137

O przepisach drogowych Z poważnym zaniepokojeniem przeczytałem kilka listów, jakie otrzymałem w sprawie przepisów ruchu drogowego. Otóż ja, wyjaśniam, jestem jak najbardziej za tym, by na drogach ginęło mniej ludzi. Co więcej: wiele razy wspominam, że jest skandalem, że wszyscy rozczulają się nad 20 ofiarami jakiegoś wypadku w kopalni – a to, że tego samego dnia na drogach ginie 25 osób, nikogo nie obchodzi. Mnie obchodzi. Jednak zasadniczo i całkowicie nie zgadzam się z metodami walki ze śmiercią na drogach. Jestem zasadniczym przeciwnikiem doktryny prewencji, zapobiegania przestępstwom drogowym. Jestem za surowym karaniem winnych – co powinno odstraszać innych. Oczywiście, że istnieją uzasadnione ograniczenia prędkości. Na przykład, tam, gdzie wyjeżdżający z drogi podporządkowanej, nie mający pełnej widoczności, powinien mieć pewność, że nie doleci mu nic z prędkością 280 km/h – bo gdyby się tego bał, nie mógłby przejechać drogi głównej. Jednak 90% ograniczeń prędkości wcale nie ma tego charakteru. Ma to zapobiegać wypadkom – w przekonaniu, że mandat karny odstrasza bardziej, niż groźba śmierci na miejscu. Ja w to nie wierzę. Twierdzę natomiast, że główną przyczyną wypadków drogowych są ubezpieczenia komunikacyjne. Zwłaszcza OC. Wprowadzenie ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej jest zachętą do zabójstw, jest zbrodnią ludobójstwa. Gdyby w Polsce odbyło się dziesięć procesów sądowych, w wyniku których sprawcy wypadków musieliby płacić pełne odszkodowanie, zostali na jego poczet wyrzuceni z mieszkania i nocowali na dworcu – to ludzie na pewno zaczęliby jeździć znacznie ostrożniej. Obecnie wiedzą, że odszkodowanie za nich płacą inni kierowcy – ci, co nie spowodowali żadnego wypadku! Jest to najgłębiej niesprawiedliwe, demoralizujące – i skutkuje ogromną liczbą wypadków. Człowiek nieubezpieczony jeździ znacznie – znacznie! – ostrożniej. P. Paweł Chorzewski pisze: „Pańskie rozumienie wolności to całkowita anarchia” – po czym cytuje sir Terencjusza Pratchetta: „Ale ludzie mają tę wolność – także wolność do ponoszenia konsekwencji swoich czynów”. I właśnie o to mi chodzi. Świat, w którym przestępstwom się zapobiega, to zupełnie inny świat. Gdy na drodze stoi znak (50 km/h) i ja spowoduję wypadek jadąc 49 km/h – to ja jestem niewinny; winien jest ten, kto nie ustawił tu znaku – może 30 km/h…? Wbrew temu, co mniema p. Chorzewski np. p. Maciej Zientarski jechał ponad 200 km/h w miejscu, gdzie ograniczenie było. Do 50 km/h. Co pokazuje, że ograniczenia prędkości nijak nie mają się do tego, jak prędko ludzie jeżdżą. Jedynym efektem ustawienia np. fotoradarów jest to, że ludzie muszą tam, gdzie ich nie ma, jechać szybciej, niż by jechali normalnie – by nadrobić czas stracony na udawanie przed kamerą i fotokomórką, że są „porządnymi obywatelami”. Wreszcie (pisze o tym również np. p. Majchel Neustad z Niemiec) jest kompletnym nieporozumieniem sądzenie, że jestem przeciwnikiem rond! Odwrotnie – jestem entuzjastą rond. Jestem natomiast – i o tym pisałem – przeciwnikiem rondek ustawianych celowo tylko po to, by spowolnić ruch samochodowy! Jest takich sporo. Takie przyszły zalecenia i dyrektywy z Brukseli – i, niestety, władze III RP w neofickiej nadgorliwości stosują się do absurdalnych „unijnych” przepisów – podczas gdy wiele innych państw po prostu ma je w nosie (np. Niemcy dyrektywę o likwidacji „zielonych strzałek”). Pamiętam, że w 1998 roku jakieś euro-ciało wydało zalecenie, że „numer rejestracyjny samochodu powinien mieć co najmniej 4 cyfry”. Polska była bodaj jedynym krajem, który się do tego absurdu zastosował… Jednak po 1-XII-2009 to już nie będą „zalecenia”, tylko decyzje UE. I trzeba się będzie do nich stosować! JKM

Haiti. Kara za pakt z czartem Aż do wtorku 12 stycznia katastrofalne trzęsienie ziemi było chyba tylko jedyną klęską, której nie doświadczyło Haiti podczas ostatnich 200 lat, to jest od czasu, gdy rewolta niewolników zakończyła się zwycięstwem nad napoleońską Francją. Żywioły rujnują ten kraj sporadycznie, za to katastrofa gospodarcza to dla Haiti stan permanentny. Wyjałowiony, zrujnowany, splądrowany i źle zarządzany zarówno przez naturę, jak i przez ludzką przemoc i głupotę kraj na zachodnim krańcu karaibskiej wyspy Hispaniola jest wręcz podręcznikowym przykładem państwa upadłego i dysfunkcjonalnej władzy. Podczas gdy w ostatnich dekadach reszta państw Ameryki z mozołem wydźwignęła się z ubóstwa, Haiti coraz głębiej zanurzało się w nędzy i niczym mocno poobijany żebrak egzystuje wyłącznie dzięki uzależnieniu od zagranicznej pomocy i miłosierdzia. I tylko siły ONZ chronią ponad 8 milionów mieszkańców tego państwa przed głodem i bratobójczą rzezią. A na dodatek kiedy kraj znany ze swej religii voodoo próbował wreszcie stanąć na nogi, natura zdzieliła go młotem ponownie. W 2004 roku wiatry i powodzie uśmierciły 5 tys. ludzi. W 2008 roku huragany i osunięcia ziemi pogrzebały 1000 osób, a blisko 800 tys. uczyniły bezdomnymi. Tegoroczne trzęsienie ziemi pochłonęło dziesiątki tysięcy istnień ludzkich.

Upadłe państwo Jeszcze przed tym kataklizmem sytuacja na Haiti była koszmarna. W rankingach gospodarczych klasyfikowano je na 149. miejscu wśród 182 państw. A niezależna grupa badawcza Funduszu na rzecz Pokoju zaliczyła Haiti do „elitarnego klubu” 12 upadłych państw świata. To „wyróżnienie” oparto na takich współczynnikach jak głębokie załamanie gospodarcze, skala przestępczości, masowość pogwałceń praw człowieka, kompletny upadek administracji i usług publicznych czy ingerencje innych państw w sprawy wewnętrzne. – Niektóre państwa po prostu nie mają szczęścia. Haiti jest jednym z tych miejsc, w których klęski żywiołowe występują jedna po drugiej – usiłują tłumaczyć niektórzy publicyści przyczyny zapaści ekonomicznej tego kraju. – Haiti ma chwalebną przeszłość, ale teraźniejszość jest brutalna, a przyszłość może być widziana tylko w czarnych barwach – prognozują ekonomiści i politolodzy. Bo rzeczywiście kraj ten sprawia wrażenie przeklętego. Mieszkańcy rozrastających się, a obecnie zdewastowanych przez żywioł bidonvilles (slumsów) wokół Port-au-Prince stale pomstują, że Bóg musiał być w zmowie z diabłem, aby stworzyć kraj tak skumulowanej nędzy, jakiej nie można znaleźć w żadnym innym regionie Ziemi.

Piekło w raju Szczególnie rzuca się w oczy kontrast z najbliższymi sąsiadami. Państwa na Karaibach to na ogół wyspy pławiące się w zamożności lub przynajmniej pięknie bujnej zieleni i kolorowego kwiecia. Haiti, którego nazwa w jednym z tubylczych języków oznacza Kraj Wysokich Gór, wygląda na tym tle nadzwyczaj mizernie. Po wycięciu w pień niemal 98 procent swych lasów mieni się tylko odcieniami nieprzyjemnej błotno-brązowej mazi. Kto tylko może, bierze w nogi za pas i wyjeżdża za granicę – na bogatsze wyspy, do Stanów Zjednoczonych, Kanady czy Francji, byłej kolonialnej posiadaczki Haiti. Bo u siebie nie ma żadnej przyszłości. Blisko 80 proc. ludności żyje poniżej progu ubóstwa. Bezrobocie sięga 70 proc. zdolnej do pracy ludności. Ci, co pracują, muszą zadowolić się nędznymi płacami, średnia to 66 centów dziennie. 300 tys. dzieci musi pracować, by nie umrzeć z głodu. Co ósme dziecko umiera przed ukończeniem piątego roku życia. Dur brzuszny, malaria, denga – choroby dawno wyeliminowane w uprzemysłowionym świecie – są wciąż plagami szalejącymi na Haiti. Tylko 54 procent mieszkańców ma dostęp do czystej wody, zaledwie 30 procent domostw wyposażone jest w jakie takie instalacje sanitarne. Połowa ludności to kompletni analfabeci. W obu Amerykach jedynie poziom życia w Nikaragui zbliżony jest do takiego ubóstwa.

Pierwsza dekolonizacja Kiedy w 1804 roku powstawało niezależne Haiti, dla wielu było latarnią wolności, a jej liderzy „gwiazdami swobody”. Było bowiem Haiti drugim po Stanach Zjednoczonych Ameryki niepodległym państwem na półkuli zachodniej i na dodatek jedynym państwem utworzonym w wyniku powstania czarnych niewolników. Krzysztof Kolumb wylądował na brzegach Hispanioli w 1492 roku. Wszystkich tubylców wytępiono co do nogi w ciągu następnych 25 lat. W 1697 roku, po wojnie o sukcesję hiszpańską, Madryt scedował zachodnią część wyspy – obecne Haiti – Francuzom, a ci uczynili z niej najzamożniejszą kolonię na Karaibach, słynącą z uprawy trzciny cukrowej i handlu afrykańskimi niewolnikami. Lata gospodarczej prosperity nie trwały długo. Pod koniec XVIII wieku (15 sierpnia 1791 roku) wybuchło pod przywództwem Toussainta L’Ouverture powstanie murzyńskich niewolników. Jego tłumienie, przy współudziale polskich legionów, nie powiodło się i po długoletnich bojach 1 stycznia 1804 roku proklamowano niepodległą republikę. I to był koniec gospodarczego sukcesu Haiti. W państwie rządzonym przez Murzynów, mówiących co prawda po francusku, ale pochodzących z różnych zakątków i plemion Afryki, wyznających odmienne religie i uznających inne hierarchie społeczne, musiało dochodzić do napięć, konfliktów i starć skutecznie wyhamowujących wszelki rozwój. Motto państwa „L’union fait la force” („W jedności siła”) brzmiało niczym ponury dowcip. Bo kraj był i nadal jest podzielony na wszelkie sposoby: Murzyni z wzajemnością nienawidzą Mulatów, wyznający afrykański animizm chrześcijan, a wojskowi demokratów. Zresztą demokracja okazała się krótkim epizodem. Rozpoczął się za to długi korowód despotów, królów, ba! – nawet cesarzy i dożywotnich prezydentów. Wszyscy ci władcy dużo obiecywali, ale na ogół dbali wyłącznie o własne kieszenie. Na dodatek w epoce kolonializmu wolne państwo powstałe w wyniku rewolty czarnych niewolników skazane zostało na całkowitą izolację, było wyłączone z „rodziny narodów”. Nieprzypadkowo już Talleyrand pisał, że „istnienie Murzynów pod bronią, okupujących kraj i unurzanych po uszy w zbrodniczych działaniach, jest odstraszającym widowiskiem dla wszystkich białych narodów”. Nawet USA uznały Haiti dopiero po zniesieniu niewolnictwa u siebie. Niewiele to pomogło, bo i w późniejszych latach Haiti stało się “wyrzutem sumienia” dla białych i niebezpiecznym symbolem odkupienia win wobec Murzynów. Walcząc o przeżycie, Haitańczycy muszą się także zmagać z korupcją, morderstwami popełnianymi na iście przemysłową skalę oraz porwaniami – popełnianymi nie tylko przez gangi, ale także przez własne siły bezpieczeństwa.

Lucyferze wróć! Nic zatem dziwnego, że zrozpaczeni, zdesperowani ludzie z nostalgią wspominają 29-letnie dyktatorskie rządy „Lucyfera z Antyli”, François Duvaliera zwanego „Papa Doc”, i jego syna, „Baby Doca” Jeana-Claude’a, którzy czmychnęli do Francji w 1986 roku. Tyran mógł być mordercą, szubrawcem czy wręcz kanalią, ale poziom życia przeciętnego mieszkańca Haiti za jego rządów był z pewnością wyższy, a sporadyczne akty przemocy mniej uciążliwe. W latach rządów klanu Duvalierów zginęły dziesiątki tysięcy ludzi. Ponosili śmierć przeważnie z rąk bojówkarzy Tontons Macoute, którzy sami o sobie z lubością twierdzili, iż są zombi powstałymi z grobów. Ale bandziory wspierające „Papę Doca” nie były jakimś makabrycznym ewenementem. W 1994 roku nie tylko amerykańscy marines przywracali do władzy prezydenta Jeana-Bertranda Aristide’a. Niemałą rolę w „obronie demokracji” odegrali także członkowie Armii Kanibali. Zresztą 10 lat później odegrali oni także niebagatelną rolę w obaleniu swego byłego protegowanego.

Pod władzą ONZ Na Haiti stacjonuje obecnie 9 tys. żołnierzy ONZ. Mieli ukrócić przemoc, ale rezultaty ich działalności wywołują mieszane opinie. Świat chwali ich obecność, bo dzięki nim ma spokojne sumienie. Mieszkańcy Haiti krytykują ich zaś za nadmierną brutalność, z jaką przywracają porządek. Nie żałowali bowiem kul podczas pacyfikacji pogrążonych w bezprawiu podstołecznych slumsów, takich jak osławione Cité Soleil, które zmasakrowali ogniem z ciężkich karabinów maszynowych. Prezydent René Préval, były bliski współpracownik obalonego Aristide’a, długo zmagał się z renegocjacją warunków spłaty wielkiego zagranicznego zadłużenia kraju. Wydawało się, że mu się powiedzie. Amerykańska sekretarz stanu Hillary Clinton była nawet niedawno na Haiti i obiecywała uprzywilejowane potraktowanie dłużnika, składała iluzoryczne deklaracje ewentualnych zezwoleń na pracę w USA haitańskim emigrantom. Nawet Barack Obama przeznaczył 2 tys. dolarów ze swoich zwrotów podatkowych za 2008 rok na wsparcie haitańskiej charytatywnej organizacji religijnej. Po takim geście i obiecankach Préval był optymistą co do poprawy sytuacji gospodarczej kraju. Aż do ubiegłotygodniowej katastrofy. Teraz, po trzęsieniu ziemi, nie ma nawet swego prezydenckiego pałacu na Polach Marsowych, który tak jak i cały kraj legł w gruzach.

Charytatywna kleptokracja Jak zwykle uwaga świata koncentruje się na Haiti tylko po jakiejś nadzwyczajnej klęsce żywiołowej. Po ostatniej apokalipsie na Haiti płynie pomoc z wszystkich zakątków świata. Z pewnością znów będą to zmarnowane, roztrwonione pieniądze. Bo w kraj ten prywatni ofi arodawcy, organizacje charytatywne i państwa wpompowały już miliardy dolarów. Miały zostać wydane na elektryczność, budowę dróg, linii telefonicznych, zaopatrzenie domów w pitną wodę czy kanalizację. Masowa korupcja i kradzieże sprawiły, że tylko znikomy odsetek tego wsparcia wydano uczciwie i prawidłowo. Zaledwie przed miesiącem pewni darczyńcy domagali się pełnego audytu 197 milionów dolarów wsparcia, jakiego udzielili po ubiegłorocznym zdewastowaniu Haiti przez huragany. Pojawiły się bowiem pogłoski, że pieniądze te zostały po prostu rozkradzione przez państwowych urzędników. Doprowadziło to do dymisji premiera, ale nie odzyskano ani centa. Mimo to szczodrych darczyńców nie brakuje. Prezydent Obama obiecuje 100 milionów dolarów pomocy, amerykański Senat dorzuca kolejne 282 miliony, a Izba Reprezentantów co najmniej 165 milionów. Inne państwa także obiecują krocie. Ale kto na tym najwięcej skorzysta? Gangi i kryminaliści. I nieprzypadkowo haitańscy kryminaliści śpiewają, że w Port-au-Prince „nawet szczur nie z***a się bez ich przyzwolenia”. Podczas trzęsienia ziemi w ruiny obróciły się nie tylko slumsy i budynki urzędów, ale także i mury więzień. Istniejący chaos wykorzystało prawie tysiąc skazanych szubrawców, którzy powrócili do slumsów Cité Soleil i La Saline. Nie siedzą tam bezczynnie. Już ograbiono wiele punktów pomocy, a pod magazynami z napływającą ze świata żywnością, lekami czy odzieżą często słychać istną kanonadę karabinową. Przestępcy mają ułatwione zadanie. Na ulicach niemal nie widać służb porządkowych. ONZ-owskie niebieskie hełmy na ogół trzymają się z daleka od ulic stolicy Haiti i tylko sporadycznie patrolują miasto. Mkną wówczas pełnym gazem w ciężarówkach i dżipach, nie zatrzymując się ani na chwilę. Amerykańscy żołnierze i żandarmi z innych państw dopiero napływają. Na pytanie, kto rządzi krajem, najczęściej słychać odpowiedź, że nikt. Ale na dobrą sprawę nie mogą też Haitańczycy liczyć i na międzynarodowe wsparcie. Ma ono czysto incydentalny charakter. Jest raczej gestem solidarności i na ogół nie trafia tam, gdzie trzeba. Częściej do rąk złodziei i wydrwigroszy. W trudnych chwilach można polegać wyłącznie na bliskich. A ci działają bez fleszy i kamer telewizyjnych, ale za to skuteczniej. W 2008 roku emigranci haitańscy przesłali swym rodzinom w kraju przeszło 1,8 miliarda dolarów. Było to dwa razy więcej niż wsparcie całego świata! Klęskę żywiołową, jakiej ostatnio doświadczyło Haiti, próbują wytłumaczyć sejsmolodzy. Gorzej z wyjaśnieniem klęski gospodarczej, z którą boryka się ten kraj od wielu dziesięcioleci.

Ekonomiści i naukowcy mają różne racje i tłumaczenia. Kto wie jednak, czy ziarna prawdy nie ma w wyjaśnieniach wielebnego Pata Robinsona, głośnego teleewangelisty z Florydy. Podczas niedawnego kazania tłumaczył on, że trzęsienie ziemi to “kara Boża za pakt z szatanem”, jaki przed wiekami zawarli Haitańczycy. Nieprzypadkowo ich rebelia w 1791 roku przeciwko Francuzom wybuchła podczas odprawiania nocnych obrzędów voodoo. I rebelianci w zamian za sukces powstania “zapisali swe dusze i kraj diabłu”. Najlepiej o tym zaprzysiężonym pakcie z czartem ma świadczyć fakt, że leżąca na wschodzie tej samej wyspy Republika Dominikańska rozkwita gospodarczo i dziwnym trafem omijają ją kataklizmy, które raz za razem spadają po zachodniej stronie Hispanioli… Olgierd Domino

Afera w Argentynie trwa Dwa dni temu wpis poświęcony sytuacji w tym ważnym kraju zatytułowałem „Don't cry for her – Argentina!”. Chodziło o rządy p.Krystyny Elżbiety Fernández de Kirchner, faworytki JE Hugona Rafała Cháveza Już wczoraj mogli Państwo przekonać się czytając na tym portalu wiadomości (NB. jestem dumny z działu WIADOMOŚCI – i uważam, że stanowczo zbyt mało osób z nich korzysta!): Podczas konferencji prasowej w pałacu prezydenckim JE Krystyna Kirchner, prezydent Argentyny, odwołała 10-dniową wizytę handlową w Chinach, ponieważ uważa, że wiceprezydent Julian Cobos stał się liderem opozycji i nie wypełnia roli, jaką mu wyznacza Konstytucja. Komentarz brzmiał: „JE Krystyna Kirchner obawia się zostawić swój kraj pod opieką wiceprezydenta. Decyzja ta związana jest z konfliktem rządu z Bankiem Centralnym”. Czego dowiadujemy się z tej notatki: ano tego, ze w kraju socjalistycznym to prezydenci lataja z „wizytami handlowymi”. Dawniej Żyd z Buenos-Aires dzwonił do Żyda w Szanghaju – i interes bywał w try-migà ubity. Dziś importem zajmują się prezydenci. Ponieważ prowadząc operacje „handlowe” można brać łapówki, a prowadząc politykę zagraniczna raczej nie, coraz więcej d***kratycznych „głów państw” (nierqawz i koronowanych!) zajmuje się geszeftami.,. W druga wiadomość jest taka, że że w kraju socjalistycznym rządzący boja się go opuszczać, ponieważ może nastąpic jakis przewrót. Nie dotyczy to samych głów państw: feldmarszałek Żukow został zdjęty ze stanowiska podczas państwowej wizyty w Jugosławii; Co p.Juliusz Cezar Cleton Cobos, v-Prezydent (z tej samej partii), mógłby zrobić p.o. Prezydenta? Bardzo dużo! Od amnestii dla „niewłaściwych” osób po zmontowanie zamachu stanu. A wielu jest chętnych, by się Jej pozbyć z urzędu. I to bynajmniej nie chodzi o myzoginów..

JKM

20 stycznia 2010 Nigdy nie jest za późno na triumf sprawiedliwości... Sprawiedliwość- jak wiadomo-  jeszcze od czasów  rzymskich- to stała i niezłomna wola oddawania każdemu tego co mu się należy.  Jeśli zasada ta była stosowana - Imperium Romanum trwało niezmiennie i miało się dobrze. Odejście od zasad,  frywolność i rozwiązłość ,a przy tym  na olbrzymią skalę interwencja państwa w gospodarkę – spowodowały upadek Imperium Romanum. Nic już go  nie mogło uratować… Nie miał kto bronić kiedyś imperium, a potem  gruzowiska. Nie było już sprawiedliwości! Prawo rzymskie przechowało chrześcijaństwo, któremu powinniśmy być wdzięczni, a najbardziej Karolowi Wielkiemu, który tak naprawdę podłożył podwaliny pod wielkość Europy zjednoczonej w duchu chrześcijańskim. Dzisiaj rządzący Europą socjaliści przydzielają  sobie nawet tytuły im Karola Wielkiego(???). To jakaś zupełna profanacja. Wrogowie chrześcijaństwa przydzielają sobie tytuły imienia największego duchowego i nie tylko- twórcy nowoczesnej Europy, opartej na monarchii, prawie rzymskim, umiłowaniu filozofii greckiej. Karol Wielki był królem, a nie demokratą! Dzisiaj mamy wszędzie szalejącą demokrację, tak szalejącą, że aż destrukcyjną! Dobrze, że jeszcze ktoś nią  kieruje.. Bo już dawno  huragan ludowy doprowadziłby do zupełnego rozpadu istniejące zbiorowości. Bo „ nie chwiejne wahania tłumów, tylko prawda i sprawiedliwość”- mówił papież Pius XII, którego  oskarża się,  że   nie pomagał wywożonym  przez Niemców Żydom, zatajając prawdę, że Watykan bardzo wiele w tej sprawie zrobił, zrobił ile mógł.. Kilka dni temu  nasz premier, pan Donald  Tusk dostał nagrodę im. Karola Wielkiego. No naprawdę… czy jeszcze coś śmieszniejszego  można było wymyślić.. Niedawno pan Aleksander Szczygło, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego powiedział o Donaldzie Tusku, jeszcze przed tym jak pan premier otrzymał  nagrodę im. Karola Wielkiego, że „Tusk jest jak przyrodnia siostra Kopciuszka- leniwy, próżny i zaborczy”. No pół biedy, gdyby naprawdę był zaborczy, tak jak Karol Wielki.- i w tej samej sprawie. Ale ślub kościelny wziął jeszcze zupełnie niedawno, i to dla celów politycznych, bo akurat szykowała się kampania prezydencka .. Instrumentalne traktowanie chrześcijaństwa , to sposób na osiąganie celów politycznych. Coś  jednak w chrześcijaństwie jest, skoro lewicowi- socjaliści, nazywający się „liberałami”, nawet do celów politycznych go przystosowują. Na spotkaniu w Radomiu z biskupem Zimowskim, a  ostatnio z biskupem Tomasikiem, zauważyłem, że pan poseł Sojuszu Lewicy  Arcydemokratycznej, pan poseł Marek Wikiński, bardzo blisko przebywa obok biskupa.. Jakby chciał przeniknąć jego bijącym blaskiem, a w tym czasie jego klubowa koleżanka, pani Joanna Senyszyn, atakuje Kościół, chrześcijaństwo i księży, jak tylko potrafi najlepiej… I nie może jej powiedzieć, żeby przestała się wygłupiać. Udaje,  że to z nim nie ma  wiele wspólnego.. A przecież mamy kolektywną demokrację, w której ludzie- dla celów politycznych- zrzeszają się w jedną kolektywną  partię w celu zdobycia władzy. Jak kolektywizym- to kolektywna odpowiedzialność, chyba tak? Albo odpowiedzialności żadnej.. Bo tłumy, które w demokracji ,  głosują na swoich ciemiężycieli i nadzorców też chyba  są odpowiedzialne. No bo kto jest odpowiedzialny za istniejący i pogłębiający się bałagan??? Nikt???? Żebym nie był złym prorokiem… Jak tak dalej pójdzie i lewica zawłaszczy wszystko co im się podoba, w tym Karola Wielkiego, to jeszcze doczekamy czasów- jak w powieści  Orwella, gdzie zmieniali przeszłość w Ministerstwie prawdy,  że Karol Wielki okaże się wielkim i niezłomnym fighterem walki o demokrację , prawa człowieka i niestrudzonym bojownikiem o prawa dzieci, zwierząt i uczniów… Mylicie państwo, że to żart! Niektórzy, co młodsi, z pewnością zobaczą… i niech pamiętają:” Kto panuje nad przeszłością, panuje nad  teraźniejszością, a kto  panuje nad teraźniejszością , panuje nad przyszłością”.  Czy tak nauczał nas Wielki Orwell, który w pewnym momencie swojego życia zrozumiał, mimo, ze prawie całe życie błądził na lewicowej ścieżce głupoty- jaka jest prawda i że ona jest ciekawa, co z kolei zauważył Wielki Mackiewicz.. Nagrody imienia króla Karola Wielkiego, otrzymali jeszcze znani demokraci: Bill Clinton, Waclav Havel, Bronisław Geremek i wielu innych.. Czy to nie jest  naigrywanie się z historii? „Kto sam się bóstwi na świecie, ten na odwrót swego szału, odczłowiecza się pomału”- ktoś słusznie zauważył. To samo zrobili socjaliści z nagrodą im. Kisiela w Polsce.. który był liberałem- konserwatywnym i sam to pojęcie wymyślił. I założycielem Unii Polityki Realnej wraz i z innymi... Ustanowioną nagrodę  konserwatywnego liberała, między innymi otrzymali: Aleksander Kwaśniewski, Andrzej Olechowski, Jan Kułakowski, Tomasz Lis, Jerzy Giedrojć, Henryka Bochniarz, Lech Wałęsa, Władysław Bartoszewski, Marian Krzaklewski, Jan Nowak Jeziorański,, Jerzy Hauser, czy Jerzy Safian.. Oraz wielu innych!

Proszę sobie wśród nich poszukać konserwatywnego –liberała, chociaż nagrody przydziela się w trzech kategoriach, nie tak jak to widział Kisiel.. On przydzielił  nagrodę Baksikowi! Ale nagrodę otrzymał też pan Jacek Vincent Rostowski, obywatel brytyjski, na posadzie polskiego ministerstwa finansów, wcześniej pracownik Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego w Budapeszcie.. Ale nie była to nagroda Kisiela, lecz nagroda pisma” The Banker”. Pan minister został utytułowany Ministrem Finansów 2009 roku w Europie(!!!). No, no, no…

Naprawdę przednio… A za co? Za jego politykę w czasie kryzysu! Dobre by było, gdyby nie było śmieszne.. Jak mówił Kisiel” To nie kryzys- to rezultat”! Nawet zza grobu ma  rację, bo to co się dzieje w Polsce i w prawie  całej Europie pod rządzami socjalistów demokratycznych, to rezultat ich rządów, a nie żaden kryzys.. To ONI zadłużają państwa, tworzą deficyty budżetowe i długi publiczne, to ONI rozbudowują biurokracje do granic obłędu, to oni rujnują podatkami i dotacjami poszczególne  gałęzie przemysłu, to ONI wprowadzają koncesje i ograniczenia wolnego rynku i zabijają go bezlitośnie, bo go nienawidzą. Gdyby istniał prawdziwie wolny wszyscy, wszyscy, jak jeden mąż, pardon- partner, musieliby pójść do jakiejś pożytecznej roboty, a nie parać się  pseudozajęciami, których głównym celem jest panowanie nad nami.. I marnowanie olbrzymiej energii tkwiącej w ludziach i marnowanie  ich pracy.. Pan minister Jacek Vincent Rostowski, wraz z rządzącym nam premierem Donaldem Tuskiem, w ciągu dwóch lat zadłużyli nas na sumę 150 miliardów złotych(!!!!). Mamy w sumie prawie 740 mld długu publicznego, nie licząc zadłużenia państwowego ZUS-u, którego zadłużenia nie wlicza się- jakimś dziwnym trafem- do długu publicznego. Samych odsetek od zaciągniętych długów płacimy 34 miliardy złotych rocznie(!!!) Suma zabójcza dla nas i naszej gospodarki. Dlatego  są  takie wysokie podatki i ciągle rosną.. Od nowego roku- znowu wzrosły!

Międzynarodówka lichwiarska zaciera ręce… Łowiącemu ryby strażnik rzeczny sprawdza kartę wędkarską: - Pana karta jest nieważna. Jak pan może łowić ryby na zeszłoroczną kartę wędkarską? - Bo ja łowię tylko te ryby, których nie złowiłem w zeszłym roku..(???) I słuszna jego racja! I dlatego  jeden  z panów otrzymał nagrodę im. Karola Wielkiego, a drugi, tylko pisma „The Banker”. Zawsze bałem się moich przyjaciół, bo z wrogami sobie radziłem.. Pokaż mi nagrodę - a powiem ci kim jesteś! Prawda? WJR

Trybunał się męczy Nie wiem, czy sędziowie Trybunału Konstytucyjnego są pobożni, czy nie; zresztą część może być pobożnych, a część – bezbożnych co zależy od daty nominacji – ale gdyby byli pobożni, to mogliby modlić się słowami Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego z „Notatek z nieudanych rekolekcji paryskich”: „Zapomnieć snadniej. Przebacz Panie. Za duży wiatr na moją wełnę. Ach, odsuń Twoją straszną pełnię, powstrzymaj flukty w oceanie!” Później Gałczyński już tak się nie modlił, bo nawet pisał tak zwane poezyje zaangażowane, których dzisiaj nie ma powodu czytać. Zdawał sobie chyba z tego sprawę, skoro pisał: „każdy nasz wiersz zaorzą pługiem, będą kartofle – potem wódka, bo życie nasze jest za długie, a sztuka – za krótka”. Więc sędziowie prześwietnego Trybunału Konstytucyjnego mogliby się tak właśnie modlić, bo chyba rzeczywiście wiatr zrobił się trochę zbyt porywisty i podwiewa togi, odsłaniając tak zwane wstydliwe zakątki. Inna rzecz, że mężowie stanu trzymający zewnętrzne znamiona władzy w naszym demokratycznym państwie prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej, przerzucają na barki niezawisłego Trybunału zbyt wielkie ciężary, którym tamci nie bardzo mogą podołać. Chodzi oczywiście o ustawę zmniejszającą emerytury dla byłych funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa i uczestników Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, która uznana została przez prokuratorów IPN za „związek przestępczy o charakterze zbrojnym”. Ustawę tę, zwaną „deubekizacyjną” uchwalił Sejm z inicjatywy Platformy Obywatelskiej, która chciała w ten sposób podkreślić swoją niezależność od razwiedki. Weszła ona w życie 1 stycznia br., ale wcześniej została zaskarżona przez posłów lewicowych, w imieniu których 13 stycznia przed Trybunałem Konstytucyjnym występował Jan Widacki, który w swoim czasie bez swojej wiedzy i zgody – i tak dalej. Po 9 godzinach wałkowania sprawy Trybunał zapowiedział wydanie wyroku następnego dnia, ale następnego dnia, czyli 14 stycznia okazało się, że wydanie wyroku zostało odroczone „z przyczyn proceduralnych”. Najwyraźniej orzeczenie w sprawie zgodności ustawy deubekizacyjnej z konstytucją stanowi dla Trybunału niezwykle trudny orzech do zgryzienia i to nie tyle może z powodów jurydycznych, co politycznych. Zwolennicy obcięcia emerytur funkcjonariuszom SB i członkom WRON podnoszą, że utrzymanie ich emerytalnych przywilejów w sytuacji, gdy ofiary ich działalności często otrzymują bardzo niskie zaopatrzenie emerytalne, urąga zasadom sprawiedliwości społecznej, które Rzeczpospolita Polska obowiązana jest „urzeczywistniać” zgodnie z art. 1 konstytucji. Przeciwnicy natomiast podnoszą, że ustawa narusza prawa nabyte, podkopując w ten sposób zaufanie obywateli do państwa. Ocena tych jurydycznych argumentów, w szczególności pierwszego, nie jest łatwa z uwagi na niejasność określenia „sprawiedliwość społeczna”. Co to jest zwyczajna sprawiedliwość, to dzięki Ulpianowi Domicjanowi, rzymskiemu prawnikowi z II wieku po Chrystusie, wiemy. Zdefiniował on sprawiedliwość jako „firma et perpetua voluntas suum cuique tribuendi”, czyli niezłomną i stałą wolę oddawania każdemu, co mu się należy”. Co to jednak jest sprawiedliwość „społeczna” – trudno zgadnąć poza tym, że musi ona czymś istotnym różnić się od zwyczajnej sprawiedliwości, skoro już występuje w towarzystwie takiego charakterystycznego przymiotnika. Podobnie różnić się istotnie od zwykłej sprawiedliwości musiała tak zwana „sprawiedliwość ludowa”, o której mówiło się w rocie przysięgi wojskowej za pierwszej komuny: „niechaj mnie dosięgnie surowa ręka sprawiedliwości ludowej”. Nawiasem mówiąc, tej surowej ręki sprawiedliwości ludowej doświadczyłem jeszcze w 1988 roku, kiedy to przez kolegium do spraw wykroczeń zostałem skazany na konfiskatę samochodu i grzywnę za przewożenie „bibuły”. Kiedy tylko zobaczyłem twarze moich sędziów nie miałem najmniejszych wątpliwości, że gdyby mogli, z przyjemnością skazaliby mnie nawet na śmierć i nic by mi nie pomogły żadne argumenty jurydyczne. Jedyną dobrą stroną tej sytuacji była okoliczność, że Józef Stalin był już bardzo starym nieboszczykiem, a partia, a przede wszystkim „organy” pospiesznie przygotowywały się do transformacji ustrojowej. Generalnie jurydyczny argument ze „sprawiedliwości społecznej” wychodzi naprzeciw dość rozpowszechnionej w naszym społeczeństwie reakcji na społeczne nierówności, wyrażającej się w pragnieniu, „by każdemu było tak źle, jak mnie”. To właśnie na tym patencie Platforma Obywatelska, podobnie jak wcześniej PiS, próbowała dodać sobie parę listków bobkowych do wieńca sławy. Jurydyczny argument drugi ma lepsze uzasadnienie, bo rzeczywiście – państwo, będące cywilnym dłużnikiem ubeków i WRON-iarzy nie powinno uchylać się od zobowiązań pod pretekstem, że dopuszczali się przestępstw. Dłużnik nie jest bowiem zwolniony z obowiązku spłaty długu nawet jeśli wierzyciel bije żonę. Oczywiście ustawa deubekizacyjna jest swego rodzaju kompromisem między koniecznością respektowania podstawowej zasady konstytucyjnej III RP, że „my nie ruszamy waszych, a wy nie ruszacie naszych”, a potrzebą zadośćuczynienia poczuciu sprawiedliwości. Dopóki na scenie politycznej pozostawała Unia Wolności z santo subito Jackiem Kuroniem i „drogim Bronisławem” na czele, dopóty o żadnym wymierzeniu sprawiedliwości ubekom mowy być nie mogło również dlatego, że taki „zoologiczny antykomunizm” zostałby bezlitośnie potępiony przez red. Adama Michnika, który z zagadkowych przyczyn nigdy nie zdobył się na podobnie pryncypialne potępienie „zoologicznego antyfaszyzmu”. Kiedy jednak Unia Wolności została zepchnięta na margines politycznej sceny, dzierżyciele zewnętrznych znamion władzy pomyśleli, że teraz już można, zwłaszcza, że – jak sądzę – liczyli na podważenie tej ustawy przez Trybunał Konstytucyjny, dzięki czemu i wilk byłby syty i owca cała. Na razie jednak Trybunał się waha, bo najwyraźniej nie jest pewien, co przystoi mu uczynić. Jeśli uzna ustawę deubekizacyjną za zgodną z konstytucją, otworzy to drogę do operacji na emeryturach innych grup społecznych, które nie będą już mogły powoływać się na zasadę ochrony praw nabytych, bo przy pomocy „sprawiedliwości społecznej” każde prawo można zakwestionować. Jeśli uzna ustawę deubekizacyjną za sprzeczną z konstytucją, to wprawdzie zasłuży na uznanie razwiedki, ale ta spolegliwość trochę skompromituje go w oczach opinii publicznej. I tak źle i tak niedobrze – ale cóż począć, gdy Trybunał nie po raz pierwszy musi swoimi wyrokami sztukować niedostatki odwagi naszych mężów stanu. Bo gdyby nasi mężowie stanu mieli dość odwagi, by chwycić byka za rogi, to nie obcinaliby funkcjonariuszom SB emerytur, tylko ustawowo uznaliby tę formację, podobnie jak WRON, za organizację przestępczą i na tej podstawie niezawisłe sądy nie miałyby innego wyjścia, jak skazywać ich wszystkich na wysokie grzywny, potrącane następnie z emerytur. Ponieważ jednak tej odwagi naszym mężom stanu zabrakło, przerzucili ciężar decyzji w tej sprawie na Trybunał, dla którego ten wiatr najwyraźniej też okazał się za duży. SM

Zapytać generała Ponieważ Ali Agca, który właśnie opuścił tureckie więzienie, zapowiadał ujawnienie szczegółów zamachu na Jana Pawła II, media skwapliwie odnotowują każde jego słowo. Nawet prowadzący śledztwo w sprawie zamachu na Jana Pawła II katowicki oddział IPN zamierza go przesłuchać. Jednak przezorny Agca po staremu skrupulatnie przestrzega omerty, bo opuściwszy więzienie, gdzie był względnie bezpieczny, musi schronić się za maską szaleńca. Toteż zapowiada rychły koniec świata i wygłasza komunikaty, że jest „Chrystusem Wszechczasów”. W tej sytuacji oczekiwanie, że Agca ujawni coś nowego w sprawie zamachu całkowicie mija się z celem. Już prędzej należałoby pytać o takie szczegóły generała Wojciecha Jaruzelskiego i generała Czesława Kiszczaka. Nie można przecież wykluczyć, że zamach na Jana Pawła II mógł zostać zorganizowany na ich suwerenną prośbę – bo nie ma przecież takiej rzeczy, której generał Jaruzelski nie uczyniłby dla swego ukochanego socjalizmu realnego, a podówczas jednym z największych, a może nawet największym zagrożeniem dla realnego socjalizmu w Polsce był właśnie Jan Paweł II. Jestem pewien, że takiej prośbie naszych „ludzi honoru” prawdziwy Leonid Breżniew nie tylko by nie odmówił, ale jeszcze nagrodził za inicjatywę Orderem Lenina. Więc jeśli IPN się nie zdecyduje, to może chociaż redaktor Tomasz Lis przy najbliższej okazji zapytałby generała Jaruzelskiego o te szczegóły? SM

Drzewiecki z Chlebowskim u Sobiesiaka na posyłki. Mariusz Kamiński: Nie miałem wątpliwości co do nielegalnych działań Mirosława Drzewieckiego i Zbigniewa Chlebowskiego. Były szef Centralnego Biura Antykorupcyjnego Mariusz Kamiński nie ma wątpliwości: lobbujący u kolegów z Platformy Obywatelskiej biznesmeni branży hazardowej zostali ostrzeżeni o prowadzonej w ich sprawie akcji przez CBA. Wszystkie tropy przecieku prowadzą do kancelarii premiera Donalda Tuska. Pięć dni po tym, jak Kamiński ujawnił Tuskowi, w jaki sposób Drzewiecki z Chlebowskim służą biznesmenowi Ryszardowi Sobiesiakowi, dochodzi do spotkania premiera Tuska z wicepremierem Grzegorzem Schetyną i ministrem sportu Mirosławem Drzewieckim. Następnie, jak wyjaśniał wczoraj Kamiński przed hazardową komisją śledczą, politycy PO przestają już dzwonić pod numer telefonu Sobiesiaka, biznesmen zmienia telefon na "bezpieczny", a na spotkania Sobiesiak, Chlebowski i Drzewiecki umawiają się nie bezpośrednio, lecz przez wspólnych znajomych - na cmentarzu bądź w hotelu. Mariusz Kamiński, który wczoraj stanął przed hazardową komisją śledczą, zaprezentował śledczym własny obraz tego, co działo się wokół tworzenia ustawy hazardowej w rządzie Donalda Tuska. CBA, prowadząc działania w innej sprawie, doszło do tego, że biznesmeni branży hazardowej Jan Kosek i Ryszard Sobiesiak lobbują u polityków Platformy Obywatelskiej: Zbigniewa Chlebowskiego, Mirosława Drzewieckiego, a także Grzegorza Schetyny, o korzystne dla swoich firm zapisy w ustawie hazardowej. Działania ówczesnego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego wskazywały, że uwzględnia on postulaty lobby hazardowego, występując o odstąpienie od pomysłu dopłat od gier, a przyjęcie postulatu Drzewieckiego potwierdzało Ministerstwo Finansów ustami rzecznika resortu. Łącznie mogło to kosztować budżet państwa nawet 2,5 miliarda złotych. Dopłaty miały obowiązywać do 2015 roku, a co roku wpływy z nich szacowano na blisko pół miliarda złotych. - Moim głównym celem było zapobieżenie fatalnym skutkom dla budżetu państwa - zeznał wczoraj przed komisją śledczą Mariusz Kamiński, tłumacząc, dlaczego o odkryciu sprawy poinformował bezpośrednio premiera. Wyjaśniał, że po spotkaniu z Tuskiem, które odbyło się 14 sierpnia ubiegłego roku, był zadowolony. - Miałem poczucie, że rozmawiam z człowiekiem przejętym sytuacją, człowiekiem, który został oszukany przez swoich współpracowników. Odchodziłem z nadzieją, że sprawa będzie załatwiona - mówił Kamiński. Wczoraj jednak powtórzył, że miał poczucie, iż po tym spotkaniu premier Donald Tusk nie zrobił nic, by sprawę wyjaśnić. Dlatego o tym, co dzieje się wokół afery hazardowej, poinformował prezydenta oraz Prezydia Sejmu i Senatu. W opinii Kamińskiego, on sam został pozbawiony funkcji szefa CBA w odwecie za to, że wykrył i ujawnił aferę hazardową. W ocenie Kamińskiego, postawienie mu przez rzeszowską prokuraturę zarzutów w sprawie afery gruntowej było jedynie pretekstem do pozbawienia go funkcji. Pięć dni po rozmowie Kamińskiego z Tuskiem - 19 sierpnia, z udziałem sekretarza kolegium ds. służb specjalnych Jacka Cichockiego - Kamiński zeznał, że wychodząc z tego spotkania od premiera, w drzwiach minął się z szefem gabinetu politycznego premiera Sławomirem Nowakiem - premier spotkał się z Grzegorzem Schetyną i Mirosławem Drzewieckim. Kamiński zwracał uwagę, że w ciągu najbliższych dni sprawy potoczyły się błyskawicznie. Z ubiegania się o pracę w zarządzie Totalizatora Sportowego rezygnuje córka Ryszarda Sobiesiaka - Magdalena. To Sobiesiak zabiegał u ministra Drzewieckiego o załatwienie pracy dla córki w firmie będącej konkurencją dla firmy Sobiesiaka. Według Kamińskiego, to podczas spotkania w warszawskiej kawiarni "Pędzący Królik", 24 sierpnia, szef gabinetu politycznego ministra Drzewieckiego Marcin Rosół ostrzegł Magdalenę Sobiesiak, iż CBA depcze po piętach Ryszardowi Sobiesiakowi. W opinii Kamińskiego, Rosół mógł się o tym dowiedzieć tylko od Mirosława Drzewieckiego. A ten, wyposażony w taką informację, mógł wyjść 19 sierpnia ze spotkania z premierem. Taki łańcuszek przecieku wynika z przebiegu zdarzeń przedstawionego przez byłego szefa CBA. Kamiński nie wykluczył, że to premier Tusk bądź Cichocki mogli powiedzieć Drzewieckiemu o działaniach CBA. O tym, iż przeciek faktycznie nastąpił, świadczy - zdaniem Kamińskiego - też to, że politycy PO nagle zerwali kontakty telefoniczne z Sobiesiakiem, a sam Sobiesiak wyposażył się w dodatkowy "bezpieczny" telefon, z którego zadzwonił do Drzewieckiego. Na kolejne spotkania Drzewiecki i Chlebowski nie umawiali się już z Sobiesiakiem bezpośrednio, lecz za pośrednictwem wspólnych znajomych. A ich spotkania nosiły wyraźne znamiona konspiracji. Chlebowski rozmawiał z Sobiesiakiem na cmentarzu, a Drzewiecki zaprosił Sobiesiaka na spotkanie późnym wieczorem w pokoju hotelu Radisson w Warszawie. Kamiński zeznał, że w piśmie do premiera informował szefa rządu o przecieku i zwrócił się do ministra Cichockiego, by dopilnował, żeby wiadomość w tej sprawie trafiła bezpośrednio do premiera. W połowie września po posiedzeniu kolegium ds. służb specjalnych dowiedział się jednak od Donalda Tuska, że premier tego pisma nie czytał. Kamiński ocenił, iż szef rządu nie powiedział w tej sprawie prawdy, ale aby w rozmowie nie nawiązywać do afery hazardowej, zasłonił się rzekomą nieznajomością treści pisma. Kamiński wyjaśniał też śledczym, w jaki sposób CBA trafiło na aferę hazardową. Stało to się przy okazji rozpracowywania Sobiesiaka w innej sprawie. - Istnieje podejrzenie Ryszarda Sobiesiaka w bardzo poważnych przestępstwach korupcyjnych. Sprawy, w których był rozpracowywany przez CBA, nie są znane opinii publicznej do tej pory - mówił Kamiński. Wyjaśniał, że CBA zainteresowało się Sobiesiakiem w lipcu 2008 r. i niemal natychmiast wypłynął też wątek prac nad ustawą hazardową. Kamiński przybliżył śledczym sylwetkę Ryszarda Sobiesiaka. Okazało się, że to nie tylko dobry znajomy Grzegorza Schetyny, Mirosława Drzewieckiego i Zbigniewa Chlebowskiego, który oficjalnie wpłacał pieniądze na kampanię Platformy. - Już w połowie lat 90. Sobiesiakiem interesuje się Urząd Ochrony Państwa. Jest podejrzewany o pranie brudnych pieniędzy i o korupcję. W drugiej połowie lat 90. Ryszardem Sobiesiakiem bardzo mocno interesuje się policja w związku z jego intensywnymi kontaktami ze zorganizowanymi grupami przestępczymi o charakterze zbrojnym. Konkretnie chodzi o grupę "Czarnego". Bandyta ten, skazany później na wieloletnie więzienie za kierowanie taką grupą o charakterze zbrojnym, był szefem ochrony kasyna Ryszarda Sobiesiaka. W zeznaniach świadka koronnego w procesie grupy "Czarnego" Sobiesiak został scharakteryzowany jako sponsor grupy "Czarnego". Ryszard Sobiesiak ucieka, tak jak teraz z Polski, na szereg miesięcy. Wychodzi z tego obronną ręką - tłumaczył Kamiński. Ponownie wymiar sprawiedliwości, według relacji Sobiesiaka, interesuje się biznesmenem w 2005 roku. Zostaje wtedy skazany za korupcję na 10 miesięcy więzienia w zawszeniu na dwa lata. Wyrok jest prawomocny. - Sobiesiak skorumpował urzędnika wrocławskiej Agencji Rozwoju Regionalnego, który w zamian za wydanie korzystnych dla Ryszarda Sobiesiaka decyzji dotyczącej dofinansowania z funduszy unijnych otrzymał od niego łapówkę - mówił Kamiński. Zwracał uwagę, że Sobiesiak ma bardzo szerokie kontakty wśród funkcjonariuszy publicznych. - Można powiedzieć, że Ryszard Sobiesiak jest "przyjacielem wszystkich": od prostych urzędników w gminie, po ministrów i wicepremierów naszego rządu. Wśród jego przyjaciół są: posłowie, ministrowie, burmistrzowie, radni, ale też wysokiej rangi policjanci, prokuratorzy, w tym prokuratorzy Prokuratury Krajowej - tłumaczył były szef CBA. Ujawnił, że Chlebowski z Drzewieckim patronowali wielu interesom Sobiesiaka. - W zasadzie realizowali wszystkie jego zachcianki, jakie tylko wiązały się z jego interesami. Ci panowie byli gotowi oddać mu każdą usługę. Pan Ryszard Sobiesiak miał pomysł, że będzie budował w ramach Euro 2012 most gondolowy nad Wisłą na stadion narodowy. Od razu pan Mirosław Drzewiecki wykonuje telefon do wiceprezydenta Warszawy i umawia go na spotkanie, a pan Sobiesiak informuje po tym swojego syna, że: "jak wyjdzie nam ten interes, to nie będziemy wiedzieli, co z pieniędzmi zrobić". Inny przykład - Pan Kosek chce otworzyć w Przemyślu kasyno i jedzie na spotkanie z radnymi. Wcześniej prosi pana Chlebowskiego, żeby go zaanonsował i "zrobił dobry klimat w Przemyślu". Kolejna sprawa poruszona przez Kamińskiego to budowa wyciągu narciarskiego w Zieleńcu. - Buduje to całkowicie bezprawnie, wycinane są 150-letnie drzewa. (...) Zezwolenie na wycinkę załatwia bezpośrednio w Ministerstwie Środowiska asystent ministra sportu. Dzwoni potem do Ryszarda Sobiesiaka i radośnie mówi: "Rysiu, załatwiliśmy ci wycinkę". Przesyła mu faksem decyzję ministra środowiska. Z jednej strony wszystkiemu patronuje Drzewiecki, z drugiej Chlebowski, który dzwoni do Sobiesiaka i mówi: "Słuchaj, jestem w kontakcie z dyrekcją Lasów Państwowych, wszystko będzie dobrze, meldują mi na bieżąco" itd. - mówił Kamiński. Według byłego szefa CBA, takich rozmów jest mnóstwo. Ujawnił również, że Drzewiecki tłumaczył się Sobiesiakowi z tego, iż zgodził się (po stanowczych przekonywaniach ministra finansów Jacka Rostowskiego) na dopłaty od gier hazardowych. Gdy Sobiesiak pokazał mu pismo, które w tej sprawie Drzewiecki podpisał, wyjaśniał swojemu dobrodziejowi, że nie wiedział, co podpisuje. Co ciekawe, dokładnie w ten sam sposób - że nie wiedział, co podpisał - Drzewiecki tłumaczył się, na konferencji prasowej po wybuchu afery, z tego, dlaczego ponownie zrezygnował - po myśli Sobiesiaka - z wprowadzenia dopłat od gier. Według Kamińskiego, politycy PO swoją służalczością nie zdobyli jednak u Sobiesiaka szacunku. Były szef CBA ujawnił śledczym, że w rozmowach z osobami trzecimi Sobiesiak mówił o kolegach z PO, używając określeń typu: "dupek", "pacan", "czereśniak". Artur Kowalski

UWOLNIĆ KLAUDIUSZA WESOŁKA! „Wypuszczają aferzystów, zamykają Wesołków”, „Wiwat Kar Nawał!”- to niektóre hasła happeningu Akcji Alternatywnej Naszość w sprawie Klaudiusza Wesołka, który odbył się pod poznańskim aresztem. Wesołek, legenda polskiego happeningu, trafił w zeszłym tygodniu do aresztu za znieważenie prokuratora. Członkowie Naszości przybyli pod areszt w pasiastych piżamach, co wzbudziło pewien niepokój wśród pracowników więzienia, którzy obserwowali happening.- Klaudiusz Wesołek siedzi za nazwanie prokuratora szują. My twierdzimy, że to szuja, larwa i szczeżuja, jak śpiewała Irena Kwiatkowska w Kabarecie Starszych Panów. Powinniśmy zostać za to aresztowani, razem z Ireną Kwiatkowską. Fakt, że ma ona 98 lat, nie zwalnia jej z odpowiedzialności karnej za znieważanie prokuratora – mówił Lisiewicz. Przypomniał on, że Wesołek odbywa karę z paragrafu, który został uznany za niekonstytucyjny przez Trybunał Konstytucyjny. Krzysztof Konieczka z Naszości odśpiewał hymn polskiego wymiaru sprawiedliwości, czyli przeróbkę hymnu Gwardii Ludowej „My ze spalonych wsi”: „My z uczelniach sitw, my z korporacji kast, dla wrogów złych, co szydzą z nas, już zemsty nadszedł czas!” Happening dotyczył nie tylko sprawy Wesołka, ale i patologii w postkomunistycznym wymiarze sprawiedliwości, z którymi on walczy. - My o polskim wymiarze sprawiedliwości sądzimy z grubsza to, co kibice o sędziach piłkarskich. Prokurator Niesyn to dla nas taki Wit Żelazko polskiej temidy - wyjaśniał Lisiewicz. Uczestnicy happeningu wznosili więc okrzyki podobne do tych skandowanych przez kibiców, ale przerobione na „państwowotwórcze”: „Sędzia łobuzie, wsadzimy ci koniak w buzię”, „Kocham sędziego i całą rodzinę jego”, „Polscy sędziowie to bardzo fajni panowie”. Jak podkreślali członkowie Naszości, pod rządami polityki miłości panuje w Polsce „Kar Nawał”. Dziennikarzom zaprezentowali się Prokurator-Terminator do likwidowania opozycji, czyli uzbrojony w karabin Piotr Montowski, oraz Prokurator-Aligator pożerający opozycjonistów, czyli Jarosław Czarnecki. Jeden z transparentów przedstawiał Temidę grecka – z opaską na oczach, mieczem, w długiej sukni. A obok temidę postkomunistyczną – w kominiarce, z kijem basballowym, ubraną jak kobieta lekkich obyczajów. Na innymi widniał napis „Lepsze dziewczyny z Cyryla niż sędziowie z Młyńskiej”. Plac Cyryla Ratajskiego to poznański pigalak. Lisiewicz przedstawił 20 powodów, dla których nie wolno porównywać sędziego do prostytutki. Pierwszy z nich brzmiał: „Żeby zostać prostytutką, nie trzeba mieć matki prostytutki, ojca prostytutki, ani nawet cioci lub wujka w agencji towarzyskiej. Nie trzeba też zdać egzaminu przed komisją starych prostytutek, konkurując z córkami ich koleżanek. O powodzeniu w zawodzie decydują zdolności, kompetencje i pracowitość”. Przypomnijmy, w jakich okolicznościach doszło do rzekomego znieważenia prokuratora. W 2003 roku Wesołek postanowił obejrzeć własną teczkę w IPN-ie. Oprócz zabawnych informacji o rozpracowywaniu topienia marzanny-Jaruzelskiego z 1988 r. znalazł tam notatkę, potwierdzającą sterowanie przez Służbę Bezpieczenstwa formalnie niezawisłym wymiarem sprawiedliwości PRL. Powiadomił o tym prokuratora, wnosząc o wszczęcie śledztwa. Jednak prokurator IPN (kierowanego wówczas przez Leona Kieresa) Piotr Niesyn wydał postanowienie o odmowie wszczęcia postępowania. Wesołek złożył na niego skargę, w której napisał:
1) Prokurator IPN jest, moim zdaniem, ALBO esbecką szuja, która przyszła do IPN, aby „chronić kolesi”
2) ALBO kieruje się fałszywie rozumianą „solidarnością zawodową”, która każe mu za wszelką cenę bronić przedstawicieli „wymiaru sprawiedliwości”, jakikolwiek on był czy jest.
3) ALBO i jedno, i drugie.

Za znieważenie prokuratora skazany został na 10 miesięcy prac społecznych, zamienionych później na 5 miesięcy aresztu. Dwa lata później, 11 października 2006 r., Trybunał Konstytucyjny uznał, że przepis, jakiego wobec niego użyto, może naruszać aż cztery artykuły konstytucji: „budzi wątpliwości co do zgodności kwestionowanego przepisu z zasadą wolności wyrażania swoich poglądów (art. 54 ust. 1 Konstytucji) i z zasadą proporcjonalności (art. 31 ust. 3 Konstytucji), a także z zasadą równości (art. 32 Konstytucji) oraz zasadą państwa prawa i sprawiedliwości społecznej (art. 2 Konstytucji)”. Trybunał stwierdził, że karane w trybie tego artykułu powinno być tylko znieważenie funkcjonariusza w czasie wykonywania przez niego obowiązków służbowych, czyli np. na sali sądowej. Jak uzasadnił Trybunał, zastosowanie go w takich sytuacjach jak w przypadku Wesołka „nie odpowiada względom proporcjonalności i może prowadzić do naruszenia wolności debaty publicznej w państwie demokratycznym”. Przed pójściem do aresztu Wesołek złożył do prokuratury wniosek, by ta wystąpiła – zgodnie z prawem - o wznowienie postępowania w jego sprawie. W tej chwili ruch w tej sprawie jest po stronie prokuratury, którą kieruje minister sprawiedliwości i prokurator generalny Krzysztof Kwiatkowski. Magdalena Nowak

WŁADZA ICH ZDEPRAWOWAŁA „Większość ludzi z pierwszego klubu KLD w 1991 roku miała różnego rodzaju biznesy. Nie było dla nikogo tajemnicą, że Grzegorz Schetyna również.” Z Pawłem Piskorskim, przewodniczącym Stronnictwa Demokratycznego, rozmawia Rafał Kotomski ("Gazeta Polska"). Porozmawiamy o PO, a nie o pańskim majątku – cieszy się pan? Jestem otwarty. Tyle ostatnio mówię o swoich prywatnych sprawach, że jeśli trzeba, powiem i teraz.
Przyznał pan, że zna Tuska i Schetynę od podszewki. Jaka jest ta podszewka? Mam wrażenie, że są to osoby zdeprawowane wielkim sukcesem. Ostatnie lata to rzeczywiście ich bardzo duży sukces.
Zdeprawowane władzą? Tak, zgodnie ze starym powiedzeniem, że każda władza deprawuje. A władza absolutna deprawuje absolutnie. Tusk i Schetyna im większą mają władzę, tym bardziej czują się pewnie. Mam wrażenie, że robią rzeczy niedopuszczalne kiedyś w środowisku liberalnym. Chodzi mi o eliminowanie i wyrzucanie ludzi kompletnie bez powodu, by doraźnie schlebiać jakiejś atmosferze w mediach.
Przypomina się cytat z klasyka: „dajcie mi człowieka, a paragraf się zawsze znajdzie”.W ostatnich latach osoby niewygodne dla Donalda Tuska – jak zgrabnie mówił jeden z publicystów – „poślizgiwały się na skórce od banana”. Jeśli Jarosław Kaczyński chciał kogoś usunąć, robił to zazwyczaj niezdarnie, siłowo i w blasku jupiterów. W neo-Platformie Tuska kolejne osoby – Płażyński, Olechowski, Gilowska – ślizgały się na tej skórce. A władze PO mogły powiedzieć, że przecież „to nie my”. Bardzo dużo mógłbym na swoim przykładzie powiedzieć, jak bardzo nie do przyjęcia jest ich dwulicowość. Przywołam jednak sprawę Zyty Gilowskiej. Postąpiono z nią niegodnie. O tym, że syn Zyty ożenił się z dziewczyną pracującą w jej biurze poselskim, było powszechnie wiadomo. Jako sekretarz generalny PO rozmawiałem o tym z Tuskiem i nie wywoływało to żadnego napięcia. Kiedy sprawa wybuchła w jednej z gazet, nagle okazało się, że Tusk publicznie twierdził, że nic o tym nie wie i jest oburzony, a tego rodzaju „nepotyzm” nie może być tolerowany. Mówiąc po ludzku – to mi się po prostu nie podoba. Tak się z ludźmi nie postępuje.
A jak wygląda ta skórka od banana w pańskim przypadku? Jeśli chodzi o moją działalność w PO, wykorzystano i nagłośniono sprawę rzekomej afery mostowej w 2003 r. Dzisiaj – a mówię to z całą satysfakcją – wiadomo, że afery mostowej nie było. 
A teraz w jaki sposób postępują wobec pana dawni koledzy z PO? Z dość dużą konsekwencją. Mają nadzieję, że Paweł Piskorski odczepi się od polityki, a co za tym idzie – zmniejszy szanse Andrzeja Olechowskiego w wyborach prezydenckich. Nie przeceniam swojej pozycji ani zdolności kampanijnych, ale stąpam twardo po ziemi. Olechowski ma większe szanse ze mną niż beze mnie. Działania wobec mnie mają sprawić, bym wobec draństwa, które się dzieje, zajął się życiem prywatnym i nie psuł im planów.
Jak wyglądała wizyta agentów CBA w pańskim domu?Kulturalnie. Oficerowie weszli o godz. 14, a wyszli ok. 18, bardzo dokładnie przeszukując każdy zakamarek i sprawdzając każdą kartkę. W sensie osobistym i rodzinnym jest to wydarzenie wyjątkowo nieprzyjemne. Ostatnie przeszukanie miałem w 1988 r., gdy działałem w NZS. Wtedy szukano ulotek i NZS-owskich materiałów. A tu miałem wrażenie, że szukanie jednej kartki, która dawno do nich trafiła (nie wiadomo, gdzie jest oryginał, ale są setki kopii w różnych instytucjach), jest pretekstem, by wejść do mojego domu.

I znaleźć coś innego?Przynajmniej sprawdzić, co mam. Przypomnę, że były już takie przeszukania, w których właśnie to „coś innego” było najważniejsze.
Teraz chodziło o dokumenty kompromitujące Tuska i Schetynę? Nie potrafię powiedzieć. Wiem, że przeszukiwano również tego rodzaju dokumenty. Mam duże archiwum KLD, Unii Wolności i Platformy, w których odgrywałem na ogół istotną rolę. Te materiały są bardzo obszerne.
Czy któreś z tych materiałów panu zabrano? Absolutnie nie. W wyniku przeszukania nie zabrano ani jednej kartki. Może cel byłby zbyt czytelny, gdyby ktoś wchodził pod pozorem szukania jakiejś umowy, dotyczącej mojego życia prywatnego. Proszę zwrócić uwagę, że ataki na mnie nie mają związku z tym, co robiłem jako osoba publiczna, jako prezydent Warszawy czy poseł. W 1997 r. wycofałem się ze wszystkich swoich przedsięwzięć gospodarczych. W tym samym roku – o czym oni wiedzą doskonale – wyszedłem z działań na giełdzie, sprzedałem prawie wszystkie przedmioty zabytkowe i wycofałem obrót akcjami pozagiełdowymi.
Zgodnie z umową, rozmawiajmy o Platformie. Ma pan coś, co kompromituje jej najważniejszych polityków? Mogę odpowiedzieć tylko tak: jeśli posiadałbym coś, co jest świadectwem przestępstwa, miałbym obowiązek zgłoszenia tego do prokuratury. To, co mam, jest solidnym materiałem do dobrej, pogłębionej książki o tym, jak w Polsce wyglądała polityka od początku lat 90.
Napisze ją pan? Z całą pewnością. Jestem historykiem i przechodzenie gigantycznej ewolucji jest dla mnie pasjonującym procesem. Choćby to, że dawne normy w finansowaniu partii politycznych na początku lat 90. dzisiaj są standardami kompletnie nie do przyjęcia.
W książce będzie dużo o Tusku?Jeśli będzie opisywała moją drogę polityczną, to zapewne dużo. Bo 16 lat, tych najciekawszych z okresu rodzenia się polskiej demokracji, to są nasze wspólne działania polityczne.
O Tusku więcej we fragmentach politycznych, a o Schetynie w tych dotyczących finansowania polityki? Proszę nie wyciągać mnie na tego rodzaju zwierzenia. Jako historyka interesuje mnie ten niezwykle ciekawy proces. Dużo materiałów, które posiadam, pokaże, jak on wyglądał w praktyce. Natomiast kiedy oceniam to jako człowiek, nie mogę się zgodzić z sytuacją, w której ludzie uczestniczący w polskiej polityce przez ostatnie 20 lat usiłują nagle przedstawić siebie jako noworodki urodzone w roku 2007. I starają się kreować na Katonów.
Ci Katoni – jak ich pan nazywa – mogli wezwać do siebie prokuratora i nakazać mu wszczęcie działań przeciwko panu? Klasyka ręcznego sterowania?Przeciwko mnie prowadzono już dziesiątki postępowań i wszystkie zakończyły się dla mnie pozytywnie. Jestem przekonany, że teraz wszystko odbyło się raczej na zasadzie wysłania hasła do prokuratury „panowie, znajdźcie cokolwiek, by postawić zarzuty”. A może – jak twierdzą niektórzy – chodzi o usłużność i chęć przypodobania się niektórych prokuratorów. Znam konkretną sprawę, w której za tydzień mam usłyszeć zarzuty w prokuraturze. Jak wiadomo, procedura jest taka, że zarzuty można postawić dopiero po wysłuchaniu osoby wezwanej. Ta sprawa to kompletna bzdura. Byłem w niej równolegle badany przez urząd skarbowy. Półtora miesiąca temu zakończyła się wyrokiem sądowym na moją korzyść. To powinno być przesądzające.

Ale pan już wie, że teraz usłyszy zarzuty. Prokurator krajowy Edward Zalewski był już tak miły i uprzejmy. Powiedział, że wszystko jest przesądzone i będą zarzuty. Mam wrażenie, że to śledztwo nie odbywa się w próżni, tylko w ścisłym kierownictwie, które wszystko nadzoruje.
Da się pan wyeliminować z polityki? Z całą pewnością o to chodzi, ale wyeliminować może tylko wola wyborców. Ale jeśli pyta pan, czy ja spuszczę głowę i powiem, że wycofuję się i jadę do swoich „żubrów”, to na pewno nie. Mam inny charakter, jestem osobą walczącą i tak łatwo się mnie nie złamie. Zwłaszcza że mam wrażenie, iż w ciągu najbliższych dwóch lat w Polsce będzie się działo coś bardzo ważnego. Albo będziemy mieli monopol dwóch partii – co w praktyce oznacza monopol jednej partii, albo powstanie różnorodna scena polityczna, na której będziemy w stanie rywalizować ze sobą, prowadzić dialog czy walczyć.
Powiedział pan w jednym z wywiadów, że Grzegorz Schetyna powinien pilnować swoich interesów. Co pan może o nich powiedzieć? To osoba, która przez bardzo długi czas realizowała coś, co nie było w środowisku KLD wadą, lecz cnotą. Uważano, że jednoczesne działania gospodarcze i bycie w polityce nie jest sprzeczne, a uniezależnia i tworzy zaplecze finansowe. Większość ludzi z pierwszego klubu KLD w 1991 r. miała różnego rodzaju biznesy. Nie było dla nikogo tajemnicą, że Grzegorz Schetyna również. Dzisiaj z ust tych samych osób słyszę, że łączenie biznesu i polityki jest nie do przyjęcia. Krótko mówiąc, coś mi się wtedy przewraca w żołądku. Powinno się stosować tę samą miarę i nie zapominać, że wyborcy mają dobrą pamięć.
Nie ma pan wrażenia, że zapowiadany cud gospodarczy symbolizuje dziś cudownie wybudowany w pół roku stok narciarski pana Sobiesiaka, znajomego Grzegorza Schetyny? Mam wrażenie jeszcze bardziej negatywne. Nie wiem, jakie interesy robił pan Sobiesiak w środowisku dolnośląskim. Choć wiadomo, że to wszystko są znajomi, a ich interesy się zazębiały. Nie mówię, że dochodziło tam do jakichś nieprawidłowości, ale na pewno żadna z tych osób nie powinna stawać się jakimś sztucznym Katonem w tej sprawie.
Ale rozmowy ujawnione w aferze hazardowej przez CBA są chyba jednoznaczne? Były skandaliczne – bez dwóch zdań. Załatwianie i chodzenie wokół ustaw to objaw zdeprawowania, o którym mówiliśmy. Ale nie wiem, czy symbolem „cudu” PO jest pan Sobiesiak i jego cudowna budowa. Do tej ekipy mam dużo większe pretensje, np. o budowę w Warszawie dwóch stadionów naraz. Mają kosztować ponad 2 mld zł, a już wiadomo, że jeden z nich będzie w zasadzie nieczynny. Rocznie będziemy dopłacać kilkadziesiąt milionów złotych do drugiego stadionu! Chodzi o Stadion Narodowy. Dla mnie to jest szczególnie bulwersującą i szalenie niepokojącą ilustracją rządów Platformy Obywatelskiej.

"Hieny wybierane przez osły" Posiadacze dzieci doskonale wiedzą, że jeśli dziecko nie chce zjeść np. marchewki, a bardzo nie lubi szpinaku, to należy je spytać: "Czy wolisz marchewkę - czy szpinak?". Dziecko wybierze marchewkę - i potem je ją już z mniejszymi oporami, bo to jest "jego wybór". Dokładnie to samo czynią cwaniacy z "naszej klasy politycznej": dają ludziom do wyboru np. JE Lecha Kaczyńskiego i JE Donalda Tuska, ludzie na któregoś z rozpaczy zagłosują - i już ponad połowa tzw. elektoratu nie będzie tak bardzo opozycyjna. Po to - i tylko po to - istnieją w "rozwiniętej d***kracji" wybory. Gdyby wybory mogły coś zmienić, na pewno zostałyby zakazane. Ciekawe, że pobieżne sondaże wskazują, że w II turze pokonałbym dość wyraźnie p. Lecha Kaczyńskiego - a wcale nie tak wysoko przegrałbym z p. Donaldem Tuskiem. Oczywiście nie dlatego, że ludzie nagle pokochaliby program p/n "Wolność i  Praworządność" (większość ludzi wcale nie chce Wolności - tylko pełnego żłobu - i wcale nie chce Praworządności, tylko znajomego sędziego i krewniaka-urzędnika...), lecz dlatego, że prawie połowa nienawidzi p. Donalda Tuska, a jeszcze większa, że tak powiem, połowa nienawidzi p. Lecha Kaczyńskiego. Więc ONI postarają się, bym - jeśli oczywiście w tych wyborach wystartuję - do drugiej tury nie wszedł. Bo - proszę zapamiętać: głos na mnie - to głos przeciwko całemu temu skorumpowanemu do cna systemowi, przeciwko tej bandzie "d***kratów", która przekłada na oślep wajchy w sterówce okrętu "Polonia" - który wskutek tego porusza się na wodzie jak pijany. Tak musi być, gdy jedna partia ciągnie jedną wajchę, a druga inną - w drugą stronę. Problem zaś w tym, że ONI "muszą rządzić" - czyli majdrować wajchami - by usprawiedliwić swoje pensje i brać za konkretne działania łapówki. Ktoś ma kochankę w  Pernambuco, więc daje sternikowi w łapę, by ten skręcił na Zachód - i statek skręca. Nikt nawet nie wie czasem: dlaczego? Dopiero potem wychodzi na jaw, że np. w tej całej "aferze hazardowej" chodziło o ekspresowe przepchnięcie punktów o video-loteriach i Totalizatorze.

PP. Sobczak & Szpak mieli do mnie lekką pretensję, że posądziłem Ich o to, iż chcą, by WCzc. Zbigniew Chlebowski nadal rządził - podczas gdy Oni chcą Go usunąć od władzy. No, tak - ale napisali, iż jest źle, że p. Chlebowski pobiera dietę i pensję posła, choć nic nie robi. Ja na to zauważyłem tylko, że lepiej, że bierze te pieniądze i nic nie robi, niż gdyby brał te pieniądze i układał jakieś ustawy!

Chodzi o styl myślenia. Ludzie np. często mówią: "Ci posłowie to nic, tylko o Katyniu i Oświęcimiu - a wzięliby się za gospodarkę".

Jest dokładnie odwrotnie: módlmy się, by Senat i Sejm zajmowały się wyłącznie sprawą Katynia i Oświęcimia - bo żadnej krzywdy ofiarom Czerwonych już wyrządzić nie zdołają - a gospodarce mogą. I wyrządzają. 95 proc. ustaw "gospodarczych" pogarsza naszą sytuację; te "dobre" 5 proc. - to ustawy kasujące poprzednie ustawy... I nie jest to wina akurat polskiego parlamentu - lecz d***kracji w ogóle. Już śp. Herbert Spencer, najwybitniejszy socjolog angielski, zauważył, że wszystkie ustawy wydane w latach 1800-1820 przez Parlament Zjednoczonego Królestwa zostały w latach 1820-1840 odwołane jako zbędne lub szkodliwe... z wyjątkiem tych, które kasowały ustawy wcześniejsze. Przyczyną nie jest głupota polskich senatorów lub posłów. Już Arystoteles zauważył, że "d***kracja jest najgorszym z możliwych ustrojów, bo rządzą hieny wybierane przez osły". Co prawda, nie wyobrażał sobie zapewne aż TAKIEJ głupoty i TAKIEJ korupcji, jakie panują dziś - no, ale w Atenach prawo głosu miało tylko 15 proc. ludzi... dziś MUSI więc być siedem razy gorzej. Módlmy się, by Senat i Sejm zajmowały się wyłącznie sprawą Katynia i Oświęcimia - bo żadnej krzywdy ofiarom Czerwonych już wyrządzić nie zdołają - a gospodarce mogą. JKM

Socjaliści coraz modniejsi W związku z nadzwyczajnie srogą zimą, która nawiedziła północną półkulę naszego globu, mogliśmy przynajmniej na kilka tygodni odetchnąć od propagandy globalnego ocieplenia, bo trudno zmarzniętych, często pozbawionych prądu i wody lub uwięzionych przez zaspy śnieżne ludzi straszyć skutkami upałów i suszy. Oczywiście dzień robi się już coraz dłuższy, więc jest tylko kwestią tygodni, jak zrobi się cieplej i trzódka Ala Gore’a znowu zacznie nas straszyć ociepleniem klimatu, które czasami skutkuje jego oziębieniem, ale na razie jest jeszcze trochę czasu, aby zastanowić się nad innymi problemami. Mamy, jak wiadomo, tzw. rok wyborczy, który skłania do przemyśleń na temat stanu polityki i osób ową politykę realizujących lub do tego aspirujących. W czasie, kiedy Polacy, jak co roku, trwali w nastroju świątecznym, odbywały się m.in. wybory prezydenckie w Chorwacji, które zdecydowanie wygrał niejaki Ivo Josipović. Josipović lata 80. szczęśliwie przetrwał w Związku Komunistów Chorwacji, by następnie zapisać się do obozu socjaldemokratów. Przez następne lata udzielał się jako ekspert w różnych organizacjach afiliowanych przy instytucjach unijnych, by wreszcie dać się namówić na powrót do socjaldemokratów. Powrót zwieńczony zresztą ostatnim sukcesem wyborczym, który osiągnął, głosząc hasło borby protiv korupcije i kriminala.

Nieformalni sprzymierzeńcy

Widać więc, że jego kariera nieco przypomina polityczną biografię np. Włodzimierza Cimoszewicza, także „niezależnego” komunisty, tzn. pardon – oczywiście, że nie komunisty, ale socjaldemokraty zatroskanego o „czyste ręce” naszej władzy. Cimoszewicz podobno jeszcze nie dał się namówić do prezydenckiego wyścigu, ale już oświadczył, że nawet nie startując, zrobi wszystko, aby „zablokować” Kaczyńskiego. Wprawdzie ci, którzy znają lepiej obecnego prezydenta, świadczą, że tym, który najskuteczniej blokuje Kaczyńskiego, jest sam Kaczyński, ale przecież od przybytku głowa nie boli, zwłaszcza że mogą się jeszcze objawić siły gotowe poprzeć obecnego prezydenta. Zresztą z kandydatury Cimoszewicza Kaczyńscy wydawali się zadowoleni, mniemając – zapewne słusznie – że jeśli komuś będzie ona odbierała głosy, to raczej konkurentom obecnego prezydenta. Także na łamach sprzyjającej Kaczyńskim „Rzeczpospolitej” Cimoszewicz wyjawił, iż „nie wyklucza, że Tusk nim gra”, ale on i tak będzie „balansował” pomiędzy Olechowskim a Szmajdzińskim, do których W związku z nadzwyczajnie srogą zimą, która nawiedziła północną półkulę naszego globu, mogliśmy przynajmniej na kilka tygodni odetchnąć od propagandy globalnego ocieplenia, bo trudno zmarzniętych, często pozbawionych prądu i wody lub uwięzionych przez zaspy śnieżne ludzi straszyć skutkami upałów i suszy. Oczywiście dzień robi się już coraz dłuższy, więc jest tylko kwestią tygodni, jak zrobi się cieplej i trzódka Ala Gore’a znowu zacznie nas straszyć ociepleniem klimatu, które czasami skutkuje jego oziębieniem, ale na razie jest jeszcze trochę czasu, aby zastanowić się nad innymi problemami. mu „jednakowo blisko”. Zapewne z tego powodu, że jeden był i jest nadal prominentnym działaczem postkomuny, a drugi był (chociaż kto wie…) agentem wywiadu – i to nawet o co najmniej dwóch pseudonimach. Ta sama „Rzeczpospolita” od pewnego czasu z pozornie niezrozumiałych względów miała też dużo rewerencji dla politycznych i nader obszernych komentarzy Pawła Piskorskiego zamieszczanych na tychże łamach, którego nagle wziął również w obronę sam Jarosław Kaczyński, upatrując w nękaniu Piskorskiego przez organy ścigania przejawu narastającej walki przedwyborczej. Pewnie miał zresztą rację, tak samo jak prawie pewne jest to, że nagły ukłon PiS-owskej prawicy w stronę Piskorskiego ma swoje źródło także w fakcie, że działania tego „złotego chłopca” są konkurencyjne wobec jego dawnej partii, czyli PO. Jednym słowem: wróg mojego wroga jest moim sprzymierzeńcem.

Urodzaj na lewicy Ale wracając do kandydatów na prezydenta, to jest ich już kilku (trzech oficjalnych – Nałęcz, Szmajdziński i Olechowski, a dwóch wyczekujących na dogodny moment na ogłoszenie decyzji – Kaczyński i Tusk), przy czym zgodnie z tendencją światową, wszyscy jacyś tacy lewicowi, co najwyżej – stosując przez analogię kryteria wymyślone niegdyś przez przedwojennego socjalistę Adama Próchnika – jedni mają białe podniebienia, a inni czarne. Chociaż… Profesor Tomasz Nałęcz, stylizujący się na polskiego Obamę, zapewne gotów sam poczernić sobie nie tylko podniebienie, ale i całą facjatę. Dla Polski ważne okażą się także wybory prezydenckie na Ukrainie, które – patrząc na przedwyborcze notowania kandydatów – bezlitośnie zweryfikują mrzonki prowadzonej w ostatnich latach przez prezydenta Kaczyńskiego polityki jagiellońskiej lub – jak to też inaczej nazywano jeszcze przed wojną – polityki prometejskiej. Data wyborów ukraińskich zbiega się z obchodzonym wtedy w Polsce Dniem Judaizmu, ale w rzeczywistości również i tamtejsi faworyci – pomijając nawet fakt koloru ich podniebienia – reprezentują lewicę, a co najwyżej niektórzy są jeszcze dodatkowo socjalistami narodowymi. W ten marsz lewicy do władzy wpisuje się także hasło kampanii prezydenckiej wygranej przez wspomnianego wcześniej Ivo Josipovicia, które brzmiało „Nova pravednost”, co tłumaczy się jako „Nowa sprawiedliwość”. Jak widać, po „sprawiedliwości społecznej” przyszedł czas na „nową sprawiedliwość”, a znając zamiłowanie i dryg tubylczych pracowników przemysłu rozrywkowego do kopiowania zagranicznych formatów, wkrótce jakaś odmiana tej „nowej sprawiedliwości” zagości i na tutejszych salonach. Bo ludziom trzeba dawać cały czas poczucie jakiejś zmiany, nowości i idącej za ta nowością nowej nadziei, choćby za tą zmianą stały cały czas te same osoby, które na korytarzach sejmowych albo w telewizyjnych studiach zdążyły się już nawet zestarzeć. Szmajdziński jeszcze parę lat temu mógłby, idąc za przykładem profesora Nałęcza, stylizować się na polskiego Kennedy’ego, a dzisiaj już niestety szósty krzyżyk na karku – co zauważyła niezastąpiona posłanka Senyszyn, wyrokując, że kandydat przypomina już raczej „Gregory Pecka, i to z daleka”.

Potrzeba konserwatywnej reakcji W wyborach prezydenckich w Polsce w 2005 roku brało udział 14 kandydatów. Niektórzy z nich jak byli nieznani wtedy, tak pozostali szczęśliwie zapomniani do dzisiaj. Jak pamiętamy, 70 proc. wszystkich głosów w pierwszej turze zgarnęli Tusk z Kaczyńskim, z których pierwszy jest dzisiaj premierem, a drugi prezydentem. Prezydent Kaczyński we wszelakich sondażach (oprócz tych robionych na zamówienie PiS, ale tak utajnionych, że nikt ich nie zna – kłania się słynne Jarosława Kaczyńskiego: „gdybyście wiedzieli to, co ja…”) przegrywa ze wszystkimi kandydatami – nawet z takimi czysto potencjalnymi – i akurat w tym przypadku można założyć, że te opinie w miarę dobrze odzwierciedlają stan rzeczywisty. Kaczyński, wbrew różnym martyrologicznym wytłumaczeniom, dostał w 2005 roku silny mandat do rządzenia wsparty sprzyjającym układem w parlamencie i telewizji publicznej. Wszystko to zostało przeputane – i to w taki sposób, że budziło często zdumienie i zażenowanie samych zwolenników tego obozu politycznego. Co ciekawe, w takich ważnych sytuacjach jak negocjowanie, a następnie ratyfikowanie traktatu lizbońskiego, można było zauważyć, jakby prezydent nie był samodzielny w swoich stanowiskach, a jedynie powtarzał mantry od dawna słyszane na politycznych salonach. Tak samo jak jego brat, który jako premier oddał władzę i de facto przegrał przyspieszone wybory jedynie po to, aby usunąć z parlamentu Samoobronę i LPR, jakby obawiając się tych ugrupowań właśnie w kontekście niechybnej debaty nad ratyfikacją traktatu konstytucyjnego. W tej sytuacji trochę zaskakująco brzmią głosy wypowiadane niekiedy z prawej strony politycznej sceny, a kontestujące nadchodzące wybory jako mało istotne z uwagi na coraz mniejszą rolę naszego kraju wobec decyzji zapadających w Brukseli. „Jesteśmy mali, ale jesteśmy”; „trzeba iść, żeby dowiedzieć się, dokąd można zajść”; „nie próbując, nigdy nie dowiemy się, co można było zrobić” – te i wiele innych sloganów można jeszcze przytaczać na zanegowanie tego rodzaju defetyzmu, przedstawianego często przewrotnie jako rodzaj powrotu do pracy organicznej. Oczywiście nie można – tak jak to czynią niekiedy stronnictwa prawicowe – zajmować postawy dobrego prawodawcy, który czeka, aż ludzie się na nim poznają, popadając z czasem w rozgoryczenie przekraczające granice sekciarstwa. Ale doświadczenie historyczne uczy, że jedynie praca polegająca na „wychowaniu” sobie elektoratu oraz jednoczesne prowadzenie akcji politycznej mogą przynieść wyborcze sukcesy. Istnieje potrzeba pokazania, że w ostatnim dwudziestoleciu żaden rząd nie realizował polityki wolnorynkowej i nie było jeszcze prezydenta, który wyznawałby konserwatywne wartości. Wydaje się, że przykładów na to nie brakuje, jedynym problemem są natomiast ludzie – nie tylko wyborcy, ale także polityczni działacze, ich dobra wola i umiejętności. Krzysztof M. Mazur

KANDYDAT KOMOROWSKI Ostatnie gry i kombinacje medialne zdają się jednoznacznie wskazywać, że kandydatem Platformy w wyborach prezydenckich zostanie Bronisław Komorowski. Świadczą o tym wypowiedzi polityków PO, propagandowe sondaże, słowa samego Komorowskiego, – ale przede wszystkim logika funkcjonowania układu, który wyniósł do władzy partię Donalda Tuska. Jeśli zatem taka decyzja została już podjęta, muszą za nią stać ludzie, którzy Platformę wylansowali, wsparli medialnie i pozwolili wygrać wybory parlamentarne. A następnie, zażądali zapłaty. Tym samym - scenariusz zdarzeń wydaje się odpowiadać diagnozie, jaką przed niemal dwoma laty postawił Antoni Macierewicz, mówiąc o cenie jaką Platforma będzie musiała zapłacić za wyborcze wsparcie udzielone jej przez środowisko peerelowskiej bezpieki. Stwierdził, że ludzie dawnych służb, nauczeni doświadczeniem likwidacji WSI, będą odtąd dążyć do zemsty i władzy. Z aktem zemsty, mieliśmy do czynienia natychmiast po objęciu rządów przez partię Tuska. Czystki personalne, prokuratorskie śledztwa, nagonki medialne, a przede wszystkim, zainicjowana przez Komorowskiego afera marszałkowa, są dowodem, że bezpieka nie rzucała słów na wiatr. Każdy, kto przyczynił się do likwidacji wojskowych służb, – od prezydenta, po dziennikarza został objętym medialną kampanią kłamstw, oszczerstw lub stał się bezpośrednio ofiarą represji. Była to reakcja całkowicie przewidywalna, jeśli ktoś pamięta wypowiedź Komorowskiego z kwietnia 2007 rok, iż „po zmianie władzy w Polsce trzeba będzie przyjrzeć się skutkom tego raportu. Nie tylko czy zostało złamane prawo przy jego ujawnianiu, ale także skutkom działania całego zespołu Antoniego Macierewicza i decyzji prezydenta o ujawnieniu raportu”. Przez dwa lata, ludzie ze środowiska wojskowej bezpieki oczekiwali na pełną reaktywację swoich wpływów. Obiecującym sygnałem była decyzja rządu Tuska z 23 maja 2008 roku, dotycząca nowelizacji ustawy o weryfikacji żołnierzy b. WSI, zgodnie z którą, żołnierze nie posiadający stanowiska Komisji Weryfikacyjnej zostali przyjęci do nowych służb (SKW i SWW) bez jakiejkolwiek kontroli i bez względu na nieprawidłowości jakich dopuścili się w przeszłości. Do rekonstrukcji pozostał ogromny obszar wpływów w służbach specjalnych, mediach i w biznesie, naruszony w procesie likwidacji WSI. Tu jednak rząd Tuska, ( a konkretnie, desygnowany przez oligarchów szef ABW) postawił na poszerzanie kompetencji cywilnej bezpieki i szybko rozpoczął budowę nowej sieci biznesowej, w której zaczęło brakować miejsca dla towarzyszy z „wojskówki”. Kolejne zdarzenie, – jakim było fiasko ustawy medialnej musiało zostać odebrane, jako niewypełnienie przedwyborczych zobowiązań wobec prywatnych, powołanych przez bezpiekę nadawców. Z pewnością też, niemałe znaczenie w przejęciu kontroli nad służbami i gospodarką miały tzw. ustawy antyterrorystyczne, a w szczególności ustawa o zarządzaniu kryzysowym oraz planowana nowela ustawy o ochronie informacji niejawnych. Na ich podstawie, to ludzie cywilnej bezpieki otrzymali nieograniczone uprawnienia w zakresie nadzoru nad informacją niejawną, w tym certyfikatami bezpieczeństwa, a samo ABW zajęło pozycję krajowej władzy bezpieczeństwa, eliminując praktycznie wpływy służb wojskowych. Na przeszkodzie pełnej reaktywacji układu WSI, stanęły również plany prywatyzacyjne Platformy, w których nie uwzględniono oczekiwań tego środowiska. Być może, zasób cierpliwości panów z wojskówki wyczerpał się w momencie, gdy udaremniono stoczniowo – zbrojeniowy interes z El Assirem, a kontrujący minister Grad okazał się niezatapialny. Pojawienie się kolejnych afer z udziałem polityków Platformy i postępujący spadek notowań Donalda Tuska musiał uruchomić mechanizm ostrej rywalizacji o władzę wewnątrz PO, ale też spowodował, że doszło do konfrontacji środowisk cywilnej i wojskowej bezpieki. Z jeden strony zatem, mieliśmy do czynienia z odbudową wpływów ludzi Departamentu I MSW – czyli kampanią Andrzeja Olechowskiego i Pawła Piskorskiego, która zaowocowała konsekwentnym zamykaniem medialnego parasola ochronnego nad Platformą; z drugiej – z kontrakcją agenturalno – oligarchicznego układu, wykorzystującego polityczne wpływy w służbach i wymiarze sprawiedliwości. Również, na dotychczasowym monolicie Platformy doszło do wyraźnego zarysowania dwóch, zwalczających się frakcji – Grzegorza Schetyny i Bronisława Komorowskiego. Moment ujawnienia afery hazardowej zbiegł się zatem z rosnącym niezadowoleniem środowiska WSI, które po dwóch latach wspierania układu rządowego postanowiło cofnąć swoje „rekomendacje”. Wpływ na tę decyzję miało niewątpliwie zachowanie Donalda Tuska, który źle oceniając zagrożenia wynikające z afery hazardowej postawił na konserwację dotychczasowego rozdania i pozorując partyjne czystki, nie pozbawił Schetyny realnych wpływów. Od tego momentu, możemy obserwować nasilenie krytyki medialnej oraz postępujący spadek notowań samego lidera Platformy. Nietrudno dostrzec, że wszystkie, dotychczas ujawnione szczegóły tej afery idą na konto Donalda Tuska, a zarzut przecieku z kancelarii premiera ma wagę politycznego nokautu. Media – jak zawsze dyspozycyjne wobec faktycznych decydentów, podjęły się roli wykonawcy „wyroku” i wyraźnie dążą do pozbawienia Tuska prezydenckich ambicji. W tym obszarze, doskonale widać rzeczywisty układ sił, a ostatnim bastionem medialnej osłony zdaje się być „Gazeta Wyborcza”, publikując coraz bardziej fantastyczne wyniki sondaży. Mamy więc do czynienia z żałosnym spektaklem „rozterek” Donalda Tuska – co w praktyce oznacza oczekiwanie na ostateczny werdykt środowisk decydujących o przyszłości Platformy, oraz z wyraźną akcją promocyjną Bronisława Komorowskiego. Do „wyciszania” Tuska zaprzęgnięto Lecha Wałęsę, a coraz liczniejsze głosy partyjnych kolegów premiera zdają się świadczyć, że pozycja Komorowskiego znacząco wzrosła i wybór wydaje się przesądzony. Natychmiast też, opublikowano użyteczne sondaże, z których wynika, że w wyścigu prezydenckim marszałek Sejmu może liczyć na 46 procentowe poparcie. Sam Komorowski skromnie przyznaje, że nie wyklucza walki o prezydenturę, tłumacząc, że to „partia stawia przed nim duże wyzwania”. Ważnym atrybutem kandydata, wspieranego przez środowisko WSI jest akceptowalność Komorowskiego przez wyborców tzw. lewicy SLD. W praktyce oznacza to możliwość zawarcia sojuszu z komunistami i Andrzejem Olechowskim – wspieranym przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Do takiego przymierza może dojść w drugiej turze wyborów prezydenckich, gdyby naprzeciw siebie stanęli Kaczyński i Komorowski. W perspektywie – kandydatura marszałka Sejmu może być najważniejszym elementem przyszłego porozumienia ludzi służb cywilnych i wojskowych, dającego gwarancję na dalsze trwanie układu III RP i nowy podział łupów. Przed miesiącem Komorowski w wywiadzie dla TVN deklarował: „Chciałbym skrócić zły okres prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Okres konfliktu i braku współpracy z rządem. Ten słynny meldunek: "Panie prezesie melduję wykonanie zadania", zaciążył nad całą prezydenturą” – dodał.

Jeśli w efekcie medialnych manipulacji i bezpieczniackich gier operacyjnych, Bronisław Komorowski zostałby prezydentem Polski – dziś jeszcze można zapytać - komu złoży meldunek o wykonaniu zadania? Za kilka miesięcy, możemy już nie móc zadać tego pytania.

ŚCIOS

Sygnały W Polsce jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi nie o pieniądze, a o specsłużby tych pieniędzy pilnujące. Dziś urządziłem sobie sjestę z komisją śledczą, ponieważ chciałem skonfrontować to, co się w niej dzieje z tym, co przedstawiają reżimowe media. I nie pomyliłem się. Sekuła zachowuje się jak belfer, który prowadzi tzw. lekcję pokazową (np. z udziałem wizytatora z kuratorium lub z udziałem innych nauczycieli), a w jej trakcie, wyrywają mu się do odpowiedzi nie ci uczniowie, których przewidział belferski scenariusz, toteż trzeba ich, zgrzytając zębami, uciszać i „przywoływać do porządku”. Hasło „przechodzę na tryb włanczania mikrofonu” powinno przejść do historii polskiego parlamentaryzmu a la III RP. To Sekuła właśnie niemogący poradzić sobie z nadmiernie dociekliwymi pytaniami Wassermanna i Kempy. Jak dzisiejsze posiedzenie komisji zrelacjonowała radiowa Jedynka? Jak na peerelowskie standardy, których twardo jej redakcja się trzyma, przystało, podsumowanie obrad zrobił przedstawiciel strony rządowej („opozycja się czepia”), a przy okazji po raz kolejny ukazano Kempę jako tę, która robi obstrukcję w trakcie obrad. Klasyka, zatem. W relacjach na stronie TVN klimat ściemniania podobny – o tym, co najistotniejsze ani słowa. Przyznam szczerze, że porządnie ubawili mnie przedstawiciele koalicji, którzy nawet nie kryli, iż ostatnią rzeczą, która ich interesuje, to wyjaśnienie całej sprawy. Nawet Arłukowicz sobie odpuścił po spytaniu wprost, czy Cichocki stoi za przeciekiem. Po jakimś czasie zostali na sali tylko Wassermann, Kempa i sekretarz kolegium ds. służb, no i w charakterze czujnego moderatora dyskusji, Sekuła („czy pani pytania zmierzają do dręczenia świadka? Na razie dręczą przewodniczącego komisji”). Cichocki, nawet jak na socjologa i „młodego wilka” polskiej polityki, sprawiał wrażenie nadmiernie wyluzowanego. Momentami miał problemy nie tylko ze skoncentrowaniem się na poruszanych kwestiach i ze zrozumieniem pytań, lecz i z ułożeniem spójnej, sensownej odpowiedzi. Momentami zaś mówił rozwlekle, jakby deklamował fragmenty dobrze opanowanego tekstu. Zapalił się szczególnie, gdy relacjonował swoje oburzenie na „bezpodstawne oskarżenia” sformułowane przez Kamińskiego, kiedy ten pojawił się po przecieku w kancelarii premiera. Były jednak chwile, kiedy przybierał zasadniczą postawę i stawał się niezwykle wstrzemięźliwy, zaś jego - obecny niemal bez przerwy przez kilka godzin - uśmiech gasł, jakby śledczy wkraczali na teren otoczony zasiekami. To były chwile, gdy pytano Cichockiego o ABW. Tego tropu właśnie nie pozwolono ani Wassermannowi, ani Kempie ruszyć. Udało im się wprawdzie ustalić, że słynne kalendarium, to, jak sam Cichocki określił, „materiał”, a nie rządowy dokument, w związku z tym, materiał ten stanowi nie tylko swobodną niemalże twórczość Cichockiego (bez urzędowej parafki premiera), ale i relację niekompletną, choćby w kwestii Schetyny. Myślę, że celowo tak został ten pseudodokument sporządzony, by w każdej chwili jego autor mógł powiedzieć, że to tylko było takie niezobowiązujące sprawozdanie, a nie poważna relacja. Najważniejsza jednak kwestia, jak sądzę, dotyczy służb, z którymi – teraz już służbowo :) - związany jest i Cichocki. Wprawdzie chętnie bym poznał, jakie przeszedł w tej materii przeszkolenie, by pełnić tego rodzaju ministerialne stanowisko (chyba że pełni rolę dekoracyjną, co wcale nie jest wykluczone), sam bowiem parokrotnie dziś podkreślał, iż jest analitykiem (cokolwiek to może znaczyć) - ale nie to mnie interesuje. Małe dzieci wiedzą, że w Polsce „partię wewnętrzną” stanowią ludzie służb, przy czym sytuacja nie jest tak klarowna, jak w Orwellu, ponieważ część ludzi dawnych służb przeszła do byznesu, mediów, rozrywki, polityki etc., część „przeszła weryfikację”, a część, ta najciemniejsza, weszła do świata przestępczego. Jest więcej niż pewne, iż między tymi trzema warstwami ludzi służb panuje niepisana umowa o kooperacji. Dowodzą tego liczne afery (gdzie mieszają się przedstawiciele i establishmentu, i półświatka), dyspozycyjność ludzi wymiaru sprawiedliwości w sytuacji newralgicznych śledztw (tu przy okazji „ginięcie” materiałów dowodowych lub ważnych świadków), no i osłona medialno-rozrywkowa, jaką ludziom z cienia potrafią zapewnić spece od socjotechniki i sterowania opinią publiczną. Ta kooperacja musi się wyrażać także tym, że w kulminacyjnym momencie zaczynają cyrkulować informacje o tym, że ktoś w prześwietlaniu piekielnych kręgów posuwa się za daleko (jak choćby Sumliński czy CBA). Kamiński wspomniał wczoraj o tym, że jeden z byznesmenów był „przyjacielem wszystkich”. Otóż taką przyjaźń, która powoduje, że „otwierają się każde drzwi”, znikają jakiekolwiek przeszkody urzędnicze etc., a czegokolwiek „przyjaciel” się nie tknie, to się w złoto zamienia - zapewnić można sobie w republice bananowej tylko pod jednym warunkiem tj., że się ma wsparcie ze strony służb. Bezkarność szemranych byznesmenów nie byłaby możliwa, gdyby ktoś nie dbał jednocześnie, by im nie „przychylić nieba” i by w sprawom nadawać bieg lub „nie nadawać” - w zależności od tego, o jaki urząd i jaką procedurę by chodziło. Cichocki natomiast przyznał między wierszami, że ABW także zajmowało się tym, co się wiązało z ustawą hazardową, co możemy odczytać w ten sposób, że po prostu mogło wiedzieć z własnego rozpoznania w terenie o akcjach CBA. Sytuacja więc mogła być analogiczna jak z legendarnym „katarskim inwestorem” - w czyjś dil, osłaniany przez ludzi z cienia, wpakowała się (i to rozpracowując inną sprawę) dzicz z CBA, która dla spadkobierców sowieckiej Bezpieki i wojskówki, stanowiła (przynajmniej w okresie kaczyzmu), wroga nr 1 (oprócz komisji ds. WSI). Piszę to, ponieważ może być tak, iż przecieku mogli dokonać nie Cichocki czy Tusk, lecz „ludzie z cienia”. To by mogły być te słynne „sygnały” (oraz ta słynna „inteligencja”), które miał na myśli sekretarz kolegium ds. służb, odpowiadając na pytania, jakimż to sposobem szemrani byznesmeni się dowiedzieli o akcji CBA. Sygnały z centrali, że tak powiem.

FYM

Notatka Kapicy nie daje mi spokoju Jeśli ktoś czytał mój poprzedni wpis w jego pierwszej lub drugiej wersji, miał okazję przeczytać to, co potem usunęłam, uznając trop za błędny. Wrócę jednak do niego bo trochę mnie męczy. Chodzi o nieszczęsną notatkę Kapicy ze spotkania z Chlebowskim. Dwie rzeczy mi trochę nie pasują.
Jacek Kapica: Notatkę do kalendarium, po spotkaniu z panem premierem sporządzałem po powrocie do Ministerstwa Finansów po godz. 13. Sporządzałem ją po południu, pewnie poprawiałem wieczorem i następnego dnia rano przekazałem ją do kancelarii premiera, wiedząc, że tego dnia jestem zaangażowany w Sejmie, ponieważ jest głosowanie poprawek Senatu do ustawy o Służbie Celnej.Spotkanie z panem przewodniczącym Chlebowskim odbyło się po tym głosowaniu, po godz. 14. Na stronie sejmowej jest informacja o głosowaniach nad ustawą o Służbie Celnej w dniu 27 sierpnia. Odbyły się wieczorem, między 20:35 a 20:42. Jacek Kapica był w Sejmie także poprzedniego dnia, kiedy poprawki Senatu do ustawy o Służbie Celnej rozpatrywała komisja Chlebowskiego, a Kapica wziął udział w jej posiedzeniu. Gdyby się wtedy spotkali, godzina mogłaby się zgadzać. Ale nie zgadzałby się dzień. Na pewno jest jakieś proste wytłumaczenie, ale jak się szybko nie znajdzie, ciekawość mnie zeżre.
Jacek Kapica (notatka): W dniu dzisiejszym przed godziną 14, po rozpatrzeniu przez Sejm uwag Senatu do projektu ustawy o Służbie Celnej, zaprosił mnie do swojego gabinetu przewodniczący Zbigniew Chlebowski...
Jacek Kapica (zeznania): Wracając do ministerstwa, udałem się do ministra Rostowskiego, złożyłem tą informację o tym spotkaniu, jednocześnie mówiąc mu, że sporządzę notatkę i przekażę mu. W związku z tym sporządziłem tą notatkę i w kopercie przekazałem panu ministrowi Rostowskiemu. Jeśli wierzyć zrzutowi z ekranu komputera Jacka Kapicy, notatkę zaczął pisać już o 14:13, a to znaczy, że między "przed godziną 14" a godziną 14:13, w nie więcej niż trzy kwadranse, zdążył:
- wymienić z Chlebowskim kurtuazyjne uwagi na temat ustawy o Służbie Celnej,
- wysłuchać tłumaczeń Chlebowskiego  z jego zainteresowania ustawą hazardową
- wdać się z nim w dyskusję, opowiadając o swoich wrażeniach z ich spotkań,
- porozmawiać z nim o perspektywie zmian ustawy o podatku akcyzowym,
- dojechać do ministerstwa,
- znaleźć Rostowskiego, który najwyraźniej nie był zajęty i mógł go od razu przyjąć,
- zrelacjonować Rostowskiemu rozmowę z Chlebowskim,
- wrócić do siebie i zabrać się do pisania notatki.
Imponujące tempo. Spotkanie z Chlebowskim musiało być dla Kapicy dużym przeżyciem, skoro niezwłocznie udał się do swojego szefa poinformować go o nim, a po powrocie do siebie notatka z niego była pierwszą rzeczą za jaką się zabrał, choć tego samego dnia odbywało się posiedzenie kierownictwa ministerstwa, na którym - jak rozumiem - był obecny. Tym bardziej dziwne, że notatkę, którą 27 sierpnia potraktował tak priorytetowo, uznał potem za nieciekawą dla komisji śledczej. I jeszcze dziwniejsze, że premier nie dostał tej notatki, choć Kapica Rostowskiego prosił o przekazanie mu, a Rostowski podczas spotkania z premierem miał ją przy sobie. Notatka Kapicy okaże się pewnie nieistotnym wątkiem ale coś mi tu nie pasuje, począwszy od tego, że pytany o spotkanie z Chlebowskim Kapica od razu wyjął i odczytał notatkę z niego, zamiast w naturalny sposób najpierw próbować zrelacjonować je z pamięci. Wassermann twierdzi, że druga notatka (ta niedawno ujawniona) jakby "czyści" Chlebowskiego. Nie mam na ten temat zdania, bo za dużo tu niuansów, ale daty i kolejność wytworzenia tych notatek powinny zostać jednoznacznie ustalone. Kataryna

Tajemnica znikniętych GPS-ów Piotr Stasiński: Jak łatwo się domyślić, jeżeli ktoś czytuje "Gazetę Wyborczą" to wie, że my nie jesteśmy drukarką CBA i nie będziemy stamtąd pobierać materiałów. Bo żeby je dostać, to muszą być one wręczone. Gazeta Wyborcza: Przed odwołaniem z szefa CBA Mariusza Kamińskiego skasowana została baza danych GPS rejestrującą poruszanie się floty aut Biura - dowiedziała się "Gazeta". Czy celowo, by utrudnić śledztwo o przeciek z CBA stenogramów w sprawie hazardowej? (...) Najpierw CBA przez swojego rzecznika Jacka Dobrzyńskiego informowało: - Badamy, czy utrata danych wynikała z bałaganu, czy z ignorancji. Ale w środę rzecznik potwierdził nam fakt skasowania nośników, na których je zapisano. I dodał: - W związku z utratą pewnych danych prowadzone jest postępowanie dyscyplinarne wobec byłego zastępcy szefa CBA Macieja Wąsika. Rejestratory GPS zainstalowane zostały we flocie samochodowej CBA późną wiosną 2008 r. Według naszych informacji zniknęła cała elektroniczna baza. Mogła zostać celowo skasowana. Czy dlatego, że na podstawie danych z GPS zestawionych z informacją o użytkownikach aut można byłoby odwzorować, kto, kiedy z szefostwa CBA przyjechał np. na Nowogrodzką, do centrali PiS? Co ważne, ta baza mogła także pomóc w wyjaśnieniu śledztwa dotyczącego przecieku z CBA do "Rzeczpospolitej" w związku z aferą hazardową. (...) Gdyby w analizie kryminalnej porównać ruch pewnych aut CBA, dane z billingów i ze stacji bazowych telefonii komórkowej można by dojść do ciekawych wniosków.
Ze wszystkich bardzo ciekawych rzeczy, które wczoraj i dzisiaj padły przed komisją śledczą, chciałabym zwrócić uwagę na wątek nie mający żadnego znaczenia dla afery hazardowej, ale bardzo  pomocny w ocenie wiarygodności kluczowych postaci, oraz tych, za pośrednictwem których aferę poznajemy. Poruszony w obszernie zacytowanym artykule Gazety Wyborczej wątek rzekomo wykasowanych danych GPS, na podstawie których można byłoby ustalić ile razy (dziennie, rzecz jasna), samochody CBA  kursowały między siedzibą PiSu a redakcją Rzepy, były wczoraj także przedmiotem pytań któregoś z platformianych śledczych. Kamiński odpowiadał obszernie i konkretnie, więc jego zeznania będzie bardzo łatwo zweryfikować, i sprawdzić czy pod przysięgą skłamał Kamiński, czy też nowe kierownictwo CBA wykorzystuje dziennikarza do nagłaśniania insynuacji pod adresem poprzednika. A to z kolei dużo nam powie o misji i standardach nowego kierownictwa CBA. Co więc zeznał Kamiński pytany o rzekomo skasowane dane GPS? Według niego, operator systemu GPS zgłaszał, że zawieszanie się systemu może być spowodowane zbyt dużą ilością danych, w związku z tym postanowiono co jakiś czas kasować dane archiwalne, jako niepotrzebne (system został zainstalowany nie do śledzenia tras funkcjonariuszy, ale na wypadek kradzieży po tym jak ukradziono im dwa auta). Od jakiegoś czasu stare dane są więc regularnie kasowane, ale akurat te z lipca, sierpnia i września, czyli z czasów afery hazardowej skasowane nie zostały i nadal są w CBA. Tak wczoraj zeznał Kamiński. I jest to bardzo łatwe do sprawdzenia, co niewątpliwie dziennikarze Gazety już robią, nie wierzę, że pozwolą sobie na taką plamę na dziennikarskim honorze. Jeśli bowiem okaże się, że za pomocą Gazety można czytelnikowi wcisnąć wszystko, to kto tu jest drukarką CBA? Albo Kamiński minął się z prawdą, albo obecne szefostwo CBA rękami dziennikarza Gazety próbuje go niszczyć kłamstwami. Nie jest to być może najważniejszy wątek w aferze hazardowej, ale osobiście chciałabym wiedzieć na co stać najważniejszych aktorów tego żałosnego spektaklu. Wyjaśnienie "afery zniszczonych GPSów" pozwoli ocenić apolityczność i uczciwość Wojtunika, oraz bezstronność i warsztat dziennikarza. Obawiam się jednak, że po wczorajszym przesłuchaniu temat już nigdy nie wróci, tak jak nie wróciły inne wrzucane do mediów afery Kamińskiego. Swoją funkcję spełnił, można szukać kolejnej sensacji. Przydałoby się coś naprawdę mocnego, bo wczorajsze zeznania Kamińskiego, a zwłaszcza dzisiejsze Cichockiego, trudno będzie przykryć byle czym. Ale o samych przesłuchaniach innym razem, nie ma jeszcze stenogramów, a śledziłam wybiórczo i nie chcę polegać tylko na pamięci. A naprawdę się działo. Kataryna

Dwa przesłuchania Oto krótkie podsumowanie najważniejszych moich zdaniem kwestii z ostatnich dwóch przesłuchań przed komisją hazardową. Jednocześnie zapraszam do dodawania swoich uwag i spostrzeżeń. Mariusz Kamiński.Jego zeznania były spójne, ale w części potwierdzały niestety opinię o byłym szefie CBA jako osobie wprawdzie uczciwej i prawej, jednak nie do końca panującej nad skomplikowaną materią prawną i organizacyjną instytucji, którą kierował. Dowodzi tego zwłaszcza wpadka ze stenogramem podsłuchu rozmowy Zbycha z Rychem, w której chodziło tak naprawdę o koncesję na kasyno, a Kamiński przedstawił ją jako rozmowę o ustawie hazardowej. Podobnie było ze sprawą, do której przyczepili się śledczy z PO, czyli kwestią obecności lub nieobecności dopłat w oficjalnej wersji projektu. Faktem jest, że dopłaty z niego nigdy formalnie nie zniknęły, choć istotnie, Kamiński miał prawo sądzić, że to się już stało. Powinien jednak to dokładnie sprawdzić, a trudne to nie było. Przy wadze afery są to jedynie drobne zastrzeżenia, które nie zmieniają niczego w meritum, ale w sprawie tak gardłowej Platforma będzie je wałkować do końca. Warto jednak mieć świadomość, o co chodzi, kiedy słucha się wypowiedzi posłów PO, którzy stwierdzają, że Kamiński „oszukał premiera”. CBA miało nie tylko zwalczać już istniejące przestępstwa, ale też zapobiegać. Z tego punktu widzenia akcja Kamińskiego była jak najbardziej uzasadniona. Platforma uczepiła się również słów: „to miało być testem na przywództwo premiera Tuska”. Dla każdego w miarę rozgarniętego człowieka było, jak sądzę, jasne, że nie było to wytłumaczenie zamiarów, z jakimi przychodził Kamiński do Tuska 14 sierpnia 2009 r. Nie było decyzji: „A teraz przetestujemy przywództwo Donalda”. Była to po prostu nieco zbyt górnolotna i patetyczna (Kamiński ma do tego skłonność) deklaracja i refleksja byłego szefa CBA już grubo po fakcie. Bo w istocie, cała sprawa była testem na przywództwo Tuska i dziś można powiedzieć, że premier ten test oblał.

Jacek Cichocki.Tu sprawa jest tak naprawdę o wiele ciekawsza niż w przypadku Kamińskiego. Można było bowiem dobrze przewidzieć, co powie były zwierzchnik CBA. Owszem, niektóre sprawy uległy uszczegółowieniu i zostały ostatecznie potwierdzone, ale też nie było w tym zeznaniu wielkich rewelacji. W przypadku Cichockiego być może też o rewelacjach mówić nie można, ale na pewno o interesujących szczegółach, a przede wszystkim o tonie wypowiedzi. Jacka Cichockiego, jeszcze jako szefa Ośrodka Studiów Wschodnich, ceniłem. Także przed komisją było widać, że nie jest to typ politycznego fightera. To człowiek niezwykle uprzejmy i kulturalny, sądzę też, że raczej uczciwy, który – jeśli mogę mówić o swoim osobistym wrażeniu – znalazł się w dość niekomfortowej dla siebie sytuacji. Proszę zwrócić uwagę, że w niektórych miejscach, tam, gdzie jednoznaczną odpowiedzią mógł wspomóc wersję Platformy, Cichocki mówił asekuracyjnie: nie jestem całkowicie pewien, nie przypominam sobie dokładnie, nie mogę powiedzieć na pewno. Najważniejsze jest jednak to, że Cichocki nie wziął udziału w linczu na Kamińskim, a zatem nie podważył fundamentalnie jego wersji (wbrew temu, co pisała na swoich stronach „GW”). Pierwsza różnica, dokładnie eksplorowana przez śledczych PO, dotyczyła słów, które miały paść na spotkaniu 14 sierpnia. (Brak obowiązkowego rejestrowania spotkań premiera mści się właśnie w takich sytuacjach.) Owszem, Cichocki zaprzeczył, aby Kamiński powiedział, że w sprawie ma zastosowanie kodeks karny, a tak swoje słowa zapamiętał były szef CBA. Cichocki stwierdził natomiast, że Kamiński oznajmił, iż kk może mieć w przyszłości zastosowanie, bo sprawa będzie przecież dalej badana. Nie sądzę, żeby któryś z panów kłamał. Prawdopodobnie mamy do czynienia z klasycznym przypadkiem wieloznaczności w wypowiedziach, które po pewnym czasie, także wobec następujących potem wydarzeń, zmieniają się w całkiem odmiennie zapamiętane wersje. Wystarczy sobie wyobrazić, że Kamiński powiedział coś w rodzaju: „Sprawa może się dalej rozwijać, panie premierze, i kodeks karny będzie mieć zastosowanie”. Takie słowa dla Kamińskiego mogły oznaczać, że rozwój sprawy i zastosowanie kk to dwie oddzielne rzeczy, dla Cichockiego – że łączne, a druga ma wynikać z pierwszej (o interpretacji Tuska nie wspominam, bo jego wiedza o sprawie już w tamtym momencie mogła być znacznie większa niż przypuszczali Kamiński i Cichocki). Faktem jest, że na podstawie przedstawionych przez CBA dokumentów prokuratura wszczęła w sprawie postępowanie, co podkreślał w swoich zeznaniach Kamiński. Jednak w innej drażliwej sprawie Cichocki przyjął stanowisko nawet korzystniejsze dla Kamińskiego, niż wynikało z zeznań samego Kamińskiego. Powiedział mianowicie, że nie przypomina sobie, aby Kamiński w którymkolwiek momencie stanowczo stwierdził, iż dopłaty z projektu ustawy ostatecznie zniknęły. Warto też odnotować ostrożną, ale jednak korzystną dla Kamińskiego wypowiedź Cichockiego: „14 sierpnia nie miałem wrażenia, że Mariusz Kamiński chce oszukać premiera”. Jest wreszcie bardzo istotna sprawa obecności Grzegorza Schetyny na spotkaniu premiera z Mirosławem Drzewieckim 19 sierpnia. Obecność Schetyny na tym spotkaniu nie została przez Cichockiego odnotowana w jego kalendarium. Z zeznań wynika, że nie ma w tym winy Cichockiego, który opierał się po prostu na informacjach od samego premiera, a ten nie był uprzejmy poinformować Cichockiego, że na spotkaniu obecny był również Schetyna. Próby dialektycznego wykazania przez Cichockiego, dociskanego przez Wassermanna, że w związku z tym kalendarium nie przedstawiało fałszywych informacji, budziły raczej współczucie. Kolejny stosunkowo ważny wątek to kontakt Cichockiego z prokuratorem krajowym Edwardem Zalewskim, od którego Cichocki miał się na polecenie premiera dowiedzieć, jakie zarzuty zostają postawione Mariuszowi Kamińskiemu. Wątpliwości posłów PiS wzbudziły tutaj kompetencje Cichockiego, co ten wyjaśniał oraz tłumaczył, że bezpośrednio do Zalewskiego skierował go ówczesny prokurator generalny Andrzej Czuma. Znów trudno się tu dopatrzyć jakiegoś przewinienia po stronie Cichockiego. Nie ma wątpliwości, że inicjatywę miał tu całkowicie premier, nie wygląda na to, aby Cichocki brał udział w wywieraniu jakichś nacisków, skoro jego kontakt z Zalewskim miał miejsce już po postawieniu zarzutów. Zwróciłem natomiast uwagę na pewien detal, o który posłowie nie dopytywali. Otóż mówiąc o zarzutach dla Kamińskiego, Cichocki używał pierwszej osoby liczby mnogiej: „kiedy dowiedzieliśmy się o zarzutach”. Należałoby spytać, dlaczego tak stawia sprawę i czy jest możliwe, żeby premier o sprawie postawienia zarzutów oraz ich przygotowywaniu wiedział wcześniej niż 14 września, kiedy według kalendarium Cichockiego ta informacja formalnie dotarła do Kancelarii Premiera. Wreszcie Cichocki twierdzi, że materiały, jakie przedstawił premierowi Kamiński, były słabo zrobione. Tu gotów jestem dać mu wiarę. Zawodowy analityk, jakim jest Cichocki, ma prawo tak uważać. Po raz kolejny pojawia się kwestia profesjonalnego przygotowania byłego szefa CBA wobec dobrej woli i osobistej uczciwości. Dla sprawy ta akurat kwestia nie ma jednak większego znaczenia. I jeszcze wątek, który mnie szczególnie interesował. Bartosz Arłukowicz jako jedyny wypytywał Cichockiego, czy ten w sierpniu wiedział, że wiceminister Kapica prowadzi prace nad założeniami do całkiem świeżej nowelizacji ustawy hazardowej. Odpowiedź Cichockiego była jasna: nie wiedział. Dlatego też nie ma tego w jego kalendarium. Niestety, umknął mi prawdopodobnie moment, w którym być może ktoś z posłów zapytał Cichockiego, dlaczego tak stanowczo wpisał do niego, że Kapica to polecenie otrzymał dopiero 26 sierpnia „po spotkaniu” u premiera. Jeśli ktoś oglądał całość i padło takie pytanie, będę wdzięczny za uzupełnienie.

Praca komisji.Podczas wczorajszego przesłuchania Mirosław Sekuła pokazał się od jak najgorszej strony. Myślę, że nawet ci, którzy krytykowali postawę Czumy jako szefa komisji naciskowej, uznaliby go w porównaniu z Sekułą za wzór obiektywizmu. Ja podziwiałem spokój i opanowanie posłów Wassermanna i Kempy, którym Sekuła przerywał średnio co 40 sekund, kwestionując połowę pytań, przywołując co chwila do porządku i zgłaszając najrozmaitsze, często bezzasadne uwagi. Gdy Neumann i Urbaniak urządzali z przesłuchania polityczną masówkę, Sekuła oczywiście milczał. Moje ucho, wyczulone na językowe błędy, było co chwila torturowane jego łamaną polszczyzną i drewnianym tembrem głosu, gdy pytania zadawali posłowie PiS. (Choć akurat „ja rozumie” słychać było i od posła Wassermanna.) Sekuła – co nie jest żadną tajemnicą – siedzi u pańskiej klamki, ponieważ pragnie zostać prezydentem Gliwic. Nie wiem, czy to mu się opłaca. Nie potrafi grać na rzecz swojej partii w subtelny sposób, nie ma uroku, który złagodziłby wrażenie, że jest po prostu karnym, tępym hajdukiem Schetyny. Jeśli można było mieć wcześniej do Sekuły jakiś szacunek, to wobec jego sposobu działania w komisji już dawno wyparował. Jedyne słowo, jakie przychodzi mi do głowy, gdy zastanawiam się, jak opisać jego poczynania, to – przepraszam, wiem, że to ostre określenie – skundlenie. Inny ciekawy przypadek to poseł Urbaniak. Niewątpliwie inteligentniejszy od Sekuły, przyjął na siebie bez mrugnięcia okiem niewdzięczną rolę cepowego. Jego chwyty są, jak przypuszczam, skierowane do najbardziej tępej i najmniej samodzielnie myślącej części elektoratu PO. Co skłoniło absolwenta filozofii na KUL, żeby robić z siebie idiotę – nie wiem. Na pewno jest jakaś konkretna odpowiedź, ale ja jej nie znam. Zbigniew Wassermann i Beata Kempa prą siłą rzeczy w dobrym kierunku, chociaż też zdarza im się popłynąć – zwłaszcza temu pierwszemu – i zadawać pytania albo wygłaszać przydługie deklaracje, skierowane zdecydowanie bardziej do publiczności niż do świadków. Na tym tle wyróżnia się konkretny i rzeczowy Bartosz Arłukowicz z Lewicy. Już dawno nikt z polityków tej formacji nie zrobił tak wiele dobrego dla jej wizerunku. Słuchając Arłukowicza, chwilami żałuję, że jest związany akurat z tą opcją.

CBA.To nie ma już bezpośredniego związku z przesłuchaniami, jednak dotarło do mnie, że wydarzenia potwierdziły moje uwagi i obawy, jakie zgłaszałem jeszcze w czasie rządów PiS i za które byłem tu odsądzany od czci i wiary. Ostrzegałem mianowicie, że budowanie zmian w państwie jedynie poprzez umieszczanie w różnych miejscach zaufanych ludzi, a nie poprzez instytucje i procedury, sprawi, że zmiany nie będą trwałe, a „odzyskane” wtedy przez PiS struktury, zostaną następnie „odzyskane” przez drugą stronę i będą przez nią swobodnie używane. I oto mamy przykład: wejście „odzyskanego” przez PO CBA do domu Piskorskiego. Powtarzam zatem i tu zdania nie zmieniłem: uprawiana przez PiS polityka zmieniania państwa niemal wyłącznie poprzez personalia była błędna i szkodliwa. Starczyło, aby na czele CBA stanął pan Wojtunik, a cała robota na nic. Warzycha

Zapytać generała Ponieważ Ali Agca, który właśnie opuścił tureckie więzienie, zapowiadał ujawnienie szczegółów zamachu na Jana Pawła II, media skwapliwie odnotowują każde jego słowo. Nawet prowadzący śledztwo w sprawie zamachu na Jana Pawła II katowicki oddział IPN zamierza go przesłuchać. Jednak przezorny Agca po staremu skrupulatnie przestrzega omerty, bo opuściwszy więzienie, gdzie był względnie bezpieczny, musi schronić się za maską szaleńca. Toteż zapowiada rychły koniec świata i wygłasza komunikaty, że jest „Chrystusem Wszechczasów”. W tej sytuacji oczekiwanie, że Agca ujawni coś nowego w sprawie zamachu całkowicie mija się z celem. Już prędzej należałoby pytać o takie szczegóły generała Wojciecha Jaruzelskiego i generała Czesława Kiszczaka. Nie można przecież wykluczyć, że zamach na Jana Pawła II mógł zostać zorganizowany na ich suwerenną prośbę – bo nie ma przecież takiej rzeczy, której generał Jaruzelski nie uczyniłby dla swego ukochanego socjalizmu realnego, a podówczas jednym z największych, a może nawet największym zagrożeniem dla realnego socjalizmu w Polsce był właśnie Jan Paweł II. Jestem pewien, że takiej prośbie naszych „ludzi honoru” prawdziwy Leonid Breżniew nie tylko by nie odmówił, ale jeszcze nagrodził za inicjatywę Orderem Lenina. Więc jeśli IPN się nie zdecyduje, to może chociaż redaktor Tomasz Lis przy najbliższej okazji zapytałby generała Jaruzelskiego o te szczegóły? SM

21 stycznia 2010 Krosty na języku, gdy będzie nas zadłużał... powinny się pojawiać każdorazowo na językach tych , którzy nas zadłużają  w nieskończoność, nasze dzieci i nasze wnuki. I szykował  nam tym samym  niewolę lichwiarską, której kajdan nie będziemy mogli zrzucić nigdy. I nie może być tak, że jedynym ograniczeniem   jego poczynań w przyszłości są ograniczenia dnia dzisiejszego- jak mawiał- o ile pamiętam- Franklin Delano  Roosevelt, znany interwencjonista, socjalista i inny taki. I ONI wszyscy myślą, że korzyścią wynikając ze słabej pamięci jest to, że kilka razy można  martwić się tą samą rzeczą po raz pierwszy. Za każdym razem zapominając i doświadczając tego samego po zapomnieniu.. Właśnie Ministerstwo Finansów pod światłym kierownictwem pana Jacka Vincenta Rostowskiego, desygnowanego na to stanowisko przez  światłą i obywatelską Platformę Obywatelską, korzystając z huraganu zamieszania wokół” afery hazardowej”, które to zamieszanie  sfingowała Platforma Obywatelska- wpadło na genialny w swej prostocie pomysł ratowania samopoczucia i kieszeni tubylczej biurokracji, która zamarzyła sobie jeszcze pohulać na nasz rachunek, przed zupełnym zatonięciem statku o nazwie ”Polska. Nie dość, że długi zewsząd wyłażą, niczym przysłowiowa słoma z buta- to jeszcze pan Vincent wpadł na pomysł wyemitowania 15 letnich obligacji o wartości 3 miliardów euro( około 12 miliardów złotych!)  na rynek europesjki.(!!!!).

Co to za minister , który tylko myśli jak nas zadłużyć, choć dług na każdego z ans to około 20 000 złotych wliczając w to ministerialne przedsięwzięcie- dzieciaki. No i tych, którzy jeszcze się nie narodzili. „Rząd jednak chce wykorzystać koniunkturę i zapowiada kolejne emisje papierów dłużnych”(!!!)- jak napisała prasa. Jaką koniunkturę? Koniunkturę to tworzy rząd, jeśli chodzi o wieczną koniunkturę  zadłużania nas. Nasz dług tzw. publiczny  powiększy się o kolejne 12 miliardów złotych plus zapłacone odsetki dla tych, którzy obligacje wykupią. Oczywiście za całość operacji dalszego zadłużania zapłacimy my, coraz biedniejsi, ale decyzję o zadłużaniu podejmuje pan Vincent, wielki finansista międzynarodowy, a  takich- moim zdaniem- nie potrzebujemy. Potrzebujemy takich, którzy będą działali w interesie naszym, w interesie Polski i w interesie zdrowego rozsądku. W tym celu  należałoby natychmiast obniżać koszty funkcjonowania państwa socjalistycznego. To byłby nasz interes.. A tak jest interes tych, którzy zarządzają instytucjami międzynarodowymi i żyją z pożyczania pieniędzy. Także  zakupując obligacje państwowe gwarantowane przez nasze państwo, czyli mówiąc wprost- bezpośrednio przez nas, którzy również zapłacą odsetki od obligacji. Rozmawiają dwaj studenci przed egzaminem: - Co czytasz? - Mechanikę kwantową. - A dlaczego trzymasz książkę do góry nogami? - A co za różnica? I tak nic rozumiem! Ten przynajmniej się przyznał, ale inni- ani myślą! Tak jak myśli pani posłanka Beata Kempa z Prawa i Sprawiedliwości, która postuluje by partie dostawały zwiększone dotacje za skuteczne wprowadzenie do parlamentu demokratycznego określonej liczby kobiet(????). Znowu jakieś jaja się szykują, bo równie dobrze można płacić z budżetu zadłużonego państwa socjalistycznego i jego niewolników zwanych oględnie” obywatelami”, za wprowadzenie określonej liczby mężczyzn, niepełnosprawnych, blondynów, rudych czy chorych na AIDS. Pani Beata nie jest zwolenniczką parytetów jako obowiązkowego umieszczania kobiet na listach wyborczych, ale taką zachętę z  zadłużonego budżetu państwa chętnie wesprze. Nie kijem go- to pałą! Dotacje dla demokratycznych partii politycznych i ich  aparatów powinno się jak najszybciej zlikwidować jako niemoralne, tak jak każde inne dotacje państwowe, a nie wymyślać sposoby, jak medialnie ominąć idiotyczne poparcie dla parytetów, wprowadzając tylnymi drzwiami obłudy- ten sam pomysł. Nawet w formie bardziej wyrafinowanej. Można przy okazji zlikwidować stereotypy  krążące o blondynkach w postaci dowcipów o nich, napełniając Sejm blondynkami opowiadającym dowcipy o… blondynkach. Na przykład  gdy  blondynka wjechała w ulicę jednokierunkową i jadąc po prąd zatrzymał ją policjant: - Gdzie pani jedzie! Nie widzi pani, że jest to ulica jednokierunkowa? - Jadę na przyjęcie, ale nie  przypuszczałam, że już wszyscy wracają.. I całe posiedzenie mogłoby upłynąć w atmosferze radości i dobrego samopoczucia, nie byłoby  tych stert ustaw, które demokracja  koci siłą swoich demokratycznych możliwości.. Bo demokracja ma możliwości nieograniczone  uchwalania w  sposób nieograniczony wszystkiego głupiego czego chce, tym bardziej, że nie obowiązuje ją prawo naturalne. Nie ma żadnych zworników, oprócz czasu, który w sposób oczywisty przeszkadza w koceniu. Gdyby doba w demokracji miała 48 godzin- ustaw byłoby o te czterdzieści  osiem godzin więcej.

No właśnie! Demokraci! Dlaczego doba w demokracji ma tylko 24 godziny? Natychmiast przystąpić do pracy nad demokratyczną  ustawą, zostawić na razie na boku spektakl pt”  Jak prowadzić hazard medialny w Komisji Hazardowej”, przestać reklamować  kawiarnię” Pędzący królik”- a zająć się przedłużeniem długości doby. No właśnie.. Czyją  żoną , spośród członków komisji sejmowej, jest właścicielka kawiarni” Pędzący królik”(???) Tym bardziej, że nie chodzi o złapanie króliczka- tylko gonienie go.. Najlepiej do końca świata, pardon- demokratycznej  kadencji i o jeden dzień dłużej.. Ryszard Sobiesiak, Marcin Rosół, Magda Sobiesiak i znowu Ryszard Sobiesiak.. I przewodniczący Mirosław Sekuła z Platformy Obywatelskiej, ale to nie jest ten co strzelił  sobie trzy razy w brzuch, doczołgując się do drzwi po to tylko, żeby sobie strzelić w brzuch jeszcze raz.. To ten , który podczas wywiadu telewizyjnego, na pytanie  dziennikarza o walizkę z pieniędzmi w jego gabinecie, którą to walizkę przyniósł jakiś niezidentyfikowany przez pana Sekułę  osobnik i chciał ją dać panu Sekule, a ten jej nie  przyjął i nie zgłosił tego faktu na policję, i dlaczego nie zgłosił odparł , że „ nie chciał zawracać głowy władzy publicznej”(???). Prawda,  że genialne? Nich nikt z nas już nigdy nie zawraca głowy władzy publicznej, niech władza publiczna  żyje własnym życiem, a policja bierze pieniądze już zupełnie za darmo. Niech się tylko wozi radiowozami i poluje na kierowców. Wiem, że wizja doczołgowywanie się do drzwi z pięcioma kulami w brzuchu, które człowiek sam sobie umieścił- nie jest   nęcąca. Ale cóż? Takie jest życie w demokratycznym państwie prawa urzeczywistniającym zasady społecznej, pomorocznej i innej sprawiedliwości.. I nie wszyscy są ludźmi, którzy się kulom nie kłaniają, tak jak ś.p. pamięci generał Świerczewski.. Też go zastrzelili swoi! Mam nadzieję, ze doczołgowywanie się do drzwi z kilkoma kulami w brzuchu, nie odbywa się według listy po tym samym nazwisku. Zresztą bezpieczniejsze są samobójstwa bez kul.. Wystarczy postraszyć delikwenta, że wymorduje się mu rodzinę do trzeciego pokolenia  wstecz.. Jakie ma samobójca wyjście.? W takich okolicznościach przyrody, demokratycznego państwa prawa, wyjścia awaryjnego nie ma.. Musi się zostać samobójcą. Ale oprócz krost na języku wskazane też byłoby, żeby kłamiącemu delikwentowi podczas mataczenia wydłużał się nos.  Tak jak u Pinokia! Ile mielibyśmy radochy z demokratycznych polityków, gdyby te nosy , przy każdej mówiącej okazji im się wydłużały? A ile śmiechu byłoby podczas teatru komisji śledczych? Pobankrutowałyby wszystkie rozrywkowe teatry w okolicy.. A może na razie wystarczą zwykłe wykrywacze kłamstw? WJR

Brat ministra załatwi wszystko Brat ministra sportu Mirosława Drzewieckiego skazany za trzy oszustwa, podrobienie dokumentu i podejrzany o przywłaszczenie maszyn z leasingu proponował austriackiej firmie załatwienie rządowych kontraktów. Jak zaczęły się kontakty Dariusza Drzewieckiego z Alpine Bau? Ustaliliśmy, że pod koniec marca albo na początku kwietnia 2009 r. do szefostwa austriackiej firmy Alpine Bau zgłosiło się dwóch pośredników. Nie udało nam się ustalić ich nazwisk. Wiemy, że obaj byli Austriakami. Nasi rozmówcy opisują ich jako „ludzi z kontaktami”. Pośrednicy przedstawili propozycję: pomoc w interesach w Polsce. Pomagać ma brat urzędującego ministra sportu.

Obroty na miliard euro Alpine Bau ma w Polsce sporo pieniędzy do zarobienia – i je zarabia. Jej roczne obroty w Polsce to około miliarda euro. Wiosną 2009 r. już buduje autostradę A1 (kontrakt wygrała w 2007 r.), startuje do konkursu na budowę Stadionu Narodowego, stadionu na Euro 2012 w Gdańsku, stadionów piłkarskich w Poznaniu i Krakowie. W ostatnim czasie było o niej głośno, gdy 15 grudnia 2009 r. Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad zerwała z Alpine umowę na budowę autostrady A1. Firma miała wybudować odcinek autostrady do granicy z Czechami w Gorzyczkach, ale według GDDKiA miała zbyt duże opóźnienia i wykonała zaledwie połowę prac.

Brat ministra z Łodzi Austriaccy pośrednicy, którzy rozmawiają z Alpine, już na początku poinformowali, że działają na zlecenie brata ministra z Łodzi. Co tajemniczy biznesmen proponuje budowlanej firmie? Pomoc w prowadzeniu projektów. I spotkanie. Alpine się zgadza. Dlaczego? Uwe Meyer, jeden z menedżerów Alpine: – Takich ludzi przychodzi do nas mnóstwo. I zwyczajowo się z nimi spotykamy, bo mogą mieć ciekawe propozycje. 8 kwietnia w słynnym łódzkim Grand Hotelu na ulicy Piotrkowskiej spotyka się sześciu mężczyzn. Alpine reprezentują Uwe Meyer, główny koordynator budowy A1, i Peter Russegger, szef czeskiej odnogi firmy. Po drugiej stronie stolika siadają człowiek przedstawiony jako Dariusz Drzewiecki, brat ministra, i jego dobrze mówiący po niemiecku wspólnik (nie wiemy, kim jest i jak się nazywa). Oprócz nich – dwaj austriaccy pośrednicy. Spotkanie w Grand Hotelu trwa krótko. Biznesmeni z Łodzi nie chcą tu rozmawiać. Proponują restaurację vis a vis, do której wystarczy przejść przez ulicę – z tradycyjnym polskim jedzeniem. Kilka lat temu w tym miejscu lokal pod nazwą Restauracja Wiedeńska prowadziła żona ministra sportu Mirosława Drzewieckiego. Wtedy Dariusz Drzewiecki – jak twierdzą jego znajomi – bywał tu kilkanaście razy dziennie. Dziś lokal należy do jednego z byłych wspólników Mirosława Drzewieckiego.

Wyrok za oszustwa Rozmowa (częściowo po polsku, częściowo po niemiecku) jest rzeczowa. Dariusz Drzewiecki nie wspomina, że jeszcze pół roku wcześniej ukrywał się przed wierzycielami, a w lutym 2009 r. został skazany na półtora roku w zawieszeniu za cztery przestępstwa (trzy oszustwa i jedno podrobienie dokumentu). W kwietniu 2009 r. miał też status podejrzanego o przywłaszczenie maszyn, które wziął w leasing dla swojej restauracji. Kilka lat wcześniej nazwisko Dariusza Drzewieckiego pojawiło się w zeznaniach świadków w sprawie tzw. łódzkiej ośmiornicy. Pod koniec lat 90. miał załatwiać pożyczki od bossów gangu.

Budowa orlików Drzewiecki powołuje się na swoje wpływy w urzędach. Obiecuje załatwić kontrakty na budowę orlików, stadionów (nadzoruje je jego brat) i autostrady A2. Warunek: Alpine zawiąże z nim spółkę. Firma nie chce współpracy z bratem ministra. Do powstania spółki ostatecznie nie dochodzi. Alpine Bau (jej odnoga niezwiązana z budową dróg) miesiąc po spotkaniu w Łodzi wygrywa kontrakt na budowę Stadionu Narodowego za 1,2 mld zł. Przez kilka tygodni próbowaliśmy znaleźć w Łodzi Dariusza Drzewieckiego. Zapadł się pod ziemię. Komórka, której używał rok temu, jest wyłączona. Jego byli adwokaci nie wiedzą, gdzie go szukać. Pod adresem, pod którym jest zameldowany na ulicy Jaracza w Łodzi, od dawna nikt nie bywa. Jego przyjaciel, łódzki restaurator Azade Hamad, jeszcze rok temu spędzał z nim sylwestra. Dziś mówi: – Od pół roku nie wiem, gdzie jest Darek. Mirosław Drzewiecki, były minister sportu, nie odbiera telefonów od dziennikarzy. W tej sprawie więcej jest pytań niż odpowiedzi: kim byli austriaccy pośrednicy? Kim był wspólnik Drzewieckiego? Dlaczego Austriacy podjęli się rozmów z nieznanymi w branży biznesmenami? Dlaczego nie zawiadomili o niedwuznacznej propozycji prokuratury, policji czy CBA? Skąd mieli pewność, że rozmawiali z bratem ministra sportu? Czy Dariusz Drzewiecki namówił w końcu kogoś na spółkę joint venture? Dwa tygodnie temu Uwe Meyer z Alpine Bau zgodził się na spotkanie z reporterem DGP. Nie odpowiedział na większość pytań. Potwierdził jednak dokładnie taki przebieg wypadków, jaki odtworzyliśmy. Potwierdził też, że zarząd Alpine Bau dysponuje służbową notatką sporządzoną po spotkaniu z Dariuszem Drzewieckim.

Alpine kontra GDDKiA Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad zerwała umowę z firmą Alpine Bau 15 grudnia 2009 r. Alpina budowała 18-kilometrowy odcinek autostrady A1 do granic z Czechami. GDDKiA zarzuca Austriakom gigantyczne opóźnienia – prace powinny być zaawansowane w 85 proc. (oceniono je na zaledwie 50 proc.). Kontrole stwierdziły, że na placu budowy pracowało zbyt mało ludzi, brakowało sprzętu, a robotnicy nie mieli uprawnień do obsługi maszyn. Alpine odrzuca zarzuty. Według niej doszło do opóźnień, bo z placu trzeba było usunąć kilkaset niewybuchów, a GDDKiA tak przygotowała projekt jednego z mostów, że zbudowanie go groziło katastrofą. Wyrzucenie wykonawcy z budowy autostrady to wypadek bez precedensu. Sąd Okręgowy w Warszawie kilka dni temu pozwolił Alpine zostać na placu budowy o miesiąc dłużej, niż chciała tego GDDKiA. Alpine wciąż prowadzi rozmowy o powrocie na A1, ale już oficjalnie zapowiada złożenie pozwu przeciwko Generalnej Dyrekcji. Będzie się domagała odszkodowania za bezzasadne zerwanie umowy. Wartość kontraktu opiewała na 273 mln euro. GDDKiA zapowiada z kolei, że Alpine Bau może być obciążone karą umowną w wysokości 15 proc. wartości kontraktu. Wojciech Cieśla

ZNISZCZYĆ NIEWYGODNĄ POSŁANKĘ Rzeczpospolita”, a za nią inne media przypuściły atak na posłankę PO – Lidię Staroń. Miała ona skorzystać na skonstruowanej przez siebie nowelizacji prawa spółdzielczego. Zarzuty te nie mają jednak nic wspólnego z prawdą.

Lidia Staroń pracowała nad nowelizacją ustawy, która pozwoliła jej uwłaszczyć się na lokalu i gruncie wartym kilkaset tysięcy złotych – taka informacja pojawiła się najpierw w „Rzeczpospolitej”, a potem w stacjach telewizyjnych i radiowych oraz na portalach internetowych. Zdaniem autora tekstu w „Rz”, posłanka miała zapłacić za przejęcie spółdzielczej własności tylko 749 zł. Gdyby nie zapisy nowelizacji z 2007 r., które przygotowywała w Sejmie Staroń, na operację tę posłanka PO musiałaby wyłożyć znacznie większą sumę – przekonywał dziennik. Charakterystyczne, że doniesienia gazety natychmiast podchwyciły inne media – dotąd bardzo powściągliwe, jeśli chodzi o krytykę członków PO. Żadnych wątpliwości na temat winy Lidii Staroń nie miały też władze Platformy, które zareagowały zdecydowanie ostrzej niż w przypadku prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego, któremu partyjny kolega zarzucił, potwierdzoną nagraniem, korupcję.

Niewiedza czy manipulacja? Tymczasem, jak sprawdziła „GP”, oskarżenia wysunięte przez media i polityków PO nie znajdują absolutnie żadnego potwierdzenia w faktach i dokumentach. Wystarczy powiedzieć, że najważniejszy zarzut dziennikarza „Rzeczpospolitej” Mariusza Kowalewskiego – uwłaszczenie się posłanki za 749 zł na podstawie nowelizacji z 2007 r. – chybia celu aż potrójnie. 
Po pierwsze: Lidia Staroń posiadała tzw. spółdzielcze prawo własnościowe do opisywanego przez „Rz” lokalu już od 6 września 2000 r. Prawo to – będące substytutem własności (posiadaną nieruchomość można wynajmować, sprzedawać, remontować itd.) – można było praktycznie nieodpłatnie przekształcać w pełną formalną własność już na podstawie przepisów z grudnia 2000 r. Oznacza to, że posłanka mogła wyodrębnić własność lokalu (a więc de facto uzyskać dokument potwierdzający jej właścicielskie prawa) na takich samych warunkach już siedem lat temu, choć trudno tu mówić o „uwłaszczeniu”, gdyż Staroń nie była żadnym dzierżawcą ani lokatorem, lecz posiadała właśnie spółdzielcze prawo własnościowe. Należy pamiętać, że Lidia Staroń trafiła do parlamentu dopiero jesienią 2005 r., zatem nie mogła współuczestniczyć w tworzeniu prawa z 2000 r.
Po drugie: „Rzeczpospolita” nie wspomniała ani słowem, że posłanka (zupełnie legalnie) już od sierpnia 2002 r. starała się przekształcić spółdzielcze prawo własnościowe w normalne prawo własności – tyle że nie pozwalały jej na to, niezgodnie z przepisami, władze olsztyńskiej spółdzielni „Pojezierze”. Ostatecznie, po kilkuletnich bojach, 19 lipca 2006 r. zarząd spółdzielni podjął uchwałę stwierdzającą odrębną własność lokalu. Dotarliśmy do tego dokumentu: wynika z niego jednoznacznie, że Lidia Staroń oraz trzy inne osoby zostają uznani przez „Pojezierze” za pełnoprawnych właścicieli wymienionej nieruchomości. Był to – podkreślmy – lipiec 2006 r., gdy prace nad nowelizacją ustawy spółdzielczej autorstwa Staroń nawet się jeszcze nie rozpoczęły. Już wtedy więc do finalnego przeniesienia prawa własności lokalu na Lidię Staroń wystarczał akt notarialny… Posłanka sporządziła go w sierpniu 2008 r., płacąc notariuszowi 749 zł – dziennikarz „Rzeczpospolitej”, z niewiedzy bądź rozmyślnie, uznał, że była to opłata za nieuczciwe uwłaszczenie się na gruncie. O tym, że Lidia Staroń za uzyskanie spółdzielczego prawa własnościowego wniosła we wcześniejszych latach stosownie duży wkład (odpowiadający cenie za nabycie własności) – nikt już jednak nie napisał.
Wreszcie rzecz ostatnia, chyba najważniejsza: nowelizacja prawa spółdzielczego, przy której pracowała posłanka PO w 2007 r., dotyczyła lokatorskich, a nie własnościowych praw spółdzielczych. Szermowanie argumentem, że jej zapisy wpłynęły na korzystne „uwłaszczenie się” Staroń, świadczy więc nie tylko o nieznajomości statusu prawnego jej lokalu (którego własność można było wyodrębnić już od 2001 r.), ale i o kompletnej niewiedzy na temat nowelizacji z 2007 r. Umożliwia ona bowiem przejęcie na własność – po opłaceniu symbolicznej kwoty – właśnie mieszkań lokatorskich, których posłanka nie posiadała. W artykule w „Rz” znalazły się również przekłamania mniejszego kalibru – jak sugestia, że Lidia Staroń „uwłaszczyła” grunt wielkości 1320 mkw. (w rzeczywistości udział posłanki to 1/4 tej powierzchni), czy informacja o rzekomym cofnięciu przez PO rekomendacji dla Staroń podczas prac sejmowych w 2007 r. To jednak, w porównaniu z „prawdziwością” podstawowego zarzutu stawianego przez autora tekstu, niewiele znaczące szczegóły. 
Wszyscy wrogowie posłanki Czy wobec tak odległych od prawdy ustaleń można przypuszczać, że w tej sprawie jest drugie dno? Lidia Staroń – nie będąc jeszcze posłanką – naraziła się w Olsztynie wielu wpływowym osobom. W 2004 i 2005 r. niemal w pojedynkę rozbiła quasi-mafijny układ panujący w „Pojezierzu” – jednej z największych spółdzielni w Polsce (ponad 50 mln zł rocznego obrotu). Gdy jej prezes Zenon Procyk (zarejestrowany jako tajny współpracownik SB) trafił wreszcie do aresztu, w aucie Staroń parokrotnie przecinano przewody hamulcowe. Następca Procyka – Wiesław Barański – także nie czuje do posłanki sympatii, gdyż ta krytykowała publicznie zakup przez „Pojezierze” za pieniądze mieszkańców (w marcu 2008 r.) trzech toyot dla szefostwa rady nadzorczej. Już jako parlamentarzystka Staroń narobiła sobie wrogów również wśród czołowych postaci PO. Sprzeciwiła się ostro m.in. Zbigniewowi Chlebowskiemu, który podczas prac nad nowelizacją przepisów dotyczących praw spółdzielców opowiedział się za pozostawieniem socjalistycznych rozwiązań w tym zakresie (zapewne stąd jego obecne ataki na posłankę). Staroń prowadziła też ostrą walkę o przestrzeganie w PO demokratycznych procedur. W „GP” opisywaliśmy, jak w 2006 r. posłanka – wraz z kilkoma innymi lokalnymi działaczami – przeciwstawiła się „pompowaniu” kół członkowskich olsztyńskiej Platformy przez posła Sławomira Rybickiego. Staroń, wbrew wytycznym z centrali, nie godziła się też na lokalną koalicję PO z komitetem byłego komunisty Czesława Małkowskiego (w ubiegły piątek Małkowski, podejrzany o molestowanie urzędniczek i gwałt na jednej z nich, opuścił białostocki areszt). Mogło się to skończyć tylko źle. Sławomir Rybicki – jeden z najgłośniejszych krytyków posłanki po opublikowaniu przez „Rzeczpospolitą” artykułu o jej rzekomym uwłaszczeniu – parę razy dawał Staroń do zrozumienia, że nie będzie tolerował jej niesubordynacji. Jako lider warmińsko-mazurskiej PO doprowadził np. do wyeliminowania posłanki z partyjnej listy wyborczej w 2007 r., mimo że dwa lata wcześniej olsztynianie masowo na nią głosowali. „To, że nie ma Staroń, to kuriozum. Skreślili osobę, która w 2005 roku, startując z drugiego miejsca, zdobyła 12 tys. głosów. Żaden inny poseł w kraju, który nie był na pierwszym miejscu na liście, nie powtórzył tego wyniku” – wypowiadał się wówczas w „Gazecie Wyborczej” jeden z działaczy PO. Ostatecznie pozwolono Staroń startować z… ostatniego miejsca (z którego i tak, ku zaskoczeniu Rybickiego, dostała się do Sejmu). W lutym 2008 r. wybuchła jeszcze większa „afera” z udziałem krnąbrnej posłanki. Powiadomiła ona mianowicie NIK o podejrzanych interesach działacza PO Mirona Sycza i polityka PSL Adama Krzyśkowa. Ten drugi, jako prezes Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska, przyznał założonemu przez Sycza stowarzyszeniu 40 tys. zł na dofinansowanie budowy wiaty „edukacyjnej”. Budowla dziwnym trafem stanęła… na prywatnej ziemi Mirona Sycza (notabene byłego członka PZPR, a obecnie działacza „Ordynackiej”). Choć prokuratura wszczęła w tej sprawie śledztwo, politycy Platformy uznali, że winny jest nie Sycz, lecz Lidia Staroń… Sławomir Rybicki stwierdził np.: „takie rzeczy powinno się wyjaśnić w pierwszej kolejności we własnym gronie”, a olsztyński poseł Janusz Cichoń oburzał się, że „nie pozwoli obrzucać błotem swojego kolegi-posła”. Niespełna dwa miesiące po nagłośnieniu „afery Sycza” Staroń została zawieszona w prawach członka klubu PO. Oficjalnie była to kara za... zapowiedź prac nad ustawą przyznającą działkowcom prawa wieczystego użytkowania ogródków. W szczerość tego uzasadnienia trudno jednak było uwierzyć, bo ustawa „działkowa” miała wcześniej oficjalne poparcie kierownictwa Platformy (postulat uwłaszczenia działkowców znajdował się w programie wyborczym partii), a także ministerstwa środowiska. Ostatnie przed głośnym artykułem w „Rz” uderzenie w Staroń nastąpiło w kwietniu 2008 r. Olsztyńscy dziennikarze dopatrzyli się rzekomych nieprawidłowości w jej oświadczeniu majątkowym, co szybko zostało nagłośnione w całym kraju. Wkrótce okazało się jednak, że prezydium klubu PO skontrolowało wypełnione przez posłankę dokumenty i mimo szczerych chęci niektórych działaczy nie umiało wskazać żadnych błędów. Dziś politycy PO zapewniają, że przyjrzą się oświadczeniom majątkowym Lidii Staroń jeszcze raz. Grzegorz Wierzchołowski, Łukasz Adamski

STAROŃ WYGRAŁA W SĄDZIE – PISALIŚMY PRAWDĘ Posłanka PO Lidia Staroń wygrała proces z „Rzeczpospolitą”. Sąd uznał, że dziennikarz „Rz” bezpodstawnie zarzucił parlamentarzystce wzbogacenie się na nowelizacji prawa spółdzielczego. „Gazeta Polska” od początku broniła posłanki. Sąd nakazał „Rzeczpospolitej” opublikowanie przeprosin i wpłacenie na wskazany przez Lidię Staroń cel 90 tys. zł. Przypomnijmy: według „Rz” Staroń wzbogaciła się dzięki nowelizacji prawa spółdzielczego, nad którą pracowała. Olsztyńska posłanka uwłaszczyła rzekomo lokal usługowy na gruncie, który wart jest kilkaset tysięcy złotych. To uwłaszczenie, dokonane rzekomo na podstawie przepisów z 2007 r., miało kosztować ją jedyne 749 zł. Doniesienia gazety natychmiast podchwyciły inne media – dotąd bardzo powściągliwe, jeśli chodzi o krytykę członków PO. Żadnych wątpliwości na temat winy Lidii Staroń nie miały też władze Platformy, które zareagowały zdecydowanie ostrzej niż np. w przypadku prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego. O tym, że zarzuty „Rzeczpospolitej” i niektórych polityków PO wobec posłanki nie mają nic wspólnego z prawdą, jako pierwsza napisała „Gazeta Polska”. Ujawniliśmy dokumenty świadczące o tym, że Staroń nie odniosła (i nie mogła odnieść) żadnych korzyści z nowelizacji prawa spółdzielczego. Przypomnieliśmy też o silnym „układzie” wewnątrz PO, który bardzo chętnie pozbyłby się krnąbrnej parlamentarzystki z partii (ostatnio, co charakterystyczne, Staroń w sejmowym głosowaniu opowiedziała się za pozostawieniem w komisji hazardowej Beaty Kempy). Grzegorz Wierzchołowski, Łukasz Adamski

TUSK SIĘ ZUŻYŁ rozmowa z prof. Zdzisławem Krasnodębskim „Spodziewam się w Polsce coraz więcej scen takich jak te, w których specjalizował się Putin: przychodził do supermarketu i mówił, że coś jest za drogie, a coś za tanie.” Z prof. Zdzisławem Krasnodębskim, socjologiem, rozmawiają Rafał Kotomski i Michał Stróżyk. Załóżmy, że prezydent Lech Kaczyński ponownie wygra wybory. Jak przyjmie to tak zwany establishment?Niewątpliwie jako dotkliwą porażkę. Lech Kaczyński ma bardzo silny i wierny elektorat, ale przez elity nie jest lubiany. A przynajmniej przez wielką ich część. Byłby to duży szok i pokazywałby granice wpływu mediów. Parę razy to już się zdarzyło, choć od 2007 r. żyjemy w okresie restauracji III RP. Choć historia nigdy dokładnie się nie powtarza i czasami Platforma bywa dla establishmentu niewygodna. Wciąż jeszcze działa IPN, tak zwana instytucja pisowska...

I wciąż urzęduje prezydent Kaczyński.Właśnie, to jedna z ostatnich zapór, ostatni bastion do zdobycia. Tak to jest postrzegane. Dlatego pojawiają się wypowiedzi takie jak pana Cimoszewicza, który deklaruje, że poprze każdego, byle tylko Lech Kaczyński nie został ponownie prezydentem.

Uważa pan, że prezydent Kaczyński ma szansę odwojować krytyczne środowiska intelektualne? Może strzałem w dziesiątkę jest powołanie Narodowej Rady Rozwoju?Prezydent jest osobą, która bardzo zyskuje w kontaktach osobistych. Zdobywa wtedy sympatię nawet tych ludzi, którzy publicznie nie podzielają jego poglądów i nie wspierają jego prezydentury. W czasie posiedzenia Rady Rozwoju siedziałem obok profesora o innych niż prezydent poglądach politycznych. Jego konkluzja była taka, że gdyby prezydent mógł z każdym spotkać się osobiście, na pewno wygrałby nadchodzące wybory.

Czy z pomocą Rady będzie prezydentowi bliżej do środowisk, które do prezydenta czasami ustawiają się bokiem?Takie spotkania odbywały się już wcześniej. Obecna Rada tym się wyróżnia, że skupia ludzi o bardzo różnych poglądach. Do tej pory zazwyczaj było tak, że jeśli prezydent spotykał się z intelektualistami, to raczej o prawicowych czy centrowych sympatiach. W Radzie jest sporo głośnych nazwisk kojarzonych z innymi poglądami. Prezydent jest profesorem uniwersyteckim, jest częścią intelektualnego środowiska i często zaskakuje intelektualistów swoją wiedzą. Niestety, nie zawsze potrafi to zaprezentować w mediach. Ale to, co wydaje się błyskotliwe i inteligentne w telewizji, w tekście, w bezpośredniej komunikacji jest płaskie i trywialne. Tak naprawdę znacznie więcej inteligentów jest związanych z PiS-em i prezydentem, a Platforma jest partią w gruncie rzeczy drobnomieszczańską. Gdy się dokładnie słucha wypowiedzi jej polityków, można to łatwo zauważyć. 

Czy Rada będzie tylko klubem dyskusyjnym?Członkowie Rady na pewno nie chcą być częścią kampanii prezydenckiej. Chodzi raczej o refleksję – ale nie tylko czysto akademicką – co się w Polsce dzieje. Niezależnie od upodobań politycznych, musimy uporać się z tą straszną degrengoladą polskiej polityki. Mieszkam za granicą i z tej perspektywy widzę to jeszcze wyraźniej. Zamiast rozmawiać o problemach bieżących czy strategicznych, prowadzić merytoryczną dyskusję dotyczącą podstawowych problemów, mamy żenujące wypowiedzi, przede wszystkim ludzi obozu rządzącego, które byłyby kompromitujące dla polityków w każdym normalnym kraju. To demoralizuje tych, którzy słuchają i oglądają. III RP ma różnych ojców założycieli. Tych, którzy pisali konstytucję, i tych, którzy kształtowali filozofię polityczną. A jeżeli chodzi o kulturę polityczną, to widać wyraźnie, że jej ojcem założycielem był Jerzy Urban. Siermiężnymi metodami łączył pornografię z polityką i grał na najniższych instynktach Polaków. Dzisiaj robią to politycy partii rządzącej, a wszyscy inni niestety się do tego dostosowują. Mamy zadziwiającą sytuację. Ci sami ludzie, którzy na wizji w ten żenujący sposób ze sobą rozmawiają, potrafią spierać się merytorycznie i rzeczowo podczas konferencji czy prywatnych rozmów. Musimy powrócić do standardów prawdziwej polityki.

Na razie mamy standardy, które wyznacza Janusz Palikot.Ostatnio jedna z czołowych niemieckich gazet napisała o nim jak o przykładzie kompletnego schamienia obyczajów i kultury politycznej. Dziennikarze, którzy się oburzają na Palikota, nieustannie cytują też jego słowa i zapraszają do swoich programów. Szkoda, że w Polsce zatracamy poczucie miary i ktoś musi uświadomić to nam z zewnątrz.

Czy dostrzega pan coraz większą determinację, by zablokować ponowny wybór Kaczyńskiego?Tak, chociaż ostatnio pojawiły się nowe akcenty. Establishment dzieli się na dwie grupy. Z jednej strony mamy ludzi, których interesy są żywotnie zagrożone. Myślę o środowiskach, które obawiały się walki z korupcją czy przeprowadzenia lustracji, i nie chcą dopuścić do jakiegokolwiek powtórzenia tamtych usiłowań. To na pewno twardy negatywny elektorat prezydenta. Druga grupa to ci, którzy po części ulegają dominującej opinii, a po części woleliby innego prezydenta ze względu na sprawy wizerunkowe. Taki miękki negatywny elektorat. Dzisiaj głosy krytyczne wobec Tuska i PO się mnożą. Patrząc na niektórych dziennikarzy i innych ludzi tzw. opiniotwórczych, spoza twardego negatywnego elektoratu, zauważam wyraźną zmianę tonu. Oczywiście, Kaczyński nigdy nie był ich prezydentem. Ale nie wiem, czy byliby skłonni poprzeć Tuska po coraz liczniejszych przejawach nadużycia władzy choćby w stosunku do dziennikarzy. Zapewne nie lubią PiS i nie uważają Kaczyńskiego za dobrego prezydenta. Mają na jego temat swoje zdanie, ale wiedzą też, czego się po nim spodziewać. Wiedzą, że to on stoi na straży naszych wolności, a koncentracja władzy w ręku PO może stać się niebezpieczna. Poza tym w kohabitacji te środowiska całkiem dobrze sobie żyły, atakując prezydenta i popierając rząd.

Z Tuskiem jako prezydentem mogłoby nie pójść tak łatwo?W sytuacji skonsolidowanej władzy PO, gdyby Tusk został prezydentem, krytykować byłoby o wiele trudniej. Myślę, że narasta zaniepokojenie rządami Platformy – widać przecież jej podatność na korupcję i skłonność do niszczenia konkurencji wszelkimi sposobami. I przychylniej patrzy się wtedy na prezydenta Kaczyńskiego, bo przecież większość ludzi jako tako orientujących się w polskim życiu publicznym wie, że jest on przyzwoitym człowiekiem. Jego reelekcja oznaczałaby zachowanie status quo. Porażka Tuska byłaby dla tego polityka nie tylko osobiście dotkliwa, ale również ograniczyłaby nadmiernie wybujałe ambicje Platformy.

Może już nastąpił punkt krytyczny w ograniczaniu tych ambicji? Sondaże PO są coraz gorsze.Zdecydowanie tak. Od jesieni ubiegłego roku zadziałał mechanizm, co do którego miałem wątpliwości, że już nie zadziała. Myślę o dość powszechnym oburzeniu po ujawnieniu afery hazardowej i stoczniowej. Później wydawało się, że PO sytuację opanowała – ku uldze establishmentu. A jednak dzisiaj okazuje się, że tak nie jest. Ludziom, którzy chcą zachować dla siebie resztki szacunku, trudno bronić postępowania partii Tuska podczas wyjaśniania afery hazardowej. Zwłaszcza że na jaw wychodzą kolejne kompromitujące sprawy. Krytyczne oceny PO możemy przeczytać nawet w „Gazecie Wyborczej”. Wczoraj przecierałem uszy, słysząc w jednej ze stacji radiowych niezwykle ostrą krytykę rządu w komentarzu dotyczącym oskarżonych dziennikarzy, a TVN24 ujawniła skandal z chorymi na raka.

Sądzi pan, że Tusk, widząc, co się dzieje, zrezygnuje z walki o prezydenturę?Myślę, że jego wahania dawno już przestały być kokieterią czy zagrywką pod publiczkę, tak jak wcześniej. A wracając do sondaży, wydaje mi się, że naprawdę są niewiarygodne. Cóż to są za instytuty badawcze, które jednego dnia podają, że PO poparcie spadło o 9 procent, a następnego, że o parę procent wzrosło? To jest kompletnie niewiarygodne! Socjologowie mówią o powtarzających się trendach, ale czynnik niespodzianki i rola kampanii w ostatnich miesiącach przed wyborami prezydenckimi i każdymi innymi są bardzo duże. Dlatego prognozy są palcem na wodzie pisane. Chociaż słabnięcie Tuska jako kandydata na prezydenta jest już wyraźne.

Platforma nie będzie próbowała go ratować?Spodziewam się coraz więcej scen takich jak te, w których specjalizował się Putin: przychodził do supermarketu i mówił, że coś jest za drogie, a coś za tanie. U nas też mamy takie komunikaty o dobrym premierze i złych urzędnikach, którzy podjęli niewłaściwe decyzje. Jest złe PO, które z komisji hazardowej wyklucza posłów PiS, i dobry premier, który cieszy się z ich powrotu. Widać, że to jest gra...

Prezydent Kaczyński, według sondaży, przegrywa w drugiej turze z każdym kandydatem. Powinien przejmować się tymi wynikami?Kampania prezydencka może dużo zmienić. Problemem jest duży negatywny elektorat. Zawsze z wyborami prezydenckimi w Polsce łączą się duże nadzieje na zmiany. Za Wałęsy miało być przyspieszenie, Kwaśniewski został prezydentem w opozycji do poprzednika, prezydent Kaczyński też obejmował urząd niemal w rewolucyjnym nastroju.

Takie oczekiwanie zmian od kandydata nie jest chyba okolicznością sprzyjającą Lechowi Kaczyńskiemu?Ale nie jest to też okoliczność sprzyjająca Tuskowi. Do poprzednich wyborów nikt nie wchodził tak bardzo politycznie zużyty jak lider PO obecnie. My już go tak dobrze znamy i sytuacja jest całkiem inna niż pięć lat temu. Wtedy mieliśmy wyretuszowane zdjęcia atrakcyjnie opakowanego polityka. Teraz wiemy, czego się po nim spodziewać, a obietnice nie będą brzmiały przekonująco. Żadnego przełomu, „cudu” zapowiedzieć już nie może. Swoją kampanię może budować tylko jako negatywną wobec PiS i prezydenta. To nie jest polityk, z którym ludzie mogliby wiązać jakieś „mesjanistyczne” nadzieje. Donald Tusk z każdym miesiącem staje się politykiem coraz bardziej nieświeżym i zużytym. Tak jak cała formacja. Oni wszyscy się już opatrzyli. Niczym schematyczne charaktery w operze mydlanej, która po jakimś czasie musi się znudzić. Ich kampania na pewno nie będzie już żadną obietnicą odnowienia polskiej polityki. Zresztą żaden z innych kandydatów – ani Olechowski, ani prof. Nałęcz, ani Szmajdziński – nie niesie ze sobą obietnicy przełomu. I z tego punktu widzenia rosną szanse Lecha Kaczyńskiego.

Najwięksi aferzyści unikają kary - Organa ścigania interesowały się prawie 90 procentami afer III RP - Jedynie blisko 60 procent z nich trafiało do sądów - W 30 procentach zapadały prawomocne wyroki - Tylko w kilkunastu przypadkach skazany został główny aferzysta Z dr. Krzysztofem Pietrowiczem, współautorem projektu "Powiązania nieformalne a bezpieczeństwo państwa", socjologiem, adiunktem w Zakładzie Interesów Grupowych, zastępcą dyrektora Instytutu Socjologii Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, rozmawia Paweł Tunia Zajmuje się Pan badaniem afer gospodarczych III RP. Jakie dokładnie aspekty tego zagadnienia są przedmiotem Pana analizy? - W badaniu najważniejsze jest sprawdzenie, jak afery wyglądały, jakie było ich znaczenie dla funkcjonowania całego społeczeństwa. Interesują mnie afery, jednak nie rozumiane jako skandale, ale jako przedsięwzięcia, które mają charakter skoordynowany, a ich cechą jest to, że pomniejszają dobro wspólne. Są nie tylko negatywnym zjawiskiem z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa, ale ich szkodliwość oceniam z punktu widzenia samych obywateli.
Badacze tego zjawiska na Zachodzie idą w dwóch kierunkach: jeden kontekst to analiza czysto kryminalistyczna, a drugi to badania afer rozumianych jako skandale polityczne. Tymczasem znaczna część tego, co można określić mianem afer gospodarczych, to są zjawiska, w których pod względem prawnym nie mieliśmy do czynienia ze złamaniem prawa lub było ono łamane gdzieś na marginesie, ale z sytuacją, gdzie dobro wspólne ucierpiało.

Ile było kluczowych afer po 1989 roku? - Lista najważniejszych afer, którą stworzyliśmy w naszym zespole badawczym, miała ponad 100 pozycji i obejmowała okres od 1989 r. do chwili obecnej. Przy wyborze afer rozumianych jako duże kierowaliśmy się m.in. wielkością zasobów, które one pochłonęły. Problematyka obejmuje też udział sądownictwa w aferach. Jest wiele niepokojących zjawisk związanych np. z działaniem sądów upadłościowych. W przypadku wielu afer do końca nie wiemy, jakie kwoty obejmowały. Przykładem jest afera FOZZ, w przypadku której oszacowanie strat jest trudne i wymienia się tu bardzo różne sumy. Podobnie jest z innymi aferami z początku lat 90., jak Art-B czy afera Bogatina. Duże straty związane są z aferami prywatyzacyjnymi, gdzie pojawiają się elementy korupcyjne, czego przykładem może być prywatyzacja Cementowni Ożarów.

Jakie najważniejsze afery z początku transformacji ustrojowej znajdują się na tej liście? - Są afery bardzo znane, jak FOZZ, Art-B, afera alkoholowa, ale też te nieco mniej znane - chociażby związane z funkcjonowaniem PFRON czy też wiele afer prywatyzacyjnych.

A z ostatnich dwóch-trzech lat? - Wymienić można na pewno aferę hazardową. Jest ona interesująca jako przejaw działania lobby hazardowego, którego celem jest zapewnienie sobie jak najkorzystniejszych rozwiązań prawnych. Interesujący jest też fakt, że ponownie pojawił się na scenie Bogusław Bagsik, który po wyjściu z więzienia znowu wrócił do gry. Powstała wówczas spółka Digit Serve działająca na rynku kontraktów walutowych (a w rzeczywistości była to tzw. piramida finansowa), zaś gwarantem jej powodzenia miała być właśnie osoba Bagsika. Jest to interesujące, ponieważ osoba, która stała się negatywnym symbolem afer na początku lat 90., w roku 2005 wróciła jako biznesmen i została przyjęta z otwartymi rękami. To nam dużo mówi o tym, jak postrzegane jest zarabianie dużych pieniędzy w kontekście polskim: trzeba mieć dojścia, układy - jak Bagsik, który nie odstraszał inwestorów, ale wręcz był gwarantem wiedzącym, jak można szybko zarobić pieniądze.

Jaki obraz polskiego systemu gospodarczego III RP wyłania się z opisanych przez zespół badawczy afer? - Oczywiście nie mówią one o całym systemie. Ten obraz składa się z kilku poziomów. Niemniej jednak afery pokazują, w jaki sposób część społeczeństwa postrzega zarabianie dużych sum pieniędzy w krótkim czasie. Wynika z niego, że w oczach tej grupy nie trzeba być uczciwym, ale korzystać z okazji. Kolejne afery przyczyniają się do utrwalania takiego obrazu, co jest zjawiskiem bardzo negatywnym, bo okazuje się, że nie liczą się ciężka praca, pomysłowość, innowacyjność czy inne zalety, ale dojścia i układy. Kolejny poziom tego obrazu to działalność wymiaru sprawiedliwości. Statystycznie rzecz ujmując, organa ścigania interesowały się prawie 90 proc. afer, ale jedynie blisko 60 proc. trafiało do sądów, a tylko w 30 proc. zapadały prawomocne wyroki. Co więcej, tylko w kilkunastu przypadkach mieliśmy do czynienia z sytuacją, w której skazany zostaje główny aferzysta. Najczęściej wyroki dotyczą wątków pobocznych w aferze, a główni aferzyści unikają kary.

Niektóre afery wynikły z powodu tzw. luk prawnych, które wielu "przedsiębiorców" dostrzegło i skorzystało z okazji, by szybko i łatwo się dorobić. Było to częste zjawisko? - Nie wszystkie afery związane są z łamaniem prawa. Przykładem jest tzw. trójkąt Buchacza (trzy państwowe firmy objęły nawzajem swoje udziały w taki sposób, że Skarb Państwa stał się udziałowcem mniejszościowym i stracił możliwość kontrolowania tych firm, bo nie mógł odwołać władz żadnej firmy, gdyż dwie pozostałe to blokowały). Mimo raportów Najwyższej Izby Kontroli na ten temat, które wskazywały na nieprawidłowości, nie stwierdzono złamania prawa. W niektórych przypadkach spółki Skarbu Państwa zostały zawłaszczone przez jakieś osoby, Skarb Państwa stracił nad nimi kontrolę, a prawo nie zostało złamane. To jest właśnie problematyczne, bo przy niektórych aferach nie można złożyć doniesienia do prokuratury i powiedzieć, że nastąpiło tu złamanie prawa - w takich sytuacjach widać, że dzieje się coś niewłaściwego, natomiast wszystko przebiega zgodnie z prawem, więc formalnie przestępstwa nie ma. Można to wytłumaczyć właśnie istnieniem luk prawnych. Przykładem może być także afera alkoholowa z początku lat 90., kiedy to wiedza na temat zmian ustawowych dotyczących obrotu alkoholem pozwoliła osobom ją posiadającym na bardzo szybkie osiągnięcie zysków. Po jakimś czasie prawo zostało uszczelnione, ale niektórzy skorzystali.

Skąd taka duża liczba afer w Polsce? Czy jest to rezultat braku rozliczeń z poprzednim systemem? - Częściowo za ten stan odpowiadają ustalenia przyjęte podczas obrad okrągłostołowych, bo one zdeterminowały wydarzenia kolejnych lat. Jednak afery to problem także wielu innych państw. Specyfika polska i innych krajów postsocjalistycznych polega na tym, że odziedziczyliśmy po minionym systemie majątek państwowy, a najlepszym i najwygodniejszym sposobem odnalezienia się w nowej rzeczywistości było zawłaszczenie części tego majątku. Za olbrzymią liczbą afer kryje się właśnie ta motywacja. Rozmaite grupy interesów dążyły do tego, aby jak najkorzystniej zarobić na majątku Skarbu Państwa. Kolejny czynnik sprzyjający aferom to fakt, że PRL była państwem policyjnym z rozbudowanym aparatem tajnych służb. Osoby z tego środowiska posiadały odpowiednie znajomości i znały metody skutecznego działania w sposób niejawny. W nową rzeczywistość wchodziły więc z "cennymi" umiejętnościami, które bardzo ułatwiały prowadzenie tego rodzaju działań. Dziękuję za rozmowę.

Cichocki wtopił Tuska i Boniego? Dzisiejsze przesłuchanie Jacka Cichockiego przyniosło, mimo wszystko, kilka rewelacji. Przede wszystkim - minister ds. służb specjalnych nie potrafił wyjaśnić kilku spraw, być może obciążył zeznaniami Tuska ws. kalendarium i przede wszystkim - podważył wersję Boniego.

Kalendarium Jacka Cichockiego, 14 sierpnia 2009r.: (...) MK podkreśla, że jego zdaniem najważniejsze jest zabezpieczenie interesu państwa w toku prac nad ustawą, natomiast CBA zależy na zabezpieczeniu innej operacji prowadzonej przez Biuro wobec opisanych biznesmenów w jednym z miast Polski. W tym fragmencie kalendarium, o czym już pisałem jakiś czas temu w Salonie 24, Cichocki mógł ujawnić tajemnicę państwową. Nie mogę znaleźć jego tłumaczeń w tej sprawie, bo śledczy na pewno o to pytali. Polegam więc na 1maud, a według niej minister miał stwierdzić, że sprawa była powszechnie znana. A jest to absurd, bo CBA w czasie tworzenia dokumentu rozpracowywało aferę przetargową, a wyszła ona na jaw tak wcześnie tylko dlatego, że Chlebowski powiedział kilka słów za dużo w wywiadzie dla "Polski". Temat podłapała Kataryna, a później dokończył Jachowicz i poznaliśmy stenogramy CBA z tej sprawy. Ciekawi mnie oczywiście, czy Chlebowski świadomie sypnął motyw czorsztyński, by odwrócić uwagę od afery hazardowej. Jeżeli Cichocki stwierdził (a wszystko zweryfikują zapis zeznań), jak powiada 1maud, to zwyczajnie kłamał. Kolejna dziwna sprawa, oprócz różnic w opisie wagi sprawy, jakie zaprezentował Kamiński Tuskowi 14 sierpnia, to przede wszystkim pominięcie Schetyny w kalendarium na spotkaniu 19 sierpnia, gdzie mogło rzeczywiście dojść do przecieku.

Kalendarium Jacka Cichockiego, 19 sierpnia 2009r.: Premier spotyka się z ministrem sportu i turystyki Mirosławem Drzewieckim (MD), prosząc o wyjaśnienie zmiany jego stanowiska w sprawie dopłat w trakcie pracy nad ustawą. Dopiero Drzewiecki na słynnej konferencji prasowej wyjawił, że na spotkaniu był Schetyna. Wydawało się, że Cichocki kryje Grzesia. Okazało się jednak, że minister o jego udziale dowiedział się z mediów, nie poinformowany przez premiera. A przecież Tusk czytał kalendarium, a w jego przygotowaniu Cichockiemu pomagać mieli współpracownicy szefa rządu, czyli m.in. Arabski. Cichocki dodał, ku mojemu zaskoczeniu, że nawet jeśli dowiedział się o udziale w spotkaniu b. ministra spraw wewnętrznych i administracji, to i tak nie miał obowiązku tego dopisać. Dziwne, prawda? Co obaliły zeznania Cichockiego? Teorie o rzekomej pułapce na premiera, zastawionej przez Kamińskiego. Tusk, wedle ministra, nie traktował spotkania z Kamińskim jako coś, co potem szef służby wykorzysta. Zresztą pisma CBA z 12 sierpnia i 11 września doskonale to udowadniają. Przede wszystkim sypie się argument Boniego - Cichocki otrzymał polecenie monitorowania prac nad nową ustawą hazardową dopiero na początku września. Ten pierwszy wskazywał, że ów fakt nastąpił już w połowie sierpnia. Nie jest to drobna pomyłka. Pozostaje wiele pytań - dlaczego Cichocki informuje w kalendarium o innej akcji CBA, skoro była prowadzona w tajemnicy i wzmianki o niej nie ma w kalendarium biura? Dlaczego współpracownicy Tuska nie chcieli umieścić nazwiska Schetyny w kalendarium, a premier nie zgłaszał żadnych zastrzeżeń po jego lekturze? Dlaczego Cichocki uparł się, że nie musi tego faktu dopisać? Skąd wzięła się obalona teoria Boniego? gw1990

W dewastacji semantycznej Do stałych tematów, szczególnie w "tefałenach" i innych telewizjach prywatnych, należą nieustające spekulacje na temat osoby przyszłego prezydenta RP. Swoista kampania prezydencka urzędującego premiera rozpoczęła się wraz z powstaniem rządu PO i PSL na czele z Donaldem Tuskiem, a więc ponad dwa lata temu. Trudno dociekać, na ile jest ona planowana, a na ile spontaniczna, gdyż różne niekiedy przybiera formy. Często chodzi jedynie o podgrzewanie bieżącej politycznej atmosfery. Będzie ona trwać do ostatnich dni urzędowania obecnego premiera, a nasili się w momencie, gdy Donald Tusk oficjalnie podejmie decyzję o kandydowaniu na urząd prezydenta RP, co ma podobno wkrótce nastąpić. Historia obecnej kampanii prezydenckiej urzędującego premiera rozpoczyna się po jego przegranej w walce o prezydenturę z Lechem Kaczyńskim w październiku 2005 roku. To było duże zaskoczenie, gdyż w pierwszej turze wyborów Donald Tusk pokonał jednak Lecha Kaczyńskiego. W tym samym czasie Platforma Obywatelska przegrała wybory parlamentarne z Prawem i Sprawiedliwością. Ta podwójna przegrana nie zaszkodziła jednak politycznej karierze Donalda Tuska, który nie tylko utrzymał kierownictwo swojej partii, ale objął przewodniczenie Klubowi Parlamentarnemu PO w Sejmie. Wówczas to narodziła się silna opozycja partyjno-medialna skierowana przeciwko rządom PiS oraz prezydenturze Lecha Kaczyńskiego, która utrzymuje się do dziś, choć polityczne role się zmieniły, jako że to PiS jest w opozycji. Od tego też czasu większość mediów uważa Donalda Tuska za naturalnego kandydata na urząd prezydenta i kibicuje mu z zaangażowaniem, jak kibicuje się graczowi, który chce doprowadzić do rewanżu za swoją klęskę w 2005 roku z Lechem Kaczyńskim. W tej indywidualnej walce jest też silny element rywalizacji między PiS i PO, dwiema największymi partiami politycznymi. Polaryzują scenę polityczną, powracając często do sporów sięgających czasów PRL i narodzin III RP. I słusznie. To wówczas nastąpił podział na elity, które po 1989 r. nawiązywały do nurtu niepodległościowego, oraz te, dla których główną identyfikacją stał się bezkrytyczny stosunek do osiągnięć Okrągłego Stołu. Miłość do Okrągłego Stołu osiągnęła apogeum w ubiegłym roku, w 20. rocznicę tego wydarzenia. Dla wielu był to apokryficzny spektakl. Na rocznicach "ku czci i pamięci Okrągłego Stołu" brakło tylko skierowanego do Adama Michnika, pomysłodawcy historycznego sojuszu "konstruktywnej opozycji" z komunistami, krótkiego meldunku o "wykonaniu zadania". Mógłby go złożyć marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, najbardziej aktywny w świętowaniu, a w tamtym czasie przeciwnik porozumienia przy Okrągłym Stole. Zadanie rzeczywiście zostało wykonane. Wystarczy spojrzeć, ile czasu trwały rządy elit Okrągłego Stołu, a ile rządy Jana Olszewskiego i Jarosława Kaczyńskiego. Tamte rządy w większości forsowały takie zmiany polityczne i gospodarcze, które nie uwzględniały potrzeby uzyskania ze strony opinii publicznej zgody czy jakiejś formy społecznej akceptacji dla reform. "Usprawiedliwieniem" dla ich przeprowadzenia były "oczywiste" demokratyczne reguły głosowania, czyli tzw. siła wyborczej kartki. W polskim pojmowaniu obywatelskiej demokracji to jednak zbyt mało. Państwo nie zaistniało jako wspólne, powszechne dobro swoich obywateli. Nie podjęto elementarnego wysiłku, by najpierw przybliżyć obywatelom pojęcie własnego państwa, z którym przez 50 lat nie mieli do czynienia. PRL była jedynie atrapą państwa, w którym tylko wybrani czuli się dobrze. Leszek Balcerowicz, członek PZPR, wspomina, że przez wiele lat PRL zajmował się głównie reformowaniem socjalizmu. Nie miał wizji Polski wolnej, suwerennej politycznie i gospodarczo, nie wierzył też w upadek ZSRS. Do likwidacji socjalizmu w gospodarce przystąpił wraz z likwidowaniem socjalistycznego państwa, to jest w 1989 roku. Do dziś uważa, że wszystko to, co jest w gospodarce państwowe, jest złe, bo jest socjalistyczne. Próby utrzymania przez państwo wpływu na niektóre dziedziny życia gospodarczego są, jego zdaniem, szkodliwe, a obrona takiej wizji gospodarki to czysty populizm. Oto droga dawnego doktrynera-komunisty do doktrynera-liberała. W miejsce PRL, państwa-atrapy, powstało państwo, które po 20 latach ledwie zaspokaja najistotniejsze, wręcz podstawowe problemy i oczekiwania swoich obywateli. Ta atrapa z roku na rok stanowi coraz większe zagrożenie dla życia, zdrowia i wolności obywateli. Twórcy tej atrapy, zadowolone z siebie elity Okrągłego Stołu, peerelowski serwilizm zamienili w europejską odmianę klientyzmu. Nie są zainteresowani zmianami w państwie, gdyż państwo nigdy nie stanowiło dla nich samoistnej, najwyższej wartości. Objęcie urzędu prezydenta przez Donalda Tuska czy też przez każdego, kto przez ostatnie 20 lat nie potrafił identyfikować się z polskim nurtem niepodległościowym, przyspieszy dalszą marginalizację państwa polskiego. I chociaż sondaże potwierdzają wciąż dużą przewagę Donalda Tuska nad Lechem Kaczyńskim w walce o przyszłą prezydenturę, to jednak powoli, ale systematycznie ona maleje. Nie wiemy, czy prezydentowi wystarczy czasu, aby nadrobić straty, i czy, jak mówią politolodzy, uda mu się jeszcze bardziej "ocieplić" swój wizerunek. Niestety, to "ocieplenie" może okazać się ważniejsze niż jego dotychczasowy dorobek jako prezydenta czy jego nowy program wyborczy, gdyż jak kiedyś zauważył Zbigniew Herbert, społeczeństwo nasze żyje w stanie "zapaści semantycznej", czyli w takim stanie ducha, w którym nasze pojęcia o rzeczach, wartościach, ideach nadal pozostają w stanie dewastacji, z premedytacją podtrzymywanej przez większość mediów. Wojciech Reszczyński

"Ćwiczenia" na kilka lat przed stanem wojennym JARUZELSKI MIAŁ ODPOWIEDNIE WZORCE: Już osiem lat przed wprowadzeniem stanu wojennego władze PRL, przy okazji ćwiczeń "Kraj-73", przetestowały mechanizmy wyprowadzenia wojsk na ulice. Portal tvp.info dotarł do dokumentów MSW, które wskazują, że przygotowano wówczas scenariusz internowania, metody niszczenia teczek tajnych współpracowników oraz szykowano się na przemarsz wojsk radzieckich przez Polskę. Według scenariusza ćwiczeń w Polskę miały uderzyć co najmniej 34 głowice jądrowe. Wcześniej MSW przećwiczyło internowanie "elementu niebezpiecznego", odcinanie łączności i kontrolę rozmów, a także niszczenie kompromitujących materiałów bezpieki. Wszystko to w ramach ćwiczeń o niegroźnie brzmiącej nazwie - "Kraj-73”, które były jednymi z największych gier wojennych przeprowadzonych w Polsce. O ile wojskowej części nie dało się ukryć, to już cywilna, za którą odpowiadało MSW, przez lata pozostawała tajemnicą. Prawdopodobnie dlatego, że w ocalałych dokumentach można natrafić na zaskakujące scenariusze, wskazujące, że doświadczenia z 1973 r. zostały wykorzystane przy wprowadzaniu stanu wojennego, a nawet przy niszczeniu dokumentów kompromitujących bezpiekę i jej najważniejszych agentów.

Portalowi tvp.info udało się dotrzeć do zadań, jakie w ramach ćwiczeń miało wykonać SB. Najbardziej interesujący wydaje się meldunek ćwiczebny z 6 kwietnia 1973 r., opatrzony adnotacją "Tajne spec. znaczenia”. Wynika z niego, że "zakwalifikowano do internowania 8700 osób, z czego 4870 zgłoszonych przez SB, 3815 zgłoszonych przez MO, 8300 ob. Polskich, 400 ob. obcych krajów, 8200 mężczyzn, 500 kobiet. W porozumieniu z Centralnym Zarządem Zakładów Karnych wytypowano 49 zakładów karnych nainternowanie”. Osiem lat później przy wprowadzaniu stanu wojennego internowano ok. 10 tys. opozycjonistów, którzy trafili do 49 ośrodków. Nie sposób teraz ustalić, czy gen. Wojciech Jaruzelski, przygotowując wyprowadzenie wojska na ulice 13 grudnia 1981 r., wykorzystał mechanizmy wypracowane podczas ćwiczeń. Pewne jest, że wiedział, jakie wnioski wynikały z gry wojennej, ponieważ zastępca przewodniczącego Komitetu Obrony Kraju ds. sił zbrojnych i planowania strategiczno-obronnego był jednym z koordynatorów ćwiczeń. Akcja "izolowania” osób zagrażających bezpieczeństwu państwa miała się rozpocząć dzień po wydaniu specjalnego zarządzenia w tej sprawie. Niestety nie udało nam się natrafić na wnioski z ćwiczeń. Wiadomo, że większość dokumentów została w maju 1973 r. zniszczona. - Nie można wykluczyć, że przygotowując stan wojenny jego autorzy korzystali z doświadczenia uzyskanych wcześniej. Niestety, bardzo wiele dokumentów dotyczących stanu wojennego bezpowrotnie przepadło. Nie ulega wątpliwości, że używano np. wersji dekretu o wprowadzaniu stanu wojennego z 1979 r. - wyjaśnia prok. Piotr Piątek, naczelnik krakowskiego pionu śledczego IPN, autor aktu oskarżenia w sprawie stanu wojennego. Zdaniem prokuratora Piątka w dekrecie z 1979 r. przewidziano możliwość internowania obcokrajowców, obywateli polskich kolaborujących z cudzoziemcami oraz stwarzających zagrożenie dla bezpieczeństwa wewnętrznego kraju. Dokładnie takie zasady przećwiczono w 1973 r., a wprowadzono w życie w 1981 r. WP

Tego nie uczą na lekcjach historii Wszystkie kłamstwa oświęcimskie Skradziono "Arbeit mach frei". Chyba nigdy wcześniej po 1989 r. media na całym świecie nie mówiły tyle o Polsce. Oczywiście w niezbyt przyjaznym tonie. Nie mogło zabraknąć słów o "polskim antysemityzmie". Zbeształ nas nawet premier Izraela Netanjahu. Odnaleziono "Arbeit mach frei". "Uratowaliście reputację państwa" - stwierdził bez żenady premier Tusk, wręczając za ten heroiczny czyn każdemu policjantowi zegarek. Ale nikt nie zastanowił się, skąd właściwie wziął się ten złowrogi napis na bramie Auschwitz i że niekoniecznie pochodzi on z protestantyzmu. W Wikipedii czytamy: "Arbeit Macht Frei (niem.: praca czyni wolnym) - niemiecka formuła wywiedziona z rozpowszechnionego w tradycji protestanckiej cytatu z Ewangelii Jana (J8,32) Wahrheit macht frei (lit. prawda czyni wolnym, czy - wedle Biblii Tysiąclecia - prawda was wyzwoli)". A więc za kaźnią więźniów stoi protestantyzm. Czy więźniowie o tym wiedzieli, można powątpiewać. Zresztą który z niewolniczych pracowników miał czas i siłę, aby to analizować? Dla nich Arbeit macht frei był przede wszystkim jednym z elementów ich męczeństwa.
"Nauczyliśmy się go dobrze rozumieć" Kazimierz Albin (nr 118) - jeden z pierwszych więźniów KL Auschwitz, w niedawnym wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" mówił: "Pewnego dnia, było to w 1940 roku, wyszliśmy do pracy i brama była jeszcze »goła«. Wróciliśmy wieczorem i zobaczyliśmy ten napis, jak górował nad obozem. Nigdy nie zapomnę tego widoku. (...) Byliśmy porażeni cynizmem Niemców. Napisali »praca czyni wolnym«, chociaż na własnej skórze przekonaliśmy się, że praca w Auschwitz była jedynie metodą uśmiercania więźniów. Szybko więc ułożyliśmy takie powiedzonko »Arbeit Macht Frei durch den Schornstein«, czyli »praca czyni wolnym [do wyjścia] przez komin«. [Napis - TMP] był stałym elementem mojego obozowego życia. Mijałem go dwa razy dziennie. Gdy moje komando wychodziło do pracy i gdy z niej wracało. Wkrótce, podobnie jak dla innych więźniów, napis stał się dla mnie symbolem tego miejsca. Symbolem piekła, jakie zgotowali nam Niemcy. Symbolem ich obłudy i okrucieństwa. Od kolegów, którzy przybywali do Auschwitz później, dowiedziałem się, że gdy po raz pierwszy przekraczali bramę obozu, właśnie ten napis wywoływał w nich największe przerażenie". Oddajmy jeszcze głos dobrowolnemu więźniowi Auschwitz rotmistrzowi Witoldowi Pileckiemu, (nr 4859, do obozu trafił 21 września 1940 r.): "Około 10 wieczór (godzina 22.00) pociąg się zatrzymał w jakimś miejscu (...) Słychać było krzyki, wrzask, otwieranie wagonów, ujadanie psów. To miejsce we wspomnieniach moich nazwałbym momentem, w którym kończyłem ze wszystkim, co było dotychczas na ziemi i zacząłem coś, co było chyba gdzieś poza nią. (...) Zbliżaliśmy się do bramy, umieszczonej w ogrodzeniu drutów, na której widniał napis »Arbeit macht frei«. Później dopiero nauczyliśmy się go dobrze rozumieć".
Żydzi ginęli w Birkenau Wikipedia podaje dalej: "W 1872 niemiecki prawicowy pisarz Lorenz Diefenbach zatytułował swoją powieść wydaną w Wiedniu parafrazą hasła biblijnego: Arbeit macht frei. Hasło to stało się popularne w kręgach nacjonalistycznych. W latach trzydziestych XX wieku było używane przez propagandę nazistowską w Niemczech w programach zwalczania bezrobocia". Z tym trudno się nie zgodzić. Podobnie, jak z uwagą dotyczącą już czasów wojny, że napisy "Arbeit macht frei" były też "na rozkaz generała SS Theodora Eicke wykorzystane przy bramach wejściowych do kilku niemieckich obozów koncentracyjnych (Dachau, Gross-Rosen, Sachsenhausen, Theresienstadt, Flossenbürg)", choć to Auschwitz jest dziś symbolem, a nawet synonimem zbrodni nazistów (bo Niemców już rzadziej) i to tylko na Żydach. Tylko czy Kazimierz Albin albo Witold Pilecki i tysiące innych, którzy przechodzili rano i wieczorem pod napisem "Arbeit macht frei" w Auschwitz - byli Żydami? Czy zginęli w tym strasznym miejscu, nieprzypadkowo nazywanym przez więźniów piekłem na ziemi, w ramach »Endlösung«? Tacy świadkowie są do dziś niewygodni dla "Przedsiębiorstwa Holokaust". Oskar Schindler - tak, Witold Pilecki - nie. W Auschwitz byli więzieni i ginęli tylko Żydzi. To pierwsze kłamstwo oświęcimskie. Jeśli w ogóle wspomina się o mordowaniu Polaków czy Cyganów, to ofiary są wrzucane do wspólnego kotła, określanego terminem "inne narodowości". Funkcjonariusze owego kłamliwego przedsiębiorstwa zapominają o fakcie podstawowym: napis na bramie w Auschwitz z żydowską Zagładą nie ma nic wspólnego. Żydzi, w przeciwieństwie do Polaków, nie trafiali do Auschwitz (choć zdarzały się wyjątki), nie pracowali niewolniczo w tym obozie (nie mogli zatem wychodzić rano do pracy i wracać z niej o zmierzchu), tylko od razu byli kierowani z rampy do komór gazowych. Takie unicestwianie Żydów dokonywało się nie w Auschwitz, oznaczonym przez Niemców numerem I (Auschwitz I), ale w odległym o kilka kilometrów Birkenau (Auschwitz II - Birkenau). Dziś przybywające licznie do obozu żydowskie wycieczki pytają, dlaczego napis "Arbeit macht frei" nie znajduje się nad bramą wejściową do Birkenau? Na zdziwieniu jednak się kończy. Nad tym, aby młodzież z Izraela prawdy nie poznała, czuwają oficerowie Mosadu, który pilnują też, aby przy "swoich" nie plątało się za dużo polskiej młodzieży. Auschwitz to Auschwitz (czasem, aby obarczyć winą Polaków mówi się: Oświęcim, mimo iż miasto o tej nazwie jest jeszcze kilka kilometrów dalej). Mieszanie w głowach Żydom to skutek uboczny zakłamywania historii dla korzyści materialnych - żerowania na tragedii ofiar.

Zaczęło się w Polsce... Ale czy na pewno obozy koncentracyjne to niemiecki wymysł? Według historyka Władysława Konopczyńskiego Rosjanie tworzyli je już w drugiej połowie XVIII wieku dla... Polaków - konfederatów barskich. Czekali w nich na zesłanie na Syberię. Ta "tradycja" przetrwała dwa wieki - do połowy XX wieku. Rozwinęła ją następczyni Rosji carskiej - Rosja bolszewicka. Na masową skalę obozy koncentracyjne wyrastały w Związku Sowieckim już od początku istnienia tego państwa, od 1917 r. Były nazywane GUŁAG-iem ("Gławnoje Uprawlenije Isprawitielno-Trudowych Łagieriej i Kolonij", czyli "Główny Zarząd Poprawczych Obozów Pracy"). Dodać trzeba, że Niemcy też tworzyli obozy koncentracyjne, choć później - bo niedługo przed pierwszą wojną światową w swoich koloniach w Afryce. Tworzyli je też np. Hiszpanie, Brytyjczycy, Amerykanie, a w końcu - po pierwszej wojnie - również Polacy. Z tymi Polakami to oczywiście kłamstwo komunistycznej propagandy. Miejsce Odosobnienia w Berezie Kartuskiej nawet przez chwilę nie było obozem koncentracyjnym. Á propos komunistów, coś jest jednak na rzeczy - Polacy, tyle tylko, że sowieccy, razem z towarzyszami z NKWD faktycznie zamykali w takich obozach Polaków-patriotów. To było jednak później - w ramach "wyzwolenia" po 1944 r. Najczęściej jednak obozów nie budowali, ale przysposabiali niemieckie katownie. Oświęcimski obóz zapełnił się AK-owcami i innymi "wrogami ludu" - to jeden z przykładów powszechnej wówczas praktyki. Chociaż o "wyzwoleniu" też jeszcze słowo. Zacytujmy jeszcze raz Wikipedię: "Po wyzwoleniu obozu żołnierze radzieccy załadowali napis Arbeit Macht Frei na wagon kolejowy, który miał jechać na wschód, jednak były więzień Eugeniusz Nosal (numer obozowy 693) oraz przypadkowy furman przekupili pilnującego pociągu strażnika butelką samogonu i oryginalny napis ukryli w miejskim magistracie. Kiedy tworzono Państwowe Muzeum w Oświęcimiu, napis wrócił na swoje miejsce przy bramie". A więc jednak Sowieci "wyzwalali" - obozy (łącznie z ich sprzętami), miasta, fabryki, całą Polskę, szczególnie Kresy. Szkoda tylko, że tego słowa unikają nawet byli więźniowie Auschwitz - wielu z nich wkrótce trafiło pod troskliwą opiekę swoich wyzwolicieli. Dlatego lepiej by było, gdyby słowo "wyzwolenie" zatrzymać wyłącznie dla miejsc (w tym obozów), do których dotarli alianci zachodni.
Rosyjscy inspiratorzy Sowiecki system obozów nie różnił od nazistowskiego. Fatalne warunki, niewolnicza praca ponad siły, rozbudowany system represji. No dobrze, powiedzieć można, że różna była ideologia dorobiona do tej formy "pracy". Ale czym różni się motto zawarte w słowach: "Arbeit macht frei" ("Praca czyni wolnym"), od innego hasła: "Czierez trud k oswobożdieniu" ("Przez pracę do wolności"). Ten drugi napis nie był przecież pomysłem niemieckim. Ktoś powie znowu: bolszewicy wzięli go od nazistów, przerobili trochę, dostosowując do swoich potrzeb. To drugie kłamstwo oświęcimskie. Jeśli taka wymiana myśli i doświadczeń między oboma totalitaryzmami miała miejsce, to inspiracje szły w drugą stronę - od Rosjan do Niemców. To niemożliwe - żachnie się jakiś postępowy historyk i badacz Zagłady, i będzie argumentował: oba systemy były śmiertelnymi wrogami i tylko czekały na dogodny moment, aby zniszczyć się nawzajem. - Ale przecież w dwudziestoleciu Niemcy i Rosja blisko ze sobą współdziałały, zarówno politycznie, gospodarczo, jak i militarnie, czego dowodem układ w Rapallo z 1922 roku - stwierdzi ktoś dociekliwy. - Zgoda, ale po dojściu Hitlera do władzy stosunki zostały zamrożone - odparuje postępowiec. - Zwieńczeniem nienawistnych pragnień dwóch państw była operacja Barbarossa. - A pakt Ribbentrop - Mołotow? - wtrąci znów ciekawski. - No dobrze, ale potem Rosja Stalina przelała najwięcej krwi w antyhitlerowskiej koalicji, tysiące żołnierzy Amii Czerwonej poległo na polskiej ziemi wyzwalając nas od niemieckiego okupanta; dziś ich prochom należy się szacunek - łatwo wraca do głównego nurtu swoich rozważań postępowiec. O tym "wyzwoleniu", czyli zastąpieniu jednej okupacji przez drugą, już pisaliśmy. Teraz inna uwaga: ów pakt zawarty między Ribbentropem i Mołotowem faktycznie był oficjalnym, poważnym traktatem międzynarodowym. Ale słowo pakt brzmi lepiej, jako coś mniej zobowiązującego, mniej ważnego. To w ramach bagatelizowania zbrodni sowieckich i tego, że Stalin jest współwinny za wybuch II wojny światowej, a nawet, że bez jego "wsparcia" mogła w ogóle nie wybuchnąć.
Dziwne podobieństwo Wbrew twierdzeniom postępowego historyka, również po 1933 r. kwitła wszechstronna współpraca między Rosją i Niemcami. Nie jest żadną tajemnicą, że Niemcy szkolili się na sowieckich poligonach, testowali sowiecki sprzęt. Odwiedzali też sowieckie obozy koncentracyjne, podziwiając system GUŁAGU. Szukali wzorów i... je znaleźli. Przy okazji zobaczyli napis: "Czierez trud k oswobożdieniu". Ciekawy, głęboki, dwuznaczny. Wystarczyło przełożyć go na niemiecki i wszystko fertig. Wracając do idei. Celem obozów - zarówno niemieckich, jak i rosyjskich - była "reedukacja przez pracę", czyli w praktyce wyniszczenie, zagłada, holokaust (nie tylko przecież żydowski, choć "naród wybrany" przywłaszczył sobie ten termin; był jeszcze polski, cygański, ormiański...). Oba totalitaryzmy łączyła ta sama, ludobójcza idea. Więźniowie, którzy mieli "szczęście" trafić zarówno do obozu niemieckiego, jak i sowieckiego, mogli nie wiedzieć o rzekomo protestanckim rodowodzie "Arbeit macht frei", ale na własne oczy dostrzegali dziwne podobieństwo z "Czierez trud k oswobożdieniu". Podobne były nie tylko te dwie nazwy, ale cała propaganda, włączając nawet plakaty. Wystarczy obejrzeć łotewski dokument "Soviet story" (jeden z najlepszych w ostatnich latach, pokazujący analogie i przenikanie się obu systemów), aby zobaczyć, jak przejmujący władzę w Niemczech Hitler był zapatrzony w Stalina, jak na bazie socjalizmu internacjonalnego tworzył socjalizm narodowy. Dopiero, gdy zrozumiał, że komunistyczne hasła w jego kraju nie porwą mas, zmienił taktykę, zaczął tępić niemieckich komunistów i budować niezależną ideologię.
Napis wykonał Polak Na koniec trzecie kłamstwo oświęcimskie - "polskie obozy koncentracyjne". Jak to się ma do historii Auschwitz? 14 czerwca 1940 r. do nowo utworzonego obozu koncentracyjnego pod Katowicami przybył transport 728 Polaków - więźniów politycznych z więzienia w Tarnowie. Byli to głównie młodzi ludzie, członkowie podziemnych organizacji niepodległościowych, żołnierze kampanii wrześniowej 1939 r., których aresztowano, gdy próbowali przedrzeć się na Węgry, a stamtąd do Francji, by wstąpić do powstającej tam armii polskiej. Obóz powstał zatem z myślą o eksterminacji Polaków; pierwsze transporty były wyłącznie polskie; to Polaków zmuszano do budowy baraków; przez długie miesiące Polacy byli jedynymi więźniami - potworny Holokaust Żydów miał miejsce później; do obozu deportowano w sumie około 150 tys. Polaków, a 75 tys. spośród nich zginęło (ofiar wśród Żydów - według ostatnich, wiarygodnych badań - było około miliona). Również napis na bramie w Auschwitz wykonał Polak. Aż dziw, że nikomu nie przyszło jeszcze do głowy, aby połączyć ten fakt z "polskimi obozami". Jakże pięknie by pasowało. Trzecie kłamstwo oświęcimskie wzbogaciłoby się o nowy element. I nie byłoby istotne, że Jan Liwacz, na wolności mistrz kowalstwa artystycznego, w obozie nr 1010 był więźniem i pracował pod batem niemieckiego kapo obozowej ślusarni, niejakiego Kurta Müllera. Szczęśliwie na kalumnie o "polskich obozach" zaczęły reagować - po latach milczenia - polskie władze. Propagandowa kampania doprowadziła do zmiany przez UNESCO oficjalnej nazwy obozu na "Były Niemiecki Nazistowski Obóz Koncentracyjny Auschwitz-Birkenau". A więc już nie Oświęcim, tylko Auschwitz. Tej prostej w sumie zasady bardzo pilnują dziś polskie media, nawet te postępowe. Szkoda jednak, że tak stanowczo nie zareagowano na ostatnie z oświęcimskich kłamstw - że napis "Arbeit macht frei" ukradli polscy antysemici. Jaki z tego morał? O prawdę historyczną musimy cały czas walczyć. Również po to, aby polski premier nie musiał tłumaczyć się światu i wręczać zegarków. Tadeusz M. Płużański

Homoś, a nawet „gej” - chce zostać ojcem Historia p.Patryka Muirheada, opisana w „The TIMES”, jest skrojona jakby na zamówienie chrześcijańskich wrogów homoseksualizmu. Jak można przeczytać: „Tydzień temu przestał być gejem 20 lat temu zrobił wielki "coming out" ogłaszając, że jest homoseksualistą. Od tygodnia pilot helikoptera Patrick Muirhead gejem już nie jest. Jak to się stało - pisze "The Times". Życie 41-letniego geja zmieniło się diametralnie kilka dni temu, podczas wizyty u fryzjera. - Czekałem w salonie na swoją kolej. W pewnym momencie wszedł młody ojciec ze swoim synkiem. Mężczyzna usiadł i dumnie posadził na kolanach syna, który miał zostać poddany pierwszemu w swoim życiu strzyżeniu. Ojciec czule rozmawiał z dzieckiem, co jakiś czas całował je w głowę. Nie mogłem oderwać od nich oczu, poczułem ukłucie zazdrości na widok chłopca obejmującego swoimi małymi rączkami potężną dłoń ojca - opowiada Patrick Muirhead. - Myślę, że wtedy moje życie się zmieniło i zrozumiałem, że dłużej nie mogę być gejem - dodaje. Jak mówi 41-latek, od fryzjera wyszedł z postanowieniem zmiany swojego życia i założenia rodziny. - Oczywiście geje w dzisiejszych czasach też mają dzieci. Niektórzy je adoptują, inni za pomocą krętych ścieżek i bardzo kosztownych zabiegów z udziałem próbówki zostają biologicznymi ojcami. Ale to jednak działanie wbrew naturze. To nie dla mnie - zaznacza Muithead.

Mężczyzna uczynił już pierwszy krok w staraniach o zostanie tatą. - W lokalnym pubie nawiązałem flirt. Często o niej myślę, szukam pretekstu żeby zadzwonić, zastanawiam się czy mnie lubi. Przyznaję, że czuję się dość dziwnie - mówi Patrick. Radykalna zmiana nastawienia do życia i preferencji seksualnych będzie z pewnością wielkim zaskoczeniem dla najbliższego otoczenia byłego homoseksualisty. - Szok przeżyje mój były partner, z którym byłem związany przez 10 lat - mówi Muithead. Ale zaskoczeni będą także znajomi geje oraz koledzy z byłej i obecnej pracy. No i rodzina, która przez 20 lat wierzyła, że jednak tak się stanie. Zmiana preferencji największym szokiem jest jednak dla mnie - przyznaje mężczyzna. - Moja seksualność uformowała się na podwórku i w studenckim akademiku. Panujący tam model dojrzewania nie był zgodny ze schematami, a wzmocniło go ekstrawaganckie gejowskie środowisko społeczne, w którym się obracałem. W BBC, gdzie pracowałem przez 7 lat homoseksualizm był niemal obowiązkowy - opowiada Patrick. - Nigdy nie byłem przekonany w 100% co do mojej seksualności. To prawda, że nigdy nie lubiłem piłki nożnej i wielu rzeczy, które lubią faceci, miałem mało męski głos ale jednocześnie poruszałem się po męsku, zachowywałem się niepoprawnie jak facet i Barbrą Streisand nigdy nie byłem - przyznaje mężczyzna. Przyznaje, że spodziewa się wrogości ze strony środowiska homoseksualistów. - Niektórzy uznają moją przemianę za swoistą herezję - mówi Miutheat. Dodaje, że w przyszłości chciałby być dobrym mężem i ojcem. - Moim celem jest zobaczyć kiedyś uśmiech na twarzy mojego dziecka - podsumowuje.”p.Muirhead, który podobno dwadzieścia lat temu zrobił wielki "coming out" ogłaszając, że jest homoseksualistą, na widok mężczyzny z synem postanowił zostać heterykiem. I nawet rozpoczął podrywać – w pubie – jakąś panienkę. Rzecz jasna homosie i „geje”, w których środowisku p.Muirhead się obracał, przeżyli szok – ale nie o to chodzi. Czasem normalny człowiek odkrywa, że jest zboczony – czasem i homoś odkrywa, że jest zboczony (bo zaczynają podobać mu się, o zgrozo, kobiety); społeczeństwo bez ludzi nienormalnych byłoby nienormalne – czego nie rozumieją zacietrzewieni purytanie. Istotne jest wyznanie p.Muirheada jak został homosiem: „Moja seksualność uformowała się na podwórku i w studenckim akademiku. Panujący tam model dojrzewania nie był zgodny ze schematami, a wzmocniło go ekstrawaganckie gejowskie środowisko społeczne, w którym się obracałem. W BBC, gdzie pracowałem przez 7 lat, homoseksualizm był niemal obowiązkowy”. Z czego wynika, że - pomijając zdeklarowanych homosiów i zdecydowanych heteryków – istnieje pewna grupa mężczyzn, którzy mogą być bi-sexami, albo.. skłonić się w jedną ze stron. I, aby inni tacy jak p.Muirhead, nie musieli się nawracać w wieku 41 lat – byłoby dobrze, by nie istniał nacisk agresywnego środowiska „gejów” (tak nawiasem – p.Muirhead pisze: „... spodziewam się wrogości ze strony środowiska homoseksualistów; niektórzy uznają moją przemianę za swoistą herezję”. To wszystko burza w szklance wody: „gejów” jest 1‰, homosiów 1%, a takich jak p.Muirhead pewno ćwierć procenta – ale zawsze szkoda. Na pewno zwróciliście Państwo uwagę na zdanie: „W BBC homoseksualizm był niemal obowiązkowy”. Od razu podpowiadam: tak, w TVP I nie jest może „obowiązkowy” - ale absolutnie powszechny.

Z czego wynikają pewne konsekwencje. Na zakończenie: zarówno BBC jak i TVP to instytucje reżymowe. Prywatny właściciel by nie zdzierżył, gdyby mu wpychano nieco gorszego prezentera – tylko dlatego, ze jest homosiem i kolegą dyrektora. A reżymowa instytucja zniesie wszystko: podatnik płaci... JKM

Cmentarz – i wszystko jasne. A także: p.Igorowi Jankemu w odpowiedzi. WCzc.Zbigniew Chlebowski (PO, Wałbrzych) biadolił przed komisja śledczą niczym ta nieszczęsna posłanka spod agenta „Tomka”, pośrednicząca w dawaniu łapówek za działki na Helu. Płakał, że "rozpętano gigantyczną polityczną nagonkę"- a p.Mariusz Kamiński „ewidentnie kłamie: Jego sugestie to łgarstwo i nikczemność”. W rzeczywistości szef CBA raptem dwukrotnie zawyżył skalę afery – ale też, p.Chlebowski ma rację, merytorycznie żadnej szczególnej „afery” w tym nie było. Wszystkie obniżki podatków są korzystne – niezależnie od tego, czy obniża się je hazardzistom, czy ojcom siedmiorga dzieci. To jak z morzem: pobranie wiadra w Gdańsku powoduje zmniejszenie poziomu wód na Bornholmie. Pod warunkiem, że towarzyszy temu obniżka wydatków!! Pretensje należy więc mieć o brak tej obniżki – a nie o to, że chciał odciążyć operatorów „jednorękich bandytów”. P.Chlebowski wszakże zaczął powoływać się – całkiem od rzeczy – na Swoje inne zasługi. „Przypomniał o swoich kontaktach z emigrantami pracującymi m.in. w Wielkiej Brytanii. - Okazało się, że dwa miliony polskich emigrantów muszą płacić bardzo niekorzystne dla nich podatki. Gdy w obecnej kadencji zmieniano ustawy podatkowe, odbywałem z tymi ludźmi setki spotkań,rozmów, maili, kontaktów. Gdyby wtedy CBA podsłuchiwało nasze rozmowy, to pojawiłyby się w tych rozmowach słowa: "nie bójcie się, załatwię to nie na 90%, na 100%. Bo to były słuszne postulaty tych, których w jakimś sensie krzywdziła władza publiczna, która nie potrafiła zmienić i dostosować przepisów”. I wszystko to święta prawda. Tyle, że p.Chlebowski nie wspomniał o jednej drobnej różnicy: Z przedstawicielami Polonii brytyjskiej nie prowadził rozmów na cmentarzach.

JKM

Zanim starsi i mądrzejsi… Co jeden człowiek chce zakryć, to drugi prędzej czy później odkryje. W ostatnich dniach dowiedzieliśmy się o prestiżowej nagrodzie imienia Karola Wielkiego, jaką otrzymał pan premier Donald Tusk. W proporcji do dokonań pana premiera Tuska, o których stosunkowo najwięcej dowiadujemy się z sejmowych komisji śledczych, prestiż nagrody imienia Karola Wielkiego jest stanowczo za wysoki. A jednak premieru Tusku tę nagrodę przyznano. Jeśli zatem nie za osiągnięcia, to za co? Na odpowiedź na to pytanie naprowadza nas Pokojowa Nagroda Nobla dla amerykańskiego prezydenta Obamy. Pan prezydent Obama wprawdzie prowadził wtedy już dwie wojny o pokój, ale przecież nie zainicjował żadnej z nich, tylko odziedziczył po swoim poprzedniku. Widocznie jednak Komitet Pokojowej Nagrody Nobla jakoś spenetrował intencje prezydenta Obamy, dopatrzył się w jego sercu gorącego pragnienia pokoju i nagrodził samą intencję. Jak się okazało – słusznie, bo właśnie rozpoczęło się bombardowanie Jemenu, a przecież Jemen to nie jest ostatnie słowo. Skoro zatem powstała nowa, świecka tradycja nagradzania za intencje, to lepiej rozumiemy, że również pan premier Tusk mógł otrzymać nagrodę Karola Wielkiego. No dobrze, mógł – ale na jaką właściwie intencję? Wiedzieć tego na pewno jeszcze nie możemy, ale dzięki niedyskrecji pana Sławomira Nowaka, możemy się domyślić. Otóż pan poseł Nowak dał do zrozumienia, że wśród kandydatów na przyszłego prezydenta Polski premier Tusk faworyzuje pana Władysława Bartoszewskiego. Dopiero w tym kontekście w pełni rozumiemy przyczynę, dla której pan premier Tusk ogłosił zamiar zmiany konstytucji, która pozbawiałaby prezydenta resztek uprawnień. Trzeba powiedzieć, że trudno wyobrazić sobie prezent, który bardziej udelektowałby Naszą Złotą Panią Anielę, niż pan Władysław Bartoszewski na stanowisku bezsilnego prezydenta Polski. Pan Władysław Bartoszewski, od lat umiejętnie odcinający kupony od swej chlubnej okupacyjnej przeszłości w postaci kolekcji niemieckich nagród – ostatnio chyba nagrody „Szkła w Rozumie” od miasta Karlsruhe – znakomicie nadawałby się na prezydenta Polski w trakcie przeprowadzania na niej operacji rozbiorowej. Jako człowiek kulturalny, który przecież nie okazałby się niewdzięcznikiem, nie tylko nie sprzeciwiałby się Naszej Złotej Pani Anieli, ale swoją osobą znakomicie uwiarygodniałby poczynania pana premiera Tuska, który w tym celu pragnąłby uzyskać pełnię kompetencji wykonawczych – oczywiście w zakresie zewnętrznych znamion władzy, przekazanych mu przez starszych i mądrzejszych. Akurat tak się złożyło, że wybory prezydenckie na Ukrainie ułożyły się zgodnie z zasadami strategicznego partnerstwa niemiecko-rosyjskiego, więc i w Polsce można by już zacząć różne sprawy porządkować. Zanim jednak starsi i mądrzejsi, no i oczywiście – Nasza Złota Pani Aniela przeprowadzi swoje względem nas zamierzenia – spróbujmy zastanowić się nad pożądanymi zmianami w naszej konstytucji – na wypadek, gdyby nagle ich przeprowadzenie okazało się możliwe. W poprzednim felietonie mówiłem o systemie prezydenckim i większościowej ordynacji wyborczej do Sejmu, opartej na jednomandatowych okręgach wyborczych. A skoro już mowa o systemie wyborczym, to warto zwrócić uwagę na celowość zmiany sposobu wyborów do Senatu. Obecnie czynne prawo wyborcze do Senatu maja wszyscy obywatele, co sprawia, że Senat jest właściwie repliką Sejmu i nie bardzo wiadomo, co właściwie ma robić. Tymczasem gdyby prawo wybierania senatorów mieli wyłącznie obywatele kwalifikowani – to znaczy ci, którzy sami już piastują funkcję publiczną z wyboru – to mielibyśmy Senat wybierany przede wszystkim przez działaczy samorządu terytorialnego. Taki Senat nie mógłby pozwolić sobie na brak czujności wobec uprawnień samorządu i nie dopuściłby do ich uszczuplenia. A skoro już o samorządzie mowa, to nie ulega wątpliwości, że należałoby zlikwidować wojewódzki i powiatowy szczebel struktury samorządowej i pozostawić jedynie gminy jako organy samorządowe i województwa, jako jednostki administracji rządowej. Ale to by był dopiero początek prawdziwej rewolucji w finansach publicznych. Przede wszystkim należałoby wprowadzić konstytucyjny zakaz uchwalania budżetu państwa z deficytem. W 1991 roku ten postulat został zlekceważony, no a teraz dług publiczny sięga już 700 miliardów złotych i powiększa się w tempie co najmniej 1500 złotych na sekundę. Wprowadzenie konstytucyjnego zakazu uchwalania budżetu z deficytem mogłoby proces lawinowego narastania długu publicznego zahamować z korzyścią dla przyszłych pokoleń. Żeby jednak już całkiem zablokować pokusę trwonienia przez rząd publicznych pieniędzy, trzeba by odwrócić dotychczasowy sposób dystrybucji dochodów państwowych. Obecnie jest tak, że podatki w zasadzie zbiera rząd, a przydzielając samorządom zadania, cedzi im też jakieś fundusze. Zmiana polegałaby na tym, że wszystkie podatki zbierają gminy, które następnie płacą ustaloną z góry na konkretny rok składkę na państwo, a co im po zapłaceniu tej składki zostanie, to już do dyspozycji gminy. Zmusiłoby to władze państwowe do racjonalizacji wydatków i sprzyjałoby konkurencji między gminnymi samorządami. Wreszcie należałoby zmienić konstytucyjne fundamenty gospodarczego modelu państwa i z kapitalizmu kompradorskiego przestawić je na tory prawdziwej gospodarki rynkowej. Takim fundamentem, nawet nie konstytucyjnym, ale odziedziczonym bez żadnej zmiany po PRL-u, jest artykuł 58 kodeksu cywilnego, który mówi, że czynność prawna sprzeczna z ustawą, albo mająca na celu obejście ustawy jest nieważna – a w miejsce tych nieważnych postanowień wchodzą przepisy ustaw i rozporządzeń. Oznacza to, że mamy atrapę gospodarki rynkowej, w której ostatnie słowo zawsze należy do władzy publicznej, albo wręcz – do urzędników, którzy wskutek tego są głównymi organizatorami życia gospodarczego. Dlatego w projekcie konstytucji, jaki przygotowałem jeszcze w 1992 roku, a który w tej kwestii nie stracił aktualności, proponowałem wprowadzenie zasady, że „nikt nie może wbrew stronom podważyć umowy, ani zmienić jej treści, chyba, że stanowi ona czyn zabroniony pod groźbą kary, wynika z takiego czynu, albo ma go na celu”. Dopiero wtedy prawo tworzone między kontrahentami uzyskałoby rangę równą ustawom , a to dopiero jest warunek gospodarki rynkowej, w której państwo jest strażnikiem umów prywatnych. SM

Zbychu idzie na chama. Uda się? Na ogół nie komentuję na bieżąco. Ale w tym wypadku to ja jestem w szoku. Co najmniej takim samym, w jakim był Zbychu, widząc tekst o sobie w „Rzeczpospolitej”. Zbychu przemawia. Linia obrony i ataku zarazem staje się coraz czytelniejsza. Po pierwsze – Zbigniew Chlebowski jest biednym, skrzywdzonym, uczciwym parlamentarzystą, którego życie legło w gruzach, gdy podły złoczyńca Mariusz Kamiński zastawił na niego pułapkę. Po drugie – Zbychu odrobił swoja lekcję z trenerami od mowy ciała i ust. Wystudiowane zawieszenia głosu, sięgnięcia po okulary, wzruszająca historia o siostrze, spoczywającej na słynnym cmentarzu, którą rozjechała ciężarówka. Byłoby bardzo ciekawe dowiedzieć się, jaki specjalista trenował Zbycha przez ostatnie tygodnie i jaki charakter miały jego kontakty z partyjnymi kolegami, zwłaszcza tymi z komisji śledczej. Po trzecie – Zbychu jest bezlitosny dla Kamińskiego. Teraz zemszczą się wszystkie braki, niedostatki i niedociągnięcia. Tu wracam do swoich ocen z poprzedniego wpisu: nie wystarczy być ideowo słuszny i uczciwym. Trzeba być jeszcze profesjonalistą. Nie twierdzę, że zarzuty Chlebowskiego o permanentne kłamstwa i brak uczciwości wobec Kamińskiego są słuszne choćby w jednej setnej. Ale Zbychu będzie się chwytał każdej możliwości wykazania, że coś jest nie tak. Po czwarte – Zbychu w toku swojej pracy parlamentarnej miał kontakty z wieloma osobami, w tym z biznesmenami. Ale to były kontakty całkowicie normalne i prawidłowe. Takie same jak np. z emigrantami w sprawie podatków. Po piąte – atak idzie po linii Totalizatora i wideoloterii. Obawiam się, że tu PiS będzie miał problem, bo niejasności są. Wątek TS, wideoloterii i G-Techu jest, by tak rzec, rozwojowy. Po szóste – działania Zbycha nie tylko nie miały na celu zaszkodzenie interesowi państwa, przeciwnie – Zbychu ratował kraj przed stratami, opierając się na merytorycznych analizach ekspertów. W tej sytuacji dla dobra kraju działali też, jak się okazuje, Rychu i Janek. Dysproporcja sił jest uderzająca. Chlebowski ma po swojej stronie przewodniczącego komisji, który ustalił wygodny dla niego kalendarz zeznań. Zbychu może dziś odpowiadać Kamińskiemu i miał wiele czasu na przygotowanie się do zeznań. Najlepiej będzie oczywiście przygotowany premier Tusk. Śledczy PO mają asystentów i część mediów po swojej stronie – wystarczy zobaczyć, jak o obradach komisji informuje „GW”. Posłowie PiS mają przeciw sobie przewodniczącego komisji i jej większość, nie maja asystentów, których nie zatwierdzono do tej pory, obstrukcję prac stosuje prokuratura, która zwleka z przekazaniem wszystkich materiałów, a jeśli je przekazuje, to w takiej formie (oraz z gryfem tajności), żeby nie sposób było się przez nie przekopać. Czy taktyka PO ma szansę się przebić? Z początku wydawało mi się, że nie. Bezczelność Chlebowskiego była tak nieprawdopodobna, że zdawało się, iż to się nie może udać. Teraz jednak, pod koniec swobodnej wypowiedzi Zbycha, sądzę, że może się jednak stać inaczej. Ofensywa jest tak zmasowana i potężna, że nawet przy całym swoim prymitywizmie i toporności może się przebić. Warzycha

22 stycznia 2010 Demokracja policyjno-biurokratyczna... Bardzo dziękuję wszystkim tym, którzy oddali głos na mój blog, pomagając mi uzyskać największą  ilość SMS-ów w kategorii „ Polityka” Teraz jury zadecyduje o  moich dalszych losach. Od wczoraj trwa III etap konkursu i będzie trwał do 9.II. Proszę o  jeszcze jeden  wysiłek wart 1 zł i 22 groszy i posłanie na mój blog SMS-a. Proszę również poprosić swoich znajomych, przekazując im adres mojego bloga. Wszystkim z góry bardzo dziękuję. To tyle na tematy organizacyjne. „Wielkość jego polega na tym, że nic mu się nie udało”- powiedział o Gorbaczowie pan Lech Wałęsa. Ale rozumiem, panu Lechowi Wałęsie się wszystko udało; obalił komunizm w pojedynkę, zorganizował okrągły stół, dzięki któremu dzisiaj żyje nam się dostatnio i wesoło i przyczynił się do  wprowadzenia Polski do Unii Europejskiej, dzięki której mamy okazję powiększyć cele więzienne w polskich więzieniach  o 20 cm kwadratowych(???). Żeby europejska norma była zachowana. Mniejsza o zdrowy rozsądek. Na zdrowy rozsądek- w socjalistycznej Unii Europejskiej- normy   nie ma. Nastrój w Unii jest taki, że gdybyśmy byli pod wodą, z trudnością można byłoby próbować się odbić,  po to, żeby  wypłynąć na powierzchnię. Biurokracja w Ministerstwie Zdrowia, gdzie rządzi pani Ewa Kopacz z Platformy  Obywatelskiej i „liberalnej”, nie tylko, że się nie nudzi, ale ma pełne ręce roboty biurokratycznej. Robota płynie z biurokratycznej Unii, gdzie też się nie nudzą, tylko wymyślają kolejne ograniczenia i wymogi, potem ubierają te wymyślone głupstwa w dyrektywy i  rozporządzenia i przesyłają je nam. My je wykonujemy skrupulatnie, często nad wyraz- dorzucając  kilka swoich biurokratycznych groszy.. Biurokraci w Ministerstwie Zdrowia pracują nad wprowadzeniem przymusowych ubezpieczeń dla lekarzy(???) „Liberalna” Platforma wprowadza przymus.. Liberalizm kojarzy się  normalnemu człowiekowi z wolnością, ale  to było w klasycznym liberalizmie- w liberalizmie nowoczesnym- wolność zastąpiła niewola. Bo jak pisał Orwell, patron mojego bloga:” Niewola to wolność”. Chodzi o to, że jak lekarz  popełni błąd, to żeby się nie próbował wywinąć od odpowiedzialności. W związku z tym, niech systematycznie oddaje część swojego wynagrodzenia pod przymusem jakiemuś biurokratycznemu Funduszowi Ubezpieczonych Przymusowo Lekarzy, a jak nic  złego nie zdarzy, to fundusz przywłaszczy  sobie pieniądze lekarzy. Bo nie może być tak, liberalnie ,ale z odpowiedzialnością że lekarz ubezpiecza się dobrowolnie, a jak popełni błąd , to płci za niego firma ubezpieczeniowa, ale ma wybór! Może się nie ubezpieczyć, ale w razie pomyłki , odpowiada swoim majątkiem. Oczywiście w państwowym systemie lecznictwa, za pomyłki funkcjonariuszy państwowego lecznictwa, płacą podatnicy, dlatego między innymi jestem przeciwnikiem  państwowej służby zdrowia zasilanej – poza systemem rynkowym- pieniędzmi podatników. Nic dobrego z tego nie wynika i wynikać nie będzie. Jedynie olbrzymie marnotrawstwo środków i ciągłe poszukiwanie przez władzę sposobów pozbycia się pacjentów z systemu, z którego jedynie biurokracja czerpie pożytki. Pacjent jest jedynie pretekstem do istnienia czegoś tak kuriozalnego jak państwowa służba zdrowia poniewierająca pacjentem. Widać to po permanentnym ograniczaniu usług, których doświadczyć może pacjent w korupcyjnym  systemie  państwowej opieki zdrowotnej, który w pewnym momencie- ujawni prawdziwe swoje oblicze.. Na placu finansowego zasilania, pozostanie jedynie biurokracja medyczna. I niech jej będzie na zdrowie! Oczywiście wprowadzenie przymusowych ubezpieczeń dla lekarzy, spowoduje utworzenie jakiegoś biurokratycznego gremium do zawiadywania zebranymi pod przymusem pieniędzmi, a potem już tylko ….  Systematyczna  podwyżka składki. Biurokracja górą! Równolegle z pomysłem przymusowych ubezpieczeń dla lekarzy( a co z przymusowymi ubezpieczeniami dla pielęgniarek!) , Ministerstwo Śmierci, pardon – Zdrowia, stojące zawsze po stronie biurokracji, a nie pacjenta- zamierza wprowadzić zmiany dotyczące zakupu worków żywienia pozajelitowego, które do tej pory pacjent worków takowych potrzebujący, mógł kupić w hurtowniach, teraz – po reformie- będzie mógł sobie kupić jedynie w aptekach.(???). Co zwiększy koszty zakupu, niektórzy nawet twierdzą, że o drugie tyle, oczywiście w interesie pacjentów, a nie biurokracji , opiekującej się zdrowiem pacjentów. Bo dla niej – nie warto nawet przypominać- najważniejsze jest zdrowie pacjentów, a jeszcze ważniejsze są  kieszenie pacjentów. Żeby były jak najbardziej puste, wtedy pacjent przyjdzie na kolanach żebrać o opiekę w państwowym kołchozie zdrowia, zwanym dla niepoznaki Publiczną Służbą Zdrowia. Na zdrowie i sobie nawzajem. Należy się jedynie modlić do Pana Boga, żeby dał nam zdrowie i żebyśmy nie musieli poniewierać się w przytułku państwowej służby zdrowia. I żeby nie dotknęły nas limity, które są coraz  krótsze, a odległości oczekiwania na opiekę- coraz dłuższe. Sztuczne wydłużanie drogi  zakupu worków żywienia pozajelitowego ma na celu pozbycie się części pacjentów poprzez zwiększone ceny worków żywienia, bo niektórych  z  pacjentów przestanie być stać na zakup worków, co musi spowodować  dodatkowo negatywne reperkusje na  ich zdrowiu, jakby samo Ministerstwo Zdrowia nie przyczyniało się na co dzień do rozwoju chorób pacjentów – szczególnie chorób  pochodzenia psychicznego. Zarobią oczywiście apteki z Radą Aptekarską na czele, a po osiągnięciu pierwszego etapu „ reformy”, przystąpią do realizacji etapu drugiego, który polegał będzie na tym, że pacjenci potrzebujący worki żywienia pozajelitowego, będą mogli je oczywiście kupić, ale poprzez inne apteki, wytypowane do sprzedaży worków żywienia pozajelitowego przez zbiurokratyzowane Ministerstwo Śmierci, dlaczego Śmierci? Bo mam teorię, że wiele osób zwanych pacjentami umiera niepotrzebnie tylko dlatego, że istnieje Ministerstwo Powolnej Śmierci dla wielu pacjentów, którzy nie mogą w terminie dostać się do leczenia w tym systemie.  Tym bardziej, że nie prowadzi się żadnych statystyk, które obrazowałyby skalę umieralności pacjentów pod drzwiami państwowej zdrowia, oczekujących na swoją kolejkę w  leczeniu. Cześć ich pamięci! Uczcijmy ich śmierć minutą ciszy. Polegli bohatersko po drzwiami socjalistycznej służby zdrowia, jako ofiary  nieludzkiego systemu państwowego leczenia, gdzie zamiast lekarzy na wolnym rynku, próbują im zorganizować  leczenie biurokraci  w sieci biurokratycznych decyzji, marnotrawstwa, limitów, jakiś idiotycznych koszyków świadczeń i ogólnego marazmu jak w domu wisielca, w którym nie wypada mówić o sznurku. Całość scenerii ożywiają jedynie łapówki, dzięki którym część pacjentów zostanie wyleczona, ale pozostali- których na łapówki nie stać – musi umierać  na chwałę państwowej służby zdrowia. Przygnieceni triumfalną bramą zwycięstwa nad prywatnym leczeniem.. Zresztą sznurów ci u nas dostatek… Właśnie: dlaczego akurat sznurów nie brakuje, a w tamtej komunie był problem, nawet ze sznurowadłami, pardon- sznurkami do snopowiązałek.? Ale sznurowadeł było w bród! Na pocieszenie powiem państwu, że „ charyzmatyczny” premier  , profesor Jerzy Buzek, obecnie na etacie europarlamentarzysty, został Człowiekiem Roku 2009 według tygodnika „Wprost”. Mniemam, że za wiekopomne reformy, które zrobił w Polsce ponad dziesięć lat temu, Święty Boże jak ten czas leci, a któremu wdzięczni wyborcy są wdzięczni jeszcze do dziś.. Zbiera w demokratycznych wyborach mnóstwo demokratycznych głosów, niekoniecznie od ludzi odurzonych alkoholem. Odurzonych raczej  charyzmatycznością   pana profesora Jeśli chodzi o medycynę wmontował w państwowy system  opieki nad pacjentem dodatkowe ogniwo, zwane wtedy kasami chorych, które okazało się  brakującym darwinowskim ogniwem niedorozwoju państwowej służby zdrowia. Kilka tysięcy  bezproduktywnych ludzi wmontowanych w system państwowego leczenia zrobiło swoje dodatkowo dezorganizując pracę i tak niewydolną w poprzednim systemie. Ale teraz oni czerpią pożytki z 55 miliardów złotych, które krążą jak złoty pieniądz, w tym systemie, powiększonym o armię i limuzyny dygnitarzy Narodowego Funduszu Zdrowia. Nieźle tam zarabiają za nicnierobienie! Ale tak widocznie musi być, dopóki cały system się nie zawali przygniatając całą tę biurokrację pasożytująca na ciele pasożytującej służby zdrowia, która z kolei pasożytuje na podatniku , z których w większość  rekrutują się pacjenci... Zwycięzcy przygnieceni bramą triumfalną.. Czy  trzeba czegoś więcej do zwycięstwa nad nami – pacjentami? I apeluję z tego miejsca: nie donosić na pacjentów którzy dają łapówki, żeby ratować swoich bliskich.. Jedynie łapówka może ich uratować.! Bądźmy solidarni! - Czy opowiadałem wam śmieszną historię z moich czasów?- pyta profesor studentów na zajęciach  dotyczących  problemów państwowej służby zdrowia. - Dzisiaj jeszcze nie - odpowiadają chórem studenci. A ja państwu opowiadam codziennie, ale za każdym razem  inną- równie śmieszną! Tak jak cały ten socjalizm biurokratycznym w którym musimy żyć. .Choć łzy same cisną się do oczu.. No chyba, że ktoś ma zeza…Wtedy łzy wylewają się za uszami.. Ale to już problem  na inną okazję! WJR

ASY DONALDA TUSKA Premier zgłosił do Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy swoich kandydatów na polskiego sędziego w Europejskim Trybunale Praw Człowieka. W trójce wybrańców rządu znaleźli się: apologeta konstytucji państwa komunistycznego, pomocnik SB, a także gorliwy rzecznik szerszego prawa do aborcji. Zdaniem premiera Donalda Tuska najlepiej przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu reprezentować będą: dotychczasowy polski sędzia w ETPCz – prof. Leszek Garlicki, kierownik Poznańskiego Centrum Praw Człowieka – prof. Roman Wieruszewski oraz współzałożyciel i wieloletni prezes Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka w Polsce – Marek Antoni Nowicki. Wyróżnienie to przypadło w udziale osobom wypowiadającym się przeciwko polskiemu prawu w zakresie ochrony życia i krytykującym brak wystarczających zabezpieczeń w Polsce przed rzekomą dyskryminacją mniejszości seksualnych. Jako „zbyt restrykcyjne i sprzeczne z międzynarodowymi standardami w zakresie praw człowieka” – określa polskie prawo broniące życia poczętego prof. Roman Wieruszewski. Zbliżone wypowiedzi prezentują również dwaj pozostali kandydaci Donalda Tuska do ETPCz. Prof. Roman Wieruszewski znany jest również ze współautorstwa raportu na temat „mowy nienawiści” w polskiej prasie konserwatywnej sporządzonego w 2008 r. na zlecenie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (Sprawę opisywała „Gazeta Polska” w sierpniu 2008 r.). Celem analizy miała być identyfikacja treści rasistowskich. Założenia raportu pozwoliły autorom uznać też za ksenofobię „wyrażanie wrogości wobec idei jednoczenia się państw i narodów Europy w ramach Unii Europejskiej”, za antysemityzm natomiast „krytykę państwa Izrael”.
Trampoliną – PRL Wieruszewski to były komunista, który zawdzięcza karierę naukową ministrowi w rządzie gen. Jaruzelskiego, prof. Adamowi Łopatce. Promotor naukowca, członek KC PZPR, był m.in. szefem Urzędu do Spraw Wyznań w rządach Wojciecha Jaruzelskiego i Zbigniewa Messnera. W 2006 r. za rządów PiS prof. Wieruszewski wspólnie z innymi osobami ze środowiska prawniczego, jak Jan Widacki, Andrzej Zoll, Zbigniew Ćwiąkalski, wziął udział w proteście przeciwko zmianom wprowadzanym w wymiarze sprawiedliwości i zaostrzającym przepisy karne. Podpisani pod apelem prawnicy uznali, że „zarówno język, jak i sposób działania obecnych władz przypominają łudząco czasy PRL”. A jeszcze tak niedawno, przed 1989 r., profesor w swojej publikacji dotyczącej powinności obywatela PRL pisał: „Interesy narodu są nierozerwalnie związane z budową i umacnianiem ustroju socjalistycznego. A zatem każdy, kto godzi w ten ustrój i próbuje go zwalczać, jest wrogiem narodu polskiego”. W książce Podstawowe obowiązki obywatela PRL, którą Wieruszewski złożył do druku w stanie wojennym, argumentował, że w socjalistycznym państwie poświęca się wciąż bardzo dużo miejsca prawom jednostki, a niedostatecznie wskazywaniu jej obowiązków wobec ustroju ludowego. Filarami opracowania stały się dzieła Marksa, Engelsa, myśl leninowska i zalecenia konstytucjonalistów radzieckich. Autor wiele miejsca poświęcił koncepcji jednostki w państwie, którą wyprowadza z ujęcia Karola Marksa. Pozytywny wydźwięk tej teorii przeciwstawiony jest ostro burżuazyjnej doktrynie społeczno-prawnej. We wcześniejszej książce z 1977 r. Równość kobiet i mężczyzn w Polsce Ludowej w oparciu na myśli Lenina i stanowisku wyrażonym podczas zjazdu PZPR, Wieruszewski przedstawia pozytywną perspektywę formowania peerelowskiego ładu konstytucyjnego. Jednocześnie przeciwstawia go ustawie zasadniczej II RP, która pogłębiała w 20-leciu międzywojennym Polski „faszyzację życia publicznego”. Jako jasny punkt przedwojennej rzeczywistości przedstawił działalność Centralnego Wydziału Kobiecego powołanego przez KPP. „Dążenia uzdrowicielskie tej partii zaprzepaszczały jednak represje, które sanacyjna władza nasilała wobec komunistów”. Wzorcem, według Wieruszewskiego, pozostawała konstytucja ZSRR z 1936 r. Pisząc o zasadzie równouprawnienia kobiet, autor poruszył kwestię dopuszczalności przerywania ciąży. Zaznaczał, że ustawodawstwo polskie „w minimalnym tylko stopniu ogranicza dopuszczalność przeprowadzenia tego zabiegu”. Chwalił postępowość odpowiedniej ustawy, przyjętej w kwietniu 1956 r. a więc jeszcze przed tzw. odwilżą. Dziś prof. Roman Wieruszewski oprócz pełnienia wielu prominentnych funkcji prowadzi kursy poświęcone dyskryminacji gejów i lesbijek. Nie udało się nam skontaktować z profesorem. – Jest w Brukseli. Ma wyłączoną komórkę i nie będzie podejmował rozmów – dowiedzieliśmy się w Poznańskim Centrum Praw Człowieka. 

Gruba kreska Tuska Szansę wyboru na drugą sześcioletnią kadencję jako sędzia ETPCz wskazany przez polski rząd ma prof. Leszek Garlicki. Jak podała w marcu 2008 r. „Gazeta Polska”, Garlicki został zarejestrowany w 1974 r. przez SB jako kontakt operacyjny o pseudonimie "Arkadiusz". W latach 70. był członkiem egzekutywy PZPR na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Według raportu SB, "Arkadiusz" wiedział, ile zawdzięcza SB w związku z wyjazdem za granicę na stypendium i w toku współpracy obiecał się jej za to odwdzięczyć. Garlicki już w PRL zajmował prominentne funkcje – pracował w Radzie Legislacyjnej przy Prezesie Rady Ministrów – gdy na jej czele stali kolejno Zbigniew Messner, Mieczysław Rakowski i Czesław Kiszczak. 
Partner gejów i lesbijek Kiedy w 2005 r. Lech Kaczyński jako prezydent Warszawy nie wyraził zgody, by w stolicy odbyła się parada homoseksualistów zwana paradą równości, jej organizatorzy złożyli skargę do ETPCz. Garlicki był jednym z sędziów, którzy uznali, iż zakaz naruszył Europejską Konwencję Praw Człowieka. W podobny sposób zareagował trzeci z kandydatów Tuska, Marek Antoni Nowicki. – Państwo ma obowiązek aktywnego działania i pomagania grupom, które w aktywności publicznej mogą mieć trudności z wyrażaniem poglądów – komentował wyrok trybunału w Strasburgu. Według Nowickiego, „prawem człowieka” jest również „prawo kobiety” do zabicia swojego dziecka. Bronił też wyroku ETPCz w sprawie Alicji Tysiąc. – Tu chodzi o uznanie, czy kobieta miała do czegoś prawo, którego jej nie zapewniono – komentował. Z zaangażowaniem bronił wystawy fotosów zorganizowanej w 2006 r. przez Fundację dla Wolności na terenie kampusu UMCS. Na fotosach Kazimiera Szczuka, Piotr Najsztub, Kazimierz Kutz i inne znane osoby prezentowały koszulki z napisami „mam AIDS”, „jestem gejem”, „masturbuję się”, „usunęłam ciążę”. Przeciwko wystawie i sprzedaży koszulek zaprotestowała społeczność akademicka, a władze UMCS zakazały pokazywania ekspozycji. Za „wolnością" takiej prezentacji ujął się Marek Antoni Nowicki. Skrytykował decyzję władz uczelni. Przekonywał, że promowanie podobnych haseł jest torowaniem drogi dla wolności i tolerancji. Maciej Marosz, Grzegorz Wierzchołowski

Poparcie Juszczenki, czyli ukraińskie wybieranie Tylko trzy d***kracje przetrwały przez czas jakiś we względnie przyzwoitym stanie: w San Marino, we Szwajcarii (już mocno nadgryziona…) i w Stanach Zjednoczonych (na wykończeniu). Z czego można by wnosić, że im mniejszy kraj, tym lepiej sprawuje się w nim d***kracja. Niestety: Ukraina jest dużym krajem i jej nazwa nie zaczyna się na „S”, więc d***kracja pasuje do niej, jak rower do ryby. Ostatnie wybory pokazały, że JE Wiktor Juszczenko uzyskał nadspodziewanie aż 5,5% głosów – co, biorąc pod uwagę styl, w jakim sprawował prezydenturę, jest wynikiem i tak dwa razy za dużym. Być może pomogły Mu rozpaczliwe umizgi do rozmaitych potomków banderowców, których na Podolu, Wołyniu i Galicji nie brakuje. Jednak najwyraźniej amerykańscy mocodawcy i sponsorzy zawiedli, a mafie już dawno przerzuciły swoje sympatie na bardziej nośnych kandydatów.

Co w gruncie rzeczy dobrze o p. Juszczence świadczy. Jako urzędujący prezydent nie przekupił odpowiedniej liczby dziennikarzy i innych macherów politycznych. P. Wiktor Janukowycz otrzymał nieco mniej głosów niż przewidywały biura badania opinii publicznej (tak, ja wiem, że instytuty, których wyniki Państwo widzieliście przewidywały jeszcze znacznie mniej – ale są to instytuty odpowiadające – nie obrażając nikogo – instytutowi p. Leny Kolarskiej–Bobińskiej i podobne) – poniżej 36% – podczas gdy p. Julia Tymoszenko otrzymała aż 25%. Z czego wynika, ze los II tury wyborów nie jest jeszcze przesądzony. Wynik ten musi dać wiele do myślenia p. Juszczence. Jak bowiem wiem z drugiej (dosłownie) ręki, p. Juszczenko obiecał w II turze poparcie p. Janukowyczowi. Oczywiście nie za darmo: za amnestie dla Jego poczynań, jako Prezydenta. Byłby to deal podobny do tego, jaki uczynił Ryszard Nixon odstępując w 1974 władzę p. Geraldowi Fordowi (uzyskał amnestię z góry za wszystko – a chodziło m.in. o aferę Watergate). Nie wiem czy ta informacja jest prawdą: politycy w ogóle, politycy w d***kracji w szczególe, a już zwłaszcza JE Wiktor Juszczenko jeśli coś mówi, to przecież nie po to, by powiedzieć prawdę – lecz po to, by osiągnąć konkretny cel polityczny. Gdy np. w 1838 zmarł śp. Karol–Maurycy de Talleyrand–Périgord, ks.Benewentu, jego rywal, kanclerz Cesarstwa Austrii, śp. Klemens Nepomuk książę von Metternich–Winneburg powiedział po namyśle: „Ciekawe: co On chciał przez to osiągnąć?”. Co więc mógłby osiągnąć p. Juszczenko „popełniając taką niedyskrecję”? By, na przykład, Jego rozmówca pisnął o tym Pięknej Julii, by ta się trochę przestraszyła i zaczęła z Nim rozmawiać? Przy takim wyniku pierwszej tury p. Juszczenko musi się dobrze zastanowić. Bo jeśli poprze p. Janukowycza, a wygra Piękna Julia, to p. Juszczenko powinien – nie czekając na objęcie przez Nią urzędu – czmychnąć do Swoich mocodawców do Waszyngtonu, o ile służby specjalne, by przypodobać się przyszłej Prezydentce, nie aresztując Go zawczasu… Z drugiej strony powstaje pytanie, czy p. Janukowyczowi poparcie p. Juszczenki jest na cokolwiek potrzebne? Jest nad wyraz wątpliwe, by te 5%, które zagłosowało na p. Juszczenkę posłuchało Jego apelu, by zagłosować na p. Janukowycza… Natomiast zwolennicy pozostałych Kandydatów (a jest to 35% elektoratu!!) mogą pozostać w domach, bo p. Janukowycz jako hasło wyborcze miał bezwzględną walkę z „Pomarańczowymi” i ich nieszczęsnym dziedzictwem. Po uzyskaniu poparcia p. Juszczenki mogliby zacząć podejrzewać Go o nieczystą grę… Najprawdopodobniej więc p. Juszczenko ogłosi, ze jako Prezydent jest neutralny – i tylko po cichu każe podległym Mu służbom specjalnym nie wadzić, tylko sprzyjać p. Janukowyczowi. O wszystkim jednak zadecyduje stanowisko mafii walczących o wpływy polityczne i konkretne zamówienia rządowe. Np. związane z Euro 2012. Jeśli wygra p. Janukowycz, bardzo wiele kontraktów zostanie unieważnionych i będą rozpisane nowe przetargi. Oczywiście: „całkowicie przejrzyste i uczciwe”. Bo jakże inaczej w d***kratycznym państwie? JKM

"Zbycho" kontratakuje. Niewiele brakowało, by na koniec historyjki o tym, jak ofiarnie przez całe lata służył Ojczyźnie, Zbigniew Chlebowski popłakał się przed kamerami. Istnieje opinia, że najlepszą obroną jest atak. Z takim też przeświadczeniem stanął najwyraźniej przed hazardową komisją śledczą Zbigniew Chlebowski, były szef klubu Platformy Obywatelskiej i przewodniczący sejmowej Komisji Finansów Publicznych. Wczoraj przed komisją śledczą rzucał oskarżenia o kłamstwo i manipulację wobec byłego szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego Mariusza Kamińskiego. Sam, jak stwierdził, nie wywierał żadnych nielegalnych nacisków, by z ustawy hazardowej usunąć zapisy o dopłatach od gier niekorzystne dla kolegów z branży hazardowej, którzy finansowo wspierali kampanię Platformy Obywatelskiej. Zeznania świadków, którzy do tej pory stanęli przed hazardową komisją śledczą, dla Zbigniewa Chlebowskiego korzystne - łagodnie mówiąc - nie były. Ze składanych przez nich wyjaśnień wyłaniał się obraz Chlebowskiego jako w pełni dyspozycyjnego dla lobby hazardowego polityka, który dla branży hazardowej działa już od lat. Wiceminister finansów Jacek Kapica zeznawał, że Chlebowski tłumaczył mu się, iż jego intencją nie było wpływanie na przebieg procesu legislacyjnego nad ustawą hazardową. Do tych tłumaczeń doszło dzień po tym, gdy Kapica został wezwany do premiera Donalda Tuska, który miał wypytywać go o przebieg prac nad projektem ustawy. Marek Wagner, szef kancelarii premiera Leszka Millera, twierdził z kolei, że "z dokumentów wynika", iż to właśnie Chlebowski podczas prac nad ustawą hazardową za rządów SLD złożył poprawkę w sprawie obniżenia opodatkowania automatów do gier. Podczas przesłuchania byłego posła Prawa i Sprawiedliwości Stanisława Ożoga, byłego wiceprzewodniczącego sejmowej komisji finansów, wynikło, że Chlebowski, mimo że zdecydowana większość klubu PO głosowała "za", to on m.in. wraz z Adamem Szejnfeldem wstrzymał się w głosowaniu nad zwiększeniem opodatkowania automatów. Były szef CBA Mariusz Kamiński wysuwał wobec Chlebowskiego oskarżenia, że był m.in. w pełni dyspozycyjny wobec hazardowego lobby, a ta dyspozycyjność mogła być wieloletnia. Chlebowski tłumaczył wczoraj śledczym, iż nie czuje się winny, nie blokował żadnych dopłat, żadnej ustawy, ani też nie był źródłem przecieku o akcji Centralnego Biura Antykorupcyjnego w sprawie Ryszarda Sobiesiaka, biznesmena branży hazardowej, który lobbował u kolegów z Platformy za wykreśleniem z ustawy hazardowej zapisów o dopłatach od gier. Poinformował, że o ustawie hazardowej rozmawiał tylko z ministrem finansów Jackiem Rostowskim, wiceministrem finansów Jackiem Kapicą, natomiast kwestii tej nie poruszał z ministrem sportu Mirosławem Drzewieckim oraz wiceministrem gospodarki Adamem Szejnfeldem.- Nie mam sobie nic do zarzucenia, poza rzeczywiście nieetycznymi rozmowami telefonicznymi, które się nigdy nie powinny zdarzyć politykowi, ale zdarzyły się. Tylko proszę pokazać mi polityka, który poniósł takie konsekwencje za swoje nieetyczne rozmowy - mówił Chlebowski, przypominając, że stracił stanowisko szefa komisji finansów, zrezygnował z przewodniczenia klubowi PO i zawiesił swoje członkostwo w partii. Zeznania rozpoczął od wzruszającej wypowiedzi, iloma to ustawami przez całe lata z powodzeniem się zajmował, jak działał dla dobra naszej Ojczyzny i budżetu państwa. Przekonywał, że w sprawie uproszczenia szeregu przepisów, wprowadzenia postulatów prowadził cały katalog telefonicznych rozmów z wieloma osobami, m.in. w sprawie podwyżek dla nauczycieli ze Związkiem Nauczycielstwa Polskiego czy też w kwestii zniesienia podwójnego opodatkowania dochodów Polaków, którzy od zarobionych pieniędzy na Wyspach Brytyjskich musieli w Polsce ponownie zapłacić podatek. - To były słuszne postulaty tych, których krzywdziła władza publiczna - mówił Chlebowski. Nie wyjaśnił jednak, czy rozmowy, które prowadził z Ryszardem Sobiesiakiem, również miały wynikać z tego, że kolega "Rycho" był przez władzę publiczną krzywdzony. Chyba niewiele brakowało, aby na koniec historyjki o tym, jak ofiarnie przez całe lata służył Ojczyźnie, Zbigniew Chlebowski popłakał się przed kamerami, podobnie jak kiedyś była posłanka PO Beata Sawicka przyłapana przez CBA na gorącym uczynku w trakcie odbierania łapówki. Linia obrony Chlebowskiego była jasna: wszystkiemu winne jest Centralne Biuro Antykorupcyjne, a jakieś przekręty przy ustawie hazardowej "robiono" za czasów rządu Prawa i Sprawiedliwości. - Na podstawie fałszywych oskarżeń, manipulowanych podsłuchów najpierw oszukał konstytucyjne organy państwa: pana prezydenta, pana premiera, marszałka Sejmu, marszałka Senatu - oskarżał Chlebowski Kamińskiego. - Po drugie - posługując się nieprawdą, chciał wykreować przestępstwo i stworzyć winnych, a następnie kreując nieistniejące fakty, wciągał premiera Rzeczypospolitej Polskiej w pułapkę mającą doprowadzić do upadku rządu. Scenariusz ten zadziwiająco przypomina działania CBA pana Kamińskiego z czasów afery gruntowej - kontynuował Chlebowski. - Kto stawia mi te wszystkie kłamliwe zarzuty, które funkcjonują w mediach? Pan Kamiński, zamiast strzec prawa, stać na straży państwa i bezpieczeństwa prawa, zachował się jak ochroniarz działający w interesie określonej grupy polityków, którzy promowali wtedy ustawę, która była pisana nie wiadomo gdzie, nie wiadomo przez kogo, nie wiadomo w jakich okolicznościach - nawiązywał Chlebowski do prac nad ustawą hazardową za rządów PiS. Były szef klubu PO nie sprecyzował, na jakiej podstawie twierdzi, że "ustawa była pisana nie wiadomo gdzie, nie wiadomo przez kogo i nie wiadomo w jakich okolicznościach". Po wybuchu afery hazardowej w rządzie Donalda Tuska mogliśmy natomiast wiele razy usłyszeć z ust polityków opozycji, że to ustawa hazardowa rządu Tuska była pisana nie tam, gdzie trzeba, lecz na cmentarzu. Właśnie na cmentarzu ze Zbigniewem Chlebowskim spotkał się Ryszard Sobiesiak, który lobbował u polityków Platformy, by w ustawie hazardowej nie zawierać obciążającego branżę hazardową zapisu o dopłatach od gier. Zbigniew Chlebowski miał wczoraj szansę wyjaśnić, czego dotyczyła rozmowa z Sobiesiakiem na cmentarzu. Co odpowiedział na pytanie o treść rozmowy? - "Nie pamiętam". Przy tym postanowił zastosować pewien trik. Zapewne dla "lepszego efektu medialnego" Chlebowski dodał, że na cmentarz pojechał, by pomodlić się na grobie swojej siostry, a nawet, zapewne dla wzbudzenia współczucia, powiedział, że jego siostra zginęła w wypadku samochodowym. Zbigniew Chlebowski nie był sobie w stanie przypomnieć też jeszcze kilku rzeczy. Beata Kempa (PiS) pytała, czego dotyczyła wypowiedź Chlebowskiego z podsłuchanej rozmowy z Sobiesiakiem: "Ja ci powiem szczerze, Rysiu... Ja już nie mam siły sam walczyć z tym wszystkim... Jakby Grzegorz, Mirek trochę pomogli mi... Przecież wiesz, biegam z tym sam... Blokuję tę sprawę dopłat od roku... To wyłącznie moja zasługa". Okazało się, że Chlebowski nie pamięta, o czym meldował Sobiesiakowi, twierdząc, iż "nie pamięta kontekstu rozmowy". Stwierdził natomiast, że żadnych dopłat nie blokował. Deklarował się jednak jako przeciwnik dopłat od gier. W jego opinii, w przeciwieństwie do podniesienia ryczałtu od automatów, dopłaty nie byłyby tak korzystne dla budżetu państwa. Chlebowski nie mógł sobie także przypomnieć, dlaczego we wrześniu 2007 r. nie zagłosował w Sejmie za podniesieniem podatku od automatów, choć prawie wszyscy członkowie klubu PO głosowali "za". Były szef klubu PO zaprzeczał też, jakoby to on był autorem poprawki obniżającej opodatkowanie automatów do gier w ustawie, która powstawała za rządów SLD. Zaprzeczał również temu, aby na spotkanie z Sobiesiakiem, które ostatecznie odbyło się na cmentarzu, umawiał się za pośrednictwem osób trzecich. Powiedział, że do Sobiesiaka dzwonił wtedy z własnego telefonu. Kiedy jednak wyszło na jaw, że to spotkanie nie odbędzie się we wcześniej umówionym miejscu, lecz na stacji benzynowej, a później - jak się okazało - na cmentarzu Chlebowski umawiał się już przez pośrednika. Chlebowski nie potrafił jednak odpowiedzieć na pytanie Bartosza Arłukowicza (Lewica), dlaczego tego pośrednika prosił o zachowanie dyskrecji w sprawie spotkania. Z równowagi wytrąciło go inne pytanie Arłukowicza, który nawiązał do wywiadu Chlebowskiego dla "Gazety Wyborczej", prosząc go o odpowiedź, dlaczego były szef klubu PO zmienił zdanie w sprawie dopłat na "nie", skoro w wywiadzie z października zeszłego roku mówił, że do dopłat został przekonany. Chlebowski odparł, że zawsze uważał, iż ustawa z dopłatami byłaby szkodliwa dla budżetu państwa i wolałby, aby poseł nie zadawał pytań na podstawie wywiadów prasowych. W wywiadzie mówił również, że o ustawie hazardowej rozmawiał z Mirosławem Drzewieckim oraz Grzegorzem Schetyną. Podczas przesłuchania zaprzeczył, aby takie rozmowy prowadził. Próbował ratować się stwierdzeniem, że wywiadu nie autoryzował. Chlebowski zeznał, że Jan Kosek, który wraz z Sobiesiakiem lobbował u polityków Platformy, wsparł jego kampanię w 2005 r. kwotą kilkunastu tysięcy złotych. Stwierdził, że na jego kampanię pieniędzy nie wpłacał Sobiesiak. W październiku ubiegłego roku TVN i "Rzeczpospolita" ujawniły, że zarówno Kosek, jak i Sobiesiak wpłacali na kampanię Platformy Obywatelskiej. Chlebowski poinformował śledczych, że Ryszard Sobiesiak jest gotowy stanąć przed komisją śledczą. Ujawnił, że ten powrócił do kraju i kilka dni temu dzwonił do tego, gdy wychodził z przesłuchania w prokuraturze. Przewodniczący komisji Mirosław Sekuła (PO) poinformował, że do prezydium komisji wpłynęło pismo z kancelarii premiera, w którym jest mowa o tym, iż Donald Tusk jest do dyspozycji komisji "w każdym zaproponowanym przez komisję terminie". Szef kancelarii Tomasz Arabski poinformował, że po analizie kalendarza premiera najlepiej będzie, jeśli szef rządu zostanie wezwany 4, 5 bądź 10 lutego. Sekuła podał, że dziś komisja zdecyduje o dacie przesłuchania premiera. Artur Kowalski

Demokracja jest przewidywalna Zgodnie z przewidywaniami, wybory prezydenckie na Ukrainie zakończyły się sromotną klęską prezydenta Wiktora Juszczenki, zaś w drugiej turze, przypadającej 7 lutego, Wiktor Janukowycz, który według wstępnych wyników w pierwszej turze uzyskał ponad 35 procent, zmierzy się z Julią Tymoszenko, która uzyskała 25 procent. Szanse pani premier w starciu w Janukowyczem wysokie nie są, bo o ile na nią mogą w II turze przerzucić głosy zwolennicy Wiktora Juszczenki (około 5 proc.), to na Wiktora Janukowycza - zwolennicy Sergiusza Tyhipki (około 13 proc.). Pan Tyhipko wprawdzie wygartywał z niejednego komina, podobnie zresztą jak i pani Tymoszenko, ale z różnych powodów związany jest z Wiktorem Janukowyczem, któremu ongiś służył nawet w charakterze szefa kampanii wyborczej. Prezydentowi Juszczence nie pomogły nawet co najmniej 3 bataliony wysportowanych "niezależnych dziennikarzy", których przysłał mu w sukurs gruziński prezydent Michał Saakaszwili. Ale bo też i prezydent Saakaszwili ma w Gruzji zgryzoty, nie tyle może od wojny, którą na własne życzenie przegrał z ruskimi szachistami, co od deklaracji Kondolizy Rice z grudnia 2008 roku, kiedy oświadczyła ona, że USA nie będą już forsowały obecności Gruzji i Ukrainy w NATO, a tylko koncentrowały się na "umacnianiu demokracji" w obydwu krajach. W przełożeniu na język ludzki może to oznaczać podtrzymywanie przy władzy polityków uważanych przez Departament Stanu za tzw. naszych i chronienie ich przed niespodziankami ze strony jakichś takich "nie naszych". Problem wszelako w tym, że prezydent Michał Saakaszwili nie jest jedynym "naszym", jakim Departament Stanu dysponuje w Gruzji i może przytrafić mu się casus pascudeus podobny do tego, jaki przytrafił się Edwardowi Szewardnadze, kiedy to grupa barczystych obrońców demokracji w czarnych, skórzanych marynarkach wyprowadzała go z sali obrad parlamentu jednymi drzwiami, podczas gdy drugimi barczyści rewolucjoniści w identycznych, czarnych, skórzanych marynarkach właśnie przeprowadzali sławną "rewolucję róż". Gdyby zatem Departamentowi Stanu spodobało się umacniać demokrację w Gruzji za pośrednictwem, dajmy na to, Niny Burdżanadze, to już tam wysportowani obrońcy demokracji w skórzanych, czarnych marynarkach wiedzieliby, co robić. Niestety, 17 września ub.r. prezydent Obama oznajmił otwartym tekstem, że na razie ma większe zmartwienia niż wbijanie klina w strategiczne partnerstwo rosyjsko-niemieckie, w związku z czym partnerstwo to stało się fundamentem polityki europejskiej. Zaraz też pan Smolar potępił "postjagiellońskie mrzonki". Ale kiedy etap się zmienia, zmieniają się też stosowne mądrości, toteż i pan minister Sikorski po deklaracji pana Smolara od razu zorientował się, z jakiego klucza i jemu wypada śpiewać. Wprawdzie niby nadal nasładza się sławnym Partnerstwem Wschodnim, na które pozwoliła nam Nasza Złota Pani Aniela, ale wiadomo, że w konfrontacji ze strategicznym partnerstwem nie może ono wykroczyć poza groźne kiwanie palcem w bucie, które od dłuższego czasu zastępuje nam politykę zagraniczną. W tej sytuacji pewne sprawy toczą się siłą inercji i z tego zapewne powodu pan prezydent Lech Kaczyński popierał prezydenta Wiktora Juszczenkę niemal do ostatniej chwili. Najważniejszym następstwem tej amicycji była polska ustępliwość wobec banderowców, na których kokietowaniu prezydent Juszczenko ufundował swoją politykę. Więc teraz pan Paweł Zalewski, uchodzący w naszym politycznym "światku" za tęgą głowę w polityce zagranicznej, nawołuje do położenia kresu "pomarańczowej ksenofobii" i polubienia Wiktora Janukowycza, który przecież też jest ukraińskim patriotą, bo rozlicza się w dolarach, a nie w rublach. Chociaż Julia Tymoszenko, którą po staremu "wszyscy" kochamy za urodę i w ogóle, twierdzi, że reprezentuje on "środowiska kryminalne", czemu teraz nie wypada zaprzeczać. Ważniejsze w tej sytuacji jest jednak to, że chociaż rezultaty pierwszej tury wyborów na Ukrainie potwierdziły kres "postjagiellońskich mrzonek" w warunkach Unii Europejskiej uprawiającej strategiczne partnerstwo z ruskimi szachistami, to przecież możemy się pocieszać, że demokracja okazała się "przewidywalna" - czyli zgodna z wcześniejszymi ustaleniami starszych i mądrzejszych.

SM

Brzytwa II i cud niepamięci. Nareszcie się dowiedziałem, o co chodzi z tą cholerną aferą hazardową – manipulator Kamiński spotykał się z lobbystami PiS-u (Gosiewski, Kaczyński), ale żeby to przykryć, sprokurował dywanowy nalot (obejmujący nawet cmentarze) na paru przedsiębiorców z Dolnego Śląska i najuczciwszego parlamentarzystę, przyjaciela emigrantów i podatników, szefa Komisji Finansów, Gleba Absolutnie Niewinnego, co wykrył porażającą aferę, której początki sięgają nawet 2002 r. („Polskę, polskie miasta i polskie wsie zalała fala automatów o małych wygranych”). Kamiński zaś za pomocą podłych funkcjonariuszy CBA zmierzał do obalenia rządu, ale na szczęście i to mu się nie udało („z sufitu rzucał setkami milionów”; „to, co uczynił Mariusz Kamiński przechodzi wszelkie bariery absurdu”). Teraz już wiemy, na czym stoimy. Gdy słuchałem o godz. 10. expose Gleba, nie przypuszczałem, że będzie chciał bić rekord premiera Tuska z 2007 r., zwłaszcza że zagłębiał się w przeróżne szczegóły i kwestie, niuanse i subtelności, zawiłości i meandry procesów legislacyjnych i ogólnej działalności Gleba na rzecz poprawy sytuacji ludu polskiego, ale akurat najmniej w te, które mogłyby interesować komisję śledczą. „Polski patent, polska myśl okazała się najlepsza w Europie i na świecie”, przypomniał nam a propos kryzysu ekonomicznego, którego przecież nie było, a przynajmniej nie miało być. „Setki, a nawet tysiące spotkań”. „Setki, a może tysiące rozmów”. A gdyby je podsłuchiwało CBA, to też by zarejestrowało zapewnienia, że Gleb coś załatwi – stwierdził Gleb („moje działania były zawsze zgodne z prawem”). „Tak zachowują się ludzie uczciwi”, przyznał, na wspomnienie słynnej konferencji prasowej, w której był i pot, i łzy. Były jednak momenty nie tak dramatyczne. „Lubię dobre wino i dobre whisky”, powiedział Gleb wypogadzając się na twarzy. „Życie byłoby zbyt ubogie, gdybyśmy się bali rozmawiać przez telefon”, dodał potem sentencjonalnie, „nie o to bowiem walczyli przywódcy Solidarności”. Pomyślałem sobie po długich obserwacjach występu Gleba, że o to walczyli owi przywódcy, by Sekuła mógł poprowadzić obrady komisji śledczej. Widziałem szefa tej komisji w akcji wczoraj, widziałem i dziś, i z pewnością należy mu się jakiś order. Niestety, mimo że komisja nadal przesłuchuje, to TVP.info nie transmituje, a na stronie tvp.info streaming nie działa, więc można się zacząć bawić w podsumowanie. W tejże telewizji najpierw wykazał się dialektycznym myśleniem nieoceniony prof. I. Krzemiński, który przyznał, że owszem Gleb nie do końca wiarygodny, ale przecież zwracał uwagę na aspekt merytoryczny, czym się nikt prawie nie zajmuje, natomiast nie da się też ukryć, ciągnął Krzemiński, iż CBA z opozycją zmontowało akcję przeciwko rządowi. Na szczęście dla równowagi zaproszony był też prof. A. Zybertowicz, który zwrócił uwagę właśnie na cud niepamięci Gleba, ujawniający się w najbardziej newralgicznych chwilach przesłuchania, no i na rewelacyjną rolę Sekuły, zajmującego się „filtrowaniem drogi do prawdy”, naginającego regulamin, ułatwiającego sytuację przesłuchiwanym dzięki (idiotycznej, przyznaję) formule zadawania pytań przez parę minut, no i wcinającemu się co chwilę w pytania. Aż się prosi o parę cytatów z Sekuły, co niniejszym czynię: „Świadek udzielił odpowiedzi, proszę jej nie interpretować”, „przywołuję panią do rzeczy” (wielokrotnie), „to nie jest lekcja matematyki z miasta A do miasta B” (gdy Arłukowicz pokazał mapę Glebowi), „nie wolno przekrzykiwać świadka ani na niego pokrzykiwać”, „pan ma głos i pan ma włączony mikrofon – oprócz pana, ja mam włączony mikrofon”, „proszę nie stosować takich uwag” itd. Od siebie dodałbym w tym miejscu, że nie ma najmniejszych wątpliwości, że tego rodzaju metodyka przesłuchiwania nieustannie rozbija tok dyskusji i dla postronnego obserwatora całe przesłuchanie jawi się jako nużące, rwane widowisko, pozbawione dynamiki i właściwie nie do wytrzymania. Tak właśnie ma być. Ten bajzel jest zamierzony. Przeglądałem dziś stronę „GW”, relacjonującej „minuta po minucie”, co się działo – to, pomijając językowe błędy i nieudolność intelektualną piszącego – opowieść ślizgała się po powierzchni, zaś relacjonujący dodawał od siebie głupawe komentarze, by zapewne rozruszać znudzonych, niekumatych czytelników. Być może taki standard, jeśli chodzi o „komentowanie” prac komisji zapanuje na dobre w mainstreamie. Nikt nic nie wie, każdy ze świadków mówi swoje, „słowo przeciwko słowu”, są nieścisłości, opozycja chce coś tu ugrać, „wszyscy byli umoczeni” itp. Gleb, który z uśmiechem na ustach paradował przez korytarz w asyście fleszy, oczytany, odświeżony, o wyostrzonym jak brzytwa umyśle, Gleb, który deklamował swoje expose i gromił lobbystów PiS-u, miał przygotowane wszystko – dokumentację techniczną, prawną, ekspertyzy, wydruki, poprawki itd. - ale akurat czegoś takiego jak notes czy terminarz, w którym na pewno zapisuje swoje wszystkie spotkania z ludźmi, nie miał przy sobie. O ile więc nie miał problemu z omawianiem z detalami przeróżnych etapów procesu legislacyjnego związanego z hazardem, o tyle za cholerę nie mógł zrekonstruować szczegółów swoich spotkań i rozmów z szemranymi byznesmenami, pardon, przedsiębiorcami (w żargonie Gleba). Oczywiście obowiązku przyniesienia takiego terminarza, nie miał, lecz gdyby był tak krystalicznie uczciwy, za jakiego się podaje, to przecież mógłby o wszystkim z pomocą takiej ściągi powiedzieć. Sam wszak przyznał, że nie ma nic do ukrycia. Jedna rzecz szczególnie mnie zachwyciła w zawiłych, zamotanych, pełnych zbędnych dygresji i zwyczajnego pitolenia, zeznaniach Gleba (co chwilę powtarzającego, że już odpowiadał na to pytanie) – jego straszliwie rozdarte serce. Otóż z jednej strony był on wielkim przyjacielem budżetu i dosłownie stawał na rzęsach, by wpływy do budżetu w czasach nieludzkiego kryzysu, w których „wielu Polakom się bardzo ciężko żyje”, rosły, dla naszego, tj. podatników dobra – z drugiej zaś, gdy była mowa o wpływach uzyskiwanych przez monopol państwa w dziedzinie gier hazardowych (kwestia wideoloterii), twierdził, iż o wiele ważniejsze niż nawet „wzgląd fiskalny i to czy budżet będzie miał gigantyczne pieniądze, czy nie” jest „społeczne zagrożenie” (korupcja, przestępczość, dostępność dla dzieci i młodzieży) wideoloterii. Z jednej strony nigdy nie grał w kasynie ani na automatach, nie wie też dokładnie, jak jest z rozwiązaniami kwestii wideoloterii w innych krajach (np. Szwecja, USA), z drugiej wie doskonale o straszliwych skutkach społecznych wideoloterii („to byłby gigantyczny hazard, kumulację można by urządzać co 15 minut”). Z jednej strony jest przyjacielem i obrońcą budżetu, z drugiej, gdy istnieje możliwość uzyskania właśnie wielkich pieniędzy do budżetu, dzięki loteriom państwowym, to staje mu przed oczyma obraz nałogowych hazardzistów w wieku dziecięcym i młodzieńczym. Z jednej strony jest przeciwko pladze automatów, z drugiej, już w 2002 r. składa ponoć poprawkę (ponoć, bo twierdzi, że nie składał, tylko urzędnicy Min. Fin. sobie to wtedy wymyślili), by było po 7 automatów, a nie po 3. Z jednej strony nie jest lobbystą na rzecz branży hazardowej i w ogóle z branżą hazardową się nie kontaktował („nie utrzymuję i nie utrzymywałem kontaktów”), z drugiej smuciła go kondycja w tejże branży już w początkach prac legislacyjnych nad ustawą i parokrotnie w trakcie przesłuchania z naciskiem wspominał o tym, że w branży tej zatrudnienie ma kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Co więcej, gdy była mowa o wideoloterii, to także westchnął na los tychże tysięcy ludzi, bo na parę miesięcy w związku z przeprogramywaniem maszyn branża musiałaby stanąć „i nie byłoby wpływów do budżetu” (bo oczywiście nie można by takiego przeprogramowania zrobić stopniowo). Z jednej strony Gleb jest za opodatkowaniem, z drugiej jest przeciwko dopłatom, które przecież też są opodatkowaniem (tylko innego typu). Gleb jest przeciwko dopłatom, bo „obciążyłyby grającego”, tak jakby proponowanego przez niego opodatkowania właściciele gier hazardowych nie mogli także przerzucić na grających. Z jednej strony „nigdy nie śmiałem ingerować w proces legislacyjny ministerstwa finansów”, z drugiej, jego udział w pracach legislacyjnych czy prelegislacyjnych, bo sam Gleb miał tu wątpliwości, od kiedy się proces legislacyjny zaczyna, jest trudny do podważenia. Z jednej strony Gleb wie, że 31 sierpnia miał wiele ważnych spotkań danego dnia, z drugiej nie pamięta, z kim i gdzie. Z jednej strony nie może sobie przypomnieć, z czyjej inicjatywy zorganizowany został sylwester w Zieleńcu, z drugiej doskonale pamięta, jaka wtedy była pogoda („świetne warunki atmosferyczne”). Z jednej strony nikt o podsłuchach Gleba nie informował, z drugiej Sobiesiak mówił mu o podsłuchach od lat („zwykł tak powtarzać”). Zbierając to wszystko do kupy i biorąc oczywiście za dobrą monetę, można stwierdzić, iż Gleb troszczy się o branżę hazardową dość wybiórczo, czyli właściwie nie troszczy się o całą branżę, co o niektórych jej przedstawicieli. Przyjmując takie rozwiązanie, możemy uznać, że generalnie zeznaje on prawdę, choć może nie do końca ją rozumie. Co do reszty zaś, to niestety, ma dobrą pamięć, ale rzeczy nieistotnych – to zrozumiałe – nie pamięta. Szczególnie intelektem błysnął jednak poseł PSL, gdy zasugerował, że kłopoty z kołem miał Gleb z tego powodu, że zajęło się tym CBA. Funkcjonariusze CBA jako ludzie od śrub w kołach? Tego jeszcze nie przerabialiśmy – dotąd bowiem tego rodzaju ekspertów kojarzyliśmy z SB, a tu się okazuje, iż to mógł być błąd. Na szczęście ludowy poseł zaraz dodał, że żartuje. To tak, jak Arłukowicz, co powiedział półgębkiem do Gleba: „mam wrażenie, że ma pan dłuższy nos od rana”. Ciekawe, czy pojawi się to w stenogramie. FYM

Rapsodia cmentarna 21 stycznia przypada Dzień Babci. Z tego powodu popularną wyliczankę można by nieco zmodyfikować, żeby na przykład brzmiała tak: "siedzi Babcia na cmentarzu, trzyma nogi w kałamarzu. Przyszedł Duch, Babcię w brzuch, Babcia w krzyk, a Duch - znikł". Oczywiście takie rzeczy nie zdarzają się ani codziennie, ani na każdym cmentarzu. No dobrze - a na jakim? Aaa, na przykład na tym, na którym "Zbycho", czyli pan poseł Zbigniew Chlebowski, spotykał się z "Rychem", czyli panem Ryszardem Sobiesiakiem, żeby mu zameldować o przyczynach, dla których "Miro" i "Grzecho" nie starają się, jak powinni. Właśnie kiedy piszę te słowa, trwa jeszcze przesłuchanie "Zbycha" przez sejmową komisję śledczą. Komisja jest cały czas ta sama, za to "Zbycho" zmienił się nie do poznania. Nie tylko wymalował się jak ściana, dzięki czemu przez grubą warstwę kosmetyków nie przedostaje się nawet jedna kropelka potu, ale przede wszystkim " gromi, oskarża, śmieszy, tumani, przestrasza, no i oczywiście - użala się, niczym żydowska pielęgniarka z anegdoty Kisiela. Pielęgniarka polska rano rzeczowo opowiada lekarzowi, jak pacjenci spędzili noc i jak się czują, podczas gdy żydowska rozpoczyna sprawozdanie od egzaltowanego "panie doktorze, co ja przeżyłam!". Więc poseł Chlebowski przeżył "szok" po tym, jak "w jednej chwili" ze szczytów spadał na samo dno. Ano, bywa tak, bywaÉ A wszystkiemu winien, jak się okazuje, były szef CBA Mariusz Kamiński, który uknuł straszliwą intrygę, mającą pogrążyć w niebycie nie tylko "Zbycha", bo cóż tam biedny, poczciwy "Zbycho" - prosty, szczery poseł, co to dla Polski zrobiłby wszystko, nawet poszedł w nocy z "Rychem" na cmentarz, a którego skromność znana jest na całym świecie - ale przede wszystkim " samego premiera Tuska, a nawet - strach nawet pomyśleć - całą Platformę Obywatelską oraz rząd. A to bezczelny i niebezpieczny konspirator! W dodatku zeznając dwa dni wcześniej przed tą samą komisją, nie tylko nie rewokował, ale gromił i oskarżał - oczywiście całkowicie bezpodstawnie. Jak bowiem ujawnił przed komisją "Zbycho" - żadnej afery hazardowej nie było! NIE BYŁO! Taki jest już rozkaz na dzisiaj. Co zatem bada komisja, czym się w tej sytuacji zajmuje? Dobre pytanie. Komisja składa się z poszczególnych posłów, którzy, w zależności od opcji politycznej, zajmują się różnymi rzeczami. Posłowie Platformy Obywatelskiej z przewodniczącym Mirosławem Sekułą na czele robią wszystko, by "Zbychowi" i innym swoim politycznym przyjaciołom nie tylko ułatwić sytuację, ale przede wszystkim - by przedstawienie przed komisją nie odbiegało nadmiernie od scenariusza zaprojektowanego przez starszych i mądrzejszych. Wprawdzie dzisiaj nie korzystali już ze ściągawek na ekranach komputerów i słusznie - bo  cóż tu ściągać, skoro prosty, szczery i poczciwy poseł Chlebowski, co to dla PolskiÉ i tak dalej, właśnie przekazał rozkaz, że afery NIE BYŁO. Skoro jednak wystąpiły niedociągnięcia na odcinku koordynacji, to cóż począć? Trzeba pytać. Dobierali tedy pytania w taki sposób, żeby stworzyć "Zbychowi" sposobność wygłaszania wykładów i zbawiennych pouczeń, dzięki czemu jego niewinność jaśniała prawie takim samym blaskiem, jak wysmarowane kosmetykami czoło. Skoro koledzy z PO tak się uwijają przy prostym, poczciwym pośle Chlebowskim, to co to będzie, gdy przed komisją w charakterze świadka stanie sam premier Tusk? Pewnie będą leżeli krzyżem, a jeśli premier zechce uniknąć takiej ostentacji, to jednak z kolan chyba nie wstaną przez całe przesłuchanie? Znowu poseł Stefaniuk z koalicyjnego PSL z przepraszającym uśmieszkiem zadawał posłowi Chlebowskiemu zaskakujące pytania w rodzaju: "czy pan jest źródłem przecieku?" - zaś poseł Bartosz Arłukowicz z SLD wykorzystuje udział w komisji do inteligentnej autopromocji. Natomiast posłowie Zbigniew Wassermann i Beata Kempa z PiS pracowicie odpierają ataki, jakie strategosowie Platformy, gwoli zachowania symetrii, przygotowali na PiS za okres, kiedy nad ustawą o hazardzie pracował rząd premiera Kaczyńskiego. Jak dotąd udało się ustalić, że były szef CBA Mariusz Kamiński i markujący z ramienia premiera nadzór nad tajnymi służbami Jacek Cichocki zeznają każdy co innego. Najwyraźniej przed komisją dominuje zaraźliwy duch postmodernizmu, według którego, jak wiadomo, nie istnieje jedna prawda, tylko każdy ma własną. Jeśli dodamy, że ta konkluzja będzie ustalona w drodze głosowania, żadnych rewelacji spodziewać się niepodobna, zwłaszcza że pragnienie starszych i mądrzejszych, by aferę hazardową jak najszybciej "wieczysta noc powlekła", widać choćby po dobrym samopoczuciu poczciwego posła Chlebowskiego, który sprawia wrażenie przeszkolonego przez tych samych fachowców, co w swoim czasie tresowali Andrzeja Leppera. Identyczna jest zwłaszcza metoda nie związanych z pytaniami przewlekłych słowotoków. Inna rzecz, że niezależnie od intencji członków komisji i dyskretnych reżyserów, przesłuchania obnażają moralną degrengoladę mężyków stanu i rozkład państwa, nadzorowany w imieniu starszych i mądrzejszych przez premiera Tuska. Czy aby nie był to decydujący powód przyznania mu przez Niemców nagrody im. Karola Wielkiego? Jednym z najbardziej spektakularnych objawów tego rozkładu jest decyzja prokuratury o przeprowadzeniu ekshumacji zwłok Krzysztofa Olewnika, najpierw porwanego przez tak zwanych nieznanych sprawców, a później, po przekazaniu przez rodzinę okupu w wysokości 300 tys. euro - okrutnie zamordowanego i zakopanego w okolicach Różana, na trasie z Warszawy do Ostrołęki. Okazało się bowiem, że po niezliczonych tak zwanych "błędach", jakie w tej sprawie popełniła policja i prokuratura, po zagadkowych samobójstwach wszystkich podejrzanych lub skazanych za to zabójstwo, pojawiły się wątpliwości, czy ciało przekazane rodzinie i pochowane w rodzinnym grobie, rzeczywiście było zwłokami Krzysztofa Olewnika, czy też kogoś zupełnie innego. Niezależne media zaczynają w związku z tym snuć przypuszczenia, że może Krzysztof Olewnik wcale nie został zamordowany, tylko żyje sobie, jakby nigdy nic. Dodatkowo potwierdza to podejrzenia, że sprawę tę zaplanowały i przeprowadziły tajne służby przy pomocy swoich konfidentów zarówno ze środowiska kryminalnego, jak i policyjnego oraz prawniczego i pilotują ją nadal, korzystając również ze wsparcia agentury w mediach. Rzuca to również snop światła na prawdziwą hierarchię w Polsce, a także na miejsce, w którym znajduje się punkt ciężkości władzy politycznej. Komu podlegają tubylczy tajniacy - to wiedzą tylko oni i zagraniczne centrale, które ich zwerbowały. W tej sytuacji do rangi symbolu urasta okoliczność, że ten fragment procesu rozkładu i agonii naszego państwa również rozegra się na cmentarzu. Bo Babcia już na cmentarzu, trzyma nogi w kałamarzu. Przyszedł DuchÉ Duch? Jaki tam znowu "duch"?  Żadnych duchów tu nie ma. Tajniacy, konfidenci, garstka żałosnych figurantów w markowych garniturach " a wokół morze bezradnej irytacji. SM

Leszek Balcerowicz – i kilka prostych pytań Portal money.pl przeprowadził wywiad z p.Leszkiem Balcerowiczem

Money.pl: Czytelnicy Money.pl wszystkim - poza Panem - ministrom finansów ostatniego XX-lecia przyznali więcej ocen negatywnych niż pozytywnych. Czy Pan również swoich następców tak surowo ocenia?Leszek Balcerowicz: Byli różni. Porządną robotę wykonywali Osiatyński, Raczko, Gronicki, Olechowski.

Jest ktoś jeszcze godny pochwały?Na pewno Hausner. Choć nie był ministrem finansów, to przygotował kompleksowy plan naprawy finansów publicznych, który jednak tylko w pewnym stopniu został wprowadzony, bo zadziałała blokada polityczna. A w latach 2005-2007 odkręcono to, co przedtem wprowadzono. To się walnie przyczyniło do obecnych problemów finansów naszego państwa.Nie chciałbym jednak nikogo skrzywdzić, bo generalnie ministrowie finansów byli lepsi niż większości sejmowe. Oni na ogół bronili finansów publicznych. Należy pamiętać, że za zły ich stan nie odpowiadają ministrowie, ale ci, co uchwalają szkodliwe i kosztowne ustawy. I to trzeba zmienić! Fałszywi święci Mikołajowie muszą wreszcie przegrywać wybory. Wtedy Polska gospodarka będzie bezpieczna.

Money.pl: Wracając do Pańskiej pracy, w jakim stopniu założenia programu Balcerowicza były naprawdę Pańskie, a w jakim zostały narzucone przez instytucje finansowe oraz rządy, którym Polska była winna kilkadziesiąt miliardów dolarów?W drugiej połowie lat 70. stworzyłem zespół, w ramach którego na zasadach hobby zajmowaliśmy się reformami gospodarki, prace kontynuowaliśmy w latach 1980. Nikt z nas wówczas nie marzył, że Polska będzie wolna i będzie możliwość wcielania w życie radykalnych reform.Ale zarys strategii mieliśmy gotowy. Generalnie zgadzała się ona z tym, co zalecały instytucje międzynarodowe, między innymi Międzynarodowy Fundusz Walutowy. My jednak wykonaliśmy wcześniej więcej pracy.

Jak wynika z badań CBOS ze stycznia 1990 roku, aż 16 procent ankietowanych uważało, że to jedyny program, który zadowoli tych, co nam pożyczali i mogą jeszcze pożyczyć pieniądze. Czy mieli rację?Oczywiście korzystaliśmy z sugestii z zewnątrz, ale dotyczyły one ważnych szczegółów. Strategia była naszego autorstwa i sprowadzała się do prywatyzacji, liberalizacji i stabilizacji gospodarki, co miało nas doprowadzić do kapitalizmu. Ponadto reformy miały być robione na jak najszerszym froncie i możliwie szybko.Korzystaliśmy z doświadczeń innych, na przykład krajów Ameryki Łacińskiej, gdy opracowywaliśmy plan usuwania wysokiej inflacji. W wielu jednak dziedzinach przecieraliśmy całkowicie nowy szlak. Polska była bowiem pierwszym krajem w historii świata, który przechodził od socjalizmu w stanie bankructwa do kapitalizmu, który miał dawać rozwój. Siłą rzeczy nie było więc rozwiązań, które byłyby sprawdzone przez innych, bo takich innych nie było.

Nikt na was nie naciskał, jak ma wyglądać kształt reform?Były prowadzone rozmowy z Bankiem Światowym, Międzynarodowym Funduszem Walutowym, ale nie na zasadzie negocjacji z wrogiem, tylko rozmów z partnerem - jak ukształtować program, by zmaksymalizować szanse jego powodzenia.To, że polski program uzyskał uznanie MFW, miało wielkie znaczenie, bo dzięki temu mogliśmy rozpocząć starania o redukcję długu zagranicznego. Należy bowiem pamiętać, że Polska w tym okresie była praktycznie bankrutem, bo miała ogromne długi zagraniczne.

Co przekonało naszych wierzycieli?Udało się, bo Polska pokazała światu, że sama chce sobie pomóc. Że nie chcemy naśladować niektórych krajów Trzeciego Świata i żyć cały czas na garnuszku innych. Pokazaliśmy, że wiemy, co chcemy zrobić, by wyjść z katastrofy gospodarczej i to robimy.Pamiętam, że gdy dwa tygodnie po objęciu przeze mnie urzędu ministra finansów po raz pierwszy prezentowałem zarys strategii, to przedstawiłem tablicę, gdzie po jednej stronie wyszczególnione było, co kiedy zrobimy, a po drugiej, czego oczekujemy od Zachodu. Wtedy nasi partnerzy z niedowierzaniem podchodzili do tej prezentacji. Jak się jednak po paru miesiącach okazało, że wszystko jest realizowane zgodnie z tym harmonogramem, niedowierzanie zamieniało się w respekt nie tylko do mnie, ale przede wszystkim dla Polski.

Dlaczego, po tak znacznej redukcji naszych długów, zaczęły one ponownie gwałtownie rosnąć i obecnie wynoszą ponad 600 mld złotych?Dzięki reformom z początku lat 90. oraz redukcji zadłużenia zmniejszyliśmy balast po PRL-u, ale niestety nadal za dużo ludzi wierzy świętym Mikołajom w polityce. Wybierają takich, którzy mówią: damy, damy, damy, nie mówiąc skąd wziąć pieniądze na te wydatki. Mówię tu o długu zaciąganym przez państwo, czyli o długu publicznym.

Czy komuś udało się wprowadzić mechanizm, który zniechęcałby do zadłużania państwa?Udało się np. Kanadyjczykom, przynajmniej w ostatnich kilkunastu latach. W połowie lat 90. kraj ten miał gigantyczny dług publiczny, ogromny deficyt budżetowy, co doprowadziło do kryzysu. Kanadyjczykom udało się z nim w końcu uporać. Pozytywnym efektem tego była zmiana nastawienia opinii publicznej do budżetowego rozdawnictwa. Kanadyjczycy zrozumieli, że aby nie dopuścić do ponownego załamania gospodarki nie mogą popierać polityków, którzy obiecują wszystko wszystkim.W tej sytuacji swoje nastawienie musiały zmienić partie polityczne - wszystkie zaczęły głosić konieczność konserwatyzmu fiskalnego. Tym samym przestały między sobą rywalizować poprzez szkodnictwo fiskalne. Dzięki temu do dziś Kanada zmniejszyła udział wydatków budżetowych do PKB o 20 punktów procentowych.Innym przykładem jest konsensus, jaki główne partie polityczne zawarły w Irlandii pod koniec lat 80. Gdy uzdrowili swoje finanse, to poszli do przodu o wiele szybciej niż nawet sami myśleli. I choć po kilkunastu latach zapomnieli o ostrożności - co przełożyło się na gwałtowny spadek PKB w ostatnim czasie - to właśnie dzięki reformom sprzed 20 lat stali się celtyckim tygrysem.

Jednak reformy, nawet te, których skutek jest pozytywny, oznaczają osobiste dramaty wielu ludzi. Po trzech latach od wprowadzenia Pańskiego programu bez pracy było aż trzy miliony Polaków. Czy ma Pan sobie coś do zarzucenia?Nie udało mi się zablokować szkodliwej ustawy o zasiłkach dla bezrobotnych. Byliśmy - mówię o ekipie gospodarczej - bardzo zapracowani i nie wszystkie pomysły z innych ministerstw, w tym przypadku z resortu pracy i płacy, udało nam się przeanalizować na czas. A to właśnie ta ustawa wprowadzała zasiłki dla absolwentów, którzy odpowiadali za dwie trzecie całego przyrostu bezrobocia w pierwszych latach reform.

Dlatego, że zasiłki były za wysokie i młodym ludziom nie opłacało się iść do słabo opłacanej pierwszej pracy?W ogóle nie powinni dostawać od razu zasiłków. To był wielki błąd. Absolwenci powinni iść do pracy za wszelką cenę, a nie już na starcie uczyć się życia na garnuszku państwa.Na przykład Czesi tego nie zrobili i z tego powodu - w dużej mierze - mieli mniejsze bezrobocie. Nasz przyrost bezrobocia z tego okresu w dużym stopniu był fikcyjny, związany z obowiązywaniem złej ustawy.Często jestem pytany, co bym zmienił z perspektywy lat. Odpowiadam, że na pierwszym miejscu, to, aby ekipa od spraw gospodarczych była jeszcze bardziej czujna. Ale i tak bardzo dużo zrobiła.

Co jeszcze umknęło Waszej uwadze?Na przykład - również zaproponowana przez ministerstwo pracy - bardzo droga indeksacja emerytur. Pomimo, że częściowo udało nam się odkręcić te szkodliwe przepisy, to ich realizacja i tak przyczyniła się do dużych trudności budżetowych w kolejnym 1991 roku.Zasiłki dla absolwentów oraz przepisy emerytalne to były zdecydowanie nasze największe błędy.

Na początku 1990 roku jedynie 5 procent osób, według badań CBOS, było zdecydowanymi przeciwnikami reform. W kolejnych miesiącach odsetek ten wzrósł do ponad 35 procent. Czy była w ogóle jakakolwiek polityka tłumaczenia ludziom, na czym polegają zmiany? Problem polegał na tym, że można pracować przeciętnie nie dłużej niż 13 godzin na dobę, bo inaczej traci się wydajność. I ten czas trzeba było podzielić na robienie reform i mówienie o reformach. Ja uznawałem, że robienie reform jest ważniejsze od mówienia o nich. To był bardzo cenny czas, bo w pierwszych tygodniach i miesiącach po odzyskaniu przez Polskę niepodległości ludzie byli bardziej gotowi na akceptację zmian, niż normalnie, więc marnotrawstwem byłoby mówić, a nie robić.Ponadto już wówczas telewizja publiczna nie bardzo chciała wyjaśniać istotę reform. Nie byliśmy w stanie przekonać władz TVP w 1989-91 r. do realizacji jakiegokolwiek edukacyjnego programu na ten temat.

Jackowi Kuroniowi, który był ministrem pracy, udało się. Na swoje pogadanki we wtorkowy wieczór ściągał przed telewizory nawet 12 mln obywateli.Chcieliśmy ludziom tłumaczyć zmiany w inny sposób. Ale telewizja z własnej inicjatywy nic nie zrobiła w tym zakresie. Jedyne, co nam się udało, to, nakłonić młodą ekipę z Telexpressu, żeby zrobili Teleexpres Gospodarczy. To była jednak inicjatywa moich współpracowników, a nie samej telewizji.

Jednym z symboli przemian ostatniego 20-lecia jest prywatyzacja. Do dziś jest główną osią sporów politycznych. Czy nie lepiej było wtedy sprzedać wszystko, nawet po zaniżonej wartości i dziś żyć spokojniej bez państwowych firm i konfliktów z nimi związanych?Oczywiście dla Polski byłoby lepiej, by prywatyzacja była szybsza. Ja zakładałem, że będzie ona dużo szybsza niż się okazała w rzeczywistości. Jednak dość szybko pojawiły się opory wśród polityków. Ustawa o prywatyzacji była gotowa w styczniu 1990 roku. Następnie trafiła do Sejmu, gdzie dyskutowano nad nią aż pół roku.I choć ustawę przyjęto przy ogólnym entuzjazmie - wtedy jeszcze ludzie zdawali sobie sprawę, że to epokowe wydarzenie - ale chwilę potem u niektórych polityków pojawiła się strategia przedstawiania prywatyzacji, jako karykatury.Ponadto byli różni ministrowie od prywatyzacji. Jedni nic nie robili, jak np. Wojciech Jasiński - minister w rządzie PiS. A ci co podejmowali ważne dla Polski decyzje dostawali potem prokuratorskie zarzuty. Janusz Lewandowski i Emil Wąsacz są tu głównymi przykładami. To są prawdziwi bohaterowie transformacji. Dodatkowo w przypadku Emila Wąsacza, większość sejmowa przegłosowała postawienie go przed Trybunałem Stanu. To był haniebny krok. Do hamowania prywatyzacji przyczyniał się także NIK, która dopiero niedawno zaczęła obliczać straty wynikłe z jej zaniechania.Do tego po kolejnych wyborach do władzy dochodzili ci, którzy uważali, że prywatyzację należy zablokować lub realizować ją fikcyjnie. Na przykład rządy SLD w latach 1993-1997 za prywatyzację uznawały komercjalizację, czyli zmianę przedsiębiorstwa państwowego i jednoosobową spółkę skarbu państwa. W rzeczywistości było to zablokowanie prywatyzacji, bo przedsiębiorstwa nadal pozostawały pod władzą polityków.

Czy państwo powinno się pozbyć udziałów we wszystkich przedsiębiorstwach?Tak, poza jakimiś absolutnymi wyjątkami.Prędzej czy później większość przedsiębiorstw państwowych, które nie mają monopolu, będą bankrutować lub będą sztucznie utrzymywane przez państwo na koszt nas wszystkich. Przykładowo, dlaczego KGHM ma być państwowy?

Ostatnio skarb państwa sprzedał jednak 10 procent akcji tej spółki.Dlaczego tylko 10, a nie całość, albo przynajmniej większość?). W tytule wybite jest hasło: „Największym błędem były zasiłki dla bezrobotnych” - i, rzeczywiście, jest to ogromny błąd popełniony w 1989 roku. Dobrze byłoby jednak przypomnieć, co p.Leszek Balcerowicz odpowiadał posłom UPR, gdy ci domagali się likwidacji tych zasiłków! Tak nawiasem: z treści wynika, że p.LB chodzi wyłącznie o zasiłki dla absolwentów: „Nie udało mi się zablokować szkodliwej ustawy o zasiłkach dla bezrobotnych. Byliśmy - mówię o ekipie gospodarczej - bardzo zapracowani i nie wszystkie pomysły z innych ministerstw, w tym przypadku z resortu pracy i płacy, udało nam się przeanalizować na czas. A to właśnie ta ustawa wprowadzała zasiłki dla absolwentów, którzy odpowiadali za dwie trzecie całego przyrostu bezrobocia w pierwszych latach reform.

Dlatego, że zasiłki były za wysokie i młodym ludziom nie opłacało się iść do słabo opłacanej pierwszej pracy?

W ogóle nie powinni dostawać od razu zasiłków. To był wielki błąd. Absolwenci powinni iść do pracy za wszelką cenę, a nie już na starcie uczyć się życia na garnuszku państwa”. Tymczasem błędem są wszelkie zasiłki dla bezrobotnych – bo niby czemu zasiłki dla absolwentów były złe, a inne były dobre? P.LB broni ministrów finansów... Co prawda broni głównie sformułowaniem: „byli lepsi, niż większość sejmowa” - co nie jest wielkim osiągnięciem, bo trudno być głupszym, niż większość sejmowa. Jednak obrona np. p.prof.Andrzeja Raczko (nb. ucznia czysto komunistycznej „London School of Economics”...), którego p. prof.Marek Belka wywalił z posady po chyba miesiącu urzędowania gdyż po spotkaniu z ministrami finansów FR i RFN ogłosił, że III RP powinna podnieść podatki – oraz p.prof.Jerzego Epaminondasa Osiatyńskiego (tego, co to „rżnął głupa”) to chyba przesada? P.LB jest i słusznie zwolennikiem prywatyzacji. Dlaczego jednak broni p.Janusza Lewandowskiego (który poza kilkoma wątpliwymi prywatyzacjami błysnął jako wybitny praktyk d***kracji stwierdzeniem: „Musimy pozwolić ludziom kraść przy okazji prywatyzacji – bo tylko w ten sposób powstanie grupa zainteresowana prywatyzacją”...) oraz p.Emila Wąsacza, który za prywatyzację „Domów Centrum” absolutnie i bezdyskusyjnie powinien był stanąć przed Trybunałem Stanu? Czy p.LB nie rozumie, że popieranie takich poczynań powoduje, że ludzie panicznie boją się prywatyzacji? A skoro p.LB jest takim wielkim zwolennikiem prywatyzacji – i w tym wywiadzie dziwi się, dlaczego „Rząd” sprzedał tylko 10% akcyj KGHM „a nie całość, albo przynajmniej większość?” - to dlaczego w 1989 roku nie sprywatyzował wszystkich firm państwowych? Czy nie po to, by banda złodziei mogła się jeszcze 20 lat tuczyć na państwowym garnuszku? Przecież jak słusznie przypomina money.pl, w 1989 roku tylko 5% ludzi było zasadniczo przeciwnych reformom (i 28% przeciwnych zbyt daleko idącym reformom). Wtedy można było zrobić wszystko natomiast ekipa rządząca wybrała strategię obcinania kotu ogona po plasterku, jako mniej bolesną... Trudni się dziwić, że po roku tak prowadzonych reform już 64% było przeciwko. Byłoby dobrze, by p.LB odpowiedział, czy nie zrobił tych reform dlatego, że Mu zabroniono (kto? bezpieka?) - czy odradzał stanowczo MFW lub "Bank Światowy" - czy dlatego, że sam wtedy jeszcze wierzył w „socjalizm z ludzką twarzą”? Wreszcie sprawa ostatnia. P.LB się tłumaczy: „Należy bowiem pamiętać, że Polska w tym okresie była praktycznie bankrutem, bo miała ogromne długi zagraniczne.” Otóż długi te wynosiły $40 mld. To co powiedzieć o III RP, której długi wynoszą $300 mld – nie licząc z'obowiązań w'obec emerytów, od których przecież pobierano składki? Czy ci wychwalani ministrowie finansów nie powinni - jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec - podawać się do dymisji – zamiast pokornie realizować to, co kazała im banda kretynów, czyli „większość sejmowa”? To poważne pytanie – panie Leszku! JKM

ORMIANIE POLSCY Historia Ormian w Polsce sięga połowy wieku XIV, po przyłączeniu przez Kazimierza Wielkiego Rusi Halickiej ze Lwowem, gdzie istniało ich znaczące skupisko. W 1356 roku król Kazimierz zatwierdził  odrębność religijną, samorządową i sądowniczą Ormian lwowskich, a w 1367 roku zezwolił ich biskupowi Grzegorzowi na wykonywanie jurysdykcji biskupiej i budowę katedry w mieście. Żaden naród chyba nie zrósł się tak mocno ze swoją religią i swoim Kościołem jak naród ormiański. Ormiański Kościół Apostolski był twórca i animatorem kultury narodowej, siłą jednocząca wszystkich Ormian, ośrodkiem oporu i walki o wyzwolenie narodowe i religijne. Religia stanowiła dla Ormian swoisty azyl – języka , kultury, obyczajowości, praw. W roku 300 św. Grzegorz Oświeciciel zorganizował Kościół ormiański, który w 301 roku, po ochrzczeniu króla Dertada III / Tirydatesa III / stał się pierwszym chrześcijańskim krajem świata. W istocie Ormianie nigdy nie odłączyli się od Kościoła powszechnego, a liturgia ormiańska należy do najstarszych na świecie. Jej aktualna postać pochodzi z VI wieku i nawiązuje do jerozolimskiej liturgii pierwszych apostołów.  Ormianie są jedną z zamieszkujących w Polsce mniejszości narodowych, o orientalnym rodowodzie i długiej tradycji osadnictwa na ziemiach Rzeczypospolitej. Historycznie większość Ormian zamieszkujących Polskę zajmowała się handlem ze Wschodem, z którym byli blisko związani. Parali się też złotnictwem, produkując często wspaniałe o wysokim poziomie artystycznym wyroby. Jeszcze inni rozwinęli w Polsce produkcję artystyczną dywanów. Większość Ormian zamieszkujących Polskę była dobrze wykształcona, potrafili posługiwać się orientalnym językami, z czego korzystali nie rzadko królowie i panowie polscy – większość oficjalnych poselstw do Persji czy Turcji była sprawowana właśnie przez Ormian. Bogaci kupcy ormiańscy związani z Polską i polskością niejednokrotnie pożyczali pieniądze królom polskim przeznaczając je na obronność kraju. Często podkreśla się pierwszorzędną rolę Ormian w orientalizacji polskiej kultury szlacheckiej. To Ormianie współkształtowali sarmackość, sprowadzając do Polski m. in. nieodłączny atrybut Sarmaty – strój kontuszowy, popularną wśród szlachty szablę ormiańską, czy liczne egzotyczne przyprawy i ozdoby. Ormianie napływali na ziemie polskie przez Krym, Besarabię i Ruś, osiedlali się na ziemiach południowo – wschodnich Rzeczypospolitej / Bukowina, Kamieniec Podolski, Suczawa /. Ormianie wnieśli w polską kulturę wiele wartości w różnych dziedzinach. Z ich nacji wywodzą się liczni wybitni politycy, uczeni, artyści i żołnierze – od pól Grunwaldu, przez Warnę, Chocim, Kamieniec Podolski, Lwów, Jazłowiec i Wiedeń – zwycięstwo Jana III Sobieskiego wspomagało pięć tysięcy Ormian. Krwawą ofiarę złożyło też i duchowieństwo obrządku ormiańskiego, które w czasie wojennych kataklizmów zostało niemal całkowicie wyniszczone. W okresie II wojny światowej społeczność ormiańska w Polsce poniosła dotkliwe straty. Eksterminowani zarówno przez Sowietów / jako warstwa inteligencka i bezkompromisowo propolska /, jak i hitlerowców, którzy z powodu egzotycznego wyglądu często brali ich za Żydów /, padli również ofiarą Rzezi wołyńskiej. W tym miejscu należy przypomnieć, gdy m. in. 19 kwietnia 1944 roku nacjonaliści ukraińscy z Ukraińskiej Powstańczej Armii / UPA / wymordowali mieszkańców kresowej miejscowości Kuty nad Czeremoszem, w tym kilkuset Ormian. Mimo to wielu polskich Ormian wykazało wspaniałą postawę patriotyczną, np. ks. Dionizy Kajetanowicz, ostatni administrator archidiecezji lwowskiej obrządku ormiańskiego, uratował setki Żydów, wydając im fikcyjne metryki chrztu w obrządku ormiańskim, a wielu, jak ppłk Walerian Tumanowicz  wstąpiło do AK.
 Listę wybitnych polskich Ormian otwiera:

Juliusz Słowacki urodzony w Krzemieńcu,
Zbigniew Herbert urodzony we Lwowie,
Teodor Axentowicz  lwowianin,
abp Józef Teofil Teodorowicz urodzony na Pokuciu,
Krzysztof Penderecki kompozytor,
Szymon Szymonowic – poeta,
Ignacy Łukasiewicz - wynalazca lampy naftowej i inicjator przemysłu naftowego,
Jan Lechoń / Leszek Józef Serafinowicz – herbu Pobóg /, poeta – z grupy Skamander,
Ks. Tadeusz  Isakowicz – Zaleski, kapłan Ormian w Polsce.
abp Izaak Mikołaj Isakowicz, kresowianin, urodzony w Łyścu obok Stanisławowa zasłużony dla tego miasta, patriota polski, pisarz, spokrewniony z Juliuszem Słowackim i z ks. Tadeuszem Isakowiczem - Zaleskim, metropolita lwowski w latach 1882 – 1991,
Ewa Stolzman-Kotlarczyk – aktorka estradowa,
Jerzy Kawalerowicz - reżyser filmowy,
Jan Dominik Jaśkiewicz – założyciel krakowskiego ogrodu botanicznego,
Ignacy Nikorowicz – pisarz,
Ignacy Nikorowicz – kompozytor,
Karol Antoniewicz - ksiądz, prawnik, pisarz, powstaniec listopadowy, lwowianin,
Jakub Paschalis – Jakubowicz, kupiec i przedsiębiorca
Stefan Moszoro - Dąbrowski – ksiądz,
Kajetan Abgarowicz , pisarz

Kościół katolicki obrządku ormiańskiego, jeden z katolickich Kościołów wschodnich, patriarchalny, wchodzi w skład Kościoła katolickiego, uznaje władzę i autorytet papieża. Liczy ok. 600.000 wiernych, mieszkających m. in. w Armenii, Argentynie, Kanadzie, Francji, Libanie, Syrii, Turcji, USA i w Polsce.
Obecnym patriarchą jest Nerses Bedros XIX urodzony 17 stycznia 1940 roku w Kairze. Jest absolwentem filozofii i teologii na Papieskim Kolegium Ormiańskim w Rzymie, a także Uniwersytetu Gregorianum. W latach 1968 – 1990 był proboszczem parafii św. Teresy w Kairze. Od 7 października 1999 roku jest patriarchą Kościoła Katolickiego obrządku ormiańskiego i stoi na jego czele, wybierany jest przez synod duchownych Kościoła katolickiego obrządku ormiańskiego, a następnie zatwierdzany przez papieża. Patriarcha ma status kardynała biskupiego Kościoła katolickiego.Struktury Kościoła katolickiego obrządku Ormiańskiego na obszarze części Europy Wschodniej / w tym Polski / zostały wyłączone spod administracyjnej jurysdykcji patriarchy i podporządkowane bezpośrednio Stolicy Apostolskiej.Obecnie ordynariuszem wiernych Kościoła katolickiego obrządku ormiańskiego w Polsce jest arcybiskup metropolita warszawski Kazimierz Nycz / od 9.06.2009 /.
Poprzednicy:
prymas Józef Glemp / 18.09. 1981 – 9.06.2007 /,
prymas Stefan Wyszyński / 12.01.1957 – 28.05.1981 /

Obrządek ormiański wywodzi się z Armenii i ma dwa główne ryty:- - libański i lwowski.Charakterystyczny jest język grabar / staroormiański /, który zachował się tylko w modlitwach. Inną cechą jest dominacja śpiewu / podstawą jest śpiew chóru /, szaty liturgiczne księdza, wydłużony czas liturgii do 1,5 godziny, oraz ustawienie kapłana „tyłem do wiernych”, czyli w kierunku wschodnim. Księżą ormiańscy zobowiązani są nosić brody.
Ryt libański – kapłan do mszy św. zakłada koronę kapłańską, nieco inne / długie / szaty liturgiczne, a zamiast butów specjalne, ozdobne pantofle.
Ryt lwowski – zbliżony jest do obrządku łacińskiego.
Abp Dionizy Kajetanowicz, o którym wyżej, był w latach 1939 – 1954 był następcą metropolity lwowskiego obrządku ormiańskiego abp. Józefa Teofila Teodorowicza. Należał do jego najbliższych współpracowników, przekonał go o potrzebie sprowadzenia do Polski księży z Armenii, oraz o potrzebie wysyłania kleryków ze Lwowa do Papieskiego Kolegium Ormiańskiego w Rzymie. W czasie II wojny światowej uratował wielu Żydów, wydając im metryki chrztu, za co został aresztowany przez Niemców. Zwolniony nie długo cieszył się wolnością – został ponownie aresztowany tym razem przez NKWD i pod fałszywymi zarzutami skazany na 10 lat łagrów. Zmarł w Abież w obwodzie Komi, za kołem polarnym  /wg niektórych źródeł został otruty /. Jego symboliczny grób znajduje się na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie. Przez Ormian uważany jest za męczennika za wiarę. Jego twarz uwieczniona jest w katedrze ormiańskiej we Lwowie w fresku Jana Henryka Rosena „Ostatnia Wieczerza” jako twarz apostoła Mateusza Ewangelisty. Wielkim zapomnianym jest arcybiskup ormiański Józef Teofil Teodorowicz, metropolita lwowski / 1864 – 1938 /. W święto Objawienia Pańskiego 1902 roku w prastarej katedrze ormiańskiej we Lwowie sakrę  biskupią, w wieku zaledwie 37 lat, otrzymał Józef Teofil Teodorowicz, ostatni, a zarazem najsłynniejszy arcybiskup ormiańskokatolicki w Polsce. Jego konsekratorami byli trzej wybitni duszpasterze: biskup krakowski kardynał Jan Puzyna, oraz dwaj metropolici lwowscy: greckokatolicki – Andrzej Szeptycki i łaciński abp Józef Bilczewski. W XX wieku Teodorowicz był jedną z najbardziej znaczących postaci w Episkopacie Polski. Jednak ten gorliwy duszpasterz, płomienny kaznodzieja, a przede wszystkim wielki patriota i działacz polityczny, jest dziś „wielkim zapomnianym”, a jego wszechstronna działalność skazana jest ze względów politycznych na przemilczenie. Co więcej, jest ostatnim biskupem katolickim Europy Środkowo-Wschodniej, któremu również ze względów politycznych odmawia się nawet prawa do własnego grobu. Józef Teodorowicz urodził się 25 lipca 1864 roku w majątku ziemskim Żywaczów, obok Horodenki na Pokuciu, jako syn Grzegorza, ormiańskiego szlachcica herbu Serce i Gertrudy, wywodzącej się z ormiańskiej rodziny Obanowiczów. Po ukończeniu gimnazjum w Stanisławowie rozpoczął studia prawnicze na uniwersytecie w Czerniowcach na Bukowinie. W czasie studiów przeżył kryzys związany z wyznawaną wiarą. O jego nawrócenie przed obrazem Matki Bożej Łaskawej w Stanisławowie modliły się gorliwie matka i siostra. Po roku modlitwy zostały wysłuchane, gdyż młody Józef nie tylko pojednał się z Bogiem w sakramencie pokuty, ale i porzucił studia świeckie, wstępując do seminarium duchownego we Lwowie. W podzięce za to jego matka ofiarowała klejnoty rodzinne jako wotum dla stanisławowskiego sanktuarium. 2 stycznia 1887 roku Józef Teodorowicz przyjął święcenia kapłańskie z rąk arcybiskupa ormiańsko katolickiego Izaaka Mikołaja Isakowicza, odprawiając Mszę św. prymicyjną przed cudownym obrazem Matki Bożej w Stanisławowie. Posługę kapłańską w archidiecezji ormiańskiej pełnił najpierw jako proboszcz w Brzeżanach, a następnie kanonik gremialny we Lwowie. Był równocześnie radnym miasta Lwowa i współzałożycielem dzienników katolickich. Współpracował w tym dziele z ks. Adamem Stefanem Sapiehą arcybiskupem krakowskim, z którym przyjaźnił się do końca swego życia. Po śmierci arcybiskupa Isakowicza w 1901 roku Józef Teodorowicz został mianowany jego następcą. Jako arcybiskup był gorliwym rządcą archidiecezji. Ze względu na małą ilość powołań rodzimych przyjął do archidiecezji wielu kapłanów łacińskich oraz kilku kapłanów ormiańskich z Bliskiego Wschodu. Opiekował się instytucjami archidiecezjalnymi, do których należały m. in. Bursa Ormiańska im. dr. Józefa Torosiewicza, Bank Zastawniczy „Mons Pius” i jedyny ormiański klasztor Panien Benedyktynek Ormiańskich we Lwowie, a także Związek Ormian w Polsce. W latach 1908 – 1930 przeprowadził gruntowną renowację katedry ormiańskiej we Lwowie, którą Jan Henryk Rosen ozdobił słynnymi dzisiaj freskami, a Józef Mehoffer mozaikami. Był uczestnikiem synodów ormiańskich w Rzymie w 1911 i 1928 roku, oraz wielu międzynarodowych kongresów eucharystycznych i mariologicznych, a także krajowych kongresów i zjazdów o charakterze patriotyczno – religijnym. W 1937 roku dokonał wraz z kard. Augustem Hlondem koronacji cudownego obrazu Matki Bożej Łaskawej w Stanisławowie. Był też świetnym kaznodzieją i pisarzem. Zostawił po sobie zbiory kazań, oraz liczne publikacje o charakterze religijnym, patriotycznym i społecznym, z których wiele cieszyło się ogromną popularnością. Arcybiskup Józef Teodorowicz przeszedł do historii przede wszystkim jako polski gorący patriota i wybitny parlamentarzysta. W latach 1902 – 1918 zasiadał w Sejmie Krajowym we Lwowie i w Izbie Panów we Wiedniu, gdzie bronił spraw polskich. Nawiązywał kontakty ze środowiskami patriotycznymi. To właśnie dzięki takim kontaktom abp Teodorowicz mógł zrealizować swój pomysł, aby w Kurii rzymskiej umieścić przedstawiciela spraw Kościoła polskiego. Było to tym cenne, iż powołanie oficjalnego ambasadora Polski nie było możliwe, gdyż państwa europejskie nie uznawały istnienia Polski. Dlatego też arcybiskup ormiański podsunął pomysł powołania zaufanego polskiego kapelana na stanowisko tajnego radcy papieskiego. Do pełnienia takiej odpowiedzialnej funkcji Teodorowicz wskazał swojego najbliższego przyjaciela ks. Adama Stefana Sapiehę. Było to posunięcie mistrzowskie, które przyniosło kościołowi polskiemu wiele dobra, a ks. Sapieże otworzyło drogę do wielkiej kariery kościelnej. Ks. Sapieha nie zawiódł pokładanych w nim oczekiwań. Już w 1906 roku podczas strajków szkolnych w zaborze pruskim podjął starania o interwencję Watykanu, a w roku następnym napisał memoriał dla Kurii watykańskiej o postępującej germanizacji Wielkopolski. Przygotowywał także listy kandydatów na biskupów w Rosji, oraz zbierał materiały na temat sytuacji pod zaborami. Józef Teodorowicz kontynuował działalność parlamentarną także w okresie I wojny światowej, oraz w pierwszych latach po jej zakończeniu. Popierał antyniemiecką i antyaustriacką koncepcję odzyskania niepodległości nakreśloną przez Romana Dmowskiego.
Do historii polskiego parlamentaryzmu przeszło także słynne kazanie Teodorowicza, wygłoszone 2 lutego 1919 roku w katedrze św. Jana w Warszawie na rozpoczęcie obrad polskiego Sejmu Konstytucyjnego. Powiedział wówczas: ”W obliczu tej przyszłości i w obliczu Bożem, w obliczu sumienia waszego składamy przed Tobą, Panie, my posłowie pierwszego wielkiego sejmu na polskiej ziemi, ślubowanie poselskie. Przyrzekamy przed Tobą, że przychodzić będziemy z czystymi rękoma i czystym sumieniem jak do sprawy świętej. I uciszymy nasze namiętności i oczyścimy nasze dusze, byśmy tym lepsze wydawali prawa, im głębiej w siebie wejdziemy. My nie chcemy już odtąd szukać naszych własnych korzyści, a chcemy i pragniemy szukać jedynie tylko dobra naszej ukochanej i drogiej ojczyzny”. Apb Teodorowicz zaangażował się również w sprawę przywrócenia Górnego Śląska do Macierzy. W czasie śląskiego plebiscytu abp Teodorowicz zetknął się z Wojciechem Korfantym, którego niesłychanie cenił tak za patriotyzm, jak i za jego poglądy na sprawy społeczne i robotnicze. W następnych latach bronił go publicznie przed atakami przeciwników politycznych. Zdecydowanie też poparł swojego przyjaciela abpa Adama Stefana Sapiehę w czasie tzw. „konfliktu wawelskiego”, wywołanego w 1937 roku przeniesieniem prochów Marszałka Polski Józefa Piłsudskiego do wawelskiej krypty Srebrnych Dzwonów. Teodorowicz zmarł 4 grudnia 1938 roku we Lwowie. Przeżył 74 lata, w tym 52 lata kapłaństwa i 36 lat biskupstwa. Za zasługi dla Ojczyzny pochowany został na Cmentarzu Obrońców Lwowa na Łyczakowie. Jego pogrzeb miał charakter manifestacyjny i był ostatnią tego typu uroczystością w przedwojennym Lwowie. Niestety, zawiłe losy łyczakowskiej nekropolii sprawiły, iż prochy ostatniego arcybiskupa ormiańskiego nie spoczywają w tej chwili w grobowcu, w którym je złożono w chwili pogrzebu, albowiem współpracownicy i wychowankowie Teodorowicza, obawiając się profanacji grobu ze strony władz sowieckich, przenieśli po kryjomu prochy arcybiskupa do grobowca jednej z rodzin lwowskich. Doczesne szczątki arcybiskupa ormiańskiego znajdują się więc do dzisiaj pod cudzym nazwiskiem w przypadkowym grobowcu. Od 1991 roku środowisko ormiańskie w Polsce czyni starania o godny pochówek arcybiskupa, ale sprawa ta nie może znaleźć swojego szczęśliwego finału, choć dawny grobowiec został ostatnio odnowiony w ramach prac renowacyjnych wykonanych na Cmentarzu Obrońców Lwowa i stoi pusty. Taki stan rzeczy jest dla Ormian – katolików sprawą niesłychanie bolesną i wywołującą ogromne emocje. Dlatego też 2 lutego 2002 roku przedstawiciele organizacji ormiańskich zebrani na Mszy św. w Krakowie, odprawianej dla upamiętnienia 100 rocznicy sakry biskupiej Józefa Teodorowicza, wydali i rozpowszechnili w mediach następujący apel: „To, co nas, Ormian i Polaków ormiańskiego pochodzenia, boli najbardziej, to fakt, że ten wielki patriota od dziesiątków lat nie ma godnego miejsca spoczynku, a jego doczesne szczątki są nadal pochowane w cudzym grobowcu i pod obcym nazwiskiem, przez co jego zasługi zacierają się w ludzkiej pamięci. Zwracamy się więc do wszystkich ludzi Dobrej Woli o pomoc w tej sprawie. W imieniu naszych środowisk, deklarujemy gotowość wszechstronnej współpracy. Niestety, pomimo pozytywnego stanowiska władz państwowych i kościelnych Polski i Ukrainy, oraz interwencji poselskiej Jana Rokity i Andrzeja Zawiszy sprawa nadal rozbija się o nieprzejednane stanowisko władz miejskich Lwowa, a osoba Józefa Fedorowicza, wielkiego syna Kościoła nadal skazana jest na zapomnienie. / ks. Tadeusz Isakowicz Zaleski /. Tymczasem jak donosi portal www.kresy.pl w tytule „Niszczą groby na Łyczakowie”…” z nieznanych dotąd powodów zarząd Cmentarza Łyczakowskiego we Lwowie niszczy polskie napisy na grobach. I tak: z grobowca architekta Juliana Zachariewicza  został zeszlifowany polski napis, który zastąpiono napisem w języku ukraińskim. Tak samo postąpiono z grobem lwowskiego arcybiskupa obrządku ormiańskiego Grzegorza Szymonowicza, a także kompozytora Karola  Mikuli, ucznia Chopina, twórcy polskiej szkoły pianistycznej. Ormiańskie władze kościelne nic nie wiedzą na temat usuwania napisów w języku polskim, nikt do nich podobnych wniosków czy zamiarów nie zgłaszał. Wydaje się nieprawdopodobne, by tego typu działania odbywały się bez wiedzy i zgody dyrektora Cmentarza Łyczakowskiego Ihora Hawryszkiewicza. Cmentarz Łyczakowski jest jedną z największych europejskich nekropolii, chronioną prawnie jako zabytek, / a od 1998 roku wpisaną na listę światowego dziedzictwa UNESCO - dopisek autora/. Niszczenie w ten sposób zabytkowych napisów na grobach, to niszczenie dobra kulturalnego, oraz dziedzictwa nie tylko polskiego, ale i europejskiego.  /Piotr Szelągowski / dodał ZALEWSKI 19. 11. 2009
W tym miejscu należy podkreślić, iż Miasto Lwów jako zespół obiektów zabytkowych został wpisany na listę  światowego dziedzictwa UNESCO W 1998 ROKU. W UZASADNIENIU PODANO:
- dzięki swojemu środowisku historycznemu i architekturze Lwów jest szczególnym
przykładem połączenia tradycji architektonicznych i artystycznych Europy Wschodniej z   tradycjami Włoch i Niemiec;
- Rola polityczna i handlowa Lwowa zawsze przyciągała pewną ilość grup etnicznych z różnymi tradycjami kulturalnymi i religijnymi, które stanowiły różnorodne i jednocześnie powiązane między sobą wspólnoty miasta, czego potwierdzeniem zawsze był i jest miejski krajobraz architektoniczny. Teren zespołu centrum historycznego składa się ze 120 hektarów dawnej ruskiej i średniowiecznej części miasta Lwowa, oraz terenu cerkwi św. Jura na Górze Świętojurskiej. Strefa buforowa Zespołu centrum historycznego jest oznaczona granicami areału historycznego i stanowi około 3000 hektarów. Niszczenie zabytków, / w tym przypadku niszczenie zabytkowych napisów na grobach Cmentarza Łyczakowskiego / podlega restrykcji łącznie z usunięciem Miasta Lwowa z listy światowego dziedzictwa UNESCO.

ORMIANIE POLSCY cz.II / Ludobójstwo Ormian/W czasie I wojny światowej w latach 1915 – 17 w wyniku Ludobójstwa Ormian popełnionego na ludności ormiańskiej w Turcji Osmańskiej mogło zginąć około 1,5 mln ludzi. Ludobójstwo Ormian potocznie nazywane jest Rzezią Ormian. Każdego roku 24 kwietnia społeczność ormiańska na całym świecie obchodzi rocznicę rozpoczęcia eksterminacji swojego narodu. Uroczystości organizowane są zarówno w ojczystej Armenii, jak i poza jej granicami, m.in. w Polsce. Ziemie armeńskie weszły w skład imperium osmańskiego za czasów panowania sułtana tureckiego Selima II panującego w latach 1566 – 1574. Imperium  Osmańskie jest nazwą dynastii Osmanów. Jego synonimem jest imperium ottomańskie – państwo tureckie na Bliskim Wschodzie, założone przez Turków osmańskich, jedno z plemion tureckich zachodniej Anatolii, obejmujące w okresie od XIV do XX wieku Anatolię, część południowo – zachodniej Azji, północną Afrykę i południowo – wschodnią Europę. W kręgach dyplomatycznych na określenie dworu sułtana, później także całego państwa tureckiego, stosowano termin Wysoka Porta. W wiekach XVI i XVII było to jedno z najpotężniejszych politycznie i militarnie państw na świecie, od chwili, gdy kraje europejskie poczuły się zagrożone stałymi postępami imperium na Bałkanach. Imperium osmańskie było zorganizowane w system miletów. Ormianie byli zorganizowani w trzy milety: Apostolski Kościół Ormiański, Kościół katolicki obrządku ormiańskiego, oraz powstały w XIX w. Ormiański Kościół Ewangelicki. Zgodnie z tym systemem, Patriarcha był nie tylko zwierzchnikiem religijnym, ale był również odpowiedzialny za płacenie podatków i stanowienie praw wewnątrz społeczności. Ormianie, jako niemuzułmanie, byli zwolnieni ze służby militarnej i niektórych podatków. Handel imperium skupiał się głównie w rękach Ormian. Ormianie zamieszkiwali wschodnią Anatolię, ze skupiskami w Cylicji, oraz rejony miast Erzurum, Wan i Kars. Wielu osiedliło się w Stambule, Trabzonie, Ankarze, Izmirze. Stopniowo w rejony zajmowane pierwotnie przez Ormian zaczęli napływać Turcy oraz Kurdowie. Takie migracje były popierane przez państwo, chcące zmniejszyć tym samym liczebność Armeńczyków na wschodzie i Greków na Zachodzie Imperium. W 1890 roku na terenie imperium osmańskiego, głównie w podbitej przez Turków Armenii Zachodniej, żyło ponad 2,6 mln Ormian. Podobnie jak chrześcijańskie narody bałkańskie, tureccy  Ormianie, widząc słabość imperium w obliczu rosyjskich planów przejęcia Konstantynopola, żądali autonomii. By ich zastraszyć, sułtan Abdulhamid zachęcał Kurdów do mordowania Ormian. Tworzył on złożone z Kurdów konne bojówki, które miały działać na terenach historycznej Armenii. Działania te, w połączeniu z wysokimi podatkami, ograniczeniami dotyczącymi przykładowo budownictwa sakralnego i innymi restrykcjami natury administracyjnej, doprowadziły do wybuchu ormiańskich powstań, krwawo stłumionych 1894 – 95 przez wojsko tureckie. Pierwszą widownią tych działań było miasto Samsun, gdzie armia turecka, wysłana przez sułtana, przyczyniła się do ucieczki jego mieszkańców w góry, a tych, którzy pozostali, wymordowano. Czynny opór stawiło miasto Zejtun, którego mieszkańcy w 1895 roku odparli trzy szarże regularnej armii tureckiej, mając do dyspozycji 600 przestarzałych karabinów i dwie armaty. Prześladowano również Ormian  mieszkających w Stambule. Tam miały miejsce manifestacje pod koniec września 1895 roku, gdzie władze słały przeciwko Ormianom bojówki. Życie w ten sposób straciło ok. 2000 osób. Dwa lata później grupa rewolucjonistów ormiańskiego pochodzenia zajęła Bank Osmański. W odwecie doszło do pogromów Ormian, w czasie których zginęło ok. 50 tysięcy ludzi. Szacuje się, że w latach 1894 – 96 śmierć poniosło ok. 300 tysięcy Ormian. Przed wybuchem I wojny światowej władzę w Turcji objął „Komitet na rzecz jedności i postępu” zwany młodoturkami. Ludność imperium osmańskiego nie wyznająca islamu, w tym Ormianie, liczyła na poprawę swojej sytuacji. Nadzieje na zmiany okazały się płonne, gdyż młodoturcy głosili idee panturkizmu /  doktryna owa  powstała na początku XX wieku w Turcji, głosząca jedność etniczną ludów tureckich i konieczność ich integracji kulturalnej i politycznej, od cieśniny Bosfor do gór Ałtaju. Nadano jej miano Wielki Turan /. Jej ideolodzy dążyli do zajęcia turańskich ziem / Turkmenistan, Uzbekistan i Kazachstan / Iranu i Rosji. Dążąc do zjednoczenia ludów tureckich „od Bosforu po Mongolię” uznali, że na przeszkodzie stoi miejscowa ludność ormiańska, zamieszkująca tereny Zakaukazia od 3000 lat. Przy okazji obecności znacznych wojsk w tym regionie postanowili ostatecznie rozwiązać „problem ormiański”. 24 kwietnia 1915 roku rząd turecki wydał rozporządzenie nakazujące aresztowanie ormiańskiej inteligencji – tylko w Stambule aresztowano wówczas i w większości zgładzono 2345 osób, a 27 maja kolejne rozporządzenie wprowadziło deportację Ormian zamieszkujących Anatolię do Syrii i Mezopotamii. W wyniku owej operacji setki tysięcy Ormian zmarło z głodu, albo zostało brutalnie wymordowanych przez tureckich żołnierzy i Kurdów, których rząd podjudzał przeciwko chrześcijańskim Ormianom i Asyryjczykom. Zatrzymanych topiono, spychano w przepaści górskie, przybijano podkowy końskie do stóp, duchownych Kościoła ormiańskiego palono żywcem, lub zakopywano w ziemi. Do końca 1915 roku ok. pół miliona ludzi wypędzono na Pustynię Syryjską, gdzie ginęli pozbawieni wody i schronienia od słońca. W telegramie z września 1915 roku minister Talaat Pasza / polityk turecki związany z ruchem młodoturków / tak oto pisał o planach rządu: „Już wcześniej zostało zakomunikowane, że rząd zdecydował o całkowitej eksterminacji wszystkich Ormian zamieszkałych w Turcji (…). Bez względu na to, że znajdują się wśród nich kobiety, dzieci i chorzy, jakkolwiek tragiczne będą środki tej eksterminacji, bez słuchania głosów sumienia należy położyć kres ich egzystencji (…). Ci którzy sprzeciwią się temu rozkazowi, nie mogą być urzędnikami państwowymi”. W kilku miejscach Ormianie bronili się przed wojskiem. Około miesiąca od 20 kwietnia 1915 roku stawiała opór ormiańska dzielnica w Wan – aż do zajęcia miasta przez Rosjan. Ponad 50 dni 5 tysięcy mieszkańców okręgu Musa broniło się na wzgórzu Mussa Dagh. Szacuje się, że w wyniku całej operacji liczba Ormian w Turcji spadła z 2,1 mln w 1912 roku do 150 tysięcy w 1922 roku. Nawet dzisiaj rząd Turcji oficjalnie twierdzi, że tureccy Ormianie padli ofiarą epidemii podczas ewakuacji frontu, a jej przedstawicielstwa dyplomatyczne agresywnie atakują próby upamiętnienia ofiar. Pisarzowi – nobliście Orhanowi Pamukowi wytoczono proces „o obrazę tureckości”, po tym jak ośmielił się wspomnieć o tragedii Ormian.  W 1939 roku Adolf Hitler nawiązał do Ludobójstwa Ormian w t. zw. cytacie armeńskim, wydając rozkaz ataku na Polskę:„Zabijajcie bez litości kobiety, starców i dzieci; liczy się szybkość i okrucieństwo. Kto dzisiaj pamięta o Rzezi Ormian?”.

CHACZKAR - UPAMIĘTNIENIENIE LUDOBÓJSTWA ORMIAN Kościół pod wezwaniem św. Mikołaja w Krakowie / ul. Kopernika 9 / - to zabytkowa barokowa budowla z elementami gotyckimi posadowiona w latach 1677 – 1684, a poświęcona w 1682. Pierwotną  świątynię romańską wzniesiono na tym miejscu – przy ówczesnym szlaku prowadzącym  z Krakowa w kierunku Rusi – w XI wieku. Kościół był początkowo przydzielony benedyktynom tynieckim / świadczy o tym bulla papieża Grzegorza IX z  1229 /, w XIV w. pełnił też funkcje parafialne / stanowił główną świątynię osady Wesoła /. Benedyktyni w 1467 roku przekazali go Akademii Krakowskiej. W XV wieku budowlę romańską rozebrano i materiał z rozbiórki wykorzystano do wzniesienia kościoła gotyckiego / zachowały się z tego okresu fragmenty prezbiterium /. W roku 1655 Szwedzi splądrowali kościół i spalili. Świątynia została odbudowana w latach 1677 – 1684 w stylu barokowym. Uroczystej konsekracji dokonał biskup Mikołaj Oborski. W skromnej barokowej fasadzie od strony zachodniej w niszach dolnej kondygnacji znajdują się posągi śś Piotra i Pawła. Wyposażenie wnętrza pochodzi z drugiej połowy XVIII wieku. Zwiedzając kościół św. Mikołaja należy zwrócić szczególną uwagę na: późnogotycki pentaptyk z XV wieku ze sceną Koronacji Matki Boskiej; wczesnorenesansowy obraz Madonny ze ś Wojciechem i Stanisławem; brązową chrzcielnicą z 1556 roku oraz stalle z herbem UJ; latarnię umarłych, XV – wieczną kamienną wieżyczkę składającą się z cokołu, sześciobocznego trzonu z arkadkami, oraz ostrosłupowego daszku na którym znajduje się krzyż. Na obecnym miejscu postawiono ją w roku 1871.
chaczkar – ormiańską kamienną płytę wotywną upamiętniającą szczególne wydarzenia. Chaczkary umieszczane są w murach świątyń, wejściach do grobowców, na rozstajach dróg.
Na tylnej elewacji monumentu został wykuty napis: Chaczkar, czyli „kamień krzyżowy” z ormiańskim „krzyżem kwitnącym” upamiętnia Ormian, którzy od XIV wieku mieszkali w Polsce i położyli wiele zasług dla Rzeczypospolitej.
Monument jest poświęcony również: ofiarom ludobójstwa dokonanego na Ormianach w Turcji w 1915 roku, Ormianom i Polakom zamordowanym przez ukraińskich nacjonalistów z UPA 19 – 21 IV 1944 w Kutach nad Czeremoszem, 15 – 20 I 1945 w Baniłowie Ruskim na Bukowinie, oraz w innych miejscowościach kresowych, Księżom ormiańsko katolickim aresztowanym, zabitym lub wywiezionym na Sybir przez sowieckie władze okupacyjne w latach II wojny światowej.
17 kwietnia 2004 roku na terenie parafii św. Mikołaja w Krakowie Kardynał Franciszek Macharski dokonał uroczystego poświęcenia chaczkaru – kamienia krzyżowego.
24 kwietnia Ormianie na całym świecie obchodzą rocznicę Genocydu – ludobójstwa dokonanego na ok. 1,5 mln ludności ormiańskiej w Turcji w 1915 roku. Ta pierwsza w XX wieku eksterminacja 1/3 całego narodu ze względu na jego odrębność etniczną i religijną, odbiła się echem również w literaturze polskiej – czytamy o niej w „Przedwiośniu” Stefana Żeromskiego. Co roku w rocznicę ludobójstwa ksiądz Tadeusz Isakowicz – Zaleski, duszpasterz Ormian w Polsce, odprawia w kościele św. Mikołaja w Krakowie mszę świętą w obrządku ormiańskim, w której uczestniczą: ambasador Republiki Armenii, członkowie korpusu dyplomatycznego innych państw, posłowie na Sejm RP, przedstawiciele wojewody małopolskiego, oraz prezydenta i rady miasta Krakowa. W czasie tej uroczystości Ormianie polscy wspominają również groby swoich zmarłych, pozostawione w ciągu minionych siedmiu wieków na rozległych kresach wschodnich dawnej Rzeczypospolitej, a także własne tragedie z ostatniej wojny światowej – aresztowanie i wywiezienie przez NKWD na Sybir wielu księży ormiańskokatolickich, oraz okrutne mordy dokonane w dniach 19 – 21 kwietnia 1944 roku przez ukraińskich nacjonalistów z UPA na Ormianach i Polakach mieszkających w Kutach w Karpatach Wschodnich, a także podobne wydarzenia 15 – 20 stycznia 1945 roku w Baniłowie nad Czeremoszem na Bukowinie, oraz w innych miejscowościach kresowych. Po mszy składano kwiaty i zapalano znicze pod XIV –wieczną latarnią umarłych stojąca przy kościele św. Mikołaja, przeniesioną tu z dawnego cmentarza trędowatych na Pędzichowie. Ponieważ Ormianie nie mieli w Krakowie miejsca, w którym mogliby upamiętniać swoich zmarłych, wśród członków Polsko -  Ormiańskiego Towarzystwa Kulturalnego zrodził się pomysł wzniesienia niewielkiego pomnika. Znalezienie lokalizacji i wykonanie projektu powierzono Jackowi Chrząszczewskiemu, architektowi, historykowi sztuki i pisarzowi. Najbardziej odpowiednie miejsce wskazano w pobliżu latarni umarłych przy kościele św. Mikołaja. Od ulicy Kopernika parcelę kościelną oddziela w tym miejscu ażurowe ogrodzenie i szpaler drzew, który wraz z kościołem tworzy kameralne i zaciszne wnętrze urbanistyczne, idealnie nadające się do uroczystości plenerowych nie kolidujących z nabożeństwami w kościele. Od strony wschodniej wnętrze to jest zamknięte  wysokim murem oporowym, odgradzającym kościół od nasypu kolejowego. Mur ten i wystająca zza niego zieleń stanowi dobre tło dla pomnika. Usytuowanie monumentu po stronie wschodniej parceli odpowiada średniowiecznej tradycji orientowania świątyń chrześcijańskich, a ponadto wskazuje kierunek lwowski, przypominając jednocześnie, że tędy właśnie – przez dawną bramę Mikołajską, obok kościoła św. Mikołaja – wychodził z Krakowa szlak handlowo – komunikacyjny, prowadzący przez Mogiłę, Korczyn i Sandomierz na Ruś. Tą drogą przybywali do miasta kupcy ormiańscy, a także poselstwa Ormian lwowskich i kamienieckich do króla polskiego. Na terenie dawnej Rzeczypospolitej największy zespół chaczkarów i krzyży wotywnych zachował się w katedrze ormiańskiej we Lwowie. To właśnie do motywów dekoracyjnych, ornamentów i detali architektonicznych tej najważniejszej świątyni Ormian polskich świadomie nawiązał Jacek Chrząszczewski, twórca projektu chaczkaru krakowskiego. Przed nami kolejna rocznica – 24 kwietnia 2010 roku. Aleksander Szumański


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
137
137 407 pol ed02 2005
137
10 11C 137 984
136 137
130 137
137 (2)
10 Biesaga T Eudajmonologia cd 2 ze Sporu Kr 1998 130 137
137 Wykrywalne efekty biologiczne roznych pol elektromagnetycznych
PaVeiTekstB 137
10 2005 135 137
136 137 607 pol ed01 2007
137 (3)
kro, ART 137 KRO, 1968
137 Mnauskrypt przetrwania
137 145
1 (137)
137
1996 137

więcej podobnych podstron