyobraziłem sobie, że w laboratorium in vitro jakiś pracownik w wigilijny wieczór postanowił jeszcze dokończyć jakąś robotę, został już w pracy sam i nagle słyszy taki cichutki śpiew, cichutkie głosiki: Jezus malusieńki, leży wśród stajenki, płacze z zimna... I patrzy, skąd słychać ten głos. Podchodzi do zbiornika z zamrożonymi zarodkami, -270 stopni, i to stamtąd głosiki śpiewają...– Chodzi mi o to, że te wszystkie zarodki przecież nie mają Wigilii.
W tym stanie prawnym, jaki mamy, albo za chwilę będziemy mieć, mają.– W -270 stopniach? Nie wierzę.
A może coś lubisz w świętach?– Najbardziej lubię światełka...
Czyli jesteś emocjonalnym tandeciarzem.– Bo święta są też dla mnie takim nieprzyjemnym memento mori, bardziej niż urodziny; jeśli chodzi o refleksje nad własnym przemijaniem, dają poczucie, że znowu minął rok, to bolesne.
Zdarza ci się śpiewać kolędy?– Śpiewamy kolędy namiętnie, ale po swojemu, brutalizujemy je. Nie wiem, ilu czytelnikom powie coś nazwa zespołu Dr Hackenbush, ale przerabiamy je w tym mniej więcej stylu.
Odważnie. A nie boisz się, że Pan Bóg katolików istnieje?– Nie boję się tego. To jest po prostu niedorzeczne, żeby przypuszczać, że istnieje Pan Bóg katolików albo kogoś innego, to się tak kłóci z rozumem... Jak można być aż tak aroganckim, żeby tak uważać? Zresztą uważam, że ludzie nie wierzą w Boga.
Dlaczego?– Ponieważ gdybym ja wierzył w katolickiego Boga, niebo, piekło, tobym w ogóle ani razu nie zgrzeszył, chodziłbym do kościoła, żyłbym tak, jak ten Pan Bóg przykazał! Ryzykować wieczne cierpienie, kiedy tak łatwo spełnić te wymagania? Gdybym wierzył, tobym nie ryzykował najmniejszym grzechem – przecież cóż to przeżyć sobie bezgrzesznie takie króciutkie życie w porównaniu z wiecznym szczęściem lub nieszczęściem?
Bóg jest miłosierny i wybacza, nie zapominaj o tym.– To ich jedyne, choć słabe wytłumaczenie. Jednak katolicy nie co dzień chodzą do spowiedzi, więc ryzykują, grzeszą i nawet w drodze do spowiedzi może im się przytrafić wypadek.
A jeśli jednak to oni mają rację?– Ludzie wierzący moim zdaniem nie wierzą w Boga. Wierzą, że ksiądz wierzy w Boga i tego księdza za to szanują i dlatego mu opowiadają wszystkie swoje grzechy. Zwróć uwagę, że Kościół katolicki ma swoje placówki nawet w maleńkich miejscowościach i gdybyśmy chcieli na przykład opowiedzieć o tym fenomenie jakiemuś kosmicie, że tutaj, w takim małym domku z wieżyczką i krzyżem jest taka mała budka drewniana i tam wszyscy mieszkańcy przychodzą i mówią o swoich grzechach księdzu, że on to wszystko ma w swojej głowie – kosmita by nic z tego nie zrozumiał. A ludzie bez problemu wyznają księdzu wszystkie swoje grzechy, bo jest „tajemnica spowiedzi”, ale to znaczy, iż ludzie wierzą, że ksiądz wierzy, w związku z czym przestrzega tej tajemnicy. I w jakiś sposób mu trochę zazdroszczą.
No to według twojej teorii jest przynajmniej paręset tysięcy wierzących – księży.– Ale ja nie wierzę, że oni wierzą, ludzie w to wierzą. Generalnie jednak to w ogóle mnie nie interesuje, czy Bóg jest, czy go nie ma.
Bo?– Bo nie da się tego sporu rozstrzygnąć. To jest tak jak ze stanem wojennym – czy Rosjanie by weszli, czy nie. Można o tym dyskutować i ostatecznych konkluzji nigdy nie będzie. Jest mi bliska taka postawa, żeby niczemu się nie dziwić, nie komentować tego, na co nie mam wpływu, nie zajmować się czymś, czego nie ma lub nie wiemy, czy jest.
Ty się tym bez przerwy w swoim rysowaniu zajmujesz, komentujesz to!– Dlatego, że ta religijność, nie Bóg, dotyka mnie bezpośrednio. Podział na świeckie państwo i Kościół u nas nie działa, dzieją się rzeczy okropne, żyjemy w kraju, gdzie kompromisem nazywa się coś, co nie jest kompromisem, na przykład problem aborcji czy in vitro itd. To wtrącanie się myślenia opartego na wierze w moje życie czy życie ludzi, którzy tym się nie kierują, jest nieznośne. Nie mówiąc już o sprawach majątkowych – zabrali nam, twórcom, ośrodek w Wigrach! Byłem tam raz, akurat trwały warsztaty reżyserów teatralnych, 30 młodych reżyserek teatralnych i ja... Czy ja powiedziałem 30 młodych reżyserek?
Tak.– Proszę to wykreślić. Po pierwsze, było pół na pół, a po drugie, nie chciałbym, żeby ktoś pomyślał, że jestem jakimś miłośnikiem tylko młodych reżyserek...
To wywiad do świątecznego numeru, więc spoważniejmy. Wyobraź sobie, że pracodawca wydaje ci polecenie: proszę rysować, ale żeby nie były to rysunki oparte na poczuciu humoru! Potrafiłbyś?– Dlaczego bagatelizujesz ten humor, dlaczego humor jest uważany za jakąś śmiesznostkę?! Poza tym nie wydaje mi się, żebym się zajmował humorem. Odmówiłem, jak kiedyś nawet do „Kropki nad i” chcieli mnie zaprosić do rozmowy o poczuciu humoru, ja o nim nie rozmawiam, bo ja się nim nie zajmuję! Zajmuję się opisywaniem rzeczywistości tak jak każdy człowiek, który pisze, robi filmy, cokolwiek tworzy...
Ale używasz do tego humoru, groteski.– Tak, ale nie chciałbym na przykład pracować w piśmie satyrycznym. Humor jest tylko jakąś pochodną myśli, nie da się myśleć bez humoru, przecież cała filozofia jest szalenie dowcipna... Jak się człowiek zaczyna zastanawiać nad wszystkim, to jest to jednak jakoś dowcipne, bo paradoks jest dowcipem, a mnie interesuje wszystko, co jest paradoksem.
Może paradoks jest istotą naszego życia tutaj? Że nie ma prawdy, którą wszyscy wycierają sobie gębę, tylko jest paradoks, boleśnie śmieszny?– Tak, tajne przez poufne po prostu! Wszystko, co się dzieje, jest sumą jakichś chaotycznych działań, a ludzie chcą się doszukać w tym sensu. Chociaż ten paradoks wynikający z wiary w Boga... Czy Bóg może stworzyć kamień, którego nie będzie miał siły podnieść? To pokazuje, jak się zaplątaliśmy w to, co sobie wymyśliliśmy!
Rysujesz już od wielu lat. Ewoluujesz? Czy tylko pogłębiasz to, co miałeś od początku?– Ewoluuję. Zmieniają się przede wszystkim moje poglądy, co ma wpływ na moje rysunki. To bardzo ciekawe doświadczenie, kiedy się pracuje tyle lat, ponieważ co roku wracają te same tematy i za każdym razem wymyślam coś nowego – to mi się strasznie podoba. Już, już mi się wydawało, że nic nowego nie wymyślę, a jednak tak. W tym widzę ten rozwój, przez powtarzalność tych samych tematów.
Ale czy to ku czemuś biegnie?– Ku jakiemuś chyba małemu oświeceniu, że w pewnym momencie będę mógł robić jako artysta wszystko. Czuję, że zbliżam się do takiego momentu, kiedy będę naprawdę artystą.
Kto to jest artysta?– Ktoś, kto jest dla siebie prawie bogiem.
A jeszcze tak nie jest?– Mnie się wydaje, że mądrość polega na tym, że ciągle się wraca do tych samych rzeczy, ale zmienia się do nich podejście. Można być bardzo religijnym, potem stać się zupełnie niereligijnym, potem znowu stać się religijnym, ale już z innych zupełnie powodów, w innym kontekście, w innej swojej sytuacji i z innym podejściem. A potem znowu to zanegować.
Wróćmy do artyzmu. Bogiem, bo co?– Będę wszechmogący w ramach mojego działania, tutaj, za pomocą tych lub kompletnie innych narzędzi. Na przykład nagle będę śpiewał i grał, będę tańczył, będę robił wszystko, czego jeszcze nie potrafię.
Widzowie, słuchacze, czytelnicy będą ci do tego potrzebni czy już nie?– Nie wiem, ale nabiorę odwagi, nie będę się już niczego bał, żaden wstyd nie będzie mi towarzyszył.
Dzisiaj boisz się jeszcze o reakcje czytelników?– Jeszcze ciągle się boję. Szczególnie boję się, co będzie, kiedy w którymś momencie nie będzie już humoru w moich rysunkach. Tak jak to ma Woody Allen, który jest moim bogiem, żyjącym mędrcem.
"Zadarłeś z Islamem, psie" POLSKI ARTYSTA ROZGNIEWAŁ FUNDAMENTALISTÓW Jakub Rene Kosik ma 27 lat i jest didżejem. Jego utwór "Mekka" zainteresował muzułmańskich ekstremistów. Tak, że grozili mu śmiercią. Pierwsza groźba pojawiła się w wigilijną noc 2009 roku, chwilę po północy. Producent muzyczny Jakub Rene Kosik odszedł od stołu i odpalił Facebook’a: „Usuń kawałek albo zginiesz psie”. Z każdą minutą napływały kolejne pogróżki: „Zadarłeś z Islamem”, „Nigdy nie wybaczymy ci tego, co zrobiłeś naszej religii. Zabawiłeś się nami, teraz my będziemy się bawić tobą”, „Jesteśmy wszędzie. Zapomnij o międzynarodowej karierze”. Do rana otrzymał ponad 300 wiadomości. W tym od 8-latka, najprawdopodobniej z Francji: „Jakub Rene Kosik – zginiesz psie”. Fundamentalistom nie spodobał się utwór „Mekka”, który polski didżej umieścił na internetowej stronie sklepu muzycznego. A dokładniej - wstawka z modlitwą muzułmańskich imamów. Kilka lat wcześniej brytyjska grupa Faithless miała podobny problem z utworem „God Is a DJ”. – Uśmiechnąłem się głupio i powiedziałem dziewczynie „chyba chcą mnie zabić za utwór”. W pierwszej chwili nie zareagowała – wspomina Jakub. – Później wpadła w histerię – dodaje. Kosik spędzał wigilię u jej rodziców. – Dlaczego nie pomyślałeś o bliskich? – powtarzała w płaczu matka dziewczyny. – To terroryści. Mogą już po do nas jechać! – krzyczała.
„Lepiej wykasuj, inni kasowali” – Miałem mieszane uczucia – opowiada Kosik. – Najpierw pomyślałem „jest fajnie, będzie promocja”. Później zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie skrzywdziłem tych ludzi. Ale mój utwór miał być hołdem dla ich kultury. Na końcu ogarnął mnie lęk – przyznaje didżej. Najpierw pomyślałem jest fajnie, będzie promocja. Później zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie skrzywdziłem tych ludzi. Ale mój utwór miał być hołdem dla ich kultury. Na końcu ogarnął mnie lęk Z tego lęku nie przespał nocy. Do rana odpisywał na maile z pogróżkami. Każdemu z osobna: „Przepraszam, nie chciałem urazić Twoich uczuć religijnych”. I czytał nowe listy od fundamentalistów z Francji, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Turcji i krajów afrykańskich: „Tutaj jest link do filmu z tym psem. A tutaj link do myspace. Obejrzyjcie i zapamiętajcie dokładnie ten ryj” ; „Następnym razem zapytaj nas o zgodę” Didżej radiowy z jednego z państw afrykańskich (Kosik nie chce zdradzić jego personaliów, ani kraju z którego pochodzi) radził: „Lepiej wykasuj ten utwór. Didżeje, którym wcześniej grożono, zawsze się uginali”. Kosik skasował utwór. Ataki ustały.
Blef? – To była gruba afera. Wiele osób w środowisku producenckim podejrzewało Kubę, że to celowy chwyt marketingowy – mówi Marcin Żyski, znajomy Kosika i redaktor naczelny „DJ Magazine” – Czy naprawdę myślicie, że chciałoby mi się to wszystko fabrykować? – irytuje się Kosik i pokazuje dziesiątki screenów stron internetowych z groźbami. – Minęły trzy tygodnie. Czy dzięki pogróżkom zyskałeś na popularności? Masz więcej zaproszeń na imprezy? – pytam. – Nie odczuwam większego zainteresowania – odpowiada. – Mam tylko żal, że zostałem tak potraktowany przez fundamentalistów. I współczucie, że nie są w stanie spojrzeć na sprawę bardziej liberalnie – dodaje.
Wspólna modlitwa – Ta reakcja jest zapewne konsekwencją złego traktowania muzułmanów w państwach zachodniej Europy, gdzie czują się obywatelami drugiej kategorii. W Polsce nasza sytuacja jest dużo lepsza – tłumaczy Grzegorz Bogdanowicz, przewodniczący Warszawskiej Gminy Wyznaniowej Muzułmańskiego Związku Religijnego. – Proszę też nie myśleć, że wszyscy muzułmanie to fundamentaliści – dodaje. – To znaczy, że dialog między muzułmanami a chrześcijanami jest możliwy? – pytam Bogdanowicza. – Co ja panu będę opowiadał. Proszę przyjść na coroczną wspólną modlitwę. Najbliższa odbędzie się 26 stycznia w Katedrze Diecezji Warszawsko-Praskiej pod wezwaniem św. Floriana – odpowiada. W ubiegłym roku wspólna modlitwa odbyła się w meczecie. Trzysta osób – muzułmanie i katolicy – wymieszali się w ławach, czytali Koran i Biblię, modlili się do Allaha i Boga w trzech osobach.
Odważni redaktorzy "Newsweeka". „Co obraża Żyda? I czy trzeba za to karać?”, „Co obraża muzułmanina? I czy trzeba za to karać?” - mam nadzieję, że te odważne pytania pojawią się na następnych okładkach „Newsweeka”, z odpowiednimi, obrażającymi Żydów i muzułmanów, fotografiami, zgodnie z tą śmiałą obwolutą, którą ów tygodnik wydawany po polsku zamieszcza w najnowszym, styczniowym numerze. Pyta on bowiem, prezentując kilka „śmiałych zdjęć”, „Co obraża katolika? I czy trzeba za to karać?” Nowy rok zaczyna więc „Newsweek Polska” (czemu nie „Newsweek Kulturkampf Polska?”) z przytupem, niemalże tak, jak „Przekrój” Bożonarodzeniowy, który zamieścił wywiad P. Najsztuba z rysownikiem M. Raczkowskim szydzącym i z Jezusa, i ze Świąt. Na wesoło, a jak. Nawiasem mówiąc, czytając ten wywiad, doszedłem do wniosku, po raz nie wiem już który, że większość polskich speców od rozśmieszania (wyjątki, takie jak J. Pietrzak czy M. Wolski, chyba dadzą się na palcach jednej ręki policzyć), to ludzie wyjątkowo głupi, a generalnie sytuują się w tej tradycji, jaką wypracowali „satyrycy Polski Ludowej” w okresie socrealizmu, waląc zwykle w „polskiego kołtuna” i w Kościół, bo w „amerykański imperializm” już niekoniecznie, gdyż ten odcinek się już skończył. Dziwnym trafem nie można spotkać się dziś z satyrą na eurokratów i „Unię Europejską”, ale może po prostu w tym przypadku „nie ma tematów do śmichu?” Nie zdarzają się też żarty z muzułmanów czy wyznawców judaizmu, ale może to tylko kwestia czasu? Aczkolwiek gdy niedawno jeden z polskich młodych artystów chciał sobie urządzić szyderę z islamu, wplatając jakiś fragment modlitwy do piosenki, to posypały się na niego takie groźby, iż w niedługim czasie wycofał kompozycję z portalu, na którym ją zamieścił. Możliwe więc, że odważny inaczej „Newsweek” akurat jakichś szyderstw z symboli religijnych czczonych przez muzułmanów nie zechce zamieścić (życie jednak ludziom miłe, zwłaszcza w dobrze płacącej firmie), ale może urządzi sobie taką akcję w stosunku do Żydów? Poczekajmy. Warto jednak zauważyć, iż już samo sformułowanie „tematu” świadczy albo o chęci sprowokowania osoby wierzące w Chrystusa do jakiejś gwałtownej reakcji, albo o kompletnej tępocie ludzi pracujących w redakcji. Zdjęcia modelki zasłaniającej swe części intymne krzyżem, zdjęcie odważnego matoła, który wymachuje, jak się możemy domyślić, Pismem Świętym, z napisem „lies”, zdjęcie księdza całującego się z zakonnicą (to, o ile pamiętam, jeden z elementów „kampanii reklamowej” słynnej firmy odzieżowej), czy jakiegoś „artysty” drwiącego z ukrzyżowania – nie obrażają bowiem samych katolików, lecz to, co katolicy czczą, a więc bezczeszczą określone symbole lub też określone osoby – otoczone kultem przez ludzi wierzących. Oczywiście, ludzie dopuszczający się tych aktów profanacji, czynią to po to, by obrazić katolików i by doprowadzić ich do frustracji lub wściekłości – wtedy bowiem mogą wskazywać palcem na „fundamentalistów katolickich”, którzy nie potrafią „tolerować odmiennych poglądów”. Jak wiemy jednak, profanacje są zwykle tak pomyślane, że akurat w symbolikę związaną z wiarą w Chrystusa są szczególnie wymierzone. Niechby tak któryś z dzielnych artystów sprofanował symbolikę otoczoną kultem przez wyznawców judaizmu np. w Dzień Judaizmu, niedawno obchodzony w naszym kraju – ciekawe, jakby się potoczyły jego dalsze losy, nie tylko artystyczne czy „byznesowe”. Podejrzewam też, że przed najważniejszymi świętami żydowskimi „Przekrój” zamieszcza wywiady, w których jakiś wesołek urządza sobie kpiny z tradycji związanej z judaizmem, no bo chyba dla redakcji, a zwłaszcza dla dzielnego Najsztuba, nie ma tematów tabu prawda? Palę „Newsweek”. Ogłaszam, że ze swej strony, właśnie jako katolik, nie mam zamiaru więcej wziąć do ręki tego czasopisma i odradzam to każdemu, kto za katolika się uważa. Myślę, że tygodnik ten prezentuje poziom, po dotarciu do którego, tytuł uważający się za opiniotwórczy, staje się po prostu makulaturą. Ciekawi mnie jedynie, czy te zabawne akcje z atakowaniem chrześcijaństwa wspiera też właściciel „Newsweeka” czy też to taka samowolka naszych dzielnych polskich rycerzy pióra. FYM
Sprawa Olewnika zamienia się w serial Twin Peaks - Poszli na skróty – podsumowuje osoba, która zna ustalenia śledczych z gdańska. – Jasiński (prokurator z Olsztyna – od aut.) jeszcze nie miał potwierdzenia, że wskazane przez Kościuka ciało należy do Krzysztofa Olewnika, a pobiegł do ojca z nowiną, że go znaleźli. Kontaktuję się z grupą śledczych z Olsztyna, którzy to odnaleźli ciało Krzysztofa Olewnika. Dla zasady, by druga strona miała prawo do obrony, podam ich odpowiedzi na nokautujące wobec nich zarzuty.
Śledczy z Olsztyna twierdzą, że: „opinia genetyczna biegłych z laboratorium kryminalistycznego komendy głównej policji w Olsztynie była jednoznaczna. Zwłoki należały do Krzysztofa Olewnika. Nie było żadnych wątpliwości. Sekcja zwłok, nadzorowana przez zastępcę prokuratora okręgowego w Olsztynie Zbigniewa Kozłowskiego była przeprowadzona z zachowaniem wszelkich procedur. - Czy sekcję nagrywano na wideo? - Naturalnie, video, zdjęcia, materiał biologiczny do dalszych badań. Proszę zwrócić uwagę na charakterystyczne ubytki stomatologiczne, ze starych zmian chorobowych. Np. prawostronne skrzywienie nosa. Biegły medycyny sądowej wykonujący sekcję, to specjalista najwyższej klasy, zresztą w procesie słuchany przez płocki sąd. Stwierdzone sekcyjnie obrażenia (złamania żeber, kręgów, chrząstki tarczowej - szyja, podbiegnięcia krwawe grzbietu, głowy, kończyn dolnych),wszystkie potwierdzały mechanizm zabójstwa opisany przez Kościuka-uduszenie gwałtowne wskutek zadławienia. - Dlaczego nie okazano zwłok? - pytam. - A raczej szczątków rodzinie… Nie było tak naprawdę co okazywać…. Nawet nie chcieliśmy o tym myśleć, byłoby pewnie więcej pogrzebów. Jasiński zmusił zięcia Olewnika by formalnie zerknął. Kolejny rozmówca z Olsztyńskiej grupy śledczej, rzuca na koniec: - To jakiś matrix. Mój rozmówca znający ustalenia śledczych z Gdańska opowiada o filmie, gdzie Sławomir Kościuk wskazuje miejsce położenia zwłok Krzysztofa Olewnika. W pewnej chwil, ktoś chrząknięciem daje znak Kościukowi, który przez chwile wydaje się bezradny, aby zmierzał we właściwym kierunku. - Wszyscy w tej sprawie kłamią – podsumowuje. - Tak, ale to dokładnie wszyscy, a nie tylko niektórzy – odpowiadam. Trudno się nie zgodzić z moim rozmówcą. Kilka godzin wcześniej, kiedy dotarła do mnie wiadomość o ekshumacji zwłok Krzysztofa Olewnika, by bezsprzecznie potwierdzić, czy w grobie leży właściwe ciało, pomyślałem, że Sprawa Krzysztofa Olewnika zaczyna przypominać serial Davida Lyncha „Twin Peaks”. Latkowski
Wyleniałe mrówki Gdy ćwierć wieku temu mówiono o „czterech tygrysach Azji” chodziło o Koreę Płd., ChRN (na Taiwanie), Hong-Kong i Singapur; czasem jako piątą wymieniano Malezję. Teraz w te ślady poszła Indonezja, ChRL, Indie – a co z Japonią? Japonia była uważana za potęgę gospodarczą pół wieku temu. Jednak ta potęga była budowana w warunkach dalekich od rynkowych. Bardzo nie lubiłem modelu japońskiego – i ucieszyłem się, że ChRL nie poszła tą drogą, co Cesarstwo. I, szczerze pisząc, raczej ucieszyło mnie to, co opisałem w „Dzienniku Polskim” jako: Bankructwo JALu Japońskie Linie Lotnicze ogłosiły bankructwo. Cóż: takie jest życie. Bankructwa – to rzecz dla gospodarki korzystna – podobnie jak upadek starych drzew (a także schnięcie młodych sadzonek!) są korzystne dla lasu: robi się miejsce dla rzeczywiście prężnych drzewek. W USA zbankrutowało kilka linij lotniczych – i żyją. Normalka. Nienormalna jest tylko skala bankructwa: $65 miliardów!!! Jakie banki pożyczały pieniądze oczywistemu bankrutowi in spe – i jaka w tym była rola rządu? Dziś wiemy: rząd Cesarstwa popierał JAL, obecnie przejął JAL, ma je „uzdrowić”, „zrekonstruować” i ponownie sprzedać. Umorzono 1/3 długów JAL... „Cud japoński” osiągnięty został nie dzięki wolnemu rynkowi – lecz dzięki usunięciu nonsensów - i mrówczej, heroicznej pracy Japończyków. Teraz, zamiast się cieszyć, że wkroczy np. RyanAir i będzie ich woził trzy razy taniej – poddani Cesarza będą musieli spłacać długi i dopłacać do „uzdrawiania”. Pewno skrócą urlopy z 6 do 5 dni rocznie... JKM