„Mafiozo” Władysław Jagiełło i Zawisza Czarny „gangster” „...bitwa pod Grunwaldem, ta niby-historyczna, to było starcie Pruszkowa z Wołominem, po której pokonani czmychnęli (patrząc na odległości), do Sochaczewa na przykład. Po Europie i kawałku Afryki z Azją (krucjaty) szalały wówczas parusetosobowe gangi, dokładnie jak dziś. I robiły ustawki, jak kibice. (...) No więc skąd ta sława? Z kompleksów, takich samych jak wspominanie Wembley (a w rezerwie mamy jeszcze Hermaszewskiego w kosmosie i lody z Zielonej Budki). Oczywiście, wart pielęgnacji jest etos rycerski, ten cały Zawisza z Garbowa (czy to taki ówczesny "Pershing" był? "Masa"? A może "Kiełbasa"?” Czytam dalej: „...Grunwald? Stu facetów napadło na dwustu, no i wszyscy uciekli do "Zielonego Lasu", jak zawsze po ustawkach bywa, a ci bardziej zestrachani aż do Malborka. Polska korzyści żadnych nie odniosła. Z jednego powodu - na tej łące nie było czego zdobywać. Szkoda, że Jagiełło nie zbudował trzech statków i nie popłynął do Indii, wtedy trafiłby do Ameryki, no i może by się coś wreszcie wygrało konkretnego, ukradło, a nie tylko baj, baj, baj.” Takie to odkrywcze poglądy ujawnił (to wpływ panujących upałów?) publicysta Paweł Zarzeczny na łamach jednej z gazet w nawiązaniu do 600-lecia Grunwaldu.
http://www.polskatimes.pl/blogi/282632,grunwald-czyli-legenda-oceaniczna,id,t.html W dyskusji umieszczonej pod internetową wersją felietonu nie było zrozumienia dla poglądów pana redaktora: kssen 16.07.10, 06:53 „a może trochę odpoczynku panie redaktorze? Kłótnia z żoną? czy może jeszcze jakieś problemy? Trochę się jednak trzeba było skupić, chociaż nie sądzę żeby i wtedy coś wyszło. Żenujący jest ten felieton”. Czym więc był Grunwald? Był zwycięstwem militarnym połączonych wojsk Królestwa Polskiego i Wielkiego Księstwa Litewskiego nad siłami niemieckiego Zakonu Krzyżackiego, w których było wielu rycerzy z Europy Zachodniej. Jednak był nie tylko zwycięstwem w bitwie. Ważną czynnikiem w historii narodów są procesy określana współcześnie mianem „zderzenia cywilizacji” (The clash of the civilisations) – teoria geopolityczna Samuela Huntingtona powstała na początku lat dziewięćdziesiątych ub. wieku przedstawiona w książce "Zderzenie cywilizacji i nowy kształt ładu światowego" wyd. 1996). Jednym z pierwszych uczonych badających cywilizację i jej znaczenie w dziejach był historiozof Feliks Koneczny (1862-1949). Niemiecki znawca problematyki prof. Anton Hilckman o Konecznym:"(...) jeden z wielkich geniuszów rodu ludzkiego, jeden z tych, którzy wspólnemu dorobkowi duchowemu Europy zapewnili trwałe zdobycze i którego nazwisko nie może pozostać nieznane i zapomniane!" Feliks Koneczny stwierdzał: „Cywilizacja - to suma wszystkiego, co pewnemu odłamowi ludzkości jest wspólne; a zarazem suma tego wszystkiego, czem się taki odłam różni od innych. (...) Cywilizacja jest to metoda ustroju życia zbiorowego”. Cywilizacja wyrasta na gruncie życia zbiorowego, a jednocześnie formuje to życie. Jednak ludzie przyjmują różne metody ustroju życia zbiorowego co sprawia, że powstają różne cywilizacje i różnice cywilizacyjne, a w konsekwencji pojawiają się spory i konflikty. Badając historie Polski i Europy Wschodniej Koneczny dostrzegł antagonizmy nie dające wytłumaczyć się tylko różnicami politycznymi, etnicznymi czy religijnymi. Wyjaśnienia zaczął poszukiwać w odmiennościach cywilizacyjnych. Zauważył, że Polska należała do innej cywilizacji niż Rosja i niemieckie Prusy. Natomiast jednorodny krąg cywilizacyjny Rosji i Prus stanowił podstawę strategicznej współpracy Petersburga z Berlinem. W kategoriach starcia cywilizacyjnego ujmował Koneczny bitwę pod Grunwaldem formułując własną „teorię Grunwaldu”. Profesor uważał, że Polacy przeciwstawili Krzyżakom przywiązanie do wiary katolickiej łącząc z nią idee braterstwa narodów i odrzucając poddaństwo państwowe, które zastąpili pojęciem obywatelstwa. Zakon prezentował przeciwną polskiej koncepcję organizacji ustroju życia zbiorowego. Polska po zwycięstwie pod Grunwaldem musiała jeszcze wygrać poza polem bitewnym. Ówczesna Polska miała nie tylko świetne rycerstwo, ale także twórczą elitę intelektualną. Jej reprezentant Paweł Włodkowic - rektor Akademii Krakowskiej, na soborze w Konstancji (1415-18) potępił działalność Krzyżaków, zakwestionował propagowane przez nich koncepcje i celowość istnienia Zakonu. Uczestnik polskiej delegacji na soborze wystąpił z traktatem "O władzy papieża i cesarza wobec pogan", w którym wyraził nowatorskie poglądy. Włodkowic dowodził, że ziemia pogańska nie jest "niczyją", jak twierdzili Krzyżacy, lecz prawną własnością jej mieszkańców, których nie wolno nawracać przemocą, bowiem „fides ex necessitate esse non debet”. Europę poruszyła teoria polskiego uczonego mówiąca, że tylko katolicyzm szanujący inne wyznania, braterstwo narodów, obywatelstwo państwowe oraz zasada, że "tron ma służyć społeczeństwu", stanowią prawdziwą wartość i mają rację bytu. Twierdzenia Włodkowica z Brudzewa rozbijały ideowe podstawy państwa krzyżackiego. W obronie Zakonu wystąpił pamflecista Jan Falkenberg, który twierdził, że Polacy czczą bożka Jagajłę i nazywał ich "psami bezwstydnymi", którzy "wrócili do odmętu niewiary". Krzyżak wzywał całą Europa do krucjaty przeciwko Polsce. Mówił, że każdego Polaka można zabić bez grzechu i będzie to zasługa przed Bogiem, a biskupów polskich trzeba powywieszać dla dobra chrześcijaństwa. Spór skończył się zwycięstwem Pawła Włodkowica. W 1424 roku Falkenberg odwoływał swoje poglądy w Rzymie na konsystorzu publicznym w obecności papieża Marcina V. Polska wygrała, chociaż sympatie Europy nie były po jej stronie. Polacy byli w oczach wielu Europejczyków narodem pogańskim bo nie uznającym zwierzchności cesarskie. A to miało uzasadniać krzyżackie najazdy "obrońców krzyża i chrześcijańskiego ładu w Europie" na Polskę. Tym większe więc było zwycięstwo słabszej materialnie Polski, reprezentującej nowe pojęcia sprzeczne z tymi, które obowiązywały w ówczesnej Europie. Zwycięstwo polskiego oręża i polskiej myśli było bezsporne. Grunwald stał się fundamentem pod budowę mocarstwa polsko-litewskie nazywanego później Rzeczpospolitą Obojga Narodów. Rycerz Zawisza Czarny z Grabowa nie był średniowiecznym gangsterem, a król Władysław Jagiełło hersztem mafii mordującej ludzi dla zysku. Grunwald jest powodem do słusznej dumy także dla nas, wspominających zdarzenia sprzed 600 lat. W historii Polski są jeszcze dwa zwycięstwa tej rangi jak Grunwald: Wiedeń 1863 r. gdy król Jan Sobieski złamał zagrażającą chrześcijańskiej Europie potęgą islamu; Warszawa 1920 r. - miejsce „osiemnastej decydującej bitwie w dziejach świata”, gdzie wojsko polskie dowodzone przez marszałka Piłsudskiego odparło bolszewicki najazd na Europę. Szeremietiew
Wojna o pokój Ha! Nie bez kozery kampanię prezydencką, zamiast rzeczywistych problemów, jak np. katastrofa finansów publicznych (tegoroczny deficyt zaplanowany został na poziomie 52 mld zł jeszcze przed powodzią, która będzie kosztowała co najmniej 10 mld, dług publiczny przekroczył 705 mld i przyrasta z szybkością co najmniej 3 tys. zł na sekundę), rozbrajanie państwa i bankructwo systemu emerytalnego – zdominowały rozważania nad autentycznością metamorfozy Jarosława Kaczyńskiego. Jarosław Kaczyński bowiem zadeklarował zamiar zakończenia „wojny polsko-polskiej”, co w przełożeniu na język konkretów miało doprowadzić do wielkiej koalicji PiS-u z PO (taka właśnie koalicja rządzi Siedlcami, które z tego powodu zaimponowały podobnież całej Europie). Niektórzy dowodzili, że z powodu śmierci brata w katastrofie pod Smoleńskiem doznał traumatycznego wstrząsu, w następstwie którego porzucił sprośne błędy Niebu obrzydłe i nawrócił się na wartości demokratyczne, to znaczy – żeby spokojnie wypić i zakąsić z kolegami politykami na koszt skołowanych mułów, których, ma się rozumieć, co pewien czas należy wyrywać z gnuśnej drzemki i podjudzaniem podnosić poziom adrenaliny w zwapniałych arteriach. Inni – że przeciwnie – że Jarosław Kaczyński tylko się przyczaił dla zmylenia przeciwnika, żeby ten uwierzył w autentyczność metamorfozy. A kiedy już uwierzy – wtedy z tym większą dla niego konfuzją przypomni się mu, skąd wyrastają mu nogi i w ogóle – ruski miesiąc. Rzecz bowiem w tym, że na rzeczywiste problemy państwa tubylczy mężykowie stanu nie mają w zasadzie już żadnego wpływu. Po pierwsze dlatego, że decyzje w takich sprawach nie do nich należą, tylko do razwiedki, która za zasłoną procedur demokratycznych, okupuję Polskę i eksploatuje jej obywateli. Nawiasem mówiąc, wielu ludzi, których Nowy Testament ironicznie nazywa „mądrymi i roztropnymi”, w żadne rządy razwiedki nad Polską nie wierzy, a w szczególności nie wierzy w nie pan prof. Adam Wielomski, politolog. Nie czas tu, ani miejsce na polemikę z panem profesorem, ale odnoszę wrażenie, że nie wierzy on w te rzeczy na tej samej zasadzie, co mąż poszukujący gacha małżonki. Natknąwszy się na niego w szafie, jak mierzył doń z rewolweru krzyknął: „i tu go nie ma!”, zatrzasnął drzwi i już dalej nie szukał, kontent, że wprawdzie może i z rogami, ale za to żywy i zdrowy. Tymczasem w Polsce nie można nawet splunąć, żeby nie trafić w konfidenta razwiedki, jak nie ze środowiska zorganizowanych przestępców, na usługach którego – jak to pokazuje – bo nadal pokazuje – sprawa Krzysztofa Olewnika – pozostaje cały system organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości - aż po część hierarchii duchownej ze wszystkich związków wyznaniowych, zjednoczonych w potężnym i wpływowym zakonie Ojców Konfidencjałów. Ale nawet gdyby ostatnie słowo nie należało do razwiedki, to i tak mężykowie stanu nic by w sprawach państwowych postanowić nie mogli, jako że od 1 grudnia ubiegłego roku mają to formalnie zakazane i mogą co najwyżej tłumaczyć własnymi słowami dyrektywy Komisji Europejskiej, stanowiące co najmniej 80 proc. tubylczego ustawodawstwa w naszym bantustanie. A gdyby nawet nie mieli tego formalnie zakazane, to i tak niczego by nie wymyślili, ponieważ te problemy są konsekwencją i rezultatem postanowień podjętych w 1989 roku zarówno co do ekonomicznego modelu państwa, jak i organizacji oraz sposobu funkcjonowania tubylczej sceny politycznej – zaś na straży tych ustaleń stoi nie tylko razwiedka i jej konfidenci uplasowani we wszystkich bez wyjątku środowiskach społecznych, a przede wszystkim – nasza Złota Pani Aniela i zimny rosyjski czekista Putin, którzy tubylcze ustrojstwo gwarantują tak samo, jak w XVIII wieku ówczesne gwarantowała Katarzyna Wielka i Fryderyk II. W tej sytuacji nic dziwnego, że kampanię prezydencką zdominowała kwestia autentyczności metamorfozy Jarosława Kaczyńskiego – czyli odpowiedź na pytanie, czy naprawdę zaakceptował on system wartości wyznawany przez stado mężyków stanu i czy w związku z tym można będzie, bez obawy kompromitacji dopuścić go do udziału w łupach, jako „naszego”, czy też kontynuować „dorzynanie watahy” do zwycięskiego końca. Wbrew pozornej prostocie, pytanie jest brzemienne w konsekwencje, bo cóż oznacza ostateczne „dorżnięcie watahy”? Ano to, że już jej nie będzie, a to oznacza, że Platforma Obywatelska zostaje wobec razwiedki sama, wyłącznie w towarzystwie lewicy pod przewodnictwem Napieralskiego, który właśnie machnął ręką na obrosłych tłuszczem filistrów i eunuchów, stawiając na wypróbowane ubeckie dynastie, których trzecie, a nawet czwarte pokolenie opanowało wszystkie 7 tajnych służb naszego demokratycznego państwa prawnego – i na młodych wilczków, na których najlepszym skrzydle jest młodociany syn pani Wandy Nowickiej, publicznie wychwalający zbrodnię katyńską za to, że utorowała drogę komunistycznej rewolucji w Polsce. Nie ma najmniejszej wątpliwości, kto w tym tandemie będzie dla razwiedki tylko mniejszym złem, a kto umiłowana Duszeńką – ze wszystkimi tego politycznymi konsekwencjami. Tedy z dwojga złego kto wie, czy nie rozsądniej byłoby dogadać się z „watahą”, która w końcu tak naprawdę robi tylko trochę zupełnie nieszkodliwego hałasu. Oczywiście ze względów propagandowych Platforma kreuje przerażający wizerunek straszliwego „ziobryzmu”, ale – powiedzmy sobie szczerze - Zbigniew Ziobro tak naprawdę okazał się poczciwcem, bo z jego wynalazku w postaci „aresztu wydobywczego” „Platforma” skwapliwie korzysta, a jedyną jego winą, jeśli w ogóle maczał w tym palce, była próba nastraszenia osoby z towarzystwa, tzn. Barbary Blidy – co rzeczywiście stanowiło naruszenie konstytucyjnej zasady „my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych”. Nawiasem mówiąc, czarna propaganda przeciwko „ziobryzmowi”, zwłaszcza na dłuższą metę stanowi wodę na młyn ekstremalnej lewicy, bo eksponując rzekome zbrodnie IV Rzeczypospolitej, pozwala na sprawne przykrycie kurzem zapomnienia prawdziwych zbrodni PRL-u. Uzupełnieniem tej operacji są nostalgiczne widowiska o pralce „Frani” i „Syrence”, okraszone pogodnymi anegdotkami z epoki. Coś jakby III Rzeszę i Adolfa Hitlera prezentować poprzez różowe szkiełko „Volkswagena” i autostrad, przeprawiając to anegdotkami w rodzaju, że „czysty typ nordycki i bez mycia jest czysty”. Nic zatem dziwnego, że najsurowszym krytykiem IV RP w Platformie Obywatelskiej został poseł Janusz Palikot i to w momencie, gdy nie tylko wścibscy dziennikarze, ale również organy strzegące praworządności naszego demokratycznego państwa prawnego, jak na komendę przestały interesować się zagadkowym finansowaniem jego kampanii wyborczej. Podejrzewam, że jedni i drudzy dostali taki rozkaz i to nie od posła Palikota, który sam z siebie nie miał wystarczającej mocy sprawczej nawet do poskromienia własnej żony, więc w takiej sprawie tym bardziej nie poradziłby sobie bez wsparcia Sił Wyższych. Ruch, co prawda wirtualny, w obronie posła Palikota ukazuje nam nie tylko zakres wpływów razwiedki, w której istnienie nie wierzy prof. Adam Wielomski, ale przede wszystkim – groźne memento wobec Donalda Tuska, któremu już po raz drugi (pierwszy raz był przy aferze hazardowej) Siły Wyższe przypominają, że nic na tym świecie nie trwa wiecznie, a już zwłaszcza decyzja o wyborze „mniejszego zła”. Furiacki atak posła Palikota wykorzystał Jarosław Kaczyński, mając pełną świadomość, że nic tak nie wzrusza polskich poczciwców, jak krzywda. Skoro tylko poseł Palikot oskarżył poległego w katastrofie prezydenta Kaczyńskiego o „krew na rękach”, Jarosław Kaczyński dał upust swemu wzburzeniu, pokazując co mądrzejszym i kombinującym na własną rękę strategom Platformy, że nie zadowoli się odpuszczeniem win przypisywanych mu w związku z budową IV Rzeczypospolitej, ani wstrzymaniem „dorzynania watahy”. Domagając się „pełnego wyjaśnienia” przyczyn smoleńskiej katastrofy ostrze swojego żądła skierował zarówno w premiera Tuska, który Bóg wie o czym właściwie gadał z Putinem 7 kwietnia, jak i ministra Sikorskiego, być może nawet – w odwrotnej kolejności. Gdyby sama krzywda komuś nie wystarczała, do tej licytacji wprzęgnięta została również obrona krzyża pod Pałacem Namiestnikowskim na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, co pośrednio angażuje do tej rozgrywki cały Kościół, jak nie z tej, to z odwrotnej strony, w rezultacie czego on również ma stać się zakładnikiem PiS – bo Jarosław Kaczyński szczerze uważa, że wszyscy mają moralny obowiązek się dla niego bezgranicznie poświęcać. Atmosferę podgrzewa niezawodny „Głos Cadyka”, lejąc krokodyle łzy, że oto krzyż „znowu” staje się symbolem „nienawiści”, bo wiadomo że przestaje nim bywać tylko w momentach, kiedy mądrość etapu nakazuje wieszać gwiazdę Dawida na krzyżu – oczywiście tylko dla lepszej asekuracji. Mamy zatem piękną wojnę na symbole, która nie tylko skutecznie odwraca uwagę od rzeczywistych problemów państwa, na które żaden z gigantomachów nie ma jakiegokolwiek remedium, która podtrzymuje w społeczeństwie stan podjudzenia wywołany kampanią prezydencką i na której może udać się dojechać aż do przyszłorocznych wyborów parlamentarnych, po których trzeba będzie chyba jakoś zakończyć „wojnę polsko-polską” – tak naprawdę - o względy razwiedki. Jak widzimy, wojna ma swoje zalety, inaczej nikt by jej nie prowadził. A pokój – jak to pokój - będzie straszny. SM
Rymkiewicz Nie można bowiem być Polakiem będąc niewolnikiem. Rymkiewicz „Niemal połowa Polaków głosowała na Jarosława Kaczyńskiego, a to znaczy, że niemal połowa Polaków chce pozostać Polakami. Czyli jest przekonana, że to jest coś dobrego, nawet coś wspaniałego – być Polakiem. „…„Wtedy szydercy będą się musieli ulokować gdzieś poza polskością. Nie można bowiem być Polakiem, będąc niewolnikiem.”…”Trochę wcześniej – w czasach Jagiellonów. Litewska dynastia i przymierze z dzikimi Litwinami miały prawdopodobnie w tej sprawie (naszego losu) znaczenie zasadnicze. My wobec Litwinów mamy dług ogromny. To wtedy kształtuje się Polska wolnych Polaków. Albo inaczej – Rzeczpospolita wolnych Polaków i wolnych Litwinów, dla których wolność jest rzeczą najważniejszą na świecie, ponieważ jest sposobem istnienia. Czymś, bez czego nie można żyć. To przeświadczenie Polacy z wieku XVI przenieśli przez wieki w wiek XXI. Ale „przeświadczenie” to złe słowo. To jest coś zakodowanego w losie. Wolność jest losem Polski. Jest także sensem jej dziejowego istnienia. Można podbić Polskę, co się zdarzało, można ją nawet podzielić na kawałki, ale w tajemniczy sposób nie można odebrać Polakom ich wolności. Żeby zabić polską wolność, Rosjanie czy Niemcy musieliby zabić nie tylko nasze przywiązanie do wolności, ale także nasze dzikie, bezrozumne, szaleńcze przekonanie, że istnienie jest wolnością, a więc nie można istnieć bez wolności. Jak odebrać wolność ludziom, dla których życie jest wolnością? W tym celu trzeba by wymordować wszystkich Polaków, tych, którzy byli, tych, którzy są, i tych, którzy będą. Dopóki jest na świecie choć jeden Polak, do tego czasu będzie istniała polska wolność.’..źródło tutaj
Mój komentarz Polecam piękny tekst Marka Rymkiewicza. Polskość tak inna od suchych ,ideologicznych objaśnień w mediach. Świeży powiew romantyzmu. Wrócimy jednak do brutalnej rzeczywistości. Tej politycznej . Czy Rymkiewicz ma prawo odmawiać polskości wyborcom Komorowskiego ?. Czy wyborcy Komorowskiego Tuska i Platformy to ludzi o duszach niewolników , potrzebach niewolników , tęsknotach niewolników . Tacy Nie Polacy. Czy społeczeństwo polskie dawnej Rzeczpospolitej składa się z ludzi wolnych , niezależnych , Polaków i Litwinów . I z odchodzących od polskości czy litewskości niewolników głosujących na Komorowskiego i Tuska . Czy Rymkiewicz intuicyjnie ma racje? Na Komorowskiego głosowało 91 procent kryminalistów, prawdopodobnie taki sam procent donosicieli , większość urzędników , ludzie o mentalności” róbta co chceta”. Zombi, w których Niemcy i Rosjanie we współpracy z mediami zabili przywiązanie do wolności. Tylko ludzie wolni mogą zbudować wolny kraj. Tylko wolny człowiek jest gotów do wyrzeczeń i podejmowani a wyzwań . Młody wolny Polak chcący dokonać coś ważnego w nauce , biznesie , gotów do poświęceń dla rodziny, dzieci. Walczący o swoją pozycję w społeczeństwie , i pozycję tego społeczeństwa wśród innych. Tutaj Rymkiewicz ma rację . Bez idei wolności , poczucia ważności swojej tożsamości stoczymy się do pozycji społeczeństwa peryferyjnego Niemiec czy Rosji. Zagłębia taniej siły roboczej . Michalkiewicz nazywa , słusznie zresztą nasza gospodarkę półprzemysłowo - rzemieślniczą. Śledzińska Katarsińska wpasowuje się mentalnie w opis Michalkiewicza. Aby pokazać absurd jakiejś kwestii która miała być poruszona na debacie Kaczyński Komorowski zapytała czy kandydaci mają rozmawiać o lotach na Księżyc . Dla nowoczesnego, wierzącego w swoje siły dumnego społeczeństwa amerykańskiego kwesta kosmosu, surowców tam się znajdującycz, techniki, wynalazków jest rzeczą naturalną. Śledzińska uważa zapewne że marzeniami Polaków powinna być praca najzdolniejszych w fabrykach Niemiec , Anglii , czy Francji. Zresztą Komorowski to następny przykład niewolnika , Nie Polaka. W czasie swojej kampanii zaproponował ,że nie ma co marzyć o polskich uniwersytetach na światowym poziomie , Polacy mogą mieć co najwyżej naukę na średnim europejskim poziomie. Jednym z warunków zrobienia z ludzi wolnych, z Polaków niewolników, Nie Polaków jest odebrać im marzenia, wiarę w swoje siły , odebrać im dalekie cele . Jednym z takich celów jest odbudował I Rzeczpospolitej, Jak ją nazywa Rymkiewicz Rzeczpospolita wolnych Polaków i wolnych Litwinów. Ośmieszanie tego co nasi przodkowie zbudowali, a my powinniśmy odbudować. Wolni Polacy musza wywalczyć dla siebie w swoim kraju wolność polityczną, czyli JOW, system prezydencki i silną instytucje referendum , wolność gospodarczą, czyli niskie podatki, likwidację XIX wiecznego niemieckiego systemu ubezpieczeń , muszą wywalczyć wolne społeczeństwo , czyli wysoki poziom nauki, techniki, gospodarki. Kto wie czy znowu warunkiem odbicia naszych wolności nie będą narody i Rzeczpospolitej
Marek Mojsiewicz
No, i nie było! Nie było jak - po prostu. Jakieś 250.000 luda chciało korzystać z przekaźnika w Grunwaldzie... Na pewno nigdy nie należy pisać "na pewno"... A na świecie dzieją się rzeczy STRASZNE. Oto przeczytałem na własnym portalu: INFO: Związki zawodowe triumfują po przyjęciu przez Radę Legislacyjną przepisów dotyczących ustanowienia po raz pierwszy w historii Hongkongu, stawki płacy minimalnej. Chociaż ostateczna decyzja o jej wysokości ma zostać podjęta w listopadzie szacuje się, że zostanie ustalona na poziomie 24- 33 dolarów hongkońskich (3-4 USD) za godzinę pracy. Z działania ustawy o płacy minimalnej będzie wyłączone ok. 280 tys. pracowników zza granicy, najczęściej pochodzących z Indonezji i Filipin, ponieważ część ich wynagrodzenia jest im wypłacana w formie zakwaterowania, posiłków oraz opieki zdrowotnej. Jeden z pomysłodawców wprowadzenia płacy minimalnej, zasiadający w Radzie Legislacyjnej członek związków zawodowych, p. Lee Cheuk-yan uważa, że dzięki Jego inicjatywie zakończy się czas "haniebnie niskich płac", a w Hongkongu zapanuje "sprawiedliwość społeczna" i "kres nieskrępowanego kapitalizmu". Zobacz także: Hongkong wprowadza płacę minimalną Źródło: www.etaiwannews.com Były czasy, gdy setki tysięcy Chińczyków - poddanych Ze-Donga Mao - próbowało choćby wpław uciec do Hong-Kongu - gdzie były "haniebnie niskie płace", "nieskrepowany kapitalizm" i w dodatku tamtejsi Chińczycy byli wyzyskiwani przez brytyjskich kolonizatorów, więc nie było tam "sprawiedliwości społecznej". Teraz położą temu kres. Pytanie: kiedy Chińczycy z Hong-Kongu zaczną wpław uciekać na Kontynent – mimo, że (o zgrozo!) wykonuje się tam często wyroki śmierci... Byłem trzy dni pod Grunwaldem. Tych, którzy tego jeszcze nie wiedzą, zawiadamiam, że Polacy, Białorusini, Litwini - a także pułki smoleńskie, czeskie, morawskie, słowackie i mołdawskie - pokonały wtedy Unię Europejską. Co świętowano. Ja odbyłem osiem spotkań na różne tematy – spore tłumki – niestety: prawie samych zwolenników, dziwiących się, jakim cudem ja nie wygrałem ostatnich wyborów, skoro „wszyscy znajomi na Pana głosowali”. Natomiast doniesiono mi, że jedna pani pytała: „A co ten Korwin-Mikke tu robi? Przecież to polityk, a już jest po wyborach...”. Na ogół ludzie maja pretensje o to, ze politycy nie zajmują się nimi w pozostałych okresach... Przy okazji przypominam, że za najdalej cztery miesiące – następne wybory!
A oto wpis, który miał być zamieszczony wczoraj: Przy sobocie... Leniuchowanie to przyjemne zajęcie - ma jednak pewną wadę: nie da się po nim odpocząć. Dlatego większość Polaków spędza wolne soboty pracowicie. Np. przez trzy godziny robią sobie w domu półeczkę. Albo nastawiają gąsiorek wina z własnoręcznie zebranych jeżyn. Albo trzy godziny reperują samochód. W normalnym kraju ten, kto lubi i umie robić w drewnie, nazywa się "stolarzem" - robi w godzinę trzy półeczki. Baba w godzinę fachowo zbiera dużo jeżyn - i winiarz robi z nich trzy gąsiory. A mechanik reperuje w godzinę trzy samochody. Po czym siadają i grają w "tysiąca". Dlaczego u nas ludzie robią amatorszczyznę? Bo gdyby wymieniali się usługami, to MUSIELIBY ZAPŁACIĆ PODATEK DOCHODOWY. Więc zamiast wydajnie pracować w fabryce i za zarobione w trzy godziny pieniądze kupić trzy półeczki - dłubią w chałupie... i jeszcze dorabiają do tego ideologię! I dlatego wolne soboty są koniecznością. Warto może nawet pomyśleć o wolnych piątkach i czwartkach...
JKM
19 lipca 2010 Pod Grunwaldem była "tolerancja"...Zdążyłem na walną rozprawę z Zakonem Krzyżackim. Pośród ponad 150tys. oglądających rekonstrukcję bitwy, pośród tumanów kurzu, wysokiej temperatury, setek samochodów, namiotów, przyczep kempingowych.. Bitwę oglądałem przez lornetkę z dachu samochodu campingowego ,w którym mieszkał Janusz Korwin- Mikke, który też na bitwę przybył. No i wygłaszał ciekawe wykłady, przy których zatrzymywali się zebrani miłośnicy rekonstrukcji bitewnej. Jeszcze brzmiały mi w uszach słowa pana profesora Jerzego Buzka, który kilka dni wcześniej na Polach Grunwaldzkich powiedział wysysając sobie palca zdarzenia i zaistniałe konsekwencje Bitwy. Powiedział tak: ”Pod Grunwaldem rozpoczęła się wielka epoka europejskiego humanizmu’”(…) ”Możemy być dumni, że pod Grunwaldem rozpoczęła się ta wielka epoka. To wtedy ludzie z tej części Europy upomnieli się o cywilizację solidarności, o wolność i godność każdego, o poszanowanie rozumu, o tolerancję, prawa narodów do samostanowienia”(???!!!!) I jeszcze panu byłemu premierowi 600 lecie Bitwy pod Grunwaldem splatało się z 30leciem ”Solidarności”.(???)
Czy pan profesor Jerzy Buzek rżnie głupa, jak powiedział swojego czasu w Sejmie pan Janusz Korwin-Mikke, po wystąpieniu profesora Osiatyńskiego? Pan profesor Osiatyński nie widział wtedy bezpośredniego związku pomiędzy podniesieniem cen energii, a wzrostem cen chleba.. Bo na dobrą sprawę, gdzie Krym, a gdzie Rzym.. Dla socjalistów! Jak rząd podnosi energię, - to nie musi to mieć niż wspólnego z podnoszeniem cen.. Ceny same się podnoszą, wystarczy podnieść koszty..! Ten „Europejki humanizm” i ta „cywilizacja solidarności” to ”poszanowanie rozumu”, „ tolerancja”, te „Prawa narodów do samostanowienia”, „godność każdego” ”wolność” w sensie europejskości- te wszystkie zabobony, o których mówił były premier Jerzy Buzek nie miały oczywiście nic wspólnego z Bitwą pod Grunwaldem.. To wie chyba każdy , kto choć trochę liznął i zapoznał się pobieżnie o co w tym wszystkim chodziło.. Brakowało jeszcze „społeczeństwa obywatelskiego”, „praw człowieka”, walki z antysemityzmem i ksenofobią.. Ale przypominam- masoneria laicka- to rok 1717.. A Bitwa pod Grunwaldem odbyła się w roku 1410.. Jeszcze było trochę czasu, żeby sprawy przygotować humanistycznie, prawoczłowieczo, godnościowo.. To za komuny nie wygadywano takich bredni, jak dzisiaj wygaduje pan docent, pardon- profesor Buzek. Z Platformy Obywatelskiej. To poseł Karwowski z Konfederacji Polski Niepodległej twierdził, że pan Buzek, to naprawdę : „Docent” i „Karol”.. Pan przewodniczącemu Parlamentu Europejskiego nie wierzę; a wiecie państwo od kiedy? Gdy muzyk Skiba zdjął przed oczyma pana premiera spodnie i pokazał mu gołą d….ę w całej swej okazałości. Tę” pornografię’ widzieli., prawie wszyscy, nawet ci siedzący w najdalszych rzędach. Ale pan premier nie widział, Tak przynajmniej twierdził, gdy dziennikarze go o tę sprawę pytali. To co to za premier, który spraw nie widzi z bliska, a co dopiero z daleka... Pan Krzysztof Skiba zdjął spodnie na zanik swojego protestu przeciw czterem reformom pana profesora, których celem była wyłącznie rozbudowa aparatu biurokratycznego.. Pan premier powołał jeszcze wtedy Centralne biuro Śledcze, gdzie na posadach poupychali się byli bezpieczniacy... Już widzę oczyma wyobraźni rycerzy:: Zyndrama z Maszkowic, Zawiszę Czarnego z Garbowa, Floriana z Korytnicy, Pawła Złodzieja z Biskupic, Andrzeja Ciołka z Żelechowa, Maćko z Prudnika, Juranda z Grabia, Zygmunta z Bobowej, Mikołaja Powałę z Taczowa, Mszczuja ze Skrzynna, Dobiesława Okwia z domu Wieniawa, Sasina z Wychucza, Marcina z Wrocimowic,. Aleksandra Gorajskiego z rodu Korczaków, Jana Sumika z Nabroża i setki innych rycerzy, poddanych królewskich- jak wywijają mieczami w imię tolerancji, humanizmu i poszanowania rozumu. „Poszanowanie rozumu- to Oświecenie” przygotowywane przez jakiś czas przez masonerię- wrogą chrześcijaństwu i Kościołowi Powszechnemu.. Zamiast woli Boga - ludzki rozum! Też pomysł! I ci rycerze, walczący za Boga, króla i prawo- mieliby walczyć za „cywilizację solidarności”(???) Czy w historii istniała kiedykolwiek ”cywilizacja solidarności”? Trzeba byłoby zajrzeć do Samuela Huntingtona i profesora Konecznego. Jakieś kompletne herezje wygadywał był premier - widocznie słońce było tak gorące w czwartek jak w sobotę., podczas ostatecznej rozprawy z „ Europejczykami” - jakimi ówcześnie byli Krzyżacy. Wycieli w pień kilka tysięcy Krzyżaków i nie bawili się w „tolerancję” . Walka szła o istnienie Królestw Polskiego i należało potęgę Krzyżacką – złamać! I złamano.. „Samostanowienie narodów”(???) A kto w XV wieku mówił o narodzie? Wszyscy byli poddanym Króla, i poddanymi Pana Boga.. Coś takiego jak „ naród” nie istniało.. Panu premierowi 600 lecie Bitwy pod Grunwaldem, skojarzyło się z 30leciem „Solidarności”.. A może z imieninami: Daniele, Dawida, Egona czy Henryka? Bo 15 lipca właśnie są imieniny takich solenizantów.. Jeszcze jakiś czas, i nasze dzieci będą uczyły się w państwowych szkołach, że bitwa pod Grunwaldem łączy się ściśle z powstaniem „Solidarności”, której hasłem było: Socjalizm – tak, wypaczenia nie”. No i wyjdzie jeszcze później, że rycerze walczyli po prostu o socjalizm, jako najwyższe stadium społeczeństwa obywatelskiego i otwartego.. O demokracji już nie wspominając. Pan Bronisław Komorowski, demokratycznego herbu Platforma Obywatelska- powiedział, że:” chcąc wiedzieć dokąd idziemy, musimy wiedzieć skąd przychodzimy’.(???). Przychodzimy spod Grunwaldu - do dokąd idziemy panie prezydencie? Bo wciągnął nas pan do UNII Europejskiej, a pokonanie Krzyżaków było aktem przeciwko całej ówczesnej „ europejskości”.. Przeciwko cesarzowi i przeciwko papieżowi.. Obaj popierali Krzyżaków!
TO dokąd idziemy, jak pan wie, że przychodzimy pod Grunwaldu, przeciwko całej Europie..(???) „Można i trzeba na nowo przeżyć, na nowo przemyśleć, a przeszłość jest ważna., gdy prowadzi do refleksji o dniu dzisiejszym, o przyszłości”.. A jak nie prowadzi do refleksji – to przeszłość jest ważna, czy też nie? „Bitwa stała się cezurą, która zadecydowała o tym, że Europa i jej narody, poszła w stronę uznania różnorodności i prawa do życia wszystkim , wedle tego co im w sercu gra”(???) Ja tego nie rozumiem.. „Narody” w XV wieku, pójście w kierunku różnorodności.., i jeszcze coś im sercu miało grać… A niby co? „Ale z jednoczesnym przesłaniem, że jedność zdolności do współdziałania, zdolność do życia w ramach jednego ludzkiego projektu politycznego jest drogą do sukcesu”(???) Straszliwy bełkot i trudno mi się przez niego przebić.. Ale panu prezydentowi chodzi zapewne o to, ż spod Grunwaldu wyłoniła się Unia Europesjka, ale nie pełna różnorodności, ale pełna jednakowości. Właśnie Parlament Europejski przegłosował, że w całej Unii Politycznej jajka będą sprzedawane wyłącznie na wagę(???) Tyle wysiłku rycerstwa, dziesiątek chorągwi, organizacji i przygotowań pod Grunwald, żeby wprowadzić nas w sześćset lat później do Unii Europejskiej.. Taki jest wniosek z wystąpień dwóch ważnych ludzi ze świecznika demokratycznego, rozprawiających językiem demokratycznym o sprawach monarchii.. Nie ma już rycerzy, nie ma chorągwi , nie ma króla., nie ma wspaniałych sztandarów zwycięstwa powiewających pod Grunwaldem. Mamy demokrację, ubliżającą godności człowieka., w tym obywatela, czyli istoty ludzkiej przywiązanej do państwa.. Czasy uczestnictwa w urnowym przedstawieniu. I mamy czasy wielkiej manipulacji! Dostosowania przeszłości do konstruowanej przyszłości.. Bo kto panuje nad przeszłością, panuje nad teraźniejszością , panując w konsekwencji nad przyszłością.. Wielka chorągiew Ziemi Krakowskiej, Dworska Chorągiew Pościgowa, Chorągiew dworska rycerzy przybocznych, Chorągiew Ziemi Poznańskiej, Sandomierskiej, Kaliskiej, Sieradzkiej, Lubelskiej, Łęczyckiej, Kujawskiej, Lwowskiej, Wieluńskiej, Przemyskiej, Dobrzyńskiej, Chełmskiej, Halickiej, Podolskiej… I wszystkie chorągwie prywatne: arcybiskupa gnieźnieńskiego,, biskupa poznańskiego, kasztelana krakowskiego, wojewody krakowskiego, wojewody poznańskiego, wojewody sandomierskiego, wojewody sieradzkiego, kasztelana śremskiego, wojewody łęczyckiego, kasztelana wojnickiego, kasztelana wiślickiego, śremskiego, cześnika kaliskiego, kasztelana sądeckiego, cześnika koronnego, podkanclerzego Królestwa Polskiego, podstolego krakowskiego… Zrobiliście kawał dobrej, grunwaldzkiej roboty! Dzisiaj demokraci zawłaszczają Grunwald.- wasze zwycięstwo! Nie ma rycerzy, króla, zasad rycerskich, Pan Boga… Jest gminna demokracja urnowa! Przydałby się Grunwald przeciw demokracji.. Jeszcze raz wytrzymałbym ten zgiełk, ten kurz, te setki metalowych rumaków, te wozy taborowe, zwane przyczepami kampingowi.. Namioty są te same- tylko wykonane z innego materiału! I obejrzałbym bitwę Grunwaldzką przeciw demokracji z dachu samochodu .To byłaby dla mnie nieopisana przyjemność.. Ale to tylko marzenia ściętej głowy.. Demokracja triumfuje! WJR
Początki cenzury w PRL Włodzimierz Lenin wprowadził kontrole słowa w trzy dni po przejęciu władzy, równie szybko działali polscy komuniści w 1944 roku. Wydział Cenzury w resorcie bezpieczeństwa publicznego PKWN powstał na przełomie sierpnia i września 1944 roku. Jak łatwo się domyślić, cenzura rozpoczęła swoją działalność z inicjatywy sowieckiej. Na jesieni 1944 roku do Lublina przybyli dwaj funkcjonariusze tamtejszej cenzury (Gławlitu) – Piotr Gołdin i Kazimierz Jarmuz, by nadzorować tworzenie i działanie polskiego odpowiednika. W pierwszym raporcie z grudnia 1944 roku dla Nikołaja Sadczika, pełnomocnika Rady Komisarzy Ludowych ds. ochrony tajemnicy w prasie, napisali: „W rezultacie wspólnych wysiłków i wytężonej pracy osiągnęliśmy pierwsze sukcesy. (…) Rząd RP zaznajomił się z projektami Dekretu i załącznika do niego o wprowadzeniu cenzury w państwie (które to dokumenty my przygotowaliśmy) i dzisiaj zostaliśmy powiadomieni, ze projekty zostały przyjęte bez zmian”. W styczniu 1945 roku na mocy rozporządzenia szefa resortu bezpieczeństwa Stanisława Radkiewicza powołano Centralne Biuro Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk, którego dyrektorem został Leon Rzendowski. Zarządzenie ministra Radkiewicza było lakoniczne. Nie określono celów, zadań, kompetencji i struktury tego organu. Wydaje się, że odnośne wytyczne zostały udzielone pracownikom w inny sposób. „Organami Centralnego Biura na obszarach województw były wojewódzkie biura kontroli prasy, publikacji i widowisk (WBKPPiW), bezpośrednio podporządkowane centrali i, podobnie jak WUIiP, przez nią finansowane i merytorycznie obsługiwane. (..) Na terenach powiatów kontrola prasy, publikacji nieperiodycznych druków, widowisk i bazy poligraficznej należała z reguły do jednoosobowych powiatowych pełnomocników biur wojewódzkich”. W porównaniu do sowieckiego oryginału nie umieszczono zapisów o niedopuszczaniu tekstów rozbudzających fanatyzm nacjonalistyczny i religijny, wymienioną ochronę „dobrych obyczajów” konkretyzowano jako sprzeciw wobec pornografii. Umieszczono jednocześnie zapis o ochronie sojuszy, czego komentować nie trzeba, oraz naruszanie prawa i wprowadzanie w błąd. Nie wyposażono polskiej cenzury w szczególnie złowrogie uprawnienia Gławlitu „pociąganie do odpowiedzialności osób naruszających wymogi Gławlitu, jego organów i pełnomocników”. Powołanie urzędu cenzury było niekonstytucyjne z punktu widzenia konstytucji marcowej z 1921 roku, do której odwoływał się PKWN. Jej 105 artykuł zabraniał bowiem wprowadzenia cenzury i systemu koncesyjnego dla wydawców. Urząd cenzury podlegał Jakubowi Bermanowi – członkowi Biura Politycznego PPR, który sprawował również zwierzchnictwo nad resortem bezpieczeństwa. MPB bowiem, jak tłumaczył jesienią 1944 roku Bierut, „musi unieszkodliwić nie tylko wykonawców, to jest ludzi złapanych na gorącym uczynku, ale także powinien zabezpieczyć i prowadzić działalność profilaktyczną. Polityka bezpieczeństwa publicznego powinna być skierowana na unieszkodliwienie tych, którzy przeciwstawiają się propagandzie KRN”. To podporządkowanie cenzury MBP starało się ukrywać, drugi szef cenzury Tadeusz Zabłudowski (notabene potem pierwszy, od 1951 roku, szef PWN) zalecał oddziałom terenowym GUKPPiW, by miały swe siedziby raczej w urzędach informacji i propagandy, a nie w urzędach bezpieczeństwa. Do zwierzchnictwa nad tworzonym aparatem cenzorskim aspirowały także Ministerstwa Informacji i Propagandy (w którym w grudniu 1944 roku utworzono osobną komórkę cenzorską) oraz Administracji Publicznej (zgodnie z prawem prasowym z 1938 roku). Chaos pogłębiała trzecia, równoległa struktura kontroli - cenzura wojskowa, którą zniesiono dopiero 1 sierpnia 1946 roku. 15 listopada 1945 roku Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej podjął decyzję o oddzieleniu cenzury od MBP. Powołano Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk podporządkowany Prezydium Rady Ministrów. Zmiana ta i tak nie zakończyła sporów kompetencyjnych pomiędzy poszczególnymi agendami rządowymi, a także nie wpłynęła znacząco na zmianę wizerunku MBP, które nadal postrzegano jako główny organ kontroli prasy. Ostatecznie 5 lipca 1946 roku dekretem KRN powołano GUKPPiW podległy prezesowi Rady Ministrów, na mocy którego stał się on naczelnym organem kontroli w państwie. Oprócz centrali, mieszczącej się w Warszawie przy ul. Mysiej 2, istniało 16 urzędów wojewódzkich. Zgodnie z art. 2 ww. dekretu do zadań Głównego Urzędu należał:
1) nadzór nad prasą, publikacjami i widowiskami
2) oraz kontrola rozpowszechniania wszelkiego rodzaju utworów za pomocą druku, obrazu i żywego słowa w celu zapobieżenia:
- godzeniu w ustrój państwa polskiego,
- ujawnianiu tajemnic państwowych,
- naruszaniu międzynarodowych stosunków państwa polskiego,
- naruszaniu prawa i dobrych obyczajów,
- wprowadzaniu w błąd opinii publicznej, przez podawanie wiadomości niezgodnych rzeczywistością.
Dokładny zakres uprawnień urzędu był sformułowany w sposób nader ogólnikowy i podatny na dowolnie szerokie interpretacje. Ponieważ zapisy dekretu z 1946 roku były nader nieprecyzyjne, w swej praktycznej działalności cenzorzy posługiwali się instrukcjami opracowanymi przez specjalny wydział GKPPiW na podstawie zaleceń Komitetów Wojewódzkich partii, a przede wszystkim, w oparciu o zalecenia Biura Prasy Komitetu Centralnego KC PPR, potem PZPR. Wydziały propagandy komitetów wojewódzkich partii komunistycznej organizowały też specjalne odprawy dla prasy i cenzorów. Dzięki nim mogli oni wiedzieć, co zdaniem partii publikować należy, a co nie. Partyjne zalecenia stanowiły podstawę pisemnych instrukcji dla cenzorów, które wydawane były w postaci ściśle utajnionej Księgi Zapisów. Zapisów tych było zwykle kilkaset, a obejmowały one wszelkie dziedziny życia społecznego. Ostateczna interpretacja tych ogólnikowych sformułowań należała jednak do cenzora. Podjęta przez niego decyzja była właściwie ostateczna (choć, teoretycznie rzecz biorąc można się było od niej odwołać do premiera) i nie podlegała zaskarżeniu do jakiegokolwiek niezależnego organu (np. sądu). Przyjęcie dekretu dokonało się przy sprzeciwie PSL, a Stanisława Mikołajczyk głosował później przeciwko rezolucji Sejmu Ustawodawczego, wyrażającej uznanie dla KRN za jej dobre przysłużenie się Polsce, między innymi z powodu uchwalenia ww. dekretu. Oczywiście informacja o tym proteście przywódcy PSL, nigdy nie ukazała się w kontrolowanych przez komunistów gazetach. Mała Konstytucja z 19 lutego 1947 roku nie poruszała kwestii swobód obywatelskich, a „Deklaracja o przedmiocie realizacji praw i wolności obywatelskich” z 22 lutego 1947 roku głosiła, ze „wyzyskiwanie praw i wolności obywatelskich do walki z demokratycznym ustrojem RP winny zapobiegać ustawy”. 28 lipca 1948 roku uznano, iż GUKPPiW ma udzielać zezwoleń na wydawanie czasopism, decydować o ich nakładach i objętości oraz kontrolować zakłady poligraficzne. W praktyce więc od 1948 roku stał się centralnym ośrodkiem nadzoru nad prasą, gdyż skupił w swoich rękach całokształt zagadnień z nią związanych. Był dyspozycyjny wobec dyrektyw płynących z KC PPR, a potem KC PZPR i doskonale realizował nałożone na siebie zadania, a niektóre z nich sam inspirował. Kolejna nowelizacja z 22 kwietnia 1952 roku poszerzała jego kompetencje, powierzając trosce cenzorów ogłoszenia, zawiadomienia, plakaty, pieczątki oraz aparaty do powielania i dystrybucję materiałów światłoczułych. Znamienne zmiany wprowadził dekret z 11 listopada 1953 roku, który nałożył na urząd cenzury obowiązek „zapobiegania propagandzie wojennej”, a dotychczasową formułę o „naruszaniu prawa” zamienił na „działanie na szkodę prawa”, co miało sens rozszerzający i stosowano tam, gdzie przywoływanie zapisu o „godzeniu w ustrój” byłoby nazbyt naciągane. Dodatkowo Urząd został wyjęty spod kodeksu postępowania administracyjnego i nadano mu statut organu kontroli. Tymczasem uchwalona 22 lipca 1952 roku Konstytucja PRL w art 71 jednoznacznie stwierdzała: „1. Polska Rzeczpospolita Ludowa zapewnia obywatelom wolność słowa, druku, zgromadzeń i wieców, pochodów i manifestacji. 2. Urzeczywistnieniu tej wolności służy oddanie do użytku ludu pracującego i jego organizacji drukarni, zasobów papieru, gmachów publicznych i sal, środków łączności, radia oraz innych niezbędnych środków materialnych”. Zapis ten jednak był tylko pokazową fasadą. Obywatele PRL, którzy ośmielali się wyrażać niepożądane zdaniem władz myśli i poglądy byli ścigani w oparciu o przepisy karne zabraniające lżenia ustroju i naczelnych organów państwa, "rozpowszechniania fałszywych wiadomości", godzenia w sojusze, itp. Na podstawie tych przepisów do więzień trafiali ludzie opowiadający dowcipy polityczne, słuchający zachodnich rozgłośni i inni podobnie groźni "przestępcy". W pierwszych latach działania GUKPPiW wpierw czytano maszynopis i wydawano zgodę na skład (kontrola wstępna), a następnie akceptowano skład i pozwalano drukować (kontrola faktyczna), potem zaś zezwalano na rozpowszechnianie (kontrola następna). Od 1955 roku nie trzeba było już pokazywać maszynopisu, dopiero „szczotkę”. Przywilej ten nie dotyczył wydawnictw religijnych. Poza tym wydawnictwa składały dobrowolnie „kontrowersyjne” teksty zanim przystąpiły do składu. Ta swoista liberalizacja cenzury spowodowana była nasileniem autocenzury, gdyż jak napisał w instrukcji szef cenzury w Gdańsku: „Praca musi polegać na oddziaływaniu, a nie na formalnym posługiwaniu się ołówkiem cenzorskim”. Równocześnie wskazywano, iż „Krytyka publiczna jest w warunkach społeczeństwa socjalistycznego istotnym elementem stosunków międzyludzkich i stanowi wyraz angażowania się ogółu obywateli w tok spraw publicznych”, urzeczywistnia więc demokrację ludową. Cenzor winien więc wesprzeć krytykę, lecz zwalczać krytykanctwo. „Krytyka ma sens – pouczał cenzorów Eugeniusz Szyr – jedynie wtedy, gdy potrafi dostrzec i ocenić dobre i złe strony, przeciwstawiać dobre złemu”. Po ograniczeniu roli cenzury w 1956 roku, szybko jednak przywrócono monopol partii komunistycznej na prawdę. Dobitnie wyraził to Władysław Gomułka: „Chcemy, aby pisarze swoją twórczością pomagali partii w rozwiązywaniu wszystkich problemów związanych z rozwojem kraju, budownictwem socjalizmu. Czy postulat ten może budzić zastrzeżenia wśród pisarzy? Czy uderza w ich wolność twórczą, w interesy rozwoju kultury? Nic za tym nie przemawia, wszystko temu przeczy”. Ta zasada jeszcze w większych stopniu dotyczyła dziennikarzy. Wolność twórcza wedle Gomułki jest klasycznym przykładem filozoficznego pojęcia „wolności pozytywnej”, czyli wolności „do czegoś”, a nie „od czegoś”. Innymi słowy: im bardziej służę partii, tym bardziej jestem wolny.
Wybrana literatura:
M. Fik – Cenzor jako współautor
S. Kondek – Władza i wydawcy
D. Nałęcz – Główny Urząd Kontroli Prasy 1944-1949
A. Pawlicki „Kompletna szarość” – Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk
Znawcy polityki i sportu Będę pisał, oczywiście, o znawcach niezaangażowanych. Jest zrozumiałe, że przed meczem czy przed wyborami każdy zwolennik Jarosława Kaczyńskiego, Janusza Korwin-Mikkego czy kibic drużyny Anglii zawyża spodziewane wyniki pisząc np. „Jarek zdobędzie 55%!” lub: „Jesteśmy mocni: dołożymy im 4:0!”. Wynik był akurat odwrotny – ale takie prężenie muskułów jest całkowicie naturalne. W porównaniu z tym, co dwaj zawodowi bokserzy mówią do siebie przed walką – jest to bardzo łagodna forma ekspresji... Pisać będę jednak o ekspertach niezaangażowanych. Otóż parę dni temu czytałem rozważania wielu wybitnych znawców futbolu o upadku piłki europejskiej. Z podaniem, a jakże, przyczyn, dla których futbol europejski ma się fatalnie. Każdy takie ekspertyzy z łatwością znajdzie sobie w Sieci lub w gazetach sprzed kilku dni. Zacytuję tu tylko np. p. Michała Zichlarza („Fakt”), który pojechał był osobiście do RPA tylko po to, by napisać – już po zakończeniu eliminacji, a niewątpliwie po konsultacjach z innymi ekspertami – tak: „Co jest przyczyną tak słabej postawy ekip ze starego Kontynentu? Trzeba się zgodzić z kapitanem reprezentacji Serbii Dejanem Stankoviciem, który w wywiadzie dla Faktu mówił o tym, że piłkarze czołowych europejskich reprezentacji rozgrywają za dużo meczów w sezonie. Te sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt spotkań nie pozostaje bez wpływu na organizmy zawodników. Kiedy potem przychodzi do rywalizacji z najlepszymi, to widać brak świeżości, energii, zapału i szybkości” „Inna rzecz to fakt, że zespoły narodowe z naszej części globu nigdy nie wygrały mistrzowskiego turnieju poza swoim kontynentem. Europa potrafi wygrywać tylko u siebie. Zdaje się, że historyczny Mundial w Republice Południowej Afryki niczego w tej tradycji nie zmieni i znów wygra któraś z amerykańskich reprezentacji”. Jak wiadomo, w ćwierćfinale znalazły się cztery drużyny z Ameryki Łacińskiej, a tylko trzy europejskie – ale to zespoły z Europy zdobyły wszystkie trzy medale. Zawdzięczając to niewątpliwie brakowi świeżości itd. A może jest tak, że właśnie duża liczba spotkań potrafi odsiać ziarno od plew? Ci gorsi wysiadają – a ci lepsi się w takich warunkach hartują? Jak wiadomo: „Co cię nie zabije, to cię wzmocni!” - i niestosowanie się do tej reguły powoduje, że Polacy zdobywają masowo złote i srebrne medale w kategorii młodzików, czasem juniorów... i klops! Gdzieś znikają... Bo zamiast wystawiać ich do trudnych pojedynków, wyciskać z nich, co się da, narażać na nieustanne stresy (tak – stres odgrywa rolę pozytywną!) - w Polsce się ich rozpieszcza, chroni, otacza opieką psychologów, masażystów... I po talencie! W piłce nożnej dochodzi jeszcze to, że już w lidze okręgowej mecze się kupuje – co musi demoralizować. Tak, oczywiście: na pięciu chłopców traktowanych brutalnie czterech się załamuje i kończy karierę – ale ci piąci zdobywają złote medale. A my walczymy bohatersko o szóste miejsca. Za które otrzymuje się, oczywiście, należne premie i pochwały.
Wracając do ostatnich mistrzostw zauważmy jeszcze, że w zwycięskiej reprezentacji Królestwa Hiszpanii byli sami Europejczycy. Ani jednego Czarnego – i bodaj ani jednego Araba - choć przecież Hiszpania miała w Afryce liczne kolonie i do dzisiaj ma niewielkie posiadłości. Natomiast Francja, wzmocniona czarnoskórymi tak, że Białych było w reprezentacji Republiki raptem kilku, wypadła tak, jak... inne drużyny afrykańskie. Albo jeszcze gorzej. Ostatnia uwaga: komentatorzy finałowego meczu zgodnie przemilczeli, że – przezornie dopiero po dekoracji - siedmiu reprezentantów Królestwa Hiszpanii biegało po boisku z przemyconą flagą... Katalonii. Być może nawet nie wiedzieli, że właśnie poprzedniego dnia Sąd Najwyższy Królestwa odmówił Katalończykom prawa do autonomicznego sądownictwa. Katalonia, która wraz z Aragonią władała ongiś Balearami, Sycylią, południowymi Włochami aż po Neapol, częścią Francji (Roussillon) i ćwiercią obecnej Hiszpanii, walczy o samorządność. I chyba wygra... JKM
UDECKI PROFESOR PRZEPRASZA ROSJAN ZA PIS Były polityk Unii Demokratycznej, a później Unii Wolności, zwolennik likwidacji IPN i obrońca komunistycznego dyktatora Jaruzelskiego, przeprasza Rosjan za PiS i Joachima Brudzińskiego. Mowa o prof. Andrzeju Romanowskim, przedstawionym na łamach „GW” jako redaktor naczelny „Polskiego słownika biograficznego”. „Przepraszam Was, Rosjanie” - tytułuje swój list profesor Romanowski. Przeprasza za PiS i słowa Joachima Brudzińskiego, które były „obrzydliwe i nikczemne”. Twierdzi też, że orędzie Jarosława Kaczyńskiego do Rosjan po smoleńskiej tragedii „było oszustwem” „Gazeta Wyborcza”, która zamieściła list, podpisała jego autora jako redaktora naczelnego Polskiego słownika biograficznego. Nie wspomniała o jego konotacjach partyjnych, jak to bywa w przypadkach innych byłych polityków, którzy publikują na łamach „GW” Prof. Andrzej Romanowski należał do władz Ruchu Obywatelskiego Akcji Demokratycznej, Unii Demokratycznej i Unii Wolności. W 1995 r. wszedł w skład prezydium Regionalnej Unii Wolności w Krakowie Gdy w 2008 r. został wyemitowany film Trzech kumpli, w którym ostatecznie zdemaskowano redaktora „GW” Lesława Maleszkę, groźnego agenta Służby Bezpieczeństwa w najbliższym otoczeniu Stanisława Pyjasa, prof. Romanowski napisał felieton pt. Zlikwidujmy IPN!, który ukazał się na łamach „Gazety”. Według prof. Romanowskiego (przeciwnika m.in. polityki historycznej Lecha Kaczyńskiego) IPN niszczy największą zdobycz narodu w XX wieku: demokratyczne państwo prawa i dokonuje destrukcji oraz deprawacji nauk prawnych i historycznych. Romanowski zaproponował powołanie trzech odrębnych i niezależnych instytucji: Instytut Badania Najnowszej Historii Polski, Archiwum UB/SB oraz Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu."Wszystkie te instytucje byłyby powoływane w trybie niepolitycznym przez grono niezależnych fachowców o sprawdzonym autorytecie gwarantującym światopoglądowy pluralizm zatrudnianych osób. (…) Konieczne też staje się przemyślenie na nowo problemu lustracji, którą żadna z tych trzech instytucji zajmować się - przynajmniej w sposób bezpośredni - nie powinna" – napisał Romanowski. Prof. Andrzej Romanowski, publicysta, kierownik Katedry Kultury Literackiej Pogranicza na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, pracownik Instytutu Historii PAN w Warszawie, laureat nagrody lewicowych intelektualistów, był zagorzałym przeciwnikiem pochowania Lecha i Marii Kaczyńskich na Wawelu. "Otwieranie Wawelu dla Lecha Kaczyńskiego stanowi [...] precedens - i to precedens groźny" – pisał w lewicowym tygodniku „Przegląd”. Jednocześnie prof. Romanowski jest publicystą „Tygodnika Powszechnego” i „Gazety Wyborczej”. Co ciekawe, jego pierwszy protest ukazał się 13 kwietnia, gdy dopiero organizowały się „obywatelskie” protesty przeciwko pochowaniu prezydenckiej pary na Wawelu. Świadczy o tym wpis na stronie internetowej portalu „Wolność i Kapitalizm” zamieszczony 13 kwietnia o godzinie 23:28., gdzie zacytowano wypowiedź prof. Romanowskiego „Kategorycznie nie na Wawel”. Warto pamiętać o wspomnianych działaniach i publikacjach pana profesora, czytając jego list w „GW”, w którym przeprasza Rosjan. Wcześniej pisał - także w liście do „GW” (w tym przypadku jako obywatel, bez wskazania na jego profesję), że w dniu obchodów 11 listopada miejsce gen. Wojciecha Jaruzelskiego powinno być obok prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego."(…) Ale to, co zdumiewa najsilniej, to fakt, że prezydent Jaruzelski stoi dziś przed sądem. Pierwszy to proces, jaki w swych tysiącletnich dziejach Polacy wytoczyli głowie państwa. I że prezydent Jaruzelski jest sądzony za czyny gangsterskie. I że ma już ukończone 85 lat. Czy na takie traktowanie zasługuje człowiek, którego najważniejsza rola dziejowa spełniła się w latach narodzin niepodległości?" (…) - pytał 11 listopada 2008 roku obywatel Andrzej Romanowski. Rok później, już jako pracownik Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz w Instytucie Historii Polskiej Akademii Nauk oraz członek Rady Naukowej IH PAN pisał w „GW” - „Bez Jaruzelskiego. Wstyd.” Tym razem chodziło o dwudziestą rocznicę utworzenia rządu Mazowieckiego. "(…) Żeby nie było wątpliwości - Mazowiecki jest według mnie jednym z największych mężów stanu w najnowszej historii Polski, jego rząd uważam za najlepszy w całej historii III RP. Na premiera Mazowiecki został desygnowany [podkr. A.R.]. A desygnował go prezydent PRL. Ten prezydent nazywał się Wojciech Jaruzelski. (...) Komunizm w Polsce rozwiązano - za porozumieniem stron. Pisałem to wielokrotnie: stosunek do Jaruzelskiego - polskiego Imre Nagya, o tyle jeszcze większego, że mu się udało - jest papierkiem lakmusowym naszego pojmowania demokracji i narodowej pamięci. Zaś to, co dziś z Jaruzelskim wyprawiamy, jest hańbą" – pisał prof. Romanowski. Najobszerniejszej notatki biograficznej prof. Romanowski doczekał się na łamach „GW” w 2005 roku: Prof. dr hab. Andrzej Romanowski pracuje na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz w Instytucie Historii PAN. Wydał m.in.: „Jak oszukać Rosję. Losy Polaków” (2002), „Pozytywizm na Litwie” (2003). Z prof. Henrykiem Markiewiczem jest współautorem „Wielkiego słownika cytatów Skrzydlate słowa” (2005). Biogram został zamieszczony pod tekstem Wierność i wściekłość, Adam Michnik. Była to obszerna, pozytywna recenzja najnowszej książki redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”. (dk,niezalezna.pl)
Skrzydło Na stronie Smolensk2010 zwrócono uwagę, że to, co uchodzi za skrzydło Tupolewa pozostawione przez niego po uderzeniu w brzozę, skrzydłem Tupolewa nie jest. Gdyby okazało się to prawdą, to mielibyśmy pierwszy poważny dowód na to, że 10 kwietnia dokonano przestępstwa, a następnie fałszerstwa na światową skalę. Jeśli ten kawałek jest fragmentem innego samolotu, to świadczyłoby to, że przed smoleńskim lotniskiem doszło do jakiejś kolizji, tzn., że równocześnie z polskim Tupolewem rozbiła się inna, lekka maszyna (może np. zdolna do akrobacji lotniczych). Ta ostatnia nie musiała być pilotowana, lecz zdalnie sterowana. To, czy zderzyła się z polską, czy tylko zajmowała się elegancką "ścinką" drzew i została zniszczona, by potem specjaliści ze służb mogli uruchomić "analizę" toru lotu "koszącego masyw leśny Tupolewa" - to rzecz jeszcze do ustalenia. (Pomocne tu byłyby ślady pozostawione na drzewach (resztki lakieru), aczkolwiek, z tego, co słyszeliśmy wiele z tych drzew po prostu ścięto po katastrofie). Na istnienie takiej maszyny wskazywać mogą wspomniane przeze mnie zdjęcia (linki poniżej), a poza tym relacja/e Wiśniewskiego, której/których analizą też się już wielokrotnie zajmowano (http://kisiel.salon24.pl/182180,relacja-wisniewskiego-analiza-watpliwosci ) oraz - na co też zwracano uwagę w blogosferze - nietypowa, nadmierna ilość kół na pobojowisku. Wiśniewski, przypomnę, w pierwszych swych wypowiedziach mówił o "innym silniku", o schodzeniu lewym skrzydłem nisko, tratowaniu czegoś, dwóch błyskach ognia itd., ale też o wybuchu, jakby to uległa zniszczeniu inna maszyna: "ja myślałem, że to jakiś mały samolot" (ok. 3:09 materiału przytaczanego przez Kisiela). Co ciekawsze, to dziwne skrzydło usytuowane jest przy "rekonstrukcji wraku" wcale nie jako feralne lewe skrzydło tupolewa, którego oderwanie po zderzeniu z brzozą miało być jedną z bezpośrednich przyczyn katastrofy (http://www.samoloty.pl/index.php/artykuly-lotnicze/4986-katastrofa-rzadowego-tupovlewa ), lecz jako prawy statecznik poziomy - kształtem odróżniający się zresztą od lewego (pokazanego z tego co pamiętam, na filmie Wiśniewskiego). Oczywiście, by ostatecznie rozstrzygnąć tę sprawę, należałoby poddać analizie tę część samolotu, ustalenie jednak, czy należy do Tupolewa, czy nie - nie powinno być szczególnie trudne ze względu na różnice konstrukcyjne. Poza tym, jeśli faktycznie była tam druga maszyna, to jej szczątki muszą być wymieszane z tymi pochodzącymi z Tupolewa, czego wykrycie też nie powinno być skomplikowane. Pozostawałoby pytanie, dlaczego Rosjanie tego skrzydła nie zniszczyli? Zapewne dlatego, że pełniło ono rolę wizualnego "dowodu" katastrofy, wszak już od pierwszych chwil po niej mówiono o tym, że Tupolew zahaczył skrzydłem o drzewo i dlatego doszło do tragedii (http://www.fakt.pl/Ostatnia-godzina-lotu-polskiego-tupolewa,artykuly,68969,1.html ). Mówiono tak podkreślmy, zanim zaczęto w ogóle badać przebieg wszystkich wydarzeń z 10 kwietnia. FYM
„Mały Katyń” olany przez Prezydenta Komorowskiego Prezydent elekt Bronisław Komorowski nie wziął udziału w uroczystościach poświęconych 65. rocznicy obławy augustowskiej, zwanej „małym Katyniem”. Patronat nad imprezą roztoczył jeszcze Lech Kaczyński. Tysiące osób wzięły udział w sobotnio-niedzielnych uroczystościach 65. rocznicy obławy augustowskiej przeprowadzonej w lipcu 1945 roku przez Armię Czerwoną, NKWD i UB. Na skutek sowieckiej akcji zginęło około 600 osób związanych z Armią Krajową. Śledztwo prowadzone przez białostocki oddział IPN utknęło w miejscu. Powód? Rosyjska prokuratura odmawia przekazania dokumentów. [I bez dokumentów wiemy, kto był w NKWD i UB i kto tam grał pierwsze skrzypce - admin] Tegoroczne uroczystości rozpoczęły się w sobotę promocją wydawnictw okolicznościowych IPN w Augustowie. Było to również spotkanie z ich autorami. Natomiast od godziny 21.00 tego dnia trwało nocne czuwanie harcerzy przy symbolicznym grobie ofiar obławy w Gibach. Druhowie i druhny z terenu całego województwa podlaskiego rozświetlili wzgórze pamięci kilkuset zniczami, trwały modlitwy, później harcerskie śpiewy. Z młodymi czuwał biskup ełcki Jerzy Mazur. Główne uroczystości odbywały się wczoraj w Gibach. Ich kulminacją była Eucharystia odprawiona pod przewodnictwem ks. Jerzego Mazura. Homilię wygłosił biskup pomocniczy diecezji ełckiej Romuald Kamiński. Opowiadał m.in. o pojmaniu podczas sowieckiej akcji swojego wujka. Ksiądz biskup zna to wydarzenie z autopsji, miał wówczas kilkanaście lat, mieszkał w Sztabinie, który obława objęła swoim zasięgiem. Ksiądz biskup apelował do Rosji, aby nie zamykała swoich archiwów przed IPN, który prowadzi śledztwo w sprawie obławy. Udział w uroczystościach zapowiadał organizatorom prezydent elekt Bronisław Komorowski. Nie przyjechał. Akta sprawy obławy augustowskiej, składające się głównie z dokumentów zebranych przez członków Obywatelskiego Komitetu Poszukiwań Mieszkańców Suwalszczyzny Zaginionych w Lipcu 1945 roku, trafiły do Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Białymstoku 16 października 2001 roku. Wcześniej, na wniosek wspomnianego Komitetu, prowadziła je Prokuratura Wojewódzka w Suwałkach. Pomimo podjętych przez IPN działań nadal nie ustalono losów ofiar ani sprawców ich domniemanej śmierci, ani miejsca ich pochówku. Możliwości działań prokuratora na terenie kraju zostały już niemal wyczerpane. - Z naszej strony zrobiliśmy już prawie wszystko, co dało się zrobić. Na pewno jest to zbrodnia wojenna i zbrodnia przeciwko ludzkości. Do tej pory ustaliliśmy m.in., jakie jednostki rosyjskie i polskie przeprowadzały obławę. Przesłuchaliśmy około 600 świadków. Jednak bez zgody państwa rosyjskiego na otwarcie swoich archiwów na pewno nie uda nam się wyjaśnić, gdzie znajdują się szczątki osób aresztowanych, a później najpewniej zamordowanych podczas obławy – powiedział nam prokurator Zbigniew Kulikowski, naczelnik pionu śledczego IPN w Białymstoku.
Rosjanie o „antyradziecko nastawionej AK” W informacji dotyczącej obecnego stanu śledztwa prowadzonego przez IPN czytamy, iż wobec braku dalszych materiałów źródłowych w Polsce jedynie pozyskanie danych z archiwów rosyjskich może bezspornie wyjaśnić okoliczności śmierci osób zaginionych podczas obławy, a także wskazać rozkazodawców i wykonawców ich zabójstw. „Jednakże aby tak się stało, niezbędne jest podjęcie w tej kwestii decyzji politycznych na najwyższych szczeblach władzy Polski i Rosji” – pisze prokurator prowadzący śledztwo. W sprawie obławy już czterokrotnie zwracano się o pomoc prawną do Rosji. Po raz pierwszy prawie 16 lat temu – 6 grudnia 1995 roku. Później 24 lipca 2003 roku, 10 marca 2006 roku i ostatnio w lipcu 2009 roku. W odpowiedzi na pierwsze pismo, przesłanej przez Główną Prokuraturę Wojskową Federacji Rosyjskiej do Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie, potwierdzono aresztowanie podczas obławy przez organy „Smiersz” 3. Frontu Białoruskiego grupy 592 osób, które – jak czytamy – wspierały „antyradziecko nastawioną Armię Krajową”. W piśmie napisano, że stronie rosyjskiej dalszy los aresztowanych jest nieznany. W kolejnych odpowiedziach rosyjska prokuratura usztywniła swoje stanowisko, twierdząc, iż nie dysponuje żadnymi materiałami związanymi z losami osób zaginionych podczas obławy i do tej pory nie udostępniła żadnych żądanych w odezwach prawnych dokumentów.
Co kryją grodzieńskie forty W czerwcu prokuratura z białostockiego IPN wysłała, podobny jak do Rosji, wniosek do Republiki Białorusi. Prokuratura IPN ma bowiem poważne podstawy, aby uznać, iż szczątki ofiar obławy spoczywają na terytorium tego państwa.
- W ustalonej przez nas bardzo prawdopodobnej wersji śledczej możliwe jest, że prawie 600 osób zatrzymanych podczas obławy wywieziono w okolice Grodna i tam, na terenie fortów grodzieńskich, zabito i pochowano. Wiemy to z przesłuchań żołnierzy, którzy prowadzili te prawie 600 osób do Grodna – mówi prokurator Zbigniew Kulikowski. We wniosku tym jednak, jak udało się nam ustalić, nie prosi się władz Białorusi o zezwolenie na przeprowadzenie prac poszukiwawczych na terenie grodzieńskich fortów, a o przekazanie szczegółowych informacji na temat każdego z zaginionych w obławie. Prokurator prowadząca śledztwo ustaliła bowiem ostatnio, iż ofiar obławy było najpewniej więcej niż podawana przez Rosjan liczba 592. Czy nie należałoby jednak zwrócić się z wnioskiem do Białorusi o to, aby pozwoliła sprawdzić zeznania świadków, które wskazują, iż ofiary obławy zostały pochowane na terenie grodzieńskich fortów? Udało się nam dotrzeć do dwóch osób, oprócz tych przesłuchanych przez IPN, które wskazują, że to miejsce spoczynku ofiar. Jedna z nich mieszkała wówczas w Sopoćkiniach, blisko fortów. W rozmowie z nami mówiła, że w lipcu 1945 roku po nocach na teren fortów wjeżdżano ciężarówkami. Było to prowadzone w ścisłej tajemnicy. Nikt z miejscowej ludności nie został do tej akcji dopuszczony. Być może grodzieńskie forty to coś więcej niż jedna z hipotez? Nadziei na to, iż Rosja w końcu zdecyduje się pomóc w ukazaniu prawdy na temat losów osób zamordowanych podczas obławy, nie traci wciąż ks. Stanisław Wysocki, prezes Związku Pamięci Ofiar Obławy Augustowskiej 1945 Roku. Sprawa ujawnienia miejsca, w którym spoczywają kości ofiar „małego Katynia” – jak przyjęło się określać obławę, jest dla niego szczególnie ważna. - Mam nadzieję, że teraz dowiemy się od Rosji, gdzie są ciała ofiar tej zbrodniczej sowieckiej akcji, wskutek której zginął m.in. mój ojciec i dwie siostry – powiedział nam kapłan, który od wielu dziesiątek lat czeka na dzień, w którym będzie mógł z należną czcią pochować szczątki swoich najbliższych. – Wysłaliśmy pismo do najwyższych władz Rosji, aby przestały milczeć i pomogły nam w odlezieniu grobów naszych bliskich – mówi kapłan.
Sowieci szli ławą Największą akcją przeciwko żołnierzom podziemia niepodległościowego i tym, którzy ich wspierali, w rejonie północno-wschodniej Polski była przeprowadzona w lipcu 1945 roku obława zwana lipcową – od miesiąca, lub augustowską – od miejsca (rejon Puszczy Augustowskiej). Akcja ta zrealizowana została głównie przy użyciu sił sowieckich – oddziałów NKWD oraz Smiersz – 3. Frontu Białoruskiego. Funkcjonariusze UB, MO oraz miejscowi konfidenci odegrali w niej niechlubną rolę, wskazując osoby do aresztowania i pełniąc rolę przewodników, tłumaczy oraz asystentów podczas brutalnych przesłuchań. Byli wśród nich znani oprawcy z augustowskiego UB, tacy jak (nieżyjący już) Jan Szostak i Mirosław Milewski, późniejszy minister spraw wewnętrznych PRL i członek Biura Politycznego PZPR. Siły komunistyczne biorące udział w obławie liczyły w sumie kilkanaście tysięcy osób. Metody i okoliczności aresztowań dokonywanych podczas tej dużej operacji były różne. Żołnierzy AK oraz osoby im sprzyjające w miastach zatrzymywano przeważnie wieczorem lub w nocy. Mieszkańców wsi wywlekano z domów, zabierano z drogi czy z pola. - Szli ławą, jeden od drugiego 5 metrów. Przez łąki, pola. Zabrano mnie prosto z pola. Mnie i wielu innych zatrzymanych zamknęli w stodole. Potem długo sprawdzano, kto z zatrzymanych jest na listach sporządzonych przez konfidentów, a kto nie. Niektórych trzymali i tydzień. Mnie na liście nie było, więc puścili do domu, ale mego wujka, który był gajowym, zabrali i przepadł – opowiada nam Jan Miszkiel. Wielu żołnierzy AK wzięto do niewoli podczas potyczek i bitew, do których doszło podczas obławy. Podczas bitew zginęło wielu akowców – to też ofiary obławy, których się nie liczy. Udokumentowane jest, że około 100 żołnierzom podziemia udało się uniknąć obławy. Zatrzymani zostali uwięzieni w różnych miejscowościach i poddani okrutnemu śledztwu. Spośród 1900-2000 aresztowanych wybrano, z wcześniej sporządzonej przy pomocy konfidentów listy, około 600 osób. Były wśród nich kobiety w ciąży i 15-16-letni chłopcy. Osoby te, według informacji świadków, zostały umieszczone na samochodach ciężarowych i wywiezione w stronę wschodniej granicy. Od tego momentu wszelki ślad po nich zaginął. Dziś jest już pewne, że zostały one zamordowane na mocy dyrektyw władz sowieckich. W każdą rocznicę zbrodni na wzgórzu w Gibach, gdzie stoi pomnik ofiar obławy, organizowane są oficjalne uroczystości. Biorą w nich udział setki osób – które nie chcą zapomnieć. Adam Białous
List otwarty generała Sławomira Petelickiego do premiera Donalda Tuska Panie Premierze! W wyniku karygodnych zaniedbań, niekompetencji i arogancji staliśmy się jedynym na świecie krajem, który w jednym momencie stracił całe dowództwo wojska, ze zwierzchnikiem sił zbrojnych prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej na czele. Apeluję do Pana o podjęcie radykalnych kroków mających na celu ratowanie polskich sił zbrojnych i systemu antykryzysowego państwa – pisze gen. Sławomir Petelicki w liście otwartym do premiera Donalda Tuska. W trybie pilnym należy:
1. Rozwiązać wojskową prokuraturę i powierzyć prowadzone przez nią sprawy prokuraturze cywilnej. Będzie to zgodne z wcześniejszymi wnioskami Prawa i Sprawiedliwości popartymi przez Platformę Obywatelską, których orędownikami byli między innymi świętej pamięci Poseł Zbigniew Wassermann i generał Franciszek Gągor.
2. Ustanowić pełnomocnika rządu ds. ratowania naszych sił zbrojnych i powołać na to stanowisko generała dywizji Waldemara Skrzypczaka (byłego dowódcę wojsk lądowych, który miał odwagę głośno mówić o zaniedbaniach w MON) cieszącego się ogromnym autorytetem w Wojsku Polskim.
3. Odwołać ministra obrony narodowej i do czasu wybrania prezydenta powierzyć kierowanie resortem przewodniczącemu Komisji Obrony Narodowej Senatu Maciejowi Grubskiemu z Platformy Obywatelskiej, który – broniąc żołnierzy z Nangar Khel – wykazał się zaangażowaniem i dobrą znajomością problematyki wojskowej. Ministerstwem Obrony może skutecznie kierować tylko osoba niezwiązana z panującymi tam od lat betonowymi układami.
4. Przywrócić na stanowisko szefa Rządowego Centrum Antykryzysowego doktora Przemysława Gułę. Ponad rok temu w obecności byłego wiceprezesa Narodowego Banku Polskiego profesora Krzysztofa Rybińskiego przekazałem ministrowi Michałowi Boniemu notatkę na temat karygodnych zaniedbań w Ministerstwie Obrony Narodowej. Zdecydowałem się na to, gdyż Bogdan Klich wysłuchiwał moich rad popartych ekspertyzami specjalistów polskich i amerykańskich, a następnie postępował wbrew logice! Wszyscy Polacy widzieli tragiczną katastrofę wojskowego samolotu CASA C-295M, w której zginęło dwudziestu znakomitych lotników. Tłumaczyłem ministrowi Klichowi, dlaczego tak się stało, prezentując mu procedury NATO. Minister zapewniał, że wyciągnie z tego wnioski. Nie wyciągnął! Nastąpiła katastrofa wojskowego samolotu Bryza, w której zginęła cała załoga. Była jeszcze katastrofa wojskowego śmigłowca Mi-24. Pytałem publicznie Bogdana Klicha, ilu jeszcze dzielnych żołnierzy musi zginąć, żeby zaczął konieczne reformy w wojsku?
W sierpniu 2009 r. bohaterską śmiercią zginął kapitan Daniel Ambroziński, którego patrol w Afganistanie talibowie ostrzeliwali przez sześć godzin, a nasze lotnictwo nie mogło tam dolecieć, bo miało za słabe silniki (Mi-24). Co więcej, jak już doleciało – było nieuzbrojone (Mi-17). Minister Klich zapewniał wtedy publicznie, że w trybie nadzwyczajnym dostarczy do Afganistanu odpowiedni sprzęt. Nie zrealizował tych obietnic, za to wodował uroczyście kadłub korwety gawron (który kosztował ponad 1,1 mld zł), komunikując zdumionym uczestnikom uroczystości, że na tym kończy się program budowy tak potrzebnego marynarce wojennej okrętu, gdyż nie ma środków na jego dokończenie. W ubiegłym roku Bogdan Klich mówił, że robi coś, co nikomu dotąd się nie udało – leasinguje od LOT nowoczesne samoloty dla VIP-ów w miejsce awaryjnego sprzętu z poprzedniej epoki. Teraz twierdzi, że to się nie udało, bo przeszkadzali posłowie. Gdy Bogdan Klich leciał dwukrotnie do Afganistanu, w niepotrzebną PR-owską podróż, wyleasingował dla siebie boeinga rumuńskich linii lotniczych za 150 tys. zł. Dodać należy, że za boeingiem leciał wojskowy samolot CASA, który dla ministra Klicha był za mało wygodny. Dlaczego minister obrony narodowej nie zdecydował się na leasing nowoczesnego samolotu dla tak ważnej delegacji państwowej, do składu której zatwierdził podsekretarza stanu w MON, szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego i dowódców wszystkich rodzajów wojsk. Jak można było umieścić kluczowe dla bezpieczeństwa państwa osoby w jednym samolocie z poprzedniej epoki i wysłać ten samolot w czasie mgły na polowe lotnisko bez wyznaczenia z góry zapasowego wariantu lądowania i scenariusza pozwalającego na przesunięcie terminu uroczystości. Tłumaczyłem Bogdanowi Klichowi kilkakrotnie, co to jest nowoczesne zarządzanie ryzykiem, którego od 1990 r. uczyli nas Amerykanie. Przekonywałem, że nowoczesne samoloty pasażerskie są niezbędne nie tylko do przewozu VIP-ów, ale dla ratowania obywateli polskich, gdy znajdą się na zagrożonych terenach. Teraz szef MON twierdzi, że nie było pieniędzy na te samoloty, a jednocześnie wydawał dużo więcej na sprzęt, który okazał się nieprzydatny, że wspomnę tylko bezzałogowe orbitery za 110 mln dol. W maju 2009 r. Sejm RP powołał podkomisję do zbadania zaniedbań w lotnictwie wojskowym RP. Jej ekspert – znakomity pilot major Arkadiusz Szczęsny – napisał: „Świadome narażanie przez MON naszych żołnierzy na niebezpieczeństwo utraty życia jest niedopuszczalnym łamaniem prawa”! Gdy major Szczęsny poprosił podkomisję o przekazanie sprawy prokuraturze, został odwołany z funkcji eksperta. Jeden z najdzielniejszych komandosów GROM ranny w walce z terrorystami i odznaczony Krzyżem Zasługi za Dzielność, napisał do mnie po katastrofie: „Czymże jest narażenie bezpieczeństwa państwa, jak nie sabotażem. A kto tego nie rozumie, popełnia grzech zdrady!”. Reakcja szefa MON na tragiczną katastrofę polegająca na chwaleniu się wzorowymi procedurami w wojsku, którymi może on się podzielić z innymi resortami, wywołała zapytania ze strony moich wojskowych kolegów z USA i Wielkiej Brytanii, którzy nie zrozumieli, o co ministrowi chodzi. Mijają się z prawdą zapewnienia, że w wojsku jest wszystko w porządku, bo zastępcy płynnie przejęli dowodzenie. Podobnie jest w Centrum Antykryzysowym Rządu. W nawale obowiązków mógł Pan nie zauważyć, że po odwołaniu doktora Przemysława Guły ze stanowiska szefa Rządowego Centrum Antykryzysowego na znak protestu odeszło dziesięciu najlepszych specjalistów od zarządzania państwem w sytuacjach nadzwyczajnych.
Jestem Panu bardzo wdzięczny, za uratowanie GROM, który przez trzy miesiące pozostawał bez dowódcy i miał być wdeptany w ziemię przez MON-owski beton. Proszę, aby postąpił Pan podobnie w obecnej tragicznej sytuacji lotnictwa wojskowego, marynarki wojennej i wojsk lądowych. Sugerowane na początku listu rozwiązania inicjujące niezbędne reformy konsultowałem z wybitnymi polskimi i amerykańskimi specjalistami od zarządzania ryzykiem i ochrony infrastruktury krytycznej państwa. Jestem naszą tragedią tak przybity, że mimo licznych zaproszeń nie będę na razie występował w mediach. Życzę, żeby nie zmarnował Pan Premier szansy zbudowania na wzór GROM nowoczesnego polskiego wojska i systemu antykryzysowego naszego kraju. Generał Sławomir Petelicki
Generał Sławomir Petelicki: Polskim wojskiem rządzi beton Rozmowa z twórcą i byłym dwukrotnym dowódcą jednostki wojskowej GROM, specjalistą zarządzania bezpieczeństwem. - Panie generale, jesteśmy w NATO, w UE, przywódcy Rosji mówią, że zależy im na współpracy z Polską, a pan opowiada, że Polska nie jest dziś bezpieczna. Skąd takie wnioski? - Bezpieczeństwo państwa to bezpieczeństwo jego obywateli, a tego nie da się zapewnić metodą sondażowo-słupkową. Dziś naszym bezpieczeństwem nikt nie zarządza, premier w chwilach zagrożenia skupia się na chwytach pijarowskich, na czele MON stoi człowiek, który powinien stanąć przed Trybunałem Stanu, a w wojsku brakuje pieniędzy na podstawowe rzeczy, natomiast najważniejsze stanowiska sprawuje biurokratyczny beton. To wszystko powoduje w MON potężny bałagan, którego najlepszym przykładem jest powierzenie odpowiedzialności za latanie z najważniejszymi osobami w państwie cywilnym pilotom. Znaczy to, że lotnictwo wojskowe praktycznie nie istnieje. Innym drastycznym przykładem tego bałaganu jest opublikowanie w Internecie zakupów sprzętu dla tajnej jednostki GROM i – uwaga – informacji o jej ćwiczeniach.
- To brzmi jak scenariusz czarnej komedii! - A to nie wszystko w tej sprawie. Otóż nowo mianowany szef sztabu generalnego, gen. Mieczysław Cieniuch uważa, że ujawnienie tych informacji nie stanowi zagrożenia dla GROM-u. To kolejna kompromitacja betonu z Ministerstwa Obrony Narodowej, nie rozumiejącego współczesnych zagrożeń, potrzeb wojska, ani nowoczesnych metod dowodzenia czy zarządzania.
- Gen. Cieniucha powołał na stanowisko p.o. prezydent Bronisław Komorowski. Czy to znaczy, że on wspiera ten beton? - Wojskowi, z którymi rozmawiałem, byli nieufni wobec obydwu kandydatów na prezydenta, dlatego, że politycy w dwóch przypadkach są w stanie obiecać wojskowym wszystko: gdy ginie żołnierz albo jak jest kampania wyborcza. Potem, równie szybko jak obiecują, zapominają o swoich przyrzeczeniach. Ale wracając do Bronisława Komorowskiego – po katastrofie smoleńskiej jako pełniący obowiązki prezydenta zainicjował prace nad ustawą wydłużającą wiek emerytalny generałów. To znaczy, że najwyższe stanowiska w wojsku nadal pełnić będą ludzie kształceni na akademiach obrony w ZSRR, a nie młodzi i otwarci na nowoczesność absolwenci szkół NATO-wskich. Dlatego zarzucam panu Komorowskiemu wspieranie betonu. Jednak absolutnym liderem we wspieraniu betonu jest
- Z jakiego powodu? - W ciągu dwóch lat rządów tego pana w katastrofach samolotów wojskowych (transportowego CASA, śmigłowca Mi-24D, Bryzy i Tu-154M) podczas wykonywania obowiązków zginęło 121 osób. Od stycznia 2008 do kwietnia tego roku straciliśmy całe dowództwo lotnictwa i głównodowodzących wszystkich rodzajów sił zbrojnych. Historia wojskowości na świecie nie zna drugiego takiego przypadku, a nam to wszystko przydarzyło się w czasie pokoju. Tenże minister – i to już osobiście – unieważnił też przygotowany jeszcze przez Radosława Sikorskiego, a kontynuowany przez jego następcę w MON Aleksandra Szczygłę przetarg na nowy samolot rządowy. Na początku 2008 roku wszystko do kupna tego samolotu było przygotowane.
- Ale rząd bał się decyzji o wydawaniu ogromnych pieniędzy, bo w kampanii wyborczej zapowiadał oszczędności. To był czas, gdy premier latał do Brukseli samolotami rejsowymi, żeby pokazać, jak szanuje publiczny grosz. - Wedle mojej wiedzy powody odstąpienia od zakupu nowej maszyny były inne: samolot opisany w kryteriach przetargu nie odpowiadał tym, jakie spełnia embraer. Dlaczego właśnie słabiutki pod względem możliwości embraer jest tak forowany przez MON, to powinna zbadać zarówno sejmowa komisja obrony narodowej, jaki i CBA. Jest bardzo podejrzaną sprawą, gdy minister, nie bacząc na bezpieczeństwo najważniejszych osób w państwie, na siłę popiera samolot, który nie dolatuje do Stanów Zjednoczonych ani nie dolatuje do Afganistanu.
- Katastrofy lotnicze, o których pan wspomniał, wynikały ze splotu okoliczności, błędów pilotów, złej pogody, ale nie z bezpośrednich błędów ministra. - To minister dysponuje samolotami, odpowiada za szkolenie pilotów i opracowywanie oraz przestrzegania procedur bezpieczeństwa. I to minister nie wysłał na lotnisko polowe do Smoleńska odpowiednio przeszkolonej ekipy. Tam nie było nic, co być powinno w związku z wizytą polskiego prezydenta.
- Czego konkretnie zabrakło z polskiej strony? - Ochrona najwyższych dowódców polskiego wojska to obowiązek Służby Kontrwywiadu Wojskowego i Żandarmerii Wojskowej, formacji będących w bezpośredniej dyspozycji ministra. Ekipy tych dwóch służb oraz eksperci od naprowadzania samolotu na lotnisko polowe powinni się znaleźć w Smoleńsku przed przylotem prezydenckiej maszyny oraz trafić na lotnisko zapasowe. Wtedy piloci nie byliby pod tak potworną presją psychiczną, a po katastrofie telefony satelitarne, laptopy i komórki ofiar nie trafiłyby w ręce Rosjan. Tymczasem w wyniku zaniedbań ministra Klicha doszło do tego, że rosyjskie służby wywiadowcze na tacy dostały dostęp do urządzeń i danych, nad których pozyskaniem musiałyby pracować przez wiele lat, a i wtedy zapewne bez pełnego sukcesu. Niestety, przedstawiciele kontrwywiadu i żandarmerii pojawili się na miejscu katastrofy dopiero wieczorem 10 kwietnia. W tej sytuacji opowiadanie przez ministra obrony i premiera, że „państwo polskie zdało egzamin” jest kpiną.
- Ta tragedia wstrząsnęła wszystkimi, ale czy ona ilustruje rzeczywisty obraz Wojska Polskiego? - Pokazuje przede wszystkim nieudolność ministra, ale dowodów na to jest znacznie więcej. A wszystko razem przekłada się na marazm, beznadzieję i rezygnacje wojskowych, którzy nie widząc perspektyw poprawy sytuacji – odchodzą. Wypowiedzenia z pracy złożyło nie tylko 30 żołnierzy z 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, o czym w czerwcu szeroko donosiły media, ale około pięciu tysięcy zawodowych wojskowych. To jest prosta droga ku kolejnej katastrofie.
- Z drugiej strony podkreśla się, że jednak jakieś sukcesy mamy, np. zakup samolotów F-16. - Nie mamy śmigłowców ratowniczych, kluczowych dla bezpieczeństwa narodowego, bo kupiono za dużo myśliwców F-16. W dodatku MON-owski beton urzędniczy, który o tym zdecydował, bezczelnie oświadcza, że te samoloty pełną zdolność bojową uzyskają „już w 2018” roku! Obecnie samoloty F-16 nie są w stanie wspierać naszych żołnierzy w Afganistanie nawet poprzez robienie zdjęć rozpoznawczych. Warto byłoby zapytać urzędników MON, kto odpowiada za ten fakt.
- Skoro tak wiele F-16 nie było nam potrzebnych, to po co wydano na nie grube miliardy? - Bo polscy lobbyści firmy Lockheed Martin byli na tyle silni, że zdołali nawet doprowadzić do dymisji wiceministra obrony Romualda Szeremietiewa, który mówił, że zamiast F-16 potrzebujemy śmigłowców. Oskarżono go o korupcję, oczywiście żadne zarzuty przed sądami się nie potwierdziły. Ale Lockheed Martin dobił interesu z polskim rządem.
- To, co pan mówi, pachnie korupcją i nadaje się co najmniej dla komisji śledczej. - Nikt jej nie powoła, ponieważ w te transakcje są umoczeni politycy wszystkich opcji, które rządziły Polską w ostatnich kilkunastu latach. Zresztą, to niejedyny przykład marnotrawstwa pieniędzy. Jest ich bardzo wiele, np. korweta Gawron, budowana dla marynarki wojennej. Ta korweta powstaje od dziesięciu lat i w 2009 roku w obecności ministra Bogdana Klicha zwodowano kadłub. Sam kadłub, bez wyposażenia, a pan minister oświadczył podczas tego kuriozalnego wodowania, że na resztę prac pieniędzy nie ma.
- Przez dziesięć lat budowano kadłub?! - Tak, i wydano na to – uwaga – miliard dwieście milionów zł. Tymczasem za około 300 milionów można było kupić nowoczesną korwetę za granicą. A my za kilka razy tyle mamy bezużyteczny kadłub. Mnóstwo pieniędzy wydano też na inne projekty, z których mamy tyle samo, co z tej korwety, albo jeszcze mniej. A wydaje je urzędniczy beton, dbający tylko o swoje interesy, ale na pewno nie o wojsko i obywateli. Beton, który minister Klich popiera i traktuje jako swój kadrowy skarb, natomiast takich dowódców, jak kochany przez żołnierzy gen. Skrzypczak uważa za niepożądanych.
- Żołnierze 1. Brzeskiej Brygady Saperów w prywatnych rozmowach mówią, że czują się jak na rozpadającej się tratwie, która dryfuje, ale nikt nie wie, dokąd i jak długo jeszcze. Co by im pan powiedział? - Podobne odczucia ma wielu ich kolegów, a to, co się dzieje w Wojsku Polskim w ostatnich latach godzi w siły zbrojne, jak również w honor polskiego żołnierza, bo biurokratyczny beton wstrzymuje zmiany, niezbędne do normalnego funkcjonowania armii. Szczególnie wyraźnie widać to w Afganistanie, gdzie rok temu bohaterską, ale niepotrzebną śmiercią na polu walki zginął kpt. Damian Ambroziński. Talibowie zabili go po sześciogodzinnym ostrzale, a w następstwie tragedii premier Donald Tusk odwiedził naszych żołnierzy w prowincji Ghazni. Przyjechał bez ministra obrony, by żołnierze mówili szczerze, jak jest i czego im potrzeba. Po tej rozmowie obiecano realizację tzw. pakietu afgańskiego. Premier miał wówczas szansę posłuchać rad wybitnego dowódcy młodego pokolenia, gen. Waldemara Skrzypczaka, uważanego powszechnie w armii za najlepszego z dotychczasowych dowódców wojsk lądowych. Tymczasem niedługo potem generała zniszczono, bo wypowiedzenie głośno potrzeb wojska uznano za kwestionowanie cywilnej kontroli nad wojskiem. A to bzdura!
- Co wchodziło w skład pakietu afgańskiego? - M.in. dodatkowe śmigłowce i samoloty bezzałogowe. Nieważne, co wchodziło, bo i tak prawie nic nie zostało spełnione. Wojskowych nie słuchano zresztą i wcześniej, bo MON-em faktycznie kierują wsteczniacy na czele z symbolem betonu, byłym szefem Sztabu Generalnego, gen. Czesławem Piątasem. Zasłynął on tym, że przed 11 września 2001 r. stwierdził, iż Polska nie ma żadnych interesów za granicą, więc można ograniczyć GROM do 30 żołnierzy, bo przecież świetne jednostki antyterrorystyczne posiada policja. To jest typowy przykład wstecznictwa absolwenta akademii obrony ZSRR. Takich ludzi wedle normy „BMW – bierny, mierny, ale wierny – jest w szefostwie MON wielu i oni blokują kariery młodych oficerów wykształconych na Zachodzie.
- Ponoć uważa pan, że powinniśmy zrezygnować z samodzielnego zarządzania strefą w Afganistanie. Dlaczego? - To jest opinia, którą wojskowi od początku przedstawiali politykom. Nie mamy sił ani środków do kontrolowania całej strefy. Co z tego, że do Afganistanu trafiają śmigłowce Mi-17, skoro nie są uzbrojone w obrotowe działka szybkostrzelne ani sprzęt do ratownictwa medycznego. Braki sprzętowe są tak wielkie, że talibowie podjeżdżają bezpośrednio pod nasze bazy i strzelają do Polaków prymitywnymi rakietami z ciężarówek. Poległy w czerwcu żołnierz zginął we śnie na terenie bazy! Polscy żołnierze nie mają tam nie tylko supernowoczesnego sprzętu, ale nawet koni huculskich. Gen. bryg. Tomasz Bąk, który był dowódcą piechoty górskiej, słynnych „podhalańczyków”, przed wyjazdem do Afganistanu prosił m.in. o koniki huculskie i w MON-ie go wyśmiano. A w górach komandos nie jest w stanie udźwignąć ciężkiego moździerza. Minister Klich i popierani przez niego wojskowi tego nie rozumieją. Co innego oficerowie wykształceni w akademiach państw NATO, gdzie uczy się kreatywności. Niestety, ich absolwenci, których mamy już niemało, są blokowani albo niszczeni.
- Z tego, co pan mówi, wynika, że całego zła w polskiej armii winien jest jeden psychiatra z Krakowa. Czy to nie przesada? - W ciągu ostatnich 20 lat nie spotkałem polityka, który tak byłby pozbawiony honoru, a jeszcze dodatkowo byłby tak bezczelny, że po katastrofie smoleńskiej miał czelność mówić, iż procedury w MON mogą być wzorem dla innych resortów. To kompromituje nas w oczach sojuszników z NATO.
- Skoro minister Klich jest taki fatalny, to dlaczego premier ciągle go trzyma na stołku? - Fakt, że ministrem obrony jest ciągle Bogdan Klich, można wytłumaczyć tylko tym, że premier patrzy wyłącznie na słupki popularności, a zwolnienie tego pana zmusiłoby go do udzielenia odpowiedzi, dlaczego tak długo go trzymał.
- Sugeruje pan, że bezpieczeństwo Polski zależy od sondaży? - Gdyby nie katastrofa z 10 kwietnia, Polacy nadal nie zdawaliby sobie sprawy ze skali nieudacznictwa i arogancji najwyższych urzędników, odpowiedzialnych za bezpieczeństwo obywateli. Bo mówiąc o bezpieczeństwie kraju, nie chodzi w gruncie rzeczy o nic więcej, jak o prawo zwykłych ludzi do spokojnego snu. W jak wielkim stopniu to bezpieczeństwo jest zagrożone, przekonała ostatnia powódź, podczas której nie miał kto koordynować akcji ratowniczej.
- Robiło to Rządowe Centrum Antykryzysowe. - W dzień po katastrofie smoleńskiej napisałem do premiera list, w którym sugerowałem przywrócenie dr. Przemysława Guły na stanowisko szefa Rządowego Centrum Bezpieczeństwa. Po jego skandalicznym zwolnieniu na początku roku w ramach protestu z tej instytucji odeszło dziesięciu najlepszych w Polsce speców od zarządzania sytuacjami kryzysowymi. Premier zignorował moją radę i w piątek 14 maja, gdy woda podtapiała pierwsze miejscowości, Rządowe Centrum Antykryzysowe wydało uspokajający komunikat, że nie ma zagrożenia powodzią. Akcję ratowniczą rozpoczęto dopiero w poniedziałek 17 maja po południu, gdy żywioł dosłownie połykał kolejne miejscowości i dobytek całego życia ich mieszkańców. A premier dalej dbał głównie o pijar.
- Wszyscy w Polsce widzieli, że jeździł po kraju, doglądał przebiegu akcji ratowniczej, wspierał powodzian. - Elementarną zasadą jest kierowanie taką akcją przez premiera i ministrów – szczególnie spraw wewnętrznych i obrony narodowej – ze sztabu antykryzysowego. Na miejscu tragedii premier i ministrowie powinni się pojawić dopiero po przejściu żywiołu, by ocenić straty. Oczywiście, to byłoby mało medialne, więc premier ze świtą jeździł po Polsce, dezorganizując pracę lokalnych sztabów przeciwpowodziowych. A minister obrony nie był gorszy i paradował nie tylko w towarzystwie szefa wojsk lądowych, ale również dowódcy operacyjnego sił zbrojnych gen. Edwarda Gruszki, chociaż co on robił na wałach przeciwpowodziowych, nie mam pojęcia, bo jego rolą jest koordynacja misji w Afganistanie. Prawdopodobnie pijarowcy ministra, opłacani pieniędzmi pochodzącymi z kieszeni podatnika, doradzili mu, że dobrze byłoby pokazać się na zalanych terenach w towarzystwie wojskowych, więc Bogdan Klich brał kogo miał pod ręką i kazał ze sobą jeździć w charakterze tła.
- Czy to, że rząd nie ogłosił stanu klęski żywiołowej, też uważa pan za działanie pijarowskie? - Tylko w imię pijaru i doraźnych interesów politycznych nie ogłoszono stanu klęski żywiołowej i na masową skalę nie użyto wojska. Gdyby ogłoszono stan klęski, którą przecież wszyscy widzieli, rząd musiałby wziąć odpowiedzialność za akcję przeciwpowodziową, a po co, skoro można ją było pozostawić na barkach wójtów i burmistrzów. Natomiast, co do użycia wojska: w początkowej fazie zmarnowano trzy doby na uspokajanie, że nic ludziom nie grozi, a do doraźnych działań użyto tylko 700 żołnierzy, rezygnując z ciężkich śmigłowców, którymi można było transportować wielkie worki z gruzem do szybkiego łatania wyrw i umacniania wałów. W dalszej fazie powodzi żołnierzy było wprawdzie więcej, ale siły żywiołu nie dało się już zminimalizować. Efekt decyzji polityków jest taki, że 24 czerwca do dymisji podał się kolejny szef Rządowego Centrum Bezpieczeństwa i na dziś ta instytucja praktycznie nie istnieje. Warto też pamiętać przemilczany w wielu mediach fakt, że gdy premier pojechał do Brukseli, by prosić o pieniądze na walkę ze skutkami powodzi, odprawiono go z kwitkiem. Powód: niewykonanie unijnej dyrektywy przeciwpowodziowej, która powinna obowiązywać od listopada ubiegłego roku.
Pozdrawiam. Tomasz Gduła
Sylwetka Gen. bryg. Sławomir Petelicki (ur. 1946) jest specjalistą od bezpieczeństwa publicznego, twórcą i dwukrotnym dowódcą Jednostki Wojskowej GROM. W latach 1969–1990 pracował w wywiadzie PRL, z czego 10 lat spędził za granicą. W 1990 roku tworzył i do grudnia 1995 dowodził GROM-em, ponownie sprawując tę funkcję w latach 1996 – 1999. Obecnie szefuje Fundacji Byłych Żołnierzy Jednostek Specjalnych GROM. Jest honorowym członkiem 5. i 10. Special Forces Group (Grupy Sił Specjalnych Armii Stanów Zjednoczonych, tzw. zielonych beretów). Przez ostatnich osiem lat był doradcą strategicznym międzynarodowej korporacji Ernst & Young, odpowiedzialnym za zarządzanie ryzykiem. Odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, Krzyżem Zasługi za Dzielność i Legią Zasługi USA (Legion of Merit). Admin uważa, iż powodem niemal zupełnego rozpadu Wojska Polskiego jest nie tyle „betonowość” decydentów, ile ich agenturalność. Dla admina nie ulega wątpliwości, iż min. Klich jest agentem niemieckim, któremu z oczywistych powodów nie zależy na wzmocnieniu polskiej obronności, ale na jej zniszczeniu, o czym świadczą jedno po drugim jego poczynania, które można określić tylko jednym słowem: sabotaż.
20 lipca 2010 Czy historia powinna być napisana od nowa? Część III Po ciekawych dwóch częściach, kolej na część trzecią- i ostatnią. -Rozumiem, że skłania się pan do tezy, że upadek komunizmu był operacją Służb Specjalnych?
-Tak. Wiele źródeł wskazuje, ze była to gigantyczna, przemyślana i kontrolowana operacja. W szczegółach oczywiście mogła się wymknąć spod kontroli, bo każda taka akcja ma swoją dynamikę. Ale ostatecznie wszystko się udało. Celem służb było bowiem zachowanie kontroli nad finansami podczas transformacji ustrojowej. Następnie zaś dzięki tym pieniądzom oraz powiązaniom i doświadczeniu przejęcie kontroli nad państwami byłego imperium i nowo powstałą Rosją.
- Dlaczego komunistyczne służby miałyby coś takiego zrobić? - KGB doszło do wniosku, że należy położyć kres istnieniu pasożyta, za jaki uważało partię Przecież organizacja ta stała się całkowicie zbędnym czynnikiem. Służby były tak potężne, że za pomocą zakulisowej gry mogły doskonale same kontrolować imperium. Mieć władzę i zarabiać pieniądze Aby to jednak osiągnąć, trzeba było usunąć komunistów. Już wcześniej ludzie, którzy kierowali bezpieką- Jeżow, Beria i inni- próbowali zrobić mniej więcej coś podobnego. Stalin, a później Chruszczow potrafili się jednak obronić.
- Jeśli przyjąć pana tezę, to jak ta operacja przebiegała w Polsce? - Rezydent sowieckiego wywiadu w Polsce, gen Pawłow- notabene jeden z najmądrzejszych ludzi w KGB- w swoich pamiętnikach pisał, już w połowie lat siedemdziesiątych, że dostał polecenie z Moskwy, żeby nie budować już agentury sowieckiej w partii władzy. Nie miało to już sensu. Kazano mu wziąć się do opozycji, która być może kiedyś przejmie władzę. Agentura umieszczona wewnątrz „ Solidarności” zostaje odpowiednio poinstruowana, służby rozgrywają swoją partię.. A potem już idzie samo. Okrągły Stół, wybory, wyprowadzenie sztandaru PZPR i utworzenie nowego układu. Czyli to, o czym mówiłem: fasadowa historia i prawdziwe ośrodki decyzyjne, o których zwykły śmiertelnik nic nie wie. Dzisiejsze partie polityczne mogą być nie tylko infiltrowane, ale nawet stworzone przez sowiecki, a później rosyjski wywiad i nie muszą to być partie lewicowe.
- Czyli służby naszego wschodniego sąsiada nadal działają na wielką skalę w naszym kraju? - To były i są najlepsze, najbardziej sprawne służby na świecie. Służby, które łączą bezwzględność z wielkimi koncepcjami i potrafią patrzeć daleko do przodu.
Jak pisał Buhakow: „Dokumenty nie płoną. Wszelkie palenie akt to zwykły teatr. Niszczy się zawsze jakieś duplikaty, bezwartościowe kwity administracyjne i tym podobne rzeczy. To co najważniejsze, to co ma prawdziwe znaczenie- zawsze się zachowuje. W przypadku PRL- w Moskwie. Nie jest tajemnicą, że kopie akt polskiej bezpieki szły do Moskwy. Oni mają wszystko i dzięki temu do dziś kontrolują wielu agentów. Agentury tej prędko nie odkryjemy. Dopiero teraz po 60,70 latach z trudem dokopujemy się do prawdy o agenturze sowieckiej w II RP. Ale warto mieć świadomość, ze tacy ludzie u nas działają i to na najważniejszych szczeblach. Należy o tym pamiętać zawsze, gdy dochodzi do jakichś konfliktów czy sporów polsko-rosyjskich. Należy wówczas uważnie wsłuchać się w debatę publiczną: artykuły prasowe, wypowiedzi polityków. Od razu widać, kto reprezentuje rosyjski punkt widzenia. I to koniec wywiadu- mam nadzieję, że sprawił państwu wiele przyjemności i otworzył oczy co naprawdę w Polsce się dzieje. Całość dotyczy Wschodu. Tego co zorganizowano ze strony KGB przy pomocy kiszczakowych służb.. I do dzisiaj mamy to bagno, w którym zanurzamy się dzień po dniu.. Ale jest inny problem, być może równoległy..
Kto pracuje dla służb amerykańskich, izraelskich, francuskich czy niemieckich..? I - czy to jest bardziej niebezpieczne, czy penetracja służb rosyjskich? Na ogół szuka się rosyjskich szpiegów i robi zgiełk wokół nich A nie znajduje się żadnego amerykańskiego, niemieckiego , izraelskiego czy francuskiego? Nawet jakiegoś Chińczyka złapano? Dzisiaj sytuacja Polski przypomina tę sprzed III Rozbioru.. Jednych popierają Rosjanie innych- Niemcy, a jeszcze innych – Izrael i USA. To jest ta różnica, bo Izrael powstał dopiero w 1948 roku z mandatu brytyjskiego.. Deklaracja Niepodległości Stanów Zjednoczonych- to rok 1776..Przed III Rozbiorem harcowali głównie agenci mocarstw ościennych.. I do czego doprowadzili I Rzeczpospolitą?… Że zniknęła z mapy Europy…. WJR
Chronić władzę, zwalczać opozycję - czyli demokracja po polsku
1. Politykiem najczęściej ostatnio ocenianym i komentowanym jest Jarosław Kaczyński. Każda jego wypowiedź jest rozwlekana końmi na cztery strony świata. Roztrząsane jest, co powiedział, a także co nie powiedział, a zdaniem komentatorów chciał powiedzieć. Analitycy czytają w myślach Kaczyńskiego i rozważają, czy sie mienił ze złego na bardzo złego, czy tylko ze złego na gorszego. Jeśli Kaczyński mówi, że katastrofę smoleńską trzeba wyjaśnić i tej sprawy nie odpuścimy - komentatorzy natychmiast odnajdują w tym wezwanie do wojny i do rzezi niewiniątek.
2. Skąd tak wielkie zainteresowanie politykiem, który nie sprawuje przecież władzy? Nie rządzi i nie dzieli. Nie rozdaje urzędów, rad nadzorczych, ani posad. Nie sprzedaje dóbr, nie rozdaje przywilejów, nie rozkazuje policji ani wojsku, nie ma dość szabel w parlamencie, aby skutecznie zmieniać prawo. A jednak to na nim, a nie rządzących skupia sie w tej chwili główne zainteresowanie mediów, a w ślad za nim także opinii publicznej.
3. To jest chyba nowy standard polskiej demokracji i drugi (po Białorusi) wkład polskiej demokracji w rozwój demokracji światowej. Tak jest - krytykować powinno sie przede wszystkim opozycję i ona powinna zbierać cięgi, jeśli w państwie dzieje sie coś niedobrego.
Rząd, który rządzi, nie powinien być niepokojony krytyka, nawet jeśli rządzi źle, bo pod wpływem krytyki mógłby rządzić jeszcze gorzej. Na przykład premier - gdyby dopuścić wobec niego zbyt daleko idąca krytykę, mógłby doznać drżenia rąk i w tym roztrzęsieniu podpisać jakieś głupstwa. Nie wolno do tego dopuścić. Rząd powinien być odprężony, zrelaksowany, powinien odpocząć, pograć sobie w piłkę - taki odprężony i wyluzowany rząd to prawdziwy skarb narodowy. Brak krytyki rządu jest tym bardziej uzasadniony, ze ten rząd rządzi przecież bardzo krótko, zaledwie 3 lata.
4. Słusznie też nie jest niepokojony prezydent-elekt, który zaszył sie gdzieś w lesie, spaceruje i robi zwierzętom zdjęcia (nie, nie zdjęcia skóry..nie, on już ma aparat fotograficzny zamiast fuzji). No więc chodzi sobie pan prezydent-elekt po lesie, nikt go nie niepokoi, nikt nie pyta, czy napisał juz plan realizacji licznych i rozległych obietnic wyborczych, z których przynajmniej jedna jest dość pilna - 30-procentowa podwyżką płac dla nauczycieli już od 1 września tego roku.
5. W tym czasie, gdy prezydent i premier odprężeni korzystają z uroków pięknego lata, nad Kaczyńskim zbierają się kolejne konsylia.
The Economist Kalifornia bliska legalizacji marihuany i opodatkowania The Economist. „Propozycja 19 ,która będzie przedstawiona bezpośrednio wyborcom do przegłosowania w listopadowych wyborach / referendum/ .To tak zwana ustawa z 2010 roku o Regulacji Kontroli i 0odatkowaniu Marihuany jest proponowany przez fundatora Oaksterdam Uniwersytetu pozwoli uprawiać , sprzedawać i palić wszystkim którzy ukończyli 21 lat , bez jakiegokolwiek limitu. Pozostawia ona całkowicie do uznania regulacje i opodatkowanie marihuany hrabstw0m i miastom. Mogą one zakazać biznesu ,lub go opodatkować jak sobie będą życzyły .” źródło
Mój komentarz Jeśli ta ustawa zostanie przyjęta w listopadowym referendum połączonym z wyborami w Kalifornii będzie to przełom, precedens dla całego świata. Uznanie marihuany za taką samą substancje jak alkohol i papierosy otworzy drogę do legalizacji i użycia pozostałych narkotyków. Narkotyki należy zalegalizować. Nie ma żadnego logicznego uzasadnieni aby tego nie zrobić Po pierwsze zakaz jest łamaniem wolności obywatelskich. Sprowadza ludzi do poziomu kierdla owiec, którym musi się opiekować i dobry gazda , czyli banda urzędników. Narkotyki są powszechnie dostępne , zakazy i penalizacja nie zdały egzaminu. Doprowadziły za to do niebywałego wzrostu , bogactwa i wpływów gospodarczych i politycznych organizacji przestępczych .Najdrastyczniejszym przykładem jest wojna gangów narkotykowych z Meksykiem. Organizacje przestępcze w tym kraju wzrosły dzięki pieniądzom z eksportu narkotyków do USA do takiej potęgi i siły ,że domagały się rozpoczęcia przez rząd Meksyku negocjacji z nimi. Gangi zwiększają swoją siłę i zasięg również w USA. Legalizacja narkotyków zatrzyma powolną degeneracje sfery publicznej . Ludzi przestana być zamykani do więzień, politycy przestaną być zależni do gangów. Co ciekawe. Mafia i gangi finansują polityków i projekty przeciwne legalizacji narkotyków. Legalizacja doprowadziłaby do spadku zysków i likwidacji gangów. Legalizacja i kontrola przemysłu narkotykowego doprowadziłaby do sprzedaży „czystych „ trzymających się norm produktów. Oraz doprowadziłaby do zabezpieczenia dzieci i osób przed 21 rokiem życia przed dostępem do narkotyków. W Polsce również powinno się podnieść wiek dostępu do alkoholu wzorem USA , które to wprowadziły w 1984 roku do 21 lat . Zakaz sprzedaży alkoholu nieletnim jest generalnie przestrzegany. Oczywiście skutki negatywne mogą być większe niż te jakie przysparza społeczeństwu alkohol . Ale te skutki już są , ponieważ dostępność do narkotyków jest powszechna. Wolność ma swoją cenę , a pieniądze pochodzące podatków , jakimi obłożone byłyby narkotyki mogłyby służyć profilaktyce , oraz pomocy rodzinom . Warto byłoby wspomóc finansowo organizacje religijne propagujące życie wolne od nałogów.
Marek Mojsiewicz
Prawo do wnętrza ziemi W projekcie prawa geologicznego i górniczego nie ma korzystnych regulacji dla interesu Narodu jako faktycznego właściciela struktur geologicznych. Wielu polskich geologów i górników jest zatrwożonych stanem kontroli państwa nad gospodarką surowcami naturalnymi w Polsce – zagrożone są bowiem żywotne interesy gospodarcze, środowiskowe i społeczne. Szczególne zaniepokojenie budzi projekt nowej ustawy Prawo geologiczne i górnicze (Pgg). Pozwalam sobie zabrać głos na ten temat, ponieważ pełniąc w latach 2005-2007 funkcję wiceministra środowiska i głównego geologa kraju w rządzie PiS, przygotowałem projekt ustawy o powołaniu Polskiej Służby Geologicznej oraz pierwszą wersję nowego projektu prawa geologicznego i górniczego. Gabinet Donalda Tuska zrezygnował z powołania tej służby, co wyklucza sens dalszego procedowania nowego projektu prawa geologicznego. Z punktu widzenia gospodarki strukturami geologicznymi, w tym eksploatacji surowców naturalnych, widzę niewyobrażalny kontrast pomiędzy tym, co rząd deklaruje w uzasadnieniu do projektu Pgg, a tym, co w nim jest zawarte. Podobną opinię wyraziłem również w liście otwartym do premiera Donalda Tuska (http://morion.ing. uni.wroc.pl/teksty/aktualnosci.php?action=view&id=428). Polska musi mieć dobre prawo geologiczne i górnicze, bo nasza gospodarka bazuje na eksploatacji zasobów naturalnych, a na tle krajów Unii Europejskiej jest niezmiernie bogata w zasoby naturalne zarówno przyrody ożywionej, jak i nieożywionej. Trzeba o tym pamiętać, gdy się konstruuje nowe prawo, tym bardziej że w wielu dziedzinach, szczególnie geologii, dzieje się bardzo źle. W Polsce nie istnieje służba geologiczna, około 50 proc. powiatów nie ma geologa powiatowego (w ten sposób łamane jest prawo), doświadczamy plagi nielegalnej eksploatacji zasobów (w tym bursztynu będącego naszą dumą narodową). Wynika to m.in. z tego, że obowiązujące prawo geologiczne i górnicze jest nieadekwatne do potrzeb i warunków.
Szkodliwe regulacje Zgodnie z obowiązującą ustawą (z roku 1994 z wieloma późniejszymi zmianami) złoża kopalin nieobjętych własnością gruntową oraz całe wnętrze ziemi znajdujące się poza granicami przestrzennymi nieruchomości gruntowych są wyłączną własnością Skarbu Państwa. Głównym problemem jest więc takie zabezpieczenie tego dobra, aby służyło ono Narodowi bez względu na to, kto prowadzi działalność polegającą na gospodarowaniu strukturami geologicznymi, w tym w szczególności na eksploatacji lub bezzbiornikowym magazynowaniu substancji w górotworze. Prawo podejmowania i prowadzenia działalności gospodarczej jest gwarantowane przez Konstytucję, ale nie bez ograniczeń o charakterze podmiotowym i przedmiotowym. Ograniczenia pojawiają się m.in. przy działalności geologiczno-górniczej polegającej na poszukiwaniu, rozpoznawaniu, eksploatacji lub tzw. bezzbiornikowym magazynowaniu substancji w górotworze – działalność ta jest koncesjonowana i kontrolowana przez Skarb Państwa. Ograniczenie to nie ma jednak charakteru bezwzględnego, bo podmiot zbywający górniczy podmiot gospodarczy zbywa go w zasadzie bez ograniczeń, tj. wraz z koncesją i zgodą na użytkowanie górnicze. Oznacza to w praktyce, że każdy, kto dostanie zezwolenie na działalność geologiczno-górniczą (koncesję), może je przekazać komuś innemu na dowolnych warunkach, a ten ze zdaniem Skarbu Państwa nie musi się liczyć. Długotrwałe przejęcie przez dowolne podmioty gospodarcze, ktokolwiek na świecie byłby ich właścicielem, prawa do gospodarki strukturami geologicznymi w Polsce jest stosunkowo łatwe. Dzieje się tak m.in. dlatego, że organy udzielające koncesji i zgody w imieniu Skarbu Państwa (są to, w zależności od kopaliny lub wielkości i zakresu działalności, minister środowiska, marszałek województwa lub starosta powiatu) nie mają dobrych narzędzi kontrolujących zbywalność koncesji. Zważywszy na rosnące znaczenie struktur geologicznych w zabezpieczeniu żywotnych interesów narodowych (w tym bezpieczeństwa energetycznego), prawo geologiczne i górnicze dające takie zabezpieczenia jest więc kluczowe dla gospodarki suwerennego narodu. Ma to w szczególności znaczenie, gdy postępująca wszechstronna integracja w Unii Europejskiej może skutkować faktyczną utratą kontroli państwa nad wnętrzem ziemi znajdującym się w granicach Rzeczypospolitej. Każde państwo członkowskie UE ma do tego własną służbę geologiczną. Jednocześnie sama eksploatacja surowców naturalnych nie daje istotnych zysków Skarbowi Państwa. Jedynymi bowiem istotnymi, faktycznymi i specyficznymi obciążeniami bezpośrednio wynikającymi z wydobywania kopalin są opłaty eksploatacyjne. Są one bardzo niskie, w skali Polski – rzędu kilkuset milionów złotych rocznie. Oczywiście, ma to swoje uzasadnienie ekonomiczne, ale tylko wtedy, gdy wydobycie własnych surowców zapewnia możliwość konkurencyjnego działania polskiej gospodarki. Nie ma to uzasadnienia, gdy eksploatacja jest prowadzona przez podmiot obcy, a jednocześnie kopalina jest eksportowana lub magazynowane są odpady pochodzące z zagranicy. W tej sytuacji powinny być zaproponowane mechanizmy prawno-ekonomiczne zabezpieczające Skarb Państwa, polegające także na opracowaniu, z umocowaniem w prawie geologicznym i górniczym, adekwatnych sposobów wyceny wartości ekonomicznej i strategicznej struktur geologicznych. Dziś nieliczne propozycje wyceny mogą być podstawą do takich działań, ale dotyczą one tylko niektórych rodzajów złóż, a nie struktur geologicznych, a przy tym nie mają one żadnego znaczenia w sensie umocowania w Pgg – w tym więc także zakresie przyjęcie projektu Pgg mogłoby być dla nas fatalne w skutkach. W projekcie prawa geologicznego i górniczego nie ma korzystnych regulacji dla interesu Narodu jako faktycznego właściciela struktur geologicznych. Przejęcie prawa do eksploatacji przez podmiot gospodarczy niekoniecznie kierujący się wyłącznie interesem ekonomicznym ulokowanym na terenie Rzeczypospolitej może w niesprzyjających sytuacjach mocno naruszyć podstawy ekonomiczne Polski. W skrajnych warunkach można sobie wyobrazić nie tylko rabunkową eksploatację lub lokowanie odpadów niebezpiecznych w strukturach geologicznych trwale je wyłączających z użytkowania, ale także zaniechanie eksploatacji bez zrzeczenia się praw do koncesji lub obszaru górniczego. Może to oznaczać w skumulowanych przypadkach nagłe załamanie rynku surowców np. energetycznych, zamknięcie magazynów paliw, itp. Nie można w tej sytuacji wykluczyć, że taki scenariusz byłby pisany w krajach, które są w stanie wywierać naciski na podmioty gospodarcze działające w oparciu o koncesje udzielone przez ministra środowiska, ale mające swoje interesy głównie poza Polską.
Prowadzenie działalności geologiczno-górniczej Poważnym mankamentem proponowanego projektu jest dopuszczalna eksploatacja niektórych kopalin na potrzeby własne. Pozornie – rozwiązanie bardzo dobre, bo niechże wreszcie właściciel ziemi będzie pełnym i jedynym właścicielem tego, co się w niej znajduje. Jednakże po głębszym zastanowieniu trudno jest nie mieć wątpliwości, że zapisy te mogą być przyczyną dewastacji środowiska, niszczenia zasobów i uderzania w małe, często rodzinne przedsiębiorstwa górnicze (np. piaskownie, żwirownie). Utrzymanie takiego zapisu da możliwość rozwoju szarej strefie i doprowadzi do nieuczciwej konkurencji, ponieważ nie ma wątpliwości, że uzyskane w ten sposób kopaliny może będą o połowę tańsze i będą sprzedawane niemal bez ograniczeń, bo nikt nie będzie wiedział, ile wydobyto. Zapis ten kontrastuje także z rządowym uzasadnieniem mówiącym o ograniczeniu biurokracji, bo obowiązuje następujący tryb postępowania: zawiadomienie starosty, zapoznanie się z planem zagospodarowania przestrzennego, ustalenie opłaty przez starostę (czy w formie postanowienia/decyzji – w oparciu o co?), możliwa decyzja urzędu górniczego wstrzymująca wydobycie, regulacje dotyczące trybu odwoławczego itd. Po każdej eksploatacji, także na potrzeby własne, środowisko ulega zmianom. Przedsiębiorca ma obowiązek tworzenia specjalnego funduszu na likwidację zakładu i rekultywację terenu, ale osoba eksploatująca na własne potrzeby już nie musi tego robić. Kto i dlaczego ma więc ponosić koszty likwidacji i rekultywacji licznych pustek poeksploatacyjnych, które bez wątpienia będą stanowić dzikie wysypiska odpadów, i przyczyniać się do zanieczyszczenia wód (rzeki, jeziora, studnie). O wiele groźniejsze jest zwolnienie także przedsiębiorców posiadających koncesje udzielone przez starostów (małe piaskownie, żwirownie) z obowiązku posiadania i aktualizowania dokumentacji mierniczo-geologicznej oraz zwalnianiu ich od tworzenia funduszu likwidacji zakładu górniczego. Propozycja taka jest tym bardziej niebezpieczna, że duże złoża będą dzielone na małe obszary górnicze (do 2 ha) przez tego samego przedsiębiorcę w celach uniknięcia właściwego nadzoru państwa nad racjonalną i prawidłową gospodarką złożem. Obniży to koszty eksploatacji, ale zamieni duże tereny w podziurawione nieużytki pełne odpadów. Tego chyba nie chcemy? Służba geologiczna miała wspomagać administrację geologiczną w tym zakresie, ale obecny rząd zaniechał wspomnianego projektu ustawy o Polskiej Służbie Geologicznej. Poważnym mankamentem projektu prawa geologicznego i górniczego jest marginalizowanie roli służby mierniczo-geologicznej w odkrywkowych zakładach górniczych, które w chwili obecnej z uwagi na ich liczbę (około 5500 obszarów górniczych) zdecydowanie dominują w polskim górnictwie. Służba ta bowiem czuwa nad prawidłową i racjonalną gospodarką złożem, niekiedy naliczaniem wysokości opłaty eksploatacyjnej czy nawet bezpieczeństwem pracy górników, ponosząc przy tym odpowiedzialność w tym zakresie przed organami m.in. nadzoru górniczego. Nowa ustawa groziłaby tym, że dowolnie dobrani przez przedsiębiorcę geodeci pełniący funkcję mierniczych górniczych (geologicznych) wykonają obmiar satysfakcjonujący tego przedsiębiorcę, ale niekoniecznie w sposób oddający obiektywną rzeczywistość. Podobnie może to zwiększać straty w zasobach będących częścią zasobów przemysłowych, przesuwając je do nieprzemysłowych. Taki własny mierniczy będzie mógł prowadzić coś na kształt kreatywnej księgowości, co znowu pozwoli wybrać to, co najcenniejsze, zaniżyć opłaty eksploatacyjne, CIT, VAT itd. – wszystko pokryje ziemia, a co gorsza – złoże ulegnie zniszczeniu po wyeksploatowaniu cząstki tego, co się w nim znajduje. Tu rola służby geologicznej byłaby trudna do przecenienia. Analizując obecny projekt prawa geologicznego i górniczego, można dostrzec, że w przypadku poszukiwania złóż kopalin, które mają być eksploatowane metodą odkrywkową, zniesiono koncesję na poszukiwanie i rozpoznawanie. Może to spowodować, że tylko właściciele tych nieruchomości, w obrębie których prowadzone są/będą roboty geologiczne, staną się stronami postępowania. Będzie to oznaczać, że tylko oni są świadomi ewentualnego faktu udokumentowania złoża lub przyszłej jego eksploatacji. Wiadomo jednak, że konsekwencją eksploatacji są faktyczne ograniczenia z tym związane dla nieruchomości sąsiadujących (w tym ewentualny brak możliwości zabudowy), które mogą zostać objęte granicą złoża. Mimo to ich właściciele stronami już nie są. W sensie prawnym wydaje się to słuszne, ale moralnie nie, bo w przypadku objęcia ich nieruchomości granicą złoża ponoszą oni z tego tytułu konsekwencje bez prawa sprzeciwu czy wniesienia zastrzeżeń, gdyż nie są w tym postępowaniu, tj. na etapie zatwierdzania projektu prac geologicznych, uznani za stronę. Krótko mówiąc – będzie można w granicy dowolnej działki wykopać dół nawet o głębokości ponad 100 m i średnicy kilku kilometrów i właścicielowi przyległej działki nic do tego. A gdy już do tego dojdzie, to z racji późniejszego obowiązku ochrony tego złoża przez samorząd terytorialny samorząd ten nie może rozpatrywanych gruntów przeznaczyć na inne cele niż eksploatacja odkrywkowa. Czyli może się zdarzyć, że sąsiadujące działki mogą być przeznaczone tylko pod eksploatację i będą warte tyle, ile zapłaci już działająca kopalnia (bo nikt inny tego i tak nie kupi – co z godziwą rekompensatą?). Problem ten obecnie też istnieje (w związku z koncesją na poszukiwanie i rozpoznawanie), ale nie jest tak poważny. W przypadku omawianych zapisów nikt nie zapyta o zdanie właściciela nieruchomości (na której terenie nie będą wprawdzie prowadzone roboty geologiczne, ale nieruchomość ta może znaleźć się w granicach udokumentowanego złoża) na etapie zatwierdzania projektu prac geologicznych w celach poszukiwania i rozpoznawania – co budzi wątpliwości także natury prawnej w kwestii zgodności z zapisami kodeksu cywilnego dotyczącymi ograniczenia prawa własności i zapisami konstytucyjnymi ochrony własności. Wydaje się, że powołanie się na gwarancje konstytucyjne, do których dostosowane byłoby nowe prawo, byłoby rozwiązaniem wartym rozważenia ze względu na nadrzędność Konstytucji nad innymi regulacjami wynikającymi także z umów międzynarodowych.
Brakujące regulacje Głównym mankamentem proponowanego projektu prawa geologicznego i górniczego jest, po rezygnacji z powołania służby geologicznej, brak nowej koncepcji na tle analizy dotychczas obowiązującej ustawy Pgg. Według dotychczasowej koncepcji zarówno obowiązującego, jak i nowego projektu Pgg elementy rozpoznawczo-wydobywcze są częścią zasadniczą. W wielu aspektach istniejące zapisy w omawianym projekcie w sposób niewystarczający zabezpieczają narodowe interesy w zakresie gospodarki strukturami geologicznymi. Po co więc nowe Pgg, zwłaszcza przy braku gruntownej oceny dotychczasowego lub innej przyczyny (np. powołanie PSG)? Mimo próby nawiązania do mocno forsowanego w Unii Europejskiej magazynowania CO2 w strukturach geologicznych (ang. Carbon Capture and Storage – CCS – wychwytywanie i magazynowanie dwutlenku węgla) czy bezzbiornikowego magazynowania odpadów promieniotwórczych, np. w strukturach solnych, albo podziemnego procesowania (zgazowania) węgla w projekcie Pgg nie proponuje się szczegółowych metod oceny, ani też kryteriów dopuszczenia struktur geologicznych do takiej działalności. Są to działania niosące potencjalnie duże niebezpieczeństwo dla obywateli, a traktowane są zdawkowo. Nie ma sprecyzowanych metod kontroli szczelności górotworu ani oceny ryzyka, tj. narządzi, jakie organ koncesyjny (państwo) musi mieć do dyspozycji i jakie powinny być stosowane przez przedsiębiorcę. Jeśli obecny rząd wprowadził zmiany w projekcie Pgg przygotowanym przez poprzedni rząd poprzez wstawianie do niego nazbyt szczegółowych jak na ustawę zapisów z rozporządzeń (czy tylko po to, aby jego projekt różnił się od projektu poprzedników?), to tak fundamentalne działania jak zabezpieczenie przed ucieczką gazów (często trujących) czy substancji promieniotwórczych z górotworu muszą znaleźć swoje fachowe rozwiązania także w tej ustawie. Ponadto nie ma odniesienia do mechanizmów służących ocenie ekonomicznej konkretnych przedsięwzięć CCS i możliwości zastosowania alternatywnych rozwiązań skutkujących ochroną struktur geologicznych przed dewastacją lub wyłączeniem ich z innej społecznie bardziej przydatnej działalności geologiczno-górniczej, np. wykorzystania ciepła ziemi. Takim efektywniejszym i jednocześnie tańszym działaniem jest np. możliwość włączenia gospodarki leśnej do sekwestracji CO2 (zamiast CCS, co byłoby wielkim atutem Polski) – jest tu miejsce na ścisłą współpracę leśników, energetyków i geologów. Przedstawiony projekt Pgg nie jest też powiązany z Ustawą z roku 2001 o zachowaniu narodowego charakteru strategicznych zasobów naturalnych kraju, co czyni go ułomnym. W nowym Pgg należałoby zadbać o dostępność i ochronę prawa do informacji geologicznej – dorobku pokoleń polskich geologów i górników i wydatków państwa oraz polskich przedsiębiorców. Jest to własność intelektualna, czasem o znaczeniu strategicznym. Proponowany projekt Pgg znacznie liberalizuje zasady nieodpłatnego dostępu do informacji geologicznej, której zdobycie pochłonęło ogromne środki publiczne. Z tego prawdopodobnie już dziś korzystają zagraniczne koncerny naftowe, żądając w zasadzie bezpłatnego udostępnienia np. całości krajowych danych geologicznych określonego typu (cyfrowych). Na straży informacji geologicznej musi stać sprawna służba geologiczna, a tej w Polsce nie ma. W projekcie Pgg nie ma precyzyjnych kryteriów i skutecznych narzędzi pozwalających na zabezpieczenie przed wykupem przez obcy kapitał terenów, na których zlokalizowane są istotne dla interesów narodowych struktury geologiczne (potencjalne miejsce na magazyny paliw, złoża o strategicznym znaczeniu, zasoby ciepła ziemi, inne). Może to dotyczyć struktur solnych znajdujących się w pobliżu portów, linii kolejowych, rurociągów przesyłu gazu i ropy, wielkich konsumentów paliw (zakładów o kluczowym znaczeniu gospodarczym), dużych ośrodków miejskich itd. Powołanie polskiej służby geologicznej miało na celu zabezpieczenie tych interesów kraju, a skoro z tego zrezygnowano, to konkretne zapisy w Pgg w tym zakresie wydają się niezbędne. Jeśli ma być dopuszczalne wydobycie na własne potrzeby, to należałoby zaproponować reguły takiego działania. Tego w sposób skuteczny, bez sprawnej administracji geologicznej wspartej służbą geologiczną, zrobić się jednak nie da. Choćby dlatego z takiego zapisu należy więc zrezygnować lub wrócić do zarzuconej ustawy o powołaniu służby geologicznej oraz wprowadzić lepsze zapisy o wsparciu administracji geologicznej szczebla powiatowego i wojewódzkiego. Nie ma żadnego nawiązania w projekcie Pgg do własności i nabywania praw do koncesji dotyczących złóż będących w jurysdykcji Międzynarodowej Organizacji Dna Morskiego (albo innych państw). A przecież Polska jest jednym z ważnych udziałowców działki zlokalizowanej na Pacyfiku. Jak zabezpieczony jest interes RP w tym zakresie? Kto za kilka lat będzie zarabiał na polskich prawach do tych złóż? Polacy ponieśli koszty badań, ale kto zarobi na eksploatacji? Oczywiście różne, ale nie polskie koncerny, mają technologie albo je intensywnie rozwijają, tymczasem plan budowy statku i rozwoju własnych technologii na takie potrzeby został zarzucony przez obecny rząd. O to miała zadbać Polska Służba Geologiczna. Co prawda, część zadań takiej służby państwo okresowo powierza Państwowemu Instytutowi Geologicznemu, ale nie jest on faktycznie służbą, tylko jednostką badawczą. Jeśli mamy mieć nowe prawo geologiczne i górnicze, to poza powyższymi i wieloma niewymienionymi zagadnieniami jego wyróżniającymi cechami powinny być także dopasowanie do funkcjonowania służby geologicznej powiązanej strukturalnie i finansowo z administracją geologiczną (szczebla powiatowego i wojewódzkiego) oraz ściśle współpracującą z Wyższym Urzędem Górniczym. Z pewnością Polska potrzebuje lepszego prawa geologicznego i górniczego, ale jednocześnie niezbędne jest powołanie polskiej służby geologicznej. Oby nie było za późno, a słowa Tadeusza Czackiego (komisarza Komisji Kruszcowej): „Kraj mógłby być możny i bogaty – nie użyliśmy daru natury”, wypowiedziane tuż po trzecim rozbiorze Polski, miały wyłącznie znaczenie historyczne, tak jak – mam nadzieję – obecny projekt prawa geologicznego i górniczego. PS Autor artykułu serdecznie dziękuje wielu geologom i górnikom praktykom, których uwagi stały się ważnym elementem tego tekstu. Z różnych względów nie zamieszczam nazwisk tych osób. Prof. dr hab. Mariusz-Orion Jędrysek jest pracownikiem Zakładu Geologii Stosowanej i Geochemii w Instytucie Nauk Geologicznych Uniwersytetu Wrocławskiego. Od admina: Admin pyta się osób wciąż wierzących we wspaniały i mądry Naród Polski – kogo z czytelników G-Wyborczego, oglądaczy TVN24 czy miłośników seriali z Anną Muchą zainteresuje ten temat? Jaki procent mieszkańców historycznych terenów byłej Polski zrozumie, o co w artykule chodzi i dlaczego jest to ważne?
Robactwo rozpala stosy O co chodzi? No i doczekałam się. Moi oponenci ostrzegali, grozili, zakładali fałszywe strony w Internecie… a ja myślałam, że na straszeniu się skończy, bo przecież w demokratycznym, wolnym od 20 lat kraju można chyba mówić co się myśli, nawet o rzeczach niewygodnych dla silniejszych ode mnie władzą i pieniędzmi. No więc mówiłam. Między innymi o tym, że aktywiści aborcyjni są powiązani z ogromnym biznesem aborcyjno-antykoncepcyjnym, który na zabijaniu dzieci i masakrowaniu kobiet zarabia krocie. Że wychowanie seksualne to nachalna akwizycja różnych farmakologicznych chemikaliów, od antykoncepcji, przez niebezpieczne szczepionki, po zabójcze środki poronne. Niby oczywiste, ale widocznie szczególnie niewygodne dla tych, którzy woleliby, żeby to był temat tabu. No więc nie skończyło się na obraźliwych i straszących liścikach. Założono mi sprawę karną z oskarżenia prywatnego Wandy Nowickiej. Odpowiem z art. 212 par. 2, za słowa wypowiedziane w filmie, który obejrzeć mogą Państwo m.in. na tej stronie. Pozwolę sobie jeszcze zwrócić uwagę na szerszy kontekst mojej sprawy. Pozostawiam Państwu rozsądzenie, czy to przypadek, że:
- w Katowicach toczy się proces przeciw ks. Markowi Gancarczykowi, którego pozwała związana blisko z Wandą Nowicką i jej grupą prawników Alicja Tysiąc, za mówienie o aborcji “zabójstwo”.
- pismem procesowym straszyła wydawnictwo Fronda ta sama, związana blisko z Wandą Nowicką i jej grupą prawników Alicja Tysiąc, za książkę „Agata. Anatomia manipulacji”.
- procesami groziła wydawnictwu Fronda również matka 14-letniej “Agaty”, poddanej aborcji w czerwcu 2008, “dzięki” wysiłkom Wandy Nowickiej i jej prawników.
- blisko związane z promotorami aborcji środowisko gejów ostatnio rozpoczęło otwartą ofensywę sądową; do masowego pozywania do sądu krytyków ideologii homoseksualnej nawoływali działacze lewicy na konferencji w siedzibie Gazety Wyborczej, jednym z głównych głosicieli tego pomysłu jest Krystian Legierski, który zachęca do pozywania i apelowania aż po sądy zagraniczne; Legierski wytoczył kilka procesów o “homofobię” prawicowym politykom, prokuraturą i utratą pracy grozili też lewicowi działacze Wojciechowi Cejrowskiemu za cytowanie Biblii o homoseksualiźmie na katolickiej uczelni… i tak dalej, i tak dalej. Lewica rozpaliła stosy. Przynajmniej już widać, o co im tak naprawdę chodzi. Joanna Najfeld, oskarżona
http://mamproces.pl/
Jeśli pozwolisz, by robactwo się rozmnożyło, rodzą się prawa robactwa. I rodzą się piewcy, którzy będą je wysławiać. – Antoine de Saint-Exupéry. Warto wrzucić na Google hasło „Joanna Najfeld”, aby na własne oczy przekonać się, jakie są (przynajmniej na sieci) proporcje między robactwem a ludźmi. Robactwo zwycięża. – admin
Jak Państwo wszyscy wiedzą... "Socjalizm jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się trudności... nie znane w żadnym innym ustroju" – jak to był powiedział śp. Stefan Kisielewski. I do dziś, jak napisałem w „Dzienniku Polskim”: Mamy masę problemów Jakie to problemy? Ano: w jakim wieku można przechodzić na emeryturę? Czy w szkołach ma być religia? Czy w szkołach uczyć o homosiach - i jak? Ile dopłacać do kolei? Jak prywatyzować stocznie? Jak długi powinien był urlop górnika? Ile powinna wynosić dopłata do biopaliw? Kto powinien wydawać koncesje na przewozy towarów ciężarówkami? Czy soboty powinny być wolne? Kto ma być prezesem TVP? Ile ciepła mogą przepuszczać ściany domów? Kiedy przejść na "czas zimowy"? Czy do zapłodnień In vitro dopłacać tylko małżeństwom? Ile powinno wynosić stypendium sportowe II stopnia? Kogo powinien Minister Kultury mianować dyrektorem Opery? W jakim wieku dzieci winny iść do szkoły... i tak dalej. A teraz proszę sobie wyobrazić: w normalnym kraju - w którym osobie decydują sami ludzie, a nie urzędnicy - nie mielibyśmy ŻADNEGO z tych i innych problemów!!! I co "rozwiązywaliby" politycy, za co braliby w łapy urzędnicy i na czym zarabialiby dziennikarze? A kto powiedział: »Pierwszym krokiem do zniewolenia ludzi jest przekonanie ich, że ich prywatne problemy są "problemami społecznymi" «? Niepodległościowcy - socjaliści interesowni Jak Państwo zapewne zauważyli, praktycznie wszystkie partie walczące o niepodległość – to partie socjalistyczne. Czy to będzie Komunistyczna Partia Kurdystanu, czy ruch Dalaj Lamy w Tybecie, czy PPS śp. Józefa Piłsudskiego – drug w druga: Czerwoni. Dlaczego? Odpowiedź jest bardzo prosta. Partia socjalistyczna po zdobyciu władzy oferuje swoim członkom a to posadę państwową z odpowiednią pensją, a to koncesje na kopalnie – a już co najmniej na budkę z piwem... .a co może swoim członkom i sympatykom zagwarantować partia liberalna? NIC! W Wolnej Polsce będzie, oczywiście, z 500 posad państwowych – ale otrzymają je raczej fachowcy, niż Bojownicy o Konserwatywny Liberalizm. Koncesji za się nie będzie żadnych...Nagroda jest - jedna: w Wolnej Polsce każdy będzie czuł się swobodnie – no, i będzie mógł bogacić się znacznie szybciej, niż teraz. Na takie dictum ludzie krótkowzroczni w te pędy POlecą zaPiSać się, gdzie trzeba. Przy nas zostaną ludzie dalekowzroczni. Lub po prostu: miłośnicy idei Wolności. Proszę ich o włączanie się w nasze szeregi!
JKM
Pomoc zagraniczna Unii: na co idzie forsa podatników? Spłodzone przez unijną biurokrację z Komisji Europejskiej 212-stronicowe sprawozdanie mówi, że w 2009 roku unijni podatnicy wydali na zagraniczną pomoc 12,3 mld euro, czyli 9 proc. unijnego budżetu. W latach 2001-2009 łączna unijna pomoc zagraniczna (nie licząc pomocy poszczególnych państw członkowskich, która też jest spora) wyniosła ponad 101 mld euro. Na co poszły te pieniądze i jakie są skutki ich wydawania? Mający znaczne problemy gospodarcze i finansowe Eurokołchoz, który jest największym na świecie donatorem, alokował w 2009 roku ponad połowę światowej pomocy zagranicznej. Pomoc unijnych podatników poprzez różnego typu instrumenty, programy, projekty, polityki, inicjatywy, mechanizmy, strategie i konsensusy idzie niemal do każdego zakątka naszego globu. Unia kreuje się na supermocarstwo i wspiera kraje europejskie (Mołdawia, Rosja, Bośnia, Albania, Chorwacja, Białoruś), kraje arabskie (Tunezja, Jordania, Pakistan, Irak, Indonezja, a nawet… Iran), Izrael, kraje kaukaskie (Gruzja, Armenia), kraje karaibskie, kraje Ameryki Łacińskiej (Boliwia, Kolumbia, Honduras, Nikaragua, a także komunistyczna Kuba i Wenezuela), państwa w Afryce i Azji, a nawet kraje Pacyfiku (Fidżi, Papua – Nowa Gwinea, Tonga, Niue czy Tuvalu, o których europejski podatnik nigdy nic nie słyszał).
Na co idą pieniądze unijnych podatników? Unia dotuje w krajach rozwijających się handel, ochronę środowiska, walkę ze zmianami klimatycznymi, bezpieczeństwo, także żywnościowe, rolnictwo, rybołówstwo, zatrudnienie, migracje, badania, innowacje, transport, energetykę, dobre praktyki podatkowe oraz oczywiście polityki socjalne, które w 2009 roku stanowiły około 25 proc. (ponad 4 mld euro) wszystkich pomocowych wydatków zagranicznych UE. Znaczną pomoc w 2009 roku otrzymały: Turcja (571,2 mln euro), Palestyna (386,6 mln euro), Afganistan (286,6 mln euro), Serbia (221,7 mln euro), Kosowo (215,7 mln euro), Maroko (203,3 mln euro), Demokratyczna Republika Konga (179 mln euro), Sudan (162,2 mln euro), Egipt (147 mln euro), Mozambik (147 mln euro), Ukraina (138,2 mln euro), Burkina Faso (119,9 mln euro) czy RPA (110,1 mln euro). Według raportu, w 2008 roku pomoc Unii Europejskiej dla Etiopii wyniosła 540 mln euro i stanowiła 37 proc. wszelkiej pomocy dla tego kraju. Z kolei Tanzania otrzymuje pomoc finansową na poziomie 30 proc. krajowego budżetu. Po 200 mln euro wydano na projekty energetyczne i projekty wodociągowe w Afryce. W latach 2007-2010 Jemen otrzymał od UE 90 mln euro, które miało zostać przeznaczone na promocję dobrego rządzenia, walkę z biedą czy rozwój lokalny. Tylko w 2009 roku 158 mln euro poszło na wsparcie narodowych programów żywnościowych w Peru i Gwatemali oraz na edukację, rozwój gospodarczy i handel w Salwadorze. Na rzecz rozwoju społeczeństwa informatycznego w Chile, Argentynie i Urugwaju unijni podatnicy zapłacili 63,5 mln euro. Na rozwój demokracji w RPA UE wydała 15 mln euro. W ramach Programu Partnerstwa Rozwoju Ekonomicznego, który ma funkcjonować w latach 2010-2014, Unia zaoferowała 6,5 mld euro na pobudzenie rozwoju ekonomicznego Afryki Zachodniej. W latach 2006-2013 Bruksela finansuje też reformy rynku cukrowego w takich krajach jak Wybrzeże Kości Słoniowej, Suazi, Malawi, Zimbabwe, Barbados, Gujana, Belize czy Fidżi na łączną kwotę aż 1,2 mld euro. W samym 2009 roku przekazano 2,32 mld euro na bezpośrednie wsparcie budżetów kilkudziesięciu krajów (na przykład Komory, Liberia czy Demokratyczna Republika Konga). Na samą pomoc humanitarną w 2009 roku dla ponad 70 krajów świata UE wydała ponad 930 mln euro. Unijni podatnicy sfinansowali także budowę infrastruktury wodociągowej w Namibii, dróg w Kamerunie i na Jamajce (80 mln euro), wydatki socjalne w Republice Środkowoafrykańskiej, Beninie, Burundi czy Sierra Leone, sadzenie drzew w Ugandzie, rozwój turystyki na St. Vincent i Grenadynach, infrastrukturę morską na Wyspach Salomona, muzeum i park narodowy na Arubie, walkę z AIDS w Zambii, edukację w Ekwadorze (41,2 mln euro), zakup podręczników dla szkół podstawowych w Zimbabwe (10,6 mln $), walkę z handlem narkotykami w Afryce Zachodniej (15 mln euro), wypłatę zaległych pensji urzędnikom w Gwinei-Bissau (26 mln euro), walkę z korupcją i promowanie pokoju w Nigerii (677 mln euro w ciągu czterech lat), wsparcie dla służb celnych Kamerunu (13,5 mln $), budowę linii kolejowej w Mozambiku czy budowę ekologicznej infrastruktury energetycznej w… Chinach.
A Chińczycy inwestują Tymczasem – jak uważa Jakub Shikwati, dyrektor Międzyregionalnej Sieci Gospodarczej, pozarządowej organizacji w siedzibą w Nairobi w Kenii, promującej wolny rynek w Afryce – pomoc zagraniczna powoduje, że Afrykańczycy tracą ufność w swoje zdolności i możliwości. Jego zdaniem, pomoc taka promuje kulturę zależności, która opiera się na pomocy uzyskiwanej od innych ludzi. Zagraniczni donatorzy powodują, że Kenia jest krajem, gdzie władza nie zwraca uwagi na elektorat, a wszystkie wysiłki ludzkie na kontynencie są skierowane na cele krótkoterminowe. Pomoc żywnościowa dla Afryki od lat 60. spowodowała, że rolnicy afrykańscy przeorientowali się na produkcję egzotycznych dla nich zbóż, które wymagają znacznie większych nakładów niż zboża tradycyjne. W efekcie głód dotyka ponad 120 mln ludzi w Afryce. Ponadto, według wielu ośrodków badawczych, Afrykańczycy są zdania, że ich „darczyńcy” bardziej szkodzą, niż pomagają biednym krajom Afryki, ukazując ją w złym świetle – jako ląd nieurodzajny, wyniszczony biedą, głodem i chorobami. W rzeczywistości kraje biedne nie potrzebują pomocy pieniężnej, lecz wolnego rynku, wolnego handlu i inwestycji. Taki model próbują realizować choćby… Chiny, Indie czy Brazylia, a także niektóre kraje arabskie! Na dodatek zarabiają na tym, nie obciążając kieszeni podatników. W 2009 roku w Johannesburgu w RPA otwarto pierwsze biuro Chińsko-Afrykańskiego Funduszu Rozwoju, którego celem jest stymulacja rozwoju gospodarczego Afryki poprzez zachęcanie do inwestycji bogatych chińskich firm. Fundusz, który dysponuje kwotą 5 mld dolarów, jest pierwszym w swoim rodzaju, a jego praca w efekcie doprowadzi do poprawy jakości życia mieszkańców Afryki. Od czasu utworzenia w 2007 roku Fundusz ułatwił ponad 20 inwestycji na Czarnym Lądzie, wartych niemal 400 mln dolarów. A Chińczycy są obecni niemal w każdym afrykańskim kraju. Stowarzyszenie Nigeryjskich Kupców podało, że od 2003 do 2009 roku wartość chińskich inwestycji bezpośrednich w Nigerii podwoiła się i wynosi 6 mld dolarów. Nigeria jest drugim – po RPA – największym partnerem handlowym Chin w Afryce. Stanowi ważne źródło ropy naftowej i minerałów dla chińskiego przemysłu. Ostatnio podano, że w Nigerii Chiny wybudują rafinerię o wartości 8 mld $, co będzie jedną z największych afrykańskich inwestycji Państwa Środka w historii. W Zambii Chińczycy kredytują sektor górniczy i budowę nowej elektrowni za 1 mld $, a w kopalnie miedzi w Luanshya inwestują 400 mln dolarów. Etiopia dostała od Chin pożyczkę w wysokości 500 mln $ na budowę elektrowni wodnej, której przyznania wcześniej odmówiono w Europie z powodu protestów ekologów. Władze Zimbabwe podpisały z chińską firmą Sinhydro umowę o wartości 400 mln $, której celem jest rozbudowa elektrowni wodnej Kariba. W Mozambiku dwa chińskie banki ogłosiły gotowość zainwestowania łącznie 165 mln dolarów. Eksportowo-Importowy Bank Chin sfinansuje dokończenie rozbudowy lotniska w Maputo za 65mln$, a Chiński Bank Rozwoju przeznaczy 80 mln $ na budowę fabryki cementu i 20 mln $ na zakład przetwórstwa bawełny. Chińska Narodowa Korporacja Geologiczno-Górnicza zamierza zainwestować ponad 20 mln $ w produkcję manganu w Wybrzeżu Kości Słoniowej. Chińczycy inwestują też 20 mld $ w złoża ropy naftowej w basenie rzeki Orinoko w Wenezueli. Ponadto podpisali z dwiema wenezuelskimi firmami umowę o utworzeniu nowych linii lotniczych, obsługujących ruch wewnętrzny w tym kraju po konkurencyjnych cenach – chińska firma AVIC International ma zainwestować 300 mln $, a nowe linie mają ruszyć jeszcze pod koniec 2010 roku. Na Sri Lance Chińczycy rozpoczęli budowę drugiego lotniska międzynarodowego, wartego 200 mln $, a kolejne 100 mln $ planują zainwestować w modernizację tamtejszej infrastruktury. W Indonezji w latach 2000-2004 Chińczycy inwestowali po 16 mln $ rocznie, a w latach 2005-2009 było to już 50 mln $ rocznie. Państwo Środka inwestuje również w nowoczesne technologie. Chińska prywatna firma hi-tech Huawei posiada oddziały w niemal wszystkich krajach Afryki. Na kontynencie zamierza zainwestować także China Telecom. Chiny stawiają też na handel i otwierają swój rynek dla produktów z Afryki – coraz więcej towarów można eksportować z Afryki do Państwa Środka bez cła. Na kontynencie afrykańskim coraz aktywniejsze są także firmy hinduskie. Indyjski Bharti Airtel, piąta firma telekomunikacyjna świata, za 10,7 mld $ przejęła rynek telefonii komórkowej w 15 afrykańskich państwach. Inna hinduska firma ogłosiła, że zamierza inwestować w turystykę w Zimbabwe. W 2010 roku wartość indyjskich inwestycji w Mozambiku może sięgnąć nawet 1 mld dolarów. Oznacza to podwojenie inwestycji Indii w tym kraju w porównaniu do roku poprzedniego. Afryki nie odpuszczają sobie także kraje muzułmańskie. Iran inwestuje w Republice Środkowoafrykańskiej (zapory, zbiorniki i kanały wodne, przetwórstwo żywności i produktów rolnych oraz ekoturystyka), Zimbabwe (rolnictwo, górnictwo, sektor finansowy i ubezpieczeniowy), Ghanie (fundusze inwestycyjne, sektor rolny, medyczny i spożywczy), Senegalu (przemysł, kopalnie, badania geologiczne) i Kenii (budowa mieszkań i rafinerii oleju). Z Kenią zamierza ściśle współpracować także Brazylia, która podpisała umowę mającą na celu rozwój stosunków handlowych oraz zacieśnienie więzi gospodarczych między oboma krajami oraz pobudzenie wzrostu inwestycji. Z kolei państwowa spółka Abu Dhabi National Energy Company zaplanowała inwestycje energetyczne na terenie Maroka i Tunezji na kwotę niemal 2,5 mld $ w ciągu najbliższych czterech lat. Zjednoczone Emiraty Arabskie interesują się także Pacyfikiem. Na partnerski program pomocy państwom Oceanu Spokojnego, który ma polegać na inwestycjach w kluczowych dla tego regionu dziedzinach, zobowiązały się przekazać 50 mln dolarów.
Prywatni wiedzą lepiej Także prywatne korporacje międzynarodowe działają bardziej racjonalnie niż unijne władze. Szwajcarski koncern Nestle, który obecny jest w wielu krajach rozwijających się (np. Indonezja, Bangladesz, Zimbabwe), zamierza wydać 141 mln $ na zwiększenie produkcji na Czarnym Lądzie. Firma chce wybudować fabryki m.in. w Angoli, Demokratycznej Republice Konga i Mozambiku. Z kolei koncern Coca-Cola planuje inwestować w Afryce ok. 1 mld $ rocznie, czyli dwa razy więcej niż do tej pory. Amerykański koncern Ford Motor zamierza zainwestować w RPA 415 mln $ (produkcja pick-upów), a w Argentynie – 250 milionów. Podobnie koncern Volkswagen planuje inwestycje w Meksyku na poziomie 1 miliarda dolarów, a BMW ogłosiło, że w swoją fabrykę w RPA zainwestuje ok. 220 mln euro i będzie ona produkować 87 tys. samochodów rocznie. Francuzi zainwestują 18 mln $ w budowę nowej elektrowni w Peru. Z kolei ukraińska firma farmaceutyczna BBM Charkow otworzyła w Etiopii swoją fabrykę i zamierza zainwestować w jej rozwój 10 mln dolarów.
Postępowe „wartości” W przeciwieństwie do Chińczyków czy prywatnych koncernów, zachodni darczyńcy przy okazji pomocy na siłę próbują narzucać swoje „wartości”. ZSRS u schyłku swojego istnienia nadal miliardami wspierał kraje Trzeciego Świata, by szerzyć ideologię komunistyczną. Teraz Amerykanie usiłują zainstalować demokrację w Iraku czy Afganistanie, a Unia Europejska żongluje dotacjami w zależności od sytuacji. W tym roku Bruksela wstrzymała 600 mln euro subwencji pomocowych dla Madagaskaru, gdyż kraj ten nie wprowadził wymaganych przez Unię demokratycznych reform. W 2009 roku Komisja Europejska zawiesiła pomoc dla Hondurasu z powodu fiaska negocjacji, które miały rozwiązać kryzys polityczny w tym kraju. Planowana na lata 2007-2013 pomoc dla Hondurasu miała wynieść 223 mln euro w postaci programów walki z biedą oraz ochrony środowiska i rozwoju. Wcześniej o wstrzymaniu pomocy dla Hondurasu zdecydował rząd amerykański, domagając się równocześnie przywrócenia do władzy obalonego, lewicowego prezydenta Manuela Zelai. W lipcu 2009 roku Komisja Europejska wstrzymała wypłatę pomocy dla Nigru, aby w ten sposób wywrzeć nacisk na prezydenta Mamadou Tandję, który zamierzał zmienić konstytucję, by pozostać przy władzy przez kolejną kadencję. Ale wiemy też, jakie inne „wartości” bliskie są sercu europejskiego urzędnika. Głośna była sprawa, kiedy europejskie rządy groziły wstrzymaniem pomocy finansowej dla Malawi z powodu prawomocnego i legalnego skazania pary gejów na 14 lat ciężkich robót za nieprzyzwoite i nienaturalne czyny. Pomoc zagraniczna stanowi ok. 40 proc. budżetu Malawi, co spowodowało, że szantaż okazał się skuteczny i prezydent Bingu Wa Mutharika, ułaskawił obu skazanych homosiów. Poprzez środki pomocowe Unia Europejska realizuje swoje cele propagandowe, promując prawa człowieka, równość płciową, demokrację, prawa dzieci i różnorakich „dyskrymino-wanych” mniejszości i tubylców czy walkę z rzekomymi zmianami klimatu. Jeśli unijny podatnik ma płacić na energetykę w krajach ubogich, to musi to być oczywiście najmniej efektywna energetyka ze źródeł odnawialnych. W ciągu czterech lat Unia Europejska przekaże Sfederowanym Stanom Mikronezji 32 mln euro, głównie na budowę elektrowni słonecznych. Podobnie dla lewicowego rządu Australii priorytetową kwestią w jego międzynarodowych programach pomocowych jest promocja równości płciowej.
Marnotrawstwo Tymczasem największym beneficjentem zachodniej pomocy dla krajów rozwijających się są urzędnicy, którzy tę pomoc dystrybuują. I to urzędnicy zarówno kraju dającego, jak i obdarowywanego. Doradca australijskiego rządu ds. pomocy zagranicznej dla Papui – Nowej Gwinei, do którego zadań należy m.in. dystrybucja środków pomocowych, zarabia aż 55 tys. dolarów australijskich miesięcznie, czyli inkasuje pensję o równowartości 500 wypłat dla ludzi, którym „niesie pomoc”. Kiedy Karol de Gucht, unijny komisarz ds. rozwoju, kwestionował sposób wydawania w Demokratycznej Republice Konga pieniędzy z unijnej pomocy (od 2003 roku Unia obdarowała ten kraj kwotą ok. 300 mln euro), został ogłoszony persona non grata. Kenijscy urzędnicy mieli ukraść z brytyjskich dotacji edukacyjnych 880 tys. funtów. Znaczna część australijskich funduszy przeznaczanych na zagraniczną pomoc jest przywłaszczana przez uczestniczące w inwestycjach przedsiębiorstwa lub wydawana na konsultantów i koordynatorów projektów. Z pomocy dla Papui – Nowej Gwinei, która łącznie miała wynosić 400 mln dolarów australijskich, 100 mln zostało przywłaszczone przez kilka firm. Zdaniem analityków z Instytutu Lowy z Sydney, połowa australijskiej pomocy dla Papui jest sprzeniewierzana i wydawana na nie wiadomo jakie cele! Na dodatek zwykli mieszkańcy Papui – Nowej Gwinei ze względu na marnotrawstwo władz zupełnie nie widzą efektów australijskiej pomocy, natomiast australijscy podatnicy nie są zadowoleni, że ich pieniądze są w ten sposób wyrzucane w błoto. Z pieniędzy przeznaczonych na odbudowę Sri Lanki po tsunami 603,4 mln $ zostało wydane na projekty zupełnie z tym niezwiązane, a 471,9 mln $ wydano na niewiadome cele. Dambisa Moyo, pochodząca z Zambii była współpracowniczka Banku Światowego, wyraża w swojej książce opinię, że bogate kraje zachodnie powinny wreszcie przestać uspokajać swoje wyrzuty sumienia przekazywaniem Afryce kwot pieniężnych, bo nie trafiają one do najbiedniejszych, lecz najczęściej wspierają skorumpowane rządy. Unia Afrykańska szacuje, że na kontynencie „znika” przez korupcję 150 mld $ rocznie. Jak wynika z ONZowskiego raportu, ponad połowa pomocy żywnościowej dla Somalii jest rozkradana przez skorumpowanych podwykonawców, islamskich rebeliantów i… lokalnych pracowników ONZ. W ciągu ostatnich 20 lat świat wydał ponad 196 mld $ na leczenie milionów ludzi w krajach Trzeciego Świata, a jak wynika z raportów opublikowanych w magazynie medycznym „Lancet”, nie ma zbyt wielu dowodów na to, że owe drogie programy spowodowały jakiekolwiek zmiany w tej materii. Dochodzi do takich patologii jak w Malawi, gdzie rozdawane za darmo leki na AIDS są wykorzystywane przez miejscową ludność do… wytwarzania alkoholu i jako karma dla drobiu. Inne pochodzące z zagranicznych darów leki (60 ton!) Ministerstwo Zdrowia Malawi postanowiło spalić, gdyż większość z nich trafiła do kraju na dwa miesiące przed upływem terminu ważności. Setki milionów dolarów zostały zmarnowane na obszarach wiejskich w Afryce przez programy udostępniania wody, gdyż po wykonaniu dziesiątek tysięcy odwiertów zapomniano o nich i popadły one w ruinę. Nawet władza wojskowa mająca na celu nadzorowanie i efektywne wykorzystanie pieniędzy przeznaczonych przez USA na rozwinięcie struktur afgańskich sił bezpieczeństwa nie wywiązuje się należycie z powierzonych jej zadań. Raport z kontroli wdrażania i realizacji programu pomocowego o wartości 15 mld $ wykazał „braki efektywnego wykorzystania środków”. Z kolei miliony nowych podręczników opłaconych przez amerykańskiego podatnika nie zostało dostarczonych do szkół w Afganistanie. Inne książki zostały tak źle wydane, że nie nadają się do użytku. Think tank Chatham House z Londynu ostrzega, że Zachód przegra z krajami rozwijającymi się, jeśli nie zmieni swojego podejścia do Afryki, którego podstawą powinna stać się dyplomacja i stosunki handlowe. Instytucja zwraca uwagę, że państwa Zachodu opierają się w stosunkach z Afryką na „programach pomocy, które rzadko mają znaczenie”. Humanitarne podejście prowadzi do stereotypowego myślenia, jakoby kontynent stwarzał tylko problemy. Tymczasem kraje rozwijające się traktują Afrykę jako miejsce dla inwestycji, zdobycia rynku czy zyskania dostępu do zasobów. Niedawno wydana książka Roberta McMullana, australijskiego sekretarza parlamentarnego ds. pomocy międzynarodowej, dowodzi, że to właśnie otwarty handel międzynarodowy przynosi wzrost gospodarczy dla państw rozwijających się oraz znacznie ogranicza ubóstwo. Władze Australii zaczynają dostrzegać problem i powoli zmieniają swoje podejście do pomocy humanitarnej. Nowe stosunki pomiędzy Australią a Papuą – Nową Gwineą mają się opierać już nie na pomocy, lecz na handlu, który ma obu krajom przynieść korzyści i rozwój. Niestety problemu w dalszym ciągu nie dostrzega Unia Europejska i blokuje krajom Trzeciego Świata dostęp do swojego rynku, nadal obłudnie głosząc hasła o współczuciu i humanitaryzmie… Tomasz Cukiernik
PiS to największa przeszkoda dla odbudowania prawicy Z wielkim smutkiem oglądałem ludzi polskiej prawicy przed drugą turą wyborów prezydenckich. Spodziewałem się, że gdzie jak gdzie, ale w naszym środowisku istnieje racjonalne myślenie o polityce. Niestety, okazało się, że prawica jest kompletnie bezmyślna i nie zasługuje na polityczne istnienie. Zakrzyknięto: „mniejsze zło” i cała prawica tłumnie, niby stado owiec, pognała zagłosować na Jarosława Kaczyńskiego. Nie mogę tego owczego pędu zrozumieć z dwóch powodów.
Po pierwsze – nie rozumiem, na czym w tym przypadku polega „mniejsze zło”. Kaczyński i Komorowski właściwie się nie różnią: dwaj do bólu pragmatyczni i bezideowi politycy demokratyczni. U każdego można znaleźć pewne plusy i pewne minusy, które wzajemnie się równoważą. Prawdę mówiąc, nie oceniam skrajnie krytycznie rządów PO. Oczywiście nie spełniono żadnych obietnic liberalnych reform, ale nikt chyba nie spodziewał się takowych po tej ekipie. Przyznaję jednak, że doceniam fakt, iż rząd Tuska nie zwariował i w obliczu kryzysu nie zadłużył kraju, nie popadł w keynesizm – jak większość rządów zachodnich. Gdyby zrealizowano plan walki z kryzysem przez wzrost zadłużenia – jak proponował PiS – stalibyśmy dziś na krawędzi bankructwa. Doceniam także racjonalniejszą – w porównaniu do PiS – politykę wschodnią tego rządu. Zwycięstwo Kaczyńskiego ponownie pchnęłoby nas do histerycznego konfliktu z Rosją pod hasłem „Dlaczego zabiliście Lecha Kaczyńskiego?”. Są to poważne plusy na korzyść PO, dlatego skłonny byłbym zaryzykować tezę, że to Komorowski był w tych wyborach „mniejszym złem”. No, chyba że ktoś wierzy w fantastyczne opowieści o wszechwładzy byłych WSI, SB, UB, a których to „żydo-masońskich” sił eksponentem miałby być Komorowski. Ja tę polityczną fantastykę PiS między bajki włożę. Nie widzę merytorycznych względów dla których prawicowcy mieliby w tych wyborach stadnie głosować na Kaczyńskiego jako na „mniejsze zło”.
Po drugie – musimy zastanowić się nad politycznym aspektem głosowania na Kaczyńskiego. Musimy sobie zadać pytanie: czy naszym celem jest utworzenie partii prawicowej, sytuującej się na prawo od PiS, czy też wspieranie PiS? Osobiście nie mam wątpliwości, że PiS prawicą nie jest i nie ma zamiaru być – to rodzaj patriotycznego socjalizmu, który okupuje prawą część sceny politycznej. Prawicy nie ma w Sejmie dlatego, że jej miejsce zajmuje PiS. Naszym celem nie jest więc wzmacnianie tej partii, ale jej unicestwienie, destrukcja, polityczna eksterminacja. W tej sytuacji nie należy jej wzmacniać i głosować na nią jako na „mniejsze zło”. Nie da się stać w rozkroku i chcieć wyprzeć PiS ze sceny politycznej, a równocześnie głosować na Kaczyńskiego! To tak jakby próbować rozwalić ścianę z betonu, a gdy po wielogodzinnym waleniu młotkiem pojawiło się pękniecie, przylecieć z wiadrem cementu! Z prawicowego punktu widzenia porażka wyborcza Kaczyńskiego jest korzystna. Gdyby wygrał, to PiS wygrałoby wybory samorządowe, a uniesione falą szaleństwa mogłoby wygrać nawet i parlamentarne za rok. Widziałem, jak przez dwa lata partia ta rządziła i jak nie zrealizowała żadnych prawicowych postulatów. Rządziła identycznie, jak dziś panuje PO. Właśnie dlatego chcemy budować prawicę na prawo od PiS, ponieważ nie spodziewamy się po tej partii kompletnie niczego. W tej sytuacji absolutnie nie wolno na nią głosować jako na „mniejsze zło”. Ideałem byłoby, gdyby Jarosław Kaczyński dostał 20% głosów, po czym doszłoby do wewnętrznych tarć w partii i całość poszłaby w rozsypkę. Wtedy na prawicy pojawiłoby się wreszcie miejsce dla nas. Każdy głos oddany przez prawicowych wyborców – w drugiej turze – na Jarosława Kaczyńskiego wzmacniał go, wzmacniał PiS i betonował scenę polityczną w takiej postaci, gdy nie ma na niej autentycznej prawicy. Trudno mi powiedzieć, czym przyciąga prawicowych wyborców Jarosław Kaczyński. Trzy miesiące temu nikt z moich prawicowych kolegów nie chciał nawet słyszeć, aby głosować na jego brata-socjalistę, który w dodatku podpisał traktat lizboński. Po wypadku lotniczym z 10 kwietnia masa ludzi – także na prawicy – popadła w histerię. Już wtedy pisałem na nczas.com, że prawica traci swoją potencjalną bazę społeczną, gdyż tłum w owczym pędzie zaczyna gnać na głosowanie, aby oddać kartkę na Jarosława Kaczyńskiego. Zjawisko to nabierało charakteru przysłowiowej kuli śnieżnej. Najpierw byli to pojedynczy ludzie, potem było ich coraz więcej i więcej. A nad nimi powiewał sztandar „mniejsze zło”. W okresie dwóch tygodni pomiędzy pierwszą a drugą turą nabrało to kształtu jakiejś epidemii. Najpierw choroba opanowała tych moich kolegów, którzy są bardziej emocjonalni, potem także tych racjonalniejszych, a na sam koniec – na kilka dni przed 4 lipca – już prawie wszystkich, nawet tych, których racjonalność polityczną oceniałem wysoko. Gnali jak stado owiec głosować na… największą przeszkodę dla odbudowania prawicy w Polsce. Kupowali i powtarzali najbardziej idiotyczne pisowskie bajki polityczne o WSI, agentach, zamachu na prezydencki samolot, prawdziwym patriotyzmie”. Chwilami miałem wrażenie, że jestem w domu wariatów. Np. Artur Górski (PiS) napisał, że jedną z przyczyn porażki Kaczyńskiego było „zabieganie o lewicowy elektorat, odkomunizowanie Józefa Oleksego czy pochwała Edwarda Gierka, bez podparcia »prawej nogi« i wysłania czytelnych sygnałów o przesłaniu katolicko-konserwatywnym”, co „zrobiło złe wrażenie na prawicowym elektoracie”. Kompletnie nie zgadzam się z tą tezą. Było wprost przeciwnie: prawicowy ludek gnał na te wybory w tak owczym pędzie, że zagłosowałby na Kaczyńskiego nawet gdyby ten zdecydował się pochwalić Lenina. Przecież trzeba wybrać „mniejsze zło”, kandydata, „który nie jest z WSI” itd. Te wybory pokazały Kaczyńskiemu, że prawica jest spacyfikowana i nie ma sensu nawet udawać, że PiS jest prawicowy. W owczym pędzie prawicowy ludek zagłosuje na PiS, nawet jeśli jego twarzą będzie Kluzik-Rostkowska. Ona też będzie „mniejszym złem”. Taką będziecie mieli prawicę, na jaką zasługujecie… Adam Wielomski
Zaproszenie do pijatyki „Podczas kiedy we dworze sztab wesoły łyka, przed domem się zaczęła w wojsku pijatyka” – wspominał Adam Mickiewicz w „Panu Tadeuszu”. Warto dodać, że wtedy sztab łykał sobie jeszcze przed bitwą, zachęcony przez niby to zakonnika, a naprawdę – francuskiego agenta księdza Robaka, który też zainspirował Sędziego do wytoczenia sołdatom „beczki siwuchy”: „Sędzio, daj beczkę siwuchy - Major pozwoli, niechaj piją jegry zuchy!” Skończyło się to rozgromieniem całego batalionu, z którego uratował się tylko kapitan Ryków - „Moskal lecz dobry człowiek” i nieliczni żołnierze, których zdołało uratować z toni ogłoszenie „powszechnego pardonu” przez Podkomorzego, co to „karabelę wznasza i przez Woźnego pardon powszechny ogłasza”. Tymczasem teraz jest już po bitwie, więc biba w zwycięskim sztabie jest jak najbardziej zrozumiała – chociaż i tam już się kłócą, jak to bywa wśród gangsterów przy podziale łupu. Prezydent – elekt Komorowski ku zaskoczonemu zgorszeniu premiera i marszałka Schetyny mianował własnych kandydatów do KRRiTV – co nie tylko dla nich, ale i dla nas jest sygnałem, że prezydent-elekt już ani premieru Tusku, ani marszałku Schetynu nie podlega. Oni mają swoje Siły Wyższe, znaczy się – oficerów prowadzących - a prezydent-elekt – swoje. Prezydent–elekt Komorowski zrezygnował też ze wszystkich funkcji, chociaż konstytucja go do tego nie zmuszała. Ale kto by się tam przejmował konstytucją! Wiadomo, że konstytucja – sobie, a zarządzenia Sił Wyższych – sobie i skoro Siły Wyższe postawiły prezydentu-elektu taki warunek, to prezydent-elekt w podskokach ustąpił miejsca marszałka Sejmu i pełniącego obowiązki prezydenta Grzegorzu Schetynu, któremu Siły Wyższe najwyraźniej powierzyły jakieś zadanie. Dlaczego jednak pijatyka również w wojsku, skoro już po bitwie? Aaaa, bo to była dopiero pierwsza bitwa, a w najbliższej perspektywie jeszcze dwie - samorządowa w jesieni i parlamentarna w przyszłym roku – więc trzeba podtrzymywać w wojsku morale, żeby zarówno w pierwszej, jaki i drugiej bitwie pięknie się szlachtowało, ku uciesze państwa sztabowców. A wiadomo nie od dziś, że nic tak nie podtrzymuje morale, jak wódka – oczywiście w rozsądnych ilościach, bez przesady. Oczywiście wódka to tylko taka przenośnia – skrót myślowy, obejmujący wszystkie środki odurzające. W obozie płomiennych obrońców interesu narodowego postawiono na kult prezydenta Lecha Kaczyńskiego. W ramach tego kultu postać prezydenta Kaczyńskiego nabiera gigantycznych rozmiarów legendarnego śpiącego rycerza i któż by tam w takiej sytuacji ośmielił się wypominać mu ratyfikację traktatu lizbońskiego, umizgi do Jasnogrodu, radość z reaktywacji loży B’nai-B’rith i nadskakiwanie banderowcom? „Myśmy wszystko zapomnieli” – jak mówi poeta i teraz najważniejszy jest krzyż przed Pałacem Namiestnikowskim: „Tylko pod TYM krzyżem, tylko pod TYM znakiem Polska jest Polską, a Polak – Polakiem. ” Organizatorzy kultu nie przewidują żadnego marginesu neutralności. Tylko szubrawiec nie zapali tu kadzidła, tylko świnia nie zegnie kolana – niczym na wiecu księdza Stojałowskiego, który w takich razach też chwytał krzyż, klękał gdzie popadło i wołał: „dzieci - kto jest za wnioskiem, niech klęknie tu ze mną i zaśpiewa "Serdeczna Matko"”! Jeśli ten środek odurzający podziała, to kto wie – może wojsko będzie się tak ofiarnie szlachtować, że nie tylko aktualni posłowie przedłużą swoje mandaty na kolejną kadencję, ale nawet klub powiększy się o nowych ambicjonerów? A co na to obóz zdrady i zaprzaństwa? A obóz zdrady i zaprzaństwa odpowiada na to ruchem obrony Janusza Palikota. „Jest nas 10 milionów” – powiada butnie patron i jeśli wbrew swoim zwyczajom nie przesadza, to trzeba powiedzieć, że przez ostatnie 30 lat razwiedka rozbudowała sobie agenturę w sposób rzeczywiście imponujący. Nie tylko ilościowo, chociaż oczywiście te 10 milionów to chyba przesada, ale również – pod względem karności. Inna rzecz, że taką karność w masach półinteligentów nie tak znowu trudno wzbudzić. Wystarczy, że razwiedkowi spece od psychologii tłumu odwołają się do jakiegoś modnego snobizmu, który podchwyci „Głos Cadyka” i całe stado w podskokach biegnie za pawianem-przewodnikiem. A do czego zmierza poseł Janusz Palikot? Poseł Janusz Palikot nie zmierza do niczego; jego biłgorajskie koncepty i prostackie skecze są tylko lustrzanym odbiciem groteski ukrytej za smoleńską mgiełką patosu, rozsnuwaną przez aktywistów obozu płomiennego. Jeśli zaś dopatrywać się w tym jakiejś myśli przewodniej, to w grę może wchodzić jedynie rutynowa akcja dezinformacyjna Sił Wyższych, które przy pomocy cieszącego się – oczywiście czasową - gwarancją nietykalności posła Palikota odwracają uwagę opinii publicznej od totalnej kompromitacji państwa, którego formalni zwierzchnicy NIE ODWAŻYLI SIĘ skorzystać z istniejącego porozumienia polsko-rosyjskiego w sprawie badania katastrof lotniczych. Jakie Siły Wyższe zabroniły odwoływania się to tego porozumienia, czym postraszyły utytułowanych Zasrancen? Konieczność udzielenia odpowiedzi na takie pytania mogłaby doprowadzić, jeśli nie do zburzenia potiomkinowskiej dekoracji, przesłaniającej mechanizm okupacji kraju przez tajniaków z sowieckimi korzeniami, to przynajmniej – do jej zdemolowania, dzięki czemu opinia publiczna mogłaby zobaczyć, jak została przez ostatnie 30 lat zoperowana. Czy ten widok zdołałby doprowadzić Polaków do otrzeźwienia, czy też działanie maskonów okazałoby się silniejsze – na takie ryzyko Siły Wyższe najwyraźniej iść nie chcą i z dwojga złego lepsza już wojna o krzyż smoleński z jednej i ruch obrony Palikota z drugiej strony – bo cóż lepiej może utrzymać tubylców w stanie odurzenia aż do 2011 roku, kiedy to demokracja znowu zwycięży, to znaczy – zewnętrzne znamiona władzy z postaci posad, gabinetów, sekretarek, limuzyn z podgrzewanymi siedzeniami, no i przede wszystkim – apanaży, znowu zostaną rozdzielone na następne cztery lata? SM
Powaga prawa Dawniej na świecie sądy zajmowały się sprawami poważnymi. W ogóle: świat, w którym sędzia mógł posłać człowieka na szubienicę, był światem o wiele bardziej poważnym. Panowały w nim też względnie proste prawa. Np.: jak się pożyczyło 100 złotych, to trzeba było oddać 100 złotych – ewentualnie z procentem. Ten procent ustalało się z góry – i koniec. A ja tu czytam (pod tytułem „Poseł znów bez wyroku”): „Były przewodniczący sejmiku małopolskiego, a obecnie poseł, Andrzej Sz. doczekał się uchylenia kolejnego wyroku w sprawie wyłudzenia. Podczas przedostatniej rozprawy Andrzej Sz. usłyszał wyrok roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na dwa lata za wyłudzenie ok. 20 tys. zł unijnych dopłat. Ostatnio jednak Sąd Okręgowy w Tarnowie zadecydował o przekazaniu sprawy do ponownego rozpatrzenia w Sądzie Rejonowym, bowiem skład orzekający uznał, iż… wyrok pierwszej instancji nie do końca wyjaśniał okoliczności działania oskarżonego. Szykuje się więc kolejny proces w sprawie, która trwa już ponad trzy lata, a jej końca nie widać. Oskarżony nie przyznaje się do winy, mówi, że kwotę zawyżonych dopłat oddał z nawiązką”. Otóż w Dawnych Dobrych Czasach ustalenie czy gość oddał pieniądze czy nie, było bardzo proste. Dziś mamy podwójną amerykańską księgowość, sto razy więcej papierków, kontrole, elektronikę, nakaz prowadzenia operacji przez banki, gdzie każda transakcja obserwowana jest nawet przez... Amerykanów – i proszę: przez pięć lat nie można ustalić: czy facet oddał forsę – czy nie? Śmieszy również rozmiar problemu: przecież ta sprawa kosztuje już wszystkich grubo ponad 100 000 złotych. Cóż: unijni urzędnicy zbijają bąki, mają masę czasu, ich prawnicy za każdą godzinę pracy nad tym problemem biorą grube pieniądze – więc mogą się procesować do XXII wieku. A gdyby policzyć, ile WCzc. Andrzej Sz. stracił czasu na wypełnianiu druczków, by te 20 000 otrzymać – to jasno widać, że od Unii Europejskiej należy trzymać się jak najdalej! Do tego wniosku doszło już zresztą bardzo wielu ludzi, którzy zamierzali zwrócić się o te dotacje... Śmiech na sali. Ale przecież w kraju wcale nie jest bardziej poważnie. Np. podczas ostatnich wyborów sądy zajmowały się problemem... czy WCzc. Jarosław Kaczyński miał prawo powiedzieć, że NCzc. Bronisław Komorowski chce prywatyzacji szpitali – czy nie? Otóż problem: w jaki sposób sądy mają ustalić, czy ktoś czegoś chce, czy nie – został rozwiązany przez greckich filozofów już w IV wieku przed Chrystusem: nie mogą! Co więcej: człowiek sam nigdy nie jest pewny, czego naprawdę chce. Zajmowanie się tym „problemem” przez sądy świadczy o tym, że sędziowie już całkiem nie mają nic do roboty! A w ogóle to absolutną rację ma p. Rafał A. Ziemkiewicz, który swój felieton: „Absurd w randze symbolu” zakończył słowami: »Co wreszcie w całej sprawie najgłupsze: tak naprawdę nie ma znaczenia, czy szpitale są prywatne, czy państwowe, czy samorządowe, dopóki istnieje monopol NFZ. Rzecz nie w tym, kto jest właścicielem, ale by zadziałały mechanizmy rynku. Dopóki istnieje NFZ, dopóki urzędnicy po uważaniu wyceniają procedury i przyznają limity, ewentualna prywatyzacja będzie tylko rozdzielaniem między prywatne osoby łatwych dochodów, a sytuacji nie poprawi ani o włos. [ja powiem więcej: pogorszy! Prywaciarze są bowiem lepsi od reżymowców – a więc i lepsi w wyłudzaniu pieniędzy z NFZ... - JKM ] PO obiecywała zlikwidować ten monopol, ale po przejęciu władzy nabrało wody w usta. A PiS chce włączyć NFZ z powrotem w struktury ministerstwa. W tym kontekście cały spór, kto chce prywatyzować, a kto nie, jest, proszę wybaczyć, zwykłym zawracaniem nam wszystkim de. I dlatego właśnie idealnie nadaje się na symbol naszej polityki, w której wszystko jest picem, i chodzi tylko o to, „kto kogo”. « A wszystko to jest picem, bo mamy za dużo pieniędzy. A jak mamy za dużo pieniędzy (i czasu: „Time is money!”...) to i jedno i drugie w przerażający sposób marnujemy. Na dyskusje: czy okradać nas ma PO, PiS - czy może POPiS? JKM
Wojna domowa w Sulejówku trwa Sulejówek jest miastem, które ze wzgledu na działalność lokalnego lidera PO (Krzysztof Gruziński będąc radnym i przewodniczącym rady miasta oraz współwłascicielem prywatnej firmy wykonywał prace w SPZOZ, którego dyrektorem była jego żona) ma szansę stać się ikoną pomieszania interesów prywatnych z samorzadowymi. W Sulejówku trwa bitwa pomiędzy radnymi, partiami politycznymi i prawdopodobnie kandydatami na fotel burmistrza. Emocji wszystkim dostarczyła sprawa wygaszenia mandatu radnemu Krzysztofowi Gruzińskiemu za to, że „jego firma” Stalbud II (radny posiada udziały i jest członkiem zarządu) wykonała prace w placówce Samodzielnego P u b l i c z n e g o Zakładu Opieki Zdrowotnej w Sulejówku. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że dyrektorem SPZOZ była w tym czasie żona radnego - Grażyna Gruzińska i to ona opisywała i zatwierdzała do wypłaty opiewające na blisko 100000 zł faktury. W familijny wątek służby publicznej i pracy zawodowej Krzysztofa Gruzińskiego zaangażowała się prokuratura, wojewoda, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, minister ds. korupcji Julia Pitera, a wkrótce również Wojewódzki Sąd Administracyjny. Sam zainteresowany nie odpowiedział na wysłane przeze mnie pytania. Wobec zgromadzonych dokumentów decyzja rady o wygaszeniu radnemu Krzysztofowi Gruzińskiemu mandatu wydawałaby się bezsporna, gdyby nie fakt, że sprawa dotyczy działacza PO i - jak szeptano na mieście - „czarnego konia” w nadchodzących wyborach samorządowych. Demokratyczną decyzję rady unieważnił wojewoda „mocno naciąganym” rozstrzygnięciem nadzorczym. W odpowiedzi rada podjęła uchwałę o zaskarżeniu rozstrzygnięcia wojewody i dochodzi prawdy na drodze sądowej.
O co poszło? Na zlecenie burmistrza miasta Sulejówek przeprowadzono kontrolę finansową w SPZOZ, która ustaliła, że końcowa suma faktur wystawionych przez spółkę Stalbud II wyniosła brutto 93945,20 zł. W roku 2008 było to sześć faktur na łączną kwotę brutto 55358,66 zł, a w roku 2009 – trzy faktury na łączną kwotę brutto 38586,54 zł. Miasto skontrolowało tylko 5 procent wszystkich faktur SPZOZ. Na jaką kwotę opiewały wszystkie usługi świadczone przez Stalbud II? Tego nie wiemy. Nie dowiedziała się również Julia Pitera, pełnomocnik rządu ds. zwalczania korupcji, która wystąpiła do żony Gruzińskiego, dyrektor SPZOZ, o komplet dokumentów finansowych. Bomba wybuchała w styczniu 2010 r., kiedy podczas spotkania z kombatantami mieszkańcy przekazali burmistrzowi Sulejówka Waldemarowi Chachulskiemu informację, że Stalbud II, za którym stoi Gruziński, działa na mieniu komunalnym miasta i nieźle na tym zarabia. Jak zrelacjonował nam dziennikarz lokalny Dariusz Kowalczyk, „chodziło o to, że na stronie internetowej firmy jest informacja o wykonaniu termomodernizacji Zespołu Szkół nr 2 przy ul. Okuniewskiej, która stanowi mienie gminne". Dopiero później na jaw wyszły zlecenia dla SPZOZ. Chachulski poinformował o tym wojewodę. Dodatkowo byłe przewodniczące Rady Miasta Sulejówek: Hanna Matracka i Elżbieta Krzak sprawę przekazały do Prokuratury Rejonowej w Mińsku Mazowieckim i Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. O szczegółowe informacje poprosiła również poseł Julia Pitera, minister ds. walki z korupcją. Może przynajmniej tę sprawę wyjaśni do końca, ponieważ dotąd słynęła głównie z tropienia korupcji w obozie PiS, jak np. wykrycie słynnego rachunku za dorsza na kwotę… 8 złotych 50 groszy… Minister poprosiła SPZOZ o komplet dokumentów, których SPZOZ jej nie przekazał. Gruzińska odpisała minister Piterze: „uprzejmie chciałabym zwrócić uwagę, iż Pani prośba wchodzi w zakres informacji objętych tajemnicą przedsiębiorcy” (w tym przypadku K. Gruzińskiego - męża dyr. Gruzińskiej). Gruzińska dodała, że jeśli Pitera wskaże jej konkretną podstawę prawną swojej prośby, to wyśle informacje o usługach Stalbud II w SPZOZ. Wobec tej odmowy minister Pitera uznała, że Gruzińska naruszyła prawo, nie udostępniając posłowi na Sejm RP dokumentów o transakcjach i trybie ich zawierania z firma Stalbud II. „Jednocześnie informuję, że Poseł na Sejm nie jest zobowiązany do uzasadniania wniosków o udostępnienie informacji” - odpisała Gruzińskiej minister Pitera. Ze wstępnej analizy materiałów, które w końcu wysłała Gruzińska do biura Julii Pitery, a które zostały mi udostępnione dzień przed składem i drukiem tego tekstu, wynika, że Grażyna Gruzińska zarzuciła biuro posłanki Pitery stosem dokumentów niemających żadnego związku ze sprawą (np. wiele sprawozdań z zakresu sanitarno-higienicznego) oraz skrótowe zestawienie wydatków SPZOZ bez dogłębnych informacji rzeczowych. „Odnośnie firmy Stal-Bud II sp. z o.o. z siedzibą w Sulejówku mogę jedynie Panią poinformować, iż ja jestem żoną Pana Krzysztofa Gruzińskiego, który jest udziałowcem i członkiem zarządu tej firmy. Umowy SPZOZ w Sulejówku z firmą Stal-Bud II (…) zawierane były poza zamówieniami publicznymi ze względu na niską wartość zamówienia, jak również wynikały z konieczności wykonania ich w nagłym trybie” - dyr. Gruzińska oznajmiła 13 maja minister Piterze. Zapomniała dodać, że firma, której jej mąż jest współudziałowcem - jak wynika z kontroli finansowej małej części faktur - zarobiła przynajmniej blisko 100 tys. zł. A czy wybór firmy męża był powodowany „nagłym trybem”? Trudno uwierzyć, że wielokrotne remonty czy dostawa materiałów budowlanych do SPZOZ były tak nagłe, że tylko miejscowa firma męża mogła zdążyć z wykonaniem. Wszak Sulejówek graniczy z miastem stołecznym Warszawą, gdzie nie brakuje zapewne firm prowadzących podobną działalność jak Stalbud II. Realizacją inwestycji remontowo-budowlanych w SPZOZ zajęła się prokuratura, która orzekła, że pomimo to, że Gruziński stał za firmą STALBUD II, pełniąc jednocześnie funkcję przewodniczącego Rady Miejskiej, a prace wykonywane były na mieniu komunalnym miasta – przez jego żonę, to nie ma podstaw do wykazania działania na szkodę tych instytucji. Prokuratura stwierdziła za to, że doszło do naruszenia norm etycznych i w takiej sytuacji decyzję władna jest podjąć rada gminy, ale tylko w zakresie pozbawienia radnego mandatu, co też się stało. Po wniesieniu przez burmistrza Chachulskiego 8 kwietnia br. zażalenia do Sądu Rejonowego w Mińsku Mazowieckim prokuratura w dniu 17 maja 2010 r. ponownie wszczęła postępowanie. Jak poinformował zastępca prokuratora rejonowego Tomasz Tutkaj: „Celem wszechstronnego wyjaśnienia okoliczności sprawy - (…) w sprawie przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków przez Krzysztofa G. - radnego i przewodniczącego Rady Miasta Sulejówek w okresie od 2007 do 2010 roku, poprzez prowadzenie działalności gospodarczej z wykorzystaniem i na mieniu komunalnym miasta Sulejówek (…) trwają przesłuchanie świadków (należy przesłuchać kilkadziesiąt osób), gromadzona jest dokumentacja. Dopiero po wykonaniu tych czynności procesowych i analizie zebranych dowodów możliwe będzie »prognozowanie« co do dalszych kierunków i czasu trwania śledztwa” - napisała mi Krystyna Gołąbek, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Siedlcach.
Sesja 20 maja br. – wygaszenie mandatu radnemu z chamstwem w tle "Skur....ny", "ch... z PiS", "Wykonane zadanie" - krzyczeli po ostatniej radzie miejskiej w Sulejówku 20 maja zwolennicy Krzysztofa Gruzińskiego, przewodniczącego Rady Miasta Sulejówek i jednocześnie wiceprezesa powiatowej Platformy Obywatelskiej. Okrzykom towarzyszyło tupanie, buczenie i gwizdy. A wszystko dlatego, że radni miejscy stosunkiem głosów 8 do 3 przy jednym wstrzymującym i 2 nieobecnych wygasili Gruzińskiemu mandat radnego. Za odwołaniem głosowali radni z komitetu wyborczego burmistrza Waldemara Chachulskiego oraz radni PiS, i to na nich skupiły się głównie wulgarne okrzyki sympatyków lidera powiatowej PO. Jednak na tym nie koniec. Nie mogąc pogodzić się z utratą mandatu, Krzysztof Gruziński - lider powiatowej Platformy pozbawiony mandatu radnego, odwołał się do czasów "Solidarności", zapominając chyba, po której stronie stał wówczas. Po krótkiej kwerendzie osoby towarzysza Gruzińskiego okazało się, że w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej znajduje się sporo formularzy paszportowych, wypełnionych i podpisanych przez samego Gruzińskiego. Okazuje się, że już przynajmniej w 1979 r. Gruziński był członkiem PZPR i egzekutywy POP (Podstawowa Organizacja Partyjna), pełniąc funkcję przewodniczącego Zarządu Zakładowego (Miejski Kombinat Budowlany "Praga" w Warszawie). Lider Platformy działał również w ZSMP. W 1980 r. otrzymał zgodnie z własną deklaracją "Odznaczenie za zasługi dla warszawskiej ZSMP". Od początku lat 80. do 1989 roku Gruziński, wypełniając formularze paszportowe, zaznaczał swoją aktywność partyjną i związkową. Tymczasem, jak to często bywa, byli członkowie jedynie słusznej partii stają się dzisiaj bohaterami "Solidarności". Decyzji rady nie mogła również uznać Grażyna Gruzińska, dlatego zadzwoniła do radnego Andrzeja Lipki, który głosował za odwołaniem jej męża. Zapytany o ten incydent radny powiedział: - Tak, potwierdzam, taki telefon miał miejsce. Po głosowaniu nad wygaszeniem mandatu radnemu Gruzińskiemu zadzwoniła do mnie Grażyna Gruzińska. Życzyła mi dużo zdrowia i żebym na swojej drodze spotkał skur...ów, chamów, kanalie i tego samego życzy mojej żonie, córce i mamie. Jednak nie zależy mi na rozgłosie z tego tytułu. Ja już o tym zapomniałem i mam nadzieję, że w przyszłości emocje nie będą brały góry. Nic więcej nie mam do dodania - powiedział Lipka. Jednak atmosfera gróźb zawisła na dobre w powietrzu. Kolejny incydent miał miejsce po głosowaniu nad wyborem nowego przewodniczącego Rady Miasta Sulejówek, którym został Adam Lesiński. – Wiceprzewodniczący Rady Piotr Oniszk (który wprowadził uchwałę o wyborze nowego przewodniczącego do porządku obrad, a wcześniej głosował za odwołaniem Gruzińskiego – dop. autora) znalazł pod swoją bramą wieniec pogrzebowy. Sprawa się rozniosła, bo jeden radny wyrwał się z tym, że wie o wieńcu, a nie powinien... W każdym razie o szczegóły proszę pytać radnego Oniszka - powiedział mi radny Dariusz Sawicki. Sam zainteresowany Piotr Oniszk nie chciał ze mną rozmawiać w sprawie nietypowego znaleziska. Według mojego informatora, równie niemiłą rozmowę przeprowadziła Grażyna Gruzińska z radnym Andrzejem Kielakiem, sugerując niską jakość usług SPZOZ w stosunku do jego rodziny. Na początku lipca nieznani sprawcy, podrzucając petardy lub płonące materiały, doprowadzili do pożaru na placu będącym własnością radnej Haliny Wysockiej, która również głosowała za wygaszeniem mandatu Gruzińskiemu, a która wcześniej była związana z jego grupą radnych. Sprawą zajmuje się policja z Sulejówka pod kątem wyjaśnienia, czy zdarzenia te miały lub nie związek ze sprawą Gruzińskiego; działanie sprawdzające podjął Komisariat Policji Powiatowej w Mińsku Mazowieckim. - Otrzymane informacje o zdarzeniach w Sulejówku, związanych np. ze sprawą podrzucenia wieńca pogrzebowego radnemu Oniszkowi czy telefonu dyrektor Gruzińskiej do radnego Lipki, zostaną sprawdzone przez mińskich policjantów. Uruchomiliśmy w tej sprawie postępowanie sprawdzające mające na celu wyjaśnienie okoliczności tych wszystkich zdarzeń - powiedział mi w rozmowie telefonicznej mł. asp. Daniel Niezdropa, rzecznik prasowy mińskiej policji.
PO-mocna dłoń wojewody. „Prorodzinna” polityka w obszarach biznesowych… 20 maja br., jak już pisałem, radni wygasili mandat radnemu Krzysztofowi Gruzińskiemu (uchwała Rady Miasta Sulejówek nr LX/338/2010). 23 maja br. prawnik Gruzińskiego wezwał radę do uchylenia uchwały z 20 maja br. stwierdzającej wygaśnięcie mandatu jego klienta. 3 maja br. Andrzej Tokarski, dyrektor Wydziału Prawnego Wojewody Mazowieckiego poprosił obie strony o pilne przesłanie dokumentów i wyjaśnień w sprawie. 14 czerwca br. Wojewoda Mazowiecki Jacek Kozłowski stwierdził, że Rada Miasta 20 maja br. nieważnie orzekła o pozbawieniu Krzysztofa Gruzińskiego mandatu radnego. Tajemnicą poliszynela jest, że część radnych liczyła na PO-mocne rozstrzygnięcie wojewody Kozłowskiego, ponieważ jest on partyjnym kolegą Krzysztofa Gruzińskiego z Platformy Obywatelskiej. Ustawa samorządowa wyraźnie zakazuje radnym prowadzenia działalności z wykorzystaniem mienia gminy. Pozwolę sobie przytoczyć, że według art. 24f ust. 1 ustawy o samorządzie gminnym radni nie mogą prowadzić działalności gospodarczej na własny rachunek lub wspólnie z innymi osobami z wykorzystaniem mienia komunalnego gminy, w której radny uzyskał mandat, a także zarządzać taką działalnością lub być przedstawicielem czy pełnomocnikiem w prowadzeniu takiej działalności. Wojewoda wprawdzie przyznaje, że: „…Spółka Stalbud II była dostawcą materiałów oraz usługodawcą na rzecz inwestycji polegającej na termomodernizacji budynku Zespołu Szkół nr 2 w Sulejówku oraz wykonywała prace remontowe budynku Samodzielnego Publicznego Zakładu Opieki Zdrowotnej w Sulejówku” (są to jednostki publiczne przyp. autora). Jednak w dalszej części wojewoda podnosi, że: „... działalność gospodarczą prowadzi posiadająca osobowość prawną Spółka Stalbud II sp. z o.o., a nie radny Gruziński na własny rachunek lub z innymi osobami. Nie stwierdzono także, aby spółka wykorzystywała do swojej działalności mienie komunalne (mienie miasta Sulejówek). Taką działalnością nie jest bowiem dostawa materiałów budowlanych oraz świadczenie usług na rzecz jednostek miejskich”. Za tak zawężającą interpretację prawną mogą podziękować wojewodzie wszyscy przedsiębiorcy z Mazowsza, którzy jeszcze w tym roku będą starali się o mandat radnego, a chcieliby trochę dorobić. Wystarczy założyć spółeczkę i można dostarczać materiały i świadczyć usługi do woli w myśl polskiego porzekadła „Hulaj, dusza, piekła nie ma”. Najlepiej oczywiście jak się ma w jednostkach miejskich kogoś z rodziny… Wtedy o robotę i rozliczenia jakoś łatwiej. Wobec powyższych faktów niech nas więcej nie zdumiewa, że wg badającego korupcję rankingu Transparency International, biorąc pod uwagę 2009 r., Polska zajmuje 49. miejsce w ogólnej liczbie badanych krajów i 22. wśród 30 krajów naszego regionu. I nie jest to zaszczytne miejsce. A tak na marginesie – wojewoda, uzasadniając swoje rozstrzygnięcie nadzorcze, przepisał niemal słowo w słowo argumenty prawne przytoczone przez prawnika Gruzińskiego. Zresztą może się czepiam, a wojewoda tylko popiera przedsiębiorczość i prowadzi politykę prorodzinną. Przecież przedsiębiorczy radni są nam potrzebni, a rodziny powinny się bogacić. Tylko czyim kosztem? Nam, maluczkim, pozostaje gorzki śmiech. Tymczasem Rada Miasta od decyzji wojewody odwołała się zgodnie z prawem do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego. Jaka będzie decyzja WSA? Tego jeszcze nie wiemy. Funkcję przewodniczącego pełni nowo wybrany na miejsce Gruzińskiego Adam Lesiński z PiS, a burmistrz Chachulski 25 czerwca, korzystając ze swoich uprawnień, odwołał Grażynę Gruzińską z funkcji dyrektora SPZOZ w Sulejówku. Ciąg dalszy nastąpi. Robert Wit Wyrostkiewicz
Czy Grad pobije Wąsacza? Na stronie internetowej resortu skarbu znajduje się miliardomierz mierzący bieżąco wpływy z prywatyzacji, która nie tylko przyspiesza, ale wręcz galopuje. Po co nam spółki energetyczne, Giełda Papierów Wartościowych w Warszawie, uzdrowiska, kopalnie, elektrownie, zakłady, tzw. ciężkiej syntezy chemicznej? Cały ten publiczny majątek, to prawda, wymagający dofinansowania lepiej przecież sprzedać, żeby były pieniądze i rząd miał czym rządzić przed wyborami samorządowymi, a w przyszłym roku parlamentarnymi. Rząd, przy pomocy polityki prowadzonej przez ministra skarbu Aleksandra Grada, ciuła więc miliardy. W tym roku skarb państwa ma uzyskać ze sprzedaży majątku publicznego 25 mld zł. W 2009 r. przychody brutto osiągnęły 6,97 mld zł, rok wcześniej - 2 mld 371 mln zł. Tegorocznej prywatyzacji, która z miesiąca na miesiąc przyspiesza, zostało narzucone rekordowe tempo. Marzeniem ministra byłaby sprzedaż naszego wspólnego majątku za 37 mld zł, pobiłby wtedy rekord Emila Wąsacza z 2000 r., który z prywatyzacji w 2000 r. uzyskał 27,2 mld zł. Minister nie mówi o tym głośno, ale ma nadzieję, że mu się to uda. Na stronie internetowej Ministerstwa Skarbu Państwa znajduje się miliardomierz mierzący przychody z prywatyzacji. Licznik tyka.
Co już poszło Pod koniec czerwca znaleźliśmy się w okolicach połowy planowanych przychodów z prywatyzacji na ten rok - zebrałem ponad 12 mld zł – pochwalił się podczas konferencji prasowej Aleksander Grad. Dodał, że nie ma zamiaru blokować sprzedaży akcji spółek, które mają kluczowe znaczenie dla gospodarki, tylko dlatego, że skarb państwa jest w nich większościowym udziałowcem. Przypomniał, że program prywatyzacji rządu Donalda Tuska mówi o sprzedaży 800 spółek, z czego kilkaset powinno zostać sprywatyzowanych do końca tego roku. Z cennych i ważnych dla naszej gospodarki firm, których akcje skarbu państwa w pierwszej połowie br. poszły pod młotek były pakiety akcji Kombinatu Górniczo-Hutniczego Polska Miedź sprzedane za 2 mld zł i Grupy Lotos upłynnione za 406 mln zł. Sprzedano również udziały w Uzdrowisku Ustka Sp. z o.o. i Uzdrowisku Kraków Swoszowice Sp. z o.o. Grad sprzedał 16,05 proc. akcji energetycznej Enei SA za 1,13 mld zł oraz akcje lubelskiej kopalni węgla kamiennego Bogdanka. Niedawno na giełdzie zadebiutował Powszechny Zakład Ubezpieczeń i spółka energetyczna Tauron. Ale to nie koniec w 2010 r. Oto najbliższe plany prywatyzacji ważnych firm nakreślone przez ministra Grada: na giełdzie zadebiutuje sama giełda (GPW), wyłoniony ma być inwestor branżowy dla Energi, sfinalizowana prywatyzacja kilku, może nawet dziesięciu uzdrowisk. Do końca mają zostać wznowione procesy prywatyzacyjne w zakładach azotowych w Tarnowie i Kędzierzynie, Grad liczy, że tym razem może sprzedaż się uda. Inwestorzy właśnie składają oferty na zakup akcji „azotów” w Puławach i Policach. Trwają mrówcze prace, żeby sprzedać PAK, czyli Zespół Elektrowni Pątnów-Adamów-Konin i przy okazji dwie kopalnie węgla brunatnego, jedną w Adamowie, drugą w Koninie.
Giełda pójdzie na giełdę Giełda Papierów Wartościowych w Warszawie, która ma się wkrótce znaleźć się na warszawskim parkiecie, chociaż bardzo dobrze sobie radzi i wielu ekspertów (w tym maklerzy) uważa, że nie jest jej potrzebny żaden inwestor strategiczny, za nim jednak się Grad rozgląda, wkrótce nie będzie już pod kontrola państwa. Nic jej nie uchroni, ponieważ z prywatyzacji GPW rząd wietrzy spore pieniądze. Przypomnijmy, że rynek kapitałowy nie mógłby istnieć bez giełdy. Żeby wznowiła działalność po wojnie i w czasach Peerelu, Sejm uchwalił „Prawo o publicznym obrocie papierami wartościowymi i funduszach powierniczych”. Pierwsza sesja na giełdzie w Warszawie odbyła się w kwietniu 1991 r. Od kilku lat bez przerwy trwają naciski, żeby GPW sprzedać. Aleksander Grad mówi dzisiaj o partnerze strategicznym, który po pewnym czasie mógłby zostać inwestorem branżowym giełdy. Chce mu sprzedać najpierw 30 proc. spółki, potem resztę. Trwają negocjacje w tej sprawie z London Stock Exchange (LSE), nowojorskim NYSE Euronext. Rok temu na GPW chętnych było więcej. Poważne zamiary kupna większościowego pakietu ogłosił Jochen Biederman, wiceprezes niemieckiej Deutsche Boerse, która jest operatorem Frankfurckiej Giełdy Papierów Wartościowych, ale DB się z inwestycji wycofała, a przed nią giełda londyńska, która jak widać powróciła do gry. W końcu przejęcie GPW na przykład w celu jej marginalizacji przyniosłoby tym giełdom pożytek. Oferty wstępne inwestycji w GPW w 2009 r. złożyli także m.in. Golden Sachs International i Merill Lynch. Kto będzie partnerem strategicznym, a potem inwestorem branżowym GPW, okaże się jesienią. W ubiegłym roku Aleksander Grad odbył rozmowy w Stach Zjednoczonych i zachęcał tam międzynarodową finansjerę do udziału w prywatyzacji w Polsce. Może więc, powróci do rozgrywki o GPW Deutsche Boerse i w resorcie skarbu przestaną się martwić, że „Niemcy” odeszli. W spółce przewagę mają akcjonariusze amerykańscy, którzy objęli 41 proc., ci z Niemiec dysponują 18-proc. pakietem akcji. Podobnie jest w Deutsche Banku, tam też rządzą Amerykanie. Dla nas żadne zmartwienie.
Sprzedaż Energi i uzdrowisk. Zakończono składanie ofert w sprawie kupna akcji gdańskiej Grupy Energa, ministerstwo skarbu sprzedaje 82,9 proc. akcji tej spółki, która ma bardzo dobre wyniki, ale do 2015 r. wymaga inwestycji wartych, bagatela, 22 mld zł. Energa posiada w swoich rękach wszystkie główne elektrownie w Polsce oraz jedną kopalnię. Na krótkiej liście firm, z którymi teraz w resorcie skarbu negocjują sprzedaż pakietu kontrolnego znajduje się Polska Grupa Energetyczna, Kulczyk Holding, dwa koncerny z Czech (CEZ i Slovenke Elektrarne, ostatnia jest właścicielem elektrowni atomowych w miejscowościach Mochowce i Bahunice, Czesi sprzedali SE Włochom) oraz koncern francuski (GDF Suez). Energa dostarcza energię do 2,5 mln gospodarstw domowych i 300 tys. firm na obszarze ok. 75 tys. km kw., eksploatuje ponad 187 km linii elektrycznych. Jest krajowym liderem w produkcji energii ze źródeł odnawialnych, poza tym posiada rozległe tereny, na których np. można zbudować farmy wiatrowe czy elektrownię atomową. Ministerstwo Skarbu Państwa w tym roku sprywatyzuje uzdrowiska w Cieplicach, Ustroniu oraz zasługujący na szczególną uwagę Zespół Uzdrowisk Kłodzkich (ZUK). Poinformowała o tym kilka dni temu posłów Sejmowej Komisji Skarbu Państwa wiceminister Joanna Schmid. Wiceminister Adam Leszkiewicz dorzucił do tego uzdrowisko w Świeradowie. W skład ZUK, który dysponuje 14 obiektami szpitalno-sanatoryjnymi wchodzą uzdrowiska: Polanica Zdrój, Duszniki Zdrój i Kudowa Zdrój. Spółka poza działalnością leczniczo uzdrowiskową zajmuje się produkcją i sprzedażą wód mineralnych (Staropolanka) i leczniczych (Wielka Pieniawa). Minister Grad wybiera się z misją prywatyzowania polskiej gospodarki do Chin. Pekin i inne miasta Państwa Środka ma zaliczyć, kiedy skończy się u nas okres kanikuły. Był w sprawie stoczni w Katarze, trudno nie pamiętać tej klęski, był w Kuwejcie, Zjednoczonych Emiratach Arabskich, Japonii, Singapurze, składał wizyty w Paryżu i Londynie. Chyba żaden inny minister skarbu, nie żył tak na walizkach.
Wiesława Mazur
"La Pologne – puissance mondiale!" Rankiem 6 marca 1953 roku na próbę orkiestry Polskiego Radia w Katowicach przyszedł jej dyrektor Grzegorz Fitelberg, poprosił wszystkich o powstanie i powiedział: „Drodzy państwo, dziś w nocy zmarł wielki radziecki... kompozytor, mój przyjaciel Sergiusz Prokofiew. Proszę państwa o uczczenie jego pamięci minutą ciszy”. Minęła minuta, a kiedy muzycy zaczęli krzątać się wokół instrumentów, Fitelberg zwrócił się do jednego z nich: „Panie Wochniak, podobno Stalin też umarł?”. Piszę ten felieton następnego dnia po wyborach prezydenckich, kiedy wszystko wskazuje na wygraną Bronisława Komorowskiego. Najwyraźniej ponad połowa głosujących postąpiła zgodnie z zasadą wyznawaną przez francuskiego polityka Georges’a Clemenceau, który zawsze głosował na głupszego (je vote pour le plus bete). Jakie mogą być tego następstwa? Ano generał Dukaczewski napił się szampana, bo któż na jego miejscu by się nie ucieszył z uzyskania dodatkowego narzędzia okupacji kraju? Jestem pewien, że nie spijał tego szampana sam, tylko w towarzystwie innych wybitnych razwiedczyków, naszych okupantów, którym marszałek Komorowski obiecał posłuszeństwo. Oczywiście myśl tę wyraził on trochę inaczej, mówiąc, że będzie współpracował z rządem, ale to tylko taki skrót myślowy, bo przecież wiadomo, że obecny rząd wykonuje wszystkie polecenia razwiedki i to w podskokach, zwłaszcza po wybuchu tzw. afery hazardowej, przy pomocy której razwiedczykowie przypomnieli premieru Tusku, skąd wyrastają mu nogi. Dlatego też funkcjonariusze zatrudnieni w kontrolowanych przez razwiedkę mediach ewokują nastrój radości, któremu częściowo spontanicznie, a częściowo na polecenie oficerów prowadzących poddają się rzesze konfidentów i do którego odruchowo dostrajają się stada „salonowych” półinteligentów, przyzwoiciaków, co to rozpoznają jeden drugiego po zapachu – wespół z razwiedczykami i konfidentami tworzących zaplecze polityczne nowego prezydenta. Nic zatem nie stoi na przeszkodzie w realizacji scenariusza rozbiorowego, bo nawet rejony przewagi jednego i drugiego faworyta tych wyborów prawie dokładnie pokrywają się z granicami zaboru pruskiego oraz austriackiego i rosyjskiego. Nie jest tedy wykluczone, że i zimny rosyjski czekista Putin opróżni butelkę „szampanskawo”, gratulując przy okazji Naszej Złotej Pani Angeli udanego zakończenia kolejnej operacji w ramach strategicznego partnerstwa. Warto zwrócić uwagę, że wydarzenia te rozegrały się w przytomności Hilarii Clintonowej, która obiecała nawet 15 milionów dolarów na chwilowo nieczynny obóz w Auschwitz. Za taką sumę można będzie tam przeprowadzać różne przedsięwzięcia, kto wie, czy przypadkiem również nie tak modne dzisiaj rekonstrukcje historyczne – oczywiście zasadniczo zgodne z potrzebami aktualnego etapu żydowskiej i niemieckiej polityki historycznej. Pewnie będziemy musieli za to beknąć 65 miliardów dolarów dla organizacji przemysłu holokaustu, jako, że od 1 sierpnia br. czuwał będzie nad tym niemiecki urzędnik nadzorujący tubylczy rząd w Warszawie za pośrednictwem Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Z pewnego punktu widzenia ta sprawa może być znacznie ważniejsza od tubylczych wyborów wygranych przez Bronisława Komorowskiego, tak samo jak dla Grzegorza Fitelberga śmierć Prokofiewa ważniejsza była od śmierci Stalina. Nawiasem mówiąc, Grzegorz Fitelberg, mimo żydowskiego pochodzenia, był ostentacyjnie pobożnym katolikiem. Któregoś razu jechał samochodem z dyrektorem administracyjnym i sekretarzem partii. Widząc przechodzącą procesję, kazał szoferowi zatrzymać wóz i przyłączył się do orszaku. Po pewnym czasie wrócił i widząc czających się za rogiem, skonfundowanych współpasażerów, zapytał: „A panowie co – Żydzi?”. Wracając do świeżo upieczonego, tubylczego prezydenta, to zanim jeszcze podczas obejmowania swego urzędu popełni on krzywoprzysięstwo – bo zgodnie z przewidzianą przez konstytucję rotą, będzie przysięgał „bronić niepodległości”, której uprzednio się wyrzekł, popierając ratyfikację traktatu lizbońskiego – naobiecywał poszczególnym grupom społecznym różne cuda na kiju. Liczba głosów, które dostał, dowodzi, że dobrych kilka milionów Polaków nie potrafi liczyć – bo w przeciwnym razie nigdy by nie uwierzyło w te obiecanki w kraju, którego tegoroczny deficyt budżetowy, planowany wszak jeszcze przed powodzią, wynosi 52 miliardy złotych i gdzie dług publiczny powiększa się z szybkością co najmniej 3 tys. złotych na sekundę. Co tu dużo gadać, za mądrzy ci Polacy nie są, a między nami mówiąc – zwyczajni durnie. Chyba żeby... Wprawdzie to niewiarygodne, ale obawiam się, że w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, można liczyć już tylko na rzeczy niewiarygodne. Chodzi mi oczywiście o spostrzeżenie premiera Tuska, że Bronisław Komorowski ma wewnątrz diament. Skoro pojawił się jeden diament, to dlaczego nie miałyby pojawić się następne? Jeszcze przed pierwszą turą wyborów zwróciłem uwagę, że gdyby wewnątrz nowego prezydenta Polski udało się uruchomić taśmową produkcję diamentów, to kto wie – może udałoby się zahamować lawinowe przyrastanie długu publicznego? A w dodatku – jak się okazało – Bronisław Komorowski jest spokrewniony ze wszystkimi królewskimi rodzinami w Europie! Takie królewskie rodziny wiadomo – są nadziane aż po dziurki w nosie. Co rusz ktoś tam umiera, więc z samych spadków, a nawet zachowków można by sfinansować, dajmy na to, podwyżki dla nauczycieli, oczywiście jeśli prezydent Komorowski jakoś zjednałby sobie życzliwość niezawisłych sądów. Ale to jeszcze nic w porównaniu z dobrodziejstwami odpowiedniej polityki dynastycznej. Gdyby tak, dajmy na to, połączyć Polskę uniami personalnymi z Wielką Brytanią i - powiedzmy – Hiszpanią, to od razu stalibyśmy się mocarstwem europejskim, a właściwie – może nawet światowym? La Pologne – puissance mondiale! Dopiero teraz widać, co tak naprawdę miał na myśli George Friedman, co to napisał książkę o tym, iż Polska będzie światowym mocarstwem. Za króla Kazimierza Jagiellończyka było podobnie, więc i precedens jest i można będzie szczęśliwie uniknąć wszelkich reform zagrażających przywilejom i dominacji razwiedki. SM
"FJPO (Front Jedności Platformy Obywatelskiej)" Widok trzech uśmiechniętych panów w holu sejmowym, ściskających sobie długo ręce w świetle kamer, mógł nastrajać dziwnie refleksyjnie. Bo oto w ciągu jednego dnia trzej czołowi politycy Platformy Obywatelskiej przekazywali sobie zgodnie z konstytucją prezydenckie prerogatywy. Najpierw prezydent elekt i marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, rezygnując z funkcji marszałka i posła, przekazał je marszałkowi Senatu Bogdanowi Borusewiczowi, a ten nowo wybranemu marszałkowi Sejmu Grzegorzowi Schetynie, który z chwilą zaprzysiężenia Bronisława Komorowskiego na prezydenta przekaże mu już ostatecznie wszystkie uprawnienia głowy państwa. Chociaż marszałek Komorowski już dawno z nich skwapliwie skorzystał.
Każdy z tych trzech panów mógł stać się najważniejszą osobą w państwie, pełniącą obowiązki prezydenta RP, a było to możliwe wskutek najtragiczniejszego wydarzenia w polskiej powojennej historii, śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego. W jakiej znaleźliśmy się Polsce po wyborze na prezydenta Bronisława Komorowskiego? Cała władza w ręce PO? Jedni mówią, że nadszedł czas partyjnego monopolu, inni, że hegemonii establishmentu III RP. Są też opinie, że proces oligarchizacji Polski, rozpoczęty po 1989 roku, właśnie zakończył się sukcesem. Nie brak głosów mówiących o dokonanym właśnie “historycznym kompromisie” zapowiadanym już wiele lat temu przez Adama Michnika. Świadczy o tym poparcie, jakiego Bronisławowi Komorowskiemu udzielili Jaruzelski, Kwaśniewski, Urban i Dukaczewski, były szef WSI. Platforma Obywatelska jest dziś najsilniejszą ze wszystkich istniejących korporacji III RP. Wszystkie najważniejsze urzędy w państwie znalazły się w rękach jednej formacji politycznej. To także efekt tempa, w jakim marszałek Bronisław Komorowski pełniący obowiązki prezydenta zagospodarował swoimi nominacjami instytucje personalnie zależne od głowy państwa. Spełniło się marzenie premiera Donalda Tuska i oczywiście całej Platformy o pełni władzy, która, jak zapewniają oni naiwnych i łatwowiernych, oczywiście ma tylko służyć dalszemu reformowaniu państwa. Czy to oznacza, że nastał już koniec politycznej wojny? Czy Platforma może już zrezygnować z filozofii walki i wroga. Czy tzw. kaczyzm i IV RP przestały przeszkadzać i zagrażać reformom? Wręcz przeciwnie. Wykreowany na głównego politycznego wroga PiS i jego prezes, dziś odsunięci od jakiejkolwiek władzy, mają tę rolę pełnić nadal, gdyż Platforma nie ma innej sprawdzonej wizji sprawowania władzy. Ktoś w Internecie napisał nawet, że “podziały i konflikty to główne paliwo polityki rządu Donalda Tuska”. Że tak właśnie jest, świadczy bezprecedensowy atak Palikota, przyjaciela prezydenta elekta, na osobę śp. Lecha Kaczyńskiego. Haniebne słowa zostały nagłośnione przez TVN, która to stacja ma chyba największy udział w popularyzowaniu tego szkodnika polskiej sceny politycznej, jak zresztą i inne media, które uczestniczą w ponurej strategii walki politycznej, jaką prowadzi Platforma. “Musimy teraz wykonać ogromną pracę, aby podziały nie stawały nam na przeszkodzie w zbudowaniu zgody narodowej” – powiedział w dniu swojego wyborczego zwycięstwa Bronisław Komorowski. W zestawieniu z ohydnym wystąpieniem Palikota (“Lech Kaczyński ma krew na rękach”, “Trzeba zbadać, czy nie był pod wpływem alkoholu”), słowa te mogą brzmieć złowrogo. Jeżeli zapowiadana “ogromna praca” ma polegać na usuwaniu podziałów, których w zmonopolizowanym państwie nie ma, jest tylko demokratyczna opozycja, to znaczy, że konflikty i podziały będą tworzone sztucznie. Widocznie tworzenie atmosfery zagrożenia wrogiem jest ważniejsze dla ugruntowania władzy, a pozycja i rola Palikota została precyzyjnie ustalona przez służby. Tak funkcjonowała późna PRL. Dla komunistycznych władców i ich mediów NSZZ “Solidarność” była destrukcyjną siłą destabilizującą kraj, anarchizującą życie polityczne i gospodarcze, a jej przywódcy wichrzycielami odrzucającymi rękę do zgody, przeszkadzającymi w modernizowaniu kraju, osobami odpowiedzialnymi za kryzys i brak reform. I tak jak dawniej pojawiło się dziś publicznie kolejne oskarżenie (znowu Palikot) pod adresem Kościoła - o mieszanie się w sprawy polityczne. Padło nawet wezwanie do informowania władzy o politycznych zachowaniach księży. Dalsza polska polityka pod kierunkiem Platformy została zdefiniowana przez Rosję po katastrofie smoleńskiej. Już dziś “ogromna praca” w usuwaniu podziałów stojących na przeszkodzie w budowaniu zgody narodowej obejmuje każdą próbę pytania o przyczyny katastrofy pod Smoleńskiem. Tych pytań nie będzie, gdy wkrótce PO opanuje media publiczne. Elektroniczne media prywatne, które uczestniczą w tym łupie, też nie będą takich pytań stawiać. Oby zgoda narodowa w wersji Bronisława Komorowskiego nie była tak “zniewalająco” twórcza jak jedność moralno-polityczna narodu za czasów komuny, a Platforma Obywatelska nie stała się kontynuacją Frontu Jedności Narodowej. Wojciech Reszczyński
W jaki sposób obalić rządy demokratycznej biurokracji? Obawiam się, że w demokratycznych wyborach z wielkim prawdopodobieństwem się nie da. No bo jak? W jaki sposób uzyskać większość.?. Ale nawet gdyby się zdarzyło, bo z tłumem manipulowanym wszystko jest możliwe- to myślicie państwo, że oficerowie ideologiczni by się przyglądali jak likwiduje się im i ich przełożonym żerowisko biurokratyczne, które sobie sami stworzyli po Okrągłym Stole? Niedoczekanie! Dlatego musi tak pozostać do końca świata i jeden dzień dłużej, i to będzie ten dzień, w którym zabraknie pieniędzy.. Na razie pan Aleksander Kwaśniewski , jedna z głównych postaci Okrągłego Stołu,, były prezydent, został tegorocznym laureatem Nagrody im. Ireny Sendlerowej, przyznawanej Polakom za wybitne zasługi w „zachowaniu dziedzictwa żydowskiego i odnowie kultury żydowskiej w Polsce”. Nagrodę przyznaje działająca w San Francisco Fundacja Taubego na Rzecz Życia i kultury Żydowskiej. To nie jest sprawiedliwe: nieżyjący już pan prezydent Lech Kaczyński też się starał, a nie dostał.. I hołubił Lożę B’nai B’rith( Synowie Przymierza) zarejestrowaną niedawno w Polsce; i obchodził uroczyście Św. Chanuki w Pałacu Prezydenckim i pilotował budowę muzeum Żydów w Warszawie.. To naprawdę nie jest sprawiedliwe.. Choć starał się być sprawiedliwym wśród narodów świata.. Pan prezydent Aleksander Kwaśniewski został także honorowym obywatelem Warszawy.. Co mu się ż z pewnością należy, bo nie dość, że jest to człowiek międzynarodowy, że też przypomnę Grupę Bilderberg, założoną przez pana Józefa Rettingera w 1954 roku, to wielką część swojego życia spędził w Warszawie.. Był nawet naczelnym redaktorem tygodnika studenckiego „ITD.”. I naczelnym komunistycznej gazety” Sztandar Młodych” Honorowe obywatelstwo Warszawy mu się należy, chociażby dlatego, że podczas Okrągłego Stołu był w zespole do spraw pluralizmu związkowego. A czego jak czego , ale dużej ilości związków zawodowych Polska potrzebuje jak kania dżdżu.. Bez związków zawodowych, które bronią ludzi pracy przeciwko konsumentom nie dałoby się żyć. Więcej związków zawodowych, tym katastrofa będzie szybsza.. Honorowe obywatelstwo Warszawy należy mu się także za wmawianie wszystkim, że ma wyższe wykształcenie(???). którego nie miał- o ile pamiętam potwierdził to rektor Uniwersytetu Gdańskiego. W demokratycznych kampaniach wyborczych proponował, żebyśmy wybrali przyszłość, a zapomnieli o przeszłości. Marzyła mu się „ Wspólna Polska” dla wszystkich.. Jeśli chodzi o wyższe wykształcenie, to w tej sprawie zabrał głos nawet Sąd Najwyższy, który w uchwale z 9 grudnia 1995 roku, stosunkiem głosów 12 do 5 uznał, że nieprawdziwe informacje podane przez kandydata w oświadczeniu dla Państwowej Komisji Wyborczej, nie mogły mieć wpływu na wynik wyborów prezydenckich, oddalając tym samym zgłaszane protesty i uznając tym samym wybory za ważne(???) Ciekawe? Bo podając informację o wyższym wykształceniu mógł skłonić część wyborców do głosowania na niego.. Ktoś kto ma wykształcenie podstawowe, może zagłosować w drodze uwielbienia kogoś, kto ma wyższe wykształcenie. Jak to w demokracji.. Liczą się emocje! Mimo kłamstwa oczywistego, pan Aleksander Kwaśniewski, w dniu 23.12. 1995 roku został zaprzysiężony na Prezydenta III Rzeczpospolitej.. I za to powinien zostać honorowym obywatelem Warszawy.. Przy okazji wyszła ciekawa sprawa przy głosowaniu nad uchwałą w Sądzie Najwyższym... Żeby ustalić prawdę w związku z wyższym wykształceniem, którego pan Kwaśniewski nie miał, wystarczyło w tym celu sprawdzić papiery tej sprawy na uczelni na której próbował zdobywać magisterium, a członkowie- sędziowie Sądu Najwyższego tym sobie głowy nie zawracali- oni magisteria mieli- głosowali większościowo nad tą sprawą..(???). Ustalili prawdę w głosowaniu większościowym.(!!!) Kompletny nonsens! Liczba była duża, więc racja jeszcze większa. Ot- demokracja! I nikt nie protestował w tej sprawie, że przegłosowali stosunkiem 12 do 5., coś co można było sprawdzić w dokumentach.. Ale widocznie prawda musiała być inna. I dlatego prawdę poddano głosowaniu. Wyszło tak jak trzeba. Za co jeszcze pan prezydent Aleksander Kwaśniewski powinien zostać honorowym obywatelem Warszawy? Ano za to co działo się wokół niego w roku 2000, kiedy to pan Janusz Pałubicki, powołując się na Instytut Pamięci Narodowej, twierdził, że pan Aleksander Kwaśniewski był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie „ Alek” w latach 1983- 1989 pod numerem 72204. I co? I nic! Na taśmach pana Oleksego, pan Oleksy nazwał pana Aleksandra Kwaśniewskiego „małym krętaczem” którym oczywiście pan Aleksander nie jest.. Potem się przeprosili i jakoś sprawy idą nadal w dobrym kierunku.. W odwecie pan Aleksander nazwał pana Oleksego” Ostatecznym kretynem i zdrajcą”(???). Zdrajca to ten, który wszystkim powie o tym, o czym pan Aleksander nie chciałby żeby mówić. Bo normalnie zdrajca to jest taki ktoś, kto łamie złożoną wcześniej przysięgę.. Na przykład taką, że będzie stał na straży suwerenności Rzeczpospolitej a popycha ją do jej utraty w ramach Unii Europejskiej. A właśnie robił to pan Aleksandr Kwaśniewski- honorowy obywatel Warszawy. Powinien za to uzyskać podwójne obywatelstwo Warszawy. Obywatelstwo Europejskie i Obywatelstwo Warszawskie.. 10 lipca 2001 , w czasie obchodów 60 rocznicy pogromu w Jedwabnem, pan Aleksander Kwaśniewski, w obecności ambasadora Izraela, Szewacha Weissa, oficjalnie w imieniu swoim i tych Polaków, których sumienie jest poruszone tamtą zbrodnią- przeprosił za nią. Problem w tym, że w tym czasie Jedwabnem administrowali Niemcy.(???) I to oni inspirowali zajścia., które w bajkowej oprawie przedstawił pan profesor Tomasz Gross. 1600 spalonych w stodole.. Wtedy pan Lech Kaczyński kazał przerwać ekshumację. To Niemcy powinni przeprosić! Za to też powinien zostać honorowym obywatelem Warszawy.. Bo wesoło było również podczas wykładów w Kijowie dla studentów., kiedy pan Aleksander mówił po rosyjsku o demokracji, prawach człowieka i takich tam różnych wynalazkach socjalistów wolnomyślących, ale tak mówił nieskładnie, że padł ofiara podejrzenia, że jest naprany.. Nie, nie można powiedzieć, że rozrabiał: był spokojny i opanowany, na tyle , na ile mógł się opanować.. Wtedy powiedział:” Może wypiłem jeden kieliszek wina, a może dziesięć. Mam prawo robić co chcę, jestem wolnym człowiekiem”(???) Honorowy obywatel Warszawy, jak najbardziej.. Bingo! No i w Szczecinie, gdzie dopadła go choroba filipińska; to taki rodzaj niestateczności alkoholowej, ale z podłożem filipińskim.. Tak odmiana! Coś pomiędzy chorobą morską na Filipinach, a choroba morską w Szczecinie.. Dżuma, cholera, ospa.. Coś pośrodku! W Charkowie, pośród grobów polskich oficerów- było podobnie.. Też choroba filipińska. Od 2008 roku, pan były prezydent Polski, Aleksandr Kwaśniewski, został powołany na przewodniczącego Europejskiej Rady ds. Tolerancji i Pojednania powołanej przez Europejski Kongres Żydów do zwalczania przejawów rasizmu i antysemityzmu w Polsce(???) Za to wszystko co dobrego robi i zrobił dla nas- obowiązkowo honorowy obywatel Warszawy .Jak najbardziej. A ile ma medali , honorów i odznaczeń? Proszę sobie sprawdzić w Wikipedii.. Wielkie ilości! To naprawdę bardzo zasłużony człowiek. Dla obcych- ma się rozumieć. Przecież nie dla nas.. I dlatego tak go wyróżniają.. Jedno wyróżnienie więcej, jedno mniej… Co za różnica! Kim pan jest panie Kwaśniewski, tak naprawdę, że wszystko panu wolno? WJR
Co z tym Stadionem Narodowym? Hitler, Unia i autostrady Rozumiem, że co do liczb nie ma sporu: stadion na 55 tys ludzi spokojnie można wybudować za 600 mln zł – a biorąc pod uwagę, że Stadion Dziesięciolecia już istniał – nawet trochę taniej. Jeśli czytamy, że w Portugalii dopłacają milion €uro miesięcznie do stadionów budowanych w małych miastach – to ile trzeba będzie dopłacić do tego budowanego w Warszawie? Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że u nas jest trochę gorsza pogoda... Oczywiście m. Warszawa czy III Rzeczpospolita może formalnie nic do tego nie dopłacać: wynajmie za 100.000 miesięcznie pomieszczenie jednej instytucji – np. stworzy Muzeum Turystyki, do którego dopłaci 150.000 miesięcznie – i tak dalej... Chciałbym tylko spytać: jak jest z zyskownością Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina? Co do tłumaczenia, że „Za te 8 miliardów wybudujemy inne, potrzebne obiekty...”. Otóż: jeśli są potrzebne, to natychmiast wybudują je prywaciarze (pod warunkiem, że się nie będzie im przeszkadzać...) - bez żadnego wkłady reżymowej kasy. A inne nie są potrzebne – to znaczy: będą potrzebne do wydawania na nie pieniędzy. Dotyczy to zwłaszcza autostrad. Głównym problemem finansowym Portugalii nie są wybudowane z okazji ME stadiony – lecz właśnie autostrady! Bardzo kosztowne w utrzymaniu... Jak wiele razy pisałem, podobieństwo UE do III Rzeszy jest uderzające. Adzio Hitler już-już budował nam autostradę z Berlina do Królewca (fragmentami nadal można jeździć) i z Berlina do Krakowa (dotarła do Wrocławia...). To były typowe Wielkie Budowle Socjalizmu – i to samo dotyczy autostrad budowanych dzisiaj. Oczywiście: Hitler kazał budować autostrady o 30 lat za wcześnie – a dziś są one na Zachodzie Europy bardzo potrzebne. Dziś też i Polskę może stać na autostrady – ale trzeba uważać, bo np. autostrada z Budapesztu na lotnisko (40 km) dziesięć lat temu zbankrutowała i trzeba ją było znacjonalizować... co dowodzi, że potrzebne są raczej dobre drogi szybkiego ruchu, niż autostrady. Trzeba pamiętać, że autostrada Berlin – Grodno jest bardzo potrzebna i tym zza zachodniej i tym zza wschodniej granicy Polski – a także i Polakom, Pytanie tylko: czy Polacy nie woleliby zapłacić polowe mniej – za jazdę drogą szybkiego ruchu? I drugie pytanie: ten podróżny z Berlina do Mińska jadąc drogą wpadał do dwóch knajp: na lunch i na obiad; teraz w cztery godziny przejedzie Polskę – i knajpiarze stracą... Ale najważniejsze jest co innego: Ludzie po obu stronach autostrady, mając dawniej 200 metrów do siebie – teraz muszą zasuwać 10 km do przepustu – i wracać 10 kilometrów. Czy ktoś policzył jako to obciążenie dla ludności po obydwu stronach autostrady? I znów: jeśli autostrady są potrzebne – to wybudują je prywaciarze... To by było na tyle...
PS. Ja o p. Tomaszu Gabisiu mówię zawsze z szacunkiem - choć z Jego voltami politycznymi się na ogół nie zgadzam!
PSA: nie dałem rady wczoraj walczyć z formatowaniem - i przegrałem! Przepraszam - i jeszcze jedno: cieszę się, że ktoś już od dawna wiedział, co to jest "FOCUS". Ja nie wiedziałem, i parę miesięcy temu zacząłem je czytać jako pismo "popularno-naukowe". I przestaję. I ostrzegam przy okazji innych. To wszystko. .
Napisałem dyrdymaty o tym Stadionie Narodowym Rozumowanie jest proste: eksploatacja SN będzie opłacalna po Euro2012? Powiedzmy. W takim razie podczas E'12 będzie jeszcze bardziej opłacalna. W takim razie należało ogłosić licytację „Koncesji na budowę i prowadzenie stadionu na 55.000 miejsc”. Do licytacji lukratywnego businessu stanęłaby kupa prywaciarzy – i któryś by to wygrał. I zaplacił parę milionów. I wybudował. I trzepał na tym kasę. Ponieważ nikt jakoś się do tego nie pali (choć zapewne włożyłby w tę inwestycję tylko 600 mln, a nie 2,5 mld...) - to znaczy, że Stadion Narodowy zyskowny nie będzie. C.B.D.O.
PS. Proszę ten wpis umieścić na forach, gdzie się o tym dyskutuje! Pokłosie becikowego "Rząd" planuje podobno oszczędności, które mają polegać na odebraniu "bogaczom" becikowego. Piękny ruch: Władzuchna pokaże, że chce mieć jak najwięcej dzieci - ale tylko od menelstwa produkującego dzieci dla 1000 złotych... Przy okazji: Szwedzcy socjaliści też chcieli to zrobić - ale policzyli, że koszt sprawdzania, kto jest na tyle ubogi, by otrzymać becikowe byłby większy, niż oszczędność na wypłatach. Jest jednak inny problem: JAKIEŚ kryterium trzeba przyjąć. Powiedzmy, że jest nim zarobek 2000 zł. Czyli ten, co zarabia 2000 zł becikowego nie dostanie - a ten, co zarabia 1999 zł - dostanie. Czyli ten zarabiający mniej będzie miał de facto więcej. I to jest zjawisko nieusuwalne! Ulgi, dopłaty, subwencje i inne socjalistyczne wynalazki rujnują naturalną strukturę zarobków. Zamiast dobrej pracy, opłaca się kombinowanie przy taryfach. I jak tu się dziwić, że zamiast pracowników rosną nam szeregi kombinatorów. A takie "becikowe" trzeba po prostu zlikwidować - i tyle. Istnieje bowiem obawa, że jest ono skuteczne - to znaczy: że są ludzie produkujący dzieci dla pie... no, powiedzmy: dla tysiąca złotych... Zawsze 150 butelek denaturatu... JKM
"Oczekiwanie na Big Bang" Filozofia podziału dochodu narodowego musi się zmienić, inaczej wszystko runie Rośnie strach przed drugą falą recesji. Czy słusznie - zastanawiali się uczestnicy Konwersatorium “O lepszą Polskę”, niezależni naukowcy i eksperci, związani także z Polskim Lobby Przemysłowym. Czas znów jest gorący, kontynuowanie ożywienia gospodarczego w Stanach Zjednoczonych staje się niepewne. W czerwcu br. indeks ISM, który pokazuje koniunkturę amerykańskiego przemysłu był niższy niż przewidywali analitycy. Informacje z amerykańskiego rynku nieruchomości znów są niedobre. Uchroniliśmy się przed pierwsza falą kryzysu, nie dlatego, że rząd tak sprytnie rządził, ale ponieważ jedyne, które nam zostały banki polskie: Bank Gospodarki Krajowej i giełdowy PKO BP nie uwikłały się w kupno amerykańskich papierów skarbowych opartych na amerykańskich kredytach hipotecznych - nie ten kaliber. To, że Polska nie weszła do strefy euro pomogło w osiągnięciu niewielkiego wzrostu gospodarczego, gdyż mógł zostać utrzymany mechanizm korekcyjny kursem walutowym, którego pozbawione są kraje Eurolandu. Trudno nie wspomnieć, że Platforma Obywatelska do euro się paliła.
Godziwa płaca za pracę Obawiam się, że może być druga fala kryzysu, ponieważ poza tym, że odbudowano dochody sektora finansowego przez wpompowanie w ten sektor ogromnych pieniędzy podatników, a przede wszystkim banków centralnych, filozofa gospodarcza pozostała taka sama – mówił prof. dr hab. Jerzy Żyżyński. W Stanach Zjednoczonych po Wielkim Kryzysie Finansowym, oddzielono sektor bankowy od rynków finansowych i to dobrze funkcjonowało, banki miały ugruntowaną pozycję i ustabilizowane stopy procentowe. Słyszeliśmy, że regulacje będą. Ale zamierzenia rozeszły się po kościach. Sektor finansowy otrzymał olbrzymie środki, rekompensujące straty, po ulokowaniu przez banki pieniędzy w instrumenty (kredyty na budowę nowych domów USA), których wartość gwałtownie spadła. Trzeba było odbudować ich pozycję. Wśród ekonomistów toczy się teraz spór, jakich można spodziewać się z tego konsekwencji. Dlatego uważam, że kryzys znów uderzy, może nie od razu, ale za parę lat. Może ja źle to widzę, ale groźba jest duża, ponieważ nikt się nie kwapi do zmiany filozofii podziału dochodu narodowego. Odpowiedni podział byłby taki, gdyby wszyscy otrzymywali właściwe wynagrodzenie za swoje miejsce w gospodarce.
Sektor finansowy jak narośl W ostatnim półwieczu obroty sektora finansowego wzrosły niebywale. W latach 60. stanowiły kilkadziesiąt procent wartości wszystkich finalnych dóbr i usług wyprodukowanych w ciągu roku, potem 100 proc., 150 proc., 200 proc. Po roku 2000 obroty sektora systemu finansowego w Stanach Zjednoczonych były aż 52 razy wyższe niż produkt krajowy brutto i zyski sektora finansowego stały się wyższe niż osiągane przez sektor przemysłowy. Gwałtowna ekspansja rozpoczęła się, gdy do władzy w Stanach Zjednoczonych doszedł Ronald Reagan, a w Anglii - Margaret Thatcher i nastąpiło zwycięstwo polityki neoliberalnej. Ten czas nazywamy jest terminem zaczerpniętym z astrofizyki Big Bang, czyli Wielki Wybuch. W świat poszedł sygnał, hurra! Nic, tylko zarabiać pieniądze. Ale zarabianie pieniędzy znaczy też utworzenie mechanizmu czerpania dla siebie z podziału dochodu narodowego. Podział dochodu narodowego w Polsce jest chory. Po dwudziestu latach transformacji i budowania kapitalistycznej gospodarki rynkowej okazało się po wielkiej powodzi, że ludzie stracili wszystko i nie mają z czego żyć. Tymczasem normalna rodzina funkcjonująca ileś tam lat, powinna mieć oszczędności pozwalające jej przeżyć na znośnym poziomie przez rok. Aż 60 proc. Polaków nie ma żadnych oszczędności, to znaczy, że w wyniku podziału dochodu narodowego przeciętna, pracująca, polska rodzina nie dostaje właściwego wynagrodzenia - mówił profesor. Średnia płaca w Polsce – w porównaniu ze średnią płacą w innych unijnych krajach jest niska – przekracza niewiele ponad 3 tys. zł, ale i ta płaca jest ciągniona przez dochody wąskiej grupy. Nie mówmy więc o średniej płacy, ale o jej dominancie. Dominanta średniej płacy wynosi mniej więcej ok. 60 proc. jej średniej.
Majątek bogaczy: 31 bln dolarów! Kryzys, przed którym, jak mówią władze, uchroniliśmy się, przysporzył w Polsce biedy, która – podają oficjalne źródła - rozlała się u nas na 17 proc. społeczeństwa, faktycznie może być jeszcze gorzej. Co nie znaczy, że nikt na kryzysie nie zarobił. Liczba ludzi z naprawdę wielkimi fortunami w ub. wzrosła na świecie o ponad 17 proc. Ich łączny majątek ma wartość przekraczającą 39 bilionów dolarów. Najwięcej bogaczy jest w Stanach Zjednoczonych – 3,1 mln osób. To właśnie ze Stanów Zjednoczonych wyszła “zaraza” i świat ogarnęła pierwsza fala kryzysu. Dr Zbigniew Klimiuk powiedział, że to, co się tam stało w latach 2007–2008 nie było przypadkowe. Postanowiono napędzić wzrost gospodarczy przez konsumpcję, nie mając do tego własnych zasobów. Udział konsumpcji w strukturze wzrostu gospodarczego wynosił ponad 85 proc., dalszy jej wzrost, przez wzrost importu napotkał opór, ponieważ deficyt obrotów bieżących przybrał nieracjonalne rozmiary. Uruchomiono więc sekwencję zdarzeń, wciągając w ich orbitę FED (odpowiednik naszego banku centralnego) i rząd, który podjął decyzję o realizacji projektu socjalnego w postaci budowy nowych zasobów na rynku nieruchomości, ponieważ da to efekty mnożnikowe i wpłynie na wielkość popytu. Chodziło o to, żeby koszty przedsięwzięcia przerzucić na gospodarkę światową.
Azja – Stany Zjednoczone, tu się wszystko rozegra Użyta do tego została operacja sekuratyzacji kredytów (które właściwie nie były w Stanach Zjednoczonych przydzielane, ale je rozdawano) na amerykańskie papiery wartościowe oparte na kredytach hipotecznych. Wmówiono światu, że to super biznes, ponieważ ceny nieruchomości w tym kraju mogą tylko rosnąć. I świat papiery amerykańskie łykał. Kiedy banki amerykańskie na świecie nimi się napełniły, ceny domów w USA zaczęły spadać i nie mogło być inaczej, gdy rosła podaż, popyt spadł. Zaczęło się pompowanie pieniędzy do systemów finansowych w tych krajach, które papierów amerykańskich kupiły najwięcej, żeby ich systemy finansowe się nie przewróciły. Nic za darmo nie ma, zaczęły się perturbacje w gospodarkach i recesja. Obawę przed drugą falą kryzysu prof. dr hab. Andrzej Zawiślak ujął inaczej, zastrzegając, że co będzie naprawdę, nikt nie jest w stanie przewidzieć. Tym razem wstrząs miałby inny, znacznie groźniejszy charakter i opierałby się na innych przesłankach. - O losach globu zdecyduje Azja i Stany Zjednoczone- oświadczył, dodając do tego tandemu wielką niewiadomą, jaką jest siła finansowa korporacji. Na świecie funkcjonuje 60 państw, które mają dochody przekraczające 50 mld dolarów rocznie, korporacji, które mają takie dochody, działa 106.
Czy dolar przetrwa? Chiny produkują i oszczędzają, Stany Zjednoczone kupują i zadłużają się, ale jednocześnie Amerykanie zainwestowali w rozwój chińskiego przemysłu. Chińczycy w Chinach pracują dla Amerykanów, którzy dają im za to (małe) pieniądze (papier), a sami dysponują wytworzonymi przez nich towarami. Taka jest amerykańska odpowiedź strategiczna na to, że “Chiny produkują i oszczędzają, a Amerykanie konsumują i zadłużyli się u nich na ponad 2 biliony dolarów”. W miarę jak dolar się osłabia, Chińczycy (przeliczając na dolary) zarabiają coraz mniej, Amerykanie - coraz więcej. Chińczykom zależy na silnym dolarze (podobnie jak Rosjanom, którzy łyknęli trefnych obligacji za 250–300 mln dol. i na dodatek nie udaje im się swojego kapitału wycofać). Prof. Zawiślak ujawnił, że przez Stany Zjednoczone lansowana jest koncepcja odejścia od dolara. Wtedy amerykańskie zadłużenie na świecie zostałoby spłacone po takim kursie, jaki sobie rząd amerykański ustali. Podobno Chińczycy nie straciliby tyle, ile inni, podobno trwają chińsko-amerykańskie rozmowy na ten temat. Czy to możliwe? Dzisiejszy świat jest nieprzewidywalny i możliwe wydaje się prawie wszystko. Wiesława Mazur
Rosjanie nie życzyli sobie otwierania trumien Czy nie dysponując protokołami sekcji zwłok, polska prokuratura miała prawo wydać zgodę na pochówek ofiar katastrofy prezydenckiego samolotu? Polska prokuratura, nie dysponując protokołami sekcji zwłok, powinna wstrzymać pochówek ofiar do czasu przeprowadzenia niezależnych badań przez polskich lekarzy. Z ekspertyzy sporządzonej przez mecenas Krystynę Kosińską wynika, że wobec braku możliwości zapoznania się z takimi protokołami pozwolenie na pochówek ofiar katastrofy z 10 kwietnia zostało wydane w sposób "nieuprawniony". Adwokat podkreśla, że wynika to z obowiązujących przepisów - art. 209 kodeksu postępowania karnego, który obliguje do sporządzenia protokołu czynności sekcji zwłok i oględzin. - Stanowi on podstawę dalszych decyzji prokuratorskich - podnosi Kosińska. Rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej uważają, że strona polska zaniedbała przeprowadzenie własnych badań i sekcji zwłok osób, które zginęły w prezydenckim samolocie. Zgodnie z polskim prawem w przypadku podejrzenia "przestępczego spowodowania śmierci" przeprowadza się sekcję zwłok. Prokurator musi też wyrazić zgodę na dokonanie pochówku tych osób. - Jeżeli w Rosji nie była zrobiona sekcja zwłok przy udziale polskich patologów, to powinna być przeprowadzona w Polsce, od razu po przywiezieniu zwłok, żeby nie opierać się na dokumentach rosyjskich - uważa Andrzej Melak, brat tragicznie zmarłego w katastrofie Stefana Melaka, szefa Komitetu Katyńskiego. O tym, że polscy patolodzy nie byli obecni przy sekcjach zwłok, poinformowała niedawno prokuratura. Jako powód podano, że przybyli oni do Moskwy za późno, kiedy sekcje zwłok już wykonano. Tuż po katastrofie minister zdrowia Ewa Kopacz przekonywała, że polscy patomorfolodzy uczestniczyli w oględzinach i sekcjach zwłok. Teraz okazuje się, że z informacji pochodzących od rodzin ofiar bynajmniej nie wynika, czy takie sekcje przeprowadzono w przypadku każdej z nich. Małgorzata Wassermann, córka posła PiS, mówi, iż podczas pobytu w Moskwie na identyfikacji ciał nie informowano jej o takich czynnościach. Rodziny otrzymały jedynie dokumenty stwierdzające zgon, a w nich były lapidarne informacje, że nastąpił on wskutek katastrofy samolotu, zaś przyczyną śmierci były obrażenia wynikłe z tego zdarzenia. Dokumenty te zostały przetłumaczone i uwierzytelnione przez polskiego konsula, a następnie w Polsce w oparciu o nie wystawiono akty zgonu. Jednak bliscy ofiar twierdzą, że w świetle tych wszystkich niejasności i wątpliwości po przywiezieniu zwłok polscy biegli powinni przeprowadzić własne, odrębne badania. Według nieoficjalnych informacji, nie życzyli sobie tego Rosjanie, którzy wymogli na Polsce, żeby trumien ofiar katastrofy nie otwierano. - To nie polska prokuratura decydowała - mówi "Naszemu Dziennikowi" płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej, zapytany, czy prokuratura podejmowała jakiekolwiek decyzje w sprawie pochówku ofiar katastrofy. Zastrzega, że nie zna szczegółów sprawy i musi je sprawdzić. Prawnicy jednak wskazują, że zgodnie z wymogami prawnymi w przypadku podejrzenia "przestępnego spowodowania śmierci" przeprowadzane są badania i sekcja zwłok. To w oparciu o nie prokurator wydaje zgodę na pochówek. Zgoda taka jest wymagana przez polskie urzędy stanu cywilnego w chwili wystawiania aktu zgonu. Protokoły z oględzin i sekcji zostały sporządzone przez rosyjskich śledczych, ale mimo wniosku o ich przekazanie dotychczas nie dotarły do Polski. Czy wobec tego prokuratura, nie dysponując tymi protokołami, nie powinna wstrzymać pochówku ofiar do czasu przeprowadzenia niezależnych badań przez polskich lekarzy? Mecenas Krystyna Kosińska uważa, że wobec braku możliwości zapoznania się z takimi protokołami pozwolenie na pochówek ofiar katastrofy zostało wydane w sposób "nieuprawniony". Adwokat podkreśla, że wynika to z obowiązujących przepisów, jak art. 209 kpk. Mówi on o sporządzeniu protokołu czynności sekcji zwłok i oględzin. - I stanowi on podstawę dla decyzji prokuratorskich - podkreśla Kosińska. Adwokat Wojciech Gawkowski reprezentujący rodzinę ofiary katastrofy stwierdza, że prokuratura powinna skorzystać z możliwości przeprowadzenia własnych badań patomorfologicznych. - Nie ma takiego wymogu, istnieje tylko możliwość, ale z tej możliwość wtedy nie skorzystano - wskazuje. Dlatego też wiele rodzin sygnalizuje konieczność przeprowadzenia ekshumacji. Wniosek taki złożyła już Beata Gosiewska, wdowa po pośle Przemysławie Gosiewskim. - Przeszkód prawnych, żeby z urzędu taką ekshumację przeprowadzić, i jeszcze raz sekcję zwłok, nie ma - uważa mecenas Gawkowski. Prawnicy podkreślają, iż rodziny ofiar mogą domagać się przeprowadzenia ekshumacji m.in. w sytuacji, kiedy zachodzą uzasadnione podejrzenia, że przyczyny zgonu są inne od oficjalnie podawanych lub że w grobie pochowano zupełnie inną osobę. Mecenas Piotr Kwiecień przypuszcza, że polscy prokuratorzy przyjęli zapewnienia Rosjan, iż ci przeprowadzili wszystkie niezbędne działania, tzn. sekcję zwłok i inne badania, oraz że protokoły tych czynności trafią niebawem do Polski. W jego ocenie, mogło zabraknąć im wówczas woli, aby przeprowadzić własne czynności śledcze. - Polska prokuratura działa w interesie państwa polskiego i powinna brać pod uwagę interes polskich pokrzywdzonych - podkreśla adwokat. I dodaje, że prokuraturze zabrakło odwagi, aby podjąć własne działania śledcze, które mogła wówczas przeprowadzić. Co więcej, taka postawa jest nadal reprezentowana. - Prokuratura czekała w pewnych obszarach na inicjatywę rodzin ofiar - wskazuje Piotr Kwiecień. Zenon Baranowski
Ogary poszły w las Diagnozuję zjawisko "putinizacji" Polski. Nagle się okazuje, że zadawanie merytorycznych pytań o katastrofę pod Smoleńskiem jest nazywane wojną, agresją, sianiem nienawiści Z Andrzejem Maciejewskim, ekspertem ds. polityki z Instytutu Sobieskiego, rozmawia Paulina Jarosińska Mamy do czynienia z niespotykaną dotychczas kumulacją przejawów agresywnego, niewybrednego języka w debacie publicznej. Znamienne, że retorykę na bardzo niskim poziomie reprezentują nie tylko posłowie PO, tacy jak Janusz Palikot czy Stefan Niesiołowski, ale również dziennikarze. Jak Pan ocenia to zjawisko wulgaryzacji języka? - W ostatnim czasie możemy wyróżnić dwa etapy. Pierwszy - to czas do końca kampanii wyborczej, do samych wyborów. Zwróciłbym uwagę, że na tym etapie temat smoleński i wątek wszelkich niedociągnięć z nim związanych nie został przez Jarosława Kaczyńskiego koniunkturalnie wykorzystany, co jest według mnie fenomenem i znakiem wielkiej klasy, ponieważ być może sięgnięcie po tragedię z 10 kwietnia przyniosłoby mu zwycięstwo. Pamiętajmy, że w kampanii wyborczej wyciąga się przeważnie wszystkie słabości przeciwnika. Jarosław Kaczyński nie zagrał - jak to powiedział pan Bartoszewski - "trumnami", i było to bardzo nie na rękę Platformie. Platforma Obywatelska tego oczekiwała - byłby to pretekst do otwartej walki politycznej. To jest ten pierwszy etap.
Co się zmienia w drugim etapie? - Jest już po wyborach, mamy nowego prezydenta elekta i w tym momencie mogę spokojnie stwierdzić, że mamy do czynienia z "putinizacją" Polski, bo nagle się okazuje, że zadawanie merytorycznych pytań jest nazywane wojną, agresją, sianiem nienawiści. Partia opozycyjna stawia pytania o katastrofę smoleńską, ale okazuje się, że nie ma prawa tego robić. Widzimy marginalizację opozycji. Mamy do czynienia z procesem, jaki zaszedł w Rosji, z tym, co zrobił Putin z mediami i opozycją, z takim samym uwłaszczeniem. Premier Rosji staje się "mistrzem" dla PO. Jesteśmy właśnie świadkami zamykania ust opozycji. Opozycja w demokracji jest potrzebna tak samo jak władza. Strona rządowa w Polsce nie chce opozycji, chce ograniczyć jej rolę, żeby nie powiedzieć - całkowicie odebrać jej prawo do istnienia. Słyszymy, że wypowiedzi Palikota to wyraz jego osobowości, mówi się, że on już taki jest, nic nie można z nim zrobić. Gdyby wypowiedzi tego typu padały z ust posłów Prawa i Sprawiedliwości, to jasne jest, że byłoby to uznane za język nienawiści. W przypadku Palikota nie jest to język nienawiści, a po prostu inteligencja, jakaś twórczość, oryginalność, działanie niekonwencjonalne. To jest kuriozalne zjawisko, które mnie przeraża. Media nie widzą tego, że zabija się opozycję. Teraz jeszcze tego nie "doceniamy", ale tworzy się ośrodek jednomyślności, zgody, którego celem jest stłamszenie obozu opozycyjnego.
Gdzie można szukać źródeł takiej retoryki? - Do momentu, gdy żył prezydent Lech Kaczyński, było wiadomo, że dla PO wrogiem numer jeden był właśnie on, ponieważ wszystko wetował, na nic Platformie nie pozwalał i w ogóle ustawy jeszcze nie było, a już było wiadomo, że prezydent się jej sprzeciwi. Teraz cała agresja skumulowała się na PiS i na Jarosławie Kaczyńskim - jako na tych kontynuujących linię polityczną zmarłego prezydenta. Z przerażeniem stwierdzam, że media nie oczekują i nie domagają się od władzy konkretów, reform. Komorowski powielał hasła, których PO nie zrealizowała do tej pory. Trwa w Platformie śpiew kłamliwej piosenki. Społeczeństwo jest ogłupione i z podziwem, jak zaklęte, patrzy na to wszystko.
Można odnieść wrażenie, że jest przyzwolenie na taki język. Palikot dalej jest w Platformie, a na forum internetowym "Gazety Wyborczej" moderator pozostawia komentarze internautów typu: "Jarosław Kaczyński dla dobra Polski powinien zginąć 10 kwietnia"... - Myślę, że mamy tutaj do czynienia z wyrywkową oceną w debacie politycznej. Panuje zasada: jeśli mój mówi, to mówi dobrze zawsze, jeżeli mówi przeciwnik, to cokolwiek powie, jest źle. Jeśli chodzi o media tzw. opiniotwórcze, takie jak "Gazeta Wyborcza" czy TVN, to nie mam już nawet jako politolog ochoty czytać czy oglądać ich publicystyki. Okazuje się bowiem, że debata publiczna jest w nich mylona z wiecem wyborczym. Chętnie przypomnę redaktorom naczelnym: mamy prezydenta, mamy rząd, który wycofuje się z obietnic, i nikt o tym w mediach nie mówi. Ludziom podaje się prymitywną papkę i wychodzi z założenia, że "głupi lud to kupi". To jest właśnie ta "putinizacja" mediów i społeczeństwa. Ucieka esencja życia politycznego przez taki styl debaty publicznej. Przestaje liczyć się to, że jest kultura polityczna, że istnieje coś takiego jak zadawanie pytań. Po dwudziestu latach mamy do czynienia z uwstecznieniem demokracji. Nie ma rozwoju, tylko regres. Polska rzeczywistość polityczna zaczyna przypominać czasy bolszewickie, tylko że w formie bardziej wyrafinowanej.
Skąd wzięła się teza o rzekomej metamorfozie Jarosława Kaczyńskiego - że na czas kampanii przeszedł jakąś metamorfozę, a teraz jakoby zrzucił tę maskę? - Jarosław Kaczyński, jak już powiedziałem na początku, wykazał się ogromną klasą, ponieważ choć mógł, nie wykorzystał tematu Smoleńska w kampanii. Powiedział na początku, że musi w ogóle nastąpić zmiana po tragedii w politykach wszystkich opcji. Proponował wyciągnięcie mądrych wniosków z tego, co się stało. Mówił, że kampania ma się toczyć wokół kwestii programowych, wokół problemów w kraju tu i teraz. W Polsce problem procesu, który określam jako "putinizację", ogranicza rozliczanie działań rządu. W Ameryce wiceprezydent musi zwrócić pieniądze zdobyte w niejasny sposób na kampanię. W Polsce politycy mający taki "problem" są bohaterami i nikt ich z niczego nie rozlicza. W standardach naprawdę demokratycznych zachowania, które u nas są uznawane za normalne, byłyby od razu wypunktowane i ocenione we właściwy sposób, jako naganne, a w momencie pojawienia się jakichkolwiek wątpliwości, zostałyby wyciągane konsekwencje. Przypomnę tu sytuację z debaty w prawyborach na kandydata na prezydenta w PO. Radosław Sikorski powiedział wówczas, że można być niskim wzrostem, ale nie można być małym człowiekiem. Za taką wypowiedź w każdym normalnym państwie premier wywaliłby szefa MSZ, który nie szanuje władzy konstytucyjnej. Zostały stworzone fałszywe kanony poprawności i jednocześnie wrogości. Społeczeństwo w pewnej mierze daje na to placet. To wszystko świadczy o tym, że "charty" polityczne, takie jak Palikot, będą dalej funkcjonować i działać w stylu odbiegającym od standardów debaty publicznej.
Dziennikarze dosłownie rzucili się na Kaczyńskiego po tym, jak zdał relację ze Smoleńska dopiero po wyborach prezydenckich. A przecież tak naprawdę nie powiedział nic ponad to, co do tej pory było wiadome. - Tutaj warto w ogóle skomentować, jak działają media w Polsce. W Ameryce media zawsze stały na straży wyciągania wszelkich afer na szczytach władzy, zaczynając od afery Watergate po wszelkie nadużycia finansowe. U nas media stają się tubą propagandową partii rządzącej. Nie rozliczają władzy z obietnic. Mit przemienionego Jarosława Kaczyńskiego był i jest potrzebny PO w walce o monopol władzy. Kaczyński nie daje się wciągnąć w PR według gry Platformy, a przecież to właśnie odpowiedni PR rządzi obecnie w Polsce. Dziękuję za rozmowę.
Czy grozi nam walka z UFO? Wyobraźmy sobie, że jacyś socjaliści czy inne komuchy postanowiły wybudować kolejną Wielką Budowlę Socjalizmu. Np. Odwrócić bieg Peczory, by wpadała do wysychającego Morza Kaspijskiego. Powiedzmy, że wywalili na to 300 miliardów dolarów. I oto (hurra!) wody Peczory płyną na południe, stepy się nawadniają, a poziom Kaspijskiego się podnosi... Czy Państwo potrafią sobie wyobrazić, że Czerwona Hołota by się tym nie pochwaliła? By siedziała jak myszy pod miotłą? Nieprawdopodobne – nieprawda-ż? Tymczasem to właśnie widzimy na własne oczy. Na Walkę z Globalnym Ociepleniem sama UE wyrzuciła ponad 300 mld dolarów I oto mieliśmy bardzo chłodną zimę, bardzo chłodna wiosnę i bardzo – jak na razie – chłodne lato... a ONI, zamiast się chwalić tym, że dzięki tej inwestycji zamarzło dwa razy tyle osób, co w ubiegłym roku – siedzą cicho. I po cichu szykują się wydać w tym roku jeszcze więcej na walkę z GLOBCIem! Teraz wyraźnie się ociepliło. Świstaki pochowały się do nor – natomiast niedobitki zwolenników Walki z GLOBCIEM ze swoich brudnych nor wyłażą. Póki mieliśmy zimną zimę, wiosnę i lato – to siedzieli cicho. Teraz też siedzieli cicho – bo trwały Mistrzostwa Świata w Futbolu i wszyscy donosili, że to jest najzimniejsza od stu lat zima w Południowej Afryce. Ale teraz znów podnoszą głowę. Wszystko dlatego, że nie zostali zmiażdżeni i dobici. Należało tych sk***synów postawić przed sądy – i powsadzać do kryminałów, gdzie jest ICH miejsce. Jeśli tego nie zrobimy, to za rok inni tacy cwaniacy zażądają od nas nie dwóch bilionów, ale dziesięciu bilionów na walką z – powiedzmy – UFO. Bardzo wielu ludzi wierzy w istnienie UFO – więc wystarczy wpuścić ich do telewizji (która zrobi sobie na tym wielką oglądalność, a jakże!) – a już posłowie do parlamentów i urzędnicy, doskonale rozumiejący, że przy wydawaniu tych 10 bilionów zdołają w formie łapówek dostać ten skromny bilionik (czyli milion cwaniaczków będzie mogło zarobić po milionie...) - niemal jednogłośnie uchwalą forsę na walkę z UFO. Walka się zapewne uda, bo ilość naukowo potwierdzonych pojawień się UFO spadnie – więc ONI oświadczą z tryumfem, że nie były to zmarnowane pieniądze. Przy tym: ile powstało miejsc pracy przy budowie pułapek na UFOludkow, urządzeń do porozumiewania się z Istotami, specjalnych pocisków do niszczenia Latających Talerzy... Same plusy! (Oj – oby się nie okazało, że podpowiedziałem. Obowiązuje przecież Prawo Lityńskiego: „Wymyśl największe nawet głupstwo – a ONI je zrealizują!” - Jak da się te 10% zarobić). „Walka z GLOBCIem” to oczywisty spisek cwaniaków chcących wydawać, wydawać i rozkradać nasze pieniądze. Gdy jednak zgłosiłem to do Prokuratury, ta po prostu odmówiła wszczęcia śledztwa!!! W Europie wolno dziś kraść. Pod warunkiem, że kradnie się co najmniej miliard... JKM
Smoleńsk: Zamach? Ok, ale po co? Kiedy pół Polski zastanawia się w jaki sposób przeprowadzono zamach w Smoleńsku, ja wciąż zachodzę w głowę po co ktoś miałby to robić... Załóżmy, że był to jednak zamach, mimo że ostatnie doniesienia prasowe wskazują na coś innego: pewność siebie pilotów, naciski ze strony "któregoś" lub "którychś" z pasażerów oraz "niezbyt dokładne" przekazanie danych przez dyżurnych lotu, którzy o dziwo sami gubią się w zeznaniach przed rosyjskimi prokuratorami... Po co ktoś miałby jednak ten zamach przeprowadzić? Proponuję przeanalizowanie kilku możliwych scenariuszy...
1. Prezydent Polski Najważniejszą osobą spośród ofiar był Prezydent RP. I najważniejsze, co musimy uwzględnić to to, że jego notowania przed katastrofą były słabe. Smoleńska katastrofa MOCNO ZWIĘKSZYŁA szanse kandydata PiS-u na urząd prezydenta - tak przynajmniej wskazywały sondaże. Jarosław Kaczyński mocno piął się w górę i omal nie wygrał w drugiej turze. Dodam, że od początku wszystko wskazywało na to, że ostateczna batalia o Pałac Prezydencki rozstrzygnie się między kandydatami PO i PiS. Wynik nie był z góry przesądzony, ale jednak większe szanse przed katastrofą dawano Bronisławowi Komorowskiemu.
2. Inne ważne stanowiska Najwięcej oczywiście stracił PiS - nie tylko ważnych posłów (vide Gęsicka, Gosiewski i Wassermann), ale i szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego Aleksandra Szczygło oraz "swoich" (aczkolwiek nie należących do PiS) prezesa Narodowego Banku Polskiego Sławomira Skrzypka i prezesa Instytutu Pamięci Narodowej Janusza Kurtykę. Pierwsza trójka nie była jednak 10 kwietnia "na piedestale" polityki, zaś spośród trzech ostatnich osób tylko Kurtyka mógł być poważniejszym "zagrożeniem" dla kogokolwiek, bo BBN realizuje jednak zadania powierzone przez prezydenta (a przypomnę, że po katastrofie nie było wiadomo kto zostanie prezydentem - pkt. 1), zaś działania NBP są bardzo mocno ograniczone prawem i niezależnymi ekspertyzami. Poza tym nowym prezesem NBP został Marek Belka, człowiek od dawna utożsamiany z lewicą... Nawet wojsko nie zmieniło się radykalnie po katastrofie, mimo że straciło kilku czołowych dowódców. Ironicznie można tylko dodać, że Wałęsa raczej nie podkładałby bomby żeby odegrać się na Walentynowicz, a Ewa Kopacz nie mogła aż tak być zbulwersowana pozwem Rzecznika Praw Obywatelskich Janusza Kochanowskiego, żeby kazać rozbijać samolot.
3. Polska scena polityczna - atak z wewnątrz? Cztery największe ugrupowania w kraju straciły swoich członków, dwa z nich nawet kandydatów na prezydenta. Logicznie więc trzeba przyjąć tezę, że jeśli stałby za tym ktoś z polskiej polityki, to albo musiałby poświęcić co najmniej trójkę posłów, albo zrobił to ktoś "mniejszy" spoza sejmu. Sęk w tym, że nikt mniejszy na tym nie zyskał, bo czołowe partie tylko jeszcze bardziej zyskały w wyborach. I cokolwiek by się nie zdarzyło, bardzo ciężko mi będzie uwierzyć w fakt, że któraś polska partia poświęciłaby życie swoich ludzi.
4. Polska scena polityczna - atak z zewnątrz? Czy ktoś chciałby poprzez zamach wprowadzić chaos w polskiej polityce? Każdy, kto widział żałobę w Polsce po śmierci Jana Pawła II wie, że w tak bolesnych momentach trudno skłócić ze sobą Polaków. Nawet jeśli na naszej scenie politycznej miałoby zajść zamieszanie, afera, bezkompromisowe spory, to... i tak wszyscy tu jesteśmy do tego przyzwyczajeni i potrafimy się zjednoczyć, kiedy przyjdzie taka potrzeba... Nawet program Pospieszalskiego, nawet przyśpieszona kampania, powolne śledztwo w sprawie katastrofy prowadzone równocześnie z największą od kilkudziesięciu lat powodzią nie potrafiły zachwiać polską racją stanu.
5. Rosja na arenie międzynarodowej Rosja po 10 kwietnia nie rusza ochoczo na Gruzję, której zaciekle bronił prezydent Kaczyński, nie wycina Czeczeńców w pień, ani nie anektuje wschodniej Ukrainy. Jedynie jej zachowanie wobec Białorusi możne budzić zastrzeżenia. Po Smoleńsku "wrogi" kraj, jak wielu odbierało Rosję, stał się naszym przyjacielem, a jego prezydent nie przestraszył się niewidzialnego pyłu i przybył na pogrzeb głowy naszego państwa. Rosjanie co prawda zyskali po katastrofie nieco w oczach niektórych Polaków, ale dla nich ta sytuacja wydaje się być również kłopotliwa. Mało się zwraca uwagę na to, co mówiło się po 10 kwietnia na świecie - brytyjskie i amerykańskie fora wręcz huczały od plotek na temat "rosyjskiego zamachu". Rosja straciła więc dużo na prestiżu, co nie pomaga jej w dążeniu do zdobycia opinii wiarygodnego partnera w interesach gospodarczych.
6. Polityka wschodnia Lech Kaczyński zrobił dużo dla polepszenia stosunków z krajami Europy Wschodniej. Powinniśmy jednak na dobre odrzucić mit o roli Polski jako "Mesjasza Narodów". Polska nie jest obecnie tak silnym krajem, żeby Rosjanie lub ktokolwiek inny mógł się obawiać przeciągnięcia choćby Gruzji na "dobrą stronę mocy". Wszyscy wiemy co zrobiło, a właściwie czego nie zrobiło NATO, gdy Rosjanie najechali Gruzinów. Nie wspominając już o tym jak "ceni" nasz kraj Ameryka: wciąż spoczywa na nas obowiązek wizowy, a na rocznicę rozpoczęcia II wojny światowej przysłano ludzi tak cenionych w Polsce, jak Rysiek z Klanu w Ameryce. Poza tym, powtórzę to znowu, po śmierci prezydenta całkiem realne stało się objęcie prezydentury przez jego brata bliźniaka, który rzecz jasna kontynuowałby prowschodnią politykę. Zamach nie byłby więc raczej próbą wpływu na polską politykę wobec Wschodu.
7. Ekonomia Giełda nie poleciała w dół po katastrofie, są pewne zawirowania wokół złotówki, jednak na tyle niewielkie, by ekonomiści nie panikowali. Nie było krachu ani jakichś wybitnie podejrzanych umów gospodarczych w tym czasie - wciąż Polska idzie swoim torem gospodarczym, jakby nic się nie stało. Lekkie ożywienie przyniósł co prawda wybór Komorowskiego na prezydenta, ale... po zamachu nie można było przewidzieć, że to on zostanie prezydentem (patrz pkt. 1).
8. Nauczka, zemsta Bardzo wątpliwe jest, żeby ktoś poprzez zabicie naszych notabli chciał dać nam w ten sposób nauczkę lub zemścił się za jakieś działania. Tylko nieliczni autorzy zamachów dokonywanych przez muzułmańskich ekstremistów nie przyznają się do swoich "dzieł". Z tym jednak, że w ich przypadku sprawa jest jasna: i tak poprzez zamach mówią "jedźcie do domu" lub "nie spiskujcie z najeźdźcą". Tutaj nikt niczego do zrozumienia nie dał... Po co więc ktoś miałby przeprowadzać zamach? Żadnych motywów oczywiście nie można wykluczyć, żadnych przyszłych działań również, ale... nic logicznego mi po prostu nie przychodzi do głowy. Liczę więc na uzasadnioną podpowiedź... Mikołaj Podolski
Smoleńsk. Przyczynek do tragedii Dziś na stronie internetowej portalu Fakty Grudziądz znalazłem artykuł traktujący o katastrofie w Smoleńsku. Jest on jednym z niewielu (w oficjalnych mediach), który w ogóle dopuszcza możliwość ewentualnego zamachu i próbuje odpowiedzieć na podstawowe pytania towarzyszące takiej teorii. I chociaż autor w moim odczuciu pisał zgodnie ze swoim punktem widzenia (nie badał całej sprawy, tylko argumentował całość w sposób, który raczej wykluczał ewentualny zamach), to należą mu się słowa uznania za sam fakt poruszenia tej sprawy na forum publicznym. Korzystając z okazji chciałbym podjąć polemikę z p. Mikołajem dotyczącą katastrofy w Smoleńsku. Na moment również przyjmę, że to był zamach i postaram się odpowiedzieć na kilka podstawowych pytań. Nawet jeśli nie przyniesie to przełomu, z pewnością wzbogaci dyskusję publiczną i pozwoli zainteresowanym spojrzeć szerzej na problem i ewentualnie zająć swoje stanowiska. W końcu taki jest sens debaty.
1) Zamach - Zakładając, że miał on miejsce, musimy zastanowić się nad tym, kto mógłby go przeprowadzić i jaki miałby w tym interes. Do dziś detektywi w pierwszej kolejności sprawdzają osoby, które w danej sprawie zyskują najwięcej. Proponuję zastanowić się chwilę nad tym. Analizując politykę Lecha Kaczyńskiego (zakładam, że zamach był wymierzony przede wszystkim w Prezydenta) w czasie jego kadencji możemy napisać spokojnie, że pilnował interesu Polski. Tym samym był niewygodny dla innych krajów, które rościły sobie większe prawa niźli Polska. Spośród takich mogę wymienić tylko dwa w najbliższym sąsiedztwie oraz dwa w sąsiedztwie "dalszym". W pierwszym szeregu na twardej postawie Polski traciły Rosja i Niemcy, w drugiej zaś kolejności Francja i Włochy. Jeśli chodzi o Niemcy (i w zasadzie inne duże kraje Europejskie) to z pewnością należy przywołać sprawę tzw. "pierwiastka" oraz Traktatu Lizbońskiego. Musze tu przypomnieć, że Lech Kaczyński był współtwórcą Traktatu z Lizbony. W związku z tym był jedną z niewielu osób w Europie (!), która doskonale znała treść tego dokumentu i potrafiła wyciągnąć z niego przepisy przynoszące Polsce korzyści. Druga sprawa to wspomniany wyżej "pierwiastek". Chodzi tu o przelicznik siły głosy danych państw członkowskich UE. W wyniku walki o ten "pierwiastek" Polska zyskała znacznie korzystniejszą (w stosunku do Niemiec) siłę głosu. Z całą pewnością nie było to Niemcom na rękę. Jeśli zaś chodzi o Rosję, to chyba nie będzie tajemnicą, jeśli napisze, że od setek lat Polska i Rosja miały napięte stosunki. W ostatnich latach możemy przywołać takie sprawy jak blokada na towary rosyjskie (głównie mięso), blokowanie rozmów UE z Rosją w sprawie gazociągu Nord Stream, czy nawet postawa Polski (a właściwie jej Prezydenta) wobec konfliktu w Gruzji. Przypomnę tu, że całą Europa została wówczas sparaliżowana i podjęcie jakichkolwiek działań zajęło jej blisko tydzień. Lech Kaczyński wraz z głowami państw nadbałtyckich do Gruzji poleciał niezwłocznie, co zablokowało działania Rosji (mówiąc wprost, Kaczyński i inni notable Europejscy stali się "żywymi tarczami" przez które Rosja strzelać się nie odważyła). Może i to nie uratowało Gruzji, ale z pewnością zmniejszyło jej straty i być może uratowało życie prezydentowi tego kraju (którego Rosja próbowała obalić zmuszając go do rozpisania ponownych wyborów [w pierwszych kandydat popierany przez Moskwę przegrał]) Jeśli chodzi o Francję i Włochy, to uważam że ich udział w tej sprawie jest mało prawdopodobny. Nie nadepnęliśmy im specjalnie na odciski. Jedyną sprawą korzystną dla nas, a niekorzystna dla nich był "pierwiastek" opisywany wyżej. Tyle jeśli chodzi o ewentualnych zamachowców spoza Polski. Jeśli zaś chodzi o nasze podwórko, sprawa jest znacznie bardziej skomplikowana. W naszym Parlamencie mamy obecnie 4 partie. Koalicja PO i PSL siłą rzeczy nie może darzyć sympatią opozycyjnego PiS. I to właśnie PO zyskałoby najwięcej na porażce PiS. Sytuacji, w której partia Kaczyńskiego sama sprowokowałaby zamach nawet nie zakładam, bo byłoby to dla mnie poza wszelką logiką. Jeśli chodzi o SLD, to pamiętajmy że w wyniku katastrofy życie stracił ich kandydat na prezydenta. Jest to mało prawdopodobne, aby SLD przyłożyło do tego rękę. Jeśli chodzi o PSL, to tutaj mam mieszane uczucia. Ta partia nigdy specjalnie nie afiszowała się ze swoimi poglądami ani działaniami. Zawsze działała po cichu i najczęściej w jakiejś koalicji. Jednak ich korzyści wynikające z zamachu były mizerne (co jeszcze potwierdziły wybory). Jeśli już szukać winowajcy w Polsce, to należałoby przyjrzeć się dokładniej tym, którzy najwięcej zyskali, czyli PO. Przypomnę przy okazji, że na pokładzie z ramienia PO zabrakło czołowych ich polityków. Zamiast ministra Sikorskiego leciał jego zastępca. Może to przypadek, a może działanie zamierzone. W sieci istnieje już podobna publikacja, która założyła, że to był zamach i zaczęła przyglądać się bliżej osobom, które mogły mieć w tym jakikolwiek udział. Zachęcam do zapoznania się z tym opracowaniem: www.niepoprawni.pl
2) Jaki mógł być cel zamachu? To jest bardzo ważne pytanie. A odpowiedź jest prosta. Zamach miał na celu zniszczyć Prawo i Sprawiedliwość. Przypomnę, że na pokładzie samolotu poza Prezydentem i grupą (czołowych) posłów PiS miał znajdować się także prezes tej partii, Jarosław Kaczyński. Życie paradoksalnie zawdzięcza chorobie swojej matki. Gdyby jednak był na pokładzie samolotu, obaj bracia straciliby życie. Istnieje spora szansa, że ta partia nie podniosłaby się po tym wydarzeniu. Jeśliby dodać jeszcze (kolejne) medialne ataki możliwe, że zniknęłaby ze sceny politycznej. To jest moim zdaniem powód najbardziej prawdopodobny.
Drugim, zbliżonym i jednocześnie nie wykluczającym się jest obecność pewnych osób "niewygodnych". Zwróćmy uwagę, że na pokładzie poza działaczami PiS znajdowały się także osoby o sporych zasługach w walce z komunizmem i służbami minionego ustroju. Jako przykłady mogę wymienić chociażby p. Kurtykę (prezes IPN), czy p. Annę Walentynowicz (legenda Solidarności). Są w Polsce i w Rosji pewne środowiska, które wiele dałyby za zniknięcie tych osób. Dodajmy do tego jeszcze obecność prezesa Banku, czy dowódców wojskowych i mamy bardzo obszerną listę osób strategicznych, których usunięcie mogłoby nie tylko podłamać Polskę, ale także umożliwiłoby przejęcie wolnych stanowisk i obsadzenie ich ludźmi "wygodniejszymi", czy też bardziej "ugodowymi". To dałoby kontrolę tych środowisk nad ważnymi instytucjami w Polsce. Jest jeszcze jedna możliwość, która jest moim zdaniem mniej prawdopodobna, ale nie można jej wykluczyć. Zakładam, że PO mogło być bardzo zdeterminowane, aby przejąć pełna władzę w Polsce i zaryzykować taki bieg wydarzeń, aby doprowadzić do wcześniejszych wyborów (po ostatnim wywiadzie z J. Kaczyńskim, który mówił o ściganiu się Tuska z jego delegacją na drodze do Smoleńska w dniu katastrofy zacząłem nieco inaczej patrzeć na partię D. Tuska i jego osobę). Dlaczego? Aby mieć swojego prezydenta, który nie będzie przeszkadzał we wprowadzaniu "naszych" ustaw. Dlaczego tak im na tym mogło zależeć? Bo w Polsce jest spora liczba biznesmenów i ludzi, którzy nie tylko pomogli PO wybić się na scenie politycznej, ale także wyłożyli grube pieniądze, aby mieć z tego korzyści. Korzyści, których po 3 latach nie widać, bo ktoś nieustannie blokował wprowadzenie odpowiednich ustaw.
3) Co przemawia "za" zamachem? W zasadzie bardzo dużo. Od dnia 10 kwietnia mieliśmy nieustannie do czynienia z dezinformacją. Pamiętacie jak rożne media podawały, że samolot podchodził po kilka razy do lądowania? Kto w ogóle takie informacje puszczał w eter, skoro wszyscy tam obecni doskonale wiedzieli, że nic takiego miejsca nie miało? Jednak manipulowanie informacjami to jedno, a działania to drugie. Skupmy się na nich. Przypomnijmy sobie, jak zaraz po tragedii Rosjanie wkręcali żarówki do urządzeń, które miały naprowadzać samolot. Tylko szczęście sprawiło, że na miejscu był białoruski dziennikarz (który podobno później zniknął) i wykonał to zdjęcie. Inaczej nie mielibyśmy o tym pojęcia. Podobnie jak o strzałach na miejscu wypadku. Wiemy o nich tylko dzięki amatorskim filmom i co więcej, wszyscy eksperci zgodnie podają, że to są prawdziwe strzały. Do dziś jednak nie wiemy z jakiej broni pochodzą. Rosjanie do dziś nie oddali Polsce broni poległych w Smoleńsku funkcjonariuszy BOR. A to rzekomo z ich broni pod wpływem ognia (a pożaru praktycznie nie było) dochodziło do wystrzałów. Do dziś również nie mamy żadnych informacji co do ciał kilku ofiar. Nie wiem czy pamiętacie Państwo, że na kilka dni po tragedii ogłoszono, że odnaleziono blisko 90 ciał. Kilku brakowało. I należy zastanowić się, co się z nimi stało. Wyparować nie mogły, kompletnemu spaleniu najprawdopodobniej także nie uległy. Pozostaje tylko możliwość, że zostały rozczłonkowane na bardzo drobne fragmenty. Jednak badania DNA wykazałyby tożsamość tych osób. A do dziś danych nie mamy. Czarne skrzynki to kolejna niewiadoma. Rosjanie zabrali je z miejsca wypadku, a nam udostępnili jedynie kopie zapisów. Możliwe, że te kopie były zmanipulowane. Przypomnę, że w wersji jaką otrzymaliśmy za pierwszym razem, zabrakło 16 sekund materiału. Dano nam co prawda drugą kopię (już z tymi sekundami), jednak jaka jest szansa, że skoro za pierwszym razem było coś nie tak, tym razem możemy wierzyć w te zapisy? Dlaczego do dziś nie odzyskaliśmy samych skrzynek? Wrak samolotu. Rosjanie już szykują się, aby go zezłomować. A śledztwo trwa. Czy mają coś do ukrycia? Warto tutaj przypomnieć, że po katastrofie znaleziono wiele fragmentów samolotu, ale po rekonstrukcji (pozbieraniu fragmentów i ułożeniu ich w taki sposób, aby było widać zarys samolotu) widać, że nie znaleziono kokpitu, w którym przebywali piloci i znajdowało się najwięcej urządzeń. Co się stało z tym (dosyć dużym) fragmentem samolotu? Podobnych drobiazgów jest dosyć dużo. Oczywiście wiem, że Rosja to kraj o innej mentalności i innych procedurach. Jednak niedopatrzenia jakich się dopuszczali podczas chociażby sekcji, przesłuchań rodzin, czy nawet ubieraniu zmarłych wołają o pomstę do nieba. Podobno przeprowadzano sekcje zwłok. Jednak dziś niektóre rodziny wątpią w to i chcą dokonywać ekshumacji (trumny od momentu zamknięcia w Moskwie nie zostały otwarte. Rodziny nawet nie mają pewności, że chowali swojego bliskiego). Podczas przesłuchań rzekomo traktowano rodziny jak podejrzanych. Córka p. Wassermana opowiadała w wywiadzie, że Rosjanie sugerowali jej także, aby zgodziła się na spalenie ubrań i innych przedmiotów osobistych ojca (Bo podobno były nadpalone lub w bardzo złym stanie). I zgodziła się. A później okazało się, że chociażby portfel, czy wizytownik były w stanie nienaruszonym (chociaż znajdowały się w podobno zniszczonym i spalonym ubraniu). A jeśli chodzi o ubranie zwłok, to pominę, że rodziny nawet ich nie widziały po powrocie z Moskwy. Ale dla przykładu po 3 miesiącach od pogrzebu rodzina Gosiewskich otrzymała z Moskwy garnitur, w który miał zostać ubrany zmarły poseł Gosiewski. Skąd takie niedopatrzenia? Jest jeszcze jedna istotna sprawa, którą chciałbym poruszyć. Chodzi o sama procedurę lądowania, zarówno samolotu polskiego, jak i lądującego chwilę (około 2 minuty) wcześniej samolotu Rosyjskiego. W internecie znajduje się analiza całości tego zdarzenia i jest opisana rzetelnie, w oparciu o fakty, a nie medialne doniesienia. Szczerze polecam zapoznanie się tym opisem: www.smolensk-2010.pl. Sam nie potrafiłbym przedstawić tego w tak czytelny sposób.
Reasumując powyższe, wiele wskazuje na to, że zamach mógł mieć miejsce. Nie chce przesądzać żadnej teorii, nie chce też szukać na siłę winnych. W artykule przedstawiam tylko kilka możliwości i staram się wyjaśnić ewentualne motywy. Ponadto wskazuje na pewne zaniedbania. Być może są one winą naszego rządu, być może wina leży po stronie rosyjskiej. Nie mam jednak wątpliwości, że jest ich dużo. W mojej ocenie zbyt dużo. A jeśli już chcielibyśmy szukać zamachowców, to na podstawie analiz, logiki, niedopatrzeń i interesów w pierwszej kolejności zacząłbym przyglądać się linii PO-Rosja. Bo to właśnie na tej linii tragedia przyniosła największe korzyści, a samo śledztwo jest przez te strony "najluźniej" traktowane. Szkoda, że nie utworzono międzynarodowej, niezależnej komisji. Przez to śledztwo w sprawie Smoleńska przypomina mi trochę śledztwo w sprawie Katynia. W obu przypadkach to Rosjanie prowadzili śledztwo wraz z Polakami. W obu przypadkach pojawiały się wielkie niedopatrzenia i nadużycia. Ale póki co, tylko w jednym przypadku okazało się, że śledztwo było farsą. Fakt, potrzebowaliśmy na to 70 lat. Ciekaw jestem, co o Smoleńsku będą mówić nasze wnuki.
Ōobole – czyli: wszystko zaczyna się od jaja Przepraszam – najwyraźniej uległem psychozie d***kracji. Zająłem się inscenizacją bitwy pod Grunwaldem – bo tam było prawie 200.000 ludzi – a kompletnie zapomniałem o paradzie EuroShame 2010, która odbyła się – też 17go - w Warszawie. Podobno zresztą media tego specjalnie nie obserwowały. A szkoda: z całej Europy (i nie tylko!) zjechało 8000 (tfu!) „gejów” - a także lesbijki (można je obejrzeć tutaj: http://fronda.pl/12399/blog/uczestniczki_parady_homoseksualistow_warszawa_2010_fotorelacja ) oraz podobno inne cudaki ). W paradzie tej wzięło też ponoć udział kilkudziesięciu Polaków (w tym WCzc. Ryszard Kalisz – SLD, W-wa; mógł się już wygłupiać, bo pół roku temu porzuciła Go żona...) i przygarść Polek. Jak donosi „Rzeczpospolita”: p. Tomasz Bączkowski, prezes „Fundacji Równości”, która była głównym organizatorem parady, nie krył żalu, że impreza nie zyskała wsparcia władz miasta, tak jak dzieje się to w innych krajach. „Władze Warszawy kompletnie nie zauważyły EuroPride, a szkoda, bo wówczas byłaby to wielka europejska impreza. Nie wiem, jak to miasto może aspirować do miana Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 r.”. Do tej pory przeciwnicy takich parad czuli się onieśmieleni huraganową homo-propagandą. Teraz odważają się wychodzić na ulice i otwarcie demonstrować swój sprzeciw w'obec homo-terroru – bo, jak słusznie powiedział p.Paweł Kukiz: „Publiczne trzymanie się za genitalia to już nie równouprawnienie, ale terror”. Z'organizowano nawet pięć (!) kontr-demonstracyj, jedna z nich obrzuciła paradujących jajami – co jest wyrazem poparcia dla polskiego przemysłu jajczarskiego - który należy, jak wiadomo popierać! Na różnych stronach podawano różne liczby uczestników „Marszu Grunwaldzkiego” . Przyjrzenie się relacjom:
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/12,93131,8149108,Zamieszki_na_EuroPride.html
pokazuje jednak, że „Marsz Grunwaldzki” to spore kilkaset osób. Z tym, że „Marsz Grunwaldzki” nie był pomyślany formalnie jako kontr-manifestacja. Jednak homo-parada zmieniła trasę, by zejść mu z drogi. Kontr-manifestacje to nieco inna sprawa. Odbyły się. Policja zatrzymała sześciu jajo-miotaczy – i dobrze: tak szkolą się kadry odważnych ludzi. Wszystko zaczęło się – jak wiadomo - od jaja. Taki areszt bardzo hartuje (choć nie na pewno: szefostwo Policji zapewniło mnie, że policjanci byli rozbawieni - i raczej sympatyzowali z ōobolami...) – w przyszłości będą w stanie bez obawy podejmować poważniejsze działania w poważniejszych sprawach. Gdy w końcu ten obrzydliwy, skorumpowany ustrój zacznie się walić, trzeba będzie mu trochę dopomóc... Na razie: gratuluję ōobolom odwagi! JKM
Męki (od)twórcze Ach, jak ciężko się dzisiaj wybić pracownikowi przemysłu rozrywkowego zwłaszcza, gdy Pan Bóg dał mu wprawdzie talent – ale mały! Zresztą i wcześniej tak było. W czasie gdy uniwersytety zajmowały się jeszcze nauką, a nie szamaństwem i nie do pomyślenia było umieszczenie wśród dyscyplin akademickich tzw. „gender studies”, czyli – jak powiedziałby dr Kurkiewicz, określający siebie samego „płciownikiem” – „docieków płciowych” – na Uniwersytecie Jagiellońskim wykładał filozofię ksiądz profesor Stefan Pawlicki. Został tam przysłany przez samego papieża Leona XIII, który w specjalnym liście tak go rekomendował: „wielkie światło posyłam wam”. Teraz oczywiście takich wybitnych postaci już nie ma; nawet sławny „ruch obrony godności”, zainicjowany przez „drogiego Bronisława”, czyli nieboszczyka prof. Geremka, na swoich przywódców wysunął dwóch konfidentów Służby Bezpieczeństwa. W tej sytuacji już nic zaskoczyć nas nie może; nauka nie tylko się prostytuuje, ale i w stachanowskim tempie degraduje. Jak tak dalej pójdzie, to tylko patrzeć, jak do rangi dyscypliny akademickiej zostanie awansowana astrologia i mnóstwo ambicjonerów zacznie się z niej doktoryzować i habilitować, jak za komuny z centralizmu demokratycznego, a więc czegoś, czego nigdy nie było, nie ma i nie będzie. Ale zostawmy na razie tych wszystkich obłąkanych docentów, spoconych w pogoni za „grantami” i wróćmy do czasów, kiedy ludzkość, przynajmniej w naszym kręgu cywilizacyjnym, osiągnęła szczyt rozwoju cywilizacyjnego i moralnego. Nie było wtedy żadnych tematów tabu, jakimi dziś dyskurs publiczny został poprzegradzany za sprawą totalniaków, zaś artyści i naukowcy, bez lęku przed prokuratorem czy niezawisłym sądem, snuli teorie na przykład na temat państwa – że dajmy na to, jest ono następstwem podboju ras; rasa podbójcza ujarzmia rasę podbitą przy pomocy całego systemu przedsięwzięć, który właśnie jest państwem. Taka teorię sformułował prof. Ludwik Gumplowicz i chociaż używał zakazanego dzisiaj słowa „rasa”, można spokojnie go przypominać, ponieważ był Żydem, a Żydom, podobnie zresztą jak Murzynom, w odróżnieniu od Aryjczyków, wolno być rasistami. Zresztą Gumplowicz „rasą” nazywał to, co dzisiaj nazywane jest „grupami etnicznymi”, więc tym bardziej prokuraturze, niezawisłym sądom, ani hebesom z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, co to na zlecenie MSW i za jego pieniądze produkują brednie na temat „języka nienawiści” - nic do tego. Otóż w tym właśnie okresie, nie bez kozery nazywanym „piękną epoką”, studenci UJ zapytali ks. prof. Stefana Pawlickiego, skąd właściwie w epoce Renesansu nastąpiła taka eksplozja ducha ludzkiego i to we wszystkich dziedzinach? Ks Pawlicki odparł, że składa się na to szereg zagadkowych przyczyn, a wśród nich i ta, że w tamtych czasach było wielu hojnych mecenasów, którzy za udane dzieła sztuki znakomicie płacili – co niesłychanie pobudzało twórczego ducha w artystach. Teraz już tak nie płacą – poseł Janusz Palikot tylko nieudolnie parodiuje tamtą hojność, a i tak za te okruszki korumpuje sobie wyrobników przemysłu rozrywkowego – co z rozbrajającą szczerością przyznali aktorzy Teatru Ósmego Dnia. W ogóle ten Poznań nie ma jakoś szczęścia nie tylko do bakałarzy, ale i do artystów. Jeden z warszawskich aktorów, bodajże Lawiński wspominał, że „Polacy z zaboru pruskiego, to jakieś zabiedzone, malutkie. Na odjezdnym podarowałem im moją dachę futrzaną. Futerka sobie z niej poszyli i czapeczki także”. W takiej sytuacji nic dziwnego, że poseł Palikot za kilka srebrników może mieć na każde skinienie nie tylko wszystkich aktorów tego teatru, ale nawet inspicjentów i woźnych. Oczywiście na tym tle pragnienie wyróżnienia się musi występować jeszcze silniej i to nawet u artystów z prawdziwego zdarzenia. Oto co napisała w Paryżu Maria Pawlikowska-Jasnorzewska: „sto tysięcy tancerek rzeźbionych jak bóstwa zdeptało twoje serce i jego złą pychę”. Pani Olga Jackowska, używająca pseudonimu „Kora” tak pisać, ma się rozumieć, nie potrafi, ale przecież i ona na swój sposób musi przeżywać dramat, maskując go pozorami dobrych stron pospolitości. „Tylko dlatego że jesteś nikim możesz pogadać z drugim człowiekiem” – śpiewa w „Metamorfozach” – piosence o pretensjonalnym tytule. Ale po cóż tu gadać, skoro intymna rozmowa nie wykracza poza to, „co zwykłeś jadać na śniadanie i czy w tygodniu kochasz się razy siedem, czy też pięć”. Gdyby w tekście pojawiło się jeszcze żądanie nazwisk, adresów i kontaktów, to źródło inspiracji twórczej objawiłoby się w całej krasie, ale na szczęście Apollo ustrzegł. Inna rzecz, że wymagania politycznej poprawności, od których spełnienia zależy dopuszczenie do rynku w przemyśle rozrywkowym, muszą szalenie twórców wyjaławiać. I chyba w następstwie tej jałowizny z jednej strony, a funduszami publicznymi „na kulturę”, to znaczy – na przedsięwzięcia przemysłu rozrywkowego z drugiej strony, zrodził się gatunek, robiący ostatnio szaloną konkietę – rekonstrukcje historyczne. Tu nie trzeba niczego wymyślać, więc startować może nawet człowiek bez krzty wyobraźni. Musi tylko mieć znajomości wśród dysponentów publicznej forsy, żeby mu cały interes sfinansowali. Na przykład pan Rafał Betlejewski postanowił specjalizować się we wstrząsaniu naszymi sumieniami i wykombinował sobie, że najlepiej będzie, jak tymi sumieniami będzie wstrząsał wzbudzając poczucie winy za holokaust. I wstrząśnie i zasłynie – bo jakże nie zasłynąć komuś, kto wychodzi naprzeciw oczekiwaniom zarówno niemieckim, jak i żydowskim? Teoretycznie - jak to mówią – „wszystko gra i koliduje” – ale sęk w tym, że pan Betlejewski zatrzymał się w pół kroku. Wprawdzie kupił stodołę, wprawdzie urządził festyn z piwem i kiełbaskami, a potem nawet stodołę podpalił – że to niby tak samo, jak w Jedwabnem - ale cóż z tego, kiedy bez żadnych ludzi w środku? Pożar pustej stodoły niczyim sumieniem nie wstrząśnie, to chyba jasne, a jeśli już – to tylko strażackim i tak oto, na skutek braku wystarczającej konsekwencji po stronie pomysłodawcy kuracji wstrząsowej nikt nie został widowiskiem udelektowany: ani Polacy – bo wyczuli, że pan Rafał pragnie jednym susem wskoczyć na szczyt Parnasu odbijając się od ich reputacji, ani Żydzi – bo na widok płonącej, pustej stodoły, nabrali wątpliwości, czy pan Rafał aby z nich sobie nie zakpił, ani nawet przygodni widzowie, no bo cóż takiego nadzwyczajnego, że pali się stodoła? A gdyby poszedł na całość, gdyby w tej stodole przynajmniej kilka osób spalił, to kto wie – jeśli nawet niezawisły sąd przysoliłby mu karę, to przecież zasłynąłby jako męczennik sztuki – może nie od razu z takim przytupem, jak Roman Polański – ale zawsze. „I tyś się zląkł – syn szlachecki!” Dlatego przy następnych inscenizacjach historycznych trzeba iść na maksymalny autentyzm – jak w Wielkim Bracie, gdzie pewnie już niedługo doczekamy się jeśli nie zabójstwa na żywo, to przynajmniej jakiegoś efektownego gwałtu, jako dzieła sztuki. SM
Anodina wskazuje winnych. To my Nawet gdyby jakimś cudem udało się ponad wszelką wątpliwość dowieść, że pijany Lech Kaczyński wdarł się do kokpitu i przemocą wyrwał pilotowi kierownicę (czy jak tam się nazywa jej odpowiednik w samolocie), wymuszając lądowanie, miałoby to znaczenie wyłącznie polityczne, jako wygodne narzędzie do gnojenia samego Kaczyńskiego i uprzykrzania życia opozycji. Prawnie nie miałoby natomiast żadnego znaczenia, bo lot powinien być tak przygotowany, żeby to pilot - który w przeciwieństwie do prezydenta umie latać - miał pełną kontrolę nad tym co się z samolotem dzieje. To państwo odpowiada za wszystko co się działo w 36. Pułku Lotnictwa Specjalnego - za wyszkolenie pilotów, ich regularne badania psychologiczne, procedury gwarantujące bezpieczeństwo w lotach z najważniejszymi osobami w państwie, całą logistykę lotu. Nawet więc gdyby Lech Kaczyński naciskał na lądowanie - a póki co nic na to nie wskazuje - i tak za wszystkie podejmowane decyzje odpowiada pilot i jego przełożeni, z Ministrem Obrony Narodowej włącznie. Wczoraj komisja Anodiny ogłosiła, że piloci nie byli przygotowani do lotu, bo ktoś tu w Polsce nie zadbał o dostarczenie im aktualnych informacji o pogodzie w Smoleńsku, a do tego mimo wielokrotnych ostrzeżeń wieży (których z jakiegoś powodu nie ma w stenogramach), podjęli próbę wylądowania w warunkach kompletnie się do tego nie nadających. Po trzech miesiącach pracy komisji Anodiny jesteśmy więc coraz bliżsi poznania rosyjskiej wersji prawdy o katastrofie - winne jest państwo polskie, które powierzyło lot nieprzygotowanemu do takich zadań pilotowi i nie wyposażyło go w dane niezbędne do bezpiecznego lądowania. Takie ustalenia komisji Anodiny w pełni wystarczą Rosjanom, bo im aż tak bardzo nie zależy na oskarżeniu samego Kaczyńskiego, zresztą nawet jeśli, to widzą, że to akurat załatwimy we własnym zakresie. Komisji Anodiny wystarczy odsunięcie jakichkolwiek podejrzeń od tego za co odpowiadała obsługa certyfikowanych przez nią zakładów w Samarze i lotniska w Smoleńsku. I do tej pory zwalanie całej winy na Polskę idzie świetnie, do czego zresztą sami przykładamy się z samobójczą wręcz gorliwością. Tylko czy ktoś się zastanawia co dalej? Z każdym kolejnym dniem będzie coraz trudniej podważyć "ustalenia" rosyjskiej komisji i za kilka miesięcy pozostanie nam już tylko pokornie przyjąć do wiadomości, że sami jesteśmy sobie winni. Podczas pierwszych przesłuchań Rosjanie wypytywali rodziny ofiar na ile wyliczają swoje straty, opowiadała o tym choćby córka ś.p. Wassermanna. Na pokładzie było blisko 100 ofiar, którym kiedyś trzeba będzie wypłacić zadośćuczynienie, a te pieniądze będzie musiał wyłożyć ten, kto jest odpowiedzialny. Rząd Tuska od trzech miesięcy obserwuje ze stoickim spokojem jak Rosjanie przygotowują raport, który całą winę - a więc i konsekwencje - zrzuci na państwo polskie, na czele którego sam stoi. Mam wrażenie, że krótkowzroczny premier, któremu na razie wystarcza, że nie musi nic w tej sprawie robić, a na dodatek obrywa Lech Kaczyński, nie jest świadomy konsekwencji jakie będzie musiał ponieść. Już nie tylko moralnych, czy politycznych, bo te mu raczej nie grożą, ale finansowych. Mąż Barbary Blidy, która się przecież zastrzeliła sama, a ewentualna odpowiedzialność państwa sprowadza się do tego, że zbyt uprzejma funkcjonariuszka ABW nie skuła jej podczas wizyty w łazience, żąda od skarbu państwa 200 000 zł odszkodowania i 7 000 zł dożywotniej renty, w sprawie katastrofy smoleńskiej też wpłynął już jeden pozew - rodzina jednej z ofiar domaga się 1 500 000 zł. Możemy więc przyjąć, że kwoty roszczeń z jakimi wystąpią rodziny blisko 100 ofiar w momencie uznania przez państwo polskie swojej winy będą do tych kwot zbliżone. Jeśli więc Tuska nie obchodzi poznanie prawdy, ani uszanowanie pamięci ofiar, powinien sobie przynajmniej policzyć czy mu się opłaca zdanie się na prawdę Anodiny. Bo pichcony właśnie raport będzie nas drogo kosztował. Jeśli Tuskowi brakuje odwagi, żeby domagać się więcej prawdy w prawdzie, powinien być wdzięczny za wszelkie inicjatywy wymuszające na nim bardziej asertywną postawę - za petycję kilkudziesięciu tysięcy obywateli, za rezolucję kongresmena Kinga, za próby Czarneckiego zainteresowania sprawą instytucji unijnych, nawet za powstałą dzisiaj "komisję Macierewicza". Każda z tych inicjatyw to świetny pretekst do odegrania przed Putinem tego dobrego, który co prawda chętnie by odpuścił, ale mu nie dają, więc jest zmuszony nalegać, żeby jednak te nasze wnioski o pomoc prawną realizować, dokumenty o jakie prosimy przesyłać, i zainteresować się zachowaniem wieży. Obawiam się jednak, że Tusk się ocknie z ręką w nocniku, dopiero gdy po przyjęciu raportu Anodiny wpłynie pozew zbiorowy przeciwko państwu polskiemu, już nie o milionowe, ale o miliardowe odszkodowania. A wtedy będzie mu trudno wygrać w sądzie, jeśli dzisiaj nie wykona żadnego ruchu aby zakwestionować szykowaną właśnie rosyjską wersję prawdy. Rosjanie rozumieją o co walczą - nie tylko reputację, ale także ogromne pieniądze, a my jesteśmy na najlepszej drodze do odegrania frajerów, którzy całą winę wezmą na siebie, bo mają radochę, że jest okazja popluć na znienawidzonego prezydenta. Mija doba od wczorajszego komunikatu komsji Anodiny, a u nas żadnej reakcji. Ani dymisji osób odpowiedzialnych za wytknięte nam zaniedbania, ani sprostowań jeśli zarzuty są niesprawiedliwe. Przeczekujemy w milczeniu. Do czasu, gdy trzeba będzie za błędy płacić w żywej gotówce i do Tuska dotrze jak bardzo nieopłacalne jest branie całej winy na siebie. Co właśnie robimy. Kataryna
Krotochwile epoki schyłkowej „Pani traci już wszelką powagę…” Jakby mało było tego, że rząd premiera Donalda Tuska najwyraźniej pod wpływem Sił Wyższych nie odważył się skorzystać z istniejącego, polsko-rosyjskiego porozumienia w sprawie badania katastrof lotniczych, wskutek czego, pogrążona w smoleńskiej mgle niezależna prokuratura wróży sobie z fusów, nazywając to „śledztwem” („otruł gościa kotletem, nazwał to kabaretem”) – to jeszcze były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa umieścił w Internecie dokumenty operacyjne SB, które „powinny być” w archiwum razwiedki, albo IPN. „Powinny być” – ale ich tam nie ma, podobnie jak dokumentów tajnego współpracownika SB o pseudonimie operacyjnym „Bolek”. Żyją jeszcze co prawda ludzie pamiętający, jak to były, a właściwie wtedy jeszcze nie „były”, tylko urzędujący prezydent naszego państwa Lech Wałęsa publicznie przechwalał się, że „kupił sobie” i to „same oryginały” - ale żaden prokurator, ani niezawisły Sąd Lustracyjny nie odważył się go zapytać, co właściwie sobie kupił, od kogo i za ile. Inna rzecz, że kto słucha pana prezydenta Lecha Wałęsę ten sam sobie szkodzi, bo cóż można wysnuć z opowieści człowieka, który jest „za, a nawet przeciw”? Z punktu widzenia narratora takie bredzenie ma oczywiście swoje plusy dodatnie i ujemne, ale dowiedzieć się czegokolwiek z tego nie sposób. Ciekawe, że w XVIII wieku było podobnie. Podróżnicy opowiadali, jak to w Holandii pokazują krotochwilę zatytułowaną „Sejm Polski”, a polegającą na tym, że w małym pomieszczeniu rozwiązują worek z żywymi wróblami, które polatując to tu, to tam, czynią nieopisany harmider. Wygląda na to, że wszystkie okresy schyłkowe pod jakimś względem są do siebie podobne. Przecież i dzisiaj Ambasada Królestwa Niderlandów sponsoruje podobne krotochwile, tyle, że w Warszawie, wykorzystując w tym celu nie wróble, tylko sodomitów. SM
Niestandardowa sytuacja wymaga niestandardowych działań Z Arturem Górskim, posłem PiS, członkiem Zespołu Parlamentarnego ds. Wyjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej, rozmawia Anna Ambroziak Zgłosił Pan wniosek, by w ramach prac zespołu dokładnie przeanalizować materiały, które do tej pory ukazywały się w "Naszym Dzienniku". - Chciałem podkreślić, jak wielki jest dorobek "Naszego Dziennika" w kwestii wyjaśnienia przyczyn tragedii smoleńskiej. Poruszał on każdego dnia ten temat. Można powiedzieć, że postawił sobie za punkt honoru dojście do prawdy o tym, co było przyczyną tej katastrofy. Zadawał wiele pytań, na które stara się konsekwentnie odpowiadać, sięgając po opinie różnych ekspertów zarówno z Polski, jak i z zagranicy. Uważam, że ten dorobek "Naszego Dziennika", który do tej pory służył wyłącznie czytelnikom, powinien być wykorzystany przez zespół, by przyczynić się do wyjaśnienia przyczyn tej tragedii, do wskazania osób, które za nią odpowiadają. Jesteśmy bardzo wdzięczni prasie niezależnej, w tym głównie "Naszemu Dziennikowi", że podejmuje ten temat, że redakcja nie pozwoliła, by inne bieżące sprawy, takie, jak np. wybory prezydenckie, przyćmiły tę problematykę i przesunęły ją na dalszy plan. "Nasz Dziennik" nie uległ pokusie potraktowania tematu tragedii jako przedawnionego, ale stanowczo i konsekwentnie podkreślał, że najważniejszą sprawą dla Polaków jest wyjaśnienie przyczyn i kulis tej największej tragedii w dziejach Polski. Gazeta nie straciła prawdziwej miary i powagi tego wydarzenia, gdy inne media przeszły do porządku dziennego nad tą katastrofą. Dla nich to już odległa historia, dla posłów PiS i dla "Naszego Dziennika" to wciąż bardzo bliska rzeczywistość, którą trzeba poznać i zrozumieć.
W jaki sposób te informacje miałyby zostać wykorzystane przez zespół? - Wartość publikacji "Naszego Dziennika" polega na tym, że wiele spraw zostało przebadanych, że wskazano wiele istotnych wątków, które poddano głębokiej analizie. Zespół nie musi więc zaczynać od początku. Ponadto "Nasz Dziennik" wychwycił w swoich tekstach te wszystkie elementy, które budzą wątpliwości. I wiemy już, że jest ich więcej, niż myśleliśmy tuż po katastrofie. Wiemy także, które pytania są najważniejsze i na które nie ma odpowiedzi, a zatem trzeba je jeszcze raz publicznie postawić. Dziennik wskazał już pewne kierunki działań, które zespół powinien uwzględnić. Należy też sięgnąć po tych ekspertów, którzy wypowiadali się dla niego. To są ludzie nie tylko posiadający niezbędną wiedzę, ale też chcący nią służyć, by dojść do prawdy. Liczę na to, że w toku prac zespołu kwestie podejmowane przez "Nasz Dziennik" zostaną jeszcze pogłębione.
A jednak to przede wszystkim instytucje państwowe dysponują najlepszymi instrumentami do zajęcia się sprawą wyjaśnienia katastrofy. - "Nasz Dziennik" zachował pewne kontinuum badań nad przyczynami katastrofy. Jest to bardzo duża wartość - inni dziennikarze podejmowali temat tragedii często pod wpływem chwili i zdobytej informacji, nierzadko w celu wywołania sensacji albo nawet odwrócenia uwagi od istotnego wątku sprawy. Zatem te jednostkowe publikacje nie mają takiej samej wartości jak systematyczne drążenie tematu z każdej strony, zwracanie uwagi na każdy istotny detal. To naprawdę bardzo duży dorobek "Naszego Dziennika", który powinien posłużyć nie tylko takiemu organowi Sejmu, jak zespół parlamentarny, ale powinien być wykorzystany przez instytucje państwowe, choćby prokuraturę. Oczywiście, jeśli będą chciały uczciwie rozwikłać tajemnicę tragedii smoleńskiej.
Jak Pan ocenia pracę tych instytucji? - Na pewno podchodzą one bez szczególnego zaangażowania do kwestii wyjaśnienia przyczyn i okoliczności katastrofy. Trudno mi powiedzieć, z czego to wynika. W działaniach, które podejmują rząd i prokuratura, widać pewną standardowość podejścia, podczas gdy sytuacja nie jest standardowa. Odnoszę wrażenie, że niektóre instytucje chcą znaleźć pierwszy lepszy pretekst, by ogłosić pilota winnym katastrofy, a może nawet samego prezydenta Lecha Kaczyńskiego i zamknąć całą sprawę. I niektóre media im w tym sekundują. Ale zespół będzie podejmował takie działania, które mają to uniemożliwić, które w końcu wykażą, jakie były przyczyny wypadku, czy leżą one po stronie polskiej czy rosyjskiej, a jeśli po stronie polskiej, to kto powinien ponieść polityczną lub karną odpowiedzialność. Dziękuję za rozmowę.
Chiny wyprzedziły USA w konsumpcji energii Według Międzynarodowej Agencji Energii (MAE) Chiny wyprzedziły USA w zużyciu i energii i rozpoczęły nową epokę w historii energetyki, dokonały głębokich zmian w światowym rynku oraz podniosły ceny ropy naftowej i węgla w czasie ostatnich lat – stwierdzają doniesienia prasowe z 20 lipca 2010. Zużycie energii określa się za pomocą równoważnika zużycia ton metrycznych ropy naftowej (RSTRN). Tak więc Chiny w 2009 roku spaliły 2,252 miliardy RSTRN, w porównaniu z 2,170 przez USA. USA było największym konsumentem energii od wczesnych lat 1900. RSTRN dotyczy zużycia ropy naftowej, energii jądrowej, węgla, gazu ziemnego, zapór na rzekach, wiatraków i elektryczności z promieni słonecznych etc. Wzrost zużycia energii przez Chiny był bardzo szybki. Dziesięć lat temu zużycie energii przez Chiny stanowiło połowę zużycia przez USA, ale obecnie sytuacja zmieniła się, w dużej z powodu kryzysu wywołanego szwindlem na trylion dolarów spowodowanego oszustwami na rynku nieruchomości, w rezultacie których blisko połowa domów w USA ma obecnie wartość rynkową niższą niż wynoszą ich długi hipoteczne. Ten stan rzeczy poważnie osłabił tempo produkcji przemysłowej i zużycia energii w USA. Jednocześnie trzeba pamiętać, że źródła zużycia energii w Chinach i w USA bardzo się różnią. Na przykład węgiel w USA stanowi 22% konsumpcji energii a w Chinach dwie trzecie, czyli znacznie więcej niż w roku 2000, podczas gdy w zużyciu przez Chiny węgiel stanowił 57%. Jest to charakterystyczne dla zużycia energii przez Chiny i dlatego też Chiny nie popierają ograniczania spalin w atmosferze. Ropa naftowa stanowi 37% zużycia energii w USA. Zarówno USA jak i Chiny potrzebują więc postępu w wydajności sposobów spożycia energii. Na osobę w USA spożycie energii wynosi 7.1 RSTRN – mniej niż w 8.0 RSTRN w roku 2000, Natomiast w Chinach konsumpcja energii na osobę w 2009 wynosi 1,7 ton RSTRN na osobę, czyli pięciokrotnie niej niż w USA. Zapotrzebowania energetyczne wzrastają w Chinach z powodu wzrostu inwestycji w ciężki przemysł i w infrastrukturę. Różnica między USA i Chinami polega na tym, że Stany Zjednoczone w przeciwieństwie do Chin nie mają potrzeby zmian w strukturze gospodarki, podczas gdy Chiny inwestują w rozbudowę własnej gospodarki. Potrzeby zmian w USA idą po linii zmian w zwyczajach użytkowników samochodów, takich jak zmiany samochodów i innych pojazdów na bardziej wydajne, co jednak osiągane jest z dużym trudem. Dla Chin, mimo ich pozycji jako głównego konsumenta energii na świecie, równoważenie zapotrzebowania na energię jest znacznie trudniejszym zadaniem. Wielu analityków uważa, że w USA zapotrzebowanie na ropę naftową będzie się raczej zmniejszać niż rosnąć w najbliższej przyszłości z powodu wzrostu wydajności konsumpcji oraz z powodu coraz większych sankcji prawnych i regulacji mających na celu podniesienie wydajności spalania paliwa przez wszelkiego rodzaju pojazdy. Wzrost potęgi Chin idzie w parze ze zmianami w nastawieniu producentów zrzeszonych w organizacji OPEC (Organization of Petroleum Exporting Countries) takich jak Arabia Saudyjska, które dotąd planowały produkcję według wysokości konsumpcji paliwa w USA. W ostatnich latach państwa członkowskie OPEC zaczęły rozbudowywać rafinerie i baterie zbiorników wAzji. Obecnie Arabia Saudyjska eksportuje więcej paliwa do Chin niż do USA. Przed kryzysem spowodowanym oszustwami w handlu fałszywymi i nieściągalnymi długami hipotecznymi w USA, prognozy analityków spodziewały się, że Chiny staną się głównym konsumentem energii na świecie dopiero za pięć lat. Stało się to wcześniej z dwóch powodów, a mianowicie kryzysu ekonomicznego na świecie oraz nacisku politycznego na zwiększanie wydajności w zużyciu paliwa. Ocenia się, że Chinom potrzeba wzrostu inwestycji energetycznych w wysokości czterech trylionów dolarów na przestrzeni najbliższych dwudziestu lat żeby sprostać zapotrzebowaniu rosnącej gospodarki chińskiej i unikać przerw w dostawach elektryczności i paliwa. Ocenia się że Chiny muszą zbudować dodatkowe elektrownie o sile tysiąca megawatów w czasie następnych piętnastu lat, czyli tyle ile obecnie przedstawiają wszystkie elektrownie w USA razem wzięte, które budowano przez kilkadziesiąt lat. Od wczesnych lat 1990. Chiny stały się po raz pierwszy importerem energii netto, w miarę jak zapotrzebowanie zaczęło przekraczać chińską podaż, zwłaszcza po przyjęciu Chin do WTO (World Trade Organization) w roku 2001. Wówczas zapotrzebowanie Chin na paliwo wzrosło czterokrotnie więcej niż spodziewano się i w ten sposób Chiny wyprzedziły USA w spożyciu energii stając się największym konsumentem paliwa na świecie. iwo cyprian Pogonowski