Gimnastyka dla „trenera” Mimo protestów europejskich rządów w Chinach stracono 53-letniego Akmala Shaikha, poddanego brytyjskiego, który szmuglował do Chin narkotyki. Niektórzy komentatorzy podkreślali, że jest to pierwsza od kilkudziesięciu lat egzekucja białego człowieka w Chinach, podczas gdy inni kładli nacisk raczej na wątpliwości co do poczytalności skazanego. Warto zwrócić uwagę, że kara śmierci za przemyt i handel narkotykami grozi nie tylko w Chinach, ale również – w Tajlandii, a zwłaszcza – w Singapurze, gdzie jest karą jedyną. Kiedy pociąg, którym z Bangkoku przyjechałem do Singapuru zatrzymał się na stacji, wszyscy pasażerowie musieli wystawić bagaże na peron, po czym oddalić się od nich na czas kontroli, którą przeprowadzała ekipa celników ze specjalnie szkolonymi psami. Gdyby tak u kogoś coś znaleźli, pewnie nie przeżyłby tego eksperymentu. Ale też wszyscy wiedzą, że w Singapurze za narkotyki przewidziana jest wyłącznie czapa, więc podjęcie się w tych warunkach przemytu można uznać za wyjątkowo wyrafinowany sposób popełnienia samobójstwa. Samobójstwa zaś – jak wiadomo, nikomu zabronić nie można, a tylko patrzeć, jak największe postępaki uznają je za podstawowe prawo człowieka. Trochę więcej kryzysu, bardziej spektakularne objawy bankructwa systemu ubezpieczeń społecznych i płomienni bojownicy o prawa człowieka dostaną forsę na propagandę eutanazji. Eutanazja to wprawdzie nie samobójstwo, ale prawie, bo formalnie inicjatywa musi wyjść od ofiary, a nie od otoczenia, jak to ma miejsce przy aborcji. Bo jużci, dla ubezpieczalni znacznie taniej jest wynająć sobie garść pożytecznych, ale cwanych idiotów, którzy będą lobować za legalizacją eutanazji, najlepiej bez wysłuchiwania ofiary, niż pakować forsę w starego trupa, zwłaszcza w ciągu ostatnich 6 miesięcy życia. Jak bowiem obliczył przed laty pracujący we Francji prof. Lucjan Israel, koszty opieki nad chorym człowiekiem w ostatnich 6 miesiącach jego życia są równe kosztom, jakie ubezpieczalnia ponosi na opiekę nad tym człowiekiem przez cały wcześniejszy okres jego życia. Tego oczywiście nie wypada głośno mówić, natomiast można dać parę złotych płomiennym bojownikom o prawa człowieka, a oni będą już „bić na alarm” i w ogóle. Jednym z takich płomiennych bojowników jest pan Wojciech Makowski z polskiej sekcji Amnesty International, a poza tym – „trener praw człowieka”, tresujący tubylców do politycznej poprawności. Kto mu za to płaci i dlaczego – tego nie wiem, ale to nieważne, bo ciekawsza jest opinia, jaką pan Makowski wygłosił z okazji stracenia w Chinach brytyjskiego poddanego. „Kara śmierci jest okrutna, nieludzka i poniżająca. Jako taka nigdy nie może być uznana za sprawiedliwą” – powiedział. Jak widzimy – co słowo, to nieprawda. Kara śmierci jest z pewnością surowa, ale przecież wcale nie musi być okrutna. Polega ona bowiem wyłącznie na pozbawieniu skazańca życia. Może się to łączyć z d o d a t k o w y m udręczeniem, czyli zadawaniem skazańcowi zupełnie niepotrzebnych cierpień, a więc – okrucieństwem - ale przecież nie musi. Podobnie nieprawdą jest, jakoby kara śmierci była „nieludzka”. Przeciwnie – skazując kogoś na karę śmierci traktujemy skazańca jako istotę odpowiedzialną za własne czyny, a taką istotą jest przecież tylko człowiek. Nikt bowiem nie urządzi procesu koniowi, który kopnięciem zabił furmana i nie nakaże jego egzekucji. Człowiek – to co innego. Dlatego też kara śmierci jest „ludzka” i to nawet bardziej, niż kara pozbawienia wolności. Czy kara śmierci jest „poniżająca”? Tego rodzaju opinia urąga wszystkim, którzy zostali straceni, między innymi – świętym męczennikom Kościoła katolickiego. Np. wykwintna rzymska elegantka, św. Perpetua nie dopuściła do tego, by na arenie „poniżyła” ją nawet wściekła krowa, którą na nią wypuszczono. Pan Makowski pewnie o tym nie słyszał, bo i skąd? Ale opinia pana Makowskiego jest niemądra również z innego powodu. Oto skazańcowi podczas egzekucji towarzyszy nie tylko kat, ale i duchowny. Kat personifikuje sprawiedliwość, a więc – „niezłomną i stałą wolę oddawania każdemu tego, co mu się należy”, podczas gdy obecność duchownego podkreśla, że skazańcowi współczujemy, że mimo jego fatalnego położenia nadal go szanujemy. I ta równowaga jest bardzo dobra, bo sprawiedliwość bez współczucia mogłaby popaść w okrucieństwo, ale współczucie bez sprawiedliwości rychło okazałoby się pobłażliwością. To bardzo smutne, że takie rzeczy trzeba tłumaczyć „trenerom praw człowieka”, ale cóż począć – takie czasy. SM
31 grudnia 2009 Dysonans poznawczy.. Nie pamiętam, z której książki go przepisałem, ale najprawdopodobniej z pracy Dmitrija Wołkogonowa, pt ”Lenin- prorok raju, apostoł piekła”. Chodzi mi o cytat z wypowiedzi Lenina w sprawie przedstawicieli” reakcyjnego duchowieństwa”…A socjaldemokrata Lenin powiedział tak:” Im większą liczbę przedstawicieli reakcyjnego duchowieństwa uda nam się rozstrzelać, tym lepiej”(???).No właśnie, na pewno lepiej i bardziej humanitarnie, niż gdyby duchowieństwo zamęczać podczas tortur. Jeszcze lepiej byłoby podawać truciznę, byłoby jeszcze bardziej humanitarnie, ale. wtedy socjalni bolszewicy nie mieli tyle trucizny. Ale sami byli największą trucizną.. Trucizną całej cywilizacji.. Tyle, ile ONI zamordowali, zrabowali, wywrócili do góry nogami.. Na razie europejscy socjaldemokraci nie mordują „ reakcyjnego duchowieństwa”, ale zdejmują krzyże chrześcijańskie, bo obrażają uczucia innych, nawet w tej spawie wypowiedział się Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu, który krzyż- kazał zdjąć. Bo samo zdejmowanie krzyży nie obraża tubylców z cywilizacji łacińsko- chrześcijańskiej, natomiast ich widok obraża ludzi z innej cywilizacji, na przykład arabskiej. Jak ja przychodzę do kogoś w gości, to nie porywam się na przemeblowywanie mu domu..(???) A naszym domem jest od setek lat -cywilizacja łacińska.. Wystarczy obejrzeć pierwsze lepsze miasto europejskie, pełne kościołów i katedr.. Ale dlaczego wspominam o zdejmowaniu krzyży, w ramach rozmontowywania elementów cywilizacji łacińskiej. Bo- jeśli nie będzie żadnego oporu przeciw temu barbarzyństwu- przyjdzie czas na zdejmowanie krzyży z Kościołów, wprowadzenie zakazu bicia( przepraszam, politycznie poprawnych za słowo” bicie”, ale to nie odnosi się do dzieci, a do chrześcijańskich dzwonów- to chyba można”!) chrześcijańskich dzwonów i wychodzenia duchowieństwa w szatach kapłańskich na ulice „publiczne”. To tylko kwestia czasu. Po listopadowym referendum w Szwajcarii, gdzie prawica szwajcarska doprowadziła do zakazania budowy muzułmańskich minaretów, jako symboli panowania cywilizacji arabskiej nad chrześcijańską, sprawa ta została skierowana do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu przez pochodzącego z Algierii muzułmańskiego działacza, Hafida Ouardiriego . Działacz muzułmański uważa, że zakaz budowy minaretów narusza Europejską Konwencję Praw Człowieka no i chyba Obywatela. Ale nie wiem, czy Allach zaakceptowałby kiedykolwiek zabobon Praw Człowieka tak łatwo, jak zrobili to europejscy chrześcijanie, eliminując z życia Prawa Boże i zastępując je ustanowionymi przez człowieka Prawami Człowieka. Jak proces islamizacji krajów kiedyś chrześcijańskich, a dzisiaj coraz bardziej muzułmańskich, będzie postępował, tak jak postępuje obecnie, to chrześcijański europejczyk- nawet tylko z nazwy- nawet się nie obejrzy, jak będzie mieszkał w cywilizacji arabskiej, i będzie musiał się modlić wraz z Arabami do proroka Allacha.. To jeszcze trochę potrwa, chyba, że Europie przytrafi się kopia Izabeli Kastylijskiej i Ferdynanda Aragońskiego..Na razie się na to nie zanosi.. Z niecierpliwością czekam zatem na orzeczenie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, w sprawie minaretów i spodziewam się, że będzie ono podobne do orzeczenia w sprawie chrześcijańskich krzyży.. To znaczy zostaną zakazane.. Czy może Trybunał będzie po stronie minaretów(???)? -co oznaczać będzie, że muzułmanie mogą kultywować Prawa Człowieka Muzułmańskiego, też wymierzone przeciw Allachowi, a chrześcijanie takich Praw Człowieka Chrześcijańskiego nie mogą, cokolwiek pod tymi Prawami Człowieka, przez człowieka zostało ukryte.. Zresztą samo mieszanie Wszechmogącego i stawianie go ze swoją Boską Mocą poniżej wysokości Praw ustanawianych przez Człowieka jest herezją do kwadratu, co ja piszę – do sześcianu…(!!!) Pan Bóg ponad nami, a my mamy być posłuszni jego prawom, a nie prawom ustanawianym przez człowieka przeciw człowiekowi.. i przeciw Panu Bogu, co niektórzy nazywają Prawami Naturalnymi.
Jeśli Rewolucyjny Trybunał Praw Człowieka pozwoli budować minarety w miejscach publicznych, a zakaże krzyży , też w miejscach publicznych,, to znaczy, że prawo działa wybiórczo i pod dyktando.. A może i na telefon!A propos telefonu..Przypomniało mi się, jak „Prawda” przytoczyła list Adolfa Joffego ( popełnił samobójstwo!)do Trockiego( zabił go agent Stalina!), w którym zawarł swoją opinię i sąd o Leninie:” ”Nazajutrz po mianowaniu Krasina ludowym komisarzem transportu, do czego pomimo wielu zalet, zupełnie się nie nadaje, musiałem wyjechać z miasta i przed odjazdem złożyłem wizytę Władimirowi Iljiczowi. Spytał mnie, kiedy jadę. Odparłem, że nie wiem, o której odchodzi pociąg. ” To zadzwońcie do Krasina”, poradził mi Władimir Iljicz. Jego zdaniem ludowy komisarz transportu powinien wiedzieć wszystko i znać cały rozkład jazdy pociągów, nawet jeśli sprawuje te funkcję od wczoraj i nigdy przedtem nie miał do czynienia z kolejami. I tak jest ze wszystkim”(???) Ale to, że ktoś sprawuje funkcje o której nie ma pojęcia i że w ogóle nie powinien znać na pamięć godzin odchodzących pociągów- to towarzysza Joffego, nie obchodziło. I na pewno nie dlatego w 1937 roku popełnił samobójstwo. Ta bolszewicka wiara w to, że da się zorganizować i zaplanować centralnie każdy szczegół życia człowieka, to jest istota bolszewickiego myślenia o gospodarce.. Proszę się rozejrzeć dookoła.. Czy nie jesteśmy świadkami takiego samego sposobu myślenia??? Wszędzie planują, ustalają, uchwalają, decydują za na o nas, dyscyplinują nas do wykonywania kwietniowych tez leninowskich, pozbawiają odpowiedzialności, ale za to fiskalizują do granic nieprzytomności, wikłają w absurdalne prawo , które zamiast być sprawiedliwym, stanowi coraz bardziej niesprawiedliwe narzędzie tyranii. Dodajmy – demokratycznej tyranii.. Bo demokracja jest demokratyczną tyranią większości, nad wolnością jednostki.. I nie pomogą żadne Rewolucyjne Trybunały Praw Człowiek maskujące prawdziwą istotę demokracji. Już ekonomista Joseph Schumpeter, Austriak, w swojej książce:” Kapitalizm, socjalizm, demokracja”, z 1942 roku, albo w „Kryzysie państwa podatków” zauważył, że:” Demokracja w naturalny sposób prowadzi do zwiększania obciążeń fiskalnych”(!!!)I odkąd istnieje na poważnie w Europie, a więc od 1918 roku- nie prowadzi? Wszystkie kraje demokratyczne są zafiskalizowane i z tak rozdętymi długami tzw. publicznymi, że trudno obliczyć, jaka jest ich prawdziwa sytuacja finansowa.. Joseph Schumpeter chciał być” najlepszym ekonomistą świata, najlepszym jeźdźcem w Austrii i najlepszym kochankiem w Wiedniu”. Zdążył jeszcze wychować Oskara Langego na swej ekonomicznej piersi.. Ale ten nie był zbyt pojętnym uczniem, bo propagował w Polsce socjalizm interwencjonistyczny.. Pełnił wiele funkcji publicznych, należał do Polskiej Partii Socjalistycznej i napisał dzieło pt” Ostatni wkład Józefa Stalina do ekonomii politycznej”(???) Ekonomista piszący o „ekonomii politycznej”, tak jak o matematyce politycznej.. To jest dopiero curiosum! To jest dopiero dysonans poznawczy.. WJR
Jak uratować polskie finance Rząd prowadzi z Polakami bardzo ryzykowną grę pozorów. Polega ona na takim manipulowaniu finansami publicznymi, by ukryć skalę nierównowagi, zwiększyć wydatki w roku wyborczym i jakimś cudem nie zderzyć się z ustawowymi progami ostrożnościowymi. To ostatnie wydaje się jednak niemożliwością. - Polska będzie miała w 2010 roku największy deficyt finansów publicznych w tej dekadzie.- Bez zmian strategicznych proporcji w budżecie państwa zagrożona jest absorpcja niemal 280 mld zł funduszy unijnych, które musimy wydać do 2015 roku.- Ukryte zobowiązania emerytalne państw strefy euro wobec ich starzejących się społeczeństw mogą sprawić, że za 10 lat nie będzie sensu do niej wchodzić. W Polskim życiu publicznym od kilku lat panuje marazm. Nasza polityka jest bardzo hałaśliwa i antagonistyczna, ale jednocześnie w dużej mierze jałowa, rządy bowiem dokonują niewielu realnych zmian. Większość politycznej pary idzie w medialny gwizdek. Obecny rząd, który zaczynał od niesłychanie ambitnej listy 194 obietnic złożonych w exposé premiera Donalda Tuska, zrealizował po dwóch latach swojej działalności w najlepszym razie jakieś 20 procent z nich. Jego największe deklarowane sukcesy są albo wynikiem konieczności wynikającej ze zmian systemowych sprzed 10 lat (emerytury pomostowe), albo sukcesami bez treści (Partnerstwo Wschodnie), albo wreszcie sukcesami całkowicie pozornymi (pakiet klimatyczny UE). Jednak w najbliższych latach polityczny surfing na falach popularności może się skończyć. Czeka nas raczej (małe?) tsunami, które w perspektywie najbliższych 5 lat zmyje ze sceny politycznej dużą część znaczących polityków. Polityka w Polsce ma dziś szansę nabrać naprawdę nowej treści, dokonać prawdziwego mentalnego skoku. Przyczyną tego wstrząsu będzie konieczność dokonania zasadniczej reformy polskich finansów publicznych związana z osiągnięciem granicznych progów zadłużenia państwa określonych w ustawie o finansach publicznych (55 proc. PKB) i Konstytucji RP (60 proc. PKB). Jeżeli nie chcemy podążać ścieżką Włoch, Grecji czy Węgier, będziemy musieli przemyśleć i poddać politycznej debacie listę strategicznych celów, jakie realizuje nasze państwo. Problem długu publicznego jest dość wymownym podsumowaniem dwóch dekad polskiej transformacji. Zmusza on nas bowiem do krytycznego przypatrzenia się modelowi wzrostu gospodarczego III RP. Obecnie gros polskich polityków czerpie wielkie zadowolenie z faktu, że trwający wciąż głęboki kryzys gospodarczy Zachodu, który rozpoczął się w 2007 roku, właściwie ominął Polskę. Jest faktycznie czymś niezwykłym, że największe gospodarki Unii Eropejskiej skurczyły się w ostatnim roku średnio o 10 procent, podczas gdy gospodarka polska awansowała na 6. miejsce w UE (wyprzedzając Holandię) i nieprzerwanie rozwija się. Jednak fundamentalnym świadectwem narastającego problemu jest fakt, że notując największy (jedyny!) wzrost gospodarczy w Europie, Polska będzie miała w 2010 roku największy deficyt finansów publicznych w tej dekadzie, jeśli nie w ostatnich 20 latach! Budżet Polski, który od 1989 r. nigdy nie był w stanie nadwyżki ani nawet równowagi, zbliża się do niej dopiero przy wzroście gospodarczym ok. 5 procent. Niestety, w przyszłości coraz ciężej będzie nam taki poziom osiągnąć. Z jednej strony materia finansów publicznych jest bardzo zawiła i tak naprawdę bardzo niewiele osób w Polsce dysponuje całościowym oglądem spraw. Z drugiej strony, finanse publiczne to nasze wspólne pieniądze, których inwestowanie jest fundamentalną racją bytu naszego państwa, i które powinny służyć budowaniu dobra wspólnego. Jesteśmy zatem rozpięci między najwyższym, lecz dość abstrakcyjnym dobrem, a szczegółami interesującymi głównie pewien typ księgowych. Innymi słowy, aby zrozumieć problem, trzeba poświęcić odrobinę wysiłku na zapoznanie się z istotnymi detalami. Zacznijmy zatem od podstawowych faktów. Budżet państwa na 2010 rok przewiduje 249 mld zł dochodów i 301 mld zł wydatków. Oznacza to, że deficyt budżetu państwa wynieść może 52 mld złotych. To dużo więcej niż nakazywałoby rozsądne gospodarowanie finansami publicznymi. Jednak sektor finansów publicznych to o wiele więcej niż sam budżet państwa. Składają się na niego także finanse samorządów oraz fundusze celowe, takie jak te zarządzane przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych lub Narodowy Fundusz Zdrowia czy niebywale szybko rosnący Krajowy Fundusz Drogowy. Całość sektora finansów publicznych - którym to pojęciem posługują się zarówno polska Konstytucja, jak i traktaty europejskie - będzie miała zatem w 2010 roku 560 mld zł dochodów i 640 mld zł wydatków, co daje 80 mld złotych deficytu! I dopiero w taki sposób liczone zadłużenie ukazuje nam skalę istniejącej nierównowagi. W ciągu jednego roku - dodajmy, roku wyborów prezydenckich i samorządowych - polski dług publiczny skoczy z 49,8 proc. PKB do 54,7 proc. PKB. Jest to dobry przykład nałożenia się cykli gospodarczych i politycznych. Nowa ustawa o finansach publicznych zakłada, że po osiągnięciu poziomu 55 proc. PKB długu publicznego, kolejny budżet musi być zrównoważony, co oznacza skokowy ubytek co najmniej 50 mld zł z gospodarki. Jednak fakt przekroczenia tego progu może zostać stwierdzony dopiero w roku następnym, wymaga to bowiem długotrwałych rachunków statystycznych. Gabinet Donalda Tuska prowadzi obecnie z polskimi obywatelami bardzo ryzykowną grę pozorów. Polega ona na takim manipulowaniu finansami publicznymi, by ukryć skalę nierównowagi, zwiększyć wydatki w roku wyborczym i jakimś cudem nie zderzyć się z ustawowymi progami ostrożnościowymi. To ostatnie wydaje się jednak niemożliwością.
Końska kuracja Wystarczy zapytać, czy realne jest uzyskanie w przyszłym roku kwoty ok. 25 mld zł z prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych. Już sam czas ich sprzedaży - kryzys gospodarczy - wskazuje na to, że osiągane dochody nie będą najwyższe z możliwych. Po drugie, ilość i wielkość ofert również doprowadzi prawdopodobnie do zbicia ceny - jak miało to miejsce w tym roku w przypadku nieudanej próby sprzedaży energetycznej grupy Enea. Po trzecie wreszcie, nie jest bynajmniej jasny sam model prywatyzacji tych przedsiębiorstw. Dotąd Ministerstwo Skarbu Państwa preferowało inwestorów zagranicznych, którzy jak to dobitnie pokazał przypadek nieudanej prywatyzacji Warszawskiej Giełdy Papierów Wartościowych, chcieli po prostu przejąć świetny rynek. Na szczęście ostatnie deklaracje ministerstwa skarbu świadczą o tym, że po wielu latach coś wreszcie dotarło do głowy ministra Aleksandra Grada i program przypomina dziś to, co proponował rząd Prawa i Sprawiedliwości. Jest też inny problem przy sprzedaży polskiej energetyki polegający na tym, że nie będzie to żadna prywatyzacja, tylko zwyczajna renacjonalizacja, ponieważ w gronie kupujących są narodowe koncerny energetyczne niemal wyłącznie kontrolowane przez państwa. A to zakłada zupełnie inną - strategiczną, a nie czysto komercyjną - logikę decyzji. Wygląda zatem na to, że w 2010 roku oficjalnie stwierdzimy osiągnięcie takiego progu zadłużenia państwa, powyżej którego budżet musi gwarantować równowagę, a następnie powrót do poziomu zadłużenia z roku poprzedniego. Przypominam jednak, że zarówno rok 2010, jak i 2011 są latami wyborczymi. Innymi słowy, politycy będą albo kłamać, jak ostatnio na Węgrzech, albo mówić nam trudną prawdę prosto w oczy, w co (po dwóch latach rządów PO) trudno mi uwierzyć. Niezależnie od tego, nowy premier - ktokolwiek nim będzie - będzie musiał zaaplikować Polsce końską kurację. Nie wiem, czy politycy PO, którzy obecnie pławią się w wysokim poparciu społecznym, zdają sobie sprawę z ilości politycznego piwa, które obecnie warzą i które już za dwa lata będą musieli wypić. Ale także nie mam pewności, że politycy PiS są gotowi na radykalne posunięcia w przypadku kolejnego niespodziewanego zwycięstwa wyborczego.
Archaiczna konstrukcja budżetu Bo problemem jest bowiem nie tylko posiadanie przez polskie elity polityczne precyzyjnego planu działania, czyli uzgodnienie decyzji, gdzie ciąć i jakie podatki podwyższać. Dziś wydaje mi się to niemożliwe. Problemem zasadniczym jest sama konstrukcja polskiego budżetu. Po pierwsze, jest to budżet jednoroczny, uniemożliwiający de facto średniookresowe planowanie, z definicji utrudniający stabilizację projektów inwestycyjnych i niesłychanie podatny na polityczne decyzje. Próba unikania tego problemu skończyła się inną chorobą, którą jest wpisywanie wydatków w ustawy i w ten sposób pozbawianie rządu możliwości reagowania na bieżące zmiany w otoczeniu gospodarczym. Po drugie, ma on archaiczną strukturę działową, tzn. określa podmioty lub dziedziny, które otrzymują publiczne pieniądze, ale nie ukazuje nam funkcji i zadań, które one realizują. Właściwie bez wprowadzenia budżetowania zadaniowego - czyli przypisania kwot konkretnym funkcjom - reformowanie jest więc w dużej mierze błądzeniem, ponieważ nie wiadomo, co dokładnie można ciąć. Tego typu budżet, kompatybilny z celowymi budżetami Unii Europejskiej, powstał już 3 lata temu, niestety, ekipa PO wstrzymała prace nad jego doskonaleniem i przedstawiła swoją pierwszą oficjalną wersję dopiero w tym roku. Stracono tylko cenny czas potrzebny na dopracowanie wielu istotnych szczegółów technicznych. Po trzecie, całkowicie chora jest struktura wydatków polskiego budżetu. Studiując dokument, dowiemy się, że największe jego pozycje to: 80 mld zł na "Rozliczenia różne", tj. głównie subwencje dla samorządów, 72 mld zł na "Obowiązkowe ubezpieczenia społeczne", czyli dotacja budżetowa do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, 35 mld zł na "Obsługę długu publicznego", 19 mld zł to "Obrona narodowa", czyli dysfunkcjonalna pseudozawodowa armia i głodzony od dwóch lat polski przemysł zbrojeniowy, 12 mld zł pójdzie zaś na "Pomoc społeczną", czyli m.in. amortyzację rosnącego bezrobocia. Podstawowy wydatek prorozwojowy (jeśli nie liczyć dotacji szkolnej dla samorządów) znajduje się dopiero na 6. pozycji z kwotą 11,5 mld zł na archaiczne szkolnictwo wyższe. A jeszcze niespodziewanie urósł nam poza budżetem kolejny worek z długiem w postaci Krajowego Funduszu Drogowego, który przez zaciągnięcie pożyczek lub emisję obligacji gwarantowanych przez państwo (czyli liczonych do długu) wyda w przyszłym roku ok. 18 mld zł ponad to, co dostanie z opłat i dotacji europejskich.
Zagrożona absorpcja środków unijnych Kolejne pytanie brzmi, jak ciąć budżet, skoro około 70 proc. wydatków jest usztywnionych, tzn. wymaga zmian ustaw? Przez dwie ostatnie dekady kolejne grupy interesu walczyły, by wpisać w ustawy swoje przywileje - wcześniejsze emerytury górników, policjantów czy żołnierzy - co kosztuje nas właściwie tyle samo, co osławiony KRUS (15 mld zł). Ale milicjanci, żołnierze i górnicy to jednak filary społeczeństwa PRL i ich interesy nie zniknęły z przestrzeni społecznej w 1989 roku. Dziś zresztą, gdyby nawet zlikwidować w ogóle KRUS i pozbawić emerytur miliony tych "okropnych antyrozwojowych" rolników, niewiele by to dało, skoro stanowią one "jedynie" ok. jedną szóstą całego deficytu. Również przywrócona przez PiS automatyczna indeksacja rent i emerytur przy 3,5-procentowej inflacji w tym roku będzie poważnym obciążeniem budżetu w roku przyszłym. Piątym fundamentalnym problemem jest doktryna praw nabytych, na której straży stoi Trybunał Konstytucyjny. Zgodnie z nią, nie ma praktycznie możliwości odbierania już raz przyznanych przywilejów - takich, jak uprawnienie do przejścia na wcześniejszą emeryturę - i poprzestać można tylko na zmianie rozwiązań, obejmujących nowych pracowników. Sprawia to, że wymierne efekty zmian będą odczuwalne dopiero za wiele lat. Również potrzebne i propagowane dziś przez ministrów Jacka Rostowskiego i Michała Boniego podwyższenie wieku emerytalnego wynikające z wydłużającej się długości życia Polaków może przynieść skutki dopiero w przyszłości. Politykom zostanie zatem zarządzenie radykalnej kontroli nad przyznanymi już rentami i zwolnieniami lekarskimi, co z pewnością nie przysporzy im poparcia społecznego. Jednak najgorsze wydaje się to, że bez zmian strategicznych proporcji w budżecie państwa zagrożona jest dziś absorpcja niemal 280 mld zł funduszy unijnych, które musimy wydać do 2015 roku. W kilku sektorach - takich, jak inwestycje kolejowe - już dziś widać, że się to nie uda. A w naszym przypadku współfinansowanie wydatków unijnych jest niejednokrotnie jedyną formą wydatków rozwojowych. Należy pamiętać, że niedługo zaczyna się rewizja budżetu UE na jego półmetku, a za dwa lata rozpoczną się negocjacje wokół kolejnego budżetu na lata 2014-2021, które toczone będą pod naciskiem państw płatników (czyli Niemiec, Wielkiej Brytanii, Holandii, Finlandii, Szwecji) chcących odciążyć swoje budżety, by szybciej poradzić sobie ze skutkami dzisiejszego kryzysu. Niewykorzystane dziś pieniądze mogą zatem już do nas nie wrócić na te same cele, zwłaszcza jeśli priorytetem UE będzie tzw. zielony wzrost.
Wzrost oparty na długu Wydaje się, że Polski wzrost gospodarczy oparty jest w obecnej dekadzie nie tylko na bezpośrednich inwestycjach zagranicznych, rosnącej konsumpcji wewnętrznej czy transferach pieniędzy od kolejnej fali polskiej emigracji. W zbyt dużym stopniu wzrost ten bazuje na powiększającym się nieprzerwanie od 20 lat długu publicznym. Fundamentalny problem polega na tym, że zadłużenie polskiego państwa nie ma charakteru inwestycyjnego, lecz po prostu konsumpcyjny (welfare). Do czasu wejścia do UE nie mieliśmy żadnych szans na budowę nowych autostrad, szybkich linii kolejowych, ośrodków badawczych czy silnych uniwersytetów. Polskie państwo przerzuciło ciężar rozwoju na barki polskich przedsiębiorców, w minimalnym stopniu biorąc na siebie ryzyko rozwojowe (tzw. efekt crown-in). Zamiast tego konsumowało dostępne kapitały, wypychając prywatne inwestycje (tzw. efekt crown-out). Innymi słowy, od dwudziestu lat żyjemy na kredyt konsumpcyjny, a nie inwestycyjny. Leszek Balcerowicz może dziś po raz kolejny pouczać nas, że Polsce potrzebna jest kolejna fala prywatyzacji. Ale nie byłoby tak, gdyby zawczasu rozumiał on, że ukrytym skutkiem i kosztem reform gospodarczych ostatnich 20 lat, których wszak był architektem, jest utrzymywanie wskaźnika bezrobocia na akceptowalnym poziomie poprzez ciągłe zmniejszanie wielkości siły roboczej. Dokonywało się to albo poprzez powiększanie grona wcześniejszych emerytów (choć rozpoczął to już Wojciech Jaruzelski w czasie stanu wojennego), albo poprzez wypychanie wyżu demograficznego na rynki pracy UE (na początku obecnej dekady). Niezaprzeczalnie dzisiejsza dobra kondycja polskiej gospodarki jest w dużej mierze skutkiem brutalnych nieraz działań twardych reformatorów. Ale w dużej części jest także skutkiem krytykowanych wówczas decyzji poprzedniego rządu, by obniżyć podatki i składki. Można zatem postawić pytanie retoryczne: co byłoby dziś z Polską, gdyby była już w strefie euro jak Słowacja (tracąc 30 proc. konkurencyjności), a Polacy nie mieli środków na konsumpcję? Istnieje za naszą południową granicą wspaniały przykład tego, co można nazwać roztropną polityką finansową. W Czechach dług publiczny wynosi zaledwie ok. 30 proc. PKB. W Nowej Zelandii nie ma progów ostrożnościowych, ale tamtejsza klasa polityczna uważa, że "roztropny poziom długu" to około 20 proc. PKB. Są to poziomy w dzisiejszej UE właściwie niespotykane (nie mówiąc już o USA czy Japonii). Ukryte zobowiązania emerytalne państw strefy euro wobec ich starzejących się społeczeństw mogą sprawić, że za 10 lat nie będzie sensu do niej wchodzić. Za 20 lat Polska może gwałtownie podążyć zachodnią ścieżką. Mamy zatem około dwudziestu lat, by przestawić nasz rozwój i wzrost na nowe tory innowacyjnej przedsiębiorczości wspomaganej przez państwo, budowę kilku narodowych koncernów, tworząc przy tym podstawy dla demograficznej odbudowy społeczeństwa, czyli wspierając polskie rodziny. Pytanie tylko, czy problem ten dostrzegą polscy politycy i dziennikarze. Jan Filip Staniłko
Plany masońskich reform Wśród pozostałości po Archiwum działającej w okresie międzywojennym Wielkiej Loży Narodowej Polski znalazł się m.in. dokument „Notatka o wzmożeniu działalności wolnomularstwa polskiego” z 13 maja 1937 roku. Tekst ten sygnowany literami H.M. będącymi inicjałem Tadeusza Gliwica. W tym miejscu może pojawić się pytanie — jak to inicjałem, skoro nie zgadza się ani jedna litera? A jednak skrót ten był inicjałem używanego przez niego „imienia zakonnego” — Hipolit Matada. „Imię zakonne” to określenie pseudonimu organizacyjnego stosowane w niektórych odłamach wolnomularstwa. Zwyczaj przybierania imion pierwotnie wywodzi się z masonerii jakobickiej lecz z czasem uległ upowszechnieniu i był dość często stosowany w polskim stowarzyszeniu w okresie międzywojennym. Pod tym pseudonimem „brat” znany był w strukturach wolnomularskich i ono też figurowało na wszelkich dokumentach organizacyjnych. Kim był autor wspominanej „Notatki…”? Tadeusz Gliwic, syn przedwojennego Ministra Przemysłu i Handlu, od 1934 roku był członkiem pracującej w Warszawie loży „Kopernik”. W latach 1937-38 członek loży Staszic w Sosnowcu. Począwszy od 1937 wchodził w skład grona urzędników Wielkiej Loży Narodowej Polski. Po wojnie był współzałożycielem konspiracyjnej loży wolnomularskiej „Kopernik” pracującej w Warszawie już od 12 lutego 1961 roku kiedy to ośmiu przedwojennych wolnomularzy dokonało rytualnego obudzenia. W grudniu 1991 roku gdy powołano do życia Wielką Lożę Narodową Polski został jej pierwszym Wielkim Mistrzem. W rok później słyszeliśmy o reaktywowaniu w Polsce Rady Najwyższej 33 i ostatniego stopnia Rytu Szkockiego Dawnego Uznanego z Tadeuszem Gliwicem jako Suwerennym Wielkim Komandorem. Mimo, iż przez całe życie związany był z wolnomularstwem regularnym i: „z racji surowych reguł swej obediencji zakonnej nie uznawał wolnomularzy innych rytów za regularnych” był przez nich ciepło wspominany. Regularność nie przeszkadzała mu w popieraniu współpracy między redakcjami obu istniejących w Polsce czasopism wolnomularskich. Miała to być „masońska ekumenia w praktyce”. Tadeusz Gliwic był czynnym wolnomularzem do momentu gdy jak czytamy w nekrologu zamieszczonym na łamach liberalnego „Wolnomularza Polskiego” „19 maja 5994/1994 odszedł na Wieczny Wschód Br.: TADEUSZ GLIWIC senior wolnomularzy polskich, pierwszy Wielki Mistrz odrodzonej Wielkiej Loży Narodowej Polski, Suwerenny Wielki Komandor 33° Rytu Szkockiego Dawnego, Uznanego”. Począwszy początku lat 30-tych wśród wolnomularzy europejskich daje się zauważyć zaniepokojenie przybierającymi w wielu krajach na sile akcjami antymasońskimi. Również w Polsce pojawiają się głosy krytyczne w stosunku do wolnomularstwa a nawet odwołania do projektów sojuszu polskiej prawicy i hitleryzmu, gdyż oba te narody są powołane „do wyleczenia świata z zarazy masońskiej”. Obronę miała tu stanowić większa aktywność ze strony polskich „braci”. Spoglądając na tekst „Notatki…” należy jednak pamiętać, że w nauce Kościoła katolickiego krytykowano totalizm co ks. Józef Kobyliński argumentował tym, iż „państwo totalne z zasady jest ateistyczne, świadczą o tem z jednej strony założenia ideowe, z drugiej praktyka np. krwawe prześladowania w Bolszewji, a ostatnio kulturkampf niemiecki”. Pisząc o „zdecydowanej postawie, jaką po stronie faszyzmu zajął Kościół Rzymski” autor cytowanego dokumentu zdaje się nie dostrzegać faktu, że 14 marca 1937 roku papież Pius XI podpisał potępiającą nazizm encyklikę „Mit brenneden Sorge”. W kilka dni później 19 marca 1937 ujrzała zresztą światło dzienne również skierowana przeciw „bezbożnemu komunizmowi” encyklika „Divini Redemptoris”. Jeżeli gdzieś Kościół występował przeciw wolnomularstwu to traktował to jako konieczność obrony „Kościoła oraz naszych tradycji i ideałów religijnych i narodowych przed napaściami i przewrotną działalnością masonerii, wolnomyśliciela, radykalizmu i sekciarstwa, które panoszą się i krzewią w Polsce, korzystając z wybujałej wolności”. Podkreślano, że dając człowiekowi wolność wyznania i uzewnętrznianie wyznawanych przekonań religijnych innych niż w Kościele rzymskokatolickim „daje się mu możliwość wynaturzenia bezkarnie najświętszych obowiązków, uchylania się od nich, porzucenia niezmiennego, aby zwrócić się ku złemu”. Niezależnie od intencji sam fakt dążeń do nasilenia działalności mógł tylko wzmacniać i tak liczne podejrzenia przeciwników. I z pewnością oświadczenie „celem naszej działalności w obecnej epoce powinno być przetwarzanie umysłowości jednostek w duchu idei wolnomularskich” wzbudziłoby szereg kontrowersji.W przedrukowanym poniżej dokumencie zachowano strukturę i styl oryginału. W kilku miejscach uwspółcześniono jedynie nieco język dostosowując pisownię do obecnie przyjętych zasad. Wszystkie podkreślenia w cytowanym tekście zostały powtórzone za oryginałem.
Notatka o wzmożeniu działalności wolnomularstwa polskiego Epoka nasza charakteryzuje się przegrupowaniami sił społecznych i coraz wyraźniejszym ich skupianiem dookoła dwóch, jasno zarysowanych i przeciwstawnych centrów: nacjonalizmu i walki klas. Mimo tej przeciwstawności obie ideologie, pretendujące do zapanowania nad światem, mają wspólną cechę, która uderzyć może każdego, kto rozumie, że najważniejszą realnością życia społecznego jest sam człowiek.Tą wspólną linią jest degradacja jednostki wobec państwa i odrzucenie zasad humanizmu.Państwa totalne i doktrynalne, czy są one wytworem reakcyjnego nacjonalizmu, czy międzynarodowej idei walki klasowej, jednakowo negują wolność myśli i indywidualność człowieka. Odrzucają one cele duchowego rozwoju jednostki, do których wolność ta jest konieczna i stawiają na ich miejsce założenia racji stanu, dążące do osiągnięcia celów przez doktrynę wytkniętych. Poziom obecnych środków jakie do tego służą leży o wiele niżej średniej wartości moralnej społeczeństw.W ten sposób wywierany jest nieustanny nacisk na ludzkość, który drogą przymusowej tresury od lat dziecięcych obniża poczucie godności etycznej człowieka, pozbawia go własnego sądu o życiu, uniemożliwia jego rozwój indywidualny i przez to przeciwstawia się celowi życia jednostki.Wpływ ten dąży do operowania wielką i jednorodną masą ludzką, jako ślepym narzędziem swoich celów i stanowi przez to poważne zagrożenie dla przyszłości rodzaju ludzkiego.W obliczu tego zagrożenia skupić się muszą wszystkie siły duchowe świata, dla których «nic co ludzkie nie może zostać obojętne». Zdecydowana postawa, jaką po stronie faszyzmu zajął Kościół Rzymski, sprawia że najbliższym niebezpieczeństwem jest to, które grozi ze strony połączonych sił reakcji i klerykalizmu. Siły te organizują się obecnie w wielu krajach ze szczególną intensywnością, a kler ożywiony jest duchem bojowym w przewidywaniu nowej epoki rozwoju Kościoła. Największe nasilenie akcja ta może przybrać w Polsce, gdzie względy polityki wewnętrznej skłaniają rząd do coraz ciaśniejszego sojuszu z duchowieństwem.Szerokie masy ludności w Polsce widzą tylko dwa obozy ideowe — albo reakcyjny nacjonalizm popierany potęgą Kościoła i otaczany przez rząd coraz troskliwszą opieką, albo komunizm prześladowany przez oba te czynniki i zdyskwalifikowany praktyką rosyjską. Na horyzoncie ideowym Polski nie widać dotąd żadnego innego sygnału. A jednak istnieje w naszym kraju garść ludzi, którzy odrzucają obie te formy, rozumiejąc że bez wolności ducha nie może być ani sprawiedliwości, ani szczęścia. Stojąc pomiędzy przeciwnymi biegunami i nie wybierając żadnego z nich, ludzie ci ponad zmiennością metod i poglądów widzą nieprzemijalną istotę rzeczy, wyrażającą się w człowieku. Widzą oni, że jakkolwiek określałyby filozofie odległe cele ludzkości, celem człowieka będzie rozwinięcie potencjalnych możliwości leżących w jego psychice, w kierunku Prawdy, Mocy i Piękna. Tymi ludźmi jesteśmy my — wolnomularze, a budowanie samego siebie po linii własnej indywidualności, rozwijanej w świetle tych zasad, jest osią idei wolnomularskiej. Ta idea i wypływające z niej poglądy na życie jednostki i społeczeństwa, pozostaje w Polsce w ukryciu, jak przysłowiowe światło pod korcem. W grze ścierających się sił nie mają one znaczenia i nie wychodzą poza krąg wolnomularzy, których w Polsce jest mniej niż jeden na sto tysięcy.W okolicznościach dzisiejszych, pośród prądów i zdarzeń które zdawałoby się, są jak najbardziej niepomyślne dla naszego ruchu, ta mała garstka ludzi musi uświadomić sobie z całą jasnością, że jest zaczynem polskiej przyszłości. Ludzie pewni swojej prawdy i znający swój cel nie mogą być pokonani duchowo. Cały świat patrzy dziś na bankructwo idei, które ostatnie słowa już wypowiedziały. W obliczu eksperymentów doktrynalnych, które już zawiodły albo oczekują zbliżającego się końca, wolnomularstwo stoi ze swymi nie roztrwonionymi skarbami, jak spichlerz pełen zboża w kraju ginącym z głodu. Jeśli jego wrota zostawimy zamknięte, nie będziemy mogli powiedzieć, żeśmy spełnili nasz obowiązek wobec ludzi. Ziarno zbyt długo przechowywane w ukryciu, stanie się niezdatne do siewu, albo nie znajdzie już gleby, w której by mogło wyrosnąć. Rozważając te sprawy, nie tracę z pamięci tradycji naszego Zakonu, według których nie bierze on, jako organizacja, czynnego udziału w ruchach politycznych, czy religijnych.Nigdy jednak nie przestało być zadaniem wolnomularstwa oświecanie dusz pozostających w stanie mroku. To zadanie, dziś więcej niż kiedykolwiek, wymaga naszej świadomie zorganizowanej aktywności. Żyjemy w epoce dążącej do wyraźnego określenia wzajemnych pozycji ideowych, do zgrupowania sił, do ujęcia dążeń w lapidarne hasła, do zdynamizowania wszelkich energii przed oczekiwaną rozgrywką.Jakaż teza wyrazi nasze stanowisko wobec życia i kierunek naszej woli wewnętrznej w dzisiejszym świecie, gdzie klęskę poniosą przede wszystkim ci, którzy pozostaną milczący i bezczynni? Przekonanie o ostatecznym zwycięstwie naszych idei w świecie nie powinno nas łudzić co do odległości, jaka nas dziś jeszcze od tego celu dzieli. W obecnym stanie rzeczy wolnomularstwo polskie stoi w obliczu zorganizowanych i gotowych do natarcia sił, będąc same pozbawione przygotowania zarówno do obrony, jak i do kontrakcji. Nie może ono liczyć zupełnie ani na jakiś wypracowany plan działania w razie ataku, ani na żadne sympatie w społeczeństwie, karmionym fantastycznymi bajkami o naszych celach. W tych warunkach, kiedy polityka wewnętrzna rządu wymagać będzie zlikwidowania wolnomularstwa, dla pozyskania sojuszników w akcji politycznej, -- likwidacja taka nie tylko nie trafi na żaden opór moralny idący z poczucia naszej własnej siły, ale nie obudzi żadnego protestu w społeczeństwie. Znikniemy wówczas z życia nie wydawszy nawet głosu któryby pozwolił temu społeczeństwu ocenić czym właściwie jesteśmy. W chwili obecnej stoją przed nami te same zagadnienia, jakie powinniśmy byli ustalić i rozwiązać od początku, zagadnienia podstawowe dla każdej organizacji i każdego rodzaju aktywności. Są to c e l e, m e t o d y i ś r o d k i działania. Nie mam tu na myśli skrystalizowanych zasad i wskazań ogólnych, które ideologia wolnomularska od dawna już na całym świecie ugruntowała, ale plan akcji bieżącej, zastosowany do wymagań do wymagań chwili i warunków w Polsce. W tym rozumieniu sądzę, że celem naszej działalności w obecnej epoce powinno być przetwarzanie umysłowości jednostek w duchu idei wolnomularskich. Idee te są zbyt mało rozpowszechnione, nie tylko jako wyraz ducha masońskiego, ale jako pewna forma społecznego myślenia nacechowanego wolnością poglądów, tolerancją i humanitaryzmem. Zasady te są z reguły nieobce tam gdzie kształtuje się umysł i charakter młodych pokoleń, mających stanowić przyszłość kraju. Jednym z najważniejszych naszych zadań będzie rozpowszechniać te zasady wśród młodzieży, pomimo trudności, jakie ta praca w obecnych warunkach przedstawia. M e t o d y działania powinny w pierwszym rzędzie objąć wypracowanie planu naszej wzmożonej działalności. Aktywność ta winna być rozwinięta w dwóch kierunkach: wewnętrznym i zewnętrznym. Pierwszy obejmuje wpływ na wolnomularzy, drugi — na społeczeństwo. Plan ogólny niezbędnych reform nakreślić można stawiając następujące tezy i wypływające z nich wnioski:
A. W zakresie wewnętrznym:
Teza 1. Wolnomularstwo polskie winno się składać z braci głęboko oddanych ideom Zakonu i mających wolę ich realizowania w życiu.
Wnioski: a) przeprowadzenie selekcji w obecnym składzie braci;
b) zreformowanie systemu rekrutacji.
Teza 2. Poziom wiedzy wolnomularskiej wśród braci winien być znacznie podniesiony i odpowiadać ich hierarchicznym stopniom.
Wnioski: a) zreorganizowanie systematycznej nauki dla każdego ze stopni;
b) zrewidowanie, pogłębienie i dopełnienie rytuału wszystkich stopni oraz rytuału inicjacji;
c) ścisłe przestrzeganie rytuału i hierarchii.
Teza 3. Loże winny przeprowadzić dyskusje nad zakresem i kierunkiem swej działalności, ujmując ją w plan wskazujący cele, metody i środki działania.
Teza 4. Wzajemne stosunki Lóż winny być bliższe, a prace, wynikające z przyjętego planu działania, — ściśle skoordynowane.
Teza 5. Zagadnienia bieżącego życia społeczno-politycznego winny być częściej tematem wspólnych narad i wiązać się z planem wpływów i działalności poszczególnych lóż.
B. W zakresie zewnętrznym:
Teza 6. Należy zaznajomić społeczeństwo polskie z zasadami ideowymi i etycznymi wolnomularstwa, jak również z jego historią w Polsce, drogą rozpowszechniania broszur przez nas wydawanych.
Teza 7. Należy zorganizować wpływ ideowy na młodzież.
Teza 8. Należy zorganizować wpływ wychowawczy na dzieci, aby przeciwdziałać wpajaniu w nie militaryzmu, nacjonalizmu i klerykalizmu.
Teza 9. Należy rozwinąć szerszą działalność prasową.
Teza 10. Należy dążyć do jak największego rozwoju stosunków z organizacjami wolnomularskimi na całym świecie.
Przedyskutowanie tych dziesięciu tez we wszystkich Lożach może być punktem wyjścia do rozbudzenie ich żywotności, przeprowadzenia koniecznych reform i nakreślenia planu działania na przyszłość.
Wprowadzenie ich w życie w pełnym zakresie winno wytworzyć aktywny zespół mocnych ludzi, którzy potrafią nie tylko stawić czoło nadchodzącym wypadkom dziejowym, ale wielkim ideom masonerii utorować drogę. H.M. 13.V.37. Norbert Wójtowicz
Migalski: Nie ubecki, a esbecki kapuś Prof. Jan Iwanek, były agent SB, wygrał proces cywilny z byłym wojewodą śląskim. Choć prof. Jan Iwanek był inicjatorem akcji sprzeciwu środowiska akademickiego wobec ustawy lustracyjnej, to jednak za takie stwierdzenie ma go przeprosić Tomasz Pietrzykowski, były wojewoda śląski. Sąd stwierdził bowiem, że swoją akcję prof. Iwanek zainicjował nie na forum Instytutu Nauk Politycznych i Dziennikarstwa - jak stwierdził Tomasz Pietrzykowski - ale na posiedzeniu Rady Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego. I za tę nieścisłość mają się należeć Iwankowi przeprosiny. Profesor Jan Iwanek, dyrektor Instytutu Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UŚ, wytoczył Tomaszowi Pietrzykowskiemu, byłemu wojewodzie śląskiemu, a obecnie adiunktowi na uniwersytecie, proces o ochronę dóbr osobistych, gdyż poczuł się urażony publikacjami na temat jego współpracy z SB oraz postępowania w związku z lustracją w środowisku akademickim. W swoich publikacjach Pietrzykowski uznał, iż dr Marek Migalski, europoseł PiS, płaci cenę za swój sprzeciw wobec powierzenia kierownictwa instytutu profesorowi, "który w przeszłości był świadomym tajnym współpracownikiem służby bezpieczeństwa, a po 1989 roku nie tylko nie ujawnił swojej przeszłości, ale pod szyldem obrony standardów akademickich zainicjował w kierowanym przez siebie instytucie akcję sprzeciwu wobec ustawy, na mocy której miałby złożyć oświadczenie lustracyjne". Wczoraj Sąd Okręgowy w Katowicach uznał, że Pietrzykowski naruszył dobra osobiste Iwanka. Wprawdzie sąd przyznał, że Iwanek był rzeczywiście inicjatorem akcji sprzeciwu naukowców wobec ustawy lustracyjnej przed zakwestionowaniem niektórych jej przepisów przez Trybunał Konstytucyjny, ale nie działo się to w kierowanym przez niego Instytucie, lecz na forum Rady Wydziału Nauk Społecznych UŚ. Przeprosiny mają zostać opublikowane na łamach uczelnianego miesięcznika "Gazeta Uniwersytecka", w którym w marcu 2008 roku ukazał się artykuł Pietrzykowskiego na temat prof. Iwanka. Jeśli pozwany nie przeprosi, oświadczenie będzie mógł na koszt Pietrzykowskiego opublikować sam Iwanek. Profesor pozwał do sądu także Marka Migalskiego, który nazwał Iwanka "ubeckim kapusiem". Proces został zawieszony, gdyż europosła chroni immunitet i nie może odpowiadać przed sądem. Migalski zapewniał, że chce sprawę wyjaśnić, ale sam nie może zrzec się immunitetu, a pozywający nie zdołali sformułować skutecznego wniosku w tej sprawie. Takie podanie dopiero 16 grudnia 2009 roku trafiło do Jerzego Buzka, przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Migalski w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" przyznał, że popełnił błąd, nazywając Iwanka "ubeckim kapusiem" i może za to przeprosić, ale równocześnie nazwie profesora "esbeckim kapusiem". "Jak Państwo zapewne wiecie, Iwanek w latach 70. kapował na kolegów ze studiów i donosił na SB, a dziś ściga mnie po sądach za pomówienie. W razie przegranej nie będę mógł pracować w żadnej uczelni wyższej, bo nie będę miał nieposzlakowanej opinii koniecznej do wykonywania zawodu nauczyciela akademickiego. Iwanek będzie mógł spokojnie nauczać młodzież i sprawować wszelkie funkcje na uniwersytecie (pozwalają mu na to prawo i koledzy po fachu, którzy w jego donosicielstwie w czasach PRL nie widzą niczego zdrożnego)" - napisał Migalski w swoim blogu. Iwanek potwierdzał fakt swojej współpracy z SB. Został zarejestrowany jako TW "Piotr". Do jego kontaktów ze służbami komunistycznymi miało dochodzić w czasie, gdy był studentem. Później - jak podnosi profesor - miał zerwać te kontakty. Marcin Austyn
Pamięć jak w banku Świąteczno-noworoczne przemówienie Donalda Tuska, w którym kiwał się na obie strony i życzył Polakom "Nowego Roku bez kaca", to bez wątpienia jedno z najbardziej "szczerych" publicznych wystąpień premiera, nie licząc wzmianki o paleniu kiedyś tam trawki czy chęci zamordowania sędziego piłkarskiego Howarda Webba. Pewna starsza pani, słuchając tego wystąpienia, zauważyła, że premier, ostrzegając przed kacem, pewnie myślał o sobie, bo chyba nie o niej. Ale jakże wielka jest polityka miłości Donalda Tuska, tak konsekwentnie realizowana przez ostatnie dwa lata. Obejmuje ona także babcie, tym bardziej kochane, gdy przed wyborami oddadzą wnukom swoje dowody osobiste. Kolejny "dowcip" premiera przesuwa po raz kolejny granicę przyzwoitości w polityce, za którą jest już tylko miejsce dla Janusza Palikota, rwącego się do władzy nowego kandydata na premiera. Chyba że nastąpi wreszcie jakieś otrzeźwienie społeczeństwa zaczadzonego wysokimi wciąż słupkami poparcia dla PO i rządu podawanymi przez "Grupę Trzymającą Sondaże". Pewnych symptomów zmian w odbiorze opinii publicznej można się doszukać w najnowszym sondażu GfK Polonia przygotowanym na zlecenie "Rzeczpospolitej" jeszcze przed "antykacowym" wystąpieniem premiera. 81 proc. badanych uważa, że rząd nie spełnia ich oczekiwań, a jedynie 13 proc. popiera poczynania ekipy Donalda Tuska. Jeszcze rok temu zadowolonych było prawie 30 proc. badanych. Wynik ten potwierdza odpowiedź na inne pytanie: Czy mijający rok był pod względem politycznym gorszy od poprzedniego? "Tak" powiedziało 33 proc. badanych, "nie" - jedynie 10 procent. Trudno stwierdzić, na ile spadające notowania rządu są wynikiem kryzysu, a na ile afer, które namnożyły się wraz z rządami Platformy Obywatelskiej. Jeśliby przyjąć zapewnienia rządu o naszej doskonałej sytuacji gospodarczej na tle innych państw europejskich, to źródłem zmiany nastrojów i ocen muszą być afery: stoczniowa, hazardowa, przetargowa i podsłuchowa. Ostatnie przesłuchanie w roli świadka posła Zbigniewa Wassermanna arbitralnie odwołanego wcześniej z komisji hazardowej wzbudziło zrozumiałe zainteresowanie mediów. Można sądzić, że w odbiorze opinii publicznej konfrontacja ta wypadła niekorzystnie dla prorządowej części komisji hazardowej. Po pierwsze dlatego, że wykazała merytoryczną kompetencję posła Wassermanna wiarygodnie wyjaśniającego kwestie, które - zdaniem członków komisji - miały go pogrążyć. Szczególnie chodziło tu o przypadek Zbigniewa Macioszka zatrudnionego w gabinecie politycznym Zbigniewa Wassermanna, gdy ten w 2007 roku pełnił funkcję ministra koordynatora służb specjalnych. "Odkryto", że Macioszek w latach 1993-1995 pracował w Ministerstwie Przekształceń Własnościowych, gdzie zajmował się Narodowymi Funduszami Inwestycyjnymi, po czym znalazł zatrudnienie w I NFI. Ujawniono także "podejrzane" zatrudnienie się Macioszka w Casinos Poland tuż po zakończeniu pracy w biurze koordynatora służb specjalnych. Zbigniew Wassermann miał podobno rekomendować Macioszka władzom tej spółki Skarbu Państwa. Podejmowane przez członka komisji hazardowej posła PO Jarosława Urbaniaka próby wikłania świadka Wassermanna w jakieś wyjaśnienia w sprawie zatrudnienia Macioszka w Casinos Poland spełzły jednak na niczym. Poseł Platformy nie potrafił dać sobie rady z materią sprawy, a prezentowana przez niego logika, którą podobno zajmuje się zawodowo, obnażyła jedynie tendencyjność i nielogiczność dowodzenia własnych racji. Przy tej okazji mogliśmy się jeszcze raz przekonać, że dla niektórych posłów obecność w obserwowanej przez kamery telewizyjne komisji sejmowej jest przede wszystkim okazją do zabłyśnięcia i zwrócenia na siebie uwagi. Tak było, gdy poseł Urbaniak "pomylił się", nazywając gabinet polityczny posła Wassermanna "biurem politycznym". Miało być inteligentnie, dowcipnie, a wyszło żałośnie. I ten przekaz z pewnością dotarł do opinii publicznej, która odsunięcie od pracy w komisji hazardowej posłów Zbigniewa Wassermanna i Beaty Kempy oceniła negatywnie. Opinia ta ugruntuje się, gdy Sejm zaakceptuje ekspertyzę Biura Analiz Sejmowych, że członkiem komisji hazardowej nie może być świadek, który przed nią zeznawał. Wyczerpujące i ścisłe wypowiedzi posła Zbigniewa Wassermanna wykazały brak kompetencji członków komisji hazardowej, poza logicznym posłem Franciszkiem Stefaniukiem z PSL. Był to dla Wassermanna zasłużenie zwycięski pojedynek. I jak memento zabrzmiała jedna z jego wypowiedzi, że w Polsce nadal nie ma instytucji, która podjęłaby się certyfikacji "jednorękich bandytów". To znaczy, że jesteśmy ciągle daleko od prób uregulowania polityki państwa w stosunku do zagrożeń, które niesie ze sobą hazardowy sektor naszej gospodarki. Nic dziwnego, że komisja hazardowa ma problemy ze znalezieniem nawet ekspertów, którzy podjęliby się ryzyka doradzania komisji. Jej polityczny, propagandowy i tendencyjny charakter jest nad wyraz widoczny. Rząd chce wyjść z afery hazardowej bez szwanku; wskazuje na to nie tylko nierealny termin zakończenia pracy komisji - do końca lutego 2010 roku, ale i każda naiwna próba kompromitowania na siłę PiS-owskiej opozycji. Wracając jeszcze do premiera życzeń "z kacem" nadanych w wigilijny wieczór, Donald Tusk rozpoczął je od "kochani", a zakończył: "Będę myślał o was i liczę też na waszą pamięć". Tego jednego - także w 2010 roku - może być premier pewien. Naszą pamięć ma jak w banku. Wojciech Reszczyński
Drugi etap okadzania Miedzy Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem życie polityczne zamiera. W tej ciszy słychać tylko popiskiwania autorytetów moralnych, które na gościnnych łamach „Gazety Wyborczej” karcą barbarzyńców i rekordzistów prymitywizmu moralnego za powiedzenie kilku słów prawdy o aktualnych celebrytach. Już dawno Stefan Kisielewski zauważył, że nic tak nie gorszy, jak prawda. Żeby tedy uniknąć zgorszenia, należałoby o celebrytach i autorytetach moralnych mówić tak, jak o nieboszczykach: de mortuis nihil nisi bene, co się wykłada, że tylko dobrze. Wiadomo bowiem, że czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty, a zgodnie z bajką księdza biskupa Ignacego Krasickiego o dwóch malarzach, to malarz Jan wprawdzie był zły, ale za to – bogaty. A dlaczego? A dlatego, że nie malował podobnych, tylko piękniejsze twarze. Kidy zatem nasze autorytety moralne i naszych celebrytów będziemy tym więcej okadzać panegirykami, im bardziej każdy z nich się zaśmierdział, to zarówno im, jak i nam będzie przyjemniej. Im – wiadomo dlaczego. Ale dlaczego nam? A dlatego, że cóż to za przyjemność z wdychania wyziewów zaśmierdziałego autorytetu moralnego? Toż to udręka niewypowiedziana, więc jeśli okadzanie panegirykami może podziałać odwaniająco, to dlaczegóż mamy sobie żałować? Nie musimy sobie żałować tym bardziej, że wierna nieśmiertelnym przykazaniom wiecznie żywego Lenina „Gazeta Wyborcza” lansuje właśnie wśród swoich półgłówków nowa modę – modę na apostazję. Od Nowego Roku każdy, kto chce być na poziomie, powinien dokonać aktu apostazji – ale ciekawe, że tylko z Kościoła katolickiego. Do występowania ze Związku Religijnego Wyznania Mojżeszowego „Gazeta Wyborcza” dlaczegoś nie nawołuje. Najwyraźniej od Nowego Roku wchodzimy w nowy etap, kiedy to zaczną obowiązywać nowe mądrości. Wszystko wskazuje na to, że początkiem nowego etapu był wyrok Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu w sprawie krzyża. Na europejskich i tubylczych postępków podziałał on jak pobudka, którą w „Boskiej komedii” Dantego diabeł wygrywa na własnym zadzie. Bo natychmiast odezwały się nożyce w postaci sierotek po Józefie Stalinie. Zgrupowane w stadku nazwanym „Młodymi socjalistami” zapowiadają rozpętanie w tej sprawie kampanii przed niezawisłymi sądami. Na pewno będą potrzebowali wsparcia ze strony autorytetów moralnych, którym odwdzięczą się okadzaniem. Ciekawe, jakie sofizmata wymyślą w związku z tym duchowni kolaboranci „Gazety Wyborczej” – bo, że wymyślą, to rzecz pewna. Nowy etap i jego mądrości wchodzą w życie w całym Eurokołchozie, a ponieważ kadry decydują o wszystkim, to i mobilizacja musi objąć każdego, bez względu na stan. W oczekiwaniu na tę porcje nowych sofizmatów możemy spokojnie wrócić do rozważań związanych z 20 rocznicą wejścia w życie „planu Balcerowicza” i w szczególności odpowiedzieć na pytanie, czy rzeczywiście nie było wobec niego alternatywy – jak zapewniał nas wtedy chór półgłówków skupionych wokół Salonu – czy przeciwnie – alternatywa była, a jeśli była – to jaka? Zacznijmy od tego, że już od połowy roku 1989 pojawiła się trzycyfrowa inflacja, której wysokość gwałtownie rosła. Inflację tę należało opanować zarówno w interesie państwa, jak też w interesie obywateli. I Leszek Balcerowicz zrobił to przy pomocy pakietu przedsięwzięć, którego istotnym elementem była ustawa o uporządkowaniu stosunków kredytowych. O tej ustawie oraz towarzyszących jej przedsięwzięciach, a także – o następstwach zastosowania tych rozwiązań mówiłem w poprzednim felietonie sprzed tygodnia. Czy można było opanować inflację inaczej? Owszem. Wicepremier Balcerowicz zdecydował się na opanowanie inflacji, czyli zdjęcie z rynku nadmiaru tak zwanego „gorącego pieniądza” w sposób bezekwiwalentny, czyli metodą drenażu. Usprawiedliwieniem, jakie wtedy podnoszono, była okoliczność, że rząd nie dysponował żadnym towarem, który mógłby przedstawić drenowanym obywatelom w charakterze ekwiwalentu. I to jest prawda, ale niestety nie cała. Bo jednym towarem rząd jednak rozporządzał, a mianowicie – własnością. Jak pamiętamy, państwo było wówczas właścicielem jeśli nie wszystkiego, to w każdym razie – ogromnej części majątku narodowego. „Plan Balcerowicza” wszedł bowiem w życie przed tak zwaną komunalizacją mienia, to znaczy – ustawowym przekazaniem części własności państwowej samorządom gminnym, które w ten sposób stały się miniaturowymi państewkami socjalistycznymi i pozostały nimi do dnia dzisiejszego, ze wszystkimi właściwościami socjalistycznych państewek, a zadłużeniem na czele. Gdyby zatem wicepremier Balcerowicz w roku 1990 ściągał z rynku nadmiar „gorącego pieniądza” nie metodą drenażu – jak to zrobił – ale oferując w zamian własność mieszkań, domów, placów, sklepów – wszystkiego, co obywatele mogli kupić za gotówkę, to zarówno nadmiar pieniądza zostałby z rynku ściągnięty, jak i upowszechniona zostałaby własność prywatna. Obywatele wprawdzie nie mieliby już pieniędzy, którymi wcześniej rząd płacił pracownikom za pracę, a chłopom - za żywność, ale mieliby tytuły własności konkretnych nieruchomości. Jednak wicepremier Balcerowicz z tej alternatywy, która jak najbardziej istniała – nie skorzystał. Wybrał wygaszanie inflacji metodą bezekwiwalentnego drenażu, w następstwie której ludzie wkrótce nie mieli już ani pieniędzy, ani własności. Nie trzeba mieć doktoratu z ekonomii, żeby w takiej sytuacji dojść do wniosku, że zostało się okradzionym. I właśnie w połowie 1990 roku pojawiło się hasło: „komuno – wróć!”, na którym w roku 1993 do władzy powróciły PRL-owskie partie: SLD i PSL. O ile w początkach istnienia rządu premiera Mazowieckiego prawie 70 procent ankietowanych Polaków opowiadało się za prywatyzacją sektora publicznego, to za czasów premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego – już tylko 16 procent. W ten sposób, pod osłoną retoryki wolnorynkowej, Leszkowi Balcerowiczowi udało się zniechęcić większość społeczeństwa do gospodarki rynkowej i prywatyzacji sektora publicznego. O fałszywości ówczesnej wolnorynkowej retoryki, nadużywanej przez tę samą bandę autorytetów moralnych, która teraz domaga się panegiryków i przygotowuje się do nowego etapu – niech dodatkowo świadczy fakt, że mimo upływu 20 lat, w Polsce nie została przeprowadzona restytucja własności zagrabionej przez komunę, a za to nadal istnieją komunistyczne namiastki własności w postaci „spółdzielczego prawa do lokalu”, czy „użytkowania wieczystego”. Widać zatem wyraźnie, że ówczesna propaganda, jakoby wobec „planu Balcerowicza” nie było alternatywy, była fałszywa. Nie znaczy to oczywiście, że wszyscy, którzy wtedy taki pogląd gorliwie wspierali, zdawali sobie z tego sprawę. Większość prawdopodobnie nie rozumiała o co chodzi i tylko, jak zwykle, powtarzała po starszych i mądrzejszych. Ale starsi i mądrzejsi, ma się rozumieć - wiedzieli i okadzanie Leszka Balcerowicza organizowali świadomie i z premedytacją. Tak samo, jak świadomie i z premedytacją próbują dzisiaj narzucić czołobitny stosunek do filutów, odgrywających role pierwszych naiwnych. To jest taki sam mechanizm tresury, jak 20 lat temu, tylko etap jest inny, więc i mądrości etapu się zmieniły. SM
„Nazistów” – za łeb! Niekiedy czas zdaje się tak zwalniać, że można odnieść wrażenie, jakby stanął w miejscu. Nie tylko czas nie płynie, ale nawet nic się nie dzieje, więc przedsiębiorcze redakcje muszą wymyślać różne sensacje, a to np. że w zimie jest zimno, a znowu w lecie – ciepło, albo że Polska jest gospodarczym liderem Europy i w ogóle 10 potęgą ekonomiczną świata, albo, że nasze finanse publiczne są prowadzone wzorowo, zaś rekordowy deficyt budżetowy to właśnie efekt sławnych jeszcze z czasów Edwarda Gierka „trudności wzrostu” – i tak dalej. Niekiedy jednak czas przyspiesza, jakbyśmy zbliżali się do kosmicznej „czarnej dziury”, w której, jak wiadomo, wszystko znika bez śladu i bez wieści. W takich momentach również wydarzenia mnożą się jak króliki, zwłaszcza gdy najbardziej postępowe redakcje najbardziej postępowych gazet, zgodnie z przykazaniem wiecznie żywego Lenina, realizują „organizatorską funkcję prasy”. Z okazji świąt, a szczególnie - Bożego Narodzenia, Polska zapada w nirwanę, jak, nie przymierzając, pan senator Krzysztof Piesiewicz. Pani red. Monika Olejnik, nie ruszając się ze studia spenetrowała prawdę, że musiał on paść ofiarą sławnej „pigułki gwałtu”, po której człowiek, jeśli nawet coś wyprawia, to oczywiście – „bez swojej wiedzy i zgody”. Wygląda na to, że takie pigułki musieli nałogowo zażywać wszyscy zarejestrowani w charakterze Tajnych Współpracowników. Dzięki temu nie tylko sami mają czyste, bo nie używane sumienia, ale także my z czystym sumieniem możemy wierzyć, że oni nie są niczemu winni, zaś PRL polegała na mistyfikacji, którą w niepojętym przystępie szczerości zdradził były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa: „oni udawali władzę, a my – opozycję”. Dzisiaj, kiedy już wiemy, że nawet generał Jaruzelski tak naprawdę znajdował się w pierwszym szeregu płomiennych bojowników ze znienawidzonym komunistycznym reżymem, że już o Aleksandrze Kwaśniewskim nawet nie wspomnę - powoli dociera to również do nas. I tylko trupy są prawdziwe, ale kto by tam przejmował się trupami, kiedy „trzeba z żywymi naprzód iść, po życie sięgać nowe”. A jak po życie – to i po pieniądze, bo co to za życie bez pieniędzy - a te są w Unii Europejskiej, gdzie „wesoły pobyt, tłum pięknych kobit, wkoło dobrobyt, wszystko aż lśni. Esik się nurza, szczypie w odnóża, paszczę wynurza i dalej jji”. Zanim jednak kraj pogrąży się w nirwanie, wydarzenia niebywale przyspieszają, zarówno za sprawą tajemniczych nieznajomych, jak i postępowych gazet, co to, kierując się przykazaniami wiecznie żywego Lenina, realizują „organizatorską funkcję prasy”. Oto okazało się, że tajemniczy „szalony kolekcjoner” zlecił młodym rzezimieszkom kradzież napisu nad bramą oświęcimskiego obozu. W jaki sposób młodzi rzezimieszkowie spenetrowali system monitoringu i uśpili czujność strażników, którzy nie zauważyli demontowania ciężkiej i umieszczonej na wysokości pierwszego piętra ramy z napisem nad bramą położoną tuż obok wartowni – to może wiedzieć tylko ów „szalony kolekcjoner” – wygląda na to, że bardziej wpływowy, niż myślimy. Najciekawsze jednak jest to, że zanim jeszcze światło zostało oddzielone od ciemności, z Izraela popłynęły oskarżenia, że to „początek wojny przeciwko Żydom”. Skąd w Izraelu wiedziano o tym już z samego rana – oto zagadka, które chyba nie uda się już rozwiązać małopolskiej policji, zwłaszcza, gdy starsi i mądrzejsi poradzą jej, żeby nie wtykała nosa w nie swoje sprawy – jak to miało miejsce w przypadku morderstwa Krzysztofa Olewnika. Jest to tym bardziej prawdopodobne, że „Gazeta Wyborcza”, zgodnie z przykazaniami wiecznie żywe... – i tak dalej – bije na alarm z powodu listów z pogróżkami, jakie anonimowi „faszyści” masowo wysyłają z Warszawy i okolic do przedstawicieli mniejszości niemieckiej w Polsce. Okazuje się, że rozpoczęła się „wojna” nie tylko „z Żydami”, ale również – z Niemcami, a przede wszystkim - że wojnę tę rozpętali i prowadzą polscy „faszyści”, to znaczy – „naziści”. A już się wydawało, że „nazistów” nie ma, że to naród kompletnie wymarły w następstwie globalnego ocieplenia, tymczasem okazało się , że odrodzili się akurat w Polsce. W takiej sytuacji, a obliczu wojny wypowiedzianej Żydom i Niemcom, tylko patrzeć, jak dojdzie do żydowsko-niemieckiego braterstwa broni, a starsi i mądrzejsi będą musieli tubylczych „nazistów”, co to „z mlekiem matki”... i tak dalej – wziąć pod kuratelę i w ogóle – za łeb, co po wejściu w życie traktatu lizbońskiego może okazać się znacznie łatwiejsze, niż myślimy. SM
01 stycznia 2010 Pomylili cnotę z występkiem.. Ayn Rand, kobieta wolności, napisała kiedyś że:” Szczęście jest tym stanem świadomości, który wynika z osiągnięcia własnych wolności”. Ala jak tu osiągnąć szczęście poprzez świadomość, jak nasza wolność , prawie codziennie- poprzez działanie na naszą świadomość- jest ograniczana przez tyranię rządzących, dla których nasza wolność nie stanowi problemu.? Im nas bardziej zniewalają- tym bardziej ONI czują się wolni.. Bo w relacji niewolnik- pan, pan jest człowiekiem wolnym, a niewolnik musi pana słuchać.. Pan każe- niewolnik wykonuje. „Jeśli chcesz rozbawić Pana Boga- powiedz mu o swoich planach”- mówi stare polskie przysłowie. No i pan prezydent Lech Kaczyński powiedział: „Rok 2010 będzie lepszy od roku 2009”(???). Trzeba być niesłychanym cynikiem, albo człowiekiem dużej wiary propagandowej, żeby milionom ludzi opowiadać takie historie, które raczej pochodzą z tysiąca bajek i jednej nocy, niż się mają do rzeczywistości.. Podwyżka podatków, permanentne wydatki, rozbuchane do granic możliwości pracy milionów niewolników, koszmarne marnotrawstwo niewolniczej pracy- to wszystko ma spowodować, że rok 2010 będzie lepszy od roku 2009(???) A jakie są ku temu przesłanki? O przesłankach nie wypadało mówić, bo trzeba by milionom „obywateli”- niewolników powiedzieć prawdę, że ich los jest marny i będzie jeszcze marniejszy, gdy wzrosną ceny, bo wzrastają koszty i podatki.. Znowu jakaś grupa „obywateli” niewolników, pójdzie na bruk, stanie się ofiarą kolejnych rządowych decyzji, w tym obywatela Wielkiej Brytanii, ministra polskich finansów-pana Jacka Vincenta Rosowskiego, z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego , zasilanego pieniędzmi pana G. Sorosa, wielkiego dobroczyńcę ludzkości, honorowego członka Fundacji Batorego.Ciekawe co by powiedzieli Brytyjczycy, jeśli ich finansami zawiadywałby „obywatel” z Polski? Tak jak ,co powiedzieliby „ obywatele” Polski, gdyby sobie uświadomili, co stało się niedawno w krakowskim Kościele pod wezwaniem Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny, gdzie został ochrzczony syn pana Colina Farrella, hoolywoockiej gwiazdy i pani Alicji Bachledy Curuś, którzy- uwaga!- pozostają w konkubinacie (???) Nie są związkiem małżeńskim, który sakrament małżeństwa otrzymali przed Panem Bogiem, w katolickiej świątyni, tylko spyknęli się na zasadzie partnerstwa, być może - przelotnego romansu.(!!!) Wspólnota chrześcijańska powinna nadal charakteryzować się określonymi zasadami. Jak ktoś chce do niej należeć, musi przestrzegać określonych zasad przynależności i spełniać warunki tej przynależności. Jeśli nie chce - to nikt nikogo nie powinien trzymać, niech sobie pójdzie do innej wspólnoty religijnej i tam, zawiera ,z kim chce, i co chce.. Oczywiście po Soborze Watykańskim II, który był rewolucją w Kościele Powszechnym, wprowadzono wiele zmian, między innymi zmian dotyczących chrztu i zawierania małżeństwa. Najważniejszą zmianą było zdetronizowanie Chrystusa, a na to miejsce postawienie człowieka.. Zastąpiono panujący układ teocentryczny, na antropocentryczny. Jest więcej miejsca dla człowieka, a mniej dla Boga. Teraz kapłan stoi plecami do tabernakulum, a przodem do wierzących. A przecież wszyscy powinniśmy być zwróceni w jedną stronę. Ku Bogu! Tak jak msza nie powinna być ucztą, przy wspólnym stole, lecz ofiarowaniem Chrystusa. To są sprawy fundamentalne. Albo zostawiamy Boga w centrum naszej wiary, albo kłaniamy się demokratycznie człowiekowi. W Liturgii Sakramentów Świętych zapisano ( pkt2) „Należy dopuszczać do chrztu wszystkie dzieci zgłoszone przez rodziców lub prawnych opiekunów, jeśli osoby te są wierzące i zobowiążą się , że dzieci będą wychowywane w wierze, w której zostaną ochrzczone. A to dokonuje się poprzez przekazanie dziecku prawd wiary i zasad moralności głoszonych przez Kościół Katolicki.” W punkcie 2b zapisano: ”Jeśli rodzice dziecka poprzestają na małżeństwie cywilnym, duszpasterz, powinie starać się o doprowadzenie ich do zawarcia małżeństwa sakramentalnego przed chrztem dziecka. W przypadku wyraźnej odmowy, należy żądać na piśmie oświadczenia od rodziców dziecka i chrzestnych, że zobowiązują się wychowywać dziecko w wierze katolickiej. Również w wypadku, gdy rodzice żyją bez ślubu kościelnego, należy żądać takiego oświadczenia”. Jest tu oczywiście wiele sprzeczności.. Bo na przykład, jak ktoś jest niewierzący, to jak może zobowiązać się do wychowywania swojego dziecka w wierze, której zasad nie zna i nie akceptuje.?. Toż to zwykły nonsens! Namawianie go do składnia wymuszonego i fałszywego świadectwa jest grzechem, bo nie wolno mówić fałszywego świadectwa. Przeciw czemukolwiek. Kiedyś było prosto i jasno! Należy do wspólnoty i akceptuje panujące w niej zasady. Jest ochrzczony czyli przeżył sakrament inicjacji i ponownych narodzin, znak ukochania ludzi przez Boga i ustanowienia ich swoimi braćmi., podczas którego to sakramentu kapłan wypowiedział słowa:” Ja Ciebie chrzczę w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego”. A teraz? Po Soborze Watykańskim II..Można żyć nie po Bożemu, a więc bez sakramentu małżeństwa , ale podpisać, że się będzie wychowywało dziecko „wg praw wiary i zasad moralności głoszonych przez Kościół Katolicki” (????) - jak się samemu nie żyje według zasad. To jak nauczyć dziecko, żeby żyło wg zasad, których się nie zna ani samemu nie żyje -, a żeby się nauczyło się żyć! Skąd to dziecko ma wziąć przykład? Jak mają ślub cywilny, czyli przysięgali przed urzędnikiem państwowym, że będą sobie wierni, a nie przed Panem Bogiem, to powinni- zgodnie z zasadami logiki pójść do urzędnika państwowego, żeby ochrzcił im dziecko.. Prawda? Czyli obecnie wszelkie postępowania są względne, relatywne i dobre. Czy się jest w związku małżeńskim w tym cywilnym,, czy w konkubinacie czy w romansie.. A może w poligamii! Wszystko jest dozwolone, byleby podpisać oświadczenie.. I wszystko będzie w najlepszym porządku! Nie wiem co podpisywali pan Farrell i pani Bachleda-Curuś.. Ale Colin Farrell był już żonaty, w 2001 roku z panią Amelią Worner, a dziecko też już ma (syna) z panią Kim Bordenave. Teraz ma syna, Henrego-Tomasza z romansu z Alicją Bachledą Curuś. Ojjj… curuś, moja curuś.. Bo można jeszcze uzyskać chrzest w” przypadku zagrożenia życia” i sakramentu chrztu może udzielić osoba – uwaga!- niewierząca(???) Ale musi udzielić chrztu w imię „Trójcy Świętej”(???). Osoba niewierząca w imię „Trójcy Świętej”(???). A co o Trójcy Świętej może wiedzieć osoba niewierząca? Jak ona nawet nie wierzy w samą siebie.. A co dopiero w Trójcę Świętą! Nastąpiło kompletne pomieszanie wszystkiego, jak zaczęło się odchodzić od zasad.. I jak pan Colin Farrell - o obfitej biografii osobistej- będzie wychowywał swojego syna Henrego- Tomasza w prawdach wiary i” zasadach moralności głoszonych przez Kościół Katolicki(???) I jeszcze jedna ciekawostka: pan Farrell przyjechał na chrzest syna, w Kościele p.w Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny w Krakowie przy ulicy Karmelickiej 19 - prosto z Irlandii, gdzie trzy dni wcześniej uczestniczył w „ślubie” swojego starszego brata…. ze swoim partnerem(???). To znaczy jego brat ze swoim partnerem, a nie Colin ze sowim partnerem. Ten ma kochankę, a z nią syna, którego właśnie ochrzcił. I to wszystko w Kościele, w którym modlił się Jan III Sobieski przed wyruszeniem na bitwę pod Wiedniem w roku 1683, a wielki nasz malarz Jan Matejko brał ślub ze swoją wybranką, panią Teodorą Giebułtowską, w 1864 roku. Tam znajduje się wizerunek Matki Bożej Piaskowej, zwanej „ Panią Krakowa” z XV wieku. Koronę dla Madonny zaprojektował Jan Matejko.Początki kościoła to XI wiek, jeszcze za czasów Władysława Hermana.. Kościół drewniany. Ale dopiero w roku 1395, dzięki królowej Jadwidze Andegaweńskiej i Władysławowi Jagielle- stanął okazale. Potem palony i niszczony podczas potopu szwedzkiego. A w roku 1588 przekazany Karmelitom Trzewikowym, którzy zarządzają Kościołem do dziś.. Ze wszystkiego cieszy się pan Marek Siwiec, że rzekomo kościół taki tolerancyjny i w ogóle.. A co nam pozostaje- jak diabeł się cieszy? I parodiuje Ojca Świętego, gdy na lotnisko w Kaliszu samolotem przyleciał pan Aleksander Kwaśniewski? Nie tylko rozbiór Polski trwa.. To samo dotyczy Kościoła Powszechnego.. Benedykcie XVI – ratuj Kościół Powszechny? I nie śmieszy mnie już dowcip, który krąży na mieście.. Dwie blondynki oglądają telewizję: …Oooooo.. Benedykt XVI? - A Kubica, który jest???? WJR
Kiedy człowiek staje się człowiekiem? Na pytanie, czy zarodek jest człowiekiem, nie można odpowiadać, że tak, już teraz nim jest. Dopiero przy pewnym biegu wypadków kiedyś będzie człowiekiem – pisze filozof. W kilku tygodnikach ukazał się niedawno dodatek zatytułowany: „Bioetyka katolicka”. Szesnastostronicowa publikacja przedstawia stanowisko Kościoła w sprawie aborcji, in vitro i leczenia bezpłodności. Główną myśl można zawrzeć w słowach: „rozwojowi technologicznemu nie towarzyszy rozwój etyczny”, czyli nowym możliwościom stosowania technik wspomaganego rozrodu nie towarzyszy wyraźny zakaz uśmiercania ludzkich zarodków. Kościół chciałby zmienić tę postawę, zaniepokojony stosunkowo silnym poparciem społecznym dla zapłodnienia in vitro. Ksiądz arcybiskup Józef Michalik odnosi się do publicznej debaty na temat bioetyki ze zrozumieniem i szacunkiem dla osób reprezentujących inne poglądy niż katolickie. „Publiczna debata, oficjalne nauczanie oraz głosowanie posłów w tej sprawie, jak i w każdej sprawie etycznej, jest głosem sumienia. Dla niewierzącego to wyraz jego naturalnej etyki, mądrości serca i wrażliwości sumienia. Dla uznającego Boga i odpowiedzialność za życie po śmierci to egzamin z Dekalogu, świadectwo moralności sobie samemu wystawione, z którego zda rachunek przed Najwyższym Sędzią”. Te słowa wyrażają przekonanie, że dyskusja bioetyczna dotyczy spraw zasadniczych dla wolności sumienia, systemu prawa w Polsce i szans realizowania w miarę jednolitego programu wychowawczego w szkołach. Czy jednak spór o in vitro przebiega między wierzącymi i niewierzącymi? Nie sądzę. Wśród popierających in vitro jest wielu wierzących, i oni też szukają oparcia dla swych ocen w „naturalnej etyce, mądrości serca i wrażliwości sumienia”. Dlaczego tak robią i czy powinni się za to bić w piersi?
Zarodek – jeszcze nie człowiek Pojęcie człowieczeństwa ma aspekt deskryptywny i normatywny, i dla jasności dyskusji trzeba je odróżnić, co w religii jest trudne. Aspekt deskryptywny ma charakter złożony. Człowiek składa się z tkanek mających ludzkie DNA, posiada charakterystyczne dla naszego gatunku cechy morfologiczne, fizjologiczne i psychiczne. Pełniej realizuje swój potencjał w kulturze i w społeczeństwie niż w odosobnieniu. Ma zdolność krytycznej oceny swego losu i zdolność budowania planów życiowych. Ma dość powszechne upodobanie do myślenia naukowego, magicznego, religijnego. Jednak żadna z tych cech w izolacji nie wytwarza zobowiązań normatywnych. Ludzkie tkanki nie mają ludzkiej godności. Niektóre stany fizjologiczne mają charakter jawnie patologiczny. Istnieją kultury opiekuńcze z jednej strony oraz opresyjne i totalitarne z drugiej. Żaden z upowszechnionych stylów myślenia, ani naukowy, ani religijny, ani magiczny nie zasługuje na bezwzględne uznanie. Każdy może być błędny, mylący lub upraszczający. Wnioski normatywne można zatem wyprowadzać tylko z jakiejś koncepcji sensu ludzkiego życia i ludzkiej autonomii, a nie z założeń deskryptywnych, bez względu na to, czy pochodzą one z Biblii, tradycji, biologii czy ekonomii. Z deskryptywnej koncepcji człowieka nie wynikają żadne normy nakazujące szacunek zmarłym, opiekę nad dziećmi, miłość do rodziców. Nie mamy do dyspozycji ani w wyobraźni, ani w teorii idealnego powszechnika, z którym zgodność nadawałaby jednostkom status człowieka. Status ten pojawia się w wyniku licznych zmian. Zarodek ma niewiele cech ludzkich i rzadko występuje w sytuacji typowej dla dorosłego człowieka. Nie ma czucia, świadomości, planów życiowych, rozwiniętych organów, zdolności do samodzielnego przetrwania, nie ma zdolności ruchu ani mówienia. Nie można wobec tych zastrzeżeń mówić, że to wszystko nie ma znaczenia, bo zarodek rozwinie się w człowieka ze wszystkimi jego typowo ludzkimi cechami. Jest to stawianie wołu przed karetę. Na pytanie, czy zarodek jest człowiekiem, nie można odpowiadać, że tak, już teraz jest człowiekiem, ponieważ przy pewnym biegu wypadków dopiero kiedyś będzie człowiekiem. Nie mówimy, że biegacz już teraz powinien dostać nagrodę, bo z dużym prawdopodobieństwem wygra wyścig, lub że kleryk już dziś może udzielić rozgrzeszenia, bo kiedyś będzie księdzem. Przyszły status nie stwarza bieżących zobowiązań ani uprawnień. Założenia religijne na temat natury ludzkiej niczego tu nie zmieniają, chyba że wprost się ogłosi, że w przypadku człowieka substancja nie zależy od akcydensów, ale to założenie z pewnością nie jest przekonujące. Zawsze niedopuszczalne jest forsowanie stanowiska metafizycznego przeciwko stanowisku empirycznemu i racjonalnemu. Cechy ludzkie nie są powiązane globalnie i zespołowo. Ludzkie DNA ma pewne cechy ludzkie, ale nie ma innych. Portrety przodków mają pewne cechy ludzi, ale brak im wielu pozostałych.
Dogmaty metafizyczne Płody mają zdolność do przyswajania tlenu i białka, ale nie mają zdolności do samodzielnego oddychania i trawienia. Pewni chorzy w stanie terminalnym zachowują zdolność do oddychania i trawienia, ale mogą popaść w nieodwracalną śpiączkę. Stwierdzenie tego, że jakiemuś organizmowi lub protoorganizmowi przysługują pewne ludzkie cechy nie wystarcza do tego, by mu przypisać status człowieka. Płody, na przykład, mają dość wątpliwe, choć nie całkiem ograniczone prawo do dziedziczenia, a z pewnością nie mają prawa do głosowania. Osoby w śpiączce nie mają prawa do sporządzania testamentu ani podejmowania zobowiązań, choć zasługują na szacunek. Ustalenie posiadanych uprawnień jest sprawą trudną, ale musi się opierać na jakiejś koncepcji sensu ludzkiego życia i na badaniu realnie posiadanych cech, a nie na stwierdzeniu pochodzenia od ludzkich rodziców, bowiem taki status przysługuje również płodom składającym się wyłącznie z tkanki rakowej. W każdym razie bezzasadne jest twierdzenie, że to metafizyka może ustalić, kto jest człowiekiem, a kto nie, że np. zarodek jest człowiekiem w sensie metafizycznym, choć niekoniecznie w sensie biologicznym, prawnym i funkcjonalnym. Założenia metafizyczne podejmowane są bowiem arbitralnie i pozostają poznawczo bezużyteczne. Można przecież twierdzić – choć to niedorzeczne – że dowolna empiryczna kobieta jest metafizycznym mężczyzną, że empiryczny pies jest metafizycznym kotem, wielbłąd strusiem itd. Przede wszystkim zaś tezy dogmatyczne, pozbawione empirycznej treści, nie mogą być podstawą do formułowania bezwzględnych norm. Na krańcowo nierozstrzygalnych założeniach nie można budować bezwzględnych obowiązków. Te założenia nie nadają się nawet na przedmiot poważnego sporu.
Fascynacja przeznaczeniem Rodzice, którzy pragną mieć dziecko podobne do nich samych, zasługują na pomoc w realizacji swych planów. Żyjemy bardziej dla rodziny niż dla własnego gatunku. Nic więc dziwnego, że zwolennicy in vitro uważają, iż bezpłodność jest chorobą, ponieważ ich zdaniem zdolność rozmnażania się jest istotną funkcją biologiczną i emocjonalną. Jeśli ta zdolność zostanie utracona, co we współczesnych społeczeństwach zdarza się coraz częściej, to stan bezpłodności wolno uznać za fizjologiczną dysfunkcję, która wynika z jakichś wad organicznych i lekarze wiedzą doskonale, że ta dysfunkcja sprawia cierpienie. Podobnie definiowane są wszystkie choroby – dysfunkcja, cierpienie, wady organiczne. Przeciwko temu stanowisku słyszy się jednak, że po zabiegu in vitro chorzy nadal pozostają bezpłodni. To, ściśle biorąc, nie musi być prawdą, bo zdarzają się naturalne ciąże po urodzeniu dziecka, które powstało z zarodka wyhodowanego in vitro. Choć istotnie zdarza się to nieczęsto. Jednak medycyna rekonstrukcyjna i chirurgia też leczą choroby, choć pacjent nie odzyskuje pełnych naturalnych funkcji i sprawności. Bezzasadne jest twierdzenie, że to metafizyka może ustalić, kto jest człowiekiem, a kto nie – że np. zarodek jest człowiekiem w sensie metafizycznym, choć niekoniecznie w sensie biologicznym, prawnym i funkcjonalnym. Usunięty wyrostek nie odrasta, wyrwany ząb nie jest zastępowany przez nowy spontanicznie wyrastający w pustym miejscu, przepisanie okularów nie powoduje poprawy wzroku, podawanie insuliny nie usuwa cukrzycy, dieta antyglutenowa nie leczy trzustki itd. Niewłaściwe jest zatem sugerowanie osobom cierpiącym na wady systemu rozrodczego, by adoptowały dzieci zamiast stosowania in vitro z innymi intencjami oprócz tej, że każdy powinien w miarę możności adoptować samotne dzieci.Zatem argument, że bezpłodność nie jest chorobą, nie jest ani prawdziwy, ani nie ma specjalnego zastosowania do in vitro.
Status specjalny Zarodki i płody powinny otrzymać ustalony prawnie status specjalny. Choć nie da się obronić twierdzenia, że ludzkie zarodki są człowiekiem w sensie normatywnym, niewątpliwie wiele z nich ma zdolność stania się człowiekiem. Jest to jedna z potencjalności, które im przysługują, choć niekoniecznie zawsze należy stawiać tę potencjalność ponad inne. Celowe dopuszczanie do narodzenia się noworodków z głębokimi wadami wrodzonymi jest dowodem bezduszności i nieodpowiedzialności. Lepiej jest, jeśli uszkodzony zarodek poddany zostanie unicestwieniu lub wykorzystany do badań naukowych. Jednak z drugiej strony niedopuszczalne jest też całkowicie przedmiotowe traktowanie zarodków i płodów. Mają one w sobie ludzkie DNA i zawsze są pod wieloma względami podobne do zarodków, z których rozwiną się zdrowe i szczęśliwe noworodki, nawet wtedy, gdy same są anatomicznie uszkodzone lub mają rodziców biologicznych, którzy nie są w stanie zapewnić im należytej opieki z rozmaitych powodów, czasem niezawinionych. Zarodki, z których miałyby wyrosnąć porzucone i niechciane dzieci, nie powinny być skazywane na życie wielokrotnie przez nie same przeklinane, ale też nie powinny być bezceremonialnie traktowane jako odpady lub utylizowane jako białko. Nie wolno też ich wykradać do własnych potrzeb prokreacyjnych, zamieniać lub hodować do zaawansowanego stanu płodowego, by je następnie porzucić. Nie wolno ich kupować ani sprzedawać. To prawda, że zarodki te nie są pełnym, samodzielnie funkcjonującym organizmem, ale nie są też przedmiotem ani towarem. Należy im zatem przypisać status specjalny, w pewnym stopniu analogiczny do statusu organów transplantowanych, których też nie wolno porzucać, sprzedawać, wymieniać itd. One też nie mogą być przedmiotem własności, choć są zawsze przypisane do pewnych osób i nie wolno ich bezmyślnie niszczyć, gdy jeszcze mogą być użyteczne.Status specjalny powinien być potwierdzony prawnie i nie powinien wykluczać wykorzystania zarodków do badań naukowych, których celem jest opracowanie nowych terapii i lepsze zrozumienie mechanizmów rozwoju zarodków. Nie ma podstaw do zakazu prowadzenia takich badań, ponieważ nie sprawiają one zarodkom bólu, nie pozbawiają ich godności, nie wiążą się z bezcelowym ich niszczeniem. To stanowisko nie powinno nikogo szokować. Wiadomo, że pewna liczba zapłodnionych zarodków opuszcza organizm każdej płodnej kobiety, gdy nie zagnieżdżą się w jej organizmie. Niekiedy kobieta może nie odróżniać takiego wypadku od kolejnej menstruacji. Natura nieustannie prowadzi swoją selekcję i jest czymś niepoważnym próbować ją za to potępiać lub twierdzić, że to, co się dzieje bez wyraźnego celu, nie może być dokonane w dobrym celu.
Urzeczenie autorytetem Zachodzi zasadnicza różnica między stanowiskiem normatywnym jakiegoś Kościoła i stanowiskiem etycznym w ogóle. W sprawie dopuszczalności zabiegów in vitro Kościół rzymskokatolicki wypowiadał się już wcześniej i uznawał te zabiegi za niedopuszczalne, nazywając je „perfidną aborcją”. Dziś używa bardziej dyplomatycznego języka i to jest dobra zmiana. Trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że żadne inne wyznanie chrześcijańskie, lub szerzej, monoteistyczne, nie przyjęło w tej sprawie równie rygorystycznego i konserwatywnego stanowiska. Stanowisko Kościoła rzymskokatolickiego nie jest po prostu stanowiskiem wszystkich chrześcijan, popartym przez szeroką zgodę teoretyczną. Obowiązuje tylko jego wyznawców i nawet ich wiąże dość przekonująco, skoro in vitro ma w Polsce dość szerokie poparcie. Nie jest to poparcie okazywane tylko przez niewierzących, bo każdy wierzący może sobie doskonale wyobrazić Najwyższego Sędziego, który aprobuje tę procedurę i nie uważa, że biotechnologia jest wrogiem człowieka. Natomiast tworzenie restrykcyjnego prawa w zakresie biotechnologii na podstawie przekonania religijnego choćby największego, ale odosobnionego stanowiska religijnego, jest nawoływaniem do tworzenia zrębów państwa religijnego, i to chyba jest anachronizmem.
Między stanowiskiem religijnym a stanowiskiem etycznym zachodzi wyraźna różnica. Kościoły oparte na Objawieniu stoją na stanowisku, że moralność może być zadekretowana, że istnieją autorytety nadprzyrodzone lub instytucjonalne, które w orzeczeniach moralnych mogą być nieomylne. Takie stanowisko jest krańcowo niezgodne z koncepcją etyki, jaką znajdujemy w filozofii. Filozofia stoi na stanowisku, że etyka jest dyscypliną autonomiczną, opiera się na normach sui generis, które nie mają ani pochodzenia biologicznego, ani religijnego, ani społecznego, ani ekonomicznego. Ich podstawą jest koncepcja autonomicznego podmiotu moralnego zdolnego do samodzielnych decyzji i wrażliwego na los istot czujących. Normy formułowane w oparciu o taką postawę mogą nie być jednolite i mogą ulegać zmianie. Różne wrażliwe jednostki, broniąc różnych koncepcji etyki, mogą w różny sposób rozwiązywać te same dylematy moralne. Ich działanie musi być jednak bezinteresowne i swobodne, by zasługiwało na uznanie za obronę stanowiska etycznego. Nie może służyć ich interesowi, wynikać z legendarnych założeń ani wyrażać stanowiska instytucji narzucających rozwiązania dogmatyczne. Propozycje doktrynalnej moralności religijnej nie spełniają tych warunków. Jacek Hołówka
Brakujące ogniwo W Boże Narodzenie świat został zaalarmowany wiadomością, że jakaś kobieta rzuciła się na Benedykta XVI i nawet go przewróciła, bo podobno tak bardzo chciała go dotknąć. Czy rzeczywiście nie mogła już bez tego dotknięcia wytrzymać, czy też tylko tak mówi, żeby uniknąć oskarżenia o usiłowanie zamachu, czy wreszcie, ma fioła - to nieważne. Ważniejsze, że ten incydent pokazuje, jakie niebezpieczeństwa, jakie ryzyka wiążą się z pragnieniem zbyt gwałtownego zbliżenia, zwanego niekiedy „pojednaniem”. Teraz świat opanowało gusło, że wszyscy musza się ze wszystkimi przyjaźnić, a wiadomo, że jak ktoś pragnie przyjaźnić się ze wszystkimi, to prędzej czy później wpadnie w złe towarzystwo. I rzeczywiście – na przykład Żydzi strasznie się martwią, czy dajmy na to, papież Pius XII zostanie ogłoszony błogosławionym, czy nie. Chodzi im o to, że ich zdaniem Pius XII niedostatecznie się angażował w ratowanie Żydów podczas wojny. Wiadomo bowiem – chociaż nie bardzo wiadomo skąd - że podstawowym obowiązkiem każdego człowieka jest bezgraniczne poświęcenie dla Żydów. Więc gdyby tak Pius XII, dajmy na to, rzucił się na Adolfa Hitlera i udusił go własnymi rękami, to być może Żydzi nie mieliby zastrzeżeń do jego beatyfikacji, a tak – to mają i to bardzo poważne. Inna rzecz, że beatyfikacja nie jest aktem konstytutywnym, tylko deklaratoryjnym; Kościół nie mianuje nikogo błogosławionym czy świętym, tylko to s t w i e r d z a. Błogosławionym człowiek się staje na podstawie łaski Boga, zatem pretensje Żydów z powodu planowanej beatyfikacji Piusa XII są co najmniej dziwaczne, jeśli nie wręcz bluźniercze. A jednak Stolica Apostolska sprawia wrażenie, jakby się nimi przejmowała – bo właśnie dała do zrozumienia, iż beatyfikacja Piusa XII nie nastąpi p r z e d ewentualną beatyfikację Jana Pawła II. Czy jednak Pan Bóg musi się przejmować takimi socjotechnikami, czy raczej może działać według Swego rozeznania? Jeśli zechciałby, dajmy na to, wcześniej uczynić „bardzo szczęśliwym” papieża Piusa XII, to czyż nawet najbardziej wpływowi Żydzi mogliby mu tego zabronić? Logika podpowiadałaby, że w żadnym wypadku, ale w świetle dokumentu przedstawionego przed dziesięcioma laty przez Stolicę Apostolską nie jest to dostateczny argument. Dokument ów stwierdzał bowiem, że w przeszłości zdarzały się niewłaściwie interpretacje Nowego Testamentu, niekorzystne dla wyznawców judaizmu. Rzecz w tym, ze interpretowanie Nowego Testamentu jest podstawowym zadaniem Magisterium Kościoła, którego działanie odznacza się cechą nieomylności z powodu asystencji Ducha Świętego. Jeśli jednak w przeszłości zdarzały się niewłaściwe interpretacje Nowego Testamentu, to znaczy, że nie mamy już pewności, czy działaniom Urzędu Nauczycielskiego Kościoła można przypisać nieomylność. Inna rzecz, że skoro takie rzeczy mogły zdarzyć się w przeszłości, to skąd mamy wiedzieć, czy na przykład wspomniany dokument mówi nam prawdę? Wygląda na to, że w dążeniu do zaprzyjaźnienia się z Żydami Stolica Apostolska zabrnęła w jakieś głupstwa, których następstwem jest sztorcowanie papieży przez różnych rabinów, że beatyfikują, czy kanonizują nie tych świętych, co trzeba. Kto z chłopem pije, ten z nim pod płotem leży – powiada przysłowie i cokolwiek by nie powiedzieć o Piusie XII, to za jego czasów żadnemu rabinowi nie przyszedłby do głowy nawet w gorączce pomysł sztorcowania papieża z powodu niewłaściwej kanonizacji. Pomijam już drobiazg, że z żydowskiego punktu widzenia kanonizacje, podobnie jak wszelkie inne orzeczenia, czy obrzędy katolickie nie mają najmniejszego znaczenia, ale nawet stąd można wyciągnąć wniosek, że żydowska krytyka papieża z powodu planowanej beatyfikacji Piusa XII jest w y ł ą c z n i e elementem tresury zmierzającej do narzucenia żydowskiego punktu widzenia całemu światu. Dlaczego jednak świat, a zwłaszcza – Kościół katolicki miałby przyjmować żydowski punkt widzenia – nie wiadomo, chyba, żeby wziąć pod uwagę nadzieje niektórych kościelnych dygnitarzy, że w zamian za uległość i nadskakiwanie, „prasa międzynarodowa” nie będzie wytykać im wstydliwych zakątków z życiorysów. I kiedy snujemy takie smętne rozważania, „Rzeczpospolita” doniosła o epokowym odkryciu. Chodzi naturalnie o pośrednie ogniwo gatunku ludzkiego. Oryginalności temu odkryciu dodaje okoliczność, że nie dokonał go przyrodnik, tylko bakałarz akademicki i to z gatunku dyletantów zwanych nie wiedzieć czemu „filozofami”. Nie wiedzieć czemu, bo żadne umiłowanie mądrości w ich przypadku nie wchodzi w rachubę. Przeciwnie – znani są raczej z tego, że zatruwają młode umysły swoim grafomaństwem, które zresztą sprowadza się do zrzynania z innych bakałarzy i rozdziobywania na coraz to mniejsze okruszynki cennych myśli kilku poważnych myślicieli. Ale – do rzeczy. Otóż pan prof. Jacek Hołówka bakałarzujący w dziedzinie etyki, w artykule „Kiedy człowiek staje się człowiekiem” twierdzi, że „zarodek” nie jest człowiekiem, a co najwyżej będzie nim „dopiero po pewnym biegu wypadków”, zaś jednym z dowodów na to właśnie wskazujących jest to, że „płody” nie mają prawa do głosowania. To oczywiście podważa ich człowieczeństwo, chociaż nie bardzo wiadomo dlaczego, podobnie jak nie bardzo wiadomo dlaczego „osoby w śpiączce zasługują na szacunek”, co pan prof. Hołówka stwierdza bez cienia wątpliwości. W ogóle nie wiadomo dlaczego właściwie nie tylko osoby w śpiączce, ale również i wszystkie inne miałyby zasługiwać na szacunek, ale mniejsza z tym, bo znacznie ciekawsze jest inne odkrycie naszego etyka. Oto powiada on, że „zarodki, z których miałyby wyrosnąć porzucone i niechciane dzieci, nie powinny być skazywane na życie (…), ale tez nie powinny być bezceremonialnie traktowane jako odpady.” No dobrze, ale przecież dziecko może okazać się „niechciane” nie tylko w fazie życia płodowego, ale również - po urodzeniu. Czy wtedy już powinno być skazane na życie, czy też należałoby je jakoś ułaskawić? No a co z dorosłymi? Iluż dorosłych jest niechcianych na przykład przez swoich konkurentów do posad akademickich bakałarzy. Co z nimi? Chyba prof. Hołówka nie będzie utrzymywał, że okolicznością przesądzająca o człowieczeństwie jest czysto konwencjonalny fakt urodzenia – bo przecież na minutę przed urodzeniem „płód” nie różni się niczym istotnym od „człowieka” w minutę po urodzeniu. Chociaż diabli wiedzą; może i będzie utrzymywał, bo tu nie chodzi o żadną prawdę, tylko o ubraną w „naukowy” kostium propagandę na rzecz zapłodnienia w szklance, na które ostatnio snobuje się Salon. Dla potrzeb tej propagandy prof. Hołówka postuluje obdarowanie „zarodków” i „płodów” ustalonym prawnie statusem specjalnym; jeszcze nie człowiek, ale już nie rzecz. Słowem – status brakującego ogniwa pośredniego. W przeciwnym razie mogłyby pojawić się niesamowite trudności z wyjaśnieniem, dlaczego właściwie „płody” nie zostały objęte ochroną praw człowieka, tak w Eurokołchozie niby rozbudowaną. Ale to tylko pozór, bo oto trochę kryzysu i już okazało się, że do pełni człowieczeństwa należy jeszcze być „chcianym”. A czy starsi i mądrzejsi nie przypiszą sobie aby prawa decydowania, kto jest „chciany”, a kto nie? Najwyraźniej rok 2010 może być początkiem nowej epoki. SM
Progresywne mandaty Do rabunku na drogach szykują się politycy z ugrupowań podobno liberalnych. Poseł Henryk Siedlaczak z PO zaproponował, by mandaty płacić w zależności od zarobków kierowcy, co zaprowadziło by „sprawiedliwość społeczną” na polskich drogach. Pomysł posła platformy ze Śląska jest tyleż prosty, co lewacki – tzw. mandaty progresywne, których wysokość, przy tym samym przekroczeniu prędkości, byłaby tym większa, im lepiej zarabiałby kierujący pojazdem. – Bogaci kierowcy powinni płacić za łamanie przepisów więcej niż kierowcy biedni… No bo jaka to sprawiedliwość, jeśli zarówno emeryt dostający na miesiąc tysiąc złotych, jak i bogacz zarabiający parędziesiąt tysięcy płacą 200-złotowy mandat – tłumaczy autor pomysłu poseł Henryk Siedlaczak. Rozumowanie godne takich klasyków jak Marks czy Lenin. Chyba do takich wzorców nawiązuje kolega posła Henryka, sosnowiecki poseł platformy Jarosław Pięta, bez żenady twierdzący, iż „idea warta jest przedyskutowania”. Czy idee „czerwonego Sosnowca” wciąż są żywe? Znamienne, iż podobne zdanie jak „liberalna” platforma ma „prawicowy” PiS, którego jeden ze znanych polityków, Jacek Kurski, stwierdza: „pomysł z kosmosu, ale sprawiedliwy”. W takiej sytuacji nie zdziwiłbym się, gdyby złożona w Sejmie interpelacja posła Siedlaczaka zaczęła pomału nabierać złowrogiej realności.
Finlandyzacja Polski Autor pomysłu zaprowadzenia sprawiedliwości społecznej na polskich drogach odwołuje się – jak to często z przepychaniem lewackich pomysłów w kolejnych krajach bywa – do przykładu Finlandii, gdzie od lat takie progresywne mandaty funkcjonują. Dane o zarobkach kierowców potrzebne do wystawienia mandatu w odpowiedniej wysokości tamtejsi policjanci otrzymują z centralnego rejestru podatkowego. W kraju tym bezrobotny za przekroczenie prędkości o 20 km/h zapłaci minimalną stawkę 115 euro, natomiast potentat branży mięsnej Jussi Salonoja w 2004 roku za dwukrotne przekroczenie prędkości dostał mandat w wysokości 170 tysięcy euro (!). Progresywne mandaty wprowadzono w Finlandii bynajmniej nie po to, by zwiększyć bezpieczeństwo na drogach, co przyznaje nawet dziennik „Polska”, wprost pisząc o stawkach mandatów: „Górnej granicy nie ma, ale w praktyce biednych się oszczędza, a bogatych łupi”.
Głupota czy zawiść To jest właśnie jedyny powód zaprowadzenia tej sprawiedliwości społecznej: łupienie ludzi bogatych, czyli bardziej pomysłowych, pracowitych i zaradnych, przez nową polityczno-urzędniczą klasę pasożytów żerujących na społeczeństwie okradanym pod postacią coraz to wymyślniejszych podatków. W Polsce nie jest to pierwszy tego rodzaju pomysł uderzający w kierowców, by przypomnieć słynny projekt opracowany w Ministerstwie Sprawiedliwości, który w maju 2007 roku czekał już tylko na podpis premiera, by skierować go do Sejmu. Zakładał on taką nowelizację kodeksu karnego, by za jazdę z 0,5 promila alkoholu lub więcej konfi skować jadącemu jego samochód! Dodajmy, iż tyle promili we krwi można mieć już po wypiciu zaledwie dwóch 0,5 litrowych piw. Skonfiskowane auta miały być sprzedawane na licytacjach. Pomysł ten odwoływał się więc do zasady stosowanej skutecznie również przez łysoli z bejzbolami – zabrać, ile się da. Masz poloneza – weźmiemy poloneza; masz nowego mercedesa – weźmiemy mercedesa, czyli wszystko, co masz. Ten pomysł na szczęście przepadł, ale jak będzie z pomysłem posła Siedlaczka, nie wiadomo. W końcu żyjemy w kraju progresywnych podatków, gdzie ludziom bardziej pracowitym za zarobienie na podstawie umowy o pracę większych pieniędzy odbiera się już nie 19%, ale znacznie więcej kasy. Z drugiej strony wciąż zbyt dużo Polaków albo nie zauważa bandyckiego charakteru tych pomysłów, albo co gorsza ma podobną mentalność, skoro popiera taką sprawiedliwość społeczną. Można to było zauważyć na jednym z portali internetowych, który zrobił sondę na temat pomysłu posła Siedlaczka – ku memu zaskoczeniu, w momencie jej oglądania 68% internautów poparło ten projekt. Głupota to tylko czy już zwykła zawiść? Miroslaw Blach
Podwójne standardy profesora Weissa Szewach Weiss od lat domaga się osądzenia zbrodniarzy. To sprawiedliwy postulat, z którym trudno polemizować. Swoje żądania kieruje jednak wyłącznie pod adresem odpowiedzialnych za żydowski Holokaust. Z drugiej strony były ambasador Izraela w Polsce chroni swoich żydowskich braci, którzy nie mają czystych rąk. Swoje poglądy prof. Weiss wyłożył ostatnio w dwóch artykułach w "Rzeczpospolitej", której jest stałym felietonistą. W pierwszym - zgodnie z tytułem - "Są zbrodnie, za które należy się kara śmierci" - apelował o surowy wyrok dla Iwana Demjaniuka, krwawego strażnika z niemieckiej fabryki śmierci w Sobiborze. Były przewodniczący Knesetu napisał: "Jestem przeciwnikiem kary śmierci, ale ten przypadek jest wyjątkowy. Demjaniuk wprowadził do komór gazowych tysiące ludzi, a potem mełł na pył ich kości: mężczyzn, kobiet i dzieci. Oczywiście Niemcy nie skażą go na śmierć, ale mam nadzieję, że Demjaniuk dostanie dożywocie. Ten człowiek nie powinien spokojnie umrzeć we własnym łóżku. Mam nadzieję, że to, czego nie zrobiła moja Jerozolima, zrobi nie moje Monachium". Szewach Weiss nawiązał w ten sposób do poprzedniego procesu Demjaniuka, który toczył się przed laty w Izraelu. Choć oprawca został wówczas przewieziony do Jerozolimy - w czym niemała zasługa samego Weissa - i skazany na karę śmierci, jednak - z braku dowodów winy - sąd wyższej instancji uniewinnił go. Prof. Weiss pisze: "Ten człowiek dzięki tamtemu wyrokowi zyskał 15 lat wygodnego życia w USA" i ocenia: "Trzeba go było wówczas stracić".
"Oczy całego świata zwrócone są obecnie na Monachium" - kończy swój pierwszy wywód Szewach Weiss.
"Antysemityzm wytrysnął" Na drugą sprawę prof. Weiss patrzy już zupełnie inaczej. I nie kieruje na nią "oczu całego świata". W drugim artykule w "Rzeczpospolitej" pt. "Nie mieli Boga w sercu" wspomina o Icchaku Aradzie, który "w czasie Zagłady walczył jako partyzant w okolicach Wilna, w Izraelu został generałem i dowódcą dywizji pancernej, a po zakończeniu służby wojskowej objął stanowisko przewodniczącego zarządu Instytutu Yad Vashem (jakie to symboliczne!). Swego czasu opublikował monumentalną książkę dotyczącą Holokaustu na terenach Związku Sowieckiego oraz na ziemiach okupowanych przezeń w okresie wojny". Tyle dowiemy się o Icchaku Aradzie od Szewacha Weissa. To sylwetka mocno niepełna, pokazująca tylko część prawdy o tym żydowskim partyzancie, po wojnie uczestniku wszystkich możliwych żydowskich wojen, w których dochrapał się stopnia generała, a w końcu szefie Yad Vashem (1972 - 1993) i wybitnym badaczu najnowszych dziejów żydowskich. O czym zapomniał publicysta "Rzeczpospolitej" - to za chwilę.
Zacytujmy jeszcze Weissa, który za Aradem podkreśla specyfikę Holokaustu na Wschodzie: "Żołnierzom tzw. Einsatzgruppen pomagały tysiące kolaborantów. To była prawdziwa międzynarodówka bestialskich oprawców mordujących swoich sąsiadów i znajomych. Antysemityzm, dotychczas stłumiony, z całą wściekłością wytrysnął na zewnątrz". Doszło do "masowego poparcia niemieckiego okupanta i uczestnictwa w mordach na ludności żydowskiej". Oczywiście, byli Sprawiedliwi wśród Narodów Świata, ale - jak pisze Szewach Weiss - stanowili malutką wyspę na wielkim oceanie antysemityzmu: "95 procent Żydów z ziem ZSRR lub przez ten kraj okupowanych zginęło". To wszystko, jak można wnioskować z publicystyki profesora - ma usprawiedliwiać działalność zsowietyzowanych Żydów na tych terenach. Ten drugi poważny problem - powszechna, żydowska kolaboracja z Sowietami i jej zbrodnicze skutki - Weissa już nie interesuje.
I jeszcze jedna ciekawa konstatacja żydowskiego profesora-publicysty, która ową kolaborację ma przykryć, a zarazem odnosi się bezpośrednio do losów Icchaka Arada: "Część Żydów sowieckich bohatersko walczyła przeciwko faszystom w jednostkach partyzanckich oraz w Armii Czerwonej (157 z nich odznaczono najwyższym odznaczeniem - Złotą Gwiazdą Bohatera Związku Sowieckiego)". Mimo sowieckiego antysemityzmu - pisze dalej Weiss - "Związek Sowiecki ocalił życie tysiącom Żydów, ewakuując ich na początku wojny z III Rzeszą jako obywateli sowieckich, potem tysiące Żydów wyzwolił z obozów". Wiwat Związek Sowiecki! Wiwat Stalin!
Walka z antysemitami Czego nie dowiemy się z tekstu Weissa o Aradzie? Wielu rzeczy, nieprzyjemnych dla opisywanego. Przede wszystkim tego, że w czasie wojny ten żydowski partyzant nie walczył z Niemcami, a przynajmniej nie było to jego główne zajęcie (jakże przypomina to przypadek innych bohaterów Izraela - braci Bielskich). Czym zatem mógł zajmować się Icchak Arad na Wileńszczyźnie? Wówczas jeszcze pod nazwiskiem Rudnicki napadał na wioski, rabował, a nawet mordował. Takie czyny zarzuciła mu kilka lat temu litewska prokuratura, oskarżając o udział w zbrodniach wojennych i ludobójstwie. Owa "bohaterska" działalność Arada była wymierzona w polską, litewską i białoruską ludność cywilną i działaczy podziemia niepodległościowego. Np. w sierpniu 1943 r. jeden z oddziałów, w których służył nasz bohater, zamordował 50 "najgroźniejszych polskich faszystów" z oddziału AK porucznika Stanisława Burzyńskiego "Kmicica" (w tym samego "Kmicica"). Icchak Arad oczywiście wszystkiemu zaprzeczył, tłumacząc się, że prowadził normalną robotę partyzancką. A ponieważ w lasach pełno było wszelkiej maści faszystów, ich kolaborantów, a - przede wszystkim - antysemitów, musiał z nimi walczyć. Dodatkowo, generał wyparł się, że w czasie II wojny był etatowym funkcjonariuszem NKWD. A czym zajmowała się ta formacja, nie musimy chyba wyjaśniać. Dodajmy tylko, że w ramach sowieckich służb Arad "nie tylko" napadał, kradł i mordował, ale tych, których nie udało się zastraszyć, obrabować i wyeliminować, wysyłał "na Białe Niedźwiedzie".
Żydowska histeria Na wniosek litewskiej prokuratury o przesłuchanie Arada, Izrael zareagował histerycznie. Protestował żydowski rząd i rzecz jasna Yad Yashem. Jakie podawano argumenty? Że wniosek Litwinów jest skandaliczny, bo Żydom (a szczególnie żydowskim bojownikom, których - dodajmy - w czasie wojny nie było zbyt wielu, dlatego hołubi się tych nielicznych) należy się szacunek; że to autorytet, którego szargać nie wolno. I najważniejszy - Arad przeżył Holokaust, stracił w nim rodzinę, a Holokaust - jak wiadomo - to zjawisko wyjątkowe. Dokładnie w ten sam sposób usprawiedliwiano zbrodnie innych Żydów, w tym - daleko nie szukając - Heleny Wolińskiej. Arad dodawał, że ściganie go jest zemstą potomków "faszystowskich kolaborantów", i - oczywiście - antysemityzmem. W takiej sytuacji odrzucenie wniosku litewskiej prokuratury przez Ministerstwo Sprawiedliwości Izraela było już tylko formalnością. Żydowska histeria dotarła nawet za Ocean. Gdy w Waszyngtonie gościł premier Litwy Gediminas Kirkilas, amerykańskie organizacje żydowskie zażądały natychmiastowego wstrzymania "oburzającego śledztwa" i wycofania "absurdalnych zarzutów". Jaki był efekt? Śledztwo przeciwko bohaterskiemu Icchakowi Aradowi wstrzymano. I skąd my to znamy? Tadeusz M. Płużański
Cuda przed urną czyli potrzeba Hospodara! Nadchodzi Nowy Rok. W Polsce będzie kolejna d***kratyczna szopka pt. wybory prezydenckie (w których zapewne znów będą musieli wygrać kandydaci z namaszczenia służb specjalnych) – ale najpierw, już 17 stycznia, odbędą się prezydenckie wybory na Ukrainie. No, z tym jest dopiero szopka! Gazeta „Kyďw Post” zrobiła sobie ankietę na całkiem sporej liczbie respondentów. A jej wyniki są zadziwiające. Przede wszystkim spytano ludzi, czy sądzą, że Ukraina jest na drodze do chaosu i destabilizacji – czy na drodze do stabilności i pomyślności? Gazeta pyta o to ludzi od czterech lat. I gdy w roku 2005 43% Ukraińców było optymistami, a tylko 13% sądziło, że kraj zmierza ku chaosowi – tak obecnie sądzi tak 75% „obywateli” – a tylko 7% myśli, że wszystko się ułoży!!! To naprawdę alarmujący wynik! Przy tym wszystkim trudno się dziwić, że aż 67% ludzi deklaruje, że jest bardzo prawdopodobne, że pójdą do urn – a 21% „chyba pójdzie”. A jakie są ich sympatie? Otóż najwięcej sympatii wzbudza p. Wiktor Janukowycz, reprezentujący raczej uczucia wschodnich Ukraińców: 42% sympatii. Za nim plejada czworga polityków: pp. Sergiusz Tigipko i Arseniusz Jaceniuk (po 32%), Włodzimierz Łytwyn, wieczny „języczek u wagi” (31%), i Piękna Julia, czyli p. Tymoszenko 30%. Reszta się w tej konkurencji nie liczy. Natomiast negatywne odczucia wzbudza p. Janukowycz u 55% ludzi, p. Tigipko u 50%, p. Jaceniuk u 56%, p. Łytwyn u 60%, a pani Tymoszenko aż u 67%. Tu rekordy niechęci do siebie bije JE Wiktor Juszczenko (83% – przy tylko 14% sympatii).I pomyśleć, że parę lat temu ludzie całymi dniami marzli na mrozie, by Go popierać. Co prawda wiemy, że spora cześć mieszkańców „miasteczka namiotów” była po prostu opłacana przez Amerykanów – ale nie łudźmy się: oni tylko nadawali ton; większość stanowili autentyczni entuzjaści p. Juszczenki. Wydawałoby się, że druga tura wyborów rozegra się między p. Janukowyczem, a jednym z tej czwórki. Tymczasem na pytanie zadane wprost: „Na kogo zagłosowałbyś w I turze?” wyniki są takie: 31% p. Janukowycz, 19% p. Tymoszenko i… długo, długo nic! By być ścisłym, 12% posłało ankieterów do diabła, 8% zapowiedziało glosowanie „przeciwko wszystkim” (jest taka możliwość!), a 5% powiedziało, że nie zagłosuje. Reszta poniżej 5%, a przed p. Juszczenką jest nawet p. Piotr Symonenko, kandydat komunistów. Tu jednak drugi alarmujący sygnał: p. Juszczenko może liczyć na 12% na zachodzie kraju; w reszcie Ukrainy ma poparcie w granicach 1%. P. Janukowycz ma na wschodzie 50% poparcia, na Krymie44% i na południu (Odessa!!) 51% – np. Kozacy stoją za p. Janukowyczem murem – natomiast na zachodzie 36% ma pani Tymoszenko zaś p. Janukowycz może liczyć tylko na 8%! W Kijowie i na północy też wyraźną przewagę ma p. Tymoszenko. Sprawa jest więc jasna: pani Tymoszenko musi, by wygrać, zmobilizować wokół siebie te 55% Ukrainców, którzy nie lubią p. Janukowycza. Problem w tym, że wyraźna większość nie lubi również p. Tymoszenko. Po co ja to wszystko wypisuję? Po to, byście Państwo zdali sobie sprawę, że jeśli p. Janukowycz istotnie wygra te wybory, to zachód Ukrainy co najmniej wierzgnie. A niepokoje mogą się przenieść i do nas. A teraz inna kwestia: jakie problemy Ukraińcy uważają za najważniejsze? Ich zdaniem (można było wskazać na trzy sprawy) prezydent powinien zająć się… tworzeniem miejsc pracy (71%)!! Natomiast takie sprawy, jak wejście Ukrainy do NATO za ważne uznało 1% (!!) Ukraińców. Tylko 3% interesuje wejście Ukrainy do UE!!! Od „tworzenia politycznej stabilności” (co, wydawałoby się, powinno być zadaniem prezydenta) – 33% – ważniejsza jest walka z inflacją i z korupcją (po 50%). Z czego wynikałoby, że na Ukrainie (poza zachodem) ogromne szanse miałby ktoś a'la JE Aleksander Łukaszenka. Taki by zwalczył korupcję i inflację, stworzył miejsca pracy – i nawet strzelił kilka bramek dla reprezentacji hokeja na lodzie. D***kracja to absurdalny ustrój. Ale wprowadzanie jej w krajach post–sowieckich to już kompletne nieporozumienie. Przypominam: „miejsca pracy” najłatwiej powstają w ustroju niewolniczym: 100% niewolników może liczyć na zatrudnienie! I to jest marzenie L**u! JKM
02 stycznia 2010 Wróg musi być podatny na cios.. Murray Rothbard o państwie napisał:” Państwo jest organizacją utrzymującą monopol na określonym terenie, przy użyciu siły i przemocy; jest jedyną organizacją w społeczeństwie, która zapewnia sobie dochody za otrzymane usługi, nie poprzez dobrowolne donacje lub opłaty, lecz poprzez przymus” I jeszcze:” państwo produkuje jedynie marnotrawstwo i straty”(!!!). Trudno się z wielkim ekonomistą nie zgodzić.. A kto jest wrogiem kolejnych rządów w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej niesprawiedliwości? Wrogiem kolejnych rządów jesteśmy MY- podatnicy, wobec których rząd Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego postawił na rabunek. Ile ONI tych sposobów rabunku nawymyślali?.. Chyba nie było takiego roku, żeby Janosik z Robin Hoodem nie współdziałali tak harmonijnie w rabowaniu nas.. I podatek akcyzowy na papierosy , i akcyzowy na alkohol, i opłata paliwowa na olej napędowy i podatek wat na prawa jazdy, i podwyżka minimalnego wynagrodzenia, czyli podwyżka podatku na ZUS, a to podwyżka opłat za ścieki, za śmieci, za prąd, za ciepło.. Tylko nie będzie podwyżki ciepła dla ludzi mieszkających w kanałach rur ciepłowniczych. Oni nadal będą mogli tam mieszkać „za darmo” i korzystać z ciepła też „za darmo”. Co prawda wzrośnie ilość korzystających z ciepła przy rurach ciepłowniczych, ale czy to rząd tak naprawdę obchodzi? Może dać im szkodliwe za mieszkanie na rurach ciepłowniczych i wzmóc ich ochronę w postaci zwiększonych patroli straży miejskich.. A straż miejska kosztuje podatników- to trzeba będzie jeszcze podnieść podatki. W każdym razie na pewno wzrośnie liczba wykluczonych” obywateli” społecznie przez demokratyczny rząd. Trochę całą operacje podnoszenia podatków, przez „liberalną” Platformę Obywatelską, w ramach wolnego rynku, uratuje te 18 milionów złotych, które fiskus chce ściągnąć z Polskiego Stronnictwa Ludowego i zablokował już konta tego ludowego Stronnictwa. Chodzi o stare remanenty jeszcze z kampanii ludowych wyborów 2001 roku, gdzie były jakieś błędy w sprawozdaniu wyborczym. Niektórzy mówią, że to robota Platformy Obywatelskiej, w ramach iskrzenia w koalicji, bo Polskie Stronnictwo Ludowe ma plan zmian liberalnych , na razie w resorcie gospodarki, którym kieruje pan Waldemar Pawlak, a którego środki masowego rażenia” przedstawiają jako” solidarnego”, a nie „liberalnego”. Co proponuje pan Waldemar Pawlak? Zdecydował się na nowelizację prawie 100 ustaw, których mocą ma być zlikwidowane część koncesji, zezwoleń i innych sposobów reglamentowania działalności gospodarczej. Planuje także uwolnienie części zawodów, co już wywołuje protesty ich przedstawicieli. Może z tego powodu fiskus zablokował konta PSL-u, bo teraz PSL stanie się liberalny, a Platforma Obywatelska pozostanie „solidarna”. Role się odwracają? Może będzie jakaś prowokacja, wobec Waldemara Pawlaka? Służb specjalnych ci u nas dostatek.. Ma być - zamiast „kultury zaświadczeń”- „kultura oświadczeń”(!!!). Brawo, panie Waldemarze.. Chociaż tyle! Chociaż małe światełko w tym socjalistyczno- biurokratycznym tunelu. Pan- okazuje się daje przedsiębiorcom odrobinę nadziei.. Na razie media tzw. mainstreamowe milczą nad pana projektem, co może oznaczać, że pan z nim tak na poważnie.. No. No… Czas wprządz służby, panie premierze , przeciw panu Waldemarowi Pawlakowi.. Przedsiębiorcy będą bowiem składać pod rygorem odpowiedzialności karnej jedynie oświadczenia, że nie zalegają z podatkami, opłacają składki ZUS na czas i są wpisani do KRS pod takim a takim numerem, a ich REGON, to taki a taki. Dobra psu i mucha! Likwidacji mają ulec niepotrzebne urzędowe zaświadczenia. Likwidacji ma ulec również reglamentowanie przez gminy punktów sprzedaży alkoholu (!!!) Zmniejszone mają być również kary dla przedsiębiorców w kodeksie karnym skarbowym i w innych ustawach. Wydłużono czas na dostarczanie dokumentów do ZUS i łatwiejsze mają być rozliczenia z tą instytucją. Wszystko to ma być w ramach ustawy” o ograniczeniu barier administracyjnych dla obywateli i przedsiębiorców.” Ministerstwo Gospodarki przeanalizowało 205 ustaw odnoszących się do prowadzenia działalności gospodarczej, z tego 129 ustaw, ogranicza wolność gospodarowania. A piętnaście z nich reglamentuje działalność wolnych zawodów(???). Ale za to ma być postęp w rozszerzaniu posiadania kas fiskalnych.. Będą je musieli mieć: lekarze, prawnicy, przedszkola, szkoły, usługi związane z rekreacją, kulturą i sportem. Wolałbym, żeby odchodzić od przymusowego posiadania kas fiskalnych.. Ale do tego należałoby zlikwidować podatek dochodowy, na co na razie się nie zanosi.. W projekcie pana Pawlaka uwolniono zawody psychologa, spedytora i pośrednika nieruchomości. Ograniczeniem będzie wykupienie obowiązkowego zawodowego OC. Będzie też leasing konsumencki.. Ciekawe jak to wszystko się potoczy, bo lobby, które broni dostępu do swoich zawodów przecież nie śpi?. Ustalając opłaty za wejście do zawodu, wysokość marż itp. Nie mniej jednak, skończyłaby się korupcja chociaż w dostępie do tych kilku zawodów, trochę w urzędach przy wydawaniu zezwoleń, trochę czasu przedsiębiorcy by zaoszczędzili. Żeby tylko nie skończyło się tak jak z Komisją „Przyjazne Państwo”, gdzie po dwóch latach pracy, wprowadzono zwiększone uprawnienia dla straży miejskich, przeciw „ obywatelom”. Mogą konfiskować towar handlującym, rewidować samochody bez nakazów sądowych, plądrować je, jakby były ich i wymierzać kary bez sądów. Bo jeśli chodzi o totalną walkę z korupcją, to na razie będą nici.. Chyba, że wprowadzimy pomysł indyjskiego prezentera telewizyjnego, który proponuje - jako sposób walki z korupcją - powszechne uprawianie jogi(????). Sam to propaguje i stwierdził, że ten staroindyjski sposób jest dobry(???). Może i tak, ale w Starych Indiach nie było tak rozległego styku sektora prywatnego z sektorem państwowym, i nie było tylu urzędników, którzy z tego styku chciało żyć.. Bo ilu mogło być urzędników kolonialnych? Indyjski prezenter chciałby, żeby ośrodki propagujące jogę były w każdej indyjskiej wsi, gdzie chyba korupcja jest jednak najmniejsza, ale ośrodek jogi najpewniej nie zaszkodzi. Joga kształtuje u ćwiczącego pewne nawyki psychofizyczne, które odciągają osobnika od zjawiska korupcji.. Może to i prawda, ale nie wyobrażam sobie tych setek tysięcy polskich urzędników zajętych korumpowanie się, żeby nagle przestawili się na jogę (???) Chociaż widok ćwiczących jogę tych biurokratycznych osobników zalegających na wszystkich pokładach naszego życia, dałby mi pewną satysfakcję.. W czasie ćwiczeń by się na pewno nie korumpowali! …no i przedsiębiorcy by odrobinę w tym czasie odetchnęli.. Panie Waldemarze! Mam do pana osobistą prośbę, korzystając z faktu, że mamy to samo imię..… Niech pan dołączy do ustawy” o ograniczeniu barier administracyjnych dla obywateli i przedsiębiorców”, także zapis o obowiązkowym ćwiczeniu jogi przez urzędników państwowych….Wiem, że to odrobinę przedłuży pracę na ustawą, ale warto- zyskamy wszyscy.. ONI będą ćwiczyć jogę, a my w tym czasie się odkorumpujemy.. A przy okazji: czym się różni obywatel od przedsiębiorcy? Może tym samym co sprawiedliwość, od sprawiedliwości społecznej czy krzesło elektryczne od krzesła zwyczajnego.. W każdym razie - wróg musi być podatny na cios! WJR
Sekuła zagra va banque? Donald Tusk: Musimy być bezwzględni wobec siebie, a nie wobec konkurentów; musimy być bezwzględni wobec zła, które zobaczymy w pobliżu siebie, w nas samych. (...) Gdyby miało się okazać, że są sposoby na rozmycie tej sprawy i dzięki temu wygralibyśmy wybory, wolałbym wyjaśnić te sprawę do końca, nawet gdybyśmy mieli przegrać.
Jarosław Urbaniak: No, jak pan precyzyjnie zacznie odpowiadać na pytania, to z pewnością pana przesłuchanie będzie krótsze i umożliwi to przesłuchanie kolejnych osób. (...)
Zbigniew Wassermann: ...Przed komisją dowody zbiera się także z zeznań świadka. Kodeks postępowania karnego, ustawa, którą musi stosować komisja.
Jarosław Urbaniak: Coś tak czuję, że żaden ze świadków nie będzie spoza PiS, ale to już inna sprawa.
Zbigniew Wassermann: Jeszcze raz powtarzam, że stwarzanie takiej oto wizji, że ja byłem na cmentarzu, że ja się kontaktowałem z podejrzanymi osobami, że ja podejmowałem jakieś zarzucalne interesy, panie pośle Urbaniak, nie uda się.
Jarosław Urbaniak: Co się nie uda? Co się nie uda... Niedoświadczeni żołnierze swojej partii oddelegowani na front "walki o prawdę" czasami powiedzą o jedno zdanie za dużo, jak w tym przypadku. Urbaniak, nadmiernie podniecony grillowaniem kolegi z komisji, tak się zapędził, że mu się wypsnęło jaki Platforma ma pomysł na dalsze "wyjaśnianie afery hazardowej aż do bólu". A plan jest taki, żeby dopóki się da, wzywać tylko osoby związane z PiS, aż się wszystkim afera hazardowa będzie kojarzyła tylko z PiSem, a potem się nią znudzą i przestaną śledzić. Nie jest to specjalnie trudne zważywszy, że po wyrzuceniu opozycji z komisji Platforma może w niej robić co jej się żywnie podoba. I robi. Ale nie bierze pod uwagę, że im bezczelniej to robi, tym - paradoksalnie - większa nadzieja na poznanie prawdy. O aferze, albo o Platformie, w zależności od tego na jaką strategię się ostatecznie zdecyduje. Bardzo liczę na to, że potwierdzą się ostatnie doniesienia Rzepy i na świadka zostanie wezwany sam prezydent, nie tylko dlatego, że potem nie da się już obronić przed przesłuchaniem Tuska, ale także dlatego, że będzie okazja zajrzeć za kulisy bardzo dziwnej nominacji w kluczowej państwowej spółce.
Rzeczpospolita: Śledczy z komisji badającej aferę hazardową zamierzają wezwać jako kolejnego świadka Józefa Blassa, amerykańskiego biznesmena i naukowca polskiego pochodzenia. To może doprowadzić przed jej oblicze ludzi z otoczenia Lecha Kaczyńskiego, a nawet samego prezydenta. Wszystko z powodu spotkań Blassa z prezydentem i jego współpracownikami. (...) Blass od kilkunastu lat współpracuje z firmą GTech (to amerykański operator systemów elektronicznych Totalizatora Sportowego). W jej imieniu miał „monitorować” interesy firmy w Polsce. Sprawa tej współpracy powróciła kilka tygodni temu. Prokuratura wznowiła śledztwo zawieszone w 2001 r., a dotyczące wypłacenia Blassowi przez GTech 20 mln dolarów za doradzanie przy negocjowaniu kontraktu z Totalizatorem Sportowym w 2001 r. Ta kwestia bardzo zainteresowała posła PO Jarosława Urbaniaka, który pytał o nią Zbigniewa Wassermanna podczas poniedziałkowego przesłuchania. Urbaniak sugerował związek Wassermanna z tą sprawą, poseł PiS bowiem był prokuratorem krajowym w czasie, gdy zaczęła się afera z tymi 20 milionami. (...) Inny polityk PO: – Ta sprawa ma dla nas jeszcze inne znaczenie. Gdy ktoś zażąda konfrontacji Donalda Tuska z Mariuszem Kamińskim, my będziemy mogli odpowiedzieć żądaniem skonfrontowania prezydenta z Blassem. (...) – Wiem, że będzie jatka, ale my musimy robić swoje – zarzeka się Neumann. (...) Inny wiceprzewodniczący Klubu Parlamentarnego PO jest bardziej ostrożny: – Tusk może to zrobić, bo gra o prezydenturę, więc każdy cios w Kaczyńskiego ma swoją wartość. Natomiast Schetynie nie byłoby na rękę. On się boi, że sprawa wymknie się spod kontroli, więc woli minimalizować straty. Zdaniem tego polityka Grzegorz Schetyna będzie naciskał na przewodniczącego komisji, by ten jak najszybciej wypchnął aferę z Sejmu. Potwierdza to też Janusz Palikot: – Słyszałem, że Mirosław Sekuła chce w styczniu narzucić tempo prawie codziennych przesłuchań, by jak najszybciej trafiło to gdzie indziej. Np. do prokuratury. O swojej chęci złożenia zeznań już w styczniu mówił też w środę Tusk. We wpisie "Skąd się wzięli chłopcy Drzewieckiego" zastanawiałam się jak to się stało, że Platforma powierzyła zarządzanie kluczowym przez najbliższe lata projektem EURO 2012 Andrzejowi Boguckiemu, który przez 10 lat był szefem GTechu i Gryteku, a więc także wtedy kiedy Blass za 20 milionów dolarów "monitorował polski rząd", a ten monitoring wzbudził podejrzenia amerykańskich władz i polskiej prokuratury. Obsadzając Boguckiego na stanowisku wiceprezesa zarządu spółki skarbu państwa PL.2012 Platforma świetnie wiedziała o wszystkich kontrowersjach wokół GTechu w czasach, kiedy Bogucki był jego szefem, a jednak nie zawahała się właśnie jego wybrać spośród tysięcy, dziesiątek tysięcy, zdolnych menedżerów. Zapytałam w Ministerstwie Sportu o przebieg rekrutacji, nie wiem jeszcze najważniejszego, ale wygląda na to, że Bogucki był osobistym wybrańcem samego skarbnika Platformy, Mirosława Drzewieckiego. Jakub Kwiatkowski, Rzecznik Prasowy Ministerstwa Sportu: Skład obecnego Zarządu Pl.2012 spółka z o. o. powołał Pan Minister Mirosław Drzewiecki. (...) Celem rekrutacji jest sprawdzenie i ocena kwalifikacji kandydatów oraz wyłonienie najlepszego kandydata na członka zarządu. Organ odpowiedzialny dokonał takiej oceny z punktu widzenia celów działania spółki celowej oraz zadań jej zarządu, podejmując ostatecznie decyzję o powołaniu osób w skład organu Spółki. W toku procesu wyłaniania członków zarządu Pl.2012 spółka z o. o. nie zlecano usług podmiotom świadczącym usługi doradztwa personalnego. Czynności związane z powołaniem obecnie działającego Zarządu Spółki wykonywały organy tej Spółki zgodnie z odpowiednimi regulacjami wynikającymi z powołanych wyżej przepisów, w szczególności Aktu Założycielskiego. Nie powoływano i nie korzystano z pomocy innych organów lub podmiotów, nie tworzono odrębnych komisji. Mam nadzieję, że Platforma skutecznie rozdmucha wątek Blassa, jestem pewna, że akurat Kaczyńskiego nie da się umoczyć w "aferę hazardową", ale może przy okazji wyjaśni się dlaczego Platforma w najważniejszym w ostatnich latach projekcie postawiła na człowieka za którym ciągną się takie niewyjaśnione sprawy i uznała, że to właśnie jego 10-letnie szefowanie GTechowi wyposażyło go w kompetencje, umiejętności i doświadczenie niezbędne przy organizowaniu EURO. Może drążenie sprawy Blassa zmotywuje dziennikarzy do przyjrzenia się niezwykłym walorom Boguckiego i jego związkom z Platformą. Bo jakoś nie wierzę, że jego powołanie było osobistą i niekonsultowaną z nikim decyzją Drzewieckiego. Na strategiczny odcinek rzuca się najbardziej zaufanych ludzi, chciałabym wiedzieć czym na takie zaufanie zasłużył Bogucki, i kto go rekomendował. Przyjęta przez Platformę strategia bardzo mnie cieszy bo bałam się, że krótki termin narzucony komisji będzie pretekstem do potraktowania afery po łebkach i ominięcia ważnych świadków, pod pozorem wyścigu z czasem, aby zdążyć z raportem w wyznaczonym przez Sejm terminie. Szczęśliwie, nic takiego nie ma miejsca. Na nic nie wnoszące przesłuchanie niemającego wiele do powiedzenia Wassermanna posłowie zmarnowali już siedem godzin, a jeszcze z nim nie skończyli. Po czymś takim trudno będzie usprawiedliwiać presją czasu pomijanie innych świadków, bo nikt już tego nie kupi, trzeba więc będzie z równą uwagą wysłuchać co mają do powiedzenia pierwszo-, drugo- i trzecioplanowi bohaterowie afery Chlebowskiego, dzięki której mamy wątpliwą przyjemność obcowania z tym kuriozum jakim okazuje się być hazardowa komisja śledcza. Jeśli Platforma marnuje czas na Wassermanna i Kempę, nie będzie się miała czym wykręcić od przesłuchania Cichockiego, Rosoła, Rolnik i paru innych świadków, których najchętniej by nie oglądała. Przynajmniej dopóki nie uda się pozbyć z komisji Arłukowicza. Zresztą, czy jest jakiś zwiazany z Platformą świadek, którego przesłuchanie jest dla Platformy bezpieczne? Śmiem wątpić, śledzę aferę wystarczająco uważnie, żeby wiedzieć, że każdy związany platformiany świadek, jeśli nie będzie przesłuchiwany tylko przez Sekułę, Urbaniaka i Neumanna, pogrąży nie tylko Chlebowskiego i Drzewieckiego, ale także solidnie podtopi Schetynę i samego Tuska. Jeśli ja to rozumiem znając niewielki wycinek prawdy o aferze, to ci, co wiedzą o niej wszystko, muszą to rozumieć jeszcze lepiej. I sądząc po tym co kombinują, rozumieją to aż za dobrze.Dlatego to co teraz chce zrobić Platforma - jak najszybciej przesłuchać kluczowych świadków z Platformy (Chlebowski, Drzewiecki, a zwłaszcza sam Tusk) - to tylko półplan. Wszyscy byli zaskoczeni, gdy jeszcze w grudniu pojawił się pomysł, żeby świadków z Platformy wezwać w trybie ekspresowym i przesłuchać jeszcze przed Sylwestrem, teraz okazuje się, że Tuskowi też się nagle zaczęło spieszyć przed komisję i chce zeznawać jeszcze w styczniu. Wcale się nie dziwię. Dopóki nie znajdzie się sposób na całkowite rozwalenie komisji, szybkie załatwienie najtrudniejszych przesłuchań to dla Platformy jedyna szansa na zminimalizowanie strat, które i tak będą ogromne. Niewykluczone bowiem, że ten nagły pośpiech ma związek ze starą ekspertyzą, którą na czarną godzinę trzyma Sekuła, a która mówi, że komisja może prowadzić czynności (w tym przesłuchiwać świadków) w niepełnym składzie. Jeśli się Tusk pospieszy, on i jego koledzy mają więc szansę zeznawać bez obecności właśnie ostatecznie wykluczonych posłów PiSu, zwłaszcza jeśli uda się wykazać, że PiS sam nie chce do komisji wrócić, więc ta musi, po prostu musi, procedować bez niego. Będzie to co prawda zagranie na rympał, ale elegancją na tym etapie już nikt się nie przejmuje. Nie zdziwię się zatem jeśli Sekuła, który nie ma już przecież nic do stracenia, bo twarz iuż stracił, za to świetnie wie, że to Schetyna będzie decydował kogo Platforma wystawi do walki o prezydenturę Zabrza, pójdzie na całość i wezwie swoje szefostwo przed komisję właśnie teraz, póki może im zapewnić komfort zeznawania przed (prawie) samymi swoimi, zanim PiS wróci. O ile w ogóle wróci. Bo jeśli Platforma planuje więcej niż na pięć ruchów naprzód, musi sobie zdawać sprawę, że jedynym sposobem na wygrzebanie się z afery hazardowej jest tylko całkowite rozwalenie komisji, zanim zacznie przed nią kłamać pod przysięgą pierwszy świadek z Platformy. Reszta to półśrodki, które pomogą na krótką metę. Platforma bardzo liczy na to, że PiS będzie się awanturował o Wassermanna i Kempę na tyle widowiskowo, że dostarczy Sejmowi pretekstu do ostatecznego rozwiązania komisji. Taki jest chyba jej plan. A jeśli PiS zawiedzie i nie kupi Platformie awanturami cennego czasu, tylko zbojkotuje dalsze prace komisji, z pomocą przyjdą zapewne niezawodni sejmowi prawnicy i przedstawią ekspertyzę mówiącą, że komisja niereprezentatywna nie może działać. I to jest plan B. Platforma po prostu musi rozwalić - nie rozmyć czy sparaliżować, ale właśnie rozgonić - tę komisję, i wszystko co się teraz dzieje należy traktować jako gromadzenie pretekstów, którymi będzie się można usprawiedliwić przed opinią publiczną, a najlepiej zwalić na PiS. Platforma nie może się dać przesłuchać, trudno mi sobie wyobrazić jak miałaby - nawet przy największym poświęceniu Sekuły, Urbaniaka i Neumanna - wygrać przesłuchanie Kapicy, Cichockiego, Kamińskiego, Boniego, Tuska, Chlebowskiego, Drzewieckiego, Szejnfelda, Schetyny czy Rosoła. A tych przesłuchań nie da się uniknąć, jeśli komisja będzie istnieć, co gorsza, przy takim tempie i wydłużającej się liście PiSowiskich świadków, na przesłuchiwanie Platformy przyjdzie czas w okolicach wyborów, a to już jest scenariusz tragiczny, do którego Schetyna nie może dopuścić. Dlatego PiS powinien teraz uważnie czytać grę Platformy i nie dać się obsadzić w zaplanowanych dla niego rolach, "tych przez których upór Platforma nie może ustalić prawdy". Jeśli ceną za przetrwanie tej komisji jest rezygnacja z Wassermanna i Kempy, to jest to cena warta zapłacenia. Zresztą każda cena jest warta zapłacenia za przesłuchanie tych kilku wymienionych wyżej osób, emocje gwarantowane. Ostatecznie, każdy poseł może po prostu czytać pytania przesyłane mu Skajpem (według Arłukowicza śledczy z Platformy tak właśnie "wymyślali" swoje kolejne pytania do Wassermanna), może więc warto znaleźć kogoś sympatycznego, z dobrą prezencją, w kogo będzie trudno uderzyć, i oddelegować go do zadawania pytań starannie układanych w sztabie. W końcu chodzi tylko o to, żeby padły. I żeby padały jak najdłużej. Kataryna
Naga prawda o „polskiej prezydencji” w „POLSCE” Na stronie Znamy koszty polskiej prezydencji w UE W 2011 r. będziemy kierować pracami Unii. Zapłacimy za to aż 430 milionów, ma to być okazja do wypromowania kraju i przebudowy całej administracji. Polska obejmie prezydencję w Unii za półtora roku, ale już teraz przygotowania weszły w decydującą fazę. Eksperci MSZ wyznaczyli ponad 500 spraw ważnych dla UE, którymi będą musieli zająć się przedstawiciele Polski. Na okres między lipcem a grudniem 2011 r. zaplanowano 150 imprez. Większość z nich to konferencje i spotkania polityków oraz urzędników z krajów UE, które muszą przygotować i poprowadzić Polacy.Potrzeba do tego około 1200 urzędników, których szkolenie właśnie się zaczęło. Muszą się oni nauczyć prowadzenia negocjacji i konferencji po angielsku i francusku (w językach roboczych w UE) oraz poznać unijne prawo i mechanizmy podejmowania decyzji. - Już teraz widzę, że prezydencja zmienia na lepsze polską administrację. Wkrótce będzie ona nowocześniejsza i bardziej europejska - mówi "Polsce" Mikołaj Dowgielewicz, dotychczasowy szef Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej.Od wczoraj UKIE jest częścią MSZ, ale Dowgielewicz nadal będzie odpowiadał za przygotowania do prezydencji. W poniedziałek Donald Tusk ma mu wręczyć nominację na sekretarza stanu (wiceministra) ds. europejskich wMSZ. Prezydencja w UE była dotychczas okazją do promocji wizerunku kraju i wzmocnienia jego pozycji w Unii. Nie wiadomo, na ile będzie to możliwe po wejściu w życie traktatu lizbońskiego. Herman Van Rompuy, nowo powołany przewodniczący Rady Europejskiej, już zapowiedział, że spotkania przywódców Unii i państw trzecich odbywać się będą w Brukseli.Oznacza to, że planowany na czas polskiej prezydencji szczyt UE - Indie nie odbędzie się w Polsce. Podczas wizyty Van Rompuya w Warszawie 26 stycznia Donald Tusk będzie go namawiał, by Polska również była gospodarzem prestiżowych wydarzeń. Nowe standardy w UE wyznaczy zapewne prezydencja Hiszpanii, która zaczęła się wczoraj.Na razie wiadomo, że w Polsce odbędą się spotkania ministrów finansów, spraw zagranicznych i spraw wewnętrznych. Największą imprezą są Europejskie Dni Rozwoju, w których biorą udział delegacje z całego świata. Większość wydarzeń będzie organizowana w Warszawie, Gdańsku i Sopocie oraz Wrocławiu, Krakowie i Poznaniu. Ze względu na brak lotnisk i hoteli niewiele będzie europejskich imprez w miastach wschodniej Polski.Jednak prezydencja to nie tylko szansa na poprawę wizerunku kraju, ale również ryzyko blamażu. Przekonali się o tym w zeszłym roku Czesi, kiedy w trakcie prezydencji upadł rząd Mirka Topolánka. Podobny kryzys zdarzył się po raz pierwszy w UE.Niestety, tego typu scenariusz nie jest zupełnie wykluczony w Polsce. Prawdopodobnie w tym samym czasie co prezydencja będzie trwała u nas kampania wyborcza do Sejmu i Senatu. W PO przeważa opinia, że wybory powinny się odbyć na jesieni 2011 r. Oznacza to, że wtedy mogłoby też dojść do zmiany rządu w Warszawie., każdy, kto nie kupił dziennika „POLSKA”, może się dowiedzieć, na czym ma polegać ta „prezydencja”. Początek , który tu przytaczam, wszystko wyjaśnia:"W 2011 r. będziemy kierować pracami Unii. Zapłacimy za to aż 430 milionów, ma to być okazja do wypromowania kraju i przebudowy całej administracji.Polska obejmie prezydencję w Unii za półtora roku, ale już teraz przygotowania weszły w decydującą fazę. Eksperci MSZ wyznaczyli ponad 500 spraw ważnych dla UE, którymi będą musieli zająć się przedstawiciele Polski. Na okres między lipcem a grudniem 2011 r. zaplanowano 150 imprez. Większość z nich to konferencje i spotkania polityków oraz urzędników z krajów UE, które muszą przygotować i poprowadzić Polacy.Potrzeba do tego około 1200 urzędników, których szkolenie właśnie się zaczęło. Muszą się oni nauczyć prowadzenia negocjacji i konferencji po angielsku i francusku (w językach roboczych w UE) oraz poznać unijne prawo i mechanizmy podejmowania decyzji." Czyli: bankiety i bankieciki przy okazji „konferencji” na których nic się nie uchwali – i chwała Bogu, bo jeśli by coś uchwalili, to byłoby jeszcze gorzej! O tym, co się tam będzie robiło, świadczy inne zdanie z tego-ż artykułu: „Największą imprezą są Europejskie Dni Rozwoju, w których biorą udział delegacje z całego świata”. Chyba wszystko jasne? I nie wystarczą te dziesiątki tysięcy urzędników i tłumaczek w Brukseli – musimy mieć dodatkowych. Kłania się śp.Cyryla N. Parkinsona „Prawo Tysiąca”: „Gdy instytucja przekroczy liczbę 1000 urzędników, nie potrzebuje do swego istnienia świata zewnętrznego: jej własne problemy pochłaniają cały jej czas i wysiłek”. Ale nie łudźmy się, że chodzi tu o 1200 urzędników. P.Roman Prodi, kiedy był szefem Komisji Europejskiej, powiedział „polskim” negocjatorom: „Jeżeli chcecie być w Unii Europejskiej będziecie musieli czterokrotnie powiększyć liczbę urzędników”.To jest ta "promocja i przebudowa całej administracji"Stopniowo do tego byśmy doszli. Gdyby nie to, ze to wszystko rozwali się o wiele wcześniej... JKM
Kolejna (szokująca, byc może) pochwała różnorodności Dlaczego właściwie obchodzimy dzień 1 stycznia jako wyjątkowy? Oczywiście, że tak naprawdę niczym nie różni się on od innych dni. Ale człowiek kulturalny odróżnia dni świąteczne od powszednich – dzięki czemu życie staje się barwniejsze. Można się nawet pozabijać (na Łotwie było 13 trupów!) z okazji dyskusji, jaki kalendarz jest „prawdziwy”.To, że ludzie gotowi są za to umierać świadczy, jak wielka jest potrzeba wyróżniania dni.Tu jest na ogół niemal pełna zgoda. Jednak mało kto się godzi z tezą, że to samo dotyczy wyróżniania... ludzi.Arystokracja jest potrzebna – po to, by każdy chciał należeć do arystokracji. Potrzebna jest też burżuazja – i inne „klasy”, które – z powodzeniem – chciał likwidować piekłoszczyk Karol Marx.Stawiam tezę, że gdyby arystokracji nie było, trzeba by ja było wymyślić. Innymi słowy: społeczeństwo, z którego czysto losowo wybralibyśmy 2% facetów, nazwali połowę „baronami”, ćwierć „hrabiami” itd. - jest lepsze od społeczeństwa, gdzie wszyscy są równi.Ci „arystokraci” postawieni (na początek losowo!) na pozycjach społecznych zaczęliby się zachowywać jak arystokraci... i dlatego ja mówię o tych ministrach – choć wiem, że ten i ów to złodziej albo głupek (a czasem i jedno i drugie!) - „Jego Ekscelencja” - w nadziei, że ten i ów zacznie zachowywać się jak ekscelencja... Z mizernym powodzeniem – ale to dlatego, że ich tytuły nie są dziedziczne. W ich interesie jest bowiem nakraść się dopóki są przy korycie – a nie myślą o tytule i chwale, które mieliby przekazać swoim dzieciom... Niektórzy zapewne – nie. Monarcha dokonywałby jednak selekcji nienaturalnej, bawiąc się w „demona Maxwella”: ścinając lub degradując niegodnych – a awansując szlachetnych. I po jakimś czasie otrzymalibyśmy prawdziwą arystokrację. Oczywiście: historycznie arystokracja tak właśnie się tworzyła. Nie całkiem losowo: wchodzili w jej skład ludzie mądrzejsi, silniejsi i/lub szlachetniejsi od innych. Następne pokolenia tez nie są losowe: cechy ojców dziedziczone są przez dzieci – zarówno genetycznie, jak i przez wychowanie w rodzinie. Moja teza jednak brzmi: lepsza nawet arystokracja czysto losowa – od powszechnej szarzyzny. Na pewno życie byłoby wtedy barwniejsze! JKM
Gniew Islamu na Osi USA-Izrael Blisko półtora miliarda muzułmanów uważa Jerozolimę za jedno z najświętszych miejsc na świecie, ponieważ wierzą oni, że Mahomet był wzięty do nieba z Jerozolimy. Obecna polityka Izraela budowy osiedli żydowskich na arabskich terenach Jerozolimy jest postrzegana przez wszystkich mahometan jako ciężkie świętokradztwo. Poparcie USA dla Izraela umożliwia Żydom w Palestynie traktować Arabów podobnie jak Niemcy traktowali Żydów w czasie wojny. Umiarkowani Żydzi otwarcie krytykują ten stan rzeczy i trzeba przyznać, że mają oni więcej wolności głoszenia swych opinii w Izraelu, niż mają Amerykanie w USA. Problem palestyński powoduje gniew Islamu na oś USA-Izrael. Gniew ten powoduje wzrost liczby ochotników do dokonywania terrorystycznych ataków samobójczych przeciwko Amerykanom i ich sprzymierzeńcom. Obecnie w czasie, kiedy USA zwiększa o 30,000 ilość żołnierzy na okupacji i pacyfikacji Afganistanu, al-Qaeda koncentruje się na siłach zbrojnych Pakistanu, które stara się opanować jako wstępny krok do usunięcia wojsk USA i NATO z Afganistanu. Działalność al-Qaedy w Somalii i w Jemenie również wzrasta. Tak, więc podczas, gdy zwiększanie sił USA-NATO w Afganistanie spowoduje eskalację walk, główne zagrożenie rośnie w Pakistanie, gdzie al-Qaeda stara się otworzyć nowy front przeciwko wojskom pakistańskim, w celu osłabienia poparcia rządu w Islamabad dla USA. Poparcie to jest kluczowe w celu prowadzenia walk w Afganistanie. Według raportów w Asia Times z 24 grudnia, 2009, al-Qaeda skutecznie odnowiła swoją organizację na terenie Somalii i Jemenu. Al-Qaeda popiera akcje piratów na wybrzeżach Somalii w celu utrudniania żeglugi w regionie Rogu Afryki. Natomiast bazy al-Qaedy w Jemenie mają umożliwić wzmożone akcje terrorystyczne na terenie Iraku i w państwach arabskich, takich jak Arabia Saudyjska. Celem al-Qaedy jest wykorzystanie gniewu Islamu na oś USA-Izrael i kontrola ruchu oporu muzułmanów przeciwko siłom Zachodu. W Azji Południowej działa al-Qaeda pod nazwą Laszar al-Zil, „Armia Cieni” (Shadow Army), którą dowodzi w z kwatery w Afganistanie, Ilyas Kaszman. Planuje on akty terroru nawet w Indiach, zwłaszcza w zbrojowniach nuklearnych oraz w ośrodkach władzy państwowej. „Armia Cieni” skupia grupy fanatyków wśród Pakistańczyków, Afganów, Uzbeków, oraz grup należących do al-Qaedy. Celem al-Qaedy jest wywołanie wojny między Indiami i Pakistanem, tak żeby armia Pakistanu nie była w stanie popierać pacyfikacji Afganistanu. Taktyka zwycięstwa al-Qaedy w Afganistanie opiera się osłabianiu armii i elity rządzącej w Pakistanie. Elitę Pakistanu al-Qaeda nazywa sługami Amerykanów, heretykami, zdrajcami Islamu - heretykami na równi z chrześcijanami, przeciwnikami muzułmańskiego ortodoksyjnego „prawa szaria” i gwałcicielami muzułmańskich ziem w Afganistanie, w dodatku do udostępniania Amerykanom lotnisk i dróg. „Zdrajcy Islamu” pozwalają na więzienie muzułmanów i pomagają w torturowaniu ich. Al-Qeada nawołuje muzułmanów w Pakistanie do obalenia rządu w Islamabad i przejęcia kontroli nad armią i jej bronią nuklearną. Al-Qaeda nie chce żadnych dialogów ani zawieszenia broni ani zawierania pokoju, ponieważ walczy o całkowite zwycięstwo w walce na śmierć i życie. Wszelkie ofert pokoju ze strony rządu w Islamabad, al-Qaeda uważa za fałszywe i podsuwane przez Amerykanów. Zima pomaga powstańcom, zwłaszcza w górach. Nim śniegi stopnieją wojownicy al-Qaedy przygotowują ataki na wojsko Pakistanu w regionie Tora Bora. Pro-amerykańska koalicja w Islamabad traci kontrolę też z powodu opozycji sądu najwyższego i wielu wojskowych. Sąd najwyższy unieważnił układy prezydenta Muszarraf’a z USA z 2007 roku, oraz tak zwany „porządek dla zgody ogólno-narodowej” w ramach, którego wyroki za korupcję miały być unieważnione, zwłaszcza przeciwko obecnemu prezydentowi Asie Ali Zardari i biurokratom oskarżonym o korupcje i sprzeniewierzanie funduszów społecznych jak też stosowanie terroru przeciwko muzułmanom. Jest wznawiana sprawa w Szwajcarii o odzyskanie pieniędzy skarbowych ukradzionych przez Zardari i jego żonę Benazir Bhutto. Tymczasem al-Qaeda finansuje napady piratów koło Somalii oraz działa w Jemenie gdzie jest organizowany ruch oporu „Synów Ziemi” – „Ibnul Balad” w tradycji wcześniejszych ataków na marynarkę i obiekty w USA, w Kenii i w Saudi Arabii. Według szefa Asia Limes w Pakistanie, Syed’a Saleem’a Szahazad’a al-Qaed’a osiąga przewagą w Pakistanie po pięciu latach starań.Pesymistyczny obraz sytuacji w Azji Środkowej może ulec zmianie tylko w wypadku otwartego poparcia USA dla muzułmanów w obronie praw Arabów w Jerozolimie i w Palestynie. W przeciwnym razie spełnią się nadzieje przywództwa al-Qeady, które ocenia, że jej działania w Jemenie i w Somalii będą zwycięskie w znacznie szybszym czasie niż w Pakistanie, dzięki szerzeniu się gniewu Islamu na oś USA-Izrael. Iwo Cyprian Pogonowski
03 stycznia 2010 "Powrót strachu społecznego"...„Wraz z wynalezieniem koła i pieniędzy ludzie zaczęli kręcić interesy”. Może to i prawda- ale z pewnością nie wszyscy. Natomiast niektórzy zrobią interesy na nowym programie europejskim, jaki do nas dotrze już na początku 2010 roku z Komisji Europejskiej, a polegać będzie na tym, że Unia” da” nam 1,3 mld złotych na rewitalizację stawów,. naprawę dróg, mostów i chodników, budowę wiosek rybackich oraz inwestycje w agroturystykę. Program europejski skierowany jest do stowarzyszeń opartych na partnerstwie samorządu gminnego, przedsiębiorstw i osób fizycznych., co oznacza, że forsę zgarną nierynkowo, ci wszyscy, którzy dobrze trzymają z urzędnikami, a ci – z nimi.W każdym razie ten miliard złotych, który wpłacamy do kasy Komisji Europejskiej, każdego miesiąca, wróci częściowo do nas, pomniejszony o koszty europejskich urzędników, które przecież muszą być. A ile” nasi” potem wyczyszczą pieniędzy, pardon- stawów, naprawią mostów i wybudują wiosek rybackich- to będzie następny koszt.! Przyznam się państwu, że nie wiedziałem , że brakuje nam wiosek rybackich, tym bardziej, że proces likwidacji kutrów postępuje… Nawet” Unia „ dopłaca rybakom, żeby kutry polscy rybacy czym prędzej likwidowali. Czy może chodzi o muzea rybackie..(???). W każdym razie przy budowie wiosek rybackich kandydaci muszą spełnić odpowiedni warunek” urybaczenia”, czyli liczby pracujących w rybactwie na 1000 mieszkańców. Wskaźnik ten musi wynosić minimum 0,4(!!!). Rozumiem, że żeby poprawić ewentualnie ten wskaźnik, co bardziej przedsiębiorczy rybacy pod dyktando przedsiębiorczych urzędników rybackich będą przemieszczać znajomych rybaków na tereny gdzie na tysiąc mieszkańców nie ma tymczasem 0,4 rybaków. Ale będą jak się przemieści. Można nawet będzie zorganizować takie lotne grupy rybaków rybackich, które będą mogły być czasami tu, a czasami tam.. Bo przecież chodzi o wioski rybackie, a nie o rybaków.! To jest tak jak od góry, urzędnicy organizują ludziom na przykład wioski rybackie i zamieszanie powstaje na dole, bo są pieniądze do wzięcia od góry i całość hucpy organizują urzędnicy, bo przecież dla nich też coś skapnie. A że po zakończonej ulewie pieniężnej, niektóre wioski rybackie znikną.. A czy to kogoś będzie obchodzić? To jest tak jak z hasłem, że „Ludzie Średniowiecza żyli w nędzy i dużej umieralności”(???). To żyli, czy głównie umierali… Bo , że w nędzy – to oczywiście wiadomo. Bo Średniowiecze – to oczywiście wyłącznie nędza i smród. Wioski rybackie znikną oczywiście wtedy, jak skończą się pieniądze, jak to w socjalizmie rybackim, opartym na dotacyjności urzędniczej. Ale to będzie później! Tak jak z tablicą w Auschwitz, która zniknęła , a na której było napisane, że „Praca czyni wolnym” bo ją ukradli „neonaziści”, do których ślad prowadzi aż do socjalistycznej Szwecji. Mam nadzieję, że sprawa zostanie wyjaśniona do końca, mimo, że tablica powróciła już do Auschwitz, chociaż pocięta na trzy części i dla prawdziwego kolekcjonera” neonazistowskiego”- miałaby chyba mniejszą wartość. Bardzo jestem ciekawy jaki to „ neonazista”, kazał ukraść tę tablicę? Musi mieć jeszcze powiązania z jakimiś żyjącymi SS-manami z Paragwaju i Argentyny, a tamci z Urugwajem i Brazylią, a tamci jeszcze z Chavezem. Wieść” nieneonazistowska” niesie, głownie za sprawą” nieneonazistowskiej” , bo nowojorskiej gazety” Daily News,””., że pieniądze uzyskane z transakcji, neonazistom” miały posłużyć do prowadzenia ataków terrorystycznych w Szwecji(???) Akurat… Jedzie mi w oku czołg! Kradli tablicę po to, żeby prowadzić działalność antyterrorystyczną za 20 000 złotych, bo tyle –według pierwszej wersji- mieli dostać za dostarczenie tablicy” neonaziście”. Jakoś nie bardzo przygotowali się do tej akcji, bo najpierw przyjechali pod bramę Auschwitz, okazało się, że tablica jest za wysoko, nie mieli odpowiednich narzędzi do jej zdjęcia, pojechali do sklepu, żeby kupić niezbędne narzędzia, a potem wrócili, ale samochód był za mało pojemny i tablica nie wchodziła. Skoro nie wchodziła, to jak i kiedy ją pocięli na trzy części? O palniku acetylenowo- tlenowym nie było mowy nigdzie. Na żadnym etapie opowieści dziwnej treści.. i nikt tego nie widział! Nikt z ochrony! Propaganda mówiła też, że chcieli wysadzić w powietrze parlament szwedzki, Riksdag(???). Czyżby nowy, neonazistowski „ Spisek Prochowy”?? Co prawda dzisiejsza Szwecja, to Królestwo Szwecji, z Karolem XVI Gustawem, który głównie zajmuje się otwieraniem drzwi, pardon – otwieraniem obrad parlamentu demokratycznego, a wiadomo, że demokracja do monarchii, ma się tak, jak krzesło elektryczne, do krzesła zwyczajnego.. I reprezentuje demokratyczną Szwecję na zewnątrz, zwaną Królestwem Szwecji(???)(???). Istny kabaret. Tak jak kiedyś były w Szwecji partie, na początku kształtowania się demokracji(XVIII wiek!):” Partia kapeluszy” o „Partia czapek”. Teraz są prawie same socjaldemokracje o różnym zabarwieniu czerwoności.. Oprócz „Zielonych ”,bo oni najbardziej są czerwoni.. Ale istnieje też partia o nazwie” Umiarkowana Partia Koalicyjna’, o charakterze programowym, konserwatywno- liberalnym, a jej członkowie są zwolennikami monarchii. Ale chyba nie takiej kabaretowej? Parlament jest jednoizbowy, tak, jak chciała w propagandzie przedwyborczej Platforma Obywatelska. Ciekawe, że taką tablicę chcieli mieć w swojej kolekcji kolekcjonerzy „ neonazistowscy”? Pomyślałem sobie przy okazji , że hasło” Praca czyni wolnym”, bardzo dobrze nadaje się do zbliżającej się kampanii wyborczej Platformy Obywatelskiej, w związku z planami przedłużenia wieku emerytalnego dla kobiet z sześćdziesięciu do sześćdziesięciu pięciu lat.. A może i dla mężczyzn do sześćdziesięciu siedmiu.. Ale chyba nie, bo nie byłoby wtedy wyrównywania szans między kobietą a mężczyzną.. Dopiero jak zrówna się wiek emerytalny pomiędzy kobietą i mężczyzną, odczeka chwilę, a potem ruszy z kampanią społeczną, że jednak mężczyzna powinien pracować dłużej niż kobieta.. Bo to nie wypada, żeby kobieta pracowała tak samo.. Ale na razie mówi się o wyborze, do jakiego wieku chce się pracować- to już coś. Chociaż tak można skonstruować wybór, żeby nie opłacało się wybierać, tylko pracować, bo przecież „ Praca czyni wolnym”. Bo gdyby był wybór, czy można opłacać składki, czy też nie opłacać, to byłby dopiero prawdziwy wybór…. Jeśli chodzi o „ neonazistę”, to był również w telewizji państwowej, nawet prezesem a nazywał się Piotr Farfał. Terminował u pana Tejkowskiego, potem w Narodowym Odrodzeniu Polski, a potem w Lidze Polskich Rodzin.. Jakoś nikt go nie wiąże z ukradzioną tablicą znad bramy w Auschwitz.. Być może należy podążyć tym tropem? No cóż…”Na wsi panowała ciemnota, a także wójt”- jakiś postępowiec napisał. Zakończyły się bachanalia noworoczne, Doda już wyszła z trumny, dziwne, że nie była zdejmowana z krzyża, bardzo tym wszystkim zauroczona była pani Maryla Rodowicz. A tu okazuje się, że wśród mieszkańców Polski, pojawił się „ strach społeczny”, przed życiem w Nowym Roku pośród nowych cen, podatków, nowych kosztów funkcjonowania..Aż 65 procent „obywateli” boi się co ich czeka(!!!)Teraz się boi?A kto głosował za przyłączeniem Polski do zbiurokratyzowanej Unii Europejskiej? Kto głosuje na te oszukańcze partie, które głównie zajmują się sobą i podnoszeniem podatków, ustawianiem swoich dzieci w nowej zbliżającej się rzeczywistości, i doskonale wyczuwają skąd wieje wiatr..Ja nie lubię demokracji- bo kocham wolność! Ale w demokratycznej niewoli też muszę żyć.. Bo w demokracji, każdy może być swoim własnym tyranem i tyranem innych!A „ strach społeczny”? Często ma wielkie oczy..Tak jak wilk – udający Czerwonego Kapturka.. Dlaczego nie może być Błękitny Kapturek, tylko musi być Czerwony.. Bo wszystko już wokół nas jest czerwone.. WJR
O stanie wojennym w kontekście kompromisu Wprowadzenie stanu wojennego 13 grudnia 1981 roku przerwało mi liczne działania wydawnicze i organizacyjne – więc byłem zły. Z drugiej strony jako prawicowiec wiedziałem, że największa szansa na zasadniczą naprawę państwa powstaje wtedy, gdy ruszą się siły zbrojne; co jak co, ale związek zawodowy do tej roli się na pewno nie nadaje. Zastanawiałem się: co robić. Narzucało się wstąpienie do Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego (PRON), co zrobili liczni konserwatyści i narodowcy – np. p. prof. Maciej Giertych – jednak postanowiłem się wstrzymać. I dobrze zrobiłem: już po kilku dniach okazało się, że do PRON-u zleciała się swołocz wszelaka, która chciała zrobić karierę – więc absolutnie nie było szans, by przy pomocy PRON-u cokolwiek zdziałać. Pisać? Pisałbym. Cenzura w stanie wojennym zelżała – ale wychodziły tylko dwa dzienniki („Trybuna Ludu” i „Żołnierz Wolności”) oraz jeden tygodnik („Polityka”). Co prawda cenzura usunęła mi konkurencję „opozycji” bredzącej o „prawach człowieka”, „sprawiedliwości społecznej”, „socjalizmie d***kratycznym” (który miał być o niebo lepszy od „d***kracji socjalistycznej”!), „prawach pracownika”, „niezależnych związkach zawodowych” i innych głupotach rządzących obecnie w Unii Europejskiej – ale też nie pozwalała otwarcie atakować socjalizmu. Kiedy zaczęło wychodzić więcej pism, mój słynny, krążący wtedy w głębokiej konspiracji przed „opozycją” tekst „Zastanawiająca tęsknota” został odrzucony nie tylko w podziemnej prasie „soliduraków”, ale i w oficjalnym „Życiu Warszawy”. Nie, nie przez cenzurę – redakcja skonsultowała go z KOR-owcami! Liczyłem, że WRON-a wzorem p. gen. Augusta Pinocheta przeprowadzi zasadnicze reformy – choćby na wzór chiński. Śp. Mirosław Dzielski proponował nawet oksymoron: „Socjalizm indywidualistyczny”. Rozczarowałem się: po dwóch miesiącach WRON-a ogłosiła „listę towarów wyłączonych spod reformy gospodarczej”; były na niej w zasadzie wszystkie towary (z wyjątkiem koszulek polo – o ile pamiętam), więc ogłosiłem, że przechodzę do opozycji i po kilku dniach wylądowałem w „internacie”. Pociecha taka, że jak w lipcu wychodziłem, to akurat pakowano tam lewaków-opozycjonistów. Więc znów mogłem się łudzić – do 1984 roku, gdy junta zamiast – jak na wojskowych przystało – reformę wprowadzić, urządziła referendum. I cofnęła się, bo „za” głosowało „tylko” 44% ludzi. Podejrzewam, że przyczyną był charakter p. gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Już po oddaniu władzy eurosocjalistom wiele razy rozmawiałem z p. Generałem i za każdym razem odnosiłem wrażenie, iż jest to człowiek bardzo miękki – a to dlatego, że w zagadnieniach politycznych i gospodarczych poruszał się jak pijane dziecko we mgle. Reformy à la Pinochet czy Xiao-Ping Deng przeprowadzić nie mógł, „bo polałaby się krew”. On naprawdę przejęty był tym, że w „Wujku” zginęło 9ciu (a w Lubinie jeszcze 3ech) górników. Co jako „zbrodnię” zarzuca p. gen. Czesławowi Kiszczakowi obecny reżym. Oczywiście nie wolno ludzi zabijać, by zabijać – ale jeśli przy okazji budowy fabryki ginie średnio 10 robotników, to nie powód, by nie budować fabryk! Jeśli przy okazji budowy nowego ustroju w Chile zginęło 1500 lewaków (z czego zresztą połowa, jak się okazuje, to ofiary lokalnych porachunków – np. kochanek żony szefa policji powiatowej…) – to trudno, Nawet gdyby miało zginąć 10 tysięcy, nie wolno się wycofać z czynienia rzeczy słusznych! Jeśli już mamy liczyć trupy, to w zamachu majowym zginęło 379 ludzi. Z drugiej strony junta na jakiś czas zakazała ruchu pojazdów mechanicznych – więc trzeba liczyć, że wskutek wprowadzenia stanu wojennego nie zginęło ok. 1000 osób. Jeśli ktoś sprawność ustroju mierzy liczbą nieboszczyków. P. Generał to człowiek słaby i niezdecydowany. Kandydat na dyktatora walczy i jeśli mu się nie uda – ginie. W ostateczności przygotowuje sobie samolot, by w przypadku klęski uciec do Moskwy czy Budapesztu. Nie wierzyłem i nie wierzę, że p. Generał planował zrobienie przewrotu przy pomocy Armii Czerwonej – natomiast wierzę ostatnio odkrytym zapiskom p. gen. Wiktora Anoszkina, adiutanta śp. marsz. Wiktora Kulikowa, że chciał wybadać, czy gdyby nie powiodło Mu się pronunciamiento 13 Grudnia i wybuchły powszechne rozruchy, to Sowieci udzielą Mu pomocy w ich tłumieniu. To by dopiero mogły być ilości ofiar! P. Generał, polemizując ze zboczeńcami spod znaku PiS, podnosi słusznie, że ich wiara w tę notatkę zaprzecza elementarnej logice. „Jeśli rzekomo nie wierząc w zdolność zrealizowania stanu wojennego własnymi siłami, prosiłem o zapewnienie pomocy, to uzyskując odpowiedź odmowną, albo stan wojenny nie zostaje wprowadzony, albo okazuje się samobójczą, krwawą awanturą”. Nie, nie, p.Generał nie planował wprowadzenia stanu wojennego siłami rosyjskimi – chciał tylko zapewnienia o pomocy, gdyby Jego plan się nie powiódł! Ale powtarzam: w takim przypadku należy zginąć jak śp. Zbawiciel Allende – albo uciec jak Sese-seko Mobutu czy Mojżesz Czombe. A nie liczyć na bratnią pomoc. Problem w tym, że rozmaici dyktatorzy uciekający przed Gniewem (tfu!) L**u z reguły zabierali ze sobą worki pieniędzy (a raczej mieli w bankach za granicą odłożone miliardy). P. Generał nic takiego nie miał. Purytanin był: nie pił (co jest dowodem, że nawet pod rosyjskim protektoratem można zrobić karierę, nie pijąc!) nie palił, kobiety w rękę całował, mówił piękną, czystą polszczyzną i nie kradł – jeśli nie liczyć tego, że mieszkał i mieszka w odebranej w 1945 roku prawowitemu właścicielowi willi, którą potem wykupił. No, ale to socjaliści uznają za realizację „sprawiedliwości dziejowej” – i w podobnej sytuacji były setki tysięcy beneficjentów warszawskiego „dekretu Bieruta”. To już ćwierć wieku z hakiem. Dziś patrzę na stan wojenny jak na zaprzepaszczoną szansę. Bo w Polsce niczego – nawet reformy gospodarczej – nie daje się zrobić energicznie i do końca. Wszystko się jakoś rozmydla… A gromada mamlaków każe uczyć dzieci szkolne, że najlepszy jest kompromis! I takie są skutki… JKM
Tuska państwo totalne ABW przejęła kontrolę nad NASK, najważniejszą instytucją polskiego internetu. Rząd przygotował projekt prawa cenzurującego treści w sieci, a służbom specjalnym i policji dał możliwość śledzenia internautów i abonentów komórek. Czy premier Donald Tusk buduje w Polsce państwo totalitarne na wzór „Roku 1984”? Czy też jest zwykłym pionkiem w wojnie razwiedek o jak najgłębszą kontrolę naszego życia? Na początku listopada „Najwyższy CZAS!” ostrzegał, iż ABW, tajna policja chce przejąć kontrolę nad NASK-iem, instytucją przydzielającą polskie domeny i sprawującą technologiczną pieczę nad polską częścią sieci. To właśnie w NASK nastąpiło pierwsze, historyczne polskie połączenie internetowe. W połowie listopada szefem NASK mianowano pułkownika ABW w czynnej służbie. W tym samym czasie rząd przygotował projekt zmian w ustawach dający tajnym specsłużbom prawo inwigilacji i cenzurowania internetu. Przypadek?
Domeny ABW Pretekstem do przejęcia kontroli nad NASK-iem było odwołanie poprzedniego szefa tej jednostki naukowej po kontroli finansowej. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego ogłosiło konkurs na nowego dyrektora. W ostatnim dniu konkursu przedłużono go o kolejne dni. Działo się to wszystko w październiku. W tym samym czasie co wybuch afery hazardowej. Gdy przedłużono konkurs swą kandydaturę zgłosił oficer ABW, płk. Michał Chrzanowski, szef Departamentu Bezpieczeństwa Teleinformatycznego tej tajnej służby. Kandydatów na nowego dyrektora NASK oceniała pięcioosobowa komisja konkursowa powołana przez ministra nauki i szkolnictwa wyższego. ABW do komisji „wsadziła” dwóch swoich ludzi, w tym podwładnego płk. Chrzanowskiego. Oficjalnie reprezentowali ministerstwo nauki. Wyniki konkursu były w tej sytuacji do przewidzenia. Komisja konkursowa za najlepszą kandydaturę uznała oczywiście osobę czynnego oficera tajnej policji. Wyniki konkursu ogłoszono w połowie października tego roku. Ostateczne słowo należało do minister nauki i szkolnictwa wyższego p. Barbary Kudryckiej. Ta zwlekała miesiąc z mianowaniem. W tym czasie rozwijała się afera hazardowa, a premier Tusk ogłosił plan likwidacji hazardu m.in. w internecie. W rządzie trwały intensywne prace nad odpowiednią ustawą. Projekt zakładający inwigilację i cenzurę sieci ogłoszono w tym samym mniej więcej czasie co ostateczne postawienie na czele NASK-u oficera ABW. Minister Kudrycka powołała płk. Chrzanowskiego na dyrektora NASK 16 listopada tego roku. Od tej chwili NASK stał się de facto kolejnym departamentem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Trzeba sobie uzmysłowić, że polskie domeny internetowe przydziela teraz ABW. Kupując sobie adres internetowy dajemy zarabiać specsłużbom. Korzystając z sieci radiowego dostępu do internetu stworzonej przez NASK korzystamy z infrastruktury całkowicie kontrolowanej przez tajną policję. NASK i ABW stały się jednością.
Cenzorzy z razwiedki Tymczasem w połowie listopada, premier Tusk ogłosił, iż Urząd Komunikacji Elektronicznej będzie cenzurować internet i blokować te witryny, które specsłużby uznają za „strony niedozwolone” w myśl ustawy. A projekt zakłada, że będą nimi witryny z e-hazardem, pedofilskie i propagujące faszyzm. O tym jakie to konkretne witryny znajdą się w tym rejestrze ma decydować ABW i policja. UKE ma prowadzić jedynie rejestr „usług i stron niedozwolonych” a w ciągu sześciu godzin od wpisania danej strony do rejestru musi wysłać do dostawców internetu informację o tym. Ci z kolei natychmiast muszą zablokować dostęp do tej witryny. Oczywiście definicje jakie strony internetowe są tymi zakazanymi są rozmyte i nieostre. Projekt prawa wprowadzał więc po prostu cenzurę, a ze specsłużb robił cenzorów. Jednak to nie wszystko. Do projektu wpisano przepisy umożliwiające śledzenie internautów, a właściwie ich ruchu w sieci bez wyroku sądu. W połowie grudnia dodano kolejne inwigilujące artykuły. Rząd Tuska chce by policja bez zgody sądu mogła żądać od operatorów danych każdego internauty, jego numeru PESEL czy e-maili. Policjant mógłby też sprawdzać, jakie strony odwiedzał. Dziś też o podobne dane może występować do operatorów komórkowych czy właścicieli portali, ale w większości przypadków dopiero z nakazem sądowym. Rząd takie przepisy tłumaczy “ochroną społeczeństwa przed skutkami niektórych negatywnych zjawisk”. Jak w PRL. Co prawda tuż przed świętami minister Michał Boni zapowiedział, że rząd wycofa się z części przepisów, ale trzeba poczekać, bowiem to tylko zapowiedź a konkretne artykuły nie zniknęły jeszcze z projektu ustawy. Według słów ministra Boniego nie będzie nowych uprawnień policji do inwigilacji internautów, a strony „propagujące faszyzm” nie będą blokowane, bowiem „trudno o jasną definicję”. ABW i policja nie będą nakazywać wpisania jakieś strony do rejestru witryn zakazanych. O tym będzie decydować tylko sąd. Ostateczny kształt prawa poznamy jednak w pierwszej połowie stycznia. Nie łudźmy się, iż specsłużby tak łatwo oddadzą nowe prerogatywy, które są tylko na wyciągnięcie ręki. Inwigilacja i cenzurowanie sieci do zbyt łakomy kąsek by z niego zrezygnować bez walki.
Permanentna inwigilacja Gdy wszyscy zajęci byli patrzeniem jak rząd Tuska walczy z hazardem także w internecie pojawił się projekt rozporządzenia, który wprowadza permanentną (dosłownie!) inwigilację posiadaczy telefonów komórkowych. Minister Infrastruktury musi wydać nowe rozporządzenie do nowelizacji prawa telekomunikacyjnego, które weszło w życie w lipcu tego roku. Dokument czeka już tylko na podpis ministra, a w treści rozporządzenia są trzy słowa „oraz jego trwania”. Chodzi o lokalizację osoby, która właśnie wykonała połączenie telefonem komórkowym. Operatorzy telefonii muszą zbierać i przechowywać dane o tym kto do kogo zadzwonił oraz z jakiego miejsca dokonano połączenie inicjujące rozmowę. Dotyczy to wszystkich posiadaczy komórek bez wyjątku. Jednak dopisanie trzech powyższych słów powoduje, że operatorzy będą musieli śledzić każdy krok rozmówców. Wszystkich bez wyjątku.
Jeśli Kowalski zadzwoni do Nowaka, to operatorzy będą musieli zapisywać każdy krok tych dwóch i przechowywać te dane kilka lat. Specsłużby i policja gdy o te dane wystąpią muszą je otrzymać. W ten sposób rząd Tuska wprowadził po prostu całkowitą inwigilację społeczeństwa bowiem łatwiej jest zliczyć tych co komórek nie mają. Dziś także można śledzić osoby rozmawiające przez telefon, ale tylko te podsłuchiwane, na co zgodę wydał sąd. Projekt rozporządzenia nie przewiduje żadnych sądowego nadzoru nad danymi z inwigilacji Polaków. Tajemnicą poliszynela jest to, że pracownikami departamentów przechowujących dane o połączeniach klientów oraz ich śledzących w firmach będących operatorami telefonii komórkowej są wyłącznie byli pracownicy specsłużb i policji. W ten sposób różnego rodzaju tajne policje mają nieograniczony wgląd w nasze dane. Bez jakiejkolwiek kontroli. Z drugiej strony byli pracownicy jednej specsłużby pracujący u operatora komórkowego niechętnie przekazują takie dane specsłużbom będącym w konflikcie z byłym pracodawcom. Po prostu, jak ktoś był z ABW, to nie przekazał informacji ludziom z WSI i na odwrót. Do tego w czasach rządów PiS dochodziły animozje polityczne. Pozostały zresztą do dziś.
Wypowiedzieć wojnę zaufaniu Jeśli więc nie chcesz być śledzony przez specsłużby to po prostu wyrzuć komórkę, odłącz internet, przestań korzystać z komunikacji publicznej (przynajmniej w Warszawie, bo nowe bilety okresowe mają zakodowany PESEL i pozwalają śledzić drogę użytkownika), zdemontuj satelitę, no i nie wychodź w ogóle z mieszkania, by nie namierzyła cię kamera miejskiego monitoringu, a jeśli posiadasz dom to od razu wypowiedz umowę z firmą ochroniarską i pozbądź się czym prędzej ich systemu czujek. Dziś trudno funkcjonować w świecie bez inwigilacji. Pytanie, czy można się przed nią obronić? Nawet jeśli nie do końca to można wydać jej chociaż wojnę. Inaczej nasze dzieci będą żyły w „Roku 1984”, zbudowanym przez tych, dla których zaufanie to podstawa rządów miłości. Dariusz Kos
SKAZANY PRZEZ III RP - RZECZ O PUŁKOWNIKU (1) Są w najnowszej historii Polski postaci, których III RP nigdy nie uzna za heroiczne i nie przydzieli im miejsca w panteonie narodowych bohaterów. Niezależnie – kto i w jakiej konfiguracji rządzi państwem, powstałym na mocy porozumienia „okrągłego stołu” – te postaci pozostaną w cieniu, a ich czyny będą skazane na zapomnienie i przemilczenie. Nie może być inaczej, bo państwo zbudowane na sojuszu ze zdrajcami musi bać się każdej, autentycznej wielkości – głównie dlatego, że obnaża ona zaprzaństwo i nędzę tych, którzy państwo to utworzyli. Jak w żadnym innym przypadku, stosunek III RP wobec postaci pułkownika Ryszarda Kuklińskiego jest dowodem, że państwo to stanowi kontynuację PRL-u, a ludzie je tworzący – nawet po śmierci pułkownika, odczuwają strach przed przyznaniem mu godnego miejsca w polskiej historii. Podobnie - jak istnieje milcząca „zmowa elit”, w sprawie wyjaśnienia okoliczności mordu na księdzu Jerzym, – tak w przypadku pułkownika Kuklińskiego mamy do czynienia z systemowym dezawuowaniem tej postaci. Mają w tym udział wszyscy beneficjanci III RP – począwszy od partyjnej nomenklatury i ludzi policji politycznej, po koncesjonowaną opozycję i hierarchów Kościoła. Miano postaci „kontrowersyjnej” jest, w przypadku pułkownika najmniej obraźliwym epitetem. Gdybyśmy chcieli dociec przyczyn tego stosunku, trzeba wskazać kilka istotnych przesłanek. Najważniejsza wydaje się ta, iż działalność pułkownika Kuklińskiego dowiodła prawdziwej roli ludzi takich jak Jaruzelski czy Kiszczak i pozwoliła zrozumieć, czym naprawdę był twór zwany PRL –em. To jedna z fundamentalnych kwestii, o których twórcy III RP nie zechcieli poinformować Polaków.„Jedna z naczelnych zasad naszej doktryny operacyjnej stał się pogląd, że broń jądrowo –rakietowa jest obecnie głównym środkiem rozwiązywania zadań... W przyszłej wojnie światowej walka toczyć się będzie w sensie politycznym o istnienie lub nieistnienie jednego ze światowych systemów społecznych...”.Taką zasadę głosiła „Doktryna Obronna Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej”, a faktycznie doktryna wojenna Układu Warszawskiego - supertajny dokument przeznaczony jedynie dla wąskiej grupy kilkunastu generałów. W rzeczywistości – nie była ani obronna, ani polska, podobnie jak cały tzw. Układ Warszawski, którego dowództwo składało się bez wyjątku z sowieckich marszałków i generałów, a siedzibą była Moskwa. Szczegóły planów nuklearyzacji Polski znalazły się m.in. wśród materiałów, które dostarczył Amerykanom pułkownik Ryszard Kukliński. Jako szef Oddziału Planowania Obronno-Startegicznego w Sztabie Generalnym WP, Kukliński miał wgląd w strategiczne plany Układu Warszawskiego. Znał dyslokację wojsk i trasy ich przemarszu, przez jego ręce przechodziło mnóstwo dokumentów, a resztę potrafił sobie sam dopowiedzieć. Dariusz Jabłoński – twórca filmu „Gry wojenne”, w rozmowie z niezależną.pl przypomniał, że 1979 roku wszystkie kraje Układu Warszawskiego przyjęły statut na wypadek wojny. Dokument ten stanowił, że w wypadku konfliktu dowództwo przechodzi w ręce dowódcy Zjednoczonych Sił Zbrojnych, którym był trzeci wiceminister obrony narodowej ZSRR. „Polskim” frontem działań byłaby Dania i Hanower. Generałowie polscy dostaliby koperty z Moskwy i musieliby wykonywać rozkazy, niezależnie od swoich chęci i poglądów. Połowa polskiej armii poszłaby w pierwszym rzucie na świetnie uzbrojone Niemcy Zachodnie i Danię – pamiętajmy, że były tam m.in. pasy min jądrowych – straty byłyby kolosalne. Druga połowa zginęłaby na terenie kraju w odwetowych nuklearnych atakach amerykańskich, próbując osłonić drugi rzut Armii Czerwonej przechodzący przez Polskę. A razem z nimi miliony Polaków-cywili.” –twierdzi Jabłoński. „Celem ataku byłby ten drugi rzut wojsk radzieckich poruszający się na terenie Polski. Układ Warszawski zakładał, a Amerykanie zdawali sobie z tego sprawę, że przez Polskę ruszy na zachód masa wojsk i sprzętu - milion pojazdów i dwa miliony ludzi. Nawet, jeśli nie byliby dobrze wyszkoleni, to ich masa byłaby przerażająca. Szliby przez Polskę 26 wytyczonymi trasami. Amerykanie wiedzieli, że muszą ich zatrzymać. Najlepiej w miejscu powstawania zatorów – czyli na przeprawach mostowych. Cel osiągnięto by, bombardując miasta położone nad Wisłą i Odrą... Warszawa, Kraków, Gdańsk, Wrocław... Wszystkie główne polskie miasta poszłyby z dymem, a właściwie wyparowałyby.” Informacje te oznaczają, że polskie dowództwo ludowej armii świadomie akceptowało fakt, iż Sowieci skazali Polskę na zagładę, a Polaków na fizyczną eksterminację. Znaczyło to również, że wojska polskie miały walczyć poza granicami Polski i posuwając się do przodu, powinny dojść aż do Atlantyku. Równocześnie, w ciągu pierwszych trzech dni, na teren Polski miał wkroczyć drugi rzut sił Układu Warszawskiego - to jest ok. 2 mln żołnierzy Armii Czerwonej i kilkaset tysięcy czołgów i pojazdów opancerzonych. Dokument „Doktryny Obronnej PRL” potwierdza te informacje i nie pozostawia złudzeń, jaką rolę przewidziano Polakom: „Doktryna operacyjna polskich sił zbrojnych jest podporządkowana ogólnej doktrynie strategicznej socjalizmu. Nie negując znaczenia obrony, oddajemy priorytet działaniom zaczepnym. Operacyjne zadania Polski w ramach Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego przewidują, że po wybuchu konfliktu zbrojnego Wojska Polskie mają rozwinąć operację zaczepną na północnonadmorskim kierunku operacyjnym, operacyjnym, na głębokości 500 do 800 km, w pasie 200 do 250 km, w tempie 60 do 80 kilometrów na dobę. [...] Trzeba przewidywać, że przeciwnik będzie dążył do wykonania strategicznych barier jądrowych. Za przypuszczalne obiekty uderzeń jądrowych należy, wydaje się, uznać: Śląski Okręg Przemysłowy, Warszawę, rejon Trójmiasta, Łódź oraz Poznań, Szczecin, Wrocław, Kraków. Uderzenia na komunikację najbardziej prawdopodobne w rejonie granicy polsko-radzieckiej. Dokładna prognoza skali uderzeń jest trudna.Jeżeli jednak przyjąć dla pierwszych dni wojny przybliżoną liczbę 50 do 60 uderzeń jądrowych o ogólnej mocy 25 do 30 megaton, to straty spowodowane tymi uderzeniami miałyby wynieść milion dwieście, do 2 milionów ludzi, a bardzo rozległy obszar kraju uległby skażeniu promieniotwórczemu.” Plany sowieckie przewidywały, że uderzenia atomowe spowodują straty do 50 proc. w dywizjach tak zwanego pierwszego rzutu strategicznego sił Układu Warszawskiego- czyli głównie wśród polskich żołnierzy. Ważne informacje, dotyczące doktryny sowieckiej i roli LWP ujawnił przed kilkoma laty Józef Szaniawski – pełnomocnik pułkownika Kuklińskiego. Przypomniał wówczas, że ludowa armia PRL miała wystawić do ataku na Zachód dwie armie - pancerną i zmechanizowaną. Wspierać je miały tak zwane ABROT, czyli Armijne Brygady Rakiet Operacyjno- Taktycznych oraz myśliwce bombardujące. Od 1964 r. Polska dysponowała odrzutowcami Su-7, zgrupowanymi w Bydgoszczy, które zakupiono specjalnie z myślą o atakach jądrowych. ARBOT-y uzbrojone w rakiety R-170, a potem R-7 i R-300 oraz 5. pułk lotniczy z Bydgoszczy, wyposażony w samoloty Su-7 teoretycznie powinny otrzymać od Rosjan głowice atomowe i bomby nuklearne na wypadek wojny. Polaków jednak nigdy nie dopuszczono do ćwiczeń z prawdziwą bronią jądrową, a wojsko trenowało jedynie na atrapach. Procedurę przekazania głowic i bomb otaczała jedna z najściślej strzeżonych w PRL tajemnic. Sekrety nukleryzacji Polski zawierały zalakowane koperty przechowywane w sejfach kolejnych pierwszych sekretarzy PZPR, opatrzone inskrypcją: Otworzyć w przypadku wojny. Koperty te zniszczono w 1989 r. na rozkaz gen. Jaruzelskiego. Gdy dziś, roztrząsa się rzekomo sporną kwestię odpowiedzialności Jaruzelskiego za wprowadzenie stanu wojennego, nikt w III RP zdaje się nie zwracać uwagi na fakt, że ten człowiek i podległe mu dowództwo tzw. ludowego wojska – w imię okupacyjnej „doktryny strategicznej socjalizmu” wyrażali zgodę na zagładę własnego społeczeństwa i uczynienie z polskiej armii „mięsa armatniego”. Żaden inny dokument – jak cytowana tu „Doktryna” stanowi bezpośredni dowód, że LWP było wasalną formacją zbrojną podporządkowaną całkowicie interesom sowieckim, a rzekomo „polscy oficerowie” spełniali rolę pospolitych namiestników Kremla. Wielu z generałów ludowego wojska, kontynuujących kariery w III RP i chlubiących się swoją „żołnierską przeszłością” chciałoby żeby Polacy zapomnieli, jaki los ci „polscy patrioci” przeznaczyli własnemu narodowi. Już tylko z tego powodu, nienawiść wyższej kadry dowódczej LWP do pułkownika Kuklińskiego, wydaje się całkowicie zrozumiała. Czyn pułkownika, w sposób bezwzględny obnaża rolę sowieckich zdrajców, skazujących własnych rodaków na zagładę. To dzięki działaniom Kuklińskiego i przekazanym przez niego informacjom prezydenci USA Carter i Reagan wdrożyli skuteczny program modernizacji wojsk konwencjonalnych i przewartościowali dotychczasową strategię wobec ZSRR. W ogromnym stopniu, to dzięki Kuklińskiemu, zapoczątkowany przez Sowietów „wyścig zbrojeń” skończył się militarną i ekonomiczną porażką „Imperium zła”. Richard Pipes, doradca Reagana, i Zbigniew Brzeziński, doradca Cartera, zgodnie twierdzą, że raporty Kuklińskiego miały kluczowy wpływ na zmianę amerykańskiej polityki. Nie może zatem dziwić, że ludzie wykonujący rozkazy Kremla, traktować będą czyn pułkownika jako akt zdrady. III RP – jako kontynuatorka „tradycji” generałów LWP musiała wypracować cały system tez propagandowych, by zniekształcić i zakłamać prawdę o pułkowniku Kuklińskim. Istnieje kluczowy dowód, że kłamstwa na jego temat, powtarzane wielokrotnie przez „autorytety” tego państwa, mają swoje źródło w propagandzie komunistycznej i są inspirowane przez ludzi policji politycznej PRL. Tym bezpośrednim dowodem są dokumenty zachowane w zasobie archiwum Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, w zespole akt byłego rzecznika prasowego Urzędu Rady Ministrów Jerzego Urbana (sygnatura URM BPR 403). Dotyczą one propagandowego przeciwdziałania wywiadowi udzielonemu przez Ryszarda Kuklińskiego w kwietniu 1987 r. paryskiej „Kulturze”, pt. „Wojna z narodem widziana od środka”. Pierwszy z dokumentów został sporządzony w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, drugi w Ludowym Wojsku Polskim. Przedstawił je Grzegorz Majchrzak w publikacji „Zneutralizować Kuklińskiego”, zamieszczonej w Biuletynie IPN nr.3(38) z marca 2004 r. Oba dokumenty miały dostarczyć Jerzemu Urbanowi argumentów, służących zdezawuowaniu Ryszarda Kuklińskiego i przedstawionej przez niego wersji wydarzeń. Cel był oczywisty – wykazać, że „zdrajca” Kukliński jest niewiarygodny. Pierwszy z dokumentów, pochodzący z Zespołu Analiz MSW nosił datę 14.04.1987 r. i zawierał m.in. bardzo ważne tezy związane z planowanym przez komunistów „porozumieniem narodowym”. Już wówczas „ludzie honoru” zdawali sobie sprawę, jakie zagrożenie dla ich planów niosły wypowiedzi Kuklińskiego i ewentualne ujawnienie roli, jaką w PRL spełniali sowieccy namiestnicy w polskich mundurach. Analitycy z SB zatytułowali ten dokument „Notatka dot. argumentów i tez kontrpropagandowych wobec wywiadu R. Kuklińskiego dla „Kultury”. Czytamy tam m.in: „1. Podstawowym pytaniem w związku z ukazaniem się wywiadu Kuklińskiego w „Kulturze” jest pytanie – dlaczego akurat teraz? Trudno odpowiedzieć jednoznacznie. Oto przesłanki dla wypracowania takiej odpowiedzi:
– tekst jest wymierzony personalnie przeciw tow. gen. armii Wojciechowi Jaruzelskiemu;
– drugi cel dywersyjny – to odnowienie i nasilenie nastrojów antyradzieckich w sytuacji oczywistego i powszechnie komentowanego zbliżenia Polski i ZSRR w trakcie przeprowadzania wewnętrznych reform;
– wyprzedza i utrudnia otwarcie w publicystyce i historycznych pracach naukowych i popularyzatorskich tzw. trudnych tematów dot. wspólnej historii Polski i ZSRR – co przygotowywano;
– pojawia się tuż po „spektaklu amerykańskim” przeznaczonym dla opinii międzynarodowej i własnych wyborców, jakim było zniesienie restrykcji;
– stwarza przeciwwagę, odnawia negatywne emocje za granicą wobec polskich władz w sytuacji prowadzonej z powodzeniem ofensywy dyplomatycznej dla przebicia sztucznej izolacji naszego kraju;
– pojawia się przed wizytą papieża, w kontekście jego pobytu m.in. w Chile i stwarza oczekiwania oraz psychologiczną presję na odnowienie problemu „Solidarności” i jej „spacyfikowania” podczas pobytu papieża w Polsce;
– uderza w procesy polaryzacji politycznej tzw. opozycji, a zwłaszcza [w] takie próby rozszerzenia praktyki porozumienia narodowego jak utworzenie Rady Konsultacyjnej oraz efekty polityczno-psychologiczne, zwolnienia tzw. więźniów politycznych;
– pojawia się w trakcie podjęcia w Polsce próby radykalnej efektywizacji gospodarki, co daje jedyną szansę trwałej stabilizacji wewnętrznej i umocnienia socjalizmu.”Następnie, fachowcy z SB zamieszczają „kilka dalszych tez i chwytów kontrpropagandowych, mogących posłużyć w kampanii na tle wywiadu Kuklińskiego”. Pojawiają się twierdzenia o „teczce agenta CIA” i wszystkie inne kłamstwa, powielane wielokrotnie w III RP.„- Część danych wzięto z „teczki agenta” prowadzonej pewnie gdzieś w rezydenturze CIA, a w tym ze szczegółowego życiorysu, który musiał napisać dla swych pryncypałów, łącznie z takimi detalami, jak to gdzie i z kim chodził do szkoły podstawowej, ulice, na których [sic!] kolejno mieszkał, charakterystyka znajomych, współpracowników, sąsiadów...[...]
- Megalomania i besserwiserstwo K[uklińskiego] są wręcz odrażające: on się zorientował, że akcja [wojsk] U[kładu] W[arszawskiego] w Czechosłowacji to „inwazja”, on wiedział, że jest to sprzeczne z interesem narodu polskiego, on chciał „ostrzec świat”! – tyle że „było to trudne w jego sytuacji”.
- Zdrajca Kukliński ironizuje przy tym i naśmiewa się z faktu, że polscy wojskowi byli dumni, iż w operacji 1968 roku obyło się bez strat, że pod gąsienicami polskiego czołgu zginęło jedno czechosłowackie [sic!] dziecko – i to przez absolutny przypadek, że polscy żołnierze spełniali najlepiej pojmowany obowiązek, pamiętając o tym, że są w zaprzyjaźnionym kraju, aby go chronić, a nie pacyfikować.
- Rzekomy „ideowiec”, zbawca Polski, superszpieg Kukliński ubolewa, że w 1970 roku nie było nikogo, kto odmówiłby wykonania rozkazu strzelania na Wybrzeżu. Wylewając te krokodyle łzy dziś, gdy partia ma obiektywną ocenę konfliktu 1970 roku, gdy oficjalnie składa się kwiaty przy pomniku poległych w Gdańsku – Kukliński się budzi ze swym dość cuchnącym morale. [...]
- W 1980 roku Kukliński „po prostu powiedział NIE” – cóż za „skromność” i „bohaterstwo”.
Pozostaje pytanie – za ile $ i komu powiedział to swoje prywatne, cichutkie „TAK”?
- Kłamstwem jest stwierdzenie Kuklińskiego, że „od początku kryzysu Związek Radziecki zajął publicznie stanowisko, że to, co dzieje się w Polsce, jest kontrrewolucją”. Liczy on na niewiedzę i niepamięć. Nawet znany, zdecydowany w tonie list KC KPZR nie zawiera takich ocen globalnych – wprost przeciwnie, podkreśla konieczność uporządkowania spraw w Polsce w w[edłu]g koncepcji polskich komunistów i samodzielnie, ostrzega przed próbami ingerencji w polskie sprawy wewnętrzne
- Kukliński twierdzi, że gdyby polscy przywódcy powiedzieli w 1980 roku Rosjanom „NIE” to wtedy „Solidarność” zmieniłaby front i zajęła się „obroną suwerenności”. Kukliński jest więc w dalszym ciągu prymitywnym prowokatorem i dowodzi, że istotnie chodziło mu o powtórzenie scenariusza czechosłowackiego, który wiązał się z próbą wystąpienia z U[kładu] W[arszawskiego] i RWPG i świadomego naruszenia w ten sposób równowagi sił w Europie. Po drugie – Kukliński opluwa i szkaluje „Solidarność”, która jako całość nigdy nie dałaby się wciągnąć w tak samobójcze dla narodu poczynania. Najprostszy fizyczny robotnik – członek „S” był politycznie mądrzejszy od ekspułkownika.”
W drugim z dokumentów, nazwanym „Koncepcją zdyskontowania publikacji R. Kuklińskiego w czasie konferencji prasowej” zawarto tezy które do chwili obecnej zdają się obowiązywać w dyskusji publicznej na temat pułkownika. Zalecano tam bowiem m.in.:
- „W żadnym wypadku nie polemizować ze szczegółowymi informacjami zawartymi w materiale. Ewentualne działania propagandowe ustawić w ten sposób, aby wykazać jego ogólny, dywersyjny i antypolski charakter.
- W każdym przypadku brać pod uwagę ewentualne międzynarodowe reperkusje naszego przeciwdziałania. Trzeba uwzględnić fakt, iż jak dotychczas – międzynarodowa opinia publiczna jest w minimalnym stopniu o tym materiale poinformowana.
- Wydaje się, iż słuszne będzie zminimalizowanie wszelkiej reakcji z naszej strony w odniesieniu do tego materiału”.
Postać pułkownika miała być przedstawiana według następującego wzorca:
– Kukliński jest amerykańskim szpiegiem, zdrajcą narodu skazanym prawomocnym wyrokiem na karę śmierci. Z agentem obcego państwa pozbawionym praw obywatelskich. nie uchodzi dyskutować nie tylko przedstawicielowi rządu, ale nawet prawemu obywatelowi naszego państwa,
– w odniesieniu do treści materiału można a priori stwierdzić, iż amerykańscy mocodawcy szpiega Kuklińskiego spreparowali materiał w celu siania dywersji i destrukcji wśród społeczeństwa w okresie postępującej stabilizacji w Polsce. W takich okolicznościach szersze ustosunkowywanie się do materiału jawnie wrogiego wobec Polski jest bezprzedmiotowe.” Do chwili obecnej, w dyskusji o pułkowniku Kuklińskim obowiązują zasady ustalone przez esbeckich propagandystów w roku 1987, a następnie spożytkowane w wystąpieniach Jerzego Urbana. To w dokumentach, których fragmenty wcześniej zacytowałem można znaleźć określenia, jakimi dziś całe rzesze mniej lub bardziej świadomych oszczerców opisują postać pułkownika. „Zdrajca”, „agent i szpieg CIA”, „megaloman”, „prowokator”, „rzekomy ideowiec i zbawca Polski”, człowiek który „opluwa i szkaluje „Solidarność” – to tylko niektóre z epitetów, zaproponowanych Urbanowi przez SB. Również z esbeckiej „Koncepcji zdyskontowania publikacji R. Kuklińskiego w czasie konferencji prasowej”pochodzą wskazówki sugerujące, w jaki sposób przedstawiać działalność pułkownika. Zaleca się w nich, by „nie polemizować ze szczegółowymi informacjami zawartymi w materiale”,ponieważ z „agentem obcego państwa pozbawionym praw obywatelskich. nie uchodzi dyskutować nie tylko przedstawicielowi rządu, ale nawet prawemu obywatelowi naszego państwa”.Postuluje się również, by „brać pod uwagę ewentualne międzynarodowe reperkusje”.Gdyby ktoś zadał sobie trud dokonania analizy publikacji Adama Michnika na temat Kuklińskiego, bez trudu dostrzegłby, jak redaktor „Gazety Wyborczej” korzysta ze wskazówek peerelowskiej propagandy, by zdyskredytować postać pułkownika. Ponieważ celem tego tekstu nie jest propagowanie prymitywnych paszkwili, ograniczę się do wskazania jednej tylko publikacji z maja 1998 roku, w której można wskazać liczne przykłady zastosowania urbanowskiej retoryki: „Sam fakt pracy dla amerykańskich służb specjalnych nie jest jeszcze żadnym tytułem do chwały w Polsce. Przecież wielu było u nas amerykańskich szpiegów. Z niektórymi z nich siedziałem w więzieniu. Byli to zwykle wstrętni i podli ludzie. Natomiast oczywiście byli oni użyteczni dla CIA.”, „Nic więc dziwnego, że płk Kukliński, tak bardzo zasłużony dla CIA, został przez nią obdarzony wysokim odznaczeniem.”, „Porównanie Kuklińskiego z Łukasińskim, Wysockim czy Trauguttem jest nieporozumieniem. Problem nie polega na formalnym stosunku do przysięgi. Rzecz w szpiegowaniu dla obcego mocarstwa, dla cudzego państwa.”, „Kukliński cały czas działał na własną rękę albo na polecenie swych amerykańskich przełożonych. Oddawał amerykańskim służbom wywiadowczym usługi i nie miał żadnego wpływu na to, jaki z tego Amerykanie zrobią użytek. Pracował na rzecz amerykańskich służb specjalnych i tylko one korzystały z owoców jego pracy”.„Jeśli przyjąć, że Kukliński działał w stanie "wyższej konieczności", podejmując współpracę z CIA, to trudno już zgodzić się z tezą, że to on obronił ludzkość przed III wojną światową. Czy Zbigniew Brzeziński wierzy, że w epoce prezydentury Cartera Breżniew szykował inwazję na Europę Zachodnią? Brzmi to jak nonsens”, „[...] najbardziej nawet totalna opozycja wobec władz PRL, którą uważali za dyktaturę podległą Moskwie, nie może prowadzić do współpracy ze służbami obcego wywiadu. W tym momencie bowiem kończy się lojalność wobec własnego państwa - choćby było ono niedemokratyczne i niesuwerenne - a zaczyna się lojalność wobec państwa obcego, choćby było ono demokratyczne i sprzymierzone z wartościami, o które chciało się walczyć”.„[...] płk Kukliński pozwolił zrobić z siebie sztandar nie tych sił, które chcą pojednania i szerokiego konsensu w drodze Polski do NATO i UE. Przeciwnie. Kukliński stał się instrumentem tych, którzy prą do kolejnych awantur i wojen na górze. Trudno mi sobie wyobrazić bardziej kontrowersyjnego "jednoczyciela",„[...] stało się coś niedobrego w stosunkach polsko-amerykańskich. Polska winna być dla Stanów Zjednoczonych sojusznikiem i partnerem, ale Polska nie powinna sugerować, że stanie się w przyszłości kolektywnym pułkownikiem Kuklińskim”. Przytoczenie tych sofizmatów było konieczne, ponieważ są one reprezentatywne dla poglądów ludzi, uznających Kuklińskiego za postać „kontrowersyjną”. Zwykle, osoby te nie posiadają żadnej wiedzy o faktycznej działalności pułkownika, a ich znajomość najnowszej historii opiera się wyłącznie na przekazie medialnym. Cała ich argumentacja sprowadza się zatem do stosowania kilku stereotypów pojęciowych, wspartych na zasadach, jakie powyżej wskazałem. Podobnie więc, jak kłamstwa Urbana, tak sofizmaty Michnika znajdują podatny grunt wśród tej grupy odbiorców i mogą być bezkarnie powielane od ponad 20 lat.Jak w każdym przypadku, – tak i w tym – fakty demaskują prawdziwy charakter oszczerstw.Dość przecież przypomnieć, że wszystkie dokumenty sowieckiego sztabu generalnego, które Kukliński przez prawie dziesięć lat przekazywał Amerykanom, były pisane w języku rosyjskim, były to sowieckie plany podboju Europy. Nie sposób zatem twierdzić, że „Kukliński zdradzał Polskę”, nawet tę „niedemokratyczną i niesuwerenną”. Tajemnice wojskowe PRL były de facto tajemnicami sowieckimi i nie miały nic wspólnego z ochroną bezpieczeństwa Polaków. W tym kontekście, żadne inne wydarzenie, jak wyrok śmierci wydany przez komunistyczny sąd kapturowy w stanie wojennym udowadnia, że Kukliński walczył o wolną i niepodległą Polskę. W tym haniebnym procesie polskiego obywatela skazali na śmierć nie Rosjanie, tylko Polacy, za przekazywanie tajemnic nie polskich, lecz sowieckich, dotyczących interesów nie państwa polskiego, ale obcego, wrogiego Polsce okupanta.Wspominam o tym również dlatego, że każdy, uczciwy człowiek odczuwa naturalną potrzebę zaprzeczenia kłamstwom, a mając nadzieję na sprawiedliwy osąd, chce przeciwstawić im prawdę i fakty. Jak mocne, u pułkownika Kuklińskiego musiało być poczucie krzywdy i świadomość fałszu michnikowskich publikacji, skoro przygotowując na początku 2004 roku odpowiedź na kolejny paszkwil „Gazety Wyborczej”, doznał wylewu krwi do mózgu. To zdarzenie, zdecydowało o przedwczesnej śmierci pułkownika.Prócz peerelowskiej propagandy, istnieją oczywiście inne przyczyny negatywnego stosunku do postaci Kuklińskiego. W wielu wypadkach mają one podłoże osobiste : urażone ambicje, nienawiść do wroga, poczucie porażki, lęk przed kompromitacją. One – w ogromnej mierze tłumaczą stosunek wysokich funkcjonariuszy PRL do Kuklińskiego, owych wojskowych i cywilnych namiestników sowieckich. Tym również można wyjaśnić sowiecką operację „Lalkarz”, podjętą przez generała Wasilija Ryliewa - attaché wojskowego sowieckiej ambasady. To właśnie Ryliew zaprosił Kuklińskiego 7 listopada 1981 roku na bankiet z okazji rocznicy rewolucji październikowej. Dzięki temu, w powstałym po bankiecie zamieszaniu Kukliński mógł się urwać kontrwywiadowi i uciec przed aresztowaniem. Ponieważ ośmieszył tym sowieckiego generała, Ryliew rozpowszechniał pogłoski, jakoby Kukliński był podwójnym agentem GPU i CIA. Z tych samych powodów, – szef bezpieki Kiszczak, skompromitowany ucieczką pułkownika, którego darzył zaufaniem – rozpowiada dziś bajki o „podwójnej agenturze” Kuklińskiego.Ale motywacje, leżące u podstaw stosunku do postaci pułkownika mogły być jeszcze bardziej osobiste.W roku 1998 podczas pobytu w Zakopanem pułkownik Kukliński wyznał:„Te 9 lat niepodległości wyniszczyło mnie zupełnie. Ja jeszcze mowie, staram się dać z siebie wszystko, ale właściwie to już jest tylko skorupa. Może nie dlatego, ze straciłem dwóch synów, ale ze było mi ciężko znieść tak potworne oskarżenia, jakie tutaj płynęły z kraju. Gdy właściwie nie dano mi szansy bronić się.Nawet wysłannik pana prezydenta Wałęsy powiedział mi: "Pan jest zdrajca. Wszystko, co możemy dla pana zrobić, to niech Pan napisze podanie do Pana prezydenta o ułaskawienie. Pan prezydent obiecał, ze rozpatrzy”.Postawa Wałęsy wobec Kuklińskiego zasługuje na uwagę głównie z jednego powodu. Dziś, gdy za sprawą publikacji historyków IPN dysponujemy już wiedzą o przeszłości byłego prezydenta, wolno jego zachowanie wobec Kuklińskiego oceniać poprzez pryzmat tej wiedzy.Podczas tego samego wystąpienia w Zakopanem, w roku 1998 pułkownik Kukliński wypowiedział niezwykle ważne słowa:„A jeśli idzie o agenta we władzach "Solidarności". To jest bardzo wrażliwy temat. Ja jego nie rozwiąże. To sama "Solidarność" i społeczeństwo musi rozwiązać. Nadszedł już czas, ze my musimy wiedzieć, kto jest kto. To nie może być tak, jak na filmie Zorro. Pojawia się Zorro, a okazuje się, ze to nie ten Zorro, to jest zupełnie inny Zorro. Te maski trzeba zdjąć. Z tym smrodkiem - przepraszam za użycie takiego stwierdzenia - można żyć, bo od tego nikt jeszcze nie umarł. Ale to jeszcze nie jest świeże powietrze. Nas stać na to, żeby te sprawę powoli do końca wyjaśnić. Warto wspomnieć, co mówił gen. Kiszczak, ze społeczeństwo byłoby zaszokowane, gdyby wiedziało, kto faktycznie jest...Ponieważ moje wiadomości pochodzą nie z archiwów, nie chciałbym kogoś skrzywdzić i nie mogę sobie pozwolić na to, by obciążać kogokolwiek wina, która opiera się tylko na jakimś kontekście, okolicznościach czy tez informacjach, które miałem wówczas z MSW z Zarządu I od pułkownika Pawlikowskiego i jego pomocników. Ale uważam, ze ten kraj będzie w końcu wiedział. A jeżeli nie, to będzie wielka strata.”Ponieważ te słowa Kukliński wypowiedział tuż po tym, jak wspomniał o zachowaniu wysłannika Wałęsy, a wiedza pułkownika musiała dotyczyć osoby wysoko postawionej w hierarchii władz „Solidarności” – wolno domniemywać, że mówiąc o agencie, miał na myśli osobę Lecha Wałęsy.Niewykluczone, że świadomość, iż pułkownik Kukliński posiadał pełną (lub niemal pełną) wiedzę na temat agentury ulokowanej w „Solidarności” i wśród ludzi tzw. opozycji demokratycznej stanowi jedną z podstawowych przesłanek, które zdecydowały, iż III RP skazała tę postać na zapomnienie i odmówiła należnych honorów.Jest rzeczą pewną, że Kukliński – szef Oddziału Planowania Obronno-Startegicznego w Sztabie Generalnym WP, przyjaciel i znajomy wielu wyższych oficerów LWP, mający z nimi na co dzień doskonałe kontakty towarzyskie - musiał posiadać wiedzę (niekoniecznie uzyskaną w sposób oficjalny) o ludziach wysoko ulokowanych w strukturach opozycji, współpracujących z komunistyczną policją.Choć nie była to – jak przyznawał sam pułkownik – wiedza pochodząca z archiwum, musiała być dostatecznie szeroka i ugruntowana, by w wielu „spiżowych” postaciach III RP wzbudzać nienawiść i lęk. Jak spróbuję wykazać w ostatniej części tego cyklu, również hierarchowie Kościoła w Polsce mogli odbierać obecność Kuklińskiego, jako zagrożenie dla swoich pozycji, umocnionych paktem z komunistami.Myślę, że wolno brać pod uwagę tę okoliczność, gdy chcemy zrozumieć przyczynę zachowań ludzi zasiadających przy „okrągłym stole”. Być może, to właśnie wiedza pułkownika Kuklińskiego stanowiła najważniejszą przeszkodę, iż ten człowiek - pułkownik armii amerykańskiej z biegłą znajomością rosyjskiego i angielskiego, wysoki oficer Sztabu Generalnego, doskonale zorientowany w sprawach sowieckich – był niepotrzebny w wolnej Polsce.Jan Nowak – Jeziorański – jeden z nielicznych Polaków, potrafiących doskonale ocenić dzieło pułkownika Kuklińskiego, powiedział o nim w roku 2004: - Nazywanie go zdrajcą jest nonsensem. Każda konspiracja polega na wprowadzaniu w błąd wroga. To wprowadzanie w błąd staje się koniecznością w walce z wrogiem zdecydowanie potężniejszym. Ocena Kuklińskiego zależy od tego, kogo uznamy za wroga - czy Stany Zjednoczone, czy Związek Sowiecki? Znając dokumenty i relacje takich ludzi, jak Zbigniew Brzeziński nie ma wątpliwości, że Kukliński współpracował z wywiadem amerykańskim dla Polski a nie przeciwko niej. Przekazywał informacje po to, żeby ją ocalić, a nie po to, by ściągnąć na nią jakieś niebezpieczeństwo. Józef Piłsudski, walcząc o niepodległość Polski, współpracował z wywiadem austriackim przeciwko Rosji. Żołnierze AK współpracowali z wywiadem angielskim przeciwko Niemcom. Ja osobiście z żadnym wywiadem nie współpracowałem, ale jestem dumny, że przenosiłem w swojej poczcie raporty polskiego wywiadu, wspierającego wysiłek sprzymierzonych przeciwko Niemcom.Tylko ci ludzie, którzy w obronie swoich życiorysów, wciąż powtarzają, że Związek Sowiecki był sojusznikiem, a Polska była suwerenna, albo miała, jak to mówią, ograniczoną suwerenność, uważają Kuklińskiego za zdrajcę. Ale jedno i drugie jest fałszem. Polska nie była krajem suwerennym. Związek Sowiecki był zagrożeniem i wrogiem". Gdy, w 1975 r. pułkownik Kukliński został oddelegowany na elitarny kurs dowódczy do Akademii Radzieckich Sił Zbrojnych w Moskwie, tzn. “Woroszyłówki”, pewnego dnia pokazano mu dom, w którym przed aresztowaniem mieszkał Oleg Pieńkowski – oficer GRU, który w latach 60-tych podjął współpracę z Amerykanami. Opiekun z KGB poinformował Kuklińskiego, że Pieńkowski po aresztowaniu, torturach i procesie sądowym został spalony żywcem przez swoich dawnych towarzyszy. Skrępowanego, obnażonego do połowy wsuwali do hutniczego pieca z surówką, robiąc to bardzo powoli i kręcąc przy tym film, pokazywany następnie nowym rocznikom Akademii. Miało to odstraszyć ewentualnych naśladowców Pieńkowskiego. Pułkownik Kukliński musiał wiedzieć, że w przypadku zdemaskowania podzieliłby los oficera GRU, a w najlepszym przypadku mógł liczyć na rozstrzelanie w podziemiach Rakowieckiej, czy na moskiewskiej Łubiance. Z tą świadomością żył przez blisko 10 lat, do czasu ucieczki z Polski w dniu 7 listopada 1981 roku. "Z okien swego gabinetu w Sztabie Generalnym przy ulicy Rakowieckiej widziałem osławione więzienie mokotowskie. Zdawałem sobie sprawę, że gdyby wykryła mnie bezpieka, dostałbym się do tego więzienia i żywy nigdy bym z niego nie wyszedł. Chyba, że przekazaliby mnie KGB do Moskwy, na Łubiankę..." - wspominał Kukliński. Wiemy, że ucieczka z Polski nastąpiła w momencie, gdy Sowieci posiadali już informacje, że ktoś ze ścisłego kierownictwa Sztabu Generalnego przekazuje ich plany Amerykanom. W książce "Generał Kiszczak mówi prawie wszystko", szef policji politycznej PRL przyznaje, że wiedza na ten temat pochodziła od agenta ulokowanego wysoko w hierarchii Watykanu. Podobnie, Dariusz Jabłoński, twórca filmu „Gry wojenne” pytany - czy prawdą jest, że informacje dotarły do polskich służb ze źródeł w Watykanie – odpowiada twierdząco: „Tak mówią ludzie z CIA i potwierdzają to polscy generałowie. Przeciek przyszedł z Rzymu. Kukliński miał świadomość, że jego informacjami dzielono się z Watykanem. To było niesamowite – w kraju przez dziesięć lat udało mu się zachować tajemnicę, a przeciek z Watykanu omal nie kosztował go życia.”Fakt ten potwierdza również sam pułkownik. W książce "Ryszard Kukliński. Życie ściśle tajne" Benjamina Weisera z przedmową Jana Nowaka-Jeziorańskiego, amerykański reportażysta, opierając się na tajnych dokumentach wywiadu oraz na prowadzonych przez wiele lat rozmowach z Kuklińskim i oficerami CIA, ujawnia m.in. kulisy ucieczki pułkownika z Polski w listopadzie 1981 r. Wiadomość, jaką Kukliński przekazał Amerykanom 2 listopada 1981 roku brzmiała:"Dzisiaj [Skalski] powiadomił wąską grupę osób, że władze odebrały wiadomość od informatora z Rzymu, iż CIA dysponuje najnowszą wersją planów dotyczących wprowadzenia stanu wojennego. Zwracam się z pilną prośbą o instrukcje w sprawie ewakuacji z kraju mnie i mojej rodziny. Proszę wziąć pod uwagę, że granice państwowe są już prawdopodobnie dla nas zamknięte". Dotykamy tu niezwykle ważnej sprawy działalności agentury ulokowanej w polskim Kościele, a w kontekście niniejszego cyklu – kwestii wpływu, jaki na sytuację płk. Kuklińskiego w III RP mógł mieć fakt, że agentura ta nigdy nie została do końca ujawniona i rozliczona. Ponieważ nasza dzisiejsza wiedza pozwala stwierdzić, że niektórzy ludzie Kościoła, współpracujący w czasach PRL-u z policją polityczną, byli jednocześnie animatorami porozumienia „okrągłego stołu”, a do chwili obecnej układ ten korzysta ze wsparcia wielu hierarchów Kościoła – wolno domniemywać, że negatywny stosunek do postaci pułkownika Kuklińskiego, narzucony esbecką propagandą Jerzego Urbana jest konsekwencją również tej, systemowej aberracji.Warto na początek wyjaśnić, - w jaki sposób informacje zdobyte przez pułkownika mogły trafić do Watykanu? Gdy w 1978 roku Karol Wojtyła został wybrany na papieża, doradca prezydenta USA prof. Zbigniew Brzeziński przyjechał do Rzymu i w imieniu prezydenta Cartera obiecał papieżowi, że będzie miał dostęp do wszystkich spraw, które mogą go interesować, w tym do spraw dotyczących Polski, o których Ameryka będzie tylko w stanie go poinformować. Wśród dokumentów, które otrzymywał papież, były prawdopodobnie raporty Kuklińskiego. Oczywiście Ojciec Święty nie mógł wiedzieć, kto jest ich autorem.Życzeniem pułkownika Kuklińskiego było, by zdobyte przez niego plany wprowadzenia w Polsce stanu wojennego zostały przekazane osobom, których wpływ i autorytet mógł uchronić społeczeństwo polskie przed eskalacją wewnętrznego konfliktu. W słusznej ocenie pułkownika, bezpośrednie ostrzeżenie członków „Solidarności” przed stanem wojennym mogło spowodować totalny opór całego społeczeństwa lub zbrojne powstanie, co skończyłoby się przelewem krwi i wejściem do Polski armii sowieckiej. Dlatego w październiku 1981 roku, dokumenty zdobyte przez Kuklińskiego zostały przekazane osobiście przez ówczesnego szefa CIA Williama Caseya, osobie najwyższego zaufania – Papieżowi Janowi Pawłowi II. W Polsce dostęp do tych dokumentów miała jedynie wąska grupa osób. Materiał określany mianem "ostatecznej wersji" był najbardziej kompletnym zbiorem planów dotyczących operacji wprowadzenia stanu wojennego, zawierającym ostatnie poprawki wniesione przez Jaruzelskiego. Istniały tylko dwie jego kopie i jedynie kilku oficerów miało do nich dostęp. Kukliński opracowywał oryginalną wersję u siebie i przechowywał w swoim sejfie. Druga kopia leżała w sejfie gen. Puchały. Dotarcie do osoby, która przekazała plany Amerykanom, było tylko kwestią czasu. Z tego względu – informacja od watykańskiego agenta, była faktycznie wyrokiem na pułkownika Kuklińskiego i w krótkiej perspektywie musiała doprowadzić do zdemaskowania jego roli. Przed kilkoma miesiącami były oficer amerykańskiego wywiadu John Koehler, autor książki "Chodzi o papieża. Szpiedzy w Watykanie" przypomniał, że peerelowska policja polityczna - zarówno wojskowa, jak cywilna miała doskonałe źródła w Watykanie. Postawił również tezę, że w zamach na Jana Pawła II zamieszani są także polscy duchowni. Wskazywać na to miały informacje zdobyte przez watykańskiego jezuitę o. Roberta Grahama, który od czasu II wojny światowej zajmował się demaskowaniem szpiegów, działających w otoczeniu papieży. Po śmierci o. Grahama w 1997 roku, jego archiwum – na wyraźne życzenie Jana Pawła II zostało złożone w watykańskim Sekretariacie Stanu i utajnione. Niewykluczone, że dokumenty zgromadzone przez jezuitę zawierają również informacje dotyczące działalności agenta w najbliższym otoczeniu papieża. Ja twierdzi Koehler, praca Roberta Grahama musiała być skuteczna, skoro w około dwa lata po zamachu z maja 1981 roku raporty z wewnątrz Watykanu do sowieckich służb przestały płynąć. „Wiele wskazuje więc na to – twierdzi Koehler, - że papież Jana Paweł II, który wiedział jak działają służby specjalne, doprowadził do zdemontowania kanału informacyjnego. Po prostu pozbył się kretów, czyli szpiegów. I w tym niewątpliwie jest zasługa o. Grahama.”Jeśli chcemy poznać okoliczności, w jakich agent peerelowsko-sowieckich służb dowiedział się o działalności pułkownika Kuklińskiego, nie sposób pominąć relacji zawartej w liście, jaki do Benedykta XVI i wielu polskich osobistości skierował prezes polonijnego Światowego Kongresu Polaków Katolików. W liście tym czytamy m.in.:[...] Piątą prawdą związaną z działalnością pułkownika Ryszarda Kuklińskiego jest sprawa agentury komunistycznej w polskim Episkopacie. Pan Pułkownik przekazał Amerykanom pełne plany wprowadzenia w Polsce stanu wojennego wraz z życzeniem by zostały one przekazane jako ostrzeżenie dla władz "Solidarności". Władze USA prośbę pułkownika Ryszarda Kuklińskiego spełniły. Te dokumenty zostały dostarczone Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II w październiku 1981 roku. Przywiózł je osobiście wspomniany ówczesny szef CIA William Casey. Niestety - trafiły do rąk najważniejszego sowieckiego szpiega w Watykanie, uprzednio agenta SB i IW, polskiego księdza działającego w najbliższym otoczeniu Jana Pawła II - i stały się przyczyną zadenuncjowania Sowietom faktu, że istnieje polski oficer mający dostęp do najtajniejszych sowieckich tajemnic wojskowych. Ten agent w sutannie ponosi też odpowiedzialność jako pierwotna przyczyna sprawcza za wymordowanie członków rodziny pułkownika Kuklińskiego. Jak amoralnym był jego czyn pokazuje, że nie było możliwe, by nie miał świadomości, że wydaje polskiego bohatera i naraża go na straszne tortury i śmierć. Sprawa ta pokazuje, jak w soczewce, czym była komunistyczna agentura, jaki był stopień jej zbrodniczości i szkodliwości dla Polski, pokoju i świata. My Polacy żyjący poza granicami ojczyzny mamy nieco inną optykę widzenia wielu spraw. Zdajemy sobie sprawę, że komuniści, gdyby nie mieli pewności, że całkowicie kontrolują Episkopat Polski, nigdy by nie podpisali tzw. układu okrągłego stołu. Sprawa wydania pułkownika Kuklińskiego woła nie tylko ku tronowi Bożej Sprawiedliwości, zgodnie ze słowami Pisma (Świętego: "Krew sprawiedliwych głośno woła do Mnie z ziemi!" - ale też przypomina o konieczności skutecznego przeprowadzenia dzieła oczyszczenia i polskiego Kościoła i Polski z tej agentury. W sprawie ustalenia tożsamości agenta, który wydał Sowietom pułkownika Kuklińskiego prowadzimy od ponad roku korespondencję z Jego (Świątobliwością Benedyktem XVI. Powołaliśmy także własny zespół roboczy, który ustalił ważne fakty. Nie ulega wątpliwości, że chodzi tu o osobę nadal pełniącą jedną z najwyższych godności w Kościele polskim”. W pełnej wersji tego listu, znalazły się również inne, ważne informacje:„Amerykanie szybko dowiedzieli się o "watykańskim przecieku". W sprawie tej było prowadzone śledztwo. O ile nam wiadomo, również Ojciec Święty Jan Paweł II był zainteresowany wyjaśnieniem tej sprawy. Pewne informacje na temat tych dochodzeń mamy w Chicago. Wskazują one na zabójstwa oficerów Gwardii Szwajcarskiej, którzy byli bliscy ujawnienia prawdy, lub, na których próbowano zrzucić winę. Agent "Krew na rękach" był prawdopodobnie bardzo cenny dla Sowietów i dla ochrony jego tożsamości byli gotowi zabijać...”W liście do Benedykta XVI znajdujemy wzmiankę o innym, tragicznym wydarzeniu z życia pułkownika Kuklińskiego – stracie dwóch synów. Warto przypomnieć, że w cytowanym już wywiadzie, jaki Dariusz Jabłoński, twórca filmu „Gry wojenne” udzielił niezależnej.pl znalazł się następujący fragment:„ - Amerykanie w Pana filmie twierdzą, że śmierć synów była nieszczęśliwym wypadkiem. - Zaskoczyło mnie, że ludzie ci mówili bardzo otwarcie o wszystkich sprawach do momentu, kiedy pojawiała się sprawa śmierci synów. Miałem wtedy wrażenie, że natrafiłem na jakiś mur. Kamera to wychwytuje. Tak samo reagował generał Kiszczak. Nie udało mi się tej tajemnicy wyjaśnić. Nie wiem, czy komukolwiek się uda.”By wskazać na faktyczny kontekst tych tragicznych zdarzeń, trzeba przedstawić opinię Józefa Szaniawskiego, zawartą w artykule „Nieznany list pułkownika Ryszarda Kuklińskiego”. Autor opisuje w nim okoliczności, związane z zaproszeniem pułkownika do Polski w roku 1993. To wówczas, prezes Porozumienia Centrum Jarosław Kaczyński – jako pierwszy polityk III RP wystosował w imieniu opozycyjnych partii i organizacji prawicowo-niepodległościowych zaproszenie, by pułkownik przyleciał na obchody rocznicy agresji sowieckiej na Polskę 17 września 1939 roku. „Sytuacja Ryszarda Kuklińskiego – pisał Szaniawski - była wówczas dramatyczna. Od 12 lat przebywał w Stanach Zjednoczonych, ale nawet tam musiał się ukrywać. Był pilnie chroniony przez służby specjalne USA, aby nie dosięgnęła go zemsta KGB. [...] nadal bowiem ciążył na nim haniebny wyrok sądu stanu wojennego, skazujący go na karę śmierci, degradację, pozbawienie praw publicznych oraz utratę całego mienia. Kolejni prezydenci III RP - Wojciech Jaruzelski i Lech Wałęsa, publicznie wypowiadali się o pułkowniku, nazywając go zdrajcą, a "Gazeta Wyborcza" publikowała liczne wypowiedzi opluwające Kuklińskiego. Trudno się więc dziwić, że był on wtedy bardzo głęboko rozgoryczony”.Reakcję Kuklińskiego na zaproszenie do Polski, Szaniawski przedstawia w krótkich słowach:„Zaproszenie od Jarosława Kaczyńskiego wręczyłem pułkownikowi Kuklińskiemu w Chicago 29 lub 30 lipca 1993 roku. Pamiętam, że po przeczytaniu z miejsca zapowiedział -lecę! Był jak uskrzydlony, tak jakby oczekiwał tego zaproszenia od Kaczyńskiego już od dawna. Mówił, jakimi liniami będzie leciał, a nie mógł to być z oczywistych względów LOT, a także jak będzie się musiał przesiadać ze względów konspiracyjnych i logistycznych, zanim doleci do Warszawy. Wrócił też natychmiast do Waszyngtonu, aby załatwić niezbędne formalności. I nagle w kilka dni później, dosłownie ze łzami w oczach (!) oświadczył mi zduszonym głosem: "Zabronili mi".Więcej miejsca, poświęca Szaniawski odpowiedzi na pytanie - jak doszło do tego, że Ryszard Kukliński nie przyjechał do Warszawy w 1993 r. i dopiero pięć lat później mógł pojawić się po raz pierwszy w Ojczyźnie:„ To wprawdzie Amerykanie - Departament Stanu oraz CIA - przekonali pułkownika, aby nie leciał do Polski, ale na Amerykanów zupełnie niesłychaną wywarł presję ówczesny rząd Hanny Suchockiej i ugrupowania z nim związane, głównie Unia Wolności. Ambasada USA w Warszawie otrzymała kilka nieoficjalnych sugestii oraz oficjalną interwencję od szefa Urzędu Rady Ministrów ministra Jana Rokity, że rząd polski będzie uważał wizytę pułkownika Kuklińskiego za prowokację polityczną, a sam pułkownik może zostać aresztowany na lotnisku Okęcie, nadal bowiem ważny jest wyrok sądu i listy gończe za nim ze stanu wojennego. Potwierdził to publicznie minister sprawiedliwości i prokurator generalny Jan Piątkowski. Trzeba podkreślić, że tego typu interwencje dyplomatyczne są wyjątkowe i mają miejsce jedynie w sprawach szczególnie istotnych dla interesów państwa.”Kilka zdań dalej, Józef Szaniawski przypomniał bardzo ważną hipotezę dotyczącą zabójstw synów pułkownika Kuklińskiego:„Niecałe pół roku później, w nocy z 31 grudnia 1993 r. na 1 stycznia 1994 r. zaginął w Key West na Florydzie w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach pierwszy z synów pułkownika - Bogdan. Jego ciała nigdy nie odnaleziono. Kilka miesięcy później, we wrześniu 1994 r. w podobnie dziwnych okolicznościach zginął drugi syn - Waldemar. Został śmiertelnie potrącony przez samochód. W porzuconym aucie służby amerykańskie nie wykryły odcisków palców kierowcy...O sprawstwo w obu przypadkach podejrzewano Sowietów, ale pojawiła się też hipoteza, że mogły w tym uczestniczyć wojskowe służby polskie, "nietknięte" po 1989 r., uznające Kuklińskiego za wroga i zdrajcę. Polityka prezydenta Wałęsy i rządu Suchockiej wobec Kuklińskiego była aż nadto jednoznaczna. Śmierć synów miała być dla Kuklińskiego czytelnym sygnałem: siedź w Ameryce i nie wracaj do Polski.”Zapewne – nikt z nas nie potrafi ocenić, – na ile prawdziwe są to przypuszczenia; czy i na ile mają związek z zachowaniem, na które zwraca uwagę Dariusz Jabłoński, gdy mówi o „natrafieniu na mur”? Podobnie – nikt (mimo istnienia wielu hipotez) nie może dziś jednoznacznie stwierdzić: kim był agent z najbliższego otoczenia Jana Pawła II, który przyczynił się do ujawnienia działalności pułkownika Kuklińskiego?Te kwestie nadal są okryte ponurą tajemnicą, na której straży stoi państwo, zwane III RP.Wolno zatem powiedzieć, że - jak zabójstwo księdza Jerzego było mordem założycielskim, na którym zbudowano „historyczny kompromis” z 1989 roku – tak wskazane wyżej okoliczności, dotyczące życia pułkownika Kuklińskiego, są wspólnym depozytem ludzi sowieckich megasłużb i tej części elit, która zasiadła z mordercami do „okrągłego stołu”.III RP nigdy nie ujawni tajemnic skrywanych w archiwach i w ludzkiej pamięci. Nie może tego uczynić, ponieważ prawdziwym dysponentem tych tajemnic są władcy Kremla, posiadający pełną wiedzę o sprawach, które tu poruszyłem. Ta wiedza – niczym depozyt zbrodni – ma jednoczącą moc... Chciałbym ten tekst o pułkowniku Kuklińskim zakończyć opisem zdarzenia, które w relacji faktów nie ma zapewne istotnej wagi historycznej. Wierzę jednak, że zawarty w tym opisie obraz zawiera niezwykłą moc, zrozumiałą dla każdego, kto zechce patrzeć głębiej, niż pozwala na to perspektywa doczesności. Przytaczam go również dlatego, że w moim przekonaniu tkwi w nim nadzieja, iż życie i działalność pułkownika Ryszarda Kuklińskiego będą już wkrótce przez Polaków ocenione w prawdzie.Kilka lat temu, Józef Szaniawski w rozmowie z Łukaszem Kazimierczakiem, zamieszczonej w „Przewodniku Katolickim” przywołał taki obraz:- Po śmierci drugiego syna Kukliński został zaproszony do Watykanu. Jan Paweł II spotkał się z nim w Bibliotece Watykańskiej, ja w tym czasie siedziałem z ks. Dziwiszem w poczekalni. Rozmowa miała trwać dziesięć minut. Kiedy mijała dwunasta, ks. Dziwisz zaczął nerwowo spoglądać na zegarek, mijały kolejne minuty, a w tym czasie jakaś delegacja już czekała na spotkanie z Ojcem Świętym. Nikt jednak nie śmiał wejść do prywatnej biblioteki papieskiej. Po 50 minutach wyszedł zapłakany Kukliński, z zaczerwienionymi oczami, Papież też był wyraźnie poruszony. Okazało się, że w trakcie rozmowy - właśnie gdy Kukliński wstawał w tej dziesiątej minucie – Ojciec Święty zapytał: „A może pan pułkownik chciałby traktować tę rozmowę jako spowiedź?” W ten sposób Papież przy swoim biurku wyspowiadał Kuklińskiego.” Scios
Legendy życie po życiu Naprawdę, po stokroć lepiej być felietonistą, niż politykiem. Lepiej, chociaż oczywiście – nieco trudniej. Felietonista, na przykład, nie może ukryć się za powagą urzędu, jak to robią politycy, bo żadnego urzędu nie sprawuje. Nie może też schronić się za murami racji stanu lub tajemnicy państwowej, za osłoną której politycy skrywają swoje łajdactwa. Wprawdzie politycy twierdzą, że felietoniści za nic nie odpowiadają, podczas gdy oni… i tak dalej, ale każde dziecko wie, że to oczywista blaga. Czy ktoś widział kiedyś polityka, który by za cokolwiek odpowiadał? Nikt nigdy takiego nie widział, no, może w z wyjątkiem starożytnego Rzymu, kiedy niefortunny cesarz tracił życie. Teraz jednak, gdy fundamentem III Rzeczypospolitej jest zasada, że „my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych”, o jakiejkolwiek odpowiedzialności polityków mówić niepodobna. Weźmy na przykład rząd premiera Tuska, który w dwa lata powiększył dług publiczny o około 150 miliardów złotych. Zarząd każdej spółki prawa handlowego zostałby za coś takiego skazany na kryminał za przestępstwo na szkodę spółki, tymczasem premier Tusk chodzi sobie na wolności jakby nigdy nic, a nawet powiadają, że zamierza kandydować na prezydenta. Więc od razu widać, że politycy są absolutnie nieodpowiedzialni, podobnie jak wariaci, ale w odróżnieniu od wariatów, nikt nie ubiera ich w kaftany bezpieczeństwa, przez co wyrządza im szkodę, bo wskutek tego ze swego wariactwa wcale nie zdają sobie sprawy. Wreszcie – jak zauważył Murray Rothbard – każdy człowiek pragnący uzyskać dochód, musi wyświadczyć jakąś przysługę innemu człowiekowi; albo coś mu sprzedać, albo wyleczyć go z choroby lub uszyć ubranie – z wyjątkiem funkcjonariuszy publicznych, którzy żadnej przysługi nikomu nie wyświadczają, a swoje dochody zwyczajnie wymuszają siłą. To był zresztą, nawiasem mówiąc, główny argument Rothbarda przeciwko teorii umowy społecznej, wymyślonej przez Jana Jakuba Rousseau; zlikwidujmy przymus płacenia podatków – szydził Rothbard – i zaraz się przekonamy, czy jest jakaś „umowa społeczna”, czy nie. Nikt, jak dotąd, nie zaryzykował tego eksperymentu, co umacnia nas w podejrzeniach, że ta cała teoria nie jest warta funta kłaków i tak naprawdę, to nikt w nią nie wierzy, a jeśli wszyscy o niej gadają, to tylko tak, żeby było ładniej. Tymczasem felietonista nikogo nie może zmusić, żeby akurat jego czytał, czy jego słuchał, więc jeśli ludzie go czytają, czy słuchają to tylko dlatego, że uważają, iż ma on im coś ciekawego do powiedzenia. I rzeczywiście – wspominałem kiedyś, że Leszek Balcerowicz w swoich felietonach dla tygodnika „Wprost” miał znacznie lepsze pomysły, niż wcześniej, kiedy był wicepremierem i ministrem finansów. Podobnie dzisiaj pan Jan Maria Rokita; odkąd za sprawą żony politykiem być już przestał, znakomicie się rozwija jako felietonista „Dziennika-Gazety Prawnej”. Kiedyś musiał akomodować się do poziomu swoich partyjnych kolegów z Platformy Obywatelskiej i powtarzać za nimi różne głupstwa, a teraz zmysł obserwacji wyostrzył mu się do tego stopnia, że nawet krytykuje innych gryzipiórów za przydawanie zbyt wielkiego znaczenia zawartej w traktacie lizbońskim możliwości groźnego kiwania palcem w bucie, czyli prawie składania petycji. Rzeczywiście – stanowiąca tak zwaną czołówkę polskich publicystów banda sprzedajnych idiotów zaczęła ostatnio stręczyć ludziom składanie petycji do różnych unijnych biur. Tymczasem kabareciarze już przed wojną wyśmiewali takie rzeczy miedzy innymi w postaci kupletu Marii Jehanne Wielopolskiej, piszącej panegiryki o Piłsudskim: „Zgoda z Dziadkiem znakomita; ja codziennie o nim piszę, on – nie czyta”. Bęcwalstwo tej bandy idiotów rzeczywiście sięga szczytów; sprawiają wrażenie, jakby naprawdę uważali, że wielką zdobyczą ludu pracującego jest możliwość proszenia jakiejś brukselskiej biurwy o coś, co jeszcze niedawno można było robić bez niczyjego pozwolenia. Dlatego słusznie Jan Maria Rokita chłoszcze ich biczem swej ironii, chociaż, powiedzmy sobie szczerze, żyją jeszcze ludzie pamiętający czasy, kiedy i on stręczył. Ale to tylko jeszcze jeden dowód, że felietoniści biorą tak zwana lepszą cząstkę, zaś politycy są jak gruchy; dojrzewają dopiero, gdy spadają. I właśnie z tego punktu widzenia spójrzmy na wydarzenie od którego cały świat, a jeśli nawet nie świat, to na pewno cała Europa, a jeśli nawet nie Europa, to na pewno cała Polska, a jeśli nawet nie cała Polska, to już na pewno towarzystwo tworzące tak zwaną Partię Demokratyczną wstrzymało oddech. Mam oczywiście na myśli decyzje legendarnego przywódcy Solidarności Władysława Frasyniuka, żeby poprzeć kandydaturę pana doktora Andrzeja Olechowskiego, a nie pana profesora Tomasza Nałęcza na prezydenta. Wprawdzie mówią, że pan dr Olechowski jest przystojniejszy od prof. Nałęcza, ale po pierwsze – de gustibus… i tak dalej, a po drugie – nie jestem pewien, czy akurat ta okoliczność była dla legendarnego przywódcy Solidarności decydująca. No dobrze, ale jeśli nie ta, to jaka? Jaka jest istotna różnica między kandydaturą pana dra Olechowskiego a pana prof. Nałęcza, że legendarny… i tak dalej Władysław Frasyniuk z tego powodu aż wypisał się z Partii Demokratycznej? Nie przychodzi mi do głowy nic innego, jak to, że pan dr Olechowski był agentem sławnego wywiadu gospodarczego, podczas gdy pan prof. Nałęcz – nie. Pokazuje to, że istnieją jednak stałe punkty we Wszechświecie, a tubylcze wybory prezydenckie mogą rozstrzygnąć się w zupełnie nieoczekiwanych kategoriach. SM
Rząd bagatelizuje dziurę budżetową Z prof. Andrzejem Kaźmierczakiem, ekonomistą z Katedry Bankowości Szkoły Głównej Handlowej, członkiem Komitetu Nauk o Finansach PAN, rozmawia Mariusz Bober Ile naprawdę wyniesie w rozpoczynającym się roku dziura budżetowa? 52,2 mld zł - jak utrzymuje rząd, czy blisko 100 mld - jak twierdzi opozycja z PiS?- 52,2 mld zł to tylko zakładany deficyt krajowy. Do tego trzeba dodać 14,3 mld zł deficytu w budżecie środków europejskich [wyodrębniony z budżetu państwa fundusz, na który składają się w tym roku wymagane przez UE śodki własne potrzebne do finansowania projektów z wykorzystaniem funduszy unijnych - red.]. To daje już 66,5 mld zł deficytu w porównaniu z deficytem z 2009 roku, który według obecnych szacunków wyniósł 27,5 mld złotych. W roku bieżącym będziemy więc mieli ponad 2,5 razy większy deficyt niż w poprzednim, co oznacza destabilizację finansów państwa.
Niektórzy eksperci twierdzą jednak, że dziurę budżetową powiększają wypchnięty do Krajowego Funduszu Drogowego dług, który tylko w tym roku ma wynieść 18,8 mld zł (7,8 mld zł obligacji i 11 mld zł z pożyczki Europejskiego Banku Inwestycyjnego) oraz dziura w budżecie ZUS... - To prawda. Trzeba więc do tego dodać inne wydatki, które tak naprawdę budżet państwa ponosi, choć minister Jan Vincent Rostowski nie zaliczył ich do wydatków. A przecież także Unia Europejska takie fundusze traktuje jako wydatki budżetowe. Jeśli zaś chodzi o ZUS, to trzeba podkreślić, że (prócz dotacji, które ta instytucja dostała na wypłatę rent i emerytur w kwocie 30,1 mld zł) jej dług powiększa deficyt na kontach zakładu w 2009 r. w wysokości 9,5 mld złotych. Na taką właśnie sumę ZUS zadłużył się w ubiegłym roku zarówno w bankach komercyjnych, jak i w budżecie państwa (w sumie daje to prawie 40 mld złotych). Jeśli dodamy jeszcze do tego 22,5 mld zł, a na taką kwotę rząd musi wyemitować obligacje i przekazać je otwartym funduszom emerytalnym, to skala niedoborów ZUS przekroczy 60 mld zł (a zobowiązania tej instytucji UE też zalicza to wydatków budżetowych). Jeżeli deficyt ten utrzyma się w latach 2010-2013, to będzie oznaczać, że instytucji tej zabraknie na wypłatę rent i emerytur ok. 300 mld złotych... Niewątpliwie mamy więc głęboką zapaść systemu emerytalnego w Polsce. Wynika to m.in. z procesu starzenia sięspołeczeństwa, ogromnej emigracji Polaków za granicę oraz wzrostu bezrobocia.
Jak pokonać zapaść sektora ubezpieczeń społecznych? - Ministerstwo Finansów już myśli o podniesieniu wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn o dwa lata. Zwiększyłoby to wpływy z tytułu wpłacanych składek, a zmniejszyło sumy wypłacanych rent i emerytur. Odbędzie się to jednak kosztem świadczeniobiorców. Mówiąc nieco przesadnie, obywatele naszego kraju będą pracować aż do śmierci i nie zdążą nacieszyć się spokojną starością.
Z przedstawionych przez Pana wyliczeń wynika, że realny deficyt budżetu państwa w przyszłym roku przekroczy 100 mld złotych? - Deficyt budżetu państwa, liczony tak jak się to robi w Unii (z uwzględnieniem budżetu środków europejskich i obligacji, które muszą być przekazane do OFE), zbliży się do 90 mld złotych.
Skąd wzięła się tak ogromna dziura budżetowa? - Niewątpliwie jedną z głównych przyczyn jest światowy kryzys gospodarczy, który dotknął także Polskę. Przecież nasz kraj przeżył drastyczny spadek tempa wzrostu dochodu narodowego. O ile w 2006 r. wyniósł on 6 proc., to w minionym roku blisko 1 procent. Trzeba zaś pamiętać, że dochody budżetu państwa są pochodną wzrostu PKB. W ostatnim czasie drastycznie spadły wpływy podatkowe z PIT, a zwłaszcza CIT, oraz z VAT i akcyzy. Zmniejszyły się do tego stopnia, że po pół roku trzeba było nowelizować ustawę budżetową. Z powodu kryzysu przedsiębiorstwa odnotowały bowiem drastyczny spadek sprzedaży, od której liczy się VAT. Zmniejszyły się więc też wpływy z podatku CIT - płaconego od dochodów firm. Nastąpił również spadek tempa przyrostu płac, co odbiło się na wpływach z PIT. Dlatego bardzo mnie dziwi, że w projekcie ustawy budżetowej na 2010 r. wpisano wzrost wpływów z tych podatków rzędu 8-9 proc., mimo że wzrost PKB założono w wysokości 1,2 proc., a więc na poziomie zbliżonym do minionego roku. Przyjęto więc, moim zdaniem, nierealistyczne założenie przy konstruowaniu dochodów budżetowych.
To kryzys gospodarczy spowodował więc tak gigantyczną dziurę budżetową? - Nie tylko. Jest ona efektem również wzrostu wydatków państwa, m.in. na zasiłki oraz składki na ubezpieczenie społeczne dla bezrobotnych. W okresie rządów PO bezrobocie rejestrowane przekroczyło bowiem ponownie wartość dwucyfrową i wynosi obecnie 11,4 proc., podczas gdy w listopadzie 2008 r. wynosiło 9,1 procent. Rząd jest w pełni odpowiedzialny za sytuację finansów państwa, a więc także za powstanie dziury budżetowej. Nie dostosował bowiem swojej polityki do zmieniającej się sytuacji gospodarczej. Zapłaci za to niestety społeczeństwo. Rząd odpowiada też za likwidację przemysłu stoczniowego i tysięcy miejsc pracy na Wybrzeżu. Według mnie, działania ekipy Donalda Tuska, zwłaszcza negocjacje z Komisją Europejską, były prowadzone nieudolnie. A przecież w okresie kryzysu rząd mógł wywalczyć przynajmniej opóźnienie decyzji o likwidacji stoczni. Inne kraje, w tym Niemcy i Francja, potrafiły obronić swoje kluczowe branże decydujące o koniunkturze gospodarczej. Rząd polski wykazał tymczasem zaskakującą nieudolność.
Można było uniknąć tak gigantycznej dziury budżetowej, a przynajmniej ograniczyć jej rozmiary? Rząd przekonuje, że jest ona efektem wyłącznie kryzysu światowego, który i tak odczuwamy słabiej niż większość innych krajów, bo w ogóle notujemy jakiś wzrost PKB. - Problemy z brakiem równowagi budżetowej narastały od pewnego czasu. Tak dużej dziury budżetowej nie można wytłumaczyć tylko okolicznościami zewnętrznymi, niezależnymi od polityki budżetowej. Prawda bowiem wygląda tak, że ze względu na ubiegłoroczne wybory do Parlamentu Europejskiego nie podejmowano żadnych działań systemowych, niepopularnych społecznie, aby ograniczyć deficyt w budżecie. Wiązałoby się to albo ze wzrostem podatków, albo z ograniczeniem wydatków. Rząd bał się, że spowoduje to obniżenie notowań rządzącej partii przed eurowyborami.
Stąd też nie zdecydowano się na ratowanie budżetu także w tym roku, bo czekają nas wybory samorządowe i prezydenckie, a jak wiadomo, Donald Tusk zrobi wszystko, by zostać głową państwa.
- Dokładnie. Tymczasem tak dramatyczna sytuacja finansów państwa wymaga zwiększenia wpływów do budżetu, a więc zwiększenia podatków, ewentualnie innych danin publicznych o charakterze parapodatkowym. Dodatkowe ciężary fiskalne powinny ponieść grupy społeczne najbardziej zamożne, cechujące się najwyższą zdolnością podatkową. Im później rząd podejmie działania naprawcze, tym większe będą koszty tych działań dla społeczeństwa.
Zapłacimy więc podwójnie - raz za błędną politykę rządu Donalda Tuska, a po wtóre - za odkładanie reform obliczone na to, że mimo nieudolnej polityki Polacy właśnie jego wybiorą na prezydenta?
- Jak widać, PO nie obawia się konsekwencji politycznych, licząc na to, że po wygranych wyborach nikt jej nie rozliczy. Stąd bierność obecnego rządu, próby "kreatywnej księgowości", kamuflowanie rzeczywistej, dramatycznej sytuacji finansów państwa. Obok dziury budżetowej państwa mamy przecież ogromny deficyt całego sektora finansów publicznych, na który składają się także długi i zobowiązania samorządów oraz państwowych funduszy celowych. Gdybyśmy więc policzyli deficyt całego sektora publicznego w relacji do Produktu Krajowego Brutto, to zauważymy, że zbliża się on do 9 procent PKB! Jest to bardzo groźna sytuacja, bo może oznaczać spadek wiarygodności Polski wśród inwestorów finansowych i wierzycieli nabywających nasze papiery dłużne. Jeśli weźmiemy to wszystko pod uwagę, okaże się, że całe zadłużenie państwa wyniesie 739,1 mld złotych. Oznaczałoby to, że na każdego mieszkańca Polski przypada prawie 20 tys. długu (od dziecka po emeryta)! W ten sposób zadłużenie państwa zbliży się do granicy 55 proc. PKB. Jest to tzw. drugi próg ostrożnościowy, określony w ustawie o finansach publicznych z sierpnia ubiegłego roku! W budżecie na 2010 rok przyjęto bardzo optymistyczne założenie, że wpływy z prywatyzacji wyniosą 25 mld zł, ale w minionym roku nie zrealizowano planów zakładających pozyskanie z tego tytułu 12 mld złotych. Tymczasem od tego, czy te pieniądze w tym roku wpłyną, może zależeć przekroczenie drugiego progu ostrożnościowego. Jeśli tak się stanie, trzeba będzie zrównoważyć budżet, czyli całkowicie zredukować deficyt, co jest nierealne.
Co wtedy? - Oznaczałoby to postawienie odpowiedzialnych za przekroczenie drugiego progu ostrożnościowego i brak działań mających przywrócić równowagę finansów publicznych przed Trybunałem Stanu. Natomiast dla społeczeństwa wiązałoby się to z drastycznymi cięciami wydatków, włącznie z koniecznością zamrożenia, a nawet obniżenia płac w sektorze budżetowym oraz rezygnacją z waloryzacji rent i emerytur. Zresztą już w tegorocznym budżecie wprowadzono drastyczne cięcia - przede wszystkim wydatków na bezpieczeństwo publiczne, co jest bardzo groźne dla państwa, przy słabym systemie ochrony publicznej. Spadają również wydatki na zasiłki socjalne, a także na ochronę zdrowia, co społeczeństwo poważnie odczuje. Polaków nieuchronnie czeka też wzrost danin publicznych. Prawdopodobnie wzrośnie VAT i akcyza. Zmiana podatku od dochodów osobistych PIT i podatku od dochodów firm CIT wymagałaby akceptacji parlamentu, a takiej woli nie ma przed wyborami prezydenckimi. Ale istnieją również możliwości obciążenia społeczeństwa parapodatkami, np. zwiększeniem składek na ubezpieczenia społeczne i zdrowotne.
Czy skutki te odczujemy jeszcze przed tegorocznymi wyborami? - PO robi wszystko, by nie podnosić podatków, a w każdym razie, by społeczeństwo nie odczuło tego przed wyborami. Jednak nie da się uniknąć podjęcia trudnych decyzji przed końcem tego roku. Brak konsolidacji finansów publicznych wywoła bowiem dalszy wzrost deficytu. To zaś spowodowałoby obniżenie wiarygodności państwa, problemy ze sprzedażą obligacji na zagranicznych rynkach finansowych oraz konieczność podwyższenia oprocentowania polskich papierów dłużnych. Zwiększyłoby to z kolei koszt obsługi zadłużenia i obciążyło przyszłe pokolenia. Mówiąc wprost - Polska stanęłaby u progu bankructwa.
Z zapowiedzi rządu wynika, że będzie chciał on pokryć dziurę budżetową przede wszystkim z oczekiwanego, chociaż nie wiadomo skąd, wzrostu wpływów podatkowych, prywatyzacji, wypłaty dywidend ze spółek Skarbu Państwa oraz środków z Unii Europejskiej. Czy i na ile może to pomóc w zmniejszeniu deficytu? - Rzeczywiście rząd obficie korzysta z funduszy unijnych na łatanie dziury budżetowej. Pomagają one finansować budowę dróg, infrastrukturę, naukę, szkolnictwo itd. Ale napływ środków z Unii nie będzie trwał wiecznie. Wówczas otworzą nam się oczy i odczujemy rzeczywistą sytuację państwa. Gdyby z tegorocznego budżetu, w którym ujęto razem środki pozyskiwane w kraju wraz z funduszami z UE, pominąć te ostatnie, okazałoby się, jak ogromny był spadek wpływów podatkowych w kraju. Tymczasem w tym roku nie można liczyć na znaczący wzrost PKB i odczuwalne zwiększenie krajowych dochodów podatkowych. Deficyt finansów pogłębi błędna polityka energetyczna państwa.
Jaki ma to wpływ na finanse publiczne? - Pośredni, ale ogromny. Rząd podpisał bowiem niekorzystny dla naszej gospodarki pakiet porozumień zakładający redukcję gazów cieplarnianych. To spowoduje, że właśnie Polska poniesie największe koszty tej redukcji. Wkrótce okaże się, że będziemy musieli kupować limity emisji CO2. Najgroźniejsze jest jednak to, że zobowiązania do redukcji emisji tego gazu będą zmuszały nas do ograniczenia wykorzystania węgla do produkcji energii elektrycznej i ciepła. To pociągnie olbrzymie wydatki wynikające m.in. z samej konieczności wprowadzenia zmian technologicznych w związku z wykorzystaniem innego źródła energii, np. paliwa gazowego. Spowoduje to ponadto spadek zapotrzebowania na węgiel, a w konsekwencji - wzrost bezrobocia na Śląsku. Także przyjęcie programu rozwoju energetyki atomowej w Polsce będzie powiększało wydatki budżetowe. Energetyka jądrowa jest bowiem niezwykle kosztowna. Dodatkowo zwiększy to koszty pozyskiwania energii elektrycznej w naszym kraju. Eksperci oceniają, że już w ciągu najbliższych 5 lat koszty pozyskiwania energii elektrycznej i tak wzrosną w naszym kraju pięciokrotnie, co przełoży się także na pięciokrotne zwiększenie płaconych przez nas rachunków za prąd. Wzrośnie inflacja, ponieważ energia elektryczna wykorzystywana jest do produkcji wszystkich towarów i przy niemal wszystkich usługach. Obniży się ponadto konkurencyjność naszej gospodarki. Dziękuję za rozmowę.
Bezpieka, lustracja – i p.Waldemar Pawlak Niepodpisany Komentator {} zwrócił mi uwagę na to, że JE Waldemar Pawlak na swoim blogu: Zmiana po Olszewskim Ulegając oczekiwaniom komentatorów pytających o okoliczności i uwarunkowania odwołania rządu Pana Premiera Jana Olszewskiego a następnie prowadzenia misji tworzenia rzadu w 1992 roku, odniosę się do spraw politycznych i do słynnych teczek. Pominę poetykę ciekawego filmu Jacka Kurskiego "Nocna zmiana" opracowanego głównie na bazie materiałów osób (służb) z otoczenia Lecha Wałęsy. Rząd pod kierownictwem Premiera Jana Olszewskiego został powołany w 1991 roku także przy poparciu PSL, choć PSL nie wchodziło do tego rządu. Przez ponad pół roku Jan Olszewski obok kierowania rządem prowadził rozmowy nad utworzeniem koalicji większościowej. Zamiar poszerzenia bazy politycznej był widoczny od początku powstania rządu ponieważ wiele stanowisk ministerialnych nie było obsadzonych a zarządzali nimi "kierownicy" ministerstw. Nie będę zajmował się działalnością rządu bo to odrębny temat. Koalicję większościową Jan Olszewski mógł stworzyć poszerzając bazę rządu opartą o Porozumienie Centrum (J.Kaczyński), Zjednoczenie Chrześcijańsko Narodwe (Wiesław Chrzanowski) i Porozumienie Ludowe (Gabriel Janowski). Pierwsza możliwość popierana podobno przez J. Kaczyńskiego to koalicja z Unią Demokratyczną (T. Mazowiecki), Kongresem Liberalno Demokratycznym (Bielecki, Tusk) oraz Polskim Programem Gospodarczym (Zbyszek Eysmond) tzw. mała koalicja. Druga możliwość to poszerzenie o Konfederacje Polski Niepodległej (Leszek Moczulski) i PSL. Premier Olszewski nie mogł się zdecydować w ktorą stronę rozbudowywać koalicję. Pojawiły się nawet pogłoski, że np.L. Moczulski otrzymał propozycję nie do odrzucenia. Wobec fiaska kolejnych tur rozmów pod koniec maja UD, KLD i PPG zgłosiły wniosek o odwołanie rządu J. Olszewskiego. Tymczasem Sejm na wniosek Janusza Korwina Mikke przyjął uchwałę wzywającą rząd do ujawnienia współpracowników SB pośród posłów i senatorów. Uchwała została niezwłocznie wykonana i Minister Spraw Wewnętrznych Antoni Maciarewicz przesłał do Sejmu (Marszałek i Wicemarszałkowie oraz przewodniczący klubów) "wykaz zasobów archiwalnych MSW". Dodatkowo do Marszałka i Prezydenta wysłano informacje dotyczące Lecha Wałęsy i Wiesława Chrzanowskiego. Rozmowy o możliwości powołania rządu pod moim kierownictwem rozpoczęły się wcześniej. Patrząc z dzisiejszej perspektywy niewykluczone, że sprawa archiwum MSW była reakcją na informacje o możliwości zmiany rządu. Rozmowy o zmianie rządu były pochodną niekończących się negocjacji koalicyjnych i braku decyzji Premiera Olszewskiego. Ze strony PSL prowadziliśmy je z małą koalicją ale też z KPN. Dyskusja z małą koalicją opierała się na przekonaniu, że potrzebna jest baza społeczna do przeprowadzenia zmian systemowych. Oparcie rządu na środowiskach solidarnościowych reprezentujących środowiska intelektualne i gospodarcze z jednej a z drugiej strony na reprezentacji wsi i rolników, którzy zachowali prywatną własność ziemi wydawało się dobrą bazą do zmian. Niestety nie przewidziałem i w PSL nie mieliśmy takiej wiedzy jakie są potencjały zgromadzone w archiwach MSW. Przedstawiciele PSL nie funkcjonwali w służbach. Z jednej strony wiedza o zasobach dla rządu Olszewskiego wydawała się porażająca z drugiej po wyłożeniu na stół "zasobów archwalnych" można było wyobrazić sobie siłę powiązań i zobowiązań. W moim końcowym wystąpieniu po 33 dniach bardzo wyraźnie to powiedziałem, że nie chcę się w tym babrać. Ciekawy i warty uwagi jest wpływ tych procesów na rząd i zaplecze polityczne Hanny Suchockiej. Powrócił sentyment solidarnościowy i w koalicji znaleźli się politycy popierający i odwołujący rząd Jana Olszewskiego. Interesujące jest również rozstanie Jana Olszewskiego i Jarosława Kaczyńskiego na tle rozdźwięków wokół tworzenia rządu Suchockiej. Te wydarzenia na długo ustaliły główną oś sporu pomiędzy postsolidarnością i postkomuną, to były ówczesne PO i PiS. Zmiany nastąpiły po prawie 20 latach. Marzenia UD i SLD ziściły się w LiD (Lewica i Demokraci). To tzw. historyczne pojednanie nie sprawdziło się, bo dla odmiany nie daje się upakować różnorodności w jeden schemat.. Obecna koalicja Platformy i PSL jest pierwszą koalicją rządową przekraczającą rubikon podziałów historycznych. Wychodząc poza schemat, zachowuje różnice a umożliwia współpracę. Paradoksalnie współpraca PiS z SLD w mediach świadczy o tym, że czas zmienia nasze realia i dziś współpraca możliwa jest różnych sprawach i różnych konfiguracjach. Sumując odwołanie rządu Olszewskiego było możliwe ponieważ Premier przez ponad pół roku nie zbudował koalicji większościowej. Natomiast "materiały archiwalne MSW" spowodowały dużo zamieszania ale dopiero po latach sprawy lustracji znalazły finał ustawowy. Tu na marginesie lustracja dotyczy byłych współpracowników. Historia po Olszewskim kilka razy zatoczyła koło i różne służby "moderowały" jej bieg. Może ta opowieść zmniejsza nieco mistykę tamtych wydarzeń ale prawdziwe życie jest zwykle bardziej złożone niż scenariusze niejednego filmu.” nieoczekiwanie w dn. św.Sylwestra poruszył temat Uchwały Lustracyjnej – jako wprowadzenie do historii obalenia rządu p.mec.Jana Olszewskiego. Zamieszczona tam opowieść jest prawdziwa – z tym, że (oczywiście - to jest prawo publicysty i polityka!) pomija niewygodne dla Prezesa PSLu wątki. Zamieszczę więc i ja kilka swoich uwag uzupełniających i wyjaśniających – z góry oświadczając, że dla mnie w wypowiedzi p.Premiera istotne są tylko trzy ostatnie zdania. Ale – po kolei!
1) Stanowisko UPR (jej Koło liczyło wtedy trzech Posłów: śp.Lech Pruchno Wróblewski, dr Andrzej Sielańczyk i ja), która zgłosiła projekt Uchwały (dalej: UL) jest całkowicie odmienne od stanowiska wszystkich „sił politycznych” czyli rządzącej III RP kliki. W odróżnieniu od Lewicy Laickiej i Kato-Lewicy (ROAD, UD, UW, PD, LiD, Demokraci.pl itp.) nie negowaliśmy istnienia agentury, nie usprawiedliwialiśmy agentów, i podkreślaliśmy, że sprawa „teczek” jest najważniejszym problemem III RP. Np. prawie wszystkie afery gospodarcze są skutkiem istnienia byłych i obecnych służb specjalnych. (dalej: SS) W odróżnieniu od PiSu i podobnych ugrupowań nie potępialiśmy agentów, nie chcieliśmy zakazywać im pełnienia jakichkolwiek funkcyj, nie chcieliśmy „zemsty” itp.; naszym celem było ich ujawnienie.
2) Stanowisko Trybunału Konstytucyjnego, który uznał, że UL była „sprzeczna z Konstytucją” jest nonsensem logicznym (m.in. dlatego wybraliśmy formę Uchwały, by TK nie mógł tego uznać za sprzeczną z Konstytucją!). Jeśli Koran zakazuje wchodzenia w butach do meczetu, to wejście tam w butach jest z Koranem sprzeczne, natomiast wezwanie: „Wejdź w butach do meczetu” oczywiście – nie! Tylko wykonanie UL przez ministra SWiA mogło być sprzeczne z Konstytucją!
3) Dlaczego UPR – partia domagająca się przestrzegania Prawa - wezwała ministra, by złamał Prawo, naruszając daną przez PRL agentom obietnicę nieujawnienia współpracy? Dlatego, że zarówno obce wywiady (zwłaszcza rosyjski) miały w rękach listę agentów (nie mylić z „listą Macierewicza!!) - jak też miały już polskie SS, czyli UOP i WSI – i mogły szantażować agentów będących na wysokich stanowiskach w celu uzyskania korzystnych dla siebie rozwiązań. Ja np. jestem przekonany, że p.prof.Krzysztof Skubiszewski (ps.”Kosk”)
zwerbowany do współpracy szantażem (był homosiem – to bardzo podatna na werbunek grupa!) właśnie dlatego nie domagał się podpisania z RFN (przed Anschlußem NRD) Traktatu Pokojowego, w którym RFN formalnie scedowałaby na Polskę Ziemie Odzyskane (do tej pory są one pod polską administracją decyzją Aliantów, a RFN tylko „uznała” ten – bezsporny przecież – fakt!). Ale – może się mylę?Są Posłowie – TW SB – którzy dziękowali mi za UL „bo nie mogłem spać po nocach, bojąc się, że to wyjdzie na jaw; wyszło, nikt mi głowy nie urwał, śpię spokojnie”.
4) Od PiSmenopodobnych różnimy się jeszcze jednym: podejściem moralnym. Jesteśmy przeciwko relatywizmowi moralnemu. Za dość obrzydliwe uważamy „donosicielstwo” – a nie „wysługiwanie się władzom PRL”. Ja wysługiwanie się władzom III RP uważam za tak samo obrzydliwe (czy gdyby czyjaś żona donosiła obecnie o prywatnych sprawach swego męża do obecnego MSWiA, to mąż sprałby ją mniej, niż gdyby donosiła do MSW za PRL??? Myślę, że nawet solidniej – bo wtedy było lepsze usprawiedliwienie: bała się, zastraszyli ją...) – ale, rozumiem, że niektóre obrzydliwe czynności ktoś musi wykonywać.
5) Gdyby nie głosy UPR, „rząd” p.mec.Olszewskiego nie otrzymałby inwestytury. Gdy ten „rząd” ogłosił swój program i skład – UPR natychmiast przeszła do konsekwentnej opozycji. Nikt z tego „rządu” nie konsultował się z nami w sprawie UL – a UPR nie zgłosiła jej po to by „podtrzymać rząd Olszewskiego” ani by „obalić rząd Olszewskiego” - jak sądzą niektórzy machiaveliści - lecz po to, by przeprowadzić lustrację. Co się nie udało. Wrzód trzeba albo wycisnąć do końca i wydezynfekować - albo zostawić w spokoju, czekając, aż się rozejdzie. Obecnie został nacięty – i ropieje on nadal. Gdybym wiedział, jak to się skończy, UL bym nie zgłosił.
6) Dochodzimy do trzech ostatnich zdań z blogu p.Waldemara Pawlaka:„Tu na marginesie: lustracja dotyczy byłych współpracowników. Historia po Olszewskim kilka razy zatoczyła koło i różne służby "moderowały" jej bieg. Może ta opowieść zmniejsza nieco mistykę tamtych wydarzeń, ale prawdziwe życie jest zwykle bardziej złożone niż scenariusze niejednego filmu”.Dokładnie tak! UL nie została wykonana. P.Antoni Macierewicz, do czego się wielokrotnie przyznawał, ujawnił nie „TW SB” lecz „tych TW SB, którzy już nie pracowali dla UOP”.To zasadnicza różnica: 80% TW SB zostało przejętych przez UOP (podobnie jak 100% TW GeStaPo zostało przejętych przez KGB i UB – co bardzo ułatwiło komunistom opanowanie Polski w 1945 roku!!) - zresztą widać to wyraźnie, bo na „liście Macierewicza” przy każdym ujawnionym TW SB figuruje data zaprzestania współpracy.Antoni Macierewicz ujawnił tylko bez'użytecznych agentów. Natomiast ¾ Senatu i Sejmu stanowili wtedy b agenci SB (i WSI – przecież Macierewicz nie miał dostępu do akt WSI – a tam, nie w SB, byli najważniejsi agenci!!) Ja np. jestem przekonany, że p.Lech Wałęsa, po zaprzestaniu współpracy z SB, został przejęty przez WSI. Przypominam też, że w IPN, w „zbiorze zastrzeżonym”, znajdują się akta 74 agentów najwyższego znaczenia – którzy ujawnieni nie zostali - a oprócz tego p.gen.Czesław Kiszczak wspomina o kilku, którzy współpracowali, ale byli tak cenni, że (na ich żądanie) nie sporządzano ich akt, ani nie podpisywali z'obowiazania!
7) Wreszcie sprawa ostatnia: agenci SB i WSI - to już historia. Problemem jest agentura ABW, AW, SKW, SWW – w obecnych władzach III RP. SB i WSI nikomu już nie mogą wydać polecenia służbowego – a te cztery mogą. Agentura ta storpedowała podjętą trzy lata temu przeze mnie i kilku Senatorów próbę złożenia Ustawy nakazującej MSWiA wycofanie swoich TW z Senatu, Sejmu i „Rządu”. Sejm w 1993 roku został rozwiązany, gdyż nieopatrznie zapowiedziałem p.prok.Andrzejowi Milczanowskiemu, że następnym krokiem UPR będzie właśnie taki projekt. Powiedzmy jasno: nie jesteśmy przeciwko szpiegom, kontr-wywiadowcom, tajnym agentom ani współpracownikom: nie chcemy tylko pomieszania ról. Chcę – idąc na rozmowę z ministrem SZ – wiedzieć, że rozmawiam z ministrem SZ – a nie porucznikiem SKW!Nie może też dochodzić (a dochodziło - i ludzie z SS mi się na to skarżyli!!!) do sytuacji, gdy TW awansuje, awansuje... i zostaje przełożonym swojego własnego oficera prowadzącego!!! By wspomnieć o najbardziej znanym przykładzie pp.LW i MW.Innymi słowy: niech sobie SS podsłuchują, monitorują, przeglądają kosze na śmieci, komputery i kosze z brudną bielizną, werbują agentów – ale: albo jest się Sługą Państwa (jako oficer SS) – albo jest się Cząstką Suwerena (jako Senator, Poseł czy minister – bo u nas „rząd” to nie jest władza wykonawcza, tylko III Izba Parlamentu, ważniejsza niż Senat i Sejm!!!). Tych ról nie wolno mieszać.
Nawet, jeśli tzw. III RP nie jest już suwerenna. Jeszcze raz przytoczę słowa JE Waldemara Pawlaka (mam nadzieję, że ktoś wkleił mój tekst na Jego blog?):„Tu na marginesie: lustracja dotyczy byłych współpracowników. Historia po Olszewskim kilka razy zatoczyła koło i różne służby "moderowały" jej bieg. Może ta opowieść zmniejsza nieco mistykę tamtych wydarzeń, ale prawdziwe życie jest zwykle bardziej złożone niż scenariusze niejednego filmu”.Nie chodzi mi tylko o pierwsze zdanie - potwierdzające, że Antoni Macierewicz ujawnił tylko nieaktualnych agentów SB. Chodzi o uczciwe przyznanie, że historią III RP kierują machinacje SS. Oczywiście: ich spiski nie zawsze się udają - bo dziesięć lat temu pożarli się między sobą o wpływy i pieniądze.I zdanie ostatnie: że te "teorie spiskowe" są w rzeczywistości niczym, w porównaniu z tym, co jest naprawdę! W innej sprawie: {Bacz} pisze, że w stosunkach między państwami okres przedawnienia powinien wynosić 20 lat. Czemu akurat 20? W rzeczywistości przyjmuje się, że jeśli umowa nie stanowi inaczej, okres ważności traktatu to 99 lat.PS: Spacje w linkach pojawiają się, by zapobiedz masowemu mechanicznemu kopiowaniu linków. Jak komuś w adresie na górnej linijce pojawi się spacja - to proszę ją ręcznie wykasować! JKM
04 stycznia 2010 Przekroczyć własny cień… Od pierwszego stycznia, dzięki ma się rozumieć rządowi Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego, najubożsi będą mieli większą pensję minimalną. Wynosić będzie 1300 złotych brutto. Do tej pory było mniej, coś około 1180. złotych. Jeśli minimalna pensja jest większa, więcej ma z tego rząd, bo i podatek od wynagrodzenia jest większy i większa jest stawka płaconego podatku na ZUS. Wszystkie te daniny płaci pracodawca, który musi na fanaberie rządu zarobić. Natomiast pracownik jest zadowolony, bo dostaje- dzięki rządowi- więcej. Kosztem pracodawcy. I pracownik i rząd są zadowoleni; problem ma jedynie pracodawca, bo musi w jakiś sposób zarobić odebrane mu ustawowo pieniądze, wzrosły mu bowiem koszty prowadzonej firmy. Musi więcej sprzedać, więcej wyprodukować, więcej się nagłowić. Ale to jego problem! Rząd swój problem- tymczasem – załatwił. Obskubał łatając swoje kieszenie. Do następnego razu, gdy mu znowu będzie brakowało pieniędzy. A będzie mu brakowało na pewno! I to nie jest tak, jak z tym Szkotem, który, który wracając z pierwszej randki został zapytany, przez tatę Szkota” -Jak się udała randka?”- Całkiem nieźle, wydałem tylko 2 funty. Rząd nie jest Szkotem. Rząd jest marnotrawny. Ale będziemy mieli Kodeks Etyczny. Zafunduje nam go Platforma Obywatelska. Bo dość tego amoralnego rozpasania, spotykania się na cmentarzach niedaleko stacji benzynowych., w sprawach dotyczących państwa. Standardy moralne ujmą w paragrafy, zobowiążą, zdyscyplinują, wymuszą nareszcie właściwe postępowanie. Bo mumie- w Starożytnym Egipcie- służyły jako wkłady do grobów i były robione przez Egipcjan.
I powołany zostanie Rzecznik do spraw Etyki. Będzie musiał być bardzo etyczny i moralny i nareszcie zapanuje w Sejmie całkowita etyczność i moralność. Koniec spotykania się na cmentarzach, koniec traktowania stacji benzynowych, jak kuluarów Sejmu, koniec z ukrywaniem prawdziwych celów. Nareszcie jawność! Może Rzecznikiem ds. Etyki zostanie tymczasem pan Zbigniew Chlebowski. Tylko niech przestaną pokazywać go jak permanentnie wyciera pot z czoła. A z jakiego powodu się tak poci? Przecież nie jest na cmentarzu obok stacji benzynowej.. Był długo na urlopie, nie pokazywał się w Sejmie. Sprawa był gorąca, to po co ją jeszcze podgrzewać, jakby mało była podgrzana. On był na urlopie, kiedy koledzy i koleżanki z Platformy Obywatelskiej, zajęli się urlopami tacierzyńskimi. Teraz mężczyźni też będą opiekować się dziećmi ustawowo. I socjalizm się będzie rozwijał w miarę upływu czasu.. Każdego roku urlop tacierzyński będzie dłuższy. Bo w socjalizmie- koszty nie grają roli. Liczy się społeczny odbiór. Społeczeństwo się domaga urlopów macierzyńsko- tacierzyńskich, więc będą.Taki na przykład Leszek Miller z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, uchodził za pełnokrwistego socjalistę, ale jak rządził wykazał się jako takim rozsądkiem. Zmniejszył urlopy macierzyńskie z 26 tygodni do 16. To jest socjalista?
Jak zmniejszał poziom głupoty socjalistycznej- to chyba nie jest socjalista.. Ci co wydłużają- to są socjaliści. Generując koszty społeczeństwu..Każda fałszywa ideologia prowadzi wcześniej czy później do bałaganu.. W PRL-u gdy zabrakło kolejek, to umarło życie towarzyskie na mrozie.Natomiast na stokach górskich będzie bezpieczniej. Od połowy miesiąca obowiązują kaski na nartach, pardon- na głowach zjeżdżających. Będą kontrole, naloty, donosy..Bo nie może być kasków dobrowolnie zakładanych; najlepsze są zakładane przymusowo- jest wtedy bezpieczniej. Straż narciarska wszystko będzie miała na oku.. Dla naszego bezpieczeństwa i bezpieczeństwa naszych dzieci. Bo wszystkie dzieci nasze są!Jak nasze, to i ich. I państwa i Unii Europejskiej, w której bezpieczeństwo ponad wolność.Bo albo wolność- albo bezpieczeństwo, Tak jak albo demokracja- albo wolność. Nie może istnieć coś, co nie ma prawa istnieć. Bo „demokracja to systematyczna próba korupcji.” Tak przynajmniej uważał wieki konserwatysta Eric von Kuehnekt- Leddihn, w swojej sztandarowej książce” Ślepy tor”.Kaski, kontrole, potem znowu kaski , i znowu kontrole.. I jeszcze będą sprawdzać, czy w tych kaskach czasami nie pod wpływem. Bo jak pod wpływem, to wpłynie to na wysokość mandatu. I będą mogli zabrać kask, doprowadzić i ukarać. Zabrać narty i zatrzymać.To wszystko dla nas i dla naszych dzieci, którymi nie potrafimy się zaopiekować w sposób dostateczny.. Zaopiekuje się natomiast nimi władza. Ona potrafi! A może i będą odbierać rodzicom dzieci jeżdżące bez kasków? Kto wie? Wszystko przed nami.Tak jak wszystko przed Nergalem., czyli Adamem Darskim To jego zdjęcia drukują najpopularniejsze tygodniki i dwutygodniki dla gospodyń domowych., to jego zespół został okrzyknięty, jako najlepszy produkt eksportowy.. To on śpiewa piosenkę, poświęconą Świętemu Wojciechowi, patronowi Polski pt:” Chwała mordercom Wojciecha”, w której między innymi śpiewa:” Tysiąc lat, tysiąc pier….ych lat, dziesięć ciemnych wieków… Dlaczego?Gnuśnieliśmy w wilczych norach, a naszą świętość czas pogrzebał… i krzyż wielki, drewniany, wciąż rzuca krwawy cień na waszą przyszłość”(!!!!)Prawda, że świetna stylistyka? A jakie słowa wyrazu? Ile w nich mądrości?Rekomendowała go również jego przyjaciółka, pani Doda –Rabczewska, która go charakteryzuje tak:” Jest to szalenie, inteligentny, wesoły, charyzmatyczny, niezwykle wrażliwy i konkretny”. Prawda?Taki konkretny i wrażliwy jak sama Doda, która powiedziała, że: „Nie wierzę w Biblię”, o dziesięciu przykazaniach-” zajebiste przykazania” a o jednym z Ewangelistów wyraziła się następująco:” naprutego winem i palącego zioła”(!!!!)Ci dwoje spędzili ze sobą kilka słodkich, wakacyjnych chwil.” Doda zrezygnowała z ultraseksownych szpilek na rzecz płaskich, wygodnych sandałków. Adam nie wyglądał na księcia zła, w którego wciela się na scenie i także paradował w sandałach. Jako prawdziwy dżentelmen, wziął od Rabczewskiej sporych rozmiarów torbę”(???)I popatrzcie państwo, jaka to wspaniała para.. Jaki dżentelmen! I to jest znowu przypadek, że lansuje się tego typu postawy i wcielenia zła, nihilizm, satanizm, obskurność..„Na scenie przeistacza się w demona, ale po zmyciu makijażu, zmienia się w czułego mężczyznę, stęsknionego za wielką miłością(…) Demoniczny wokalista zespołu Behemoth ujawnia gołębie serce”(????)- tak pisze o nim prasaNa scenie, ten co „ ujawnia gołębie serce”, drze biblię, a w 2004 roku, na zakończenie czatu internetowego na stronie Onet.pl, zwrócił się do fanów z pozdrowieniem ”Heil,Satan”.W” piosence” „Antichristian Phenomenon”, śpiewa:” „Przyszedłem, by uwieść twoich aniołów, urodziłem się, by zgwałcić święte łono twojej matki”(????)Inne tytuły jego” piosenek”: Stałem się mieczem Szatana”,” Lucyfer” czy „ Rzucić chrześcijan lwom”(???).A satanistów – to nie łaska? Lwy z pewnością posmakowałyby takiego mięsa satanicznego.. Nergal obecny był również w programie Kuby Wojewódzkiego, raczej Powiatowego, gdzie „ panowie” przywitali się słowem” Pochwalony”..I takie szambo rozpływa się w mózgach milionów ludzi oglądających to szambowisko..ONI –to naprawdę przekraczają własny cień..Bo o jakichkolwiek normach, nawet nie warto wspominać. WJR
Dylematy prawa wyborczego Jak się okazuje, nie wszyscy zrozumieli ostatnie zdanie wpisu z dn.29-XII ub.r. - o śmierci Szejka Akmala, skazanego w Chinach za przemyt 4 kg heroiny. Spytałem tam: "Podobno ten "Brytyjczyk" był chory psychicznie? A miał prawo głosowania w wyborach?". Otóż istnieją tylko dwie możliwości: albo Akmal był chory psychicznie - albo nie. Jeśli nie - to o co chodzi: wyrok wykonano jak najbardziej słusznie (nb. w ogóle nie rozumiem, dlaczego chorzy psychicznie mają mieć większe prawa, niż zdrowi...). Jeśli był chory psychicznie - to znów są dwie możliwości: albo Jego głos o czymś w wyborach decydował - albo nie. Jeśli nie - to równie dobrze mógł nie głosować... Jeśli tak - to o polityce brytyjskiej zadecydował chory psychicznie. Są to nieuniknione konsekwencje dogmatu d***kracji. W wyborach każdy głos jest albo zbędny – to znaczy: gdyby Kowalski go nie oddał, wynik wyborów byłby dokładnie taki sam – albo decydujący!!! W takim zaś razie powstaje pytanie: dlaczego o wyniku wyborów zdecydował przypadkowy Kowalski – a nie król??? W czym Kowalski jest lepszy – nawet, jeśli nie jest chory psychicznie. Podejrzewam, że d***kraci będą udawali, że nie rozumieją, o co w tym dylemacie chodzi... JKM