854

Historia SDP okiem historyka IPN. O książce dr. Daniela Wicentego „Załamanie na froncie ideologicznym" Instytut Pamięci Narodowej wydał niedawno książkę dr. Daniela Wicentego z Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej oddziału IPN w Gdańsku „Załamanie na froncie ideologicznym. Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich od Sierpnia 80 do stanu wojennego”. Opracowanie bardzo ciekawe, które pozwala zrozumieć także widoczne nawet obecnie mechanizmy działania części naszego środowiska Opracowanie poświęcone jest niemal w całości roli i pozycji Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich (SDP), począwszy od strajków w sierpniu 1980 r., a skończywszy na pierwszych miesiącach stanu wojennego, kiedy to w marcu 1982 r. SDP zostało rozwiązane. Możemy dowiedzieć się o atmosferze tamtych czasów, heroizmie i podłości niektórych osób z naszego środowiska. Daniel Wicenty opisuje przemianę, jaką SDP przeszło w Sierpniu `80. Z organizacji niesamodzielnej, fasadowej i stojącej nisko w realnej hierarchii instytucji wpływających na środowisko dziennikarskie, zmienia się gwałtownie po Sierpniu ’80. Do tej pory weterani SDP, co zrozumiałe, okres kilkunastu miesięcy „solidarnościowego karnawału” opisują jako „złoty okres” Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, w którym organizacja znów odzyskała tożsamość, a tym samym wywołała wzmożone zainteresowanie Służby Bezpieczeństwa. To nie tylko nieuzasadniony sentyment. Punktem wyjścia dla badań dr. Daniela Wicentego była owa pamięć o „złotym okresie” SDP. I właśnie od tego momentu w historii SDP autor opracowania rozpoczyna swoją analizę, stawia pytania i szuka - w oparciu o swoje badania - odpowiedzi: Czy i w jakim sensie SDP było organizacją antysystemową?

Kim byli protagoniści nadający ton SDP, zarówno w kontekście zawodowych i politycznych biografii, środowiskowych afiliacji, jak i wyznawanej ideologii? Na ile stowarzyszenie było jednorodne z tego punktu widzenia  lub jaki był poziom konfliktu w jego łonie? Co możemy powiedzieć o realnych relacjach pomiędzy SDP a kluczowymi instytucjami władzy w tamtym okresie (PZPR i SB) z jednej strony, a zrodzoną po Sierpniu „Solidarnością” z drugiej? Publikacja składa się zasadniczo z dwóch części. Pierwsza to narracja historiograficzna, uporządkowana chronologicznie i zinterpretowana w perspektywie wspomnianych już pytań badawczych. Druga to obszerna prezentacja 150 różnego rodzaju dokumentów, które ukazują funkcjonowanie stowarzyszenia oraz środowiska dziennikarzy z perspektywy PZPR, Służby Bezpieczeństwa oraz samego SDP. Moim zadaniem to właśnie ta druga część jest najciekawsza. Zawiera bowiem niepublikowane do tej pory materiały, które stanowią doskonałą ilustrację i uzupełnienie części pierwszej. Kilka dokumentów wykracza poza lata 1980–1982: najstarsze (z lat 1978–1979) ukazują ideologię oficjalnie firmowaną przez SDP krótko przed Sierpniem ’80, najnowsze zaś (z lat 1983, 1985 i 1989) to głównie notatki SB poświęcone konkretnym działaczom SDP. SB zajmowało się Stowarzyszeniem Dziennikarzy Polskich (a po jego likwidacji w 1982 r. – Stowarzyszeniem Dziennikarzy RP) w ramach Sprawy Obiektowej „Grota”. Sprawa ta (rozpoczęta jeszcze przed podpisaniem Porozumień Gdańskich w 1980 r.) była kontynuacją SO „Foksal (zaczętą już  w lutym 1971 r.). Sprawę „Foksal” prowadził początkowo Departament III (jego Wydział IV zajmował się inwigilacją środowisk twórczych), a mniej więcej od wiosny 1981 r. – Departament II MSW (kontrwywiad). Jak wyjaśnia D. Wicenty fakt przekazania sprawy cywilnemu kontrwywiadowi wynikał jedynie z reorganizacji MSW. Wiosną 1981 roku tematami, które dotyczyły funkcjonowania środowisk dziennikarskich przejęły nowo utworzone wówczas: Wydział XIII (radio i telewizja) oraz Wydział XIV (agencje prasowe, dzienniki, czasopisma i inne media) Departamentu II. Książka ukazuje także wpływ agentury w SDP na niektóre aspekty jego działania. Dr Wicenty podaje co prawda nazwiska konfidentów w środowisku dziennikarskim, ale nie epatuje nimi i skupia się głównie na analizie zadań oraz celów agentury. Opisuje jednak ciekawą historię. Otóż Stefan Bratkowski, wspominając okres  1980-1982 („Mało wiedzieli” w: „Wspomnienia niekontrolowane”), napisał o ciekawym epizodzie, jaki wydarzył się krótko po objęciu przez niego funkcji prezesa SDP. Kiedy razem z Dariuszem Fikusem wszedł do gabinetu, na biurku znalazł kopertę z listą (niewiadomego autorstwa) 37 konfidentów ze środowiska dziennikarskiego, z dopiskiem: „proszę to przeczytać i dokładnie zniszczyć”:

Kilka osób z tej listy od dawna znaliśmy (wszyscy znali) jako konfidentów SB, kilkunastu nazwisk w ogóle nie znaliśmy, pozostałe zapamiętaliśmy, ale nigdy nie zrobiliśmy  z tej pamięci użytku, nawet żadnymi aluzjami, bo lista równie dobrze mogła być prowokacją. […] Myślę, że zabrakło donosicieli. Jedna czy dwie osoby z tej listy, które się nas trzymały, nie za wiele mogły się dowiedzieć. Niezwykle ciekawe (i cenne) są także zebrane w książce relacje dziennikarzy działających w SDP w czasie „karnawału Solidarności”: Stefana Bratkowskiego (prezes), Jerzego Surdykowskiego, Macieja Iłłowieckiego, Wojciecha Giełżyńskiego, Marka Rapackiego i wielu innych. Warto odnotować, że na listy autora z pytaniami nie odpowiedzieli: Jerzy Baczyński, w latach 1980-81 bliski współpracownik Bratkowskiego z „Życia Warszawy”; działacze SDP: Wiesława (Anna) Borkowska i Klemens Krzyżagórski (w 1982 r. pierwszy prezes SD PRL); ks. Wiesław Niewęgłowski, w stanie wojennych duszpasterz środowisk twórczych w warszawie; Andrzej Zawiślak uczestnik Konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość”; Wojciech Charkin, dziennikarz obecny podczas strajku w Stoczni Gdańskiej w Sierpniu 1980 r. oraz działacz NSZZ „Solidarność”. Autor także celnie zauważa trzy fakty, wynikające z historii SDP. Po pierwsze, likwidacja SDP oraz przejęcie jego majątku przez SD PRL uniemożliwiło pełne odrodzenie się SDP w 1989 r. Mieliśmy do czynienia z paradoksalną sytuacją, w której SD PRL (działające od 1989 r. pod szyldem „Stowarzyszenie Dziennikarzy RP”) było organizacją zrzeszającą największą liczbę dziennikarzy i najbardziej majętną, a jednocześnie  zupełnie pozbawioną kapitału moralnego płynącego z legendy „walki z komuną”, tak ważnego dla pierwszych miesięcy po Okrągłym Stole. Walka o majątek po zlikwidowanym SDP toczyła się aż do 2003 r., kiedy to Sąd Najwyższy ostatecznie nakazał zwrot majątku stowarzyszenia – pisze dr Wicenty. Po drugie - wiedza o przywódcach SDP z okresu solidarnościowego karnawału to także wiedza o środowisku, które kształtowało ład po Okrągłym Stole. Grupa ważnych postaci działających wcześniej w SDP był uczestnikami obrad Okrągłego Stołu po stronie opozycyjnej. Warto przypomnieć, że „Gazetę Wyborczą”, jak zauważa autor – „owoc Okrągłego Stołu współorganizowali Bratkowski i Ernest Skalski (także akcjonariusz spółki Agora, wydawcy „Gazety”, której założycielem był Paszyński). Wśród założycieli „gazety Wyborczej” znaleźli się tez Skalski, Kalbiński, Rapacki i Bójko. Ponadto kilku działaczy SDP po 1989 r. rozpoczęło kariery dyplomatyczne, np. Surdykowski (konsul generalny w Nowym Jorku w latach 1990-1996), Kasprzyk (konsul generalny w Nowym Jorku do 2010 r.) i Dziewanowski (ambasador Polski w USA w latach 1990-1993, autor słynnego przemówienia Wałęsy przed Kongresem w 1989 r.)”.

Wreszcie po trzecie – według Daniela Wicentego sposób rozumienia dziennikarstwa, jego roli oraz ideowego kośćca ukształtowany w głównym nurcie mediów na początku lat 90. ubiegłego stulecia stanowił w pewnym sensie przedłużenie praktycznej filozofii pracy dziennikarskiej widocznej u Bratkowskiego podczas jego prezesury w SDP w latach 1980-1982 i wcześniej. Jeśli za jego elementy konstytutywne uznać moralizatorstwo oraz wyraźną niechęć do wszystkich tych elementów otoczenia, które zostaną zdefiniowane jako „ekstremalne”, to filozofia ta w dużym (największym?) natężeniu pojawia się na nowo na początku lat dziewięćdziesiątych, m.in. w kontekście debaty lustracyjnej toczonej w 1992 r. Po stronie wyraźnych przeciwników lustracji stanęli m.in. Bratkowski, Osęka i Wieczorkowski.

 Książka dr. Daniela Wicentego powstała w ramach ogólnopolskiego projektu badawczego IPN „Aparat bezpieczeństwa wobec środowisk twórczych, dziennikarskich i naukowych”. Dziennik Tomasza Szymborskiego

Czy Ślązacy to Polacy? Jedna z najstarszych pielgrzymek na Jasną Górę wyrusza z Gliwic od 1646 roku. Historycy twierdzą, że jest to najstarsza ślubowana pielgrzymka w Polsce. W tym roku pójdzie po raz 365-ty.

http://www.dziennikzachodni.pl/slask/296090,gliwicka-pielgrzymka-wyruszyla-na-jasna-gore,id,t.html

A teraz będzie kilka nazw wsi z powiatu gliwickiego wraz z datami pierwszych udokumentowanych wzmianek o ich istnieniu/założeniu. Oto one:

Nowa Wieś – rok 1226, Smolnica – 1228, Żernica – 1246, Stanica – 1258....

Powyższe nazwy są pierwotne, podobnie jak nazwy miast/grodów – Sośnicowice, Racibórz, Toszek, Tarnowskie Góry. Jeżeli spojrzymy na stare niemieckie mapy, to nazwy te są zachowane, ewentualnie zniemczone, ale rozpoznawalne. Tu mapa Martina Helwiga z 1561 roku:

http://www.xlo.pl/2003/konkursy/cku-bytom/2004/bartek/mapy_img/10.jpg

http://www.xlo.pl/2003/konkursy/cku-bytom/2004/bartek/slask_mapy.htm

A teraz pytanie tytułowe – czy Ślązacy to Polacy i kiedy tak naprawdę Śląsk należał do Polski?

Otóż on nigdy do Polski nie „należał”, podobnie jak Małopolska, czy Wielkopolska, on po prostu był jedną z krain, z których Polskę utworzyli Piastowie. To ten piekielny, pogański tak naprawdę, cwany i ambitny watażka zwany Chrobrym rozbijał się jak szalony, powiększając obszar swojego chrześcijańskiego królestwa, które pierwotnie utworzone zostało właśnie w oparciu o ziemie śląską, małopolską i wielkopolską. Od Niemców wydarł Łużyce, Czechom zajął Pragę i polazł na Kijów. Miał facet fantazję. Potem było „rozbicie dzielnicowe” - tak naprawdę Krzywousty chciał prawdopodobnie upodobnić ustrój Polski do ustroju państw zachodnich, czyli zrobić z Polski federację księstw i zapewnić swoim synom tytuły książęce. Jak to się skończyło, wszyscy wiemy i dalej nikt nie wyciąga z tamtych zdarzeń żadnych wniosków – ale zwrócić tu uwagę należy, że pierwszym seniorem został Władysław Wygnaniec, który otrzymał jednocześnie na własność - co? Śląsk właśnie!! Potem był Łokietek i zjednoczenie dzielnic i rzecz najważniejsza – książęta śląscy, jak najbardziej Piastowie – odmówili wzięcia udziału w tym przedsięwzięciu! Swoją drogą historia „kariery” Łokietka to też temat na krwawy serial historyczny z polityką na skalę europejską w tle. Konkludując – Ślązacy z woli swoich piastowskich (polskich) władców znaleźli się poza projektem znanym dziś jako I Rzeczpospolita (demokracja szlachecka), a granica wpływów tej ostatniej na Śląsku ustaliła się na stulecia mniej więcej na granicy między diecezją wrocławską i krakowską z roku 1022! Granicę tę ustalił niechętny Polsce Benedykt VIII . Koronacja Chrobrego nastąpiła po jego śmierci w roku 1024, za Jana XIX.

Te granice zmienił dopiero Jan Paweł II w 1992 roku !!!

No a dziś - czy Ślązacy to Polacy? Tu należy rzecz rozjaśnić.

Otóż Ślązak „niemiecki” oznacza tyle, że jego rodzina przybyła na Śląsk stulecia temu z Niemiec. A Polak oznacza Ślązaka miejscowego, tzn. takiego, którego rodzina mieszka na Śląsku od zawsze. Reszta to „gorole” – to słowo oznacza Polaków z bliskiego zaboru rosyjskiego, zwłaszcza ze znienawidzonego Zagłębia, które też leżyw województwie śląskim. Ślązakiem jest też mój mąż, choć jest góralem – ale z Beskidu Śląskiego, rodzina wywodzi się ze wsi, która powstała w trakcie migracji wołoskiej, czyli może jest etnicznym Arumunem/Wołochem? Sądząc po urodzie to by pasowało. Jest jeszcze Śląsk Cieszyński, który jest w dużej mierze ewangelicki no i Jura Krakowsko-Częstochowska, która też do naszego województwa przynależy, a stamtąd Łokietek Polskę odtwarzał. Ci z przedwojennych ziem wschodniej Polski, przybyli tu po wojnie – jak moja rodzina – to w ogóle terra incognita dla Ślązaków, bo wszak przez lata nie wolno było o Kresach uczyć i mówić publicznie, to skąd mieli się dowiedzieć. Ja mieszkam w samym środku niegdysiejszych potężnych dóbr cysterskich należących do klasztoru fundowanego w XII w. przez Piasta – Władysława, księcia raciborskiego i założonego przez polskich cystersów. Mogłabym tak długo - o nazwach miejscowości, o archaizmach polskich w gwarze śląskiej, o obyczajach staropolskich, których już nigdzie indziej się nie przestrzega. O żołnierzach Wermachtu, wcielanych przymusowo i uciekających przez front do polskiego wojska. O sowieckich obozach dla Ślązaków po wojnie. I w końcu o Solidarności i o górnikach z Wujka i Manifestu i z Piasta.

Co jest faktem niezaprzeczalnym? Gwara śląska, która jest archaizmem języka polskiego, oczywiście z wieloma naleciałościami z niemieckiego, czeskiego itd. Ludność miejscowa, pierwotnie polska, poprzez siedemset lat zachowała język ( i obyczaje) przodków. Oczywiście, jest dziś odmienny od obecnej polszczyzny, ale nie znaczy, że niezrozumiały. Zachowały się też nazwiska polskie i nazwy własne miejscowości. Całe stulecia bez własnego państwa wytworzyły poczucie odrębności i jednocześnie wspólnoty. To stało się, niestety, powodem zasadniczego nieporozumienia, które trwa nadal. Śląsk to część Polski piastowskiej, która znalazła się poza granicami Polski jeszcze za Piastów i nigdy do 1945 w całości do Polski nie wróciła. W takiej sytuacji zdziwienie, że ludzie tutejsi mówią inaczej, mają inne obyczaje i nawyki – jest zupełnie niezrozumiałe! Niestety – przez wielu „goroli” do dziś są postrzegani, jako potencjalni Niemcy. Nie ma grupy etnicznej śląskiej, to jest typowa mieszanina z zasadniczą przewagą elementu pierwotnie polskiego, jak to na pograniczu. Ciekawe, że rozumieją to lepiej ludzie z Kresów, a ci z centralnej polski za Chiny nie. Nie ma również „narodu” śląskiego – jest za to kilkusettysięczna grupa ludzi, którzy nie chcą się wstydzić tego, ze różnią się od swoich rodaków nie z własnej winy. Siedemset lat temu straciliśmy brata – teraz jego potomstwo powróciło po zupełnie innych przeżyciach niż reszta rodziny. Chyba można to spróbować zrozumieć? Pytanie dotyczy obu stron konfliktu – i tych, którzy oburzają się na RAŚ i tych, którzy chcą autonomii. Dotychczas niestety tak było, że jeśli Ślązak chciał zrobić „karierę”, czyli wyrwać się z nizin społecznych, to musiał przyjąć „wiarę króla”. Czyli albo się zniemczyć, albo – potem - zapisać do PZPR itd. Tu akurat Kutz jest klasycznym przykładem. Najpierw był biednym Ślązakiem i nazywał się Kuc – całkiem po polsku. Potem nazwisko zniemczono na Kutz. Potem, żeby się przebić, zapisał się do partii. Obecnie mamy pierwsze pokolenie Ślązaków wykształconych i tworzących swoje regionalne elity bez konieczności porzucania swojej kultury. A najlepsza w tym wszystkim jest osoba Gorzelika, czyli obecnego szefa RAŚ. Jego rodzina ze strony ojca to polscy Ślązacy, (czyli Polacy po śląsku), rodzina ze strony matki – z tego co wiem – pochodzi z Kresów, w każdym razie przybyła na Śląsk w ramach tzw. repatriacji.

I co? Cóż, jeśli naród określa się nie przez pochodzenie, a poprzez kulturę – to paradoksalnie „naród śląski” jest bardzo świeżej daty i jest efektem komuny i Balcerowicza. Sami Ślązacy są zresztą w tej materii mocno podzieleni i chyba dopiero zaczynają dyskusję nad tym, kim właściwie są. Mieszkam na Śląsku od urodzenia, ale nie jestem Ślązaczką. Do 80-tego roku to były dwa światy – miejscowi i ci ze wschodu. PO 89-tym nagle znowu zaczęło się dzielenie na miejscowych i obcych. Potem się trochę uspokoiło, dziś znowu temat wraca. Lubię Ślązaków, bardzo dobrze się wśród nich czuję, ale to inny świat dla mnie – a przecież w życiu nie powiedziałabym, że to inny naród. Równie „inni” są dla mnie mieszkańcy Krakowa czy Poznania. Bo ja już zawsze będę z Wołynia, choć w życiu tam nie byłam – dlatego doceniam stare kultury i obyczaje, które są, trwają i bronią się przed zalewem unifikacji. Może Gorzelik ma rację, mówiąc, że państwo powinno się przestać wtrącać w sprawy, które można załatwić na miejscu? A może odwrotnie – może zabrakło państwa, które powinno zrozumieć problemy swoich obywateli?Po 89-tym państwo zatroszczyło się o mniejszości przeróżne, dało im przywileje, a do swoich się nie przyznało, nie ułatwiło im "powrotu” do Ojczyzny. Co dotyczy również innych swoich, choćby tych z Kazachstanu czy innych miejsc wysiedleń sowieckich. Państwo ma w ogóle głęboko gdzieś swoich obywateli – Ślązacy wyciągają wnioski: trzeba znowu samemu o siebie zadbać. Skoro lepiej być mniejszością w Polsce, to załapmy się za mniejszość, wszak regionalizm jest modny w Europie – czy to nie przypomina nam czasów Krzywoustego? Ha, Polska jest jak obwarzanek, mawiał był Marszałek – a w środku „gorole” , niestety. Na Wołyniu mawiano, że w środku „mazury”… Jak ów środek nie pójdzie po rozum do głowy, to tendencje separatystyczne będą się nasilać. Skoro wstyd być patriotą polskim, to zawsze można być patriotą śląskim czy góralskim czy jeszcze innym. To nie Ślązacy chcą rozwalić Polskę, to państwo polskie zmusza ludzi do szukania innych sposobów na patriotyzm - bo patriotyzm jest ludziom niezbędny do samookreślenia się. Eska

Arcybiskup Skworc, senator Kutz i cystersi W niedzielę mój „ulubieniec”, Kazimierz Kutz, popełnił notkę na temat śląskości Śląska, oczywiście w tonie RAŚ i Gorzelika, w której m.in. zganił nowego metropolitę archidiecezji katowickiej, abp Wiktora Skworca[1]. Z rozpędu odpisałam mu dość niegrzecznie:

„Cóż, arcybiskup nazywa się Skworc, a nie Skwortz i tym się od Pana różni w sprawie zasadniczego pytania, czy Ślązacy to Polacy. Zresztą nie on jeden wśród śląskich hierarchów jest tego zdania, i dzięki Bogu.” To zdanie wymaga krótkiego wyjaśnienia. Otóż za sprawą zaborców, potem Niemiec hitlerowskich wiele polskich nazwisk zostało zniemczonych. Po wojnie zazwyczaj wracano do brzmienia pierwotnego – jednak nie wszyscy wrócili. Ba, znaleźli sie tacy, którzy nagle zniemczyli się jue po 1989 roku. I tak z poczciwego Gruszki robił się nagle Grushka, a z Króla Kroll - cóż, bycie mniejszością niemiecką dawało i daje określone profity. Gorzelik i jemu podobni nie mogli się załapać, bo nie spełniali kryteriów (trzeba było mieć rodziców/dziadków urodzonych na przedwojennych terenach niemieckich i nie zamieszanych w powstania śląskie) – to teraz wymyślają następna mniejszość. Ale mniejsza – wróćmy do słów abp Skworca. W jego obronie stanął Semka w ostatnim „Uważam Rze” – przytoczył fragment wypowiedzi abp Skworca z 1 września, słowa te padły podczas mszy dla duchowieństwa diecezjalnego. Zacytujmy:

„Kościół na Śląsku nie opuścił Ślązaków, jak to niektórzy sugerują; nie opuścił Polaków, nie opuścił migrantów, którzy na Śląsku budowali tu od lat 60-ciu swoją nową, małą ojczyznę. Kościół jest ojczyzną wszystkich i nie jest na usługach nacjonalistów, autonomistów czy też bieżącej polityki; nie identyfikuje się z żadną partią polityczną, a wobec państwa i jego instytucji oraz społeczeństwa pełni funkcję krytyczno-profetyczną. Wszyscy cierpimy z powodu atomizacji – rozbicia naszego społeczeństwa; także na Śląsku działają siły podgrzewające podziały i prowokujące nowe. Niech nas nie dzieli przeszłość, ale jednoczy teraźniejszość i troska o przyszłość. Nie chcemy pielęgnacji »kompleksów« i reanimacji społecznych oraz etnicznych konfliktów; nie możemy się godzić na marginalizację polskiego dziedzictwa kulturowego, na językowe manipulacje, a co za tym idzie – na strukturalne legitymizowanie »prawdziwych« Ślązaków – naszych w odróżnieniu od obcych".(podkr. moje) Ale Semka też niewiele rozumie z fenomenu Śląska i chociaż chce dobrze, to ustawia Arcybiskupa po jednej ze stron barykady. To może ja wytłumaczę:

Otóż tę wypowiedź poprzedziła wielka uroczystość, na którą nikt z Warszawy uwagi nie zwrócił. Rzecz miała miejsce 15 sierpnia br., Otóż w dniu tym odbyła się pierwsza Metropolitalna Pielgrzymka archidiecezji katowickiej, diecezji gliwickiej i opolskiej do Sanktuarium Matki Bożej Pokornej w Rudach – a to moja parafia! Wzięli w niej udział arcybiskupi, biskupi i duchowieństwo i było to wielkie święto. Co to ma za znaczenie? Bardzo ważne! Tu trzeba wrócić do historii –

„Pierwotną lokalizacją pierwszego opactwa cysterskiego na Górnym Śląsku miały być Woszczyce (dziś część gminy Orzesze). W roku 1238 kapituła generalna zakonu zleciła wizytację terenu przewidzianego pod fundację opatom konwentów w Mogile i Sulejowie. O zarzuceniu planów zdecydował być może najazd Mongołów w roku 1241. Do pomysłu fundacji klasztoru powrócono po połowie wieku. W roli fundatora wystąpił książę Władysław Opolski, podejmujący wysiłek podniesienia poziomu zagospodarowania swych ziem. Władca nie tylko sprowadzał zakonników, ale także wspierał osadnictwo przybywających z zachodu kolonistów i zlecał lokacje miast, m.in. Bytomia, Gliwic, Wodzisławia. Powstanie opactwa wpisuje się zatem w wielki proces cywilizacyjnego rozwoju Śląska i Europy Środkowej w XIII w.

Dokładna data założenia klasztoru nie jest znana. Pierwszy znany dokument pochodzi z roku 1258, jednak w tradycji rudzkiego konwentu żywe było przekonanie o powstaniu klasztoru już w roku 1252. Pewne jest natomiast, że mnisi przybyli do doliny rzeki Rudy, w miejsce dotąd niezagospodarowane, z małopolskiego Jędrzejowa. To założone po 1147 roku opactwo było z kolei filią burgundzkiego Morimond, po łacinie zwanego Morimundus. Tłumaczy to obecność w herbie klasztoru w Rudach liter MORS. Na pierwotne uposażenie klasztoru składało się prawdopodobnie siedem wsi: Dobrosławice, Jankowice Rudzkie, Maciowakrze, Ruda Kozielska, Stanica, Woszczyce, Zawada Rybnicka i część wsi Pogrzebień ...... Najobszerniejszy przywilej gospodarczy otrzymały Rudy na mocy dokumentu wystawionego przez księcia Władysława Opolskiego w 1258 roku. Dobra nadane cystersom przez władcę zwolnione zostały z danin i posług na jego rzecz. Mnisi, wkrótce po przybyciu do Rud, podjęli akcję kolonizacyjną. W jej efekcie na surowym korzeniu powstało osiem wsi: Bojków, Wójtowa Wieś, Chwałęcice, Stodoły, Zwonowice, a także położone nieopodal Żywca Łodygowice, Pietrzykowice i Wilkowice. Trzy ostatnie utracone zostały wraz z przyłączeniem księstwa oświęcimskiego do Polski w 1457 r. Materialną podstawę funkcjonowania klasztoru stanowiły czynsze świadczone przez chłopów pozostających w zależności feudalnej od opactwa, wpływy z dzierżawy młynów i stawów rybnych oraz gospodarka własna. W klasztornych wsiach działały folwarki. Poza uprawą zbóż mnisi zajmowali się hodowlą ryb, browarnictwem, bartnictwem, produkcją węgla i smoły, a od XVI w. także kuźnictwem.... U progu fali ekspansji reformacji na ziemiach śląskich, wzrosła ranga rudzkiego konwentu. W roku 1510 opat Mikołaj IV uzyskał od papieża dla siebie i swoich następców prawo noszenia pontyfikaliów. Był to ostatni opat wybrany przy współudziale konwentu w Jędrzejowie. Związki z macierzystym opactwem zostały ostatecznie zerwane w roku 1585, kiedy cesarski dekret zamknął cudzoziemcom dostęp do stanowiska opata”[2]. Jak z tego widać, od początku powstania klasztoru, przez ponad 300 lat głównym ośrodkiem nie tylko religijnym, ale kulturowym i gospodarczym na tym terenie był klasztor polskich cystersów. Co było dalej, czy nastąpiła gwałtowna germanizacja ? A skądże!

„Od 1744 roku Rudy stały się znaczącym ośrodkiem kształcenia młodzieży. Rozpoczęło wówczas działalność czteroklasowe gimnazjum, wzorowane na podobnych placówkach jezuickich. Działał przy nim teatr, dla którego wzniesiono nawet specjalny lokal. Początkowo szczególny nacisk kładziono w gimnazjum na naukę łaciny. Uczono także matematyki, geografii, śpiewu, muzyki, greki, elementów historii, przyrody i polityki. Bernard Thill, jeden z opatów, na własny koszt zapewnił możliwość nauki francuskiego i włoskiego. W 1765 r. władze pruskie, dążąc do ujednolicenia systemu oświaty, nakazały stosowanie metodyki Johanna Ignaza Felbigera, opata klasztoru augustianów w Żaganiu. W związku z reformą wprowadzono naukę języka niemieckiego.” W roku 1765 nakazano język niemiecki, a w roku 1810 klasztor przez władze pruskie został zsekularyzowany, czyli po prostu zlikwidowany. „Zakonnikom nakazano opuszczenie klasztoru. W roku 1820 dobra raciborskie, do których należał też dawny majątek rudzkiego opactwa, przekazano landgrafowi Wiktorowi Amadeuszowi von Hessen-Rotenburg, który tym samym stał się jednym z największych posiadaczy ziemskich na Górnym Śląsku. Na swoją rezydencję wybrał on poklasztorny kompleks w Rudach, który musiał prezentować się wciąż imponująco, skoro dwukrotnie – w 1820 i 1822 roku – gościł rosyjskiego cara Aleksandra I. W 1921 roku Rudy zajęte zostały przez polskich insurgentów, którzy zdecydowali się poprzez zbrojne wystąpienie podważyć korzystną dla Niemiec propozycję podziału obszaru plebiscytowego ...(Rudy po podziale Śląska przypadły Niemcom).

W 1945 roku ... czerwonoarmiści dokonali podpalenia chcąc zamaskować ślady dokonanego uprzednio rabunku. Pożar zniszczył świątynię i rezydencję. Polskie władze ograniczyły się w latach 1947-50 do zabezpieczenia pogorzeliska. Odrestaurowano jedynie kościół, natomiast pozostałą część kompleksu pozostawiono w stanie wypalonej ruiny.. Nowy etap w dziejach zespołu pocysterskiego rozpoczął się wraz z przekazaniem budynków i terenu parku diecezji gliwickie j.... Umożliwiło to podjęcie zakrojonej na szeroką skalę rewitalizacji, której pierwszy etap zakończono w roku 2008. Rok później w odnowionych budynkach dawnego klasztoru rozpoczął działalność Ośrodek Edukacyjno-Formacyjny Diecezji Gliwickiej. Również w 2009 roku papież Benedykt XVI podniósł rudzką świątynię do rangi Bazyliki Mniejszej[3]”. I tyle w dość drastycznym skrócie o historii mojego kościoła parafialnego i przylegającego doń kompleksu po-klasztornego. Dodam tylko, że zasięg działania cystersów to ziemie miedzy Koźlem a Gliwicami, na południu Racibórz, ale wpływy dalsze sięgają aż do Łodygowice pod Żywcem. Jestem absolutnie przekonana o tym, że ustanowienie nowej, metropolitalnej, dorocznej pielgrzymki do Rud (trzeciej po Piekarach i Górze Św. Anny) jest wskazaniem i to bardzo wyraźnym, na prawdziwą historię tych ziem. Na ich rodowód, kulturę i jej źródła. I oby wszyscy zechcieli się nad tym zastanowić, również nasi rodacy spoza Śląska. Zainteresowanych moimi wpisami o Śląsku (i nie tylko) odsyłam do poniższych notek :

http://eska.salon24.pl/275015,czy-slazacy-to-polacy

http://eska.salon24.pl/384648,kto-ty-jestes-polak-maly-czesc-i

http://eska.salon24.pl/388575,kto-ty-jestes-polak-maly-czesc-x

Eska

Bugaj: Polska wdeptuje w bajoro Ryszard Bugaj rozmawia z portalem Stefczyk.Info o zbliżającej się unii bankowej. Zdaniem ekonomisty, Polska nie powinna się spieszyć z przystępowaniem do tego projektu. Stefczyk.info: Unia bankowa zbliża się wielkimi krokami. Minister Rostowski stwierdził ostatnio, że wspólny nadzór eurolandu może być dla Polski „nawet pożądany”. Zgadza się pan z tym? Ryszard Bugaj, ekonomista: Jestem dużo bardziej sceptyczny. Mój sceptycyzm ma kilka źródeł. Po pierwsze ciężko mi sobie wyobrazić, jakimi środkami miałoby zostać przeprowadzone objęcie kontrolą EBC eurolandu. Przypuszczalnie trzeba będzie zatrudnić masę ludzi lub zorganizować jakąś zintegrowaną sieć współpracy z nadzorami narodowymi. Przecież takie objęcie kontrolą takiej ilości banków musi wymagać ogromnej ilości personelu. Inne pytanie: czy może być tak, żeby polskie banki nadzorowali Holendrzy lub Szwedzi? To poważny problem i natury językowej i kulturowej. Ale to tylko kwestie techniczne.

A jak może się zmienić sytuacja banków w Polsce? No właśnie, tu jest problem. Większość banków polskich, to banki córki banków zachodnich, głównie z Zachodniej Europy. I tu rodzi się pytanie: jaki nadzór będzie sprawowany wobec tych banków. Czy to nie będzie nadzór nad całością, kompleksem banków? Jeśli tak, to bardzo obawiałbym się takiej sytuacji. Optymalizowanie części i całości daje różne rezultaty. Można sobie wyobrazić, że jak się optymalizuje całość, to podejmuje się kroki, które z punktu widzenia lokalnego systemu bankowego będą niekorzystne. Polskie banki są dość dobrze skapitalizowane. Natomiast szereg banków zachodnich ma z tym ogromne problemy. Trzeba więc zapytać jak będą się dokapitalizowywały? Może stać się tak, że będą przesuwane nadwyżki z Polski. To duże ryzyko. Jest więcej spraw, które wyklarują się dopiero jak poznamy więcej konkretów tego planu. Myślę np. o kwestii depozytów. Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że w Polsce te depozyty nie są bardzo duże, a sytuacja banków nie jest zła. Tam depozyty są gigantyczne i jest dużo banków, które są w fatalnym stanie. Jest więc pytanie czy Polska nie wdeptuje w bajoro? Może się okazać, że będziemy musieli gwarantować depozyty banków zagranicznych na ogromne sumy. Pewnie odbyłoby się to przy zachowaniu jakichś proporcji, ale problem istnieje.

Co będzie z polskim nadzorem? Trudno sobie wyobrazić, żeby nadzór bankowy był całkowicie pozbawiony kryteriów związanych z lokalnymi warunkami. Jeżeli miałby to być nadzór całkowicie zuniwersalizowany, to wówczas nie uwzględniałby warunków lokalnych. To jest problem. Na końcu mamy wreszcie pytanie o to czy ten projekt przybliża emisję euroobligacji.

Przybliża? Wydaje mi się, że nie, że to osobna kwestia. Wcale nie jestem pewny czy euroobligacje to taki dobry dla nas interes. W tej chwili płacimy stosunkowo niedużo za pożyczane pieniądze. Niemcy płacą dużo mniej. Nie ma jednak powodu zakładać, że dojdzie do takiego uśrednienia, że będziemy płacili mniej. Tu rodzą się kolejne pytania, m.in. o to jak będzie kontrolowane prawo do emisji papierów dłużnych czy będzie wewnętrzna kontrola budżetowa czy nie. Tych pytań jest więcej. Diabeł tkwi w szczegółach.

Komu pana zdaniem będzie służyć unia bankowa? Ten projekt może służyć ratowaniu strefy euro. Tyle, że my w strefie euro nie jesteśmy. A teraz, gdy patrzy się na bilans, nie odnajduję dobrych powodów, by w tej strefie się znaleźć. Być może sytuacja zmieni się za 15 lat. Ale w perspektywie 10 lat nie odnajduję powodów, by do strefy euro się zapisywać.

Czemu więc polskiemu rządowi tak zależy, żeby przystąpić do unii bankowej? Jest w Polsce duża grupa polityków, którzy chcą być przy europejskim stole. Choćby i na samym skraju tego stołu. Problem polega na tym, że wykupienie miejsca przy tym stole jest kosztowne. Moim zdaniem jeśli nie musimy, nie powinniśmy unii bankowej akceptować. Bywają takie sytuacje, że czasem na coś trzeba się zgodzić, bo gorzej jest się na to nie zgodzić. Tłumaczyłem to prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu na przykładzie Traktatu Lizbońskiego. Ten dokument nie jest dla Polski korzystny. Kłopot polega na tym, że zablokowanie tego traktatu przez Polskę wywołałoby taką niechęć w Unii Europejskiej, że daliby nam po łapach na tylu płaszczyznach, że zablokowanie traktatu po prostu nam się nie opłacało. Unia bankowa wydaje się być zdecydowanie mniej korzystna. Rozmawiała DLOS

Była siedziba NKWD może zostać zburzona W kamienicy przy ul. Strzeleckiej 8 na warszawskiej Pradze była jedna z katowni, gdzie NKWD więziło setki polskich żołnierzy. Budynek został jednak sprzedany, ma tam stanąć apartamentowiec. Rozmowa z dr Tomaszem Łabuszewskim, historykiem Instytutu Pamięci Narodowej. Jak to możliwe, że kamienica, która kryje w sobie tak ponurą historyczną tajemnicę może zostać przekształcona w ekskluzywny apartamentowiec? Po prostu. Potomkowie przedwojennego właściciela odzyskali budynek. On został przez nich, jak rozumiem sprzedany firmie One Development, która, co można przeczytać na jaj stronie internetowej, oferuje go jako Praga Modern Apartments.

Czy developer zdaje sobie sprawę, że w piwnicach tego budynku byli przetrzymywani i mordowani przez NKWD polscy żołnierze? Tak, developer bardzo dobrze wie, co tam się znajdowało i znajduje. W tej sprawie toczą się rozmowy. Może się zdarzyć, że to miejsce pamięci zostanie zniszczone, bo z dokumentów, które posiada miasto wynika, że developer posiada wszelkie zgody na prowadzenie tam prac budowlanych. Jest natomiast prowadzone postępowanie przez wojewódzkiego konserwatora zabytków w sprawie wpisania piwnic tego budynku do rejestru zabytków. To postępowanie trwa.

Czy instytut ma informację, w jakim miejscu jest to postępowanie? Nie znamy losów tego postępowania poza punktami stycznymi z zakresem prac instytutu, tzn. konserwator wystąpił do nas o opinię  i dokumentację mówiącą o znaczeniu historycznym kamienicy przy Strzeleckiej 8, a zwłaszcza tego, co znajduje się w piwnicach. Taka opinia została wysłana w styczniu 2011 roku.

Co IPN napisał w tej opinii dla wojewódzkiego konserwatora zabytków? Napisaliśmy, że jest to obiekt unikalny w skali ogólnopolskiej, jeden z kilku o tak dużym nawarstwieniu śladów historycznych pozostawionych przez więźniów tego aresztu. Dodatkowym świadectwem, które powinno sprawić, iż będzie to obiekt objęty ochrona prawną jest ranga tego obiektu w systemie aparatu represji. Potwierdzają to niezależni historycy, że w roku 1945 była to jedna z dwóch siedzib generała Iwana Sierowa, była to jedna z głównych kwater NKWD w Polsce. Później był tam areszt Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Warszawie. Z całą pewnością możemy stwierdzić, że przewinęły się przez kazamaty tego budynku setki, może nawet tysiące aresztowanych. Mamy także niepotwierdzone informacje, że w miejscu tym dokonywano wielokrotnie morderstw i że ofiary tych morderstw były grzebane również na terenie owej posesji.

Na czyją przychylność, czy też decyzję należy liczyć, żeby to miejsce uratować? To nie jest niestety pytanie do Instytutu Pamięci Narodowej. My, ze swojej strony od lat upubliczniamy wiedzę na temat tego obiektu, ale nie mamy żadnej mocy decyzyjnej w tej sprawie. Prokuratorzy IPN prowadzą śledztwo w sprawie domniemania popełnienia w tym obiekcie zbrodni komunistycznej, tyle tylko, że prokuratorzy pionu śledczego mogą wpisać, jak dowody rzeczowe w tej sprawie jedynie części ruchome znalezione w owym obiekcie. Natomiast nie może ująć tego wszystkiego, o co nam chodzi. Bo w tych piwnicach wszystko, co najważniejsze jest na ścianach. Ale też, żeby być w zgodzie z prawdą należy powiedzieć, że deweloper, który jest właścicielem budynku nie od wczoraj, ani nie od przedwczoraj nie wykazuje chęci zniszczenia tego, co tam jest. Bo gdyby tak było, to już byśmy tego nie mieli. Oczekuje natomiast konstruktywnej propozycji, co z tym zrobić, ponieważ kieruje się wykładnią biznesową i utrzymywanie czegoś podobnego nie leży w jego po prostu interesie. Run

Frakcja Wiplera w PiS popiera Kukiza i JOW Wipler „Nie wiem jak Wy, ale ja popieram to co robi Paweł Kukiz i rewolucję wyborczą, jaką byłoby wprowadzenie wyborów w jednomandatowych okręgach wyborczych w Polsce! „....(źródło)
Tym aktem Wiplera rozpoczęto rewolucje w PiS. Przypominam w skrócie poglądy Kukiza „Jest za ochroną dzieci nienarodzonych , przeciwnik afirmacji homoseksualizmu , poglądy patriotyczne , zwolennik ustroju republikańskiego, czyli systemu prezydenckiego i jow . Przeciwnik politycznej poprawności . Antykomunista , Przeciwnik Układów Okrągłego Stołu . Preferuje Kaczyńskiego , Jurka i UPR . Uważa ,że II Komuna zrobiła z Polaków eksploatowanych ekonomicznie „chłopów pańszczyźnianych „ ...(więcej)
Kukiz „Na pewno nie będę głosował w wyborach na PO. Jeśli już pójdę na wybory to poprę Kaczyńskiego, UPR i Jurka „....(więcej)
Dorn , jak się okazało bezideowy oportunista , był mózgiem , który zbudował w PiS mit szkodliwości JOW dla PiS i Polski . Wmówił Kaczyńskiemu kompletną bzdurę . JOW w połączeniu z systemem prezydenckim jest najskuteczniejszym i najbardziej obywatelskim system politycznym . Jeśli Kaczyński nie wykorzysta takiej okazji jaka jest akcja Kukiz do propagowania wartości PiS to znaczy że rację miała Fedyszak Radziejowska , która twierdziła ,że w otoczeniu Kaczyńskiego znajduje się kret. Fedyszak Radziejowska "Po bardzo wnikliwym i wielokrotnym obejrzeniu filmu 'Dramat w trzech aktach' (z 2001 roku) jestem przekonana, że nie pozostawiono Jarosława  Kaczyńskiego samemu sobie. Sądząc, że miał i nadal ma w swoim otoczeniu dobrze schowanego kreta, do którego ma pełne zaufanie"...(więcej)
Przypomnę tylko słowa Kaczyńskiego, jego program polityczny, narodowy , społeczny , który z wyjątkiem stosunku do JOW praktycznie został w całości przyjęty przez Kukiza . Kukiz jest w tej chwili nie tylko heroldem, ikoną ruchu na rzecz jednomandatowych okręgów wyborczych. Kukiz stał się ikoną programu i wizji narodowej...... Kaczyńskiego Czym się różnią poglądy Kukiza od poglądów Kaczyńskiego. Proszę zapoznać się ze słowami Kaczyńskiego,aby zdać sobie sprawę jak minimalne są różnice w widzeniu świata przez Kukiza i Kaczyńskiego „Jesteśmy formacją, która domaga się w Polsce dobrze funkcjonującej, nie fasadowej, demokracji i pełnej praworządności, tzn. m.in. rzeczywistej równości obywateli wobec prawa i rzeczywiście wolnego rynku. Jesteśmy partią, która nie godzi się na istniejący zarówno w sferze życia publicznego, jak i społecznego oraz gospodarczego system przywilejów i nieuprawnionej dystrybucji dóbr. „...”Musimy obronić polską tradycję, Kościół, rodzinę, wartości patriotyczne, a także zwykły zdrowy rozsądek przed ofensywą sił lewicowych chcących zaszczepić w naszym kraju reguły tzw. poprawności politycznej, czyli w istocie antychrześcijańskiego i sprzeciwiającego się wszelkim tradycyjnym wartościom porządku. „...”Ma odwrócić uwagę społeczeństwa od skutków kryzysu zawinionego przez światowy, europejski, ale także polski, establishment, ma służyć ochronieniu go przed słusznym społecznym gniewem. „....”Musimy bronić praworządności i demokracji. Budowany od 1989 roku system mimo deklaracji, a także treści wielu podstawowych aktów normatywnych, nigdy nie był ani w pełni demokratyczny, ani w pełni praworządny. „...”Szok, jakim dla establishmentu było zwycięstwo wyborcze Prawa i Sprawiedliwości, zrodził tendencję do całkowitego zamknięcia systemu, tak, by stał się on w istocie bezalternatywny, a demokracja zmieniła się w fasadę. Praworządność nigdy nie stała w Polsce na choćby zadowalającym poziomie. Dziś łamanie prawa, w tym także praw obywatelskich i praw człowieka, przybiera ostentacyjny charakter „....”Chodzi np. o uczelnie, a dokładnie o te z nich, które mają szansę stać się liczącymi ośrodkami nauki, w których awans naukowy powinien się odbywać tylko według kryteriów w pełni potwierdzających się także na międzynarodowym rynku odkryć, innowacji i nowych idei. „....”Dominujące od dawna państwa, czyli Niemcy i Francja, odrzuciły dziś wszelkie pozory, wszelkie procedury i jawnie ograniczają czy wręcz likwidują już nie tylko suwerenność, ale także demokrację w krajach słabszych. „....”Jednocześnie przygotowywane są rozwiązania, tym razem ujęte już w unijnych przepisach, których skutkiem będzie tak daleko idące ograniczenie suwerenności państw, zwłaszcza w sferze polityki gospodarczej, że w razie ich wprowadzenia będzie można mówić o jej zniesieniu, a wraz z nią zniesieniu także demokracji. Parlament, który o niczym nie decyduje, nawet wybierany w pełni demokratycznie, przy zachowaniu równości ścierających się stron i wszelkich praw obywatelskich, jest tylko fasadą. To samo dotyczy wybieranego demokratycznie prezydenta. Wskazana utrata suwerenności nie będzie przy tym dokonana na rzecz ponadnarodowych instytucji, tylko faktycznie na rzecz silniejszych państw. „...(więcej)
Dokładnie to samo mówi w tej chwili Kukiz. Zaczynam wierzyć Fedyszak Radziejowskiej . Jeśli w tej chwili PiS zablokuje Wiplera i zaatakuje Kukiza, to znaczy ,że w otoczeniu Kaczyńskiego jest nie jeden kret Przypomnę tutaj sprawę 500 „polskich „ agentów STASI, głównie z trójmiasta, których teczki w cudowny sposób „zaginęły” Tygodnik Forum „STASI w PRL. Według Urzędu  ds. Akt STASI w Polsce w czasach PRL działało przynajmniej 500 agentów STASI. Szpiclowaniem sąsiedniego kraju przez NRD rozpoczęło sie wraz z wyborem w roku 1978 kardynała Wojtyły na papieża. S TASI infiltrowało przede wszystkim Solidarność. W czasie stanu wojennego pośród kurierów Solidarności , którzy przesyłali wiadomości z Polski na Zachód byli też agenci STASI. STASI działało w Polsce niezależnie od polskiej bezpieki. Większość zgromadzonych wówczas materiałów podobno zniszczono. Jednak badaczom z dawnego Urzędu Gaucka i obecnego pod rządami Birthler udało się ustalić tożsamość części ówczesnych agentów” ..” wiadomo ,że lista szpiegów STASI na całym świecie znajduje sie od dawna w posiadaniu CIA Dopiero w 2003 roku Amerykanie przekazali część tych informacji rządowi RFN” ..”. Udało się już ustalić nazwiska niektórych posłów do Bundestagu, którzy kiedyś pracowali dla STASI ”...”Agent STASI Detlef Ruser / Henryk/ , który mieszkał w Polsce  zbliżył sie do środowiska , które wydawało solidarnościowe pismo „Samorządność „ między innymi do Donalda Tuska .Spotykał sie z redaktorami pisma , przychodził na spotkania Klubu Myśli Politycznej im Konstytucji 3 Maja ...(więcej)
Przypomnę tylko ostatnie dane 57511 osób podpisało się i poparło JOW na Zmieleni.pl
15140 osób lubi stronę http://www.facebook.com/Zmieleni
Marek Mojsiewicz

Dalsze doskonalenie w ramach „układu” Od dawna powtarzam, że kto słucha byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju, pana Lecha Wałęsy, ten sam sobie szkodzi. Ponieważ niezależne media głównego nurtu pracują u nas w służbie ciszy, w związku z czym można odnieść wrażenie, jakby w naszym nieszczęśliwym kraju nic się nie działo, pan Lech Wałęsa wystąpił z pomysłem, żeby politykom wszczepiać chipy, dzięki którym naród wszystko by o nich wiedział; gdzie, z kim, jak i za ile. Czy naprawdę uważa, że naród aż przestępuje z nogi na nogę, żeby poznać takie rewelacje, czy też tylko rzucił taki pomysł, żeby jakoś ulżyć trapiącej go najwyraźniej gonitwie myśli - trudno zgadnąć. Z byłym panem prezydentem - wynalazcą plusów dodatnich i ujemnych, co to jest „za, a nawet przeciw” - nigdy nie wiadomo, czy mówi serio. Inna rzecz, że w tym przypadku może dać znać o sobie słynne „prawo Lityńskiego”. Jeszcze za głębokiej komuny Jan Lityński przestrzegał ówczesnych opozycjonistów, żeby uważali z szyderstwami, a zwłaszcza - z doprowadzaniem różnych komuszych pomysłów do absurdu. - Zobaczycie, jak oni to usłyszą, to oni to wszystko zrobią - przestrzegał Lityński. Bardzo często to się sprawdzało, więc nie jest wykluczone, że nasi okupanci wykorzystają również pomysł byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju i - oczywiście trochę go modyfikując - wszczepią chipy nie tylko Umiłowanym Przywódcom, żeby lepiej mieć ich na oku - ale również nam wszystkim. Już Alexis de Tocqueville zauważył, że nie ma takiego okrucieństwa, ani takiej niesprawiedliwości, jakiej by się nie dopuścił rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy - a właśnie mu brakuje, więc wszystko przed nami, z chipami włącznie. Początek września oznacza koniec letnich kanikuł i rozpoczęcie nowego sezonu politycznego, kiedy to Umiłowani Przywódcy obmyślają nowe sposoby przychylenia nam nieba. Tegoroczny jesienny sezon polityczny zaczął się u nas nietypowo, bo od jazgotliwej debaty na temat Amber Gold, podczas której Umiłowani Przywódcy zadali premieru Tusku, pobożnemu ministru Gowinu i niezależnemu prokuratoru Andrzeju Seremetu aż 175 pytań, zaczynających się od pełnego zdumienia zwrotu: „jak to możliwe, że...” - ale starannie omijających tajemnicę poliszynela, że takie i jeszcze gorsze rzeczy są u nas możliwe dlatego, iż za zasłoną demokratycznego parawanu nasz nieszczęśliwy kraj jest okupowany przez bezpieczniackie watahy. Inna rzecz, że akurat Umiłowanym Przywódcom, będącym przecież częścią tej dekoracji, nie wypadało się taką wiedzą dekonspirować, zwłaszcza w przededniu prezentacji nowych sposobów przychylenia nam nieba.Nowych - i to znacznie mniej ambitnych, zwłaszcza w porównaniu ze starymi. A przecież żyją jeszcze ludzie pamiętający program budowy IV Rzeczypospolitej, którego najistotniejszym elementem było wysadzenie w powietrze „układu”. Od tamtej pory w sytuacji naszego nieszczęśliwego kraju nic w zasadzie się nie zmieniło - mimo to jednak w expose pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego ani o potrzebie budowy IV Rzeczypospolitej w miejsce obecnie istniejącej Rzeczypospolitej III, ani o konieczności wysadzenia w powietrze „układu” - ani słowa. Zbawienny program sprowadza się w gruncie rzeczy do znanego z lat 70-tych ubiegłego stulecia „dalszego doskonalenia” - ale w ramach kapitalizmu kompradorskiego, ustanowionego przez generała Kiszczaka wraz z gronem osób zaufanych w roku 1989. Ramy felietonu nie pozwalają na szczegółową analizę programu tym bardziej ambitnego, że mającego się powieść bez pieniędzy, których, jak wiadomo „nie ma”, a dodatkowo - przy długu publicznym, który właśnie przekroczył bilion złotych, powiększa się z szybkością ok. 10 tys. zł na sekundę, zaś tegoroczny koszt jego obsługi przekracza już 43 mld złotych. „Toć raj na ziemi stworzyć każdy chce. Ale czy forsę ma? Niestety nie!” - pisał Bertold Brecht. Wobec tego spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego zamiast ambitnego projektu budowy IV Rzeczypospolitej i wysadzenia w powietrze „układu” - już tylko „dalsze doskonalenie”? Pierwszy punkt, to Polska Jest Najważniejsza i Solidarna Polska. Wypączkowanie z PiS tych dwóch ugrupowań, bez względu na ich polityczny wpływ, oznacza zmniejszenie szans PiS na samodzielne uzyskanie zewnętrznych znamion władzy. W takiej sytuacji - abstrahując na razie od bezpieczniackich watah - strategicznym celem PiS jest obecnie pokazanie, iż partia ta ma zdolność koalicyjną - może nie taką, jak Polskie Stronnictwo Ludowe, które, jak wiadomo, zdolność tę ma stuprocentową, a porywach - jeszcze większą - ale wystarczającą do zajęcia miejsca w jakiejś koalicji. Taka strategia nie da się jednak pogodzić z żadnymi „IV Rzeczpospolitymi”, ani z żadnymi mrzonkami o wysadzaniu w powietrze „układu” - boć przecież potencjalni koalicyjni partnerzy z „układu” pochodzą, tkwią w „układzie” po same uszy, zaś właśnie III Rzeczpospolita zapewnia im warunki, w których rozkwitają, „jak grzyb trujący i pokrzywa”. W tej sytuacji zbawienny program siłą rzeczy musi ograniczyć się do „dalszego doskonalenia” - bo co to komu szkodzi, jak sobie trochę podoskonalimy? To nie tylko nic nikomu nie szkodzi, ale w wielu ludziach może obudzić nadzieję - bo ludzie potrzebują w coś wierzyć i - jak mówiła pewna inteligentna pani w 1945 roku w Londynie, kiedy alianci zachodni cofnęli uznanie polskiemu rządowi - „wierzą w Sosnkowskiego, bo znał Marszałka i wierzą w Arciszewskiego, bo ma brodę”. Podobnie wielu ludzi niezadowolonych z ciasnego mieszkania ma nadzieję powiększenia sobie przestrzeni życiowej, kiedy przesunie meble w inny kąt. Ale bez względu na to, w którym kącie meble stoją i w jakiej konfiguracji, mieszkanie po tych reformach ma dokładnie taką samą powierzchnię, jak i przed nimi. Mimo to socjotechnika może przez pewien czas być skuteczna, więc czegóż chcieć więcej, zwłaszcza, że wobec nadchodzącego krachu bezpieczniackie watahy będą chyba zmuszone do dokonania stosownych przetasowań w gronie Umiłowanych Przywódców. SM

Subtelne stadium gnicia państwa, czyli Premier na podsłuch Nie za bardzo wiem, czemu bez wstrząsu czy większego poruszenia opinii publicznej przeszła wiadomość, która według mnie o stanie państwa mówi znacznie więcej niż wszelkie wyliczenia pana Rostowskiego. Te dotyczące przyszłego budżetu jak i te odnoszące się do propozycji politycznych oponentów. Jeśli wierzyć panom Latkowskiemu i Majewskiemu, a trudno nie wierzyć skoro mówią, co mówią świadomi strasznego cienia Romana Giertycha za ich plecami, syn Premiera, Michał Tusk w rozmowie z nimi obok innych rewelacji powiedział i to, że Donald Tusk boi się, iż jest podsłuchiwany*. Ignorować rewelacje Tuska juniora można by tylko pod warunkiem przyjęcia założenia, że z premedytacją chce on bardzo zaszkodzić ojcu. No a po co miałby to robić? Arcyciekawa jest przy tym opisana przez syna reakcja Premiera w związku z podejrzeniem bycia ofiarą inwigilacji. Premier… boi się i kombinuje z telefonem synowej** miast zareagować tak, jak można by się spodziewać po kimś na jego stanowisku. Ta opisana reakcja w sposób oczywisty tłumaczy, kto mógłby podsłuchiwać szefa naszej egzekutywy. Niezorientowanym wyjaśniam, że to nie jest Jarosław Kaczyński. Tu muszę wyjaśnić pewną bardzo istotna dla sprawy kwestię. Otóż Prezes Rady Ministrów jest, jak mi się zdaje, absolutnie najwyższą instancją mogącą nakazać służbom podjęcie jakichś działań operacyjnych. Jeśli robią to bez jego wiedzy i wobec jego osoby to albo w przypadku, gdy uzyskały na to zgodę sądu ( no ale z jakiego powodu by miały…?) albo szefowie służb uskuteczniają coś na kształt pełzającego zamachu stanu i robią to… nielegalnie. Dlatego właśnie tak istotne jest, że Premier reaguje tak, jak reaguje. Zamiast natychmiast zrobić ze służbami porządek, owocujący błyskawicznym wylotem co niektórych albo i wszystkich szefów on… się boi. Pominę tu dywagacje o tym czy ma powody bać się i sugestię, że ten, kto ma czyste sumienie nie ma powodów do strachu. Trudno chyba znaleźć lepszy dowód na to, że się nam państwo rozłazi i wymyka spod kontroli tych, którzy z woli Narodu do tej kontroli zostali powołani. Historia przypomniana wyżej jest uzupełnieniem i swoistą „wisienka na torcie” w kwestii działań państwa wobec zjawiska o nazwie „Amber Gold”. Wbrew wytworzonemu przez media i komentatorów szumowi mam świadomość, że nie jest to największy przekręt w dziejach III Rzeczpospolitej a być może i w tym ich wycinku, za który odpowiada obecna ekipa. Jednak znaczenie afery jest niewspółmiernie większe niż prosta ocena odnosząca się do mechanizmu przekrętu i do wielkości kwot wchłoniętych przez ten mechanizm. Dużo istotniejsza, mająca w całej sprawie zdecydowanie większą wagę (wbrew tytanicznym zabiegom harcowników PO próbującym rzecz bagatelizować) jest ujawniona przy okazji porażająca niemoc państwa. Przejawiająca się na dodatek nie w tym, że zawiodły niedoskonałe mechanizmy czy niekompetentni ludzie ale tym, że od pewnego szczebla, absolutnie nie najwyższego, dość gremialnie pewnym tyłkom nie ciało się zbyt energicznie ruszać ze stołków. Tak, jakby ci, co do nich uderzali ze sprawą nie byli jakimś tam szczeblem decyzyjnym tylko upierdliwym petentem, którego można rytualnie olać. Oczywiście jakby spojrzeć na funkcjonowanie państwa tak powierzchownie, bez zagłębiania się w szczegóły i jego co mroczniejsze zakamarki, wszystko zdaje się być w jak najlepszym porządku. Jednak kryjąca się za tą całkiem znośną fasadą rzeczywistość ma w sobie coś na kształt rekordu cywilizowanego świata. Nie wiem czy gdzie kol wiek a choćby i u nas, w III RP szukać przypadku, w którym najwyższy zwierzchnik służb specjalnych jest przez te służby podsłuchiwany. Oczywiście nie można wykluczyć, że Premierowi zdaje się tylko. Ale to znowu znaczyłoby, że na czele państwa możemy mieć paranoika z manią prześladowczą.Taką rozbieżność między pierwszym wrażeniem a stanem rzeczywistym ktoś kiedyś określił poetycko jako „pudrowanie syfa”.Wracając do Premiera, który się boi. Skojarzył mi się z dwiema postaciami literackimi. Ze Stalinem z „Moskwa kwa kwa” Aksjonowa, widzącym we wszystkich, którzy go otaczają przerażających go hajduków Tity i z Generalissumusem z ostatniej sceny „Moskwy 2042” Wojnowicza. Swoja droga dość ciekawy jest nawet ten kierunek, w którym podążają moje skojarzenia…

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114871,12455701,_Chcial_nam_dac_hasla_do_prywatnej_skrzynki___Kulisy.html

Rosemann

Kim pan jest, panie Szenborn? Tytułowy bohater komunistom bardzo się zasłużył. Zanim w 1952 r. został kierownikiem jednej z najbardziej okrutnych, a zarazem tajnych ubeckich katowni – więzienia w Miedzeszynie pod Warszawą, był ważną figurą w bezpiece w Rzeszowie (tu urodził się w 1915 r., po ukończeniu 7-klasowej szkoły powszechnej uczył się zawodu malarza) i Krakowie. Kim pan jest, panie Szenborn? - niezalezna.pl Potem Ludwik Szenborn pracował w stołecznej centrali MBP i szefował Wojewódzkiemu Urzędowi ds. Bezpieczeństwa Publicznego w Bydgoszczy. W pierwszym okresie utrwalania władzy ludowej zwalczał głównie niepodległościową konspirację zbrojną. Jak wynika z akt IPN, w latach 1946–1947 brał udział „w walce z bandami i reakcyjnym podziemiem”. Jako szef WUBP w Krakowie pracował „na odcinku band”: „Żelaznego”, „Groźnego”, „Pióro”, „Gurgacza”, „Mikołajczyka”. Potem rozprawiał się z innymi, którzy stali na drodze polityce miłości, wówczas nazywanej powszechną szczęśliwością. Po wyeliminowaniu „band” przyszedł czas na Kościół katolicki. I tak np., zarządzając „zabezpieczenie operacyjne obrzędów oraz imprez kościelnych”, pouczał, że informatorzy „winni być na odpowiednim poziomie umysłowym i politycznym”. Za swoją ofiarną służbę dochrapał się stopnia podpułkownika.

Służba w willi „Spacer” Swoją wysoką pozycję zawdzięczał przedwojennym „zasługom”. Członek MOPR (Międzynarodowa Organizacja Pomocy Rewolucjonistom), PPS-Lewicy, Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej, w końcu KPP. Jego zdradziecka antypolska działalność została rozpracowana przez ówczesne służby państwowe. Trzykrotnie aresztowany, na kilkanaście miesięcy trafił nawet do więzienia. Pewnie właśnie dzięki uznaniu jego przedwojennych zasług ominęły go stalinowskie czystki. Łagodny stosunek II Rzeczypospolitej do obcego komunistycznego knowania, to dowód na to, jak represyjne było „faszystowskie” państwo Piłsudskiego, a po 1935 r. sanacyjnych spadkobierców jego „totalitarnej” idei… Niejako naturalne było, że w czasie wojny Szenborn znalazł się w szeregach Gwardii Ludowej (ps. Jaś) i PPR. Znów był więziony za komunizm – tym razem przez niemieckie gestapo. Jego pracę jako sowieckiego agenta (od maja 1941 r.) potwierdzał kontrwywiad AK. Wróćmy jednak do tajnego więzienia bezpieki w Miedzeszynie. Szenborn, zarządzając tym obiektem, noszącym wdzięczny kryptonim „Spacer”, władzę miał ogromną. Uwięzieni tutaj nie wiedzieli, gdzie się znajdują. Nie przedstawiano im powodu aresztowania ani aktu oskarżenia. Dla zamkniętych miesiącami w piwnicznych celach jedynym kontaktem ze światem zewnętrznym był brutalny przesłuchujący. Często był nim nasz „bohater”. O tym ponurym miejscu właściwie nikt w Polsce nie słyszał, z wyjątkiem kilku komunistycznych dygnitarzy. Willa-więzienie była wyłączną własnością X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Tu w największej tajemnicy przetrzymywano i katowano „wrogów ludu”. Bohaterów Polski Podziemnej, ale także ludzi komunistycznej władzy, których zamierzano „rozmiękczyć” i skompromitować. Ilu z nich przeszło przez piwnice „Spaceru” w ciągu kilku lat jego funkcjonowania – nie wiadomo. Znamy zaledwie kilka, najwyżej kilkanaście nazwisk. Listy więźniów nie ma, dokumenty zniszczono.

Pan życia i śmierci Jako pan życia i śmierci w Miedzeszynie Szenborn pozostawał w dyspozycji wiceszefa bezpieki Romana Romkowskiego, podlegając słynnemu Józefowi Światło. Jednocześnie pełnił inną niebagatelną funkcję – szefa stołecznego UB. W ramach rozpracowywania Kurii Metropolitalnej w Warszawie inwigilował m.in. bp. Zygmunta Choromańskiego i kard. Stefana Wyszyńskiego. Wiadomo, że Prymas trafił do „Spaceru” po aresztowaniu 25 września 1953 r. Być może przez ręce Szenborna przeszedł też Bolesław Kontrym „Żmudzin” – policjant II RP, cichociemny, żołnierz AK. Z kolei w ramach rozliczeń za „odchylenia prawicowo-nacjonalistyczne” osobiście przesłuchiwał m.in. swojego partyjnego towarzysza Mariana Spychalskiego. Torturował również gen. Stanisława Tatara, Franciszka Hermana i Jerzego Kirchmayera oraz płk. Mariana Utnika, oskarżonych potem o spisek w wojsku, czyli wymyślone szpiegostwo na rzecz „imperialistów”.

Czerwona pajęczyna Kiedy Gomułka razem ze Spychalskim i innymi „prawicowymi odchyleńcami” powrócił do władzy, odwdzięczył się Szenbornowi, pozbawiając go funkcji kierownika bydgoskiego UB. W oficjalnym uzasadnieniu napisano, że „nie był on w stanie należycie pokierować całokształtem pracy Urzędu. Nie ułożył należycie stosunków z Komitetami Partyjnymi”. Tak komunizm pożerał własne dzieci. W 1955 r. w trakcie „odwilżowego” procesu przeciwko bezpieczniakom sprawę Szenborna o stosowanie przemocy fizycznej umorzono. „Represje” wobec bandyty zakończyły się przyznaniem mu – po zwolnieniu ze „służby” – renty inwalidzkiej. Od 1962 r. do śmierci w 1990 r. mieszkał w Rzeszowie. Emeryt, kombatant… Czy to już koniec tej historii? A być może Ludwik Szenborn ma godnego siebie następcę? Czy czerwona pajęczyna naprawdę istnieje? Z jednego z forów internetowych dowiadujemy się, że synem Ludwika Szenborna jest Marek Szenborn, zastępca redaktora naczelnego lewackich „Faktów i Mitów”. Dalej czytamy, że ów dziennikarz skrzętnie ten fakt ukrywa. Że w tym samym pisemku drukuje syn wspomnianego dziennikarza – Ariel, pod nazwiskiem Kowalczyk. A może internauta nie mówi prawdy, choć podaje jeszcze wiele szczegółów o rodzinie Szenbornów mieszkających w Rzeszowie, a potem w Łodzi? I jedna rzecz – Marek Szenborn zwalcza Kościół z podobną zajadłością, jak robił to Ludwik Szenborn.Tadeusz Płużański

Premier Tuska na podsłuchu Pan Michał Tusk, syn pana premiera Donalda Tuska zwierzył się dziennikarzom, że jego ojciec, to znaczy - pan premier Tusk podejrzewa, że jest podsłuchiwany. To na pewno prawda, bo przecież niedawno sam pan premier Tusk zapewnił nas, że pan Michał Tusk jest uczciwy, jak mało kto. Czy taki uczciwy człowiek mógłby mówić nieprawdę? To jest absolutnie wykluczone! Ciekawe, że podobne podejrzenia w latach 40-tych żywił ówczesny wicepremier Stanisław Mikołajczyk i kiedy ktoś przychodził do jego gabinetu na rozmowę, dla utrudnienia podsłuchu puszczał radio na cały regulator. No ale wtedy wiadomo - były czasy stalinowskie, kiedy nasz nieszczęśliwy kraj był okupowany przez NKWD, a nawet tubylczy Urząd Bezpieczeństwa co chciał, to robił. Wprawdzie powściągliwie, na zasadzie „nie trzeba głośno mówić”, niemniej jednak sobiepaństwo UB zostało udokumentowane już w połowie lat 50-tych przez tzw. „komisję Mazura”, a niektórzy ubowcy zostali nawet skazani - na przykład Anatol Fejgin, który nawet skomentował skazujący go wyrok, że to niby „parch pro toto”. O ile jednak wtedy było to bardziej zrozumiałe, bo wiadomo; „państwo totalitarne” i tak dalej - o tyle premier Tusk obawiający się podsłuchów w 22 roku sławnej transformacji ustrojowej, kiedy nawet konstytucja głosi, że nasz nieszczęśliwy kraj jest „demokratycznym państwem prawnym” w dodatku „urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”. Jakże w takim państwie premier może podejrzewać, że jest podstępnie podsłuchiwany i to nie przez jakichś „agentów obcego obiadu”, tylko przez własne, rodzone służby, w dodatku osobiście przezeń przecież „nadzorowane”? W tej sytuacji - jedno z dwojga: albo pan Michał Tusk kłamie w żywe oczy, albo ta cała konstytucja, podobnie jak osobisty „nadzór” pana premiera nad tajnym służbami, to tylko takie makagigi, rodzaj dekoracji, mających ukryć fakt okupowania naszego nieszczęśliwego kraju przez bezpieczniackie watahy. Jeśli chodzi o pana Michała Tuska, to wiadomo, że jako człowiek uczciwy, kłamać nie może, a nawet pewnie i nie umie. Zatem nie mamy innego wyjścia, jak przyjąć do wiadomości, że nasz nieszczęśliwy kraj nie jest żadnym „państwem prawnym”, tylko żerowiskiem bezpieczniackich watah, które najwyraźniej nic sobie nie robią z osobistego „nadzoru”, jaki pan premier miałby rzekomo nad nimi roztaczać. Bo co tu mówić o jakimś „nadzorze”, kiedy premier rządu nawet nie wie, kto właściwie i na czyj rozkaz go podsłuchuje? SM

Obrońca Modlina Generał Wiktor Thommée dowódca obrony Modlina w 1939 roku, służąc Ojczyźnie nie szukał rozgłosu. Wiktor Thommée urodził się 30 listopada 1881 roku w Święcianach jako syn Edwarda i Józefy z domu Egert. Jego przodkowie przybyli na tereny Litwy z Francji po rewolucji. Ojciec Generała jako 15-letni chłopak „uczestniczył w powstaniu styczniowym jako goniec odnoszący listy i rozkazy z Wilna do „lasu” i jako przewodnik czeladników idących na polowanie na żandarmów rosyjskich i kozackich”. W odwecie Rosjanie zabrali rodzinie fabrykę rękawiczek w Wilnie i zakazali mieszkania w Wilnie. Po wielu przeprowadzkach rodzina osiadła w Petersburgu, gdzie Wiktor ukończył szkołę realną, następnie zdał eksternistycznie egzamin maturalny przy Korpusie Kadetów, co umożliwiło mu dostanie się w 1901 roku do Włodzimierskiej Szkoły Wojskowej. Po jej ukończeniu 1904 roku został awansowany na stopień podporucznika i otrzymał przydział do 124 woroneskiego pułku piechoty. Trafił do dziesiątej kompanii, dowodzonej przez Leona Berbeckiego. Jednostka Thommée wzięła udział w wojnie z Japonią, w czasie której przyszły generał został kilka razy ranny oraz otrzymał szereg rosyjskich odznaczeń: order św. Anny II, III i IV klasy, order św. Stanisława II i III stopnia oraz order św. Włodzimierza IV stopnia. Po wojnie zaangażował się w prowadzenie działalności niepodległościowej wśród Polaków – żołnierzy swojego pułku, co sprawiło, iż jego przełożeni nie zgodzili się na jego wstąpienie do Wyższej Szkoły Wojennej. W tej sytuacji rozpoczął studia w charkowskim Wyższym Instytucie Handlowym. W 1908 ożenił się z Niwą Bemm, z którą miał jedno dziecko – urodzoną w 1909 roku córę Violantę. Latem 1913 roku zdał egzaminy do Wojskowej Akademii Sztabu Generalnego w Petersburgu, jednak po wybuchu wojny otrzymał przydział do 276 kupianskiego pp, gdzie najpierw dowodził kompanią, a od jesieni 1915 roku batalionem, zyskując świetne oceny przełożonych. W sierpniu 1916 roku otrzymał awans na podpułkownika, równocześnie w latach 1916-1917 kontynuował naukę w Wojskowej Akademii Sztabu Generalnego, którą ukończył w 1917 roku. Służba w armii rosyjskiej nie spowodowała zaniechania działalności niepodległościowej. Po skierowaniu na front rumuński, wraz z Bronisławem Nakoniecznikowem zorganizował miejscowy Związek Wojskowych Polaków, którego głównym zadaniem była opieka nad polskimi żołnierzami przebywającymi na tym odcinku frontu. Uczestniczył w I Ogólnym Zjeździe Wojskowych Polaków w czerwcu 1917 roku, w którym wzięło udział prawie 400 delegatów przysłanych przez poszczególne związki wojskowe Polaków. Po przejęciu władzy przez bolszewików wystąpił z armii, następnie przyłączył się do Organizacji Werbunkowo-Agitacyjnej na Ukrainie, której celem było organizowanie przerzutu polskich żołnierzy do formowanych oddziałów na Kaukazie. Po przyjeździe na Kubań gen. Żeligowskiego i rozpoczęciu formowania Dywizji Strzelców Polskich, ppłk Wiktor Thommée został najpierw adiutantem operacyjnym, a następnie w listopadzie 1918 roku szefem sztabu Dowództwa Wojsk Polskich na Wschodzie. W grudniu 1918 roku udało mu się zdobyć dla dywizji kilka okrętów Czarnomorskiej Floty Ochotniczej, dzięki czemu możliwy stał transport polskich oddziałów do Odessy. Na początku kwietnia polska dywizja przeprawiła się przez Dniestr i znalazła się na terenach kontrolowanych przez Rumunów, którzy w maju zgodzili się na przetransportowanie Polaków do Czerniowiec oraz udział dywizji w walkach z Ukraińcami w Galicji Wschodniej. Po przybyciu w okolice Stanisławowa 4 Dywizja Strzelców została przemianowana na 10 Dywizję Piechoty WP. Wiktor Thommée został mianowany 1 lipca 1919 roku szefem sztabu 10 DP. W trakcie polskiej lipcowej ofensywy dywizji udało się pokonać Ukraińców m.in. w bitwie pod Jazłowcem, w czasie której – jak napisał Henry Bagiński – „zasługuje na podkreślenie praca ppłk. Thommée, Szefa Sztabu Dywizji, który umiał w odpowiedniej chwili pokierować oddziałami, nie opuszczając oddziałów nawet w nocy”. W sierpniu 1919 roku Thommée został przeniesiony do Dowództwa Armii gen. Hallera, gdzie został szefem III Biura Dowództwa Frontu Pomorskiego. Po przemianowaniu w lutym 1920 roku Frontu Pomorskiego na I Armię, został szefem III Oddziału tej armii, zyskując bardzo pochlebne oceny. Ówczesny dowódca I Armii gen. Stefan Majewski w opinii służbowej napisał o nim: „Nadzwyczaj dzielny oficer, który się jako Szef Oddziału Operacyjnego swoją sumiennością i dokładnością odznaczał. (…) Jestem przekonany, ż jako Dowodca pułku swojem przykładem wywrze najlepszy wpływ na swój pułk”. Praca z dala od frontu nie zadawalała Podpułkownika, dlatego z radością przyjął w końcu czerwcu 1920 roku propozycję gen. Żeligowskiego powrotu do 10 DP, gdzie objął dowództwo 28 pułku strzelców kaniowskich, który wraz z 29 pułkiem wchodził w skład XIX Brygady dowodzonej przez płk. Małachowskiego. W czasie odwrotu wojsk polskich wsławił się udanym kontratakiem przeprowadzonym przez 28 pułk w okolicach Ostrowi Mazowieckiej. „Pod Ostrowią – wspominał później gen. Żeligowski – stawał na czele choćby baonu, a idąc pierwszym wśród pierwszych, porywał za sobą linie tyralierskie rozmiłowanych nim żołnierzy”. W połowie sierpnia 1920 roku objął dowództwo XIX Brygady, a przez kilka dni pełnił nawet obowiązki dowódcy całej 10 DP, uczestnicząc w krwawych bojach o Radzymin, a następnie w natarciu na Mokre. Dokonania Podpułkownika zyskały najwyższe uznanie gen. Żeligowskiego, który we wniosku o przyznanie mu Orderu Virtuti Militari napisał, iż „brygada pod dowództwem ppłk Thommée Mokre zdobyła, wytrzymała kontrataki skoncentrowanych sił bolszewickich i tym zwycięstwem nie tylko obroniła Warszawę lecz stała się pierwszym czynnikiem w przełomowym momencie uzdrowienia naszej armii”. Komisja przychyliła się do tej opinii przyznając Podpułkownikowi order VM V klasy. Po zakończeniu wojny został odkomenderowany do Warszawy na sześciotygodniowy kurs informacyjny dla wyższych dowódców, w trakcie którego został zaliczony do grupy A Korpusu Oficerów Sztabu Generalnego. Jego przełożony z 10 DP gen. Małachowski uważał, iż „ppłk Thommée prócz swych zdolności bojowego dowódcy, posiada duży zasób wiedzy wojskowej, jest dobrym wykładowcą oraz instruktorem (…) Do pracy pokojowej tj. organizacyjno-wychowawczej ma wszelkie dane. Oddany służbie wojskowej, sumienny, karny, pełen troski o najlepsze wyszkolenie podwładnych a dla swych zalet osobistych należy do najbardziej lubianych i popularnych oficerów tutejszej Dywizji”. We wrześniu 1921 roku Pułkownik został przeniesiony do Dowództwa Okręgu Korpusu nr IX w Brześciu nad Bugiem, gdzie objął funkcję szefa sztabu. W czerwcu 1922 roku został awansowany do stopnia pułkownika (ze starszeństwem od 1 lipca 1919 roku), a w 1923 roku został I oficerem sztabu Inspektoratu III Armii w Toruniu. W 1924 roku ukończył studia w Centrum Wyższych Studiów Wojskowych w Warszawie. Mimo uzyskania dosyć przeciętnych ocen, dyrektor nauk Centrum gen. Trousson podkreślił, iż „posiada zdrowy rozsądek, znajomość zawodu wojskowego. Nieco nierówny w rozwiązywaniu pomniejszych zadań, jakie miał traktować. Osiągnął dobre wyniki w podróżach w końcu kursu”. 2 kwietnia 1924 roku uzyskał stopień generała brygady, w trzy miesiące później został dowódcą 15 Wielkopolskiej Dywizji Piechoty. W czasie zamachu majowego, 14 maja 1926 roku Wiktor Thommée został aresztowany na rozkaz gen. Jana Habischa – dowódcy DOK VIII w Toruniu, jako oficer blisko związany z gen. Żeligowskim. Uwięzieni oficerowie zostali przewiezieni do Wojskowego Więzienia Śledczego w Grudziądzu, jednak prokurator uznał, iż nie ma podstaw do wdrożenia sprawy, w rezultacie czego wszyscy zostali 17 maja wypuszczeni na wolność. Pomimo tych przejść, generał Thommée nie zrobił kariery po 1926 roku. Zadecydowała o tym negatywna ocena Rydza-Śmigłego, który jako jedyny spośród inspektorów armii nie uznał zdatności dowódcy 15 WDP „w kierunku wyższego dowodzenia”. W rezultacie czego dopiero w 1934 roku został dowódcą DOK VIII w Toruniu. W 1938 roku został nagle przeniesiony do DOK IV w Łodzi, jak sam wspominał – „przerzucono go z Pomorza do Łodzi w sposób chamski, telefonicznie bez uprzedzenia i zapytania”. W marcu 1939 roku otrzymał od gen. Juliusza Rómmla nieoficjalną propozycję objęcia dowództwa nad mającą wkrótce powstać Grupą Operacyjną „Piotrków”. Pomimo wahań, gdyż „doskonale zdawałem sobie sprawę, – jak potem wspominał – że gen. Rómmel jest wybitnym przedstawicielem rzutu niefachowości, i to jeszcze, że sama jego osobowość nie wzbudzała we mnie zaufania”, przyjął tę propozycję. Jego GO składająca się z dwóch-trzech dywizji piechoty, brygady kawalerii oraz dywizjonu artylerii lekkiej, miała działać na prawym skrzydle Armii „Łódź”. Ostatecznie jednak oddano do dyspozycji Generała jedynie 30 DP, Wołyńską Brygadę Kawalerii oraz 2 dywizjon artylerii ciężkiej. Po nominacji na dowódcę Grupy Operacyjnej Generał miał przekazać dowództwo DOK w Łodzi gen. Korytkowskiemu. Ten jednak zwlekał z przyjazdem do Łodzi, w efekcie więc Thommée sprawował obie funkcje. Po ataku niemieckim na Polskę, Grupa Operacyjna „Piotrków” dowodzona przez gen. Thommée zajęła pozycje na przedpolu zasadniczej linii obrony. 30 DP oraz Wołyńska Brygada Kawalerii miały pełnić zadania rozpoznawcze oraz bronić rejonu Szczerów-Mokre. Pod tą ostatnią miejscowością oddziały Wołyńskiej Brygady Kawalerii odparły atak niemieckiej 4 Dywizji Pancernej, która straciła kilkadziesiąt czołgów. W obliczu kolejnych ataków niemieckich. Gen. Rómmel nakazał w nocy 2 września wycofanie się GO Thommée na linię rzeki Warty. W kolejnym dniu wojny jednostki dowodzone przez Generała udanie odpierały ataki Niemców, którym udało się jednak zdobyć Działoszyn. O wiele gorzej przedstawiała się sytuacja na jego prawym skrzydle, gdzie zabezpieczająca Częstochowę 7 DP została rozbita. W nocy z 4 na 5 września sytuacja jednak zdecydowanie się pogorszyła, a „północne skrzydło Armii trzaskało niemal na całym froncie”. Dodatkowo doszło do konfliktu Generała z gen. Rómmlem, który odebrał dowództwo 30 DP gen. Cepakowi. Zdenerwowany Thommée odmówił wykonania tego rozkazu i wyrzucił łącznika dowódcy Armii „Łódź” za drzwi. Ostatecznie Rómmel przyjął to do wiadomości, a Thommée skomentował po latach: „sprzeciwu nie mogło nie być, bowiem nie dałbym w żaden sposób skrzywdzić kochanego przez całą dywizję dowódcę”.Wobec niepowodzenia natarcia Armii „Prusy”, wieczorem 5 września Rómmel nakazał odwrót na linię rzek Warty i Widawki wszystkim podległym mu jednostkom. Grupa Operacyjna „Piotrków” osłaniając południowe skrzydło Armii „Łódź” miała w nocy z 6 na 7 września osiągnąć rejon Rzygów-Tuszczyn. Jednak Naczelny Wódz poinformował Rómmla o konieczności wycofania się wszystkich sił za Wisłę. Wobec przerwania łączności ze sztabem armii informacja o tym nie dotarła jednak do gen. Thommée. Następnego dnia gen. Rómmel porzucił swoją armię i udał się do Warszawy. Równocześnie pojawiły się wiadomości o śmierci dowódcy Armii „Łódź”. W tej sytuacji gen. Thommée przejął dowodzenie nad całą armią, opracowując jednocześnie szczegółowy plan odwrotu armii kierunku Warszawy. Decyzja gen. Thommée została 9 września usankcjonowana przez Naczelnego Wodza, który formalnie wyznaczył go na dowódcę Armii „Łódź”. Wobec tego, iż niemieckie jednostki szybkie znacznie wyprzedziły wycofującą się armię Thommée, zadecydował o obejściu wojsk niemieckich od północy, a w razie potrzeby przebiciu się przez nieprzyjacielski pierścień okrążenia. Rankiem 11 września gros sił jakimi dysponował Generał było skontrowane w rejonie Żyrardowa. Rozpoczęta bitwa nad Bzurą przyczyniła się do poprawy położenia Armii „Łódź” – Niemcy bowiem wycofali część oddziałów spod Warszawy i skierowali do walki z armiami „Poznań” i „Pomorze”. 12 września gen. Rómmel – dowódca Armii „Warszawa” polecił gen. Thommée przerwanie walk w okolicach Warszawy i skierowanie się do Modlina. Twierdza modlińska, modernizowana częściowo dopiero po 1936 roku, przedstawiała dość przeciętną wartość obronną, pewną wartość stanowiły jedynie głębokie rowy, fosy i wysunięte punkty oporu. „Stare przestarzałe – oceniał gen. Thommée – fortyfikacje Modlina stanowiły doskonałe tarcze dla licznej artylerii nieprzyjaciela wszelakich kalibrów, do ciężkich polowych włącznie, zaś domy i wysokie gmachy koszarowe i długie mosty na Wiśle i Bugo-Narwi były dogodnymi obiektami dla bombowców niemieckich”. W wydanym 13 września rozkazie gen. Thommée postanawiał bronić „odcinka umocnionego Modlin z kierunku płn. i płn.-zach. oraz stanowisk artyleryjskich z kierunków południowego i wschodniego” a w razie potrzeby „utracone pozycje odbierać uderzeniem odwodów”. W sumie w skład Armii „Modlin” weszły cztery dywizje piechoty (2, 30, 28, 8) oraz inne mniejsze jednostki – w sumie ok. 15 tysięcy żołnierzy i prawie 100 dział. Najważniejszym problemem był brak wystarczających zapasów amunicji – najbliższy jej skład znajdował się w Palmirach. Dowóz amunicji utrudniały naloty niemieckich bombowców, dlatego trzeba było organizować transporty nocą. Poza ww. składem na naloty niemieckie najbardziej narażone były okoliczne mosty – Niemcy bowiem dążyli do odcięcia twierdzy od Warszawy i składnicy w Palmirach. Dowództwo niemieckie nakazało zdobycie Modlina II Korpusowi Armijnemu gen Adolfa Straussa. Po zajęciu Zegrza, Jabłonny oraz Poniatowa artyleria korpusu rozpoczęła regularny ostrzał twierdzy od wschodu, jednocześnie niemiecka 228 DP nacierała od północy. Atak niemiecki przeprowadzony 15 września został krwawo odparty. 18 września do Modlina przybył gen. Kutrzeba z resztkami Armii „Poznań”. Pomimo nalegań gen. Thommée Kutrzeba nie zdecydował się na pozostanie w twierdzy, ale wyruszył do Warszawy.20 września do twierdzy przedostał się gen. Bołtuć, któremu Thommée wyznaczył przejęcie dowództwa nad obroną składu w Palmirach. „Oddając gen. Bołtuciowi – wspominał Generał – odcinek Kazuń-Palmiry, wierzyłem mu, jak samemu sobie. Nie oczekiwałem od niego żadnych cudów, ale byłem przekonany, że będzie się tam trzymał, wytrwa do końca, w każdym razie będzie się bił, a już święcie wierzyłem, że nie zrazi się owczym pędem do Warszawy”. Niestety 21 września gen. Bołtuć zarządził niespodziewany wymarsz całej załogi Palmir do stolicy. Kolumna pod Łomiankami została zaskoczona przez oddziały niemieckiego XV Korpusu. W walkach zginęło większość polskich żołnierzy z gen. Bołtuciem na czele. Utrata składnicy amunicji w Palmirach miała bardzo poważne skutki dla obrony twierdzy. Próba jej odzyskana podjęta 23 września zakończyła się porażką.Zgrupowane wokół Modlina liczne jednostki niemieckie szykowały się do generalnego szturmu, gdy do Generała dotarł łącznik od gen. Rómmla z informacją o kapitulacji Warszawy. W trakcie rozmów kapitulacyjnych dowódca Armii „Warszawa” ustalił, iż także Modlin winien poddać się na podobnych co Warszawa warunkach. Rezydujący w Jabłonnie gen. Strauss wyraził zgodę na takie rozwiązanie. Gen. Thommée zażądał zwolnienia po kapitulacji wszystkich żołnierzy i oficerów z twierdzy Modlin, oraz zapewnienia im nietykalności osobistej. Po zaakceptowaniu tych warunków przez Niemców 28 września o godzinie 7 rano nastąpiło zawieszenie broni w okolicach Modlina. Godzinę później na szosie warszawskiej doszło do spotkania gen. Thommée z gen. Straussem, po którym Polacy rozpoczęli przygotowania do opuszczenia twierdzy.W pożegnalnym rozkazie gen. Thommée dziękując swym żołnierzom podkreślił: „Spełniliście obowiązek wobec Boga i Narodu Polskiego, ale jeszcze nie do końca! Nie koniec naszej walki, naszego trudu o wolność Ojczyzny, niejedna jeszcze walka czekać Nas będzie. (…) Napadnięci ze wszystkich stron przez odwiecznych wrogów, odcięci od świata, broniliśmy się przez 28 dni dając całemu światu dowód, że Polska uległa chwilowo, po bohaterskiej walce. A walka ta była, jakiej świat nie widział. Okropność i bohaterstwo w tej walce sami widzieliście, ale pamiętajcie, że nadejdzie dzień sądu, dzień sprawiedliwości i na ten dzień każdy z Was, gdziekolwiek będzie niech będzie gotowy. (…) Rozchodząc się wszyscy w nieznane dla Nas strony, niepewni naszego losu, nie zapominajmy nigdy, że jesteśmy żołnierzami polskimi, nie dajmy się nikomu uśpić i otumanić, ale stale powtarzajmy słowem i czynem w życiu nieśmiertelne słowa: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Po kapitulacji Polacy zostali skierowani do obozu jenieckiego w Działdowie, skąd byli sukcesywnie – zgodnie z aktem kapitulacji - zwalniani do domu. 25 października gen. Thommée wyjechał z obozu z ostatnią grupą żołnierzy. 7 listopada 1939 roku Niemcy jednak aresztowali Generała oraz większość jego oficerów z Modlina, uznając ich za zbrodniarzy politycznych. Generał został przewieziony do oflagu w Colditz koło Lipska. Powołując się na modlińską umowę kapitulacyjną Generał złożył zażalenia na bezprawne zatrzymanie, jednak Niemcy uznali, iż gen. Strauss – bez zgody Hitlera – nie miał prawa zwolnić całej załogi, a aresztowanie Generała i jego podkomendnych nastąpiło z powodów politycznych, na co Wehrmacht nie miał wpływu. Do końca wojny Generał więziony był w różnych oflagach – w Koenigsten, Murnau, Hohnstein, Johannisbrunn, Dossel. W tym ostatnim doczekał się 1 kwietnia 1945 roku wyzwolenia przez wojska amerykańskie. Po opuszczeniu oflagu Generał pojechał do Paryża, gdzie został przyjęty do Polskich Sił Zbrojnych, pozostając w dyspozycji Naczelnego Wodza. Wkrótce jednak został przeniesiony w stan spoczynku – jego stan zdrowia uniemożliwiał dalszą służbę wojskową. W styczniu 1947 roku zdecydował się wrócić do kraju. Komuniści nie zgodzili się na przyjęcie go do wojska. Znaczną rolę odegrał w tym wypadku gen. Rómmel, z którym Thommée skonfliktował się w okresie uwięzienia, a który jako jedyny z wysokich dowódców wojny 1939 roku przeszedł na stronę komunistów. Generał nie otrzymał także emerytury, pomimo iż był inwalidą wojennym o 75% niezdolności. Pozbawiony środków do życia zamieszkał w Toruniu u teściów swojej córki. Potem przeniósł się do malutkiego mieszkania w Gdańsku. Po kilku latach udało mu się sądownie wywalczyć rentę inwalidzką, jednak nadal zmuszony był dorabiać jako woźny i stróż nocny.W październiku 1956 roku pozwolono mu wrócić do przedwojennego mieszkania na warszawskim Żoliborzu. Równocześnie przyznano dodatkowe środki finansowe, które pozwoliły mu na zajęcie się opracowywaniem swych wspomnień. Pod koniec stycznia 1957 roku wziął udział w uroczystościach odsłonięcia pomnika ku czci obrońców Modlina w 1939 roku.Generał Wiktor Thommée zmarł 13 listopada 1962 roku i został pochowany w Alei Zasłużonych na warszawskim Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Na pogrzebie mowę pożegnalną wygłosił gen. Roman Abraham. 1 stycznia 1964 roku Prezydent RP na emigracji August Zaleski w uznaniu jego zasług awansował go pośmiertnie do stopnia generała dywizji.

Wybrana literatura:

Polskie Siły Zbrojne w drugiej wojnie światowej

Obrona Warszawy 1939 we wspomnieniach.

J. Rómmel – Za honor i ojczyznę. Wspomnienia dowódcy armii „Łódź” i „Warszawa”

H. Bagiński – Wojsko Polskie na Wschodzie 1914-1920

M. Bielski – Grupa Operacyjna „Piotrków”

L. Głowacki – Obrona Warszawy i Modlina na tle kampanii wrześniowej 1939

W. Wyruch – Generał Wiktor Thommée. Dowódca Obrony Modlina 13-29.09.1939

M. Porwit – Komentarze do historii polskich działań obronnych 1939 roku

Godziemba

Szwecja - stagnacja socjalizmu Szwecja poradziła sobie całkiem nieźle podczas kryzysu. Krugman uważa, że to zasługa wsparcia rządu i nacjonalizacji z lat 90., które rzekomo uratowały Szwecję przed wywołaną przez rynek katastrofą. Historia przedstawia się jednak zgoła inaczej. Szwecja kwitnie. Poradziła sobie całkiem nieźle podczas kryzysu finansowego, przynajmniej w porównaniu z innymi krajami. Niektórzy ludzie, tacy jak Paul Krugman, uważają, że to zasługa rządowego wsparcia finansowego i nacjonalizacjiprywatnych korporacji na początku lat 90., które rzekomo „uratowały” Szwecję przed wywołaną przez rynek katastrofą. Prawdą jest, że w 1992 r. znacjonalizowano bank, a miliardy dolarów wykorzystano w celu „ratowania” wycenionej zbyt wysoko szwedzkiej korony, jednak próba ta nie powiodła się, obciążając szwedzkich podatników ogromnymi kosztami. Po krótkim okresie całkowitego chaosu, podczas którego bank centralny podniósł stopy procentowe do 500% (tak, 500 procent!), nastąpił swobodny spadek wartości waluty. Oczywiście jej nienaturalnie wysoka wartość nie „obroniła” się przed znacznie bardziej poprawną wyceną rynkową, pomimo poważnych starań rządu. Nastąpiła polityczna panika, a wkrótce po niej uświadomiono sobie konieczność odzyskania kontroli nad finansami publicznymi. Od tamtej pory, o czym szczegółowo piszę w Back on the Road to Serfdom (pod red. T. Woodsa), szwedzki rząd nieprzerwanie bilansował budżet i spłacał narodowy dług, niezależnie od tego, która partia rządziła. Według niedawnego raportu szwedzkiego krajowego biura do spraw zadłużenia, od roku 1992 dług ten spadł z 80 procent PKB do mniej niż 40, wliczając w to środki wydane w celu zwalczania recesji przez cały 2009 r. Raczej nie to Krugman i inni mają na myśli, mówiąc, że Stany Zjednoczone powinny naśladować Szwecję, która kroczy ścieżką sukcesów. Raczej uparcie nie chcą dostrzec czegokolwiek innego oprócz ewidentnie niepomyślnych kroków podjętych zanim Szwecja została zmuszona pójść inną, lepszą drogą. Krugman nie jest jedyną osobą wierzącą w wielki szwedzki mit, jakoby kraj ten był przykładem udanego, socjalistycznego eksperymentu. Szwedzi i inni też w niego wierzą. Ludzie często chcą się ze mną spotkać tylko po to, aby mi powiedzieć, jak wspaniały jest mój kraj i opowiedzieć mi o tym, jak to ponoć wszystko jest „za darmo”. Często zastanawiam się, o czym oni mówią i kto podał im te zwariowane informacje, które uznawane są za prawdziwe. Krugman powinien wiedzieć lepiej, ale tak nie jest. Być może w obliczu kryzysu Szwecja jest dokładnie tym rodzajem „wyśnionego mitu”, którego szukali keynesiści. Jakby nie było, budowa szwedzkiego dobrobytu w dwudziestym wieku bardzo przypomina marzenie Keynesa: sztuczny, nieprzerwanie podsycany boom — automatycznie napędzany i ratowany wiele razy przez niewiarygodnie sprzyjające okoliczności. Po okresie „ekstremalnie” wolnego handlu w drugiej połowie dziewiętnastego wieku nastąpiło utworzenie i rozbudowanie państwa dobrobytu. Brak udziału w którejkolwiek wojnie światowej z pewnością pomógł, a wspieranie rozwoju państwa nie stanowiło finansowego problemu w latach 60. — istniał wtedy nieograniczony dostęp do zasobów, które można było skonfiskować i „inwestować” w rzekomo świetne systemy inżynierii społecznej. Choć socjalistyczne reformy zakończyły się w latach 70., to sam mit „szwedzkiego modelu” przetrwał. Międzynarodowy kryzys związany z ropą naftową zmusił szwedzki rząd do czystego keynesizmu, a waluta w przeciągu dekady została zdewaluowana w sposób szybki i na szeroką skalę. Kolejne „szczęśliwe lata 80.” nie zaoferowały żadnego rozwiązania dla kraju pogrążonego w bankructwie, który finansowo implodował we wczesnych latach 90., po tym jak rynki międzynarodowe doszły do siebie po boomie w sektorze nieruchomości. Wtedy właśnie rząd był gospodarczo zmuszony obniżyć wydatki i narzucić limity na świadczenia oferowane przez liczne systemy opieki społecznej. Istnieje jednak jeszcze inna prawda na temat szwedzkiej gospodarki, którą niedawno ujawniono. Istnieją dowody na to, że Szwecja, nawet w kategoriach oficjalnych danych statystycznych, nie jest takim super krajem i w rzeczywistości nie doświadczyła żadnego ekonomicznego wzrostu (przynajmniej w sferze pracy, która siłą rzeczy powinna cieszyć się zainteresowaniem keynesistów) przez ponad pół wieku. W artykule (niestety dostępnym tylko po szwedzku) opublikowanym w czasopiśmie „Ekonomisk Debatt” w 2009 r. ekonomiści Bjuggren i Jahansson z Ratio Institute ukazali smutną prawdę. Opierając się na danych rządowej agencji statystycznej (chodzi o centralne biuro statystyczne Statistics Sweden — przyp. red.) oraz przy zastosowaniu nowego systemu klasyfikowania własności, odkryli, że nie stworzono żadnych miejsc pracy w prywatnym sektorze od 1950 r. Tak, zgadza się: nie było żadnego wzrostu netto w ilości miejsc pracy w sektorze prywatnym w Szwecji przez okres 55 lat. Innymi słowy, po pięciu latach od zakończenia drugiej wojny światowej szwedzka gospodarka całkowicie zamarła.Osoby wierzące w szwedzki mit prawdopodobnie zechcą zaatakować system klasyfikacji zastosowany przez Bjuggrena i Johanssona, ale jest on oparty na międzynarodowym standardzie zapewniającym lepszy wgląd w sektory publiczne i prywatne poprzez identyfikację posiadacza własności, a nie typu zarządzania czy oficjalnego statusu. Innymi słowy, klasyfikacja użyta przez wspomnianych ekonomistów pokazuje skutki działania korporacyjnego rządu za pomocą identyfikacji, które korporacje należą do rządu i są uznawane za część sektora publicznego. Dane biorą pod uwagę samozatrudnionych, jak również własność zagranicznych podmiotów, oba typy kategoryzując jako „prywatne” (niezależnie czy właścicielem jest rząd innego kraju, czy nie).Podczas gdy sektor prywatny nie zapewnił ani jednego miejsca pracy, to w tym samym okresie sektor publiczny doświadczył ogromnego rozwoju (zob. wykres w tym artykule, etaty w sektorze prywatnym oznaczono na niebiesko, w publicznym na brązowo, ludność na czerwono). Populacja zaś rozrosła się nawet bardziej, co tłumaczy wzrost stopy bezrobocia oraz wydłużenie okresu edukacji. To zaś tłumaczy, dlaczego szwedzki rząd nie był ostatecznie w stanie nieprzerwanie budować państwa dobrobytu od 1970 r. do 1990 r. W obliczu braku wojen na skalę międzynarodową, a co za tym idzie braku możliwości zwiększonego, nawet tymczasowo, eksportu, oraz braku międzynarodowego rozwoju, z którego można by czerpać korzyści, powrócono do zdrowych zasad gospodarczych. Stosunkowo niezła sytuacja Szwecji podczas ostatniego kryzysu finansowego nie ma nic wspólnego ze wspieraniem rządu, polepszaniem opieki zdrowotnej czy nacjonalizowaniem sektora prywatnego. Jest ona bezpośrednim wynikiem celowego i politycznie bolesnego programu realizowanego przez ponad piętnaście lat w celu posprzątania bałaganu po prawie stuletniej, krugmanowskiej polityce, która niemalże doprowadziła do bankructwa tysiącletni naród Krugman być może ma rację, że Stany Zjednoczone mogą się czegoś nauczyć na szwedzkim przykładzie — ale tylko z okresu po kryzysie w 1992 r.

Per Bylund Tłumaczenie: Monika Sznajder

Dlaczego przedsiębiorcy kochają Ayn Rand Jeśli zapytasz stu losowo wybranych przedsiębiorców, którzy odnieśli sukces, aby wymienili książkę, która ich najbardziej zainspirowała, niewątpliwie w kółko będziesz słyszał jeden powtarzający się tytuł: epicką powieść „Atlas zbuntowany” Ayn Rand. Powieść, która nie tak dawno świętowała swoje 50-lecie. Dlaczego biznesmeni kochają „Atlas zbuntowany”? Dzieje się tak, ponieważ w formie ekscytującej powieści z inspirującymi bohaterami, ta książka robi coś, czego żadna inna książka nigdy nie robiła (autor się trochę zagalopował – przyp. tłumacza): przedstawia dążenie do zysku – istotę każdej działalności gospodarczej – jako coś dobrego i moralnego.Oczywiste jest, że chęć osiągania zysku jest ekonomicznie niezbędna, ale również jest powszechnie uważana za moralnie skażoną, czy wręcz za niemoralną. Dotyczy to nie tylko prób „zysku” poprzez kradzież lub oszustwo, ale też osiąganie zysku jako takiego. Na przykład, firmy farmaceutyczne, które się pomyślnie rozwijają i sprzedają leki ratujące życie, kompanie naftowe, które eksplorują krańce ziemi, aby wydobyć niezbędny surowiec, albo finansiści, którzy skutecznie inwestują swoje bogactwo na dynamicznych rynkach finansowych – wszyscy oni są notorycznie potępiani za swoje wysokie zyski. A ci, którzy usprawiedliwiają chęć zysku, nie uważają tego za coś moralnego, ale mają to za amoralny środek dla szlachetnego celu: „dobra publicznego” – czyli dobra wszystkich, oprócz samych przedsiębiorców. Do tego stopnia uczciwi, produktywni przedsiębiorcy wchłonęli ten pogląd na swoją profesję, że wielu – do pewnego stopnia – doświadcza nieuzasadnionego poczucia winy za swoją pracę, przez co nie są wstanie moralnie sprostać wciąż rosnącym podatkom i regulacjom narzuconym na nich dla „dobra publicznego”. „Atlas zbuntowany” stał się więc oparciem dla ich świata. Bohaterowi „Atlasa zbuntowanego” to ludzie o znacznych osiągnięciach, głównie przedsiębiorcy, którzy żyją w świecie, który ich potępia, zniewala i próbuje wykorzystać. Jednak odmawiają przyjęcia takiego stanu rzeczy i decydują się walczyć. Postanawiają zastrajkować i odmawiają pracy w społeczeństwie, które z jednej strony jest od nich uzależnione, ale z drugiej, uważa ich produktywność za niemoralną i chce czerpać z ich osiągnięć. Postanawiają pokazać światu co się stanie, kiedy ich „niemoralność” zostanie zlikwidowana. „My jesteśmy źli, według waszej moralności” – mówi do świata John Galt, lider buntu – „Zdecydowaliśmy, że nie będziemy wam dłużej szkodzić… Jesteśmy niebezpieczni i jesteśmy zniewoleni, według waszej polityki. Wybraliśmy, aby wam nie zagrażać, ani nie nosić dłużej kajdan”. Bez zdolnych, dobrze zarabiających przemysłowców, pozostaje tylko – jak ujął to John Galt – „świat bez umysłu”. Świat bez myśli twórczej, która jest zdolna wykuć megatony stali, połączyć kontynent siecią linii kolejowych, przynieść nowe wynalazki dla mas, staje się światem lecącym w dół, do ubóstwa i zniszczenia. Jako czytelnicy jesteśmy świadkami, jak świat traktuje „Atlasy”, które noszą go na swoich ramionach, i co się dzieje, kiedy Atlas się zbuntuje. Zyskujemy nowe uznanie dla owych „ciułaczy dolarów” i zaczynamy kwestionować założenie, że motyw zysku jest niemoralny. Czytelnicy dołączają do moralno-intelektualnej podróży jednej z głównych postaci tej historii: metalowego magnata Hanka Reardena, który jest jednym z ostatnich, jacy dowiedzieli się o strajku. Poznajemy Reardena w triumfalnym momencie jego 10-letniej kariery przemysłowej, kiedy to opracowuje metal Reardena: znacznie lżejszy, mocniejszy i tańszy niż stal. Kiedy odnosi sukces, spodziewa się zysku ze sprzedaży swoim wysoce wdzięcznym klientom, którzy chcą kupić jego nowy, wspaniały produkt. Zamiast tego zostaje ukarany za swoje wysiłki – najpierw przez oszczerstwa i wypowiedzenie ze społeczeństwa, które potępia metal Reardena jako oszustwo („zabójczy produkt chciwości”), a następnie przez pomniejszenie jego zarobku przez przepisy, które dyktują – w imię „dobra publicznego” – jak wiele wolno mu produkować i komu ma sprzedawać. Aż w końcu jego produkt zostaje poddany nacjonalizacji. Kiedy jego firma zostaje zniszczona, świat cierpi zniszczenie razem z nim – ale jego krytycy wciąż bezmyślnie potępiają jego dążenie do zysku i popierają szersze uprawnienia dla rządu, w celu zahamowania takiej działalności.Rearder, cierpiąc przez to wszystko, za grzech próby zarabiania pieniędzy przez stworzenie dobra o niewiarygodnej wartości, jest prowadzony przez przywódców strajku do głębokiej moralnej realizacji. Egoistyczne dążenie do zysku, które go tak bardzo wyróżnia – osiągnięcie swojego własnego dobra przez niezależną myśl, produkcję i handel – jest esencją tego, co niezbędne do życia człowieka, a więc jest najwyższą cnotą moralną. „Oni wiedzieli” – mówi Galt o Reardenie i innych strajkujących – „że w ich ręku była moc. Uczyłem ich, że ich była chwała”.Uzbrojony przez – jak ujął to Galt – „znajomość swojej własnej wartości moralnej”, Rearden jest w stanie bronić się przed rządowymi drapieżcami jak nigdy przedtem. W odpowiedzi na zarzut, że „pracuje tylko dla własnego zysku”, Rearden zdecydowanie odpowiada: „Pracuję tylko dla własnego zysku – zysku, który robię po to, aby sprzedać produkt, którego potrzebują inni ludzie i aby oni mogli go kupić… Nie poświęcam swojego interesu dla nich, ani nie poświęcam ich dla siebie; handlujemy jak równy z równym, za obopólną zgodą, dla obopólnych korzyści – i jestem dumny z każdego grosza, którego zarobię w ten sposób… Nie będę przepraszać za swoje umiejętności – Nie będę przepraszać za swój sukces – Nie będę przepraszać za moje pieniądze”. Choć wielu przedsiębiorców czerpie inspirację z „Atlasa zbuntowanego”, nie wszyscy są wstanie zrozumieć moralne znaczenie zysków – a z pewnością nie są w stanie bronić z dumą swojego prawa do swobodnego osiągania ich. Zatem, wielu z wielbicieli „Atlasa” głosi pochwałę dla powieści, jednocześnie starając się uzasadnić swoje istnienie odwołując się do jakiejś „wyższej sprawy” („środowiska”, „różnorodności”, „wspólnoty”) – ale nie stają z dumą w obronie prawa do osiągania zysków na wolnym rynku. Podejmują oni te same wypróbowane i fałszywe taktyki lobbingu i obłudnej apelacji do „dobra publicznego”, które doprowadziły do ograniczenie wolności gospodarczej w ciągu ostatnich 50 lat, jak to miało miejsce 50 lat przez „Atlasem”.Dzisiaj, biznesmeni powinni znów odświeżyć sobie powieść. Ale tym razem, zamiast czerpać inspirację z heroicznych dokonać bohaterów, powinni zwrócić szczególną uwagę na radykalną filozofią moralną książki – filozofię, która ma potencjał, aby zmienić sposób patrzenia na swoje życie i umożliwić udaną walkę o swoją własną wolność.

Alex Epstein Tłumaczenie: Wojciech Mazurkiewicz

Czy Rosjanie sfałszowali wybory w Polsce Ta lektura musi porażać. „Sfałszowanie ostatnich wyborów było możliwe i stosunkowo proste. Nie twierdzimy, że zostały sfałszowane, ale że była taka możliwość” – piszą w swym raporcie eksperci od bezpieczeństwa teleinformatycznego. I pytają: „Dlaczego ABW pozwoliła, aby serwer do niedawna rosyjskiej firmy Internet Partners obsługiwał wybory w Polsce?”Raport został przygotowany przez zespół ekspertów ds. monitoringu wyborów, który pracował dla PiS. Szefem zespołu był zmarły nagle w zeszłym tygodniu prof. Jerzy Urbanowicz. Poniżej, jako pierwsi, przytaczamy ten raport. Pominęliśmy jedynie fragment wstępu, w którym eksperci przypominają o możliwości sfałszowania ostatnich i wcześniejszych wyborów oraz o tym, że kontrola nad ostatnimi wyborami została utracona, bo „PiS nie powołał nawet części mężów zaufania”, w wielu obwodowych komisjach wyborczych nie miał swoich przedstawicieli, a zdublowanie danych, które są obowiązkowo wywieszane w komisjach obwodowych, nie udało się.Tytuł dokumentu oryginalny.

Raport pt. „Państwowa Komisja Wyborcza uzależniona od rosyjskich serwerów”„W przedstawionym materiale, opartym na monitoringu sieci PKW, rozpatrujemy kilka hipotez wartych chyba przemyślenia. Wydaje się, że sfałszowanie ostatnich wyborów było możliwe i stosunkowo proste. Nie twierdzimy, że zostały sfałszowane, ale że była taka możliwość. Wiedzieliśmy jakiś czas przed wyborami (z dużym prawdopodobieństwem, gdyż aż do wyborów trwały prace nad konfiguracją systemu), że sieć PKW będzie obsługiwana również przez serwery DNS firmy (do niedawna rosyjskiej) Internet Partners (IP) wchodzącej w skład większej firmy rosyjskiej GTS, działającej w Europie Wschodniej (w Polsce pod nazwą GTS- Energis Polska). Firma GTS-Energis Polska dysponuje ogólnopolską siecią telekomunikacyjną ulokowaną wzdłuż traktów kolejowych. Internet Partners obsługiwał przez wiele lat Wojskowe Służby Informacyjne i kilka ważniejszych instytucji państwowych. Nasi eksperci obejrzeli z zewnątrz sieć DNS-ów, które brały udział w agregacji danych wyborczych. DNS-y są własnością Krajowego Biura Wyborczego. Jeden serwer znajdował się w firmie Internet Partners, drugi w firmie ATM. Firma ATM zbudowała rejestrator (tzw. czarną skrzynkę) dla Tu-154 M. Potem wygrała przetarg w PKW na obsługę wyborów (GTS przegrała przetarg). Znając polskie realia, przypuszczaliśmy przed wyborami, że GTS dysponująca nieporównanie większą siecią niż ATM będzie faktycznym zwycięzcą tego przetargu. I tak się stało. O rzetelności firmy ATM może świadczyć szeroko obecnie dyskutowana afera łapówkarska na najwyższych szczeblach władzy związana z kontraktem informatycznym z MSWiA na budowę infrastruktury związanej z telefonem 112 wartym ok. 500 mln zł. Wątpimy, czy ATM wspólnie z rosyjską firmą Internet Partners mogą gwarantować nam rzetelność wyborów?Nasuwa się inne zasadne pytanie: skąd się wzięła w PKW była firma rosyjska Internet Partners, jeśli przetargi na obsługę wyborów wygrały inne firmy? Czy informacja ta jest na stronie PKW? Jeśli nie, to dlaczego PKW usiłowała ukryć ten fakt?Nie wiemy, który serwer był podstawowy, czy może była jeszcze inna konfiguracja, ale nie zmienia to zagrożenia. Zdaniem naszych ekspertów, serwer Internet Partners był w wyborach serwerem podstawowym z prawdopodobieństwem 90 proc. Nasi eksperci ostrzegali przed wyborami, że jeśli ten stan się nie zmieni, mogą nas czekać w czasie wyborów rozmaite niespodzianki, z padnięciem sieci włącznie. Są to rozmaite zagrożenia, m.in. przekierowanie ruchu na inne adresy, „ubicie” dowolnego serwera w systemie, zorganizowanie „wirtualnych wyborów” itd. Monitorowaliśmy sieć PKW również podczas wyborów. Powszechnie wiadomo, że serwery są widoczne również z zewnątrz i do takiego monitoringu, zgodnego zresztą z prawem, wystarczy jedna osoba z laptopem. Dzień przed wyborami sprawdziliśmy, jaka jest ostateczna konfiguracja sieci PKW. Bezpośrednio przed wyborami pojawił się nowy serwer w PKW. Nie podejrzewamy, że na tym serwerze były zaprogramowane wirtualne wybory, ale kto wie? Udział dwóch firm ATM i Internet Partners w wyborach źle rokuje. Zdajemy sobie sprawę z tego, że lista zagrożeń niepochodzących od firmy Internet Partners, ale od innych firm obsługujących wybory, może być równie długa. W najbardziej prymitywnym przypadku mogło to być zaszycie szkodliwego oprogramowania w oprogramowaniu wyborczym dostarczonym przez małe dyspozycyjne firmy, które wygrały zapewne nie do końca rzetelne przetargi.

Czy ktoś zweryfikował oprogramowanie wyborcze – przeczytał kody źródłowe krok po kroku? Weryfikacja taka jest zadaniem trudnym i wymaga dużo czasu. Aby rozwiać całkowicie nasze domniemania i zamknąć temat, najlepiej byłoby, aby PKW dopuściła niezależnych ekspertów do obejrzenia sprzętu i oprogramowania biorącego udział w wyborach.

Przedstawiamy jeden z wydruków potwierdzający nasze przypuszczenia, że była rosyjska firma uczestniczyła w wyborach w Polsce. [W tym miejscu autorzy Raportu załączają cztery strony wydruków z zaznaczonymi »śladami firmy Internet Partners«. Wydruk kończy się stwierdzeniem: »Jak widać utrzymane jest rozdzielenie DNS-ów między 2 operatorów. Podstawowym, jak wychodzi, jest ten z IP (na 90 proc.)«] Ostatnie dwie linijki wydruku to konkluzja naszych ekspertów. Nasuwa się pytanie, jaki interes mają Rosjanie w fałszowaniu wyborów w Polsce? Interes ATM jest oczywisty i przeliczalny na miliony zł. Mimo upływu ponad 20 lat, Rosja traktuje nas nadal z pozycji hegemona i utrzymanie obecnego układu przy władzy jest w jej żywotnym interesie. O ekspansji Rosji przy co najmniej biernej postawie obecnych władz świadczą powszechnie znane przykłady: katastrofy smoleńskiej, fałszywego raportu MAK i zadziwiająco z nim współbieżnego raportu MSWiA, udziału satelity Yamal-202 Gazpromu w przesyłaniu danych polskich wojsk w Afganistanie przy infantylnej postawie naszych służb itd. Współpraca ATM z Internet Partners jest więcej niż pewna.

Szczególnie katastrofa smoleńska uzmysłowiła wszystkim, że w prowadzonej przez Rosjan grze nie ma żartów, gdyż toczy się ona o olbrzymią stawkę – suwerenność naszego kraju. Nasuwa się szereg wątpliwości dotyczących pracy polskich służb. Co robiły służby, aby zapobiec zagrożeniom? Wiadomo powszechnie, że ABW ma wgląd w sieć serwerów DNS w NASK [operator polskiej domeny narodowej „.pl”]. Dyrektorem NASK jest od kilku lat były zastępca Bondaryka M. Chrzanowski. Na koniec, zadajemy publicznie pytanie gen. Bondarykowi. Dlaczego ABW pozwoliła, aby serwer do niedawna rosyjskiej firmy Internet Partners obsługiwał wybory w Polsce? Czy takie są europejskie standardy? Dlaczego nie zlecono obsługi wyborów firmie Exatel SA będącej jeszcze w rękach państwa?W następnej części opracowania postaramy się przedstawić dość prawdopodobny scenariusz wirtualnych wyborów do sejmu i senatu w 2011 r., który mógł być realizowany za cichym, lecz aktywnym przyzwoleniem zwycięskiej partii rządzącej”.Na tej zapowiedzi raport się kończy.

PKW nie widzi problemu Poseł PiS Maks Kraczkowski, który ujawnił, że powstał raport wskazujący na możliwość wpływania przez służby rosyjskie na wynik wyborów w Polsce, przekazał go ministrowi spraw wewnętrznych Jackowi Cichockiemu z prośbą o zajęcie się sprawą. – Nie stawiam żadnej tezy. Ale moim obowiązkiem jest zadać pytanie, czy informacje zawarte w Raporcie znajdują pokrycie w faktach – tłumaczy „Gazecie Polskiej” Kraczkowski. – Oczekuję odpowiedzi na pytania zawarte w Raporcie, zwłaszcza kto prowadził obsługę informatyczną wyborów w PKW. O odniesienie się do treści raportu zwróciliśmy się do Państwowej Komisji Wyborczej. – Pomieszano tu dwie sprawy: rejestrację adresów IP i podsieci z kwestią własności tych adresów oraz ich zarządzaniem – mówi w rozmowie z „GP” wicedyrektor Zespołu Prawnego i Organizacji Wyborów w Krajowym Biurze Wyborczym Romuald Drapiński. – Wybory oparte są na dokumentach papierowych podpisanych przez członków 25 tys. obwodowych komisji. Oni przekazują wyniki w swych komisjach w formie papierowej i elektronicznej, w tej ostatniej formie plików podpisanych certyfikatem, czyli zaszyfrowanym podpisem. Dane te spływają do 41 komisji okręgowych. Gdyby ktoś zmienił choćby jeden bit w tych plikach, natychmiast byłoby to odnotowane. Ponadto w każdej chwili każdy może sprawdzić, czy dane na papierze zgadzają się z danymi elektronicznymi – twierdzi Drapiński. Ale w praktyce nikt nie jest w stanie tego sprawdzić. Anita Gargas

Janusz Korwin-Mikke pod ostrzałem poprawności politycznej Janusz Korwin-Mikke ostatnio na swoim blogu zamieścił artykuł na temat para-olimpiad. Artykuł ów jest rzeczowy, jasny, a zawarte tezy są udowodnione poprzez klarowne argumenty. Nie będę ukrywać, iż zgadzam się z jego autorem. Można było zauważyć niemal natychmiastową reakcję mediów głównego nurtu, jak i portali typu "Pudelek" etc., które niczym myśliwy zauważywszy zwierzynę, zaatakowały i zaczęły wieszać przysłowiowe psy na autora. Można z tego wywnioskować, że blog pana Mikke herbu Korwin jest stale obserwowany przez establishmentowe media. Komentarze tego typu należą na tym blogu do mniejszości. Głównie pojawiają się tam teksty na tematy polityczne, gospodarcze, społeczne – w akcencie konserwatywno-wolnościowym. Sporadycznie pojawiają się komentarze do wydarzeń aktualnych – jak np.: budowa stadionu narodowego, mistrzostwa piłkarskie świata, europy, olimpiady, a także para-olimpiady. Nie spotkałem się nigdy, by media komentowały słowa pana Janusza Mikke dotyczące ZUS-u, wszelkich zasiłków socjalnych, państwowego etatyzmu, biurokracji etc. Tylko teraz – akurat właśnie ta para-olimpiada... Nagle z powodu słów nie o ZUS-ie, biurokracji, etatyzmie tylko o para-olimpiadzie spowodowały, że o prezesie KNP zaczęło w mediach być głośno.Skoro blog prezesa Kongresu Nowej Prawicy jest tak systematycznie obserwowany przez media, należy się zastanowić dlaczego autor jest błyskawicznie atakowany, gdy napisze coś, co strażnikom poprawności politycznej się nie podoba. Jedna odpowiedź jest pewna – obecna władza, wraz z jej mediami (a może to media wraz z jej władzą? - a może służby specjalne?) nie chce, by Kongres Nowej Prawicy (wraz z jej prezesem rzecz jasna) zyskał choć minimalny wpływ na władzę. Wszak gdyby pan Korwin-Mikke mógł w mediach głównego nurtu powiedzieć parę słów prawdy o biurokracji, ZUS-ie, etatyzmie etc. partie głównego nurtu mogłyby niechybnie stracić na popularności... Dlatego też władzuchna korzysta z metod opierających się na oszczerstwach, kłamstwach, bezpodstawnych pomówieniach po to, by nie zyskał wpływu na władzę przypadkiem ktoś niewygodny. Po tych metodach można również rozpoznać, pod czyim skrzydłem działa polskojęzyczna władzuchna – rzecz jasna pod skrzydłem władz Unii Europejskiej, którą to steruje (jak wszyscy dobrze wiemy) Wielki Wschód Francji. Powstaje pytanie, czy pan Janusz Korwin-Mikke powinien ograniczać się do tematów "bezkonfliktowych", nie poruszając w ogóle niewygodnych dla strażników politycznej poprawności? Prawdę powiedział chiński filozof Konfucjusz, że "kto trzęsie drzewem prawdy, temu spadają na głowę obelgi i nienawiść". Tak samo padają oszczerstwa, obelgi i pomówienia na głowę pana Mikke. Musimy pamiętać, że prawda nie zawsze jest wygodna, często wręcz niechciana. Media z pewnością wykorzystują słowa niewygodne dla politycznej poprawności by odstraszyć od partii konserwatywno-liberalnej, wolnościowej, minarchistycznej, prawicowej i zapewne idei przez nią głoszonej. Rafał Korzeniec

Współcześni herosiZaczęło się od tekstu Janusza Korwin-Mikkego, który 4 września w niewybredny sposób na „Nowym Ekranie” zaatakował ideę paraolimpiad.„Każdy ma prawo uprawiać dowolne ćwiczenie fizyczne i urządzać dowolne zawody. Można się tylko cieszyć, że inwalidzi też organizują zawody. Ze sportem nie ma to jednak wiele wspólnego – równie dobrze można by organizować zawody w szachy dla debili - lub turnieje brydżowe dla ludzi z zespołem Downa. (…) Cywilizacja europejska, która panowała nad światem, stawiała na najmądrzejszych, najsilniejszych, najinteligentniejszych, najszybszych – a obecna anty-cywilizacja za najważniejsze uważa forowanie biednych, głupich, niezaradnych – i również inwalidów.” Kto chce może Korwinową publicystykę sobie poczytać w całości, wystarczy wygooglać. Znajdzie tam chociażby taki smaczek, że „para-olimpiadę forują ci sami, którzy odbierają pieniądze dobrym pracownikom i dają je nierobom. Socjaliści. Ludzie żywiący nienawiść do naszej cywilizacji: do tych najlepszych, najwydajniejszych, najsprawniejszych. Kochający za to nieudaczników wszelkiej maści. I ONI zaatakują mnie za ten tekst z furią.” Ja tam żadnym socjalistą nie jestem, ale socjalistą jest chyba – i to w stylu lat 30. ubiegłego stulecia, zważywszy na to jak podchodzi do inwalidów – były szef UPR, a obecnie prezes Kongresu Nowej Prawicy. Jego problem. Mnie natomiast mierzi odbieranie ludziom poszkodowanym przez los prawa do normalnego życia, mają się chować ze swoim kalectwem i basta. JKM wywołał internetową dysputę z udziałem m.in. senatora PO Jana Filipa Libickiego. U niego to na blogu znalazłem komentarz m.in. Piotra Strzembosza, człowieka, a jakże prawicy, kiedyś m.in. w RdR, potem w Prawicy Rzeczypospolitej u Marka Jurka. Strzembosz poza tym, że uznaje wypowiedź JKM za „chamską i niestosowną” pisze dalej iż „robienie zawodów osób niepełnosprawnych oczywiście jest robieniem zawodów "sportowych" (bo decyduje tam sprawność fizyczna), ale prawdą jest, że analogicznie można robić zawody (sportowe i każde inne) osób transeksualnych (i takie są robione), niepełnosprawnych intelektualnie (i takie są robione), rudych czy leworęcznych.”

Tu stawiam veto. Od ludzi uprawiających sport - od takich szachów, brydża (jak JKM), po koszykówkę, piłkarską ligę szóstek, czy maratony (jak Piotr Strzembosz) - należałoby się spodziewać zupełnie innego podejścia do tematu sportu paraolimpijskiego. Sport, nawet tak skomercjalizowany jak obecnie, służy pielęgnowaniu zupełnie innych wartości, niż prezentowana m.in. przez Strzembosza i Korwin-Mikkego nietolerancja dla osób poszkodowanych przez los. Barwy polityczne w tej kwestii nie mają najmniejszego znaczenia.Ja również otarłem się o sport, mam w rodzinie złotą i srebrną medalistkę olimpijską w skoku w dal, Elżbietę Duńską-Krzesińską, która wraz z mężem Andrzejem Krzesińskim, jednym z najlepszych trenerów skoku o tyczce w Polsce, trenowała po zakończeniu kariery kadrę lekkoatletów amerykańskich, wspólnie stworzyli m.in. amerykańską szkołę tyczki. Mój wujek, Wojciech Buciarski, jest piątym tyczkarzem z IO w Montrealu, mój śp. Ojciec był skoczkiem w dal, a potem przez wiele lat trenerem. Obracałem się w środowisku sportowym, miałem to szczęście, że poznałem niektórych członków słynnego Wunderteamu, na zawsze zapamiętam śp. Komara i Ślusarskiego itd. Sport, jego idee, nie są mi więc obce i w żadnym razie nie mogę się zgodzić na dezawuowanie paraolimpiad, bo byłoby to równoznaczne z zaszeregowaniem niepełnosprawnych sportowców do drugiej, gorszej kategorii. Idąc tym tokiem rozumowania Natalia Partyka, trzykrotna złota medalistka paraolimpijska w tenisie stołowym z Aten, Pekinu i Londynu, nie miałaby prawa do startu z olimpiadach w Pekinie i Londynie. Co więcej, nigdy nie zostałaby srebrną drużynową medalistką mistrzostw Europy w 2009 roku, czy też brązową medalistką mistrzostw Europy w grze podwójnej w 2008 r. Z kolei Natalie du Toit, ze znaczącym dorobkiem medalowym na igrzyskach paraolimpijskich, nie mogłaby nigdy zostać chorążym ekipy Południowej Afryki na IO w Pekinie. Warto też wiedzieć, czym są Igrzyska Paraolimpijskie. Po pierwsze, to nie jest tak, że sportowcy niepełnosprawni startują wyłącznie na paraolimpiadach. Niepełnosprawny (jedna noga sztuczna) gimnastyk George Eyser na IO w 1904 roku w St. Louis zdobył sześć medali, trzy złote i trzy srebrne. Węgier Karoly Takacs mimo amputowanego prawego ramienia startował w strzelectwie na IO w 1948, 1952 i 1956 roku. Był dwukrotnym mistrzem olimpijskim w pistolecie szybkostrzelnym (Londyn i Helsinki). A skąd wzięła się idea Igrzysk Paraolimpijskich? By nie wchodzić w szczegóły – korzeniami sięgają one 1948 roku, pewnego spotkania brytyjskich weteranów II wojny światowej z urazami rdzenia kręgowego i tzw. Międzynarodowych Gier dla Wózków Inwalidzkich, zorganizowanych przez dr. Ludwiga Guttmanna, który stosował terapię sportową jako rehabilitację dla osób poszkodowanych podczas wojny. Potem był 1952 rok i Stoke Mandeville Games. Pierwsze letnie igrzyska paraolimpijskie odbyły się w 1960, zimowe w 1976 roku. A kto startuje? Bynajmniej nie „rudzi”, czy „leworęczni”. Jest sześć głównych kategorii: amputacja, porażenie mózgowe, niepełnosprawność intelektualna (ironicznie potraktowana przez P. Strzembosza), wózek inwalidzki, niewidomi oraz Les Autres, czyli m.in.: stwardnienie rozsiane. Patrzę z podziwem na paraolimpiady. Dla mnie ci sportowcy to współcześni herosi, którzy potrafili pokonać ból, własne słabości, chorobę. To jest najważniejsze. Nasi przywieźli z Londynu 36 medali – 14 złotych, 13 srebrnych i 9 brązowych. Tylko bić brawo. A jeśli porównamy ten wynik z kompromitacją londyńską naszych często przepłacanych gwiazd sportu wyczynowego, czy katastrofą piłkarską kadry Smudy-Fornalika, to czapki z głów. Za nieporozumienie uważam więc obnoszenie się ze swoją prawicowością przez polityków, którzy pogardliwie odnoszą się do niepełnosprawnych sportowców, a zatem i do osób niepełnosprawnych w ogóle. Do standardów wyznaczanych przez tradycyjne wartości daleko im bowiem jak z Warszawy do Pekinu. Piotr Jakucki

Trafiony rakietą? 11 września 1968 roku, francuski samolot liniowy runął do morza koło Nicei. Zginęło 95 osób. Od 44 lat trwa balet domniemań na temat przyczyn katastrofy. Pomimo tajemnicy państwowej, mówi się coraz częściej o zabłąkanej rakiecie wojskowej. Samolot liniowy Air France lecący z Ajaccio do Nicei runął do morza 11 września 1968 roku. Zginęli wszyscy na pokładzie, w tym generał francuskiej armii. Cztery lata później opublikowano wyniki oficjalnego śledztwa – przyczyną katastrofy miał być pożar w toaletach samolotu. Bliscy ofiar katastrofy zakwestionowali tą wersję wydarzeń, pojawiły się informacje o zabłąkanej rakiecie wojskowej wystrzelonej z poligonu na Korsyce, która zamiast uderzyć w samolot-cel, trafiła w samolot Air France. W latach 70-tych nie było internetu, sprawa tej zagadkowej katastrofy tliła się wiec trochę w newsach, nic więcej. Dopiero dekadę temu zaczęły pojawiać się reportaże w mediach: najpierw w brytyjskiej BBC w 2007 roku, potem we francuskim radiu France Inter w 2009 roku i w końcu w telewizjach Canal + oraz France 3 w 2011 roku. Zaczęły pojawiać się też nowe ślady zeznań, nowi świadkowie. Odnaleziono list nieżyjącego już ówczesnego szefa komisji śledczej, który przyznał się ze wywierano na niego naciski. Piloci Air France uparcie twierdzili że ich koledzy w samolocie stracili nagle panowanie nad samolotem a stewardessy kwestionowały teorię pożaru w toalecie, na pokładzie znajdowały się przecież gaśnice przeciwpożarowe.Upór rodzin ofiar katastrofy zaowocował. Francuska prokuratura otworzyła na nowo śledztwo 20 marca 2012 roku.Balcerac

GŁOS NIEPEŁNOSPRAWNYCH Dziś politycy i ich pieski łańcuchowe, dziennikarze, nie czytają tego, co jest napisane, tylko to, co chcą wyczytać. W wyniku tego zostałem ponownie oskarżony o „nienawiść do niepełnosprawnych”. Mnie oczywiście nisko wisi i powiewa, kto organizuje sobie jakieś paraolimpiady – bylebym ja za to, oczywiście, nie płacił. A poza tym namawiam, za przykładem światowej sławy profesora fizyki, p. Stefana Hawkinga, by niepełnosprawni fizycznie zajęli się nauką, grą w szachy – a nie robili ze swego kalectwa widowisko publiczne. Ale, oczywiście, dla mnie mogą sobie nawet urządzać bieg na wózkach przez płotki. Ich wyczyny są istotnie godne podziwu. Mnie oskarża się o to, że tępię inwalidów, a w ostatnim odcinku „Klanu” syn Ryszarda Lubicza – Maciek – nie uzyskał zgody od urzędnika na swój ślub. Wszystko, dlatego, że ma lekkie upośledzenie mowy. I, być może, upośledzenie umysłowe. Maciek tłumaczy się przed urzędnikiem, że sobie poradzi, ale jednak urzędnik nie zgadza się na ślub!!! Mnie by do głowy nie przyszło, że można komuś nie pozwolić wziąć ślubu – nawet nie wiedziałem, że jest to możliwe – a ta banda faszystów, rządząca obecnie Europą, wtrąca się już nawet w prywatne sprawy ludzi! Niedługo będą sprawdzać, jak dają sobie radę w łóżkach! Cały ten zgiełk medialny robią ludzie tłukący forsę na inwalidach – oraz naiwni, lubiący napadać, jak Władza pozwala (i zachęca!). A co mówią sami inwalidzi? Proszę – i to z blogu mojego wroga:

(1) „Jako inwalida drugiej grupy powiem – niepełnosprawny dla sprawnego to i tak ktoś z boku i całe to czcigodne humanistyczne gadanie może Pan Wasiukiewicz sobie w d**ę włożyć... (...) Ja nie mam pretensji, że inni ludzie uciekają od widoku cierpienia czy samego cierpienia. Sam od niego uciekam... Nie oglądam żadnych olimpiad czy innych konkursów dla niepełnosprawnych.... Wolę Korwin-Mikkego, który mówi to, co myśli – niż taką Panią Rajewską ds. osób niepełnosprawnych i równouprawnienia. Korwin jest brutalny, ale normalny – a ta Pani jest tylko urzędasem (...): udaje, że pomaga, a żyje tylko z pensji i jak reszta świata nie zbawi... Poprawność polityczna nic nie daje... mi od tego cierpieć nie jest lżej... Denerwuje to udawanie. Ucieczka od choroby i cierpienia to atawizm. Można mieć tylko szacunek dla tego, który nie ucieka...”. ({TRY}, http://tiny.pl/h43j2)

(2) „Eh, nie zes**jcie się. Czy Korwin zabrania? Nie, Korwin nie jest od zabraniania. Tekst wymaga myślenia i dlatego

wielu z was ma z tym problemy. A – i żeby było jasne: popieram Korwina w tej kwestii, mimo iż jestem osobą z niepełnosprawnością, ale oczywiście wielu zdrowych go atakuje, bo wydaje im się tak słuszne, by brać «słabszych» pod

obronę (...)”. {Adam Jemois}

(3) Sama jestem niepełnosprawna i wcale nie czuję się urażona tym artykułem. Nie znalazłam tam fragmentu gdzie JKM mówił «nieudacznicy» konkretnie o niepełnosprawnych. Ponadto napisał, że dobrze, że próbujemy przezwyciężyć

swoje ułomności! Uważam, że klasa polityczna chce, pokazując takie para-olimpiady, pokazać, jaka jest nam «pomocna»!”. {Joanna Krzysztofik}

(4) „Taka mała schizofrenia: JKM rzekomo «ubliżył» niepełnosprawnym, wnioskując, by w szkole zajęcia WF odbywali oddzielnie, ale jak się robi oddzielną para-olimpiadę, to wszystko OK?...”. Na koniec: „Radzę przeczytać to, co napisał JKM, a nie to, co ktoś sobie pomyślał”. „NIE ODPOWIADAM ZA TO, CO POMYŚLAŁEŚ – A ZA TO, CO POWIEDZIAŁEM”

– ta maksyma powinna wiele wyjaśnić. JKM

Z ŻYCIA SFER POLSKICH Kodeks honorowy stanowił kiedyś, kto posiada tak zwaną właściwość honorową, a kto nie. Janusz Korwin-Mikke, kandydat do wszystkiego, mimo celebryckiej, ba! – mołojeckiej nawet sławy, dzielonej z mostem Kierbedzia, piosenkarzem Kukizem i pierogami Solejukowej, nie tylko nie jest do niczego wybierany, ale ledwie można go dostrzec w zamglonej strefie błędu statystycznego. Ponieważ Korwin heroicznie nadal walczy, by do końca nie zniknąć opinii publicznej z oczu, wygłasza mądrości, które dawno odebrały mu właściwości honorowe. A zatem sędziwy p. Janusz może już kłapać dziobem, co chce i o kim chce, bo nie grozimu, że ktokolwiek wyzwie go na pojedynek albo potraktuje go poważnie, czyli polemicznie. I mnie nie przyszłoby do głowy zajmować się myślącym inaczej Korwinem, gdyby nie fakt, że stary mądrala napisał w cytowanym wyżej tekście, że zrobił to przeze mnie, bo

przeczytał w „Angorze” mój felieton, w którym wyrażałem podziw dla paraolimpijczyków i autentycznego ducha sportowej walki, jaki już tylko oni reprezentują. Ganiłem tamże jakiegoś decyzyjnego pajaca z TVP, który tłumaczył brak transmisji z Londynu tym, że oglądanie sportu inwalidów jest nieestetyczne, więc mało ciekawe. W związku z powyższym Korwin uznał mnie za kogoś, kto nie ma pojęcia o tym, co pisze, choć przyznał też, że jestem człowiekiem pełnym dobrej woli. Jednym słowem, uznał mnie Korwin za pożytecznego idiotę. Janusz Korwin-Mikke, człowiek, który

ma coś do powiedzenia zawsze i o wszystkim, napisał na blogu: „Jeśli chcemy, by ludzkość się rozwijała, w telewizji powinniśmy oglądać ludzi zdrowych, pięknych, silnych, uczciwych i mądrych – a nie zboczeńców, morderców, słabeuszy, nieudaczników, kiepskich, idiotów – i inwalidów, niestety”.Ponieważ p. Janusz należy do trupy showmanów istniejących wyłącznie dzięki ryzykownej jeździe po bandzie, odpowiedzieli mu ludzie z tej samej ekipy podwyższonego ryzyka: posłanka europejska Senyszyn, która ripostowała w imieniu (chyba?) idiotów, twierdząc, że powyższe powody automatycznie eliminują z telewizji również Mikkego, a także Jakub Wojewódzki, który ujmując się (chyba?) za nieudacznikami, skrupulatnie wyliczył, ile to wyborów przerżnął Mikke, dowodząc, że większego nieudacznika niż Mikke nie ma. Postulowałem kiedyś, by nadawać polskim politykom Order im. Georges’a Ponimirskiego. Kto zacz, wie każdy, kto przeczytał lub obejrzał „Karierę Nikodema Dyzmy” Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Nawet lepiej, gdyby obejrzał, bo w filmie i tytułowy Dyzma – w jego roli Roman Wilhelmi, i Wojciech Pokora jako Georges Ponimirski, stworzyli genialne kreacje aktorskie. Georges jest szwagrem Dyzmy, a ten, z terminologią medyczną obeznanym specjalnie nie był, utrzymywał, że szwagier ma fiksum-dyrdum, czyli jest stuknięty. I to prawda, bo Georges stuknięty był nieźle, choć ukończył Oxford, zna savoir-vivre, mówi po angielsku i jest gruntownie oczytany. Co z tego, skoro nawet, gdy ma rację, nikt mu nie wierzy, bo wie, że gość jest splątany umysłowo jak sznurówka w trzewiku pijaka. Georges Ponimirski jest idealnym patronem Orderu, który honorowałby ludzi takich jak Korwin: inteligentnych, wykształconych, grających w brydża i używających internetu, a jednocześnie na tyle umysłowo splątanych, że lokuje ich to bezpowrotnie na odległych peryferiach życia publicznego. Ergo, Januszu, przyznaję Panu tytuł kawalera Orderu Georges’a Ponimirskiego I klasy. Wyrażam tym samym najgłębsze zażenowanie Pańskimi faszystowskimi opiniami o dzieciach z Downem, inwalidach, ludziach starych albo wykluczonych. Wyrażam bezbrzeżne zawstydzenie Pańskimi głupimi, pogardliwymi opiniami o niepełnosprawnych sportowcach, nikomu niepotrzebnej londyńskiej paraolimpiadzie, socjalistach i całej tej zarazie, którą Pan tak wnikliwie analizuje, dowodząc zarazem, że niczego nie rozumie. Henryk Martenka

Obama gra Katyniem Od 10 września jednym z głównych tematów w tzw. mainstreamie jest opublikowanie przez Archiwa Narodowe USA kilku tysięcy stron dokumentów na temat ludobójstwa katyńskiego. Część była do tej pory tajna, ale jeszcze nigdy nie było tak dobrze, by nie mogło być lepiej i wiele materiałów nadal spoczywa w przepastnych sejfach w Waszyngtonie i okolicach. Z polskiego puntu widzenia nie ma w nich w zasadzie nic nowego, gdyż o sowieckim sprawstwie wiedzieliśmy, kolejnych wierchuszek partyjnych nie wyłączając, od początku. Czy to przez – tak jak w moim przypadku – przekazy rodzinne, czy literaturę drugoobiegową. Ale hańbiącą postawę „naszych” aliantów zachodnich znało o wiele mniej osób. Był kult, pokutujący do dziś, że Londyn i Waszyngton to ostoje polskich dążeń niepodległościowych. Totalna bzdura, wyłączywszy okres urzędowania w Białym Domu najbardziej wybitnego prezydenta USA w XX wieku – Ronalda Reagana. Z reguły byliśmy rozgrywani. Dziś także. Czytam partiami ujawnione dokumenty. Jak na razie najciekawsze są relacje z lasu katyńskiego o zwłokach polskich oficerów, przekazane wywiadowi wojskowemu USA przez dwóch amerykańskich jeńców wojennych pojmanych przez Niemców – kpt. Donalda B. Stewarta i ppłk. Johna H. Van Vlieta jr. W 1951 roku Stewart zeznawał przed tzw. komisją Maddena amerykańskiego Kongresu. Komisja wykonała dobrą robotę, ale jej raport z grudnia 1952 r., postulujący powołanie międzynarodowej komisji katyńskiej, został zablokowany w Białym Domu. Z kolei Van Vliet napisał dwa raporty w 1945 i 1950 r. Charakterystyczne, że ten pierwszy zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach, podobnie jak wcześniejszy o dwa lata raport na temat Katynia Owena O’Malley’a, brytyjskiego ambasadora przy rządzie polskim na uchodźstwie, który Churchill wysłał do Roosevelta 13 sierpnia 1943 r. Ma rację prof. Jan Ciechanowski, gdy mówi, że „od dawna było wiadomo, że Niemcy po przystąpieniu do ekshumacji w Katyniu ściągnęli na miejsce kilku jeńców amerykańskich i brytyjskich, by byli świadkami. Wiedział też Churchill. W 1943 r. mówił o trzyletnich sosenkach posadzonych na katyńskich grobach (…). Utajnienie informacji przez władze USA raz jeszcze pokazuje, że Churchill i Roosevelt z pewnością nie chcieli żadnego zatargu z Rosją. USA zależało, by ZSRR wojował z Japonią, a Churchillowi, by Stalin wziął na siebie główny ciężar walk z Niemcami”. I pod tym względem dokumenty amerykańskie mają znaczenie, potwierdzając po raz enty zdradzenie Polski. Churchill zresztą ma i inną rzecz na sumieniu. Mord w Gibraltarze dokonany na Naczelnym Wodzu i premierze RP gen. Władysławie Sikorskim. Co to ma wspólnego z Katyniem? Według jednej z wersji, za którą opowiada się m.in. Dariusz Baliszewski, Sikorski nie chciał oddać Anglikom dokumentów dotyczących zbrodni. Chciał je ujawnić, a to mogłoby zaszkodzić Wielkiej Trójce i koalicji antyniemieckiej. O tym, że żadnej katastrofy liberatora nie było, a Naczelny Wódz zginął w Pałacu Gubernatora Gibraltaru mówił w programie Baliszewskiego w lutym 2008 r. Antoni Chudzyński, były sekretarz ministra Tadeusza Romera, major brytyjskiego kontrwywiadu MI 6. Warto do tych programów sięgnąć, tym bardziej, że przy łucie szczęścia można je jeszcze zdobyć na zestawie dwóch płyt dvd, wydanych przez TVN (!), m.in. z filmem „Generał. Zamach na Gibraltarze”. Po śmierci Sikorskiego sprawa polska zeszła ze światowej wokandy i w zasadzie już wtedy staliśmy się częścią Imperium Zła. A akta Anglicy utajnili, ostatnio bodajże do 2050 roku. Zapewne dlatego, że mają czyste ręce… Czy za oddanie nas pod okupację Stalinowi, za wymordowanie przez komunistów tysięcy żołnierzy AK, NSZ, WiN, II Konspiracji, czy ludzi przeciwnych reżimowi, by pozostać tylko przy czasach tuż powojennych, usłyszeliśmy „przepraszamy”? Nigdy w życiu i to niezależnie, czy – by pozostać przy Ameryce – za Oceanem rządzili Republikanie, czy Demokraci. Ale czy mogło być to możliwe skoro aż do 1991 roku, a więc do rozpadu Związku Sowieckiego, Stany Zjednoczone wzbraniały się przed obarczeniem Sowietów odpowiedzialnością za ludobójstwo? Profesor Mark Kramer z Uniwersytetu Harvarda przytacza następujący fakt: „W 1992 r. jeden z działaczy Polonii amerykańskiej napisał do administracji prezydenta George’a W. Busha w sprawie Katynia. Urzędnik Departamentu Stanu odpowiedział mu, że aż do przyznania w kwietniu 1990 r. przez rząd ZSRR, że to Stalin odpowiada za Katyń, władze amerykańskie „nie miały wystarczających informacji” na ten temat. Jak można było tak mówić, skoro prawda była znana już ponad 40 lat wcześniej?” Pozostawiam bez komentarza… Gdyby w Stanach nie był akurat gorący czas kampanii prezydenckiej to byśmy figę zobaczyli, a nie dokumenty katyńskie, a Marcy Kaptur, reprezentująca z ramienia Demokratów w Kongresie Stan Ohio, mogłaby jeszcze długo w tej sprawie dobijać się do drzwi Gabinetu Owalnego. Zresztą o tym jak rozległa jest wiedza Barracka Obamy o Polsce lat okupacji – i jego zainteresowanie naszym krajem – świadczy skandal podczas majowej uroczystości wręczenia Medalu Wolności przyznanego pośmiertnie Janowi Karskiemu. Obama stwierdził wówczas, że w czasie II wojny światowej istniały „polskie obozy śmierci”. A że do listopada, gdy Amerykanie pójdą do urn coraz bliżej, no to trzeba Polonii rzucić jakąś przynętę, by poparła kandydata Demokratów i zapewniła mu reelekcję, podobnie jak robił to podczas wojny Roosevelt zapewniając o poparciu dla przedwojennych granic Rzeczpospolitej. Przesada? Całkiem niedawno Mitt Romney wystrzelił z ciężkiej artylerii mówiąc, że Demokraci oraz osobiście Obama zdradzają polskiego sojusznika, gdyż wycofali się z planów budowy tarczy antyrakietowej i generalnie są Polsce nieprzychylni. Obama poczekał i zagrał w odpowiedzi kartą katyńską. Ma doskonałych ludzi od PR, którzy wiedzą, że Katyń może bardziej trafić do świadomości Polonii niż argumenty kandydata Republikanów o tarczy antyrakietowej. Julia M. Jaskólska

Trzeźwa uwaga Niestety - starzeję się. Kiedyś takie sprzeczności sam wychwytywałem natychmiast przed kamerą. A teraz - to już l'esprit d'escalier... Chodzi o to, p.Korwin-Piotrowska usiłowała mi wmówić, że nie zamalowuje swoich pryszczy – oraz, że widziała ludzi po amputacji nogi chdzących w szortach, czyli nie ukrywajacych protez. Powiedziałem, że nie wierzę. Kwadrans potem na ekranie pojawił się p.Jan Mela – i powiedział, że On może pokazać swoją protezę. I pokazał. I tu uwaga {dwiechwile}:

25:51 UWAGA - ten chłopak z protezą musiał PODWINĄĆ SPODNIE, żeby pokazać protezę. DLACZEGO NIE BYŁ W KRÓTKICHSPODENKACH - WCZORAJ BYŁ UPAŁ? Gdybym zrobił ten zwischenruf na żywo – wygrałbym debatę wyraźnie. Jeszcze powinienem był zaproponować zmianę nazwy placy Inwalidów na "plac Niepełnosprawnych" JKM

PSL uwikłany w Amber Gold 48 godzin wystarczyło kierowanemu przez Waldemara Pawlaka Ministerstwu Gospodarki na decyzję o wpisaniu spółki Amber Gold do rejestru domów składowych. „Gazeta Polska Codziennie” ustaliła, że oprócz ekspresowego tempa stało się to bez wymaganej dokumentacji. Marcin P. wniosek o wpis spółki Amber Gold do rejestru domów składowych złożył 4 stycznia 2010 r. Ustawa o domach składowych z 2000 r. mówiła, że wniosek o wydanie zezwolenia na prowadzenie takiej formy działalności musiał zawierać m.in. projekt regulaminu przedsiębiorstwa składowego oraz statutu spółki. Tych dokumentów Marcin P. nie dostarczył. Przesłał natomiast oświadczenie, że znane są mu warunki prowadzenia działalności i że je spełnia. Dziś już wiadomo, że Marcin P. skłamał w tym oświadczeniu, był, bowiem wielokrotnie karany za przestępstwa gospodarcze. Co ciekawe, mimo że ustawa przewidywała dwumiesięczny termin na rozpatrzenie wniosku, po zaledwie 48 godz. spółka Amber Gold została wpisana do rejestru. 6 stycznia 2010 r. ruszył pierwszy (i, jak się okazuje, ostatni) dom składowy w III RP. Choć spółka Amber Gold nie miała prawa prowadzić domu składowego ze względu na kryminalną przeszłość prezesa, działała w najlepsze. Na dodatek Ministerstwo Gospodarki, które cofnęło Marcinowi P. możliwość składowania złota, pół roku po tej decyzji całkowicie zniosło ustawę o domach składowych. Tym samym pozostawiła działalność Marcina P. i podobnych jemu oszustów bez żadnej kontroli.

– Nagromadzenie dziwnych zdarzeń w tej sprawie jest nadzwyczajne – mówi „Codziennej” Piotr Naimski, b. wiceminister gospodarki. Wojciech Mucha

13 września 2012 "Jestem kretynem"- kazała napisać pewna nauczycielka we Włoszech swojemu uczniowi, za to, że był niegrzeczny. Kazała mu napisać 100 razy- to było pięć lat temu. Teraz Sąd Najwyższy we Włoszech podtrzymał ostatecznie wyrok: 15 dni do odsiadki dla emerytowanej nauczycielki z Palermo za przymuszenie ucznia do napisania słów” Jestem kretynem”. Dobrze, że nie kara śmierci- gdyby kazała mu napisać” Jestem debilem” Nasza cywilizacja , oparta kiedyś na autorytecie, hierarchii, prawie rzymskim- upada. Co widać już gołym okiem. Powszechne odchodzenie od kar- to zaczyna już być epidemia. Socjaliści umyślili sobie, że w życiu każdego człowieka powinny być tylko nagrody.. A przecież” bez kary nie ma miary”. Według Sądu Najwyższego Włoch pedagodzy nie mogą odpowiadać w” despotyczny sposób na chuligańskie postawy”(?????) A w jaki sposób mają pedagodzy odpowiadać na chuligańskie zachowania? Dać sobie włożyć na głowę kosz ze śmieciami? Bratać się z uczniami i głosować demokratycznie wraz z nimi swoje decyzje? Wszyscy ludzie, w tym nauczyciele i uczniowie „ są braćmi” w wszyscy są równi. Nie ma miejsca na hierarchię i autorytet.. Tak jak w cywlizacji- kiedyś łacińskiej. Dzisiaj w antycywilizacji równości i demokracji. Wszyscy jesteśmy jednakowi- co nie jest prawdą. Każdy z nas jest inny, indywidualny, niepowtarzalny. Każdy ma inne linie papilarne. Demokracja chce wszystkich uczynić równymi pod każdym względem. A przecież ludzie nie są jednakowi; różnimy się wszystkim od siebie, a na dodatek każdy z nas znajduje się w innym miejscu hierarchii w państwie.. Autorytet i hierarchia- w przypadku pedagogiki- to normalność, a nie nienormalność. Nauczyciel uczy, a uczeń jest uczony. Siłą rzeczy musi istnieć hierarchia, nie może być poufałości. Każdy ma swoje miejsce i powinny obowiązywać przy tym określone zasady..Jak uczeń na lekcji chuligani- nauczyciel powinien mieć prawo do wymierzania kar stosowanych do zachowania, tak jak kiedyś bywało?. Sam dostawałem linijką po łapach, jak byłem niegrzeczny. To nauczyło mnie wtedy grzeczności. Było skazywanie ucznia na stanie w kącie, klęczenie na grochu, i sadzanie w oślej ławce.. Teraz jest tolerancja dla wszystkiego, co niszczy cywilizację łacińską oparta na autorytecie i hierarchii.. A przecież tolerancja nie powinna oznaczać akceptacji.. W opinii Sądu Najwyższego socjalistycznej republiki włoskiej będącej częścią Unii Europejskiej, karze podlega umyślne postępowanie nauczyciela, które” upokarza, obniża poczucie wartości i szkaluje dziecko, a także stosowanie przemocy psychologicznej wobec niego, powodując zagrożenie dla zdrowia, nawet, jeśli stała za nim intencja edukacyjna lub dyscyplinarna”(????) Czy to nie jest curiosum? Kompletne wariactwo mające na celu zniszczenie resztek relacji hierarchicznych pomiędzy uczniem a nauczycielem..Postępowanie nauczyciela” obniża poczucie wartości dziecka”, „ szakaluje dziecko” i stwarza ” zagrożenie dla zdrowia dziecka”. Nawet jak dziecko jest dyscyplinowane. Jednym słowem wszystko co go dyscyplinuje - mu zagraża.. Nie dość, że zagraża sam sobie, nie zagraża atmosferze w klasie, to jeszcze nauczyciel zagraża uczniowi. Po tym wyroku Sądu Najwyższego, żaden nauczyciel we Włoszech nie zagrozi uczniowi dyscyplinując go słownie, nie mówiąc- cieleśnie.. Niechby spróbował- to zobaczy ruski miesiąc. Chociaż w ruskich szkołach nadal dyscyplinują.. I jakoś nic się nie dzieje złego, tak jak w naszej „ cywilizacji” poprawno -politycznej, a tak naprawdę antycywilizacji marksizmu kulturowego. Przewracania wszystkiego do góry nogami.. Niespokojnie też czuje się „Masa”, to taki gangster, który skruszony działał na rzecz likwidacji gangu pruszkowskiego jako świadek koronny,, który podobno napadał -chodzi o ten gang- i też zobaczy ruski miesiąc. Cześć”gangu” wyjdzie od razu na wolność, a niektórzy po roku- półtorej. Wtedy rozprawią się ze zdrajcą ,bo zachciało mu się być” świadkiem koronnym”- przeciw nim. Kiedyś ludzie niewiarygodni nie mogli być świadkami, Dzisiaj- w demokracji- przestępca może być świadkiem i to koronnym, a korona przecież kojarzy się z królem koronowanym. Przestępca królem, byleby sypał swoich.. I sąd daje wiarę zeznaniom takiego człowieka.. Ale, żeby wypuścić na wolność przestępców, po co było prowadzić dwanaście lat sprawę? Dobrze, że nie pięćdziesiąt.. Kiedyś policja prowadziła śledztwo samodzielnie, mając tajnych współpracowników w określonych środowiskach, ale nie chwaląc się nikomu, że ich mają.. Teraz szpicel występuje publicznie w sprawie przeciw swoim kolegom.. I to, jako świadek w sądzie.(???) Zgodnie z demokratycznym prawem.. Bandyta może być głównym świadkiem, co jest tyle niemoralne, co kuriozalne.. Oczywiście niemoralne w myśl zasad cywilizacji łacińskiej.. A ta upada i jest eliminowana w każdym obszarze naszego życia.. Państwo nawet eliminuje człowieka przy pomocy narzędzia demokracji podczas jego narodzin.. Jeśli jest niepełnosprawny w łonie matki, badanie wykazało, że „płód” jest uszkodzony- to można go zabić zgodnie z demokratycznym prawem.. Niepełnosprawnych można eliminować z łon matek na ich życzenie - ale jak niepełnosprawny jest dorosły- to państwo fałszywie udaje, że jest po jego stronie.. Uprzywilejowuje, wynosi pod niebiosa., udaje, że niczym innym się nie zajmuje. Wielu „obywateli” demokratycznego państwa prawa żyje z niepełnosprawnych- wspominając o Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych o wielkim budżecie sięgającym kilku miliardów złotych, wokół którego co jakiś czas wybuchają afery.. Trudno, żeby wokół- o ile pamiętam- 4 miliardów złotych upaństwowionych pieniędzy- nie wybuchały afery.. Zawsze urzędnicy- nawet przy udziale niepełnosprawnych - jako przykrywki, wyciągną z niego, co nieco - jak Miś Uszatek, który im bardziej zaglądał do ula, tym bardziej tam miodu nie było.. Żyjemy w kraju zupełnego bezprawia i zamiany, dobrych sprawdzonych zasad naszej cywilizacji- na „ antycywilizację Praw Człowieka i demokracji.. Kategorii obcych naszej cywlizacji.. CO z tego wyniknie, wobec braku oporu wobec cywilizowania nas w obrządku Praw Człowieka i Obywatela? Na razie likwidują kary i wypuszczają przestępców.. Być może po to, żeby się szybciej z nami rozprawili.. Na pewno nie jest to przypadek! Bo nie ma przypadków - są tylko znaki! WJR

Pomroczność rozjaśniona - dobrze żyć w sprawiedliwym kraju Nie ma żadnej mafii, afer ani układów. Nawet słynnej mafii pruszkowskiej też nie było. Nie było gangstera Słowika, jest tylko niewinny pan Słowik.

1. Po pięciu latach rządów PO, dawna pomroczność Polski zamienia się w jasność. Polska zaczyna się nam jawić jako zupełnie inny kraj, niz malowany przez Prawo i Sprawiedliwość. Żadne afery, mafie, czy układy nie istnieją. Nie było afery hazardowej, (co ustalił poseł Sekuła, rozmawiający z krzesłami), nie było afery Amber Gold, nie było mafii paliwowej, a teraz okazuje się, że słynnej mafii pruszkowskiej też nie było. A tyle narobiono w mediach szumu, jakiś Masa, Kiełbasa, jakiś gangster Słowik. Okazuje się, że nie było żadnego gangstera Słowika, jest tylko niewinnie aresztowany pan Słowik, któremu niesłusznie przerwano hiszpańskie wczasy. Skarb Państwa tę krzywdę oczywiście sowicie wynagrodzi.

2. My to mamy szczęście – jak śpiewała Maryla Rodowicz - że w tym momencie żyć nam tu przyszło w kraju nad Wisłą, kraju spokojnym, bezpiecznym i nieskorumpowanym. Mamy państwo przyjazne, sprawne, w każdej sytuacji zdające egzamin. W takiej na przykład sprawie Amber Gold (nie nazywajmy jej aferą, bo przecież żadnej afery nie było), a więc w sprawie Amber Gold, owszem zawiodły sądy, prokuratura, urzędy skarbowe oraz służby specjalne, ale poza tym państwo zdało egzamin. A Pan Premier Tusk zdał egzamin podwójny, nie tylko z rządzenia, ale także bardzo trudny egzamin z ojcostwa. W tej całkowicie jasnej sytuacji żadna komisja śledcza oczywiście nie jest potrzebna.

3. Proszę też zauważyć, że panowie z tej niby to mafii pruszkowskiej, która jak się okazuje żadna mafią nie była, to teraz – jak słusznie zauważył sąd - zupełnie inni ludzie. Wyszlachetnieli, brzuszki im się zaokrągliły, włoski posiwiały, karki stały się mniej bycze. Nawet, jeśli kiedyś tam coś zbroili, jakieś porwanka, jakaś heroinka i te rzeczy, to jakże teraz karać tak szlachetnie odmienionych ludzi? A ta ich przemiana była możliwa tylko w państwie dobrobytu, stworzonym przez łagodne i przyjazne rządy Platformy Obywatelskiej i Donalda Tuska.

4. Choć gwoli sprawiedliwości trzeba wspomnieć, że o ile udało sie rozjaśnić sprawę rzekomych afer i mafii, o tyle wciąż nieosądzone pozostają ponure zbrodnie IV Rzeczypospolitej. Wciąż cieszy się wolnością były szef CBA Mariusz Kamiński i jego główny agent Tomek, kłuje też w oczy dotyhchczasowa bezkarność samego Jarosława Kaczyńskiego. Na szczęśćie Platforma Obywatelska ma juz gotowe wnioski o Trybunał Stanu i miejmy nadzieję, prawi u sprawiedliwości stanie się zadość i w tej sprawie. Walka z mafia i korupcją nie może przeciez pozostac bezkarna.

5. Naprawdę mamy szczęśćie żyć , żyjac w sprawiedliwym kraju... Janusz Wojciechowski

Przemysław Wipler: bigos w głowie i brak zasad moralnych Parę razy ciepło wspomniałem o Wiplerze, bo jak na posła PiS ma dość rynkowe poglądy. Do czasu, gdy wczytałem się dokładnie w to, co on mówi. Niewątpliwie ma jedną – raczej rzadką u polityków – zaletę: szczerość. Czasami jest to szczerość zdumiewająca. Jak z wyobrażeń przeciętnego sympatyka PiS o „aferałach”. Oto jego radiowa (dla TOK FM) wypowiedź przed ubiegłorocznymi wyborami parlamentarnymi: „Przez szereg lat w najlepszych polskich firmach, nie chwaląc się, doradzałem w tym, żeby nie płacić podatków w Polsce (…) podatki w Polsce płacą trzy grupy: ludzie biedni, twardzi patrioci ispółki skarbu państwa”.

To jednak tylko drobny grzeszek wobec tego wyznania (podczas IV Kongresu Republikańskiego, 9 kwietnia 2011): „Drugim moim doświadczeniem takim anegdotycznym była sytuacja, w której złamaliśmy wszelkie przepisy, ale przyznam się do tego i to publicznie, ponieważ wszystko się przedawniło. Jako student postanowiłem z kolegami, że będziemy prowadzić biuro obrotu nieruchomościami, co jest działalnością licencjonowaną. Więc uznaliśmy to, obeszliśmy jako cwani prawnicy, że zamiast tego będziemy sprzedawać informację o dostępnych lokalach. No dobra, później mieliśmy założyć spółkę cywilną, ale po wprowadzeniu za rządów AWS-u nowej ustawy o działalności gospodarczej, okazało się że każdy ze wspólników musi być ZUS-owcem, więc uznaliśmy, że to będzie tragedia i że na ZUS nam nie zarobimy. Zbyt duże jest ryzyko, że na ZUS nie zarobimy. Założymy to na ojca naszego kolegi, któremu rozszerzymy zakres PKD. No i trzeci przepis, który już ordynarnie złamaliśmy to jest przepis, że prowadziliśmy tę działalność w siedzibie partii politycznej Unia Polityki Realnej, w której nic się nie działo były wakacje, sierpień, wrzesień. Korwin-Mikke tylko powiedział: wiecie, że my nie możemy tego lokalu, bo to jest lokal z miasta, na działalność gospodarczą. Tak, tak wiemy. I to był okres bonanzy – moich pierwszych dużych doświadczeń jako przedsiębiorcy”. Ciekawe, dlaczego człowiek z takim podejściem do uczciwości postanowił zostać posłem akurat Prawa i Sprawiedliwości? Może dlatego, że był wtedy dyrektorem departamentu w ministerstwie, a akurat rządziło właśnie PiS? A może uznał, że tam pasuje najbardziej? A może jedno i drugie? Drugą dominującą cechą Przemysława Wiplera jest umiejętność godzenia kompletnie sprzecznych poglądów. Tu akurat świetnie pasuje do swoich partyjnych towarzyszy, ale i tak wyróżnia się na tle przeciętnej. W „Liście do koleżanek i kolegów z Nowej Prawicy i UPR”

http://wpolityce.pl/artykuly/16010-list-do-kolezanek-i-kolegow-z-upr-i-nowej-prawicy-nie-popre-zadnej-propozycji-ustawy-podnoszacej-opodatkowanie

opublikowanym (07.10.2011) po decyzji o kandydowaniu do Sejmu napisał: „Nie poprę żadnej propozycji ustawy podnoszącej opodatkowanie naszej pracy ani konsumpcji. Będę inicjował i wspierał aktywnie wszelkie działania mające na celu zmniejszenie ilości naszych pieniędzy wydawanych przez urzędników i zmniejszenie zakresu ich ingerencji w nasze życie”. Jakoś nie przeszkadza mu to w poparciu opodatkowania – i to obrotów, a nie zysku – sklepów: „»Chcemy wprowadzić próg, np. podobnie jak na Węgrzech – 2 mln euro rocznego obrotu, do którego firma będzie z podatku zwolniona. Powyżej niego byłby to 1 proc. od finalnego obrotu«” – mówi poseł PiS Przemysław Wipler, który przewodniczył zespołowi opracowującemu projekt ustawy” (Rzeczpospolita, 31.12.2011). Wipler domaga się wprowadzenia kolejnego urzędu kontrolującego… inne urzędy (06.06.2012. w klubie „Piwnica pod Harendą”: „Młody poseł PiS mówił m.in. o konieczności powołania instytucji Rzecznika Praw Podatnika. – Obecnie nie ma w administracji polskiej takiego urzędu, który na bieżąco monitorowałby działania ministra finansów, aparatu skarbowego, sądów administracyjnych orzekających w sprawach podatków – zauważył Wipler”), głosząc jednocześnie takie poglądy: „Pisałem pracę magisterską o libertarianiźmie (…) nie miałbym serca dla takich działań, gdybym uważał, że remedium na chore państwo jest rozrost jego agend i większa kontrola nad urzędami” (korespondent.pl, 29.08.2005). Najwyraźniej tę sprzeczność w poglądach widać tam, gdzie dochodzi do zderzenia osobistych interesów Wiplera i oficjalnych poglądów politycznych. Zgadnijcie, co bierze górę? Gdyby zagadka była za trudna, zamieszczam drobną podpowiedź.

„Chronologicznie, nadzieję na sukces upatruję w poparciu przez: studentów i absolwentów wydziału prawa UW (byłem przewodniczącym zarządu samorządu wydziału), kolegów i koleżanek z KoLibra, byłych członków UPR, czytelników Najwyższego Czasu (prawie dwa lata pracowałem w redakcji i publikowałem regularnie teksty), taksówkarzy (pomagałem im merytorycznie podczas strajków przeciwko montowaniu kas fiskalnych)” (korespondent.pl, 29.08.2005).

„Bez silnych stowarzyszeń, fundacji, obywatelskich mediów – sferę publiczną zawłaszczają osoby i grupy interesów gotowe wykładać środki i podejmować walkę o korzystny dla siebie kształt prawa. W konsekwencji prawo to zabezpiecza interesy tych grup co do zasady kosztem dobra wspólnego. Efektem całościowego procesu jest korporacyjne ukształtowanie życia publicznego – powstawanie kolejnych zamkniętych grup zawodowych niepoddanych realnej zewnętrznej kontroli, ustanawianie przywilejów grupowych czy wreszcie uwłaszczanie się całych (czasem bardzo nielicznych) grup osób i podmiotów nie tylko na mieniu publicznym, ale wręcz na stałych transferach do ich kieszeni podatków i innych danin publicznych” (Niezależna Gazeta Obywatelska, 15.02.2011). I na koniec prawdziwa perełka: połączenie szczerości i niezmiernie dobrego mniemania o sobie: „Podstawowy problem, który mamy z wolnością gospodarczą to jest problem z politykami, z politycznością (…) na marginesie powiem, jest to strasznie absurdalne przykład ministra Wilczka i to, że został wypromowany na takiego promotora wolności gospodarczej, ojca wolności gospodarczej - jest dla mnie jedną z miar patologii III Rzeczpospolitej. Apogeum dla mnie było to, że kandydat na prezydenta RP Jarosław Kaczyński został wpuszczony przez swoich doradców i podczas debaty prezydenckiej przytaczał, że trzeba wprowadzić ustawę Wilczka” (IV Kongres Republikański, 9 kwietnia 2011). Pozostaje tylko mieć nadzieję, że ten wpuszczany przez swoich doradców Jarosław Kaczyński wreszcie zmądrzeje i zacznie się słuchać przede wszystkim Przemysława Wiplera. Jerzy Skoczylas

Kogo ma bronić rzecznik dyskryminowanych? Sejm zajmie się w najbliższych dniach projektem lewicy, która chciałaby powołać do życia specjalny urząd ds. ochrony osób dyskryminowanych. Nieoczekiwanie, nie chodzi jednak o to, by chronić coraz bardziej spychanych na margines katolików, ale dewiacyjne mniejszości. Co zakłada projekt firmowany przez Ryszarda Kalisza? Przypomnijmy, że chodzi o powołanie przez Sejm rzecznika, który miałby „przeciwdziałać dyskryminacji z powodu płci, rasy, pochodzenia narodowego i etnicznego, religii i przekonań, niepełnosprawności, wieku lub orientacji seksualnej”. Rzecznik ów w rzeczywistości po prostu przejąłby część uprawnień dzisiejszego Rzecznika Praw Obywatelskich – w projekcie SLD napisano bowiem, że miałby „stać na straży przestrzegania zasady równego traktowania oraz zakazu dyskryminacji określonych w konstytucji, dyrektywach UE oraz ratyfikowanych przez Polskę umowach międzynarodowych”. Nie dajmy się zwieść ludziom, którzy wyjątkowo sprawnie radzą sobie z rozkładaniem moralności Polaków. Za pięknymi słowami o potrzebie troski o słabszych, jak zwykle kryje się bełkot, który ma wymóc kolejne niezasłużone przywileje. Projekt o którym mówimy, jest przecież przygotowany po to, by zadowolić homoseksualne lobby, coraz silniej i coraz skuteczniej naciskające na frakcję rewolucyjną polskiego parlamentu. Zastanówmy się, kto rzeczywiście jest w Polsce dyskryminowany? Czy jest to fryzjer-homoseksualista z Warszawy, czy słuchaczka Radia Maryja z Gietrzwałdu? Czy są to rozpijający się po knajpach „single z wyboru”, czy płacący te same podatki ojcowie i matki rodzin wielodzietnych? Czy zwolennicy relatywizmu i taniej rozrywki, otrzymujący kilkanaście kanałów telewizyjnych w prezencie od KRRiT, czy ponad dwa miliony ludzi chcących wśród tych kanałów zobaczyć jeden, w którym mówi się jeszcze o religii? A może bardziej dyskryminowaną grupą niż ponad sześćset tysięcy ludzi, którzy podpisali apel o całkowity zakaz aborcji, jest grupka feministek, którym premier obiecuje ratyfikację lewackich dokumentów UE, na tzw. Kongresie Kobiet? Kto w Polsce jest bardziej dyskryminowany – przyjeżdżający na Euro2012 obcokrajowcy, dla których zamyka się główne ulice w miastach, w których śpią sportowcy i dla których tworzy się olbrzymie strefy przeznaczone do śpiewów i picia piwa, czy osoba, która chciałaby wnieść na stadion krzyż czy Pismo Święte, wbrew zakazowi, który wyda akurat PZPN? Kogo massmedia częściej przywołują do porządku – starających się o odzyskanie swojej przedwojennej własności pozostałej na dzisiejszych terenach Rzeczpospolitej Niemców i Żydów, czy Kościół Katolicki, najbardziej doświadczony przez nazistowskiego i bolszewickiego okupanta? Czy wreszcie urządza się medialne nagonki na wprowadzanie do najmłodszych klas tzw. edukacji seksualnej, czy może żąda się, żeby księża i katecheci jak najszybciej przestali pobierać pensję od państwa? Najgorsze jednak jest to, że owe lewicowe „antydyskryminacyjne” przepisy i instytucje, są powoływane nie tylko do obrony grup zupełnie niezagrożonych, ale również jako kolejny bat na tych, którzy rzeczywiście mogą czuć się zagrożeni – przeciwko katolikom. Czy żyjąc w dzisiejszej Polsce, naprawdę ciężko byłoby nam wyobrazić sobie, że Rzecznik ds. dyskryminacji wszczyna postępowanie wobec księdza, który naucza o tym, że aborcja to morderstwo a homoseksualizm to zwyrodnienie? Przecież tego typu wyroki – póki co przeciwko świeckim – już zapadały! Współcześni politolodzy twierdzą, że lewica w swoim programie zawsze zakłada troskę o słabszych i wykluczonych. Niektórzy uważają nawet, że za kilkadziesiąt lat, weźmie się za obronę ludzi wierzących bo… nie będzie już nikogo innego do „bronienia”. Nauka nie zakłada jednak, że lewica nie jest zwyczajną „siłą polityczną”, ale narzędziem w wielkim dziele zniszczenia tego co prawdziwe, piękne i dobre. Gdyby kierować się lewicową ideologią wtrącania się państwa do wszystkiego, katolicy rzeczywiście potrzebowaliby urzędu, który będzie ich chronić przed dyskryminacją. Na szczęście mamy już swoje instytucje, z tą główną, „rozpostartą wszędzie w czasie i przestrzeni, zakorzenioną w wieczności, groźną jak armia z rozwiniętymi sztandarami”. Lewica takiej instytucji nie posiada, musi więc co i rusz tworzyć nowe stanowiska dla swoich kolegów, którzy pod hasłami walki z nierównością, walczyć będą o jak najwyższą pensję i jak najdłuższą kadencję. Krystian Kratiuk

Dzierżyński patronem pseudo-pojednania Polski i Rosji Wczoraj minęła rocznica urodzin Feliksa Dzierżyńskiego, naszego “wielkiego” rodaka, a zarazem bohatera Rosji radzieckiej. Mógłby być on świetnym patronem dla tych, którzy wierzą, że sojusz z patriarchą moskiewskim Cyrylem I nas wszystkich w Polsce wspomoże. Dzierżyński był bowiem ochrzczony w kościele rzymskokatolickim. Co więcej, w 1910 r. wziął ślub katolicki w kościele św. Mikołaja przy ul. Kopernika w Krakowie. Miałem okazję widzieć na własne oczy stosowny wpis w księdze ślubów, gdyż jest to moja parafia rodzinna. W latach 70. pokazywał mi go osobiście jako klerykowi śp. ks. Stanisław Grodecki, ówczesny proboszcz tej parafii. Mówił przy tym, że specjalnie dla obejrzenia tej księgi przyjeżdżali do niego pracownicy Muzeum Ruchu Rewolucyjnego z Warszawy. Chcieli ją od niego wyłudzić , ale na szczęście zgodził się on jedynie na wykonanie fotokopii. Dzierżyński, zwany “Krwawym Felkiem”, wprawdzie wysyłał na śmierć tysiące katolickich księży i prawosławnych popów, ale kto by dzisiaj mu to pamiętał. Trzeba bowiem sobie “wybaczyć wzajemne winy”. Wybór takiego kandydata z pewnością byłby miły dla Cyryla I, tajnego współpracownika KGB. Ta bowiem służba specjalna jest bezpośrednią spadkobierczynią słynnego “Czeka”, założonego przecież przez naszego rodaka. Oczywiście byłoby to też miłe dla cara Władymira I Putina, który przez tyle lat był etatowym funkcjonariuszem KGB. I na tej instytucji nadal opiera swoją władzę. Trzeba w tym miejscu dodać, że pomniki Dzierżyńskiego do dnia dzisiejszego stoją w Rosji oraz na Ukrainie i Białorusi. W tym ostatnim kraju istnieje nawet dawne kresowe miasteczko Kojdanów, które przemianowano na Dzierżyńsk. W latach 30. wokół tego miasteczka istniał nawet obwód autonomiczny dla Polaków, zwany Dzierżyńszczyzną. W Warszawie pomnik Feliksa niestety zburzono w 1989 r. i postawiono na tym miejscu pomnik Juliusza Słowackiego. Można go jednak odbudować. Czego bowiem nie robi się dla “pojednania” z nowym carem.

A co ze Słowackim? A do lamusa! Oczywiście wraz z Mickiewiczem, bo obaj źle wyrażali się o poprzednich rosyjskich carach. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Waszyngton tuszował Katyń Z dr. hab. Janem Żarynem, historykiem, profesorem UKSW, byłym dyrektorem BEP Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Mariusz Kamieniecki Co nowego do ogólnej wiedzy o zbrodni katyńskiej wnoszą dokumenty opublikowane przez USA? - Nikt z historyków nie przeczytał jeszcze tych wszystkich materiałów, a przynajmniej ja. Dlatego jest to bardziej pytanie o lekturę, która wciąż jest przed nami. Niewątpliwie jednak te materiały, które nie były dotąd publikowane, stanowią atrakcję poznawczą. W moim odczuciu nie wniosą jednak niczego znaczącego do wyjaśnienia samej zbrodni katyńskiej, nie taka jest bowiem ich wartość. Są to dokumenty pochodzące z bardzo ważnych instytucji Stanów Zjednoczonych, które tworzyły i do dzisiaj w dużej mierze tworzą politykę tego kraju, w tym również politykę zewnętrzną od czasów prezydenta Roosevelta także do okresu powojennego, szczególnie do prezydentury Trumana, ale również dokumenty, które znalazły się w komisji kongresowej Maddena, z których część jest nam znana z publikacji Kongresu. Ta najmniej znana część będzie się odnosiła do polityki Stanów Zjednoczonych – prezydenta Roosevelta i jego administracji wobec ZSRS, będzie się wiązała – co z kolei nas najbardziej interesuje – z celami USA w czasie II wojny światowej, związanymi z ochroną i przestrzeganiem Karty Atlantyckiej i będzie się wiązała z tym, co było ważniejsze z punktu widzenia USA, a więc ochroną dwóch akwenów wodnych Atlantyku i Pacyfiku. W tym kontekście sprawa katyńska i kwestie Europy Środkowo-Wschodniej nie stanowiły podmiotu w polityce amerykańskiej, były natomiast istotną kartą przetargową dla Amerykanów i Sowietów z punktu widzenia wspólnej bądź rozdzielnej walki z Japończykami.
Z dokumentów tych wynika, że administracja prezydenta Roosevelta stosunkowo wcześnie dowiedziała się o sowieckiej zbrodni. - Administracja amerykańska dowiedziała się o tym za sprawą jeńców amerykańskich, czyli już w 1943 r., ale wiedza ta pochodziła także od Rządu Polskiego na Uchodźstwie. Dlatego nie jest to problem wiedzy czy niewiedzy Amerykanów, ale raczej dobrej woli wykorzystania tej wiedzy bądź uznania, że z punktu widzenia interesów Ameryki ta wiedza jest szkodliwa.
Według agencji Associated Press dokumenty sugerują, że rząd Stanów Zjednoczonych, wiedząc o zbrodni katyńskiej, tuszował ją, co w efekcie pomogło ukryć odpowiedzialność Sowietów. - Myślę, że dokumenty te potwierdzają – co wiemy skądinąd – że administracji amerykańskiej bardzo zależało na daleko idącym aliansie z ZSRS także w budowaniu pokoju powojennego, opartego na tradycyjnym – można rzec – w polityce amerykańskiej projekcie stworzenia organizacji międzynarodowej, w tym przypadku ONZ. Przypomnę tylko, że do tego projektu prezydent Roosevelt bardzo mocno zachęcał Stalina. W tym projekcie chodziło o globalistyczne oddziaływanie na politykę międzynarodową. Drugą płaszczyzną była wspomniana już wojna z Japonią, która powodowała, że Stany Zjednoczone chciały pozyskać sowieckiego sojusznika, aby odciążył Amerykanów, którzy od 1941 r. ginęli na tym froncie. Stąd ta ochrona – nazwijmy to – biologiczna Stanów Zjednoczonych była bądź co bądź dużo poważniejszym celem wojennym niż ochrona terytorium prowincjonalnego z punktu widzenia Ameryki, czyli Europy Środkowo-Wschodniej.
A zatem interes państwa amerykańskiego okazał się ważniejszy od prawdy historycznej? - Oczywiście, że tak. Nie stawiałbym jednak tego faktu tylko i wyłącznie dla poprawy naszego samopoczucia. Jest to czy będzie – i mam nadzieję, że ujawnione dokumenty to potwierdzą – bardzo dobra lekcja politycznego myślenia dla polskiego Narodu, który poprzez swoje elity polityczne bardzo często unika dwóch słów, które de facto obowiązują w polityce międzynarodowej, a mianowicie: interes narodowy. Otóż nie ma cienia wątpliwości, że zarówno Brytyjczycy, jak i Amerykanie kierowali się instynktem politycznym, który kazał im w pierwszym rzędzie bronić ich własnego interesu narodowego. Mając to na uwadze, jeżeli my sami nie zadbamy o nasz interes narodowy, bo będziemy się bali tych pojęć szalenie istotnych w polityce, i nikt za nas nie będzie się troszczył o sprawy polskie, bo niby dlaczego miałby to robić. Liczę, że ujawnienie tych dokumentów, podobnie jak niedawne ujawnienie akt NATO dotyczących oceny perspektywy ogłoszenia stanu wojennego w Polsce, wskażą tę dobrą, jak już wspomniałem, lekcję politycznego myślenia Narodu Polskiego. Widać potrzebujemy takich lekcji, bo sami jesteśmy bardzo zakotwiczeni w tym, co usiłujemy przenosić z pokolenia na pokolenie, a co bardzo ładnie brzmi: “za wolność naszą i waszą”, pod warunkiem, że potrafimy w tym kierunku wyedukować kogokolwiek. Wydaje się, że zbyt mocno tkwimy w tym myśleniu politycznym, nie za bardzo dając sobie radę z nauczeniem kogokolwiek tej maksymy.
Dotyczy to także polityków. - Mam nadzieję, że politycy w Polsce utożsamiają się z Narodem, choć rzeczywiście można mieć pewne wątpliwości.
Czy uprawniona jest zatem teza, że zostaliśmy zdradzeni przez naszego największego sojusznika – Stany Zjednoczone? - Tak naprawdę naszym etatowym sojusznikiem były nie Stany Zjednoczone, a Wielka Brytania, która miała najwięcej interesów wspólnych z polską racją stanu. Wielka Brytania była zainteresowana w czasie II wojny światowej, aby Europa nie wchodziła w dominium sowieckie. Warto przypomnieć, że w Teheranie i rozmowach oraz korespondencji, które poprzedzały konferencję w Teheranie, Brytyjczycy bardzo wyraźnie domagali się zwłaszcza od sojuszników amerykańskich poparcia idei tworzenia frontu bałkańskiego, który dla nich był ważny z powodu ochrony ich interesów, tzn. komunikacji gospodarczej z Morzem Śródziemnym i z zapleczem, czyli całym kolonialnym imperium brytyjskim. Jednak pośrednio, gdyby tenże front bałkański w 1943 r. czy 1944 r. jeszcze powstał i spowodował przerzucenie sił amerykańskich nie nad Normandię, tylko na tamten teren, to oczywiście walka o Berlin toczyłaby się z zupełnie innej perspektywy. Amerykanie nie byli tym zainteresowani i Sowieci również, a Brytyjczycy w tym trójkącie byli najsłabszym ogniwem i kiedy mieli do wyboru ochronę własnych, najbliższych interesów, w tym niepodległości Polski, to oczywiście dokonali odpowiedniego wyboru.
Pojawiają się tezy, że skuteczna presja na Józefa Stalina w 1943 r. w sprawie katyńskiej byłaby niemożliwa. Zgadza się Pan z tym? - Politykę należy widzieć także w kategoriach etycznych. Jak mówił niegdyś Antoni Słonimski: “Jak nie wiesz, co robić, to mów prawdę i bądź uczciwym”, i to jest moim zdaniem najlepsza droga. Niewątpliwie w ówczesnej polskiej polityce zabrakło determinacji rządu Władysława Sikorskiego, żeby za wszelką cenę starać się o ujawnienie prawdy katyńskiej i żeby być, co tu dużo mówić, trudnym partnerem wojennym. Ta determinacja była ograniczona przez bardzo ostry nacisk Brytyjczyków, którzy uzależniali sojusz polsko-brytyjski i jego trwałość od możliwości negocjacyjnych rządu polskiego z ZSRS. A tych możliwości negocjacyjnych z definicji nie było i to nie dlatego że rząd polski ich nie chciał, tylko dlatego, że w interesie sowieckim negocjacje takie nie wchodziły w grę. Mogli je tylko i wyłącznie prowadzić Sowieci pod dyktando Amerykanów z Wielką Brytanią. Tego dyktanda jednak nie było, bo nikomu nie zależało aż tak bardzo na ochronie polskich interesów. Notabene system jałtański stał się później systemem coraz bardziej utrwalanym i poszerzanym przez ZSRS i już w 1947 r. prezydent Truman, decydując się na zaangażowanie powtórne w Europie i na ochronę interesów amerykańskich w doktrynie powstrzymywania Sowietów, dał wyraźny sygnał, że jednak Starego Kontynentu odpuścić Amerykanie nie powinni. Szkoda tylko dla nas, że administracja amerykańska nie wpadła na to kilka lat wcześniej, co było jak najbardziej realne.
Powinniśmy oczekiwać jakichś wyjaśnień, przeprosin ze strony Amerykanów? - Wydaje mi się, że nie należy się spodziewać żadnych przeprosin, bo materia ta nie nadaje się do tego typu aktów skruchy, a następnie zadośćuczynienia. Nie wykluczam jednak, że w interesie dzisiejszej polityki amerykańskiej takie przeprosiny mogą się pojawić. Jeżeli nie będzie to w interesie polityki amerykańskiej, to na pewno takich przeprosin nie będzie. Niestety nie etyka, nie moralność dominuje w interesach politycznych.
Kongresman Marcy Kaptur z Ohio, z której inicjatywy amerykańskie Archiwa Narodowe umieściły w internecie dokumenty o zbrodni katyńskiej, powiedziała, że nie wszystkie dokumenty ujrzały światło dzienne. Według niej obok około tysiąca stron materiałów pozostaje jeszcze około 500 stron, które nie wiadomo, czy uznano za nieważne, czy są wciąż tajne. Czy obok, nazwijmy to, lojalności prezydenta Roosevelta wobec Stalina mamy dziś do czynienia z kolejną cenzurą Katynia – tym razem amerykańską? - Trudno o precyzyjną odpowiedź na to pytanie, bo nie znamy treści nieujawnionych dokumentów. Natomiast warto w tym kontekście przypomnieć historię związaną z zabójstwem czy też wypadkiem gen. Władysława Sikorskiego z lipca 1943 roku. Mamy zapewnienie Brytyjczyków, że w aktach nadal tajnych nie ma żadnej informacji, która wsparłaby stronę polską w poznaniu rzeczywistego przebiegu tej naszej narodowej tragedii, ale rzecz jasna strona polska nie może się zadowolić deklaracjami kogokolwiek bez suwerennego rozpoznania. Prawdopodobnie jest jakiś powód związany z obecną polityką brytyjską, by tych dokumentów nie ujawniać, nawet jeżeli nie dotyczą one w sposób bezpośredni gen. Sikorskiego. Tak samo może być, gdy chodzi o dokumenty amerykańskie w sprawie Katynia, które nie muszą być kompromitujące bezpośrednio w sprawie Katynia, natomiast mogą być kompromitujące w długim trwaniu pewnej tajemnicy, która i dziś z punktu widzenia Amerykanów jest pewnym zabezpieczeniem.
Dziękuję za rozmowę. Mariusz Kamieniecki

Imperium Bondaryka kontratakuje Obecny szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego jest najdłużej urzędującym szefem tajnych służb po 1989 r. Wystarczająco długo, by poznać najtajniejsze informacje o polskich politykach, które mogą stać się dla gen. Krzysztofa Bondaryka swoistą polisą ubezpieczeniową. Tym bardziej, że w swojej profesji nie jest nowicjuszem – karierę w tajnych służbach zaczął z początkiem III RP, a jego zainteresowanie tą dziedziną zaczęło się znacznie wcześniej. Od kilku tygodni wiadomo, że nad szefem ABW gromadzą się ciemne chmury. Powodem jest afera Amber Gold, w którą są uwikłani politycy Platformy Obywatelskiej na czele z premierem i jego synem. Kolejne jej odsłony pokazują, że premier od dawna był informowany przez ABW o sprawie Amber Gold, o czym „Gazeta Polska Codziennie” pisała już 8 sierpnia. Teraz jesteśmy świadkami pojedynku pomiędzy premierem a szefem ABW. O ile jeszcze kilka dni temu można było przypuszczać, że Donald Tusk będzie chciał szybko wymienić szefa służb, dziś trudno jest z góry przesądzić, czy to w ogóle nastąpi i kto w tej rozgrywce zwycięży.
Opozycjonista z partyjnym rodowodem Krzysztof Bondaryk pochodzi z Sokółki, gdzie jego ojciec Kazimierz przez wiele lat był instruktorem propagandy Komitetu Powiatowego PZPR. Kazimierz Bondaryk był znanym w tamtym rejonie działaczem partyjnym, sprawował m.in. funkcję I sekretarza Komitetu Gminnego PZPR w Kuźnicy Białostockiej. Krzysztof Bondaryk dorastał w zasobnym domu, a z racji zajmowanego przez ojca stanowiska miał częsty kontakt z działaczami partyjnymi i miejscowymi ze służb specjalnych. W końcu lat 70. przeniósł się do Białegostoku, gdzie rozpoczął studia na wydziale historii filii Uniwersytetu Warszawskiego. Pierwszy raz został odnotowany w rejestrach SB w 1980 r.; sprawa zakończyła się latem 1981 r. „z powodu zaniechania wrogiej działalności”. Po wprowadzeniu stanu wojennego, pod koniec kwietnia 1982 r. Krzysztof Bondaryk został razem z kilkunastoma studentami zatrzymany i trafił do aresztu, gdzie przebywał przez pół roku. Został zwolniony ze względu na zły stan zdrowia. A jego sprawę ostatecznie w 1983 r. zakończyła amnestia. Przez następne trzy lata miał zakaz wyjazdu za granicę; zastrzeżenie anulowano w 1986 r. Wcześniej wojskowym służbom specjalnym podpisał zobowiązanie, że nie będzie podejmował wrogiej działalności. W drugiej połowie lat 80. Krzysztof Bondaryk pracował w Instytucie Historii PAN, gdzie rozpoczął pisanie doktoratu, którego nigdy nie skończył – zamiast działalności naukowej zaczął pracę w służbach specjalnych.
Na początku lat 90. jako jeden z pierwszych uzyskał odszkodowanie od skarbu państwa za niesłuszne uwięzienie. Był już wtedy szefem białostockiej delegatury Urzędu Ochrony Państwa, a jego wniosek poparł także pochodzący z Podlasia zastępca prokuratora generalnego Stanisław Iwanicki.
Kariera w III RP Pod koniec lat 80. Krzysztof Bondaryk poznał Wojciecha Raduchowskiego-Brochwicza, który w Białymstoku pracował jako sekretarz ds. kształcenia ideologicznego i propagandy zarządu wojewódzkiego Związku Socjalistycznego Młodzieży Polskiej. Ze zgromadzonych w Instytucie Pamięci Narodowej dokumentów wynika, że Brochwicz pojechał do Białegostoku w związku z pracą żony Anny Raduchowskiej-Brochwicz, która pochodziła z Białegostoku, a po ukończeniu krakowskiej Akademii Ekonomicznej pracowała w firmie polonijnej w rodzinnym mieści Krzysztof Bondaryk na początku lat 90. został szefem UOP w Białymstoku. Według nieoficjalnych informacji główny wpływ na jego błyskawiczną karierę miało opracowanie kartoteki rosyjskiej agentury wśród Polaków mieszkających w strefie przygranicznej. Do 1999 r. z krótką przerwą zajmował się służbami. W 1999 r. w atmosferze skandalu odszedł ze stanowiska wiceministra spraw wewnętrznych i administracji. Okazało się wówczas, że w nadzorowanym przez niego Centrum Informacji Kryminalnej były gromadzone nie tylko bazy danych przestępców, ale także akta SB, m.in. z operacji „Hiacynt” dotyczącej homoseksualistów. Gromadzenie akt służb specjalnych PRL było możliwe, ponieważ Bondaryk nadzorował także zespół ds. współpracy z Biurem Rzecznika Interesu Publicznego. Grupa ta przekazywała sędziemu Bogusławowi Nizieńskiemu materiały dotyczące lustrowanych osób. Tuż przed dymisją Bondaryka ze stanowiskiem pożegnał się szef MSWiA Janusz Tomaszewski – okazało się, że według materiałów służb specjalnych PRL został on zarejestrowany jako tajny współpracownik SB ps. „Bogdan”. Krzysztof Bondaryk odchodząc formalnie ze służb, nie rozstał się z problematyką bezpieczeństwa. Trafił do prywatnego biznesu: firm związanych z Zygmuntem Solorzem, szefem telewizji Polsat; ściśle współpracował m.in. z Piotrem Nurowskim, jednym z najbardziej zaufanych ludzi Solorza (Nurowski zginął w katastrofie smoleńskiej – leciał do Katynia jako szef PKOl). Uczestniczył także w tworzeniu Platformy Obywatelskiej. W 2001 r. bez powodzenia kandydował z list PO do Sejmu, z hasłem: „Nazywam się Bond. Bondaryk”. Przegrał, ale wszedł do Rady Krajowej PO. Po raz kolejny o Bondaryku zrobiło się głośno przed wyborami prezydenckimi w 2005 r. Okazało się, że razem z Wojciechem Brochwiczem wziął udział w operacji „Anna Jarucka”: pośredniczył m.in. w przyprowadzeniu przed sejmową komisję śledczą w sprawie PKN Orlen byłej asystentki Anny Jaruckiej, która oskarżyła Cimoszewicza o sfałszowanie dokumentów MSZ. Ostatecznie Cimoszewicz wycofał się ze startu w wyborach prezydenckich i wyjechał do swojego siedliska w Puszczy Białowieskiej. Co ciekawe, w trakcie trwania afery gazety opublikowały zdjęcia z siedliska, na których widać Cimoszewicza razem z Jarucką. Po wybuchu afery ówczesny poseł PiS Ludwik Dorn stwierdził, że Brochwicz jest „uosobieniem wszystkich patologii służb specjalnych”. Po pozwie Brochwicza o naruszenie dóbr osobistych, Sąd Apelacyjny w Warszawie orzekł prawomocnie, że Ludwik Dorn nie musi przepraszać Wojciecha Brochwicza za te słowaAfera z Anną Jarucką odbiła się także na partyjnej karierze Bondaryka, który odszedł z Zarządu Krajowego PO.Dorota Kania, Maciej Marosz

Katolicyzm a generał Franco Najczęściej powtarzanym we wszystkich pracach na temat Hiszpanii Franco motywem jest katolicki charakter państwa. O ile wszelkie aspekty doktryny politycznej frankizmu są dosyć nieostre i budzą kontrowersje interpretacyjne pośród różnych odłamów zwolenników frankizmu, to katolicyzm nie budzi wątpliwości. Frankizm broni tradycyjnej religii, katolicyzmu, przyznając mu status religii państwowej i nikt, poza grupkami rozentuzjazmowanych nad faszyzmem falangistów, nie odważa się na jakąkolwiek krytykę Kościoła. Krytyka falangistowska ? zresztą szybko uciszona ? nie atakowała też wprost religii, lecz co najwyżej Kościół jako instytucję, rzekomo nadmiernie uprzywilejowana w dziedzinie edukacji i wydawnictw. Antyklerykalizm falangistowski budził zgorszenie karlistów, monarchistów, a nade wszystko samego Caudillo. Frankizm jest systemem politycznym, który nie tylko Kościół toleruje lub przyznaje mu autonomię, lecz czyni zeń jeden z fundamentów ustroju politycznego. Nie jest on ?tylko obszarem o częściowej autonomii względem państwa, lecz samą esencją podtrzymującą system polityczny? pisze znamienity badacz frankizmu Javier Tussel. Obrazują to negocjacje między Hiszpanią a Watykanem odnoście konkordatu, gdy Luis Carrero Blanco ? najbliższy doradca i przyjaciel Franco ? na wstępie tych rozmów obiecał stronie kościelnej, że z góry zaakceptuje ?wszystko o co poprosi? (inna sprawa, czy tak rzeczywiście było). Katolickość frankizmu jest zasadniczą różnicą ? łatwo dostrzegalną, dlatego często podkreślaną ? z faszyzmem. Caudillo zresztą uważał, że ateizm faszyzmu był zasadniczą przyczyną jego klęski, gdyż ?Bóg nie mógł przyznać zwycięstwa hitlerowskim przywódcom, którzy gwałcili Jego prawa i prześladowali Jego Kościół? Franco nie wyobrażał sobie Hiszpanii innej niźli katolicka, co odzwierciedla konkordat z 1953 roku, gdy Hiszpania stała się – obok Portugalii – jedynym krajem w liberalnej i komunistycznej Europie o charakterze wyznaniowym. Jeszcze w 1967 roku mamy oświadczenie rządu hiszpańskiego stwierdzające, że ?nie można być dobrym Hiszpanem nie będąc dobrym katolikiem? Zwolennicy frankizmu rozpoczynając w 1936 roku rebelię, traktowali ją w kategoriach krucjaty i przekonanie to pozostało w tych kręgach żywe do samego końca dyktatury, łącząc trwale hiszpański nacjonalizm i autorytaryzm z katolicyzmem. Frankizm, wierny idei ?Hispanidad? Ramiro de Maeztu, tworzy swoistą narodową religię (el nacionalcatolicismo), choć baczy aby nie popaść w herezję monolatrii ? którą zresztą zarzucali frankistom posoborowi demokraci-moderniści. Mamy tu jednak wyraźnie zarysowaną wiarę w specjalną opiekę Boga nad narodem hiszpańskim i Jego sympatię dla obozu narodowego. ?Hispanidad? i katolicyzm są ze sobą nierozerwalnie związane. Historia Hiszpanii jest historią jej Kościoła. Naród hiszpański ? zdaniem Franco ? powstał na III Soborze w Toledo, a ?Cyd jest duchem Hiszpanii?. Mówiąc o obronie narodowych instytucji i idei przed europeizacją (sfrancuzieniem), Franco identyfikował te instytucje i idee z katolicyzmem. Zresztą na początku, gdy obóz nacjonalistyczny dopiero się kształtował, jedynie katolicyzm było jego spoiwem. W 1938 roku Franco przemawiał w Burgos następującymi słowy:

Religia katolicka to kryształ naszej narodowości; jej tajemnicami i dogmatami inspirowały się wieki najchwalebniejsze naszej historii, talent spekulatywny naszych filozofów, geniusz liryczny i dramatyczny poetów, emocja artystyczna wielkich malarzy, i te symboliczne dzieła, połączone z myślą powszechną, koronują najwyższe obłoki hiszpańskiego geniuszu. Wszystkie one są esencjalnie chrześcijańskie i katolickie?. Równo dwadzieścia lat później Franco deklaruje: ”naród hiszpański uważa za punkt honoru przestrzeganie w swoim prawodawstwie prawa Bożego, wedle doktryny Świętego Kościoła Katolickiego, Apostolskiego i Rzymskiego, jedynego prawdziwego i wiary nieodłącznej od świadomości narodowej? Franco znajdował w katolicyzmie zwartą kontrpropozycję dla laickiej demokracji. Katolicyzm legitymizował frankistowską Hiszpanię; zasadzie rzekomej suwerenności ludu przeciwstawiał ideę pochodzenia władzy od Boga ? ideę czyniącą frankizm nie mniej prawowitym, a może nawet bardziej. Rząd autorytarny poszukuje legitymizacji swojego istnienia. Może ją znaleźć albo w narodzie ? za pomocą referendów ? co jednak czyni go ?cezaryzmem?, czyli demokracją uwieńczoną dyktatorem z łaski suwerennego ludu; albo w idei władzy pochodzącej od Boga. Franco odrzucał jakąkolwiek legitymizację własnego panowania za pomocą referendów. Poszczególne prawa i instytucje można tak uprawomocniać, ale władzy Caudillo nie. Władza ta wywodzi swoją prawowitość z systemu aksjologicznego jakim jest katolicyzm. Liberalnemu i laickiemu nihilizmowi i prawom człowieka przeciwstawia Prawo Boże. Franco ? za młodu mało religijny ? w czasie wojny domowej popadł prawie w dewocję i pozostał jej wierny do końca życia. Jego religijność była uczuciowa i pozbawiona szerszej refleksji dogmatycznej, oparta na kulcie relikwii (szczególnie św. Teresy z Avili) co czyniło go niezdolnym do dyskusji w tym względzie. Zarazem była to religijność tradycjonalistyczna, o czym świadczy jego całkowita niezdolność do akceptacji nauczania posoborowego Kościoła; modernizm katolicki uważał za przejaw marksistowskiej infiltracji katolicyzmu. Reformy Soboru Watykańskiego II, ?aggiornamento? Jana XXIII i Pawła VI zapewne przerażały Franco, który jednak udawał, że nie widzi rewolucji jaka dokonała się w Kościele i publicznie chwalił min. Jana XXIII, społeczne nauczanie soboru za jego rzekomą zgodność z systemem politycznym (dyktatura) i ekonomicznym (wolny rynek) Hiszpanii, a Pawła VI za rzekome nauczanie, że państwo powinno mieć charakter wyznaniowy. Każdy kto tylko przeczytał konstytucje soborowe wie, że Kościół w czasie i po Vaticanum II wyrażał się nieprzychylnie o dyktaturze, wolnym rynku i państwie wyznaniowym. Fikcji Kościoła proautorytarnego nie udało się utrzymać. Jedynym oficjalnie dostrzeżonym nowym elementem myśli soborowej była wolność religijna, którą szybko wpisano do hiszpańskich praw konstytucyjnych. W rzeczywistości jednak Sobór był ciosem w plecy zadanym frankizmowi przez Kościół, gdyż od czasu Soboru drogi Kościoła i frankizmu nieuchronnie zaczynają się rozchodzić, gdyż szczególnie ? jak pisze niemiecki historyk Raimund Beck – ?młody kler, wzorując się na hierarchach, rozciągnął zasadę (soborową ? A.W.) do skrajności?. W seminariach hiszpańskich codziennością stała się lektura teologów wyzwolenia, a nawet samego Marksa. Posoborowy kler stanął na czele ruchu demokratycznego, a duchowni przewodzili na antyfrankistowskich wiecach. Frankiści z przerażeniem pisali i mówili o ?epidemii marksizmu? w hiszpańskim Kościele. Sobór Watykański II miał decydujące znaczenie dla upadku frankizmu. Legitymizacja władzy Caudillo miała charakter tradycyjny i, nie wywodząc się od suwerennego ludu, z natury rzeczy musiała być wywodzona od Boga. I Kościół katolicki w Hiszpanii taką legitymizację władzy tej dawał, aż do Soboru. Hierarchowie Kościoła, przebywając przez kilka lat na Soborze, czyli poza Hiszpanią, zarazili się modą na ?aggiornamento?, którą poznali przebywając w Rzymie; szybko dostrzegli, że frankizm jest zaprzeczeniem ducha soborowego; a narodowy katolicyzm zaprzeczeniem ekumenizmu Kościoła opanowanego przez modernistów. Pod wpływem nauczania soborowego biskupi zaczęli się domagać rozdziału Kościoła od państwa, co oznaczało kres idei narodowego katolicyzmu, a także demokratyzacji, wywodząc ? pod wpływem modernistycznej teologii ? demokrację od nauczania Chrystusa i tym samym odrzucając wielowiekową tradycję Kościoła opierającą się na nauczaniu o porządku i autorytecie jako podstawach istnienia społeczeństwa. Równocześnie, pod wpływem soborowej wizji Chrystusa?demokraty, duchowieństwo hiszpańskie zaczęło uważać, iż w 1936 roku Kościół powinien poprzeć republikanów, a nie nacjonalistów. Wielu duchownych zaczęło się zbliżać do marksizmu, a sam Episkopat w roku 1967 zalecał dialog ze związkami zawodowymi, także tymi o charakterze marksistowskim, gdyż Kościół ? tak jak marksiści ? winien być po stronie ubogich i maluczkich. Zastanawiając się nad tą metamorfozą Kościoła w Hiszpanii możemy stwierdzić, że jego porzucenie frankizmu miało dwie przyczyny: nauczanie soborowe, które postawiło Kościół politycznie po stronie hiszpańskiej lewicy; a także przyśpieszony rozwój gospodarczy kraju. Kapitalizm prowadzi do rozrostu nierówności społecznych, które nie były tak ostre w epoce Franco-syndykalisty Zwrot ekonomiczny Hiszpanii ku wolnemu rynkowi zszokował niższe duchowieństwo, które nie umiało zrozumieć nowoczesnych zasad rynku i skupiło się na krytyce bieżących nieszczęść robotników, nie rozumiejąc, że kapitalizm – a nie prymitywna redystrybucja – jest jedyną drogą przyszłej poprawy ich położenia. W obliczu apokalipsy kapitalizmu niższy kler na co dzień bytujący pośród robotniczych przedmieść za pośrednictwem struktur niosących posługę w tych środowiskach (Stowarzyszenie Robotnicze Akcji Katolickiej – Hermendades Obreras de Acción Catolica oraz Robotnicza Młodzież Katolicka – Juventud Obrera Catolica) ? stanął na czele neosocjalistycznego ruchu przeciwnego modernizacji, zastępując zdelegalizowane i realnie słabe związki zawodowe oraz partie lewicowe i populistyczne.

Tekst ten stanowi fragment książki „Hiszpania Franco. Źródła i istota doktryny politycznej’ prof. Adama Wielomskiego

Prezydent Klaus ostro krytykuje pomysł europejskiej federacji. I stwierdza: "Barosso odkrył karty, ja przed tym ostrzegałem" W czasie kiedy rządzący Polską politycy na wyścigi składają Berlinowi hołdy, a premier Tusk uchodzi za najwierniejszego sługę Niemiec, szczególnie jasno świeci gwiazda tych europejskich mężów stanu, którzy naprawdę odczytują narodową rację stanu. I mają odwagę o niej mówić. Prezydent Czech ostro skrytykował w środę propozycję przewodniczącego Komisji Europejskiej Jose Manuela Barosso dotyczącą ściślejszej integracji europejskiej. Vaclav Klaus udzielił wypowiedzi popularnemu portalowi internetowemu "novinki.cz". Odpowiadając na dwa pytania zadane przez dziennikarzy portalu internetowego, Klaus oznajmił, że "zdecydowanie odrzuca ideę federacji europejskiej". Prezydent Czech z nieukrywaną satysfakcją powiedział, że "nareszcie Barosso odkrył karty: przyznał, że chodzi mu o pogłębienie europejskiej integracji". Ja przed tym ostrzegałem, ale Bruksela i tacy ludzie jak pan Barosso nie ujawniali swoich zamiarów publicznie. W roku 2004 Czechy wstępowały do Unii Europejskiej, a nie do federacji, w której stalibyśmy się pozbawioną znaczenia prowincją - dodał. Klaus oświadczył, że Czesi nie powinni przystępować do federacji, o której wspomniał Barosso, ponieważ oznaczałoby to utratę suwerenności politycznej i gospodarczej. Unia Europejska powinna się zmienić, to prawda, ale zmiany powinny iść w przeciwnym kierunku niż propozycje pana Barosso - mówił. Czeski portal przeprowadził po wypowiedzi przewodniczącego Komisji Europejskiej krótką ankietę internetową na temat wizji zjednoczonej Europy. Z 11 tysięcy czytelników aż 61,8 procent opowiedziało się raczej za rozpadem niż głębszą integracją Unii. Jose Barroso wezwał we wtorek do wielkiej debaty ws. stworzenia europejskiej federacji państw narodowych, do czego konieczna byłaby zmiana traktatu UE. Czeski prezydent, eurosceptyk o poglądach konserwatywno-liberalnych, od dawna uważa, że Unia powinna "powrócić do swoich demokratycznych korzeni". Jest przeciwny procesowi centralizacji władzy i nadmiernej ingerencji Brukseli w gospodarkę. Zwolennik "Europy Ojczyzn" podkreśla, że zjednoczona Europa powinna kierować się takimi wartościami jak "wolność, suwerenność i demokracja". Gim, PAP

Gang pruszkowski? Jaki gang? Sąd zdecydował: "Słowik" i "Bolo" - wychodzą na wolność. Reszta usłyszała symboliczne wyroki Sąd Okręgowy w Warszawie uniewinnił kilkunastu członków gangu pruszkowskiego. Wyroki uniewinniające usłyszeli m.in. Andrzej Z. ps. "Słowik", i Zygmunt R. ps. "Bolo". Janusz P. ps. "Parasol" - usłyszał wyrok roku więzienia, a od części zarzutów również został uniewinniony. Najwyższy wyrok - 8 lat więzienia - usłyszał Marcin B. ps. "Bryndziak". W sprawie było blisko 40 oskarżonych. Sąd wymierzył kary od ośmiu lat więzienia do roku pozbawienia wolności w zawieszeniu. Kilkunastu oskarżonych zostało uniewinnionych, m.in. Andrzej S., ps. Słowik, i Zygmunt R., ps. Bolo. Dawni szefowie "Pruszkowa" z lat 90. - Janusz P., pseud. Parasol, Andrzej Z., pseud. Słowik i Zygmunt R., pseud. Bolo - już wcześniej byli skazani prawomocnie w oddzielnym procesie za kierowanie gangiem. Najwyższy wyrok - ośmiu lat więzienia usłyszał Marcin B., pseud. Bryndziak. Dwóch kolejnych usłyszało wyroki pięciu lat więzienia, jeden - czterech i pół roku, dwóch - trzy i pół roku. Ośmiu oskarżonym wymierzono kary po dwa lata więzienia. Spośród ponad 20 skazanych część nie trafi w tej sprawie do więzienia, innym do odbycia pozostało kilka miesięcy pozbawienia wolności, gdyż na poczet ich kar zaliczono czas aresztu. Wobec jednego oskarżonego postępowanie umorzono, jeden otrzymał wyrok w zawieszeniu. Sąd odczytywał sentencję wyroku ponad pięć i pół godziny. Po godzinnej przerwie sędzia ma przejść jeszcze w środę do przedstawienia ustnych motywów orzeczenia. Do czasu poznania uzasadnienia obecny na sali prokurator wstrzymał się ze skomentowaniem wyroku dla mediów. Tymczasem obrońca jednego z oskarżonych, mec. Ewa Jachowicz powiedziała, że "prokuratura w tej sprawie przegrała na całej linii". Prokuratura zażądała wcześniej dla oskarżonych kar od 15 lat więzienia do roku w zawieszeniu. Obrona podważała prawdomówność świadków koronnych i chciała uniewinnień.Ansa/PAP

Hasło "Obudź się Polsko!" nawiązuje do faszyzmu, bo tego hasła używa PiS. A "obudź się Bronku!"? Co miała na myśli matka prezydenta Komorowskiego? Faszystowską retorykę zarzuca PiS-owi prof. Tomasz Nałęcz. Nie można chyba mówić o pomyłce ani przejęzyczeniu, bo przecież prof. Nałęcz to doradca prezydenta Bronisława Komorowskiego DS. HISTORYCZNYCH. Posłowie Prawa i Sprawiedliwości domagają się przeprosin za jego "obraźliwe dla polskich obywateli" słowa na temat współorganizowanego przez PiS marszu "Obudź się Polsko". Nałęcz, pytany w środę w Radiu ZET z czym kojarzy mu się hasło "Obudź się Polsko", odpowiedział:

(…)wiadomo, to jest przecież hasło hitlerowców z lat 30., którzy Niemców chcieli budzić(...). Natomiast jest w Polsce swoboda demonstrowania, każdy może demonstrować. Natomiast sama ideę marszu, który 29 września ma przejść ulicami Warszawy Nałęcz brutalnie spłyca. Protest tysięcy ludzi, którzy będą chcieli zamanifestować swój sprzeciw wobec dyskryminacji TV Trwam będzie mu przeszkadzał w wygodnym przejeździe przez miasto. Boleję nad jednym, że stanę w jeszcze większych korkach w Warszawie 29 września - powiedział w Radiu Zet prezydencki doradca ds. historycznych. Słowa Nałęcza porównujące hasło PiS do hitlerowskiej retoryki politycy PiS nazwali na konferencji prasowej w Sejmie skandalem. Nie możemy się zgodzić na to, by doradca prezydenta w ten sposób się wypowiadał(...), żądamy, by pan Tomasz Nałęcz przeprosił tych wszystkich katolików i te setki tysięcy osób, które wybierają się na marsz - oświadczył poseł PiS Andrzej Jaworski. Ponadto - jak dodał - PiS żąda, by prezydent zdymisjonował swojego doradcę. Jaworski mówił, że gdyby iść tropem myślenia Nałęcza, to mógł obrazić on także matkę Bronisława Komorowskiego. W momencie, gdy ona do niego wołała +Bronku, obudź się+, to co? Używała hitlerowskich określeń wołając do swojego syna? To jest pewien absurd - powiedział.  Według posła wypowiedź Nałęcza miała "wprowadzić zamęt, zniechęcić do idei marszu". Również rzecznik PiS Adam Hofman podkreślił, że Nałęcz "musi przeprosić" i wycofać się z tych "obraźliwych dla polskich obywateli słów". Zdaniem Hofmana "tłumaczenie różnych zwrotów i nazw na inne języki i szukanie ich korzeni" prowadzi do absurdu. Przecież nikt z nas (...) nie powołuje się na to, jak na kanale Al-Jazeera tłumaczy się i podpisuje Donalda Tuska po arabsku - mówił Hofman. Jak dodał, na tym kanale jeden z członów nazwy PO tłumaczy się jako "al-kaida".

Ale ja przecież nie będę mówił, że PO jest Al-Kaidą, że odwołuje się do spuścizny terroryzmu, że odpowiada za to, że morduje się niewinnych ludzi i dzieci, bo to jest manipulacja i naiwne podejście, to robi profesor Nałęcz, my tego robić nie chcemy - powiedział Hofman. Przypomniał też, że prezydent Białegostoku Tadeusz Truskolaski z PO "wygrywał wybory pod hasłem +Obudź się Białystoku+" Przepraszam, czy to jest białostocki faszysta? - pytał. Rzecznik podkreślił też, że w USA Republikanie mają w tych wyborach think-tank "Wake up America" - "Obudź się Ameryko", a amerykańscy politycy odwoływali się do tego hasła wielokrotnie. Współorganizowany przez PiS marsz pod hasłem "Obudź się Polsko" odbędzie się 29 września. Posłanka PiS Małgorzata Sadurska podkreśliła, że uczestnicy marszu przejdą ulicami Warszawy domagając się wolności słowa, poszanowania wolności mediów, godności człowieka, polskiej rodziny. Marsz rozpocznie się o godz. 12 na pl. Trzech Krzyży. W pokojowej manifestacji przejdziemy ulicami Warszawy przez Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, na pl. Zamkowy. W czasie tego marszu będziemy chcieli obudzić Polaków, tych, którzy jeszcze śpią, którzy nie wiedzą, że źle się dzieje w naszej ojczyźnie - powiedziała Sadurska. PAP/Wuj

Kukiz do Wojewódzkiego: "Jesteś platformianym śmieciem". Muzyk ukradł show gwieździe TVN

Wczoraj w programie Kuby Wojewódzkiego wystąpił Paweł Kukiz, który jest ostatnio głównym celebryckim wrogiem lewicowo-liberalnych mediów. W programie czołowego śmieszka III RP, który określa się jako „kumpel premiera” Kukiz przyznał, że „Gazeta Wyborcza" i " system" niesłusznie stworzyły mu wizerunek homofoba i faszysty. "Ja jestem pisowskim pachołkiem, a ty platformianym śmieciem" – mówił do Wojewódzkiego Kukiz, który dodał, że PO nie spełniła swoich obietnic w sprawie jednomandatowych okręgów wyborczych. Kukiz dodał, że w obecnym systemie partyjnym partia posiadająca władzę zajmuje i wpływa na wszystkie stanowiska "od prezesa do sprzątaczki". „O decyzji posła podczas głosowania decyduje "SMS od szefa". Zabrać im telefony, a będziemy mieć anarchię w państwie” – przekonywał i dodał, że PO zawłaszcza państwo bardziej niż SLD. Dziś Kukiz wytłumaczył  dlaczego w ogóle wystąpił u Wojewódzkiego. „Wystąpiłem w programie Kuby Wojewódzkiego, aby wyjaśnić jemu i widzom, że przez system polityczny z którym mamy teraz do czynienia, Polska nie tyle, że się nie rozwija co jeszcze uwstecznia. Jest wielkie prawdopodobieństwo, że jeśli PO obejmie po raz trzeci władzę, ze swym uwielbieniem dla wodza, to będziemy mieli dokładnie do czynienia z dyktaturą, na styl koreański”- mówi Kukiz w wywiadzie dla fronda.pl. Muzyk dodał, że niedawno doświadczył na przykładzie swojej płyty czym są upartyjnione media, które idą zgodną linią jedynie słusznej partii. Kukiz przekonuje, że dzięki występowi u Wojewódzkiego w ciągu 12 godzin ma prawie trzy tysiące więcej podpisów na stronie www.zmieleni.pl , gdzie walczy o wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych.

Występ Kukiza był bardzo potrzebny z uwagi na to, że w TVN-ie (a już szczególnie w tym programie) pewne poglądy przestały się w ogóle pojawiać. Paweł Kukiz zaprezentował karmionym żarcikami Wojewódzkiego widzom szokujący dla nich punkt widzenia. Muzyk zresztą totalnie zdominował  w nim „czołowego śmieszka mainstreamowych mediów”  i spokojnie wygłosił swoje poglądy polityczne, których, jak zapewnia demiurg TVN-u Edward Miszkak, nie lubią lemingi. Trudno nie zgodzić się z tezą, że to Kukiz był realnym prowadzącym wczorajszy program. Można się spodziewać, że był to ostatni występ muzyka w programie Kuby Wojewódzkiego. Takich "pisowców" nie lubi się podwójnie... Ł.A

Wolność po POlsku Wygląda na to, że walka o życie dzieci nienarodzonych nabiera w Polsce coraz bardziej dramatycznego charakteru. Śledczy ignorują niszczenie antyaborcyjnych wystaw przez „nieznanych sprawców”, natomiast aktywistów pro-life coraz częściej spotykają represje - pisze Aleksander Majewski. Taką tendencję potwierdziły wydarzenia z 2 sierpnia br., kiedy przeciwnicy aborcji zostali bezprawnie zatrzymani przez policję podczas festiwalu Przystanek Woodstock w Kostrzynie. Funkcjonariusze zarekwirowali banner i zmusili prolajferów do przerwania legalnego zgromadzenia. Nie pomogły tłumaczenia, że Fundacja Pro – Prawo do Życia zgłosiła tydzień wcześniej w Urzędzie Miasta Kostrzyna nad Odrą zawiadomienie o organizacji zgromadzenia publicznego na terenie miasta, niedaleko głównego wejścia na teren festiwalu, a inicjatywa miała czysto pokojowy charakter. Aktywiści pro-life, po prostu, trzymali duży banner ze zdjęciem zamordowanego w wyniku aborcji dziecka z Zespołem Downa i podobizną Adolfa Hitlera, co stanowiło oczywistą sugestię, że aborterzy odwołują się do myśli wodza III Rzeszy. Jak poinformował jeden z przedstawicieli fundacji, policjanci stwierdzili, że "potrzebna jest zgoda i zezwolenie na wszelkiego rodzaju demonstracje i pikiety". Dwaj działacze Fundacji, którzy trzymali banner, zostali zatrzymani i przewiezieni na sygnale (sic!) do komisariatu w Kostrzynie. Policjanci Na miejscu funkcjonariusze postawili dwóm obrońcom życia zarzuty z art. 141 kodeksu wykroczeń, który mówi: "Kto w miejscu publicznym umieszcza nieprzyzwoite ogłoszenie, napis lub rysunek albo używa słów nieprzyzwoitych, podlega karze ograniczenia wolności, grzywny do 1500 złotych albo karze nagany".
- Funkcjonariusze w żaden sposób nie uzasadniali tego, dlaczego jesteśmy zatrzymani. Dopiero na komisariacie dowiedziałem się, że jest to paragraf 141 kodeksu wykroczeń, a wcześniej pytałem, pod jakim zarzutem jesteśmy zatrzymani. “Dowie się Pan na komisariacie” – padła odpowiedź. To jest dryfowanie w kierunku państwa policyjnego – powiedział członek Rady Fundacji Pro Mariusz Dzierżawski na specjalnie zwołanej konferencji prasowej. W podobnym tonie wypowiedziała się Aleksandra Michalczyk, ekspert do spraw prawnych Fundacji Pro.

- Na Przystanku Woodstock ktoś miał interes w tym, aby zabronić tego legalnego zgromadzenia – stwierdziła Michalczyk. Jak mawiał ks. Stanisław Bodzowski, „Nie ma przypadków, są tylko znaki”. Niewątpliwie takim znakiem był list Mariusza Dzierżawskiego z Fundacji Pro do prezydentów Polski i Niemiec - Bronisława Komorowskiego i Joachima Gaucka, którzy już wcześniej zapowiadali swoje przybycie na Przystanek Woodstock.  "Przyjazne spotkania Niemców i Polaków to dobra wiadomość po latach pogardy, kiedy hitlerowcy uważali Polaków za podludzi. (...) Czasy na szczęście się zmieniły. Żaden rząd nie kieruje się uprzedzeniami narodowymi lub rasowymi. Niestety, nie wszystkie uprzedzenia zostały przezwyciężone. We współczesnej Europie podludźmi są dzieci przed narodzeniem. Można je zabijać w wielu krajach praktycznie bez ograniczeń. Co roku liczba ofiar tego ludobójstwa w krajach Unii Europejskiej dochodzi do 2 milionów. Ustawy wielu krajów Unii zachęcają do zabijania zwłaszcza dzieci chorych, na przykład z Zespołem Downa" – czytamy w liście aktywisty pro-life. Na koniec, autor zwrócił się z apelem o obronę nienarodzonych dzieci. "Stańcie w obronie najsłabszych! Uwolnijcie Europę od pogardy dla chorych!" - wezwał Komorowskiego i Gaucka Mariusz Dzierżawski. No cóż, do spotkania na Woodstocku doszło, prezydenci bawili się dobrze, ale o narodzonych dzieciach nikt nie pamiętał. Mundurowi jednak nie zapomnieli o obrońcach życia… Rację ma Tomasz P. Terlikowski, który stwierdził, że to właśnie prawda o aborcji boli najbardziej. - Tu nie chodzi o przyzwoitość czy obronę dzieci (swoją drogą w wielu filmach dzieci widzą o wiele gorsze sceny, i nikomu to jakoś szczególnie nie przeszkadza), ale o to, by uniemożliwić ludziom zmierzenie się z prawdą o masowym mordzie, jaki dokonuje się na naszych oczach. Dla kobiet i mężczyzn, którzy mają na swoim koncie zabicie swojego dziecka, albo przynajmniej znają kogoś, kto to zrobił pokazanie czym jest aborcja może być szokiem. Ale tylko dzięki temu szokowi można wyprowadzić ich z błędu i pomóc w pojednaniu z samym sobą – komentuje publicysta. Podobną gorliwością funkcjonariusze nie wykazali się wobec kolejnych „nieznanych sprawców", którzy zniszczyli antyaborcyjną wystawę „Wybierz Życie” eksponowaną na warszawskim Ursynowie, choć zwolennicy zabijania nienarodzonych zostawili po sobie ślad – na miejsce plakatów, które zniszczyli, powiesili swoje. Jak podaje Fundacja Pro – Prawo do Życia, na jednym z nich widniał adres strony internetowej, na której możemy znaleźć zakładkę z  kontaktem do Federacji na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, kierowanej przez p. wicemarszałek Sejmu Wandę Nowicką.

„Życie dla płodów śmierć kobietom", „ciało matki na organy dla dziecka" – m.in. takimi hasłami aborterzy przysłonili wystawę pokazującą prawdę na temat zabijania nienarodzonych. Jeden z plakatów odsyła do strony internetowej zajmującej się propagandą aborcyjną, co - jak zauważają prolajferzy - jest czynem zabronionym przez polskie prawo, a także promocją nielegalnego handlu środkami wczesnoporonnymi. Obrońcy życia zauważają, że organizacja Wandy Nowickiej informuje, jak szybko i skutecznie zabić swoje dziecko. Co ciekawe, adres i telefon do Federacji są podane w zakładce "Kontakt" wspomnianej strony. Witryna promuje również „telefon zaufania" dla kobiet – ten sam, który podany jest na oficjalnej stronie Federy. Mimo kilkukrotnego zgłaszania tych aktów wandalizmu na Komisariacie Policji Warszawa Ursynów, funkcjonariusze nie zareagowali. Zdążyli natomiast postawić zarzuty... obrońcom życia. Kinga Małecka-Prybyło, która wchodzi w skład zarządu Fundacji Pro, została wezwana 7 sierpnia br. na komisariat, gdzie dowiedziała się, iż "wywołała zgorszenie publiczne zlecając umieszczenie przy ogrodzeniu kościoła nieprzyzwoitych ogłoszeń zawierających zdjęcia przedstawiające wizerunek ludzkich płodów i ich fragmentów, tj. czyn z art. 51 § 1 w związku z art. 141 kodeksu wykroczeń".

- Zostałam wezwana na komisariat w celu złożenia wyjaśnień - mówi Kinga Małecka-Prybyło - Na wstępie poinformowałam policjantkę o tym, iż w ciągu kilku lat prezentacji wystawy „Wybierz Życie" 6 postępowań w podobnych sprawach toczyło się już przed sądami. Wszystkie procesy zakończyły się wyrokami uniewinniającymi, więc warto zastanowić się czy wdrażać kolejną sprawę o tym samym charakterze marnując czas i pieniądze na kolejne postępowanie. Przesłuchującej mnie policjantce przekazałam również uzasadnienia dwóch z tych wyroków. Moje wyjaśnienia nie miały jednak dla niej znaczenia, gdyż od początku była zdecydowana wnieść sprawę do sądu - dodaje aktywistka pro-life. Jak przypominają przedstawiciele Fundacji Pro, wystawa "Wybierz Życie" ma charakter czysto edukacyjny. Była eksponowana już w 300 lokalizacjach w całej Polsce i wszędzie wywoływała ożywioną dyskusję. Od 2005 roku, kiedy to została zaprezentowana po raz pierwszy, CBOS zauważył znaczący spadek poparcia dla dopuszczalności aborcji.

Być może, właśnie skuteczność inicjatywy wywołuje tak zacięte ataki zwolenników zabijania nienarodzonych dzieci, gorliwie wspieranych przez funkcjonariuszy policji, którzy - zamiast bronić porządku - coraz częściej stają się zbrojnym ramieniem określonej opcji politycznej. „By żyło się lepiej, wszystkim”. Z wyjątkiem dzieci nienarodzonych…

 Aleksander Majewski

Niemiecki Trybunał Konstytucyjny wyznacza standardy w UE W sytuacji takich rozstrzygnięć niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego w sprawach europejskich, decyzje polskiego rządu dotyczące tej problematyki, jawią się wręcz, jako kpina z demokracji.

1. Wczoraj, wyrażenie zgody przez niemiecki Trybunał Konstytucyjny na udzielenie pomocy przez ten kraj, dla bankrutujących krajów strefy euro, zostało przyjęte przez tzw. rynki finansowe wręcz z entuzjazmem. Wszyscy w Unii Europejskiej z kanclerz Angelą Merkel na czele przez blisko 3 miesiące czekali w napięciu na tę decyzję i choćby ten fakt pokazuje, że w Niemczech, demokracja nie jest fasadą. Mimo tego, że wcześniej decyzje niemieckiego rządu w sprawie poparcia unijnego paktu fiskalnego i powołania Europejskiego Mechanizmu Stabilizacji (EMS), zostały przyjęte przez Bundestag większością 2/3, to skargi posłów partii opozycyjnych do Trybunału w tej sprawie zostały potraktowane, z całą powagą. Trzeba przy tym zwrócić uwagę, że na forum UE, kolejne decyzje podejmowane pod hasłem „więcej integracji”, czego odzwierciedleniem jest między innymi pakt fiskalny i EMS, wręcz wpychają w ręce Niemiec, dominację w Europie.

2. Decyzja niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego, pozwala prezydentowi tego kraju na ratyfikowanie ustaw dotyczących paktu fiskalnego i EMS ale pod warunkiem, że niemiecka pomoc finansowa nie przekroczy 190 mld euro. Niemcy wprawdzie nie wyrywają się aż tak bardzo z pomocą dla krajów Południa strefy euro ale w związku z tym, że są największą gospodarką UE, muszą być także największym udziałowcem tego funduszu pomocowego. Przez ponad 10 lat funkcjonowania waluty euro ten kraj, był głównym beneficjentem korzyści z wprowadzenia wspólnego europejskiego pieniądza, teraz musi więc łożyć ogromne środki na jego ratowanie.

3. Ale rozstrzygnięcie niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego powinno być także sygnałem dla innych krajów UE, że proces pogłębiania integracji europejskiej, musi się odbywać pod kontrolą społeczeństw tych krajów. Niemiecki Trybunał Konstytucyjny uznał wprawdzie, że pakt fiskalny i EMS nie są sprzeczne z konstytucją tego kraju ale jednocześnie określił, granicę pomocy finansowej, której nie można przekroczyć. Ba zapowiedział, że zbada także zgodność z niemiecką konstytucją, decyzji Europejskiego Banku Centralnego, dotyczących, skupu bez żadnych ograniczeń obligacji takich krajów jak Hiszpania i Włochy, bo przecież Niemcy są udziałowcem tego banku i w związku z tym odpowiadają za jego zobowiązania.

4. W sytuacji takich rozstrzygnięć niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego w sprawach europejskich, decyzje polskiego rządu dotyczące tej problematyki, jawią się wręcz, jako kpina z demokracji. Premier Tusk, przed wyjazdami na posiedzenia Rady Europejskiej nie tylko nie uważa za stosowne, aby poinformować Parlament o swoich zamierzeniach, ale także już po wyrażeniu zgody na oddanie kolejnych kompetencji państwa narodowego na rzecz Brukseli, forsuje zatwierdzenie tych decyzji w polskim Sejmie zwykłą większością głosów. Tak było ze zgodą naszego kraju na Europejski Mechanizm Stabilizacji, teraz w tym samym trybie jest forsowana zgoda na członkostwo Chorwacji w UE. Oczywiście nie mam nic przeciwko członkostwu tego kraju w UE ale chociażby w związku z tym, że będziemy musieli stracić parę miejsc w Parlamencie Europejskim w związku z członkostwem Chorwacji, zmienia to warunki funkcjonowania naszego kraju w UE. Chociażby z tego powodu, wymaga zatwierdzenia tej decyzji większością 2/3 w polskim Sejmie.

Niestety rząd Tuska niespecjalnie się tym wszystkim przejmuje. Zgodę Polski na EMS przepchnął w Sejmie zwykłą większością głosów, jutro w podobny sposób będzie chciał zatwierdzić członkostwo Chorwacji w UE. Tak wygląda polska demokracja pod rządami ekipy Tuska, choć nasi zachodni sąsiedzi pokazują jak podejmowane są strategiczne decyzje w naprawdę demokratycznym państwie. Kuźmiuk

Polska została sprzedana – kto winien?

http://klubinteligencjipolskiej.pl

Sytuacja Polaków, obywateli Naszego Kraju, przypomina historię skazańca stojącego przed plutonem egzekucyjnym: Facet wie, za moment skończy się historia jego życia. Patrzy mętnym wzrokiem raz w lufy raz w niebo. Nie jest bohaterem ale chciałby żyć. W pewnym momencie kapitan plutonu, wstrzymuje egzekucję i pyta skazanego:

„A może chciałby Pan powiedzieć jakieś ostatnie słowo”-na co skazaniec odpowiada: „ A Czy mają Panowie dla mnie może jakąś inną ofertę”? To co się dzieje w Naszym Kraju to niewiarygodny, całkowicie absurdalny marazm. My Polacy, Nasz Naród – stoimy właśnie przed plutonem egzekucyjnym historii. Polska odzyskała niepodległość w 1918r. Po zaledwie 21 latach padła ofiarą okupacji niemieckiej, potem radzieckiej. Rosja, zresztą do dziś okupuje połowę naszego kraju. Winne były nasze elity polityczne oraz Polacy, którzy nie potrafili się zjednoczyć, nie potrafili się dogadać a w rezultacie rozegrać, przez interesy wrogie Polsce. Obecnie historia się powtarza. W 1989r, Naród Polski wielkim zrywem wywalczył wolność i demokrację. Teraz szybkimi krokami, idziemy znowu do utraty suwerenności na rzecz UE Niemiec i Rosji.Chyba NIKT już nie ma żadnych wątpliwości, że taki właśnie będzie epilog reform gospodarczych i transformacji ustrojowej – działań Rządowych ostatnich 23 lat. Tak, Polska wyrwała się z obłędu systemu totalitarnego -(jakiejś tam formy komunizmu) oraz całkowitej zależności od wpływów Rosyjskich – po to aby teraz, z własnej woli, bez widocznych oznak przemocy wpaść w sidła… Rosji i UE Niemiec. Niemal na własne życzenie - Polska sprzedaje się, oddaje się „na gwałt” obcych interesów. Wielu ludzi, (zwłaszcza pamiętających czasy PRL) zadaje sobie pytanie: Czy teraz jest naprawdę lepiej niż było wtedy. Przecież, dla nich chyba gorzej być nie może. Dawniej Polaków łączyły pewne wspólne wartości oraz nadzieje lepszego jutra, odzyskania wolności, niepodległości i poprawę warunków życia w Naszej wspólnej nowej Ojczyźnie. A tymczasem? W ciągu ostatnich lat w Polsce, nie dokonano żadnych reform gospodarczych, ani transformacji systemu komunistycznego na kapitalizm czy też wolny rynek. Polska została sprzedana, obywatele oszukani i powszechnie wywłaszczeni. Nie ma sensu powtarzać listy problemów, które są rezultatem działań kolejnych ekip rządowych i koalicji – ostatnich 23 lat. Wszyscy wiemy: Polska sprzedała (za bezcen) majątek narodowy. Kto to kupił i za ile, kto to sprzedał i komu? Dlaczego i w imię czego? Wszystkie pytania są retoryczne – potwierdzają fakty. Nawet cena sprzedaży jest bez znaczenia. Najważniejsze są odpowiedzi – dlaczego tak się stało? Dlaczego Polacy nie kupili majątku, KTO na to pozwolił?. Musimy – jako Naród zrozumieć jedną zasadę suwerenności. My Polacy mamy obowiązek być właścicielami Naszego Kraju. To kapitał naszej przyszłości jako Narodu.

Wszyscy teoretycy, politycy, bez względu na nazwę, maść i kolor skóry, podkreślają i trąbią banały z trybun wyborczych. „Własność prywatna i dostęp do wolnego rynku – to świętość i podstawa demokracji”. A ja wołam: jeżeli nasi liderzy, politycy ostatnich 23 lat sprzedali większość majątku Naszego Kraju, jeżeli Nasz Dom – Polska – jest własnością wierzycieli – to można ten fakt określić tylko w jeden sposób: ZDRADA, ZDRADA, ZDRADA – po trzykroć – Zdrada Narodowa. Jeżeli nasz dług publiczny wg najniższych „rządowych” wyliczeń wynosi ok 1 Bln zł, a wg obliczeń realnych 3-4 Bln – i jeżeli dodamy zobowiązania ZUS wobec emerytów – to wyjdzie, z prostego rachunku, że każdy statystyczny Polak (noworodek i emeryt też) jest zadłużony kredytem niemożliwym do spłaty. Obecnie 100tys zł/głowę z oczywistą tendencją wzrostową – w skali geometrycznej!!! Obecnie NIC nie funkcjonuje w Naszym Kraju: ani przemysł ani rolnictwo (produkcja). Nawet rzemiosło czy spółdzielczość –poza nielicznymi wyjątkami ledwo dyszy. W czasach PRL ok 45% społeczeństwa utrzymywało się z produkcji rolnej. Obecnie „udział polskiego rolnictwa” w realizacji PKB wynosi… 3%. Wielu rolników oraz „farmerów z miasta”, kupuje żyzne ziemie uprawne i trzyma je odłogiem. Nic nie produkuje. To im się bardziej opłaca. Otrzymują „dotacje” UE, którymi najczęściej spłacają kredyty zaciągnięte… na zakup ziemi. Wszystko zgodnie z planowymi dyrektywami UE Niemiec i Francji. I taka ma być polityka rolna UE –sprzyjająca rozwojowi Naszego Kraju??? No to ja pytam: Jak długo ta głupota i ten absurd może trwać!– zanim nie będziemy mieli co jeść? (Nie warto chyba nawet wspominać o dobrodziejstwu i przyszłości GMO – tak propagowanej przez „unijnych i amerykańskich ekspertów”). Właściciel ziemi rolnej, który jej nie uprawia – to znaczy jej nie potrzebuje. Powinien stracić prawo wartości. Ziemia rolna może być przedmiotem obrotu, wyłącznie jako źródło produkcji rolnej. Nikt przecież nie kupuje, buduje fabryki aby nie produkować. A może, zwrócimy się do UE z propozycją o dotacje na puste zakłady. Nawiasem mówiąc kwestia dotacji UE przypomina przekładanie pieniędzy z prawej do lewej kieszeni, gdzie przy okazji biurokraci z Brukseli pobierają olbrzymi haracz. Cały (prawie) handel kraju -najprostszy w świecie interes – jest w rękach nie-polskich. Banki, instytucje finansowe, ubezpieczeniowe, są w obcych, czasem wrogich Polsce rękach. Finanse państwa są w upadłości i kompletnej ruinie, dług publiczny rośnie w zastraszającym tempie. ZUS jest zbankrutowany. Tak samo służba zdrowia. Edukacja, szkolnictwo zbliżają się do dna antypolskości. Wymiar sprawiedliwości i administracja Państwa, przestają funkcjonować w interesie obywateli oraz Państwa. Na domiar złego Polska jest niemal bezbronna – pozbawiona Armii i służb bezpieczeństwa. Czy NATO jest odpowiedzią na to?

I to ma być reforma gospodarcza i transformacja ustrojowa Naszego Kraju???Ja twierdzę że to HAŃBA i po trzykroć zdrada interesów Narodu. Wołam, (mając nadzieje), że nie jest to głos na pustyni obojętności i braku wiary: KTO jest winien obecnej sytuacji Naszego Kraju! Kto ponosi za to wszystko odpowiedzialność?–Odpowiedź jest prosta: To Reprezentanci Narodu – wybrani w tzw. „demokratycznych” wyborach. Wszystkie Partie polityczne i liderzy, którzy funkcjonują od 1989r. To KLD, UD/UW – PO, PSL, SLD, AWS, PiS i kilka innych pomniejszych. Główni winni znani Polakom: Mazowiecki, Bielecki, Geremek, Kuroń, Tusk, Kwaśniewski, Buzek, Wałęsa, Miller, Pawlak, bracia Kaczyńscy i wielu innych. Reformatorzy, a raczej inkwizytorzy Polskiej gospodarki i majątku Narodowego to: Balcerowicz (i S-ka) Lewandowski, Kaczmarek, Gronkiewicz-Walz. Rolę „rozgrywających” – manipulantów opinii publicznej odegrali, Michnik, Urban i podległe im usłużne media. Oczywiście w ostatecznym rozrachunku – winni jesteśmy my wszyscy Polacy – wyborcy. Bo to my Naród -będziemy latami płacić za błędy Partii Politycznych! (Kilka dni temu przegłosowana została krótka Lista Hańby – ludzi odpowiedzialnych za obecny stan Naszego Kraju. W podobny sposób można sporządzić listę Partii politycznych, które ponoszą największą odpowiedzialność: nie wszyscy winowajcy byli członkami Partii – ale byli zwolennikami czy też powiązani z układem Partii)

1 miejsce bezapelacyjnie zajęła kombinacja/układ hybrydowy UD/KLD/UW – PO, mająca ponad 60% głosów: (Michnik, Balcerowicz, Geremek, Mazowiecki, Tusk, H.G-W, Komorowski, Bartoszewski), choć można by dorzucić kilku innych np. Kuroń.

2 miejsce to środowisko tzw. Gdańskich Liberałów – KLD: Bielecki, Lewandowski, Tusk (znowu) i… Wałęsa – jako zwolennik i propagator.

Na podium – 3 miejsce – „załapało się” SLD: Kaczmarek, Belka, Kwaśniewski

4 miejsce – AWS –Buzek, Krzaklewski

Jak podsumować tę bardzo szkodliwą, dla Polski – działalność wymienionych polityków i ich Partii? Przecież te wszystkie Partie mają tylko jeden wspólny program: Jak wygrać wybory!!! Aby obronić przyszłość Polski – NARÓD musi zdecydować – w powszechnym, obywatelskim i obowiązkowym referendum.Konieczna jest szeroka dyskusja społeczna. Osoby i Partie polityczne odpowiedzialne za proces prywatyzacji oraz reformy ostatnich 23 lat a w konsekwencji za obecny katastrofalny stan Polskiej gospodarki – powinny zostać zdelegalizowane a osoby odpowiedzialne powinny stanąć przed Trybunałem Obywatelskim i w zależności od jego decyzji, otrzymać nawet dożywotni zakaz działalności publicznej. Nic w tym dziwnego – to początek. Dawniej w czasach Rewolucji Obywatelskich – główne osoby odpowiedzialne za stan danego kraju – ponosiły zasłużoną karę. Obecnie, dyrektorzy, przedsiębiorcy, którzy (poprzez niekompetencje), źle zarządzają lub doprowadzają swoje firmy do upadku – są najzwyczajniej w świecie odwoływani z zarządu, przez akcjonariuszy. Jeżeli zaś są oszustami lub działając na szkodę spółki, niezgodnie z prawem kończą swoją aktywność więzieniem – (np. Enron/USA). A w Polsce elity polityczne: sprzedają majątek za bezcen, kradną, biorą łapówki, doprowadzają Polskę do upadku (robiąc tak przez 20 lat). Na koniec dostają ordery, przechodzą w blasku na „zasłużoną emeryturę! – do Brukseli albo na pensje byłych zleceniodawców. W dodatku, ci właśnie politycy „uchwalają” sobie zabezpieczenie finansowania swojej działalności (oraz swoich partii) z kasy… Państwa. To Skandal, bezprawie i kompletny brak zrozumienia zasad funkcjonowania przedsiębiorstwa akcyjnego wszystkich Polaków – o nazwie Rzeczpospolita. Jako pierwszy, wstępny krok należy zlikwidować finansowanie Partii politycznych z budżetu Państwa. To przecież oczywiste przekupstwo i manipulacja, ustalone przez Rządzące ugrupowania –wszystko z pozoru w imię prawa lub jako walka z korupcją. A czy może być większa korupcja niż właśnie taka? Przecież ta cała banda „nieudaczników i popaprańców” – odpowiedzialna za obecny katastrofalny stan Naszego Kraju – jest opłacana, z budżetu obrabowanej i pokrzywdzonej RP!!Naprawę i odbudowę Rzeczpospolitej, należy (i czas) zacząć!!!

Ryszard Opara

Prosta naprawa sądów Polski wymiar sprawiedliwości można bardzo szybko i bardzo skutecznie naprawić. Wystarczy wprowadzić system sędziów i ławy przysięgłych - taki sam, jak funkcjonuje w USA. Efekty będą widoczne "od razu". W Stanach Zjednoczonych sędzia przewodniczy rozprawie, ale nie ma wpływu na wyrok. Sędzia jest od spraw formalnych i proceduralnych. Po pierwsze: musi zbadać zasadność aktu oskarżenia z prawem i jeśli stwierdzi, że jest on sprzeczny z prawem krajowym lub międzynarodowym - oddala go (zdarza się to bardzo rzadko). Podczas rozprawy, sędzia dba o prawidłowy przebieg postępowania, dopuszcza świadków, dyscyplinuje strony, rozstrzyga o zrealizowaniu wniosków dowodowych, odpowiada również za porządek na sali obrad. A na koniec... odczytuje wyrok wydany przez przysięgłych. W USA, aby zostać sędzią, trzeba wcześniej być co najmniej 15 lat prokuratorem lub adwokatem. Trzeba również cieszyć się nienaganną opinią w środowisku i nieposzlakowaną opinią obywatelską. To sprawia, że sędziami zostają ludzie, którzy znają realia sali sądowej i procesu z wieloletnich doświadczeń. Znają również bardzo dobrze prawo. A jak jest w Polsce? Aby zostać sędzią, trzeba ukończyć prawo, potem zrobić aplikację i... na tym koniec. Najlepiej zarabiają wśród prawników adwokacji i notariusze, w drugiej kolejności radcy prawni. I to na te kierunki idą najlepsi studenci prawa. Część idzie w biznes i daje sobie spokój z karierą prawniczą. Gorsi prawnicy idą na aplikację prokuratorską, najgorsi na aplikację sędziowską. A aplikacja wygląda w ten sposób, że aplikanci towarzyszą sędziom, noszą akta i protokółują przebieg rozprawy. Potem zostają pełnoprawnymi sędziami i decydują o cudzym losie. Kwintesencją amerykańskiego systemu wymiaru sprawiedliwości są zaś ławnicy. To oni - siedząc na ławie przysięgłych - oceniają dowody i decydują o winie lub niewinności oskarżonego. Ławnicy zaś rekrutują się spośród zwykłych mieszkańców. Wybiera ich komputer w drodze losowania. Wezwanie na ławę przysięgłych może dostać każdy i nie wolno mu odmówić. Jest to tzw. czynnik społeczny - ławnicy są przedstawicielami społeczeństwa i oceniają dowody i sprawę nie miarą skomplikowanych przepisów prawnych lecz miarą zdrowego rozsądku. Po drugie: ławnicy w ostatniej chwili dowiadują się jaką sprawę będą oceniać. Uniemożliwia to korupcję. Trudno bowiem dotrzeć do ławnika (wszyscy są anonimowi) i wręczyć mu łapówkę jeśli on sam dopiero w ostatniej chwili dowiaduje się w której sprawie usiądzie na ławie przysięgłych. Każdy z ławników jest w stanie wejść w rolę oskarżonego i zapytać się samego siebe jak zachowałby się w jego sytuacji. Dlatego właśnie w USA zapadało tyle wyroków uniewinniających ludzi, którzy zabijali we własnej obronie. Ławnik - często sam mający rodzinę i dziecko - doskonale potrafił sobei wyobrazić jak czuje się osoba napadnięta i głosował za uniewinnieniem. I odwrotnie: sprawców przestępstw na dzieciach karano tak surowo dlatego, że każdy ławnik lub prawie każy ma dziecko i wie jak czułby się, gdyby ktoś je skrzywdził. Dlatego w USA ogromna większość wyroków to wyroki sprawiedliwe. W Polsce nie ma ławy przysięgłych. Sprawę prowadzi jeden sędzia (w przypadkach bardziej skomplikowanych sędziów jest więcej) i czesto ten jeden sędzia wydaje wyrok. Często więc wyrok jest dziełem przypadku, dziełem panienki, która dopiero skończyła studia i nie ma pojęcia o życiu, lub chłoptasia, który twierdzi, że dyplom absolwenta prawa równoznaczny jest z tym, że pozjadał wszystkie rozumy. Ci ludzie - kaprysem losu awansowani na sędziów - wydają często wyroki niesprawiedliwe, bezprawne, ale też sprzeczne z elementarną przyzwoitością i zdrowym rozsądkiem. I dlatego właśnie wymiar sprawiedliwości funkcjonuje tak, a nie inaczej. Wprowadzenie wzorców amerykańskich w Polsce jest więc uzasadnione i umożliwi naprawę systemu sądownictwa od razu. Jeśli niedouczonych gówniarzy w sędziowskich togach zastąpią sędziowie z prawdziwego zdarzenia - mający wcześniej co najmniej 15 lat doświadczenia w zawodzie prawnika lub adwokata - poziom kopmetencji sędziów radykalnie wzrośnie. Jeśli zaś wprowadzimy system ławników to wyroki będą zgodne z obywatelskim poczuciem sprawiedliwości. System ten będzie również sprawniejszy. W USA procesy karne trwają najwyżej kilka dni i nie wymagają angażowania tak ogromnego aparatu biurokratycznego. Wprowadzenie na polski grunt amerykańskich rozwiązań od razu poprawiłoby kondycję wymiaru sprawiedliwości. Tak, aby zaczął on działać w interesie społecznym, a tak działać powinien. Czy jednak kolejnym rządom o to chodzi, aby wymiar sprawiedliwości działał dobrze? Skandal z prezesem gdańskiego sądu w roli głównej pokazuje, że niekoniecznie. Lenin mawiał, że "Sąd nie jest od tego, aby orzekać o winie lub niewinności oskarżonego tylko od tego, aby autorytetem rewolucji jego winę potwierdzić". W Polsce, mam wrażenie, sądy działają według tej samej zasady. Dlatego kolejne ekipy polityczne będą robić wszystko, aby zmian w tej dziedzinie nie wprowadzać Szymowski

Jak wypchnąć szumowiny z wymiaru sprawiedliwości W Polsce nie ma takich sądów jakie oglądacie w serialach SF typu "Prawo Agaty", "Magda M." czy "Sędzia Anna Maria Wesołowska". Prawdziwy obraz tzw "wymiaru sprawiedliwości" czytelnicy Nowego Ekranu widzą w naszych relacjach filmowych. Epatowany przez filmy TVN i dziennikarzy mainstreamowych szary zjadacz chleba ma być przekonany, że Sądy w Polsce są niezawisłe, profesjonalne, sprawne, badające sprawę rzetelnie, wiarygodnie analizujące dowody, obiektywne i wręcz sympatyczne. Co prawda terminy często są odległe, ale głownie z winy samych obywateli, którzy z każdą bzdurą biegną do sądu zawracając niepotrzebnie umęczonym sędziom przysłowiowe "cztery litery". Słowem: Sąd nasz czasem nierychliwy ale sprawiedliwy. No może czasem za łagodny jeśli chodzi o sprawy karne, ale tu winne z kolei jest złe prawo i kodeksy uchwalone przez posłow. W zamulonych przez telewizję łbach obecny jest najczęściej obraz Sędziego, jako prawnika z etosem, najlepszego z najlepszych, co to z niejednego pieca jadł chleb więc odpornego na sztuczki stron. Niemal herosa, który dzięki mądrości, pracowitości, przenikliwości umysłu i wysokiej etyce stoi na straży praworządności i gwarantuje sprawiedliwy wyrok.

Biednym ludziom ogłupywanym przez prymitywne seriale i programy wciąż się wydaje, że istnieje coś takiego jak "dobry i zły prawnik", jak "znakomity i kiepski adwokat", jak "świetny lub słaby prokurator", wyobrażają sobie bowiem, że proces w Polsce wygląda tak jak na filmach amerykańskich: pojedynek znakomicie przygotowanych pełnomocników stron toczony pod nadzorem Sędziego-Arbitra, który wszystkie akta sprawy zna od podszewki i pilnuje jak Straż Nocna przestrzegania litery prawa. A więc, fantastyczne popisy oratorskie, cięte riposty, dyskusja na twarde argumenty, pojedynek na wykładnie prawne, paremie, krzyżowy ogień pytań do świadków, powaga zenań pod przysięgą, precyzyjne analizy rzeczoznawców i biegłych, mozolne docieranie do prawdy, elegancja i zachowania honorowe.

Tymczasem, to kompletna bzdura. Materiały filmowe nagrywane przez dziennikarzy i blogerów Nowego Ekranu absolutnie demaskują faktyczną kondycję polskiego sądownictwa. Widzimy, że prawdziwe sale sądowe są zdominowane przez przekupnych, niedouczonych, niemoralnych, pyskatych bydlaków w togach, z zawieszonym Godłem Polski na piersi. Widzimy  często gówniarzy i gówniary, którzy w sposób arogancki i spektakularny okazują swoja pogardę dla prawa, nad którego przestrzeganiem mieli czuwać. Zdemoralizowani sędziowie zazwyczaj nawet nie próbują (i to w obliczu kamery) ukryć, że są stronniczy i negatywnie nastawieni do podsądnego, że kompletnie nie znają akt sprawy, za to czują się bezkarni dlatego nie muszą przejmować się sytuacją stron, dowodami, procedurami i przepisami.

Często obok takiego odpowiednio "rozgrzanego" sędziego renegata pojawia się zaprzyjaźniony z nim, lub pozostający w jakichś niejasnych relacjach szara eminencja prokurator, który siedzi cicho z bezpczelnym uśmieszkiem, bo wie, że to co ma być juz dawno zostało ustalone i nie musi się wysilać. W obraz ludzi faktycznie pokrzywdzonych, którzy sto razy lepiej przygotowani niż prawnicy w togach wiją się bezradnie w obliczu oskarżenia gdyż zadarli z kimś, z kim się nie zadziera. Na tych autentycznych obrazach z życia obserwujemy jakichś spanikowanych szczurów mających o zgrozo prawo orzekania "W imieniu Rzeczpospolitej", którzy w obliczu rejestracji procesu kombinują przez kilkadziesiąt minut lub kilka godzin, jak sie pozbyć "upierdliwych" dziennikarzy, którzy po "chamsku" chcą rejestrować ogrom ich niekompetencji, szczeniackie zachowania, wychodzenie z nerw, pychę i przestępstwa sądowe, których dokonują.

Nie ma w Polsce tak na prawdę ani Etosu Sędziego, ani dobrych czy złych prawników, ani niezawisłości, a już na pewno nie ma sprawiedliwości. Być Sędzią w Polsce to w większości znaczy posiadać licencję na bezkarne krzywdzenie ludzi (a czasem zabijanie - kto pamięta kazusy wypuszczania mordercy ten wie o czym piszę), dysponowanie przywilejem kompletnego braku odpowiedzialności za wszelkie błędy i przestępstwa, uprawnienie do całkowitej swobody brania łapówek i obowiązek omerty (trzymania ryja) odnośnie przestępstw kolegów sędziów oraz wysługiwania się władzy, kumplom oraz silniejszym. Sędzia Polski wie, że pokrzywdzonego można i trzeba zgnoić oraz rozwałkować bo jest słaby i dzieki temu zbyt fikać nie będzie. Że z kolei prawdziwemu i ustosunkowanemu przestępcy sie nie fika nawet w todze, że jest obowiązek czarne owce wśród swoich przemalować na białe bo inaczej, żadnej białej by nie było, że niebezpiecznie jest dociekać prawdy, bo nikt za nią nie pochwali i nie wyrazi wdzięczności. Wie, że nie po to został Sędzią wchodząc w dupę starszym kolegom z korporacji, nie po to wyrwał się spod obowiązującego prawa, by teraz to wszystko stracić hojrakując i bawiąc się w "jedynego sprawiedliwego". Sędzia ma bardzo wysoką pensję, status i mir w spoleczeństwie bez wzgledu na to jak jest leniwy, głupi, przekupny, wredny, jak się zachowuje na sali sądowej, jak traktuje ludzi i z kim trzyma. Przy tym należy mu się przywilejów całe mnóstwo, może jeździć nachlany bo ma immunitet i wszystkich zna, dostaje nieoprocentowany kredyt korporacyjny na mieszkanie, ma realną władzę i pewność, że jakby jakis problem to "środowisko się wstawi". Typowy Polski Sędzia to nie heros moralny i tytan mądrości, to golum naszej rzeczywistości, z dnia na dzień coraz bardziej pewny siebie i bardziej zdemoralizowany. Sędzia to ma klawe życie, na które nie zasłużył. A nieliczne wyjątki znajdujące się pewnie gdzieś na kompletnym marginesie (tyle lat pracy przy "sądówkach" a za nikt mi nie przychodzi do głowy) tylko potwierdzają regułę. Analogicznie, nie ma w Polsce "dobrych i złych adwokatów". Nie ma, bo nie ma takiej potrzeby. Litera prawa bowiem jest kompletnie nie ważna, tak jak jego znajomość, przygotowanie czy doświadczenie zawodowe rozumiane jako profesjonalizm. Dobrym adwokatem nazywamy dziś głównie skutecznego i ustosunkowaneg cwaniaka, świetnie poruszajacego się w todze, który wie jak dotrzeć do sędziego z "konfiturami", mającego znajomości, rządzącego w palestrze pana przyszłych awansów sędziego lub jego dzieci (na adwokata), kumpla od grilla prokuratora i komendanta policji, dobrze ustawionego finasowo znajomego tych, których wszyscy karierowicze chcą znać, o szerokich powiązaniach rodzinnych, politycznych i mafinych. Najlepszym, żadne pieniądze od żadnych klientów nie śmierdzą i kosztem, żadnych poszkodowanych, bo to jest ich misja i sens istnienia.To nie o dobrych adwokatów ubiegają się najzamożniejsi, ale to ten, którego reprezentują czyni ich "dobrym" adwokatem. Adwokaci wiedzą, że w dniu, w którym najgłupszego, najpodlejszego i najmniej doświadczonego z nich wynajmie np Adam Michnik wynajęty stanie się najlepszym, najskuteczniejszym i słynnym adwokatem. Znacie kogoś w sądzie kto fiknie Michnikowi? Pewnych spraw w Polsce nie można przegrać. Podobnie z Prezydentem, Premierem, Prezesem Banku, Ministrem czy "wybitnymi biznesmenami" z dawnych SB-eckich lub WSI kadr. Dlatego właśnie w Polsce Sędzia nie ma potrzeby 6 tomów akt czytać dłużej niż 20 minut przed sprawą, prokurator nie musi posługiwać się żelazną logiką, argumentacją i dowodami, adwokat czy radca prawny nie wygłasza (bo po co) błyskotliwych mów, a wyrok najpierw się ogłasza, a potem myśli o jakimkolwiek uzasadnieniu. A nie daj Bóg jeszcze ktoś z kamerą nagra inne ustane uzasadnienia niż pisemne (a tak jest zazwyczaj). W ogóle, przy tak poddywanowym, przyklepanym systemie, gdzie ręka w ciszy ręke myje, a pokrzywdzony ma cierpieć w milczeniu, kamera i obywatelska kontrola jest cholernie niebezpieczna. Jak więc Sędzia ma powiedzieć "bardzo proszę rejestrować, gdyż obecność kamery nie ma i nie może mieć wpływu na procedowanie Sądu, przebieg sprawy i wyrok" jeśli nigdy wcześniej nie musiał być rzetelny, przygotowany, obiektywny, kulturalny, praworządny, profesjonalny i transparentny? Toż to kompletnie nowa dla niego i egzotyczna sytuacja. Tak egzotyczna, że nawet w obiektywie - choć się stara i wie, że może być pośmiewiskiem w internecie - nie potrafi zachować się inaczej. zachować jak należy. Wszak "wstyd-wstydem", trudno, ale jedego kamera nie zmienia - poczucia bezkarności. Dlatego po pierwszym razie nie będzie starał sie być lepszy, nie sięgnie po refleksję i nie uruchomi wyrzutów sumienia, lecz zwyczajnie wkurwiony, wiedząc, że jest bezkarny i wszyscy moga mu skoczyć po prostu na zbity pysk wyrzuci kamerzystę i pokaże NA CO GO K..... STAĆ!.  Że nie ma prawa? Bzdura! TO SĄD DECYDUJE CO W TEJ SPRAWIE JEST PRAWEM!!!

A jednak koniec końców dzisiejszy Sędzia-Cham ma przesrane i musi przegrać. On wprawdzie jest panem na sali sądowej, ale panami w mediach, panami ujawnienia jego prawdziwego wizerunku jesteśmy MY, dziennikarze i blogerzy Nowego Ekranu. Wydawałoby się, że medium nie za wielkie, ale akurat w tego typu sprawach nie mamy konkurencji, bo nie trzęsiemy portkami. Co miesiąc 1,5-5 mln czytelników NE i innych mediów społecznościowych będzie oglądać jednego, drugiego, trzeciego żłopa mieniącego się Sędzią, ośmieszającego się wśród własnych sąsiadów, kolegów i przyjaciółek z Naszej Klasy, królującego na Fejsie niczym niegdyś Kononowicz, straszącego rodzinę widocznym tchórzostwem i niskim poziomem kultury, przynosząc dodatkowy wstyd uzasadnionymi podejrzeniami o przekupstwo i krzywdzenie innych. Z czasem przekleństwem cwaniaków sądowych stanie się powszechne żądanie rejestracji kamerką, aparatem lub telefonem komórkowym. Coraz więcej naszych blogerów, komentatorów i czytelników uzbrojonych w legitymację prasową NE zacznie to robić, rozumiejąc, że nie ma się czego bać, a warto. A gdy ludzie zrozumieją jak to wszystko naprawdę wygląda, gdy Etos Sędziego zmieni się słusznie w synonim Kłamcy i Sukinkota, to wtedy być może pojawią się piewsi Ci, co się pozytywnie wyłamią i wyrażając z sympatią zgodę na filmowanie zaczną sądzić tak, jak sądzić zawsze powinni. Sprawnie, Sprawiedliwie, Mądrze i z Klasą.

I to będzie nasza wygrana. A tymczasem zachecam do oglądania i polecania innym naszych prawdziwych "sądówek", do rejestrowania wszystkich spraw sądowych, do występowania o legitymację dziennikarzy obywatelskich NE, która może pomóc, do nadsyłania zarejestrowanych filmów z opisem sprawy oraz zapraszania naszych dziennikarzy na "drukowane" rozprawy.Przypominam także, że pisząc na adres redakcja@nowyekran.pl możecie otrzymać wzór anonimowej ankiety, z którą możecie pójść na dowolną jawną sprawę jako publiczność i ocenić Sędziego oraz procedowanie Sądu.

I jeszcze coś na koniec. Namawiam, by oddolną naprawę systemu sprawiedliwości zacząć nie tylko poprzez rejestrację, demaskację i eliminację szumowin w togach, ale także poprzez dobry przykład. Spróbujmy pokazać Systemowi jak naprawdę powinien wyglądać Sąd i że Polacy nie są na ten system wiecznie skazani w szukaniu Sprawiedliwości. W Czwartek rano otrzymacie na Pocztę Wewnetrzną takie oto zaproszenie, przyłączcie się do tej akcji:

Nabór przysięgłych do Sądu Obywatelskiego.

Drodzy Państwo, Jak wielu z Was zapewne wie, w Nowym Ekranie powstała inicjatywa powołania Sądu Obywatelskiego. Jest to odpowiedź na wszechobecną korupcję, arbitralność wyroków i arogancję wymiaru sprawiedliwości. Sądy i prokuratura  znalazły się poza jakąkolwiek społeczną kontrolą i stały się narzędziem terroru. Społeczeństwo ma prawo do obrony. W celu zapewnienia rzetelności orzekania Sąd Obywatelski będzie działał na zasadzie ławy przysięgłych. Komitet założycielski Sądu zdecydował się zwrócić do Blogerów Nowego Ekranu z prośbą o deklarowanie swojego uczestnictwa w Sądzie w roli sędziów przysięgłych. Kryteria doboru przysięgłych zawarte są w artykule 6 Aktu Powołania Sądu. Pierwsze rozprawy odbywałyby się w weekendy w Warszawie. Oczekujemy, że nie będą trwały dłużej niż jeden dzień. W celu zapewnienia prawidłowego funkcjonowania Sądu potrzebna jest możliwie duża pula osób, spośród których każdorazowo będzie losowany skład ławy przysięgłych. Ma to również znaczenie dla uniknięcia powtarzania tych samych osób w kolejnych rozprawach. Jeśli Państwo jesteście zainteresowani wystąpieniem w roli przysięgłego, prosimy o podanie adresu email w celu wysłania deklaracji do wypełnienia. Zgłoszenia można kierować adres sądu przysięgłych: sadprzysieglych@yahoo.com Ze względu na zasadę jawności działania Sądu, będą państwo zobowiązani do podania swoich podstawowych danych, co może być sprzeczne z używaniem pseudonimów, pod którymi jesteście Państwo znani jako blogerzy. Funkcja przysięgłych jest dobrowolna i nie będziemy mieli Państwu za złe, jeśli zdecydujecie pozostać anonimowi. Pozostajemy w nadziei, że nasz apel spotka się z pozytywnym odzewem.

Z poważaniem Komitet Organizacyjny Sądu Obywatelskiego

Bogdan Goczyński, Krystyna Górzyńska (Rebeliantka), Tomasz Parol (Łażący Łazarz

Polska nauka w stanie śmierci klinicznej Dlaczego z polską nauką jest źle? A może Europejska Rada ds. Badań Naukowych nas nie docenia albo dyskryminuje, skoro zdobywamy tak mało grantów? Problemem są głównie pieniądze, a właściwie system finansowania badań. - Najlepsza jest amerykańska struktura finansowania badań, lecz jej niestety nie da się skopiować. Zapożyczyłbym więc sporo z systemu niemieckiego. Tam nauka i tak jest rozwinięta, co wynika z istnienia wielu uczelni badawczych i ich dobrego, sprawnego współdziałania z potężnymi strukturami badawczymi, np. Fundacją Maxa Plancka, Stowarzyszeniem Helmholtza czy Fraunhofera – mówi prof. Łukasz A. Turski z Centrum Fizyki Teoretycznej PAN.

Polska nauka w stanie śmierci klinicznej Zaledwie jeden polski projekt znalazł się wśród pięciuset trzydziestu sześciu, które Europejska Rada ds. Badań Naukowych uhonorowała w 2012 roku grantami. Wyróżniona została Justyna Olko, przedstawicielka Instytutu Badań Interdyscyplinarnych „Artes Liberales” UW, szefowa Pracowni Spotkania Starego i Nowego Świata. Zajmuje się ona badaniem azteckiego języka nahuatl. Niestety jest jedyną wyróżnioną przedstawicielką naszego kraju. I wyróżnioną w dziedzinie absolutnie niszowej i mało praktycznej. Dlaczego z polską nauką jest tak źle? A może Europejska Rada nas nie docenia albo dyskryminuje? Prof. Łukasz Andrzej Turski z Centrum Fizyki Teoretycznej PAN uważa, że nie ma powodu do dramatyzowania. - W skali państwowych wydatków na naukę krajów „starej Unii” pieniądze pochodzące z grantów to tylko kilka procent. Reszta funduszy pochodzi z kasy własnej kraju. Zamiast więc ubolewać nad wynikami konkursu, powinniśmy się zastanowić, jak zwiększyć krajowy udział finansowania badań naukowych i jak rozsądnie, z pożytkiem gospodarować środkami napływającymi z Unii innymi kanałami. Mamy więcej pieniędzy niż kiedyś, wiele ośrodków badawczych może rozbudować własne laboratoria, co ma jednak i tę złą stronę, że osłabła współpraca między poszczególnymi ośrodkami czy uczelniami - mówi.

Przyczyn decyzji Rady prof. Turski upatruje w tym, że konkurs dotyczył także tych dziedzin nauki, które w Polsce nie są najmocniejsze. Jego zdaniem, mamy też za mało uczelni badawczych. - Jest ich mniej więcej tyle, ile za komuny. Powstają w naszym kraju uczelnie prywatne, ale one w większości nie prowadzą badań naukowych, a jedynie kształcą studentów, w dodatku na budzącym obiekcje poziomie - zaznacza.

- Najlepsza jest amerykańska struktura finansowania badań, lecz jej niestety nie da się skopiować. Zapożyczyłbym więc sporo z systemu niemieckiego. U naszych zachodnich sąsiadów nikt nie drze szat z powodu niewielkich funduszy z Unii. Tam nauka i tak jest rozwinięta, co wynika z istnienia wielu uczelni badawczych i ich dobrego, sprawnego współdziałania z potężnymi strukturami badawczymi, np. Fundacją Maxa Plancka, Stowarzyszeniem Helmholtza czy Fraunhofera. Prof. Michał Kleiber, prezes PAN, dostrzega problem jakości polskiej nauki i jej finansowania, jednak i on uważa, że nie ma powodu do alarmu.

- Nie wyciągałbym z decyzji Rady daleko idących wniosków, chociaż oczywiście nie da się ukryć, że problem istnieje. Jako były członek Rady znam bardzo szczegółowo zasady jej funkcjonowania i wiem, że dofinansowywany jest przez nią tylko co dziesiąty zaproponowany projekt naukowy. Kłopot polega na tym, że Polacy za mało się starają i za rzadko sięgają po otwierające się możliwości. W największych miastach jest dobrze, gorzej w mniejszych ośrodkach. W ramach swojej pracy dużo jeżdżę po mniejszych miejscowościach i często w oczach słuchaczy widzę przerażenie, kiedy namawiam ich do składania wniosków o dofinansowanie ich projektów. Dużą trudnością jest dla nich przełamanie bariery mentalnej. Pamiętam, jak pewien młody naukowiec nie chciał dać szansy swojemu projektowi, ponieważ absolutnie nie wierzył, że zyska on uznanie Rady. Tymczasem grant otrzymał naukowiec z Hiszpanii, który zajmował się identycznym problemem, tyle że w swoim kraju – mówi profesor Kleiber. Problem jakości badań w Polsce prof. Kleiber wiąże z marnym finansowaniem.

- Sukcesy międzynarodowe są silnie skorelowane z poziomem krajowych wydatków na badania, dzisiaj bez pieniędzy wyjątkowo trudno jest mieć znaczące osiągnięcia. Na razie zatem nie mozemy liczyć na spektakularne sukcesy międzynarodowe. Aby je odnosić, sami musimy się o to postarać, mądrze finansując edukację i badania w kraju. To niezwykle ważne na przyszłość, bowiem Unia chce coraz więcej pieniędzy wydawać w systemie konkurencyjnym, a więc właśnie np. na naukę, mniej zaś środków przeznaczać na np. rolnictwo i spójność. W Polsce ponadto istnieje problem z koordynacją całej polityki rozwojowej – dzisiaj sukcesy badawcze wynikają z synergicznego współdziałania systemów edukacji i innowacyjnej przedsiębiorczości. Do poprawy sytuacji potrzebnych jest wiele systemowych działań.

Prezes PAN uważa, że Polska powinna się wzorować na Finlandii, Korei i Japonii. - W tych państwach sukces ekonomiczny zawsze miał polityczną twarz. Pojawiali się tam politycy, którzy z pełnym zaangażowaniem potrafili zachęcić innych do konkretnych działań modernizacyjnych. Nam też potrzebni są tacy ludzie – mający dużo wiary w nasze możliwości i potrafiący sprawić, że całe społeczeństwo zacznie poważnie myśleć o swej przyszłości – mówi Michał Kleiber.

Mikołaj Szmurłło

Elegia Barroso na śmierć Unii Europejskiej Orędzie o stanie Unii Jose Barroso dowodzi, że europejska rzeczywistość to kupa gruzów, z której wystaje coś nadającego się do zamieszkania. A unijne elity przechadzają się miedzy tymi ruinami jakby to były ogrody Wersalu razem z tamtejszym pałacem. Nikt nie ośmiela się powiedzieć, poza osobami uznawanymi za wariatów, że pomysł euro był nierealny, bo nie jest możliwy pieniądz federalny bez federacji. I nadal go nie będzie, choć Barroso, Sikorski i inni bajdurzą o federacji. Ludzie kierujący Unią nie tyle nie mają adekwatnych narzędzi opisu unijnej rzeczywistości, także językowych, lecz że świadomie nie chcą ich mieć. Bo mogłaby wyjść brutalna prawda o tym, że Unii Europejskiej właściwie już nie ma.

Elegia Barroso na śmierć Unii Europejskiej W Parlamencie Europejskim w Strasburgu wystąpił mistrz jogi, buddyzmu zen, dobry wróż i czytelnik Paulo Coelho w jednym. Orędzie o stanie Unii Jose Barroso okazało się, zgodnie z przewidywaniami, baśnią połączoną z eurobełkotem. Pogadamy, poszachrujemy, oszukamy narody i samych siebie, a potem zstąpi światłość. Europejska. Mowa Barroso dowodzi, że Unia Europejska nie ma przywództwa, nie ma pomysłu na swoją przyszłość, ale będzie brnęła w to, co od czasu kryzysu do niczego dobrego nie doprowadziło. I będzie to robiła z jeszcze większym zapałem niż dotychczas. Barroso wytyczył więc 12 września drogę Unii do samozagłady. Europa będzie federalna i narodowa jednocześnie. Zintegruje się, ale nie straci oryginalności. Będzie jakiś nowy traktat, choć ten lizboński, którego nikt nie zamierza przestrzegać, miał być ostatni. Wszystko będzie zeuropeizowane, czyli nie wiadomo jakie. Traktat uczyni cuda niczym jakieś święte zwoje. A jeszcze swoje cuda odstawi europejska unia bankowa, przez co maszyny będą nadal drukowały pełna parą, ale pod centralna kontrolą jakiejś rady wtajemniczonych. Dzięki temu bezrobocie będzie malało, integracja pogłębiała, a Europejczycy będą żyli długo i szczęśliwie.

Orędzie Barroso dowodzi, że w Unii powstał specjalny język do opisu europejskiej nierzeczywistości. Nie jest to żaden eurożargon, lecz coś w rodzaju języka opisującego ustrój angsocu u Orwella. Barroso dowodzi, że Unia wchodzi już na etap manipulowania przeszłością (choćby z powodu stosunku do Traktatu Lizbońskiego), czyli dokładnie tak jak w angsockiej krainie szczęśliwości. Ten język ujawnia, że ludzie kierujący Unią nie tyle nie mają adekwatnych narzędzi opisu unijnej rzeczywistości, także językowych, lecz że świadomie nie chcą ich mieć. Bo mogłaby wyjść brutalna prawda o tym, że Unii Europejskiej właściwie już nie ma. Rzeczywistość europejska jest taka, że mamy kupę gruzów, z której wystaje coś nadającego się do zamieszkania, a unijne elity przechadzają się miedzy tymi ruinami jakby to były ogrody Wersalu razem z tamtejszym pałacem. Nikt nie ośmiela się powiedzieć, poza osobami uznawanymi za wariatów, że pomysł euro był nierealny, bo nie jest możliwy pieniądz federalny bez federacji. I nadal go nie będzie, choć Barroso, Sikorski i inni bajdurzą o federacji. Musiałby istnieć Narodowy Bank Europejski, co jest logicznym nonsensem. Musiałaby istnieć nie tyle europejska unia walutowa, co europejski monopol walutowy. Unia ma kształt czegoś w rodzaju zwierzoczłekoupiora ze znanej powieści Tadeusza Konwickiego. Jest z tym tworem tylko jeden problem. Człowieka i zwierzaka nie w niej już prawie wcale, natomiast upiór jest coraz potężniejszy. Stanisław Janecki

Radość europejskiego narkomana Orzeczenie Federalnego Trybunału Konstytucyjnego Niemiec wywołało entuzjazm rynków. Niestety przypomina to alkoholika, który wraca od lekarza i cieszy się, że jeszcze ma wątrobę, i że może sobie golnąć. Tyle że martwica postępuje i w każdej chwili może to być ostatnia kolejka. Europie niewiele potrzeba, żeby się cieszyła jak dziecko, iż nadal może się szprycować heroiną. I łudzi się, że nie prowadzi to do uzależnienia, a w efekcie do wycieńczenia organizmu. I na tym można się zatrzymać, żeby nie psuć klimatu dobrej europejskiej zabawy. Na cmentarzu.

Radość europejskiego narkomana Wolno, ale nie trzeba - tak można najkrócej streścić orzeczenie Federalnego Trybunału Konstytucyjnego w sprawie Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego (EMS). Niemcy nie rozwalą EMS, ale też nie chcą ryzykować nadmiernym zaangażowaniem w obronę bankrutów. Każdorazowo, gdy niemiecka pomoc przekroczy 190 mld euro, Bundestag będzie musiał to zatwierdzić. Czyli w razie niebezpieczeństwa niższa izba zaciągnie hamulec bezpieczeństwa.Orzeczenie wygląda bardziej na polityczne i taktyczne niż prawne i konstytucyjne. Niemcy mówią „tak”, ale obwarowują to warunkami. Entuzjazm rynków na wieści o orzeczeniu Trybunału przypomina alkoholika, który wraca od lekarza i cieszy się, że jeszcze ma wątrobę, i że może sobie golnąć. Tyle że martwica postępuje i w każdej chwili może to być ostatnia kolejka. Niemcy musieli dotychczas najbardziej pomagać Europie w finansowym kryzysie i czuli się tym faktem mocno poszkodowani. EMS uznali za lepsze rozwiązanie niż to, co było wcześniej, bo zakłada on solidarność w biedzie. Berlinowi i tak przypadło dużo, bo ponad 27 proc. kapitału EMS.

W lipcu 2012 roku do niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego wpłynęło sześć skarg przeciwko EMS oraz paktowi fiskalnemu UE. Traktaty te mają, zdaniem skarżących, zbyt mocno ingerować w kompetencje parlamentu w sprawach budżetowych. Szef frakcji Lewicy , postkomunista Gregor Gysi zarzucił kanclerz Merkel złamanie konstytucji. Według byłej minister sprawiedliwości Herty Daeubler-Gmelin, zarówno EMS, jak i pakt fiskalny oznaczają utratę wartości praw wyborczych obywateli – przekazują bowiem Brukseli kompetencje budżetowe i suwerenne prawa Bundestagu.

Wodą na młyn zarzutów przeciwko EMS był szczyt UE w czerwcu 2012 r. w Brukseli. W czasie szczytu przywódcy eurolandu zadysponowali, iż fundusz EMS będzie wykorzystywany na bezpośrednią rekapitalizację banków, a także wykup obligacji państw, których stabilność finansowa będzie zagrożona wskutek wysokiej rentowności ich obligacji. Postulowały to zwłaszcza Włochy i Hiszpania, a sprzeciwiały się temu Niemcy.Włochy zagroziły zablokowaniem niemieckich zabiegów o wprowadzenie podatku od transakcji finansowych oraz „Paktu na rzecz wzrostu i zatrudnienia” o wartości 120 mld euro. Niemiecka opozycja, czyli socjaldemokraci i Zieloni, natychmiast przyłączyła się do szantażu i od przyjęcia włoskich uzgodnień uzależniła ratyfikowanie EMS i paktu fiskalnego. W tym kontekście orzeczenie Trybunału wygląda tak, jakby zostało przygotowane na zamówienie rządu Angeli Merkel. Bo w perspektywie wyborów do Bundestagu jest rodzajem tratwy ratunkowej. Jak widać, także w Niemczech Trybunał Konstytucyjny jest bardzo politycznie niezależny, ale bez przesady. Po decyzji Trybunału Angela Merkel i minister gospodarki Philipp Rösler stwierdzili, że „to dobry dzień dla Niemiec i Europy”. Merkel podkreśliła także, iż „Niemcy spełniły wymagania najsilniejszej gospodarki Europy i niezawodnego partnera”. Francuski minister do spraw europejskich Bernard Cazenvue był równie entuzjastyczny. Uznał, że dzięki pozytywnej dla EMS i paktu fiskalnego decyzji Federalnego Trybunału Konstytucyjnego uda się dotrzymać terminowo zrealizować decyzje podjęte na ostatnim posiedzeniu Rady Europejskiej.Europie niewiele potrzeba, żeby się cieszyła jak dziecko, iż nadal może się szprycować heroiną. I łudzi się, że nie prowadzi to do uzależnienia, a w efekcie do wycieńczenia organizmu. I na tym można się zatrzymać, żeby nie psuć klimatu dobrej europejskiej zabawy. Na cmentarzu. Barbara Sarbian

MRZONKI NA RYNKACH FINANSOWYCH „Oczekiwanie, iż niemiecki Federalny Trybunał Konstytucyjny uzna ustawy o pakcie fiskalnym, oraz Europejskim Mechanizmie Stabilizacyjnym, za niezgodne z prawem było tylko mrzonką grupy eurosceptyków, a nie realnym zagrożeniem”. Znany analityk napisał te słowa dopiero PO wyroku Trybunału, co dobrze świadczy o jego przenikliwości, a ja się okazałem „eurosceptykiem” snującym „mrzonki”. Owszem, pokładanie nadziei w prawnikach – bo w ekonomistach nie ma co – było rzeczywiście bez sensu. Przecież oni tez mają rachunki bankowe w euro a o ekonomii wiedzą tyle, co przeczytają w mediach, albo z książek ekonomistów „głównego nurtu”. Kilka lat temu miałem sposobność z jednym z nich rozmawiać. O Szkole Austriackiej wypowiadał się z taką samą nonszalancją, z jaką niemieccy ekonomiści w XIX wieku wypowiadali się o Carlu Mengerze pogardliwie używając określenia „austriacka ekonomia”. Miałem nadzieję, że może to przypadek odosobniony – okazało się, że nie. Ale „rynki finansowe” wcale się nie uspokoiły po otworzeniu przez niemieckich prawników drogi do realizacji koncepcji „włoskich” ekonomistów – a dokładnie tego jednego dziś najważniejszego – Mario Draghi’ego, który zapowiedział nieograniczone skupowanie przez EBC obligacji państw strefy euro. „Rynki finansowe” teraz mówią: „czas na FED”. FED ma dodrukować „trochę” dolarów i przekazać je – jak ostatnim razem – „bankom inwestycyjnym”, które będą mogły „podpompować” giełdy. Będzie hossa! Niektórzy mówią nawet, że „kilkuletnia”. A co będzie po tej hossie? „Po nas choćby potop…” Ewentualna neutralność FOMC pewnie wywołałaby falę rozczarowania „inwestorów”. Ale liczenie na neutralność amerykańskich bankierów to jednak chyba „mrzonka”. Gwiazdowski

Lepiej już było Zaprzedani rządowi Platformy Obywatelskiej i PSL ekonomiści i eksperci od gospodarki przestają już mówić o "zielonej wyspie". Politycy koalicji rządowej oswajają nas z nadchodzącą "drugą falą" kryzysu. Mamy się przyzwyczajać do tego, że będzie jeszcze gorzej: wzrosną ceny, podatki, znikną ulgi i przywileje podatkowe, zamrożeniu ulegnie płaca, a pracę trudniej będzie utrzymać przy rosnącym bezrobociu, powiększy się inflacja, a wszystko dlatego, że gospodarka, jak informuje rząd, zwalnia. Pytam - zwalnia dzięki komu? Poza tym trzeba utrzymać w ryzach 35-miliardowy deficyt budżetowy, stąd korekta wzrostu PKB na przyszły rok w wysokości 2,2 proc. (w ubiegłym roku 2,5 proc.). Wyliczenia rządu koryguje w dół NBP, który wyliczył wzrost PKB w 2013 roku na poziomie 1,5 procent. W przyjętym przez rząd budżecie założono waloryzację rent i emerytur w wysokości 4,4 proc. (tyle co faktyczna inflacja). Wzrosną też o 5,1 proc. dochody podatkowe, w tym "opłaty, grzywny, odsetki i inne" do sumy 19960 479 tysięcy. Co to oznacza, wiedzą ci, którzy załatwiają sprawy w urzędach i sądach. Oczywiście wzrośnie też liczba fotoradarów tak nielubianych przez premiera. Przez 5 lat "liberalnych" rządów Donalda Tuska nie zrobiono nic, aby mogły się rozwijać małe i średnie przedsiębiorstwa, te, które dają pracę połowie zatrudnionych w Polsce. Często są to rodzinne firmy, które mogłyby zwiększyć produkcję czy usługi, tym samym zwiększyć zatrudnienie, gdyby nie zaborcza polityka finansowa rządu nastawiona na ściąganie danin i podwyższanie kosztów pracy. Nie mówiąc o barierach prawnych i sądowniczych. Mimo licznych oszukańczych deklaracji o pomocy dla tego rodzimego sektora gospodarki jest on od lat świadomie likwidowany. Warto tu przypomnieć propagandową hucpę w wydaniu byłego posła Platformy Janusza Palikota pod tytułem "przyjazne państwo". Liczne ograniczenia dławiące przedsiębiorczość nie znikły. Wraz z rozrostem zatrudnienia w administracji tylko się pogłębiły. Trzeba wiedzieć, że III RP świadomie wyeliminowała Polaków ze sfery własności, głównie w sektorze bankowym, w przemyśle i handlu. Państwo pozbawiło się przyszłych dochodów kapitałowych i pogłębiło bezrobocie. Te grosze, które jednorazowo zarobiło, natychmiast wydało, głównie dla siebie. Dlatego groteskowo brzmią dziś słowa prezydenta Bronisława Komorowskiego na Forum Ekonomicznym w Krynicy o "naszych bankach": "nie dość, że nie potrzebują dokapitalizowania, to jeszcze mają więcej kapitału, niż wymagają tego przepisy". Polski prezydent pieje z zachwytu nad sukcesami zagranicznych banków w jego kraju, które tylko w ubiegłym roku zarobiły na czysto, jak podała Komisja Nadzoru Finansowego, ponad 15 miliardów 700 milionów złotych.

Szkoda, że prezydent nie pochwalił się "polskim" handlem, np. 27 hipermarketami francuskiej sieci Auchan, prawie 2000 sklepów portugalskiej firmy Biedronka, 54 hipermarketami niemieckiej sieci handlowej Real itd. Ile taki "polski" handel zarabia netto w kraju Bronisława Komorowskiego? Nie wiemy, ale wiemy, że właściciele tych firm są u siebie najbogatszymi obywatelami. W Polsce zaś z żelazną konsekwencją likwidowano przez lata handel uliczny, polskie bazary i spółki handlowe zawiązywane przez rodzimych przedsiębiorców chcących się rozwijać zgodnie z zasadami konkurencyjnego rynku. Na miejscu Kupieckich Domów Towarowych, zlikwidowanych brutalnie przez prezydent Warszawy Hannę Gronkiewicz-Waltz, od 3 lat nic się nie dzieje, a tak pilnie potrzebny był ten teren na budowę metra i Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Cóż, metro się zalało, a sztuka ma być eksponowana w pawilonie meblowym Emilia. Będziemy brnęli w kryzys dopóty, dopóki nie zmieni się ten rząd i wtórujący mu prezydent zachęcający w Krynicy do dalszego pogłębiania integracji gospodarczej w Unii Europejskiej jako "warunku pokonania kryzysu".

Wojciech Reszczyński

"Operacja polska" po 75 latachTa sowiecka zbrodnia na Polakach pod względem liczby ofiar przewyższa nawet mord katyński. Nie przeczytamy o tym jednak w szkolnych podręcznikach historii. Najwyższy czas to zmienić. Międzynarodowa konferencja naukowa na temat "operacji polskiej" NKWD z lat 1937-1939, podczas której zamordowano około 111 tysięcy Polaków mieszkających w Związku Sowieckim, odbędzie się dziś w Białymstoku. W związku z 75. rocznicą inicjacji zbrodni "operacji polskiej" w Białoruskiej Socjalistycznej Republice Sowieckiej organizacji konferencji podjął się Oddział IPN w Białymstoku we współpracy z Konsulatem Generalnym RP w Grodnie oraz Instytutem Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego. Wezmą w niej udział wybitni specjaliści tematu. Wśród nich są prof. Zdzisław Winnicki z Instytutu Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego, prof. Mikołaj Iwanow z Instytutu Historycznego Uniwersytetu w Opolu oraz prof. Anatol Wialiki z Uniwersytetu w Mińsku. Wiedza na temat zbrodniczej akcji NKWD jest do dziś wśród Polaków bardzo nikła. Konferencja IPN ma pomóc ją poszerzyć.

- Rozpowszechnienie wiedzy na temat "operacji polskiej" to jeden z zasadniczych celów zorganizowania naszej konferencji naukowej - zaznacza w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" dr Jerzy Milewski z białostockiego oddziału IPN.

- Kiedy prześledziłem polskie podręczniki do historii, stwierdziłem, że właściwie nie ma tam żadnych informacji o tej zbrodniczej akcji NKWD, która liczbą ofiar przewyższa nawet zbrodnię katyńską - zaznacza historyk. Przeprowadzona przez NKWD na terenie Białoruskiej i Ukraińskiej SRS z rozkazu ludowego komisarza NKWD Nikołaja Jeżowa "operacja polska" rozpoczęła się w sierpniu 1937 roku, na podstawie rozkazu 00485. Trwała do jesieni 1939 roku. Jej celem było wyniszczenie osób narodowości polskiej na ziemiach, które znalazły się w granicach ZSRS na mocy traktatu ryskiego, zawartego w roku 1921. Szef NKWD Nikołaj Jeżow ściśle raportował o przebiegu ludobójczej akcji Stalinowi. Jak szacuje prof. Nikita Pietrow z rosyjskiego stowarzyszenia Memoriał, zajmującego się dokumentowaniem i badaniem zbrodni stalinowskich, podczas operacji aresztowano prawie 144 tys. Polaków, z których zamordowano, przeważnie strzałem w tył głowy, około 111 tysięcy. Około 100 tys. ludzi zostało wywiezionych w bydlęcych wagonach w głąb ZSRS, najwięcej do Kazachstanu. Była to operacja bez precedensu, nawet w historii Rosji sowieckiej, gdyż ofiary zbrodni mordowano jedynie dlatego, że były Polakami. Wcześniej zbrodnie sowieckie miały motywację klasową, a nie narodowościową. Konferencja rozpocznie się o godz. 10.00 w gmachu IPN Białystok (ul. Warsztatowa 1a).

Adam Białous

Ile za polską tarczę?Prezydencki pomysł na modernizację systemów obrony przeciwlotniczej Polski ma zmieścić się w budżecie resortu obrony. Ile będzie kosztował? Otóż nie wiadomo. Podobny, niezrealizowany program był już opracowywany. Wyceniano go na 20 mld złotych. Plan budowy polskiej obrony przeciwrakietowej proponowany przez prezydenta Bronisława Komorowskiego jest związany z programem modernizacji polskich Sił Zbrojnych. Według założeń, finansowanie programu (zaplanowanego na dekadę) mogłoby rozpocząć się od roku 2014. By jednak tak się stało, niezbędne jest dopisanie programu w ustawie o modernizacji i finansowaniu armii. Prezydencki projekt zmian zyskał już poparcie rządu. Wczoraj koncepcja została przedstawiona na posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Teraz mają ruszyć konsultacje z klubami parlamentarnymi. Jak poinformował wczoraj Bronisław Komorowski, rozbudowa systemu ma być finansowana w ramach 1,95 proc. PKB, ustawowo przeznaczanych na obronność. Środki mają zostać wyasygnowane m.in. z oszczędności wynikających z zakończenia misji w Afganistanie (ich koszt to około 5 mld zł) oraz z oszczędności wynikających z restrukturyzacji systemu dowodzenia Siłami Zbrojnymi. Komorowski nie chciał jednak powiedzieć, na ile wycenia swój projekt.Zaznaczył tylko, że jego koszty muszą się zmieścić w budżecie MON. Wiadomo też, że resort obrony do końca tego roku ma przedstawić szczegółowy harmonogram i szacunkowe koszty przedsięwzięć modernizacyjnych w obronie powietrznej. Modernizacja samego systemu ma być dokonywana "przy znaczącym udziale krajowego przemysłu obronnego", ale część niezbędnych technologii "zostanie pozyskana poprzez współpracę z wybranymi partnerami zagranicznymi". Trzeba w tym miejscu przypomnieć, że w ramach współpracy ze Stanami Zjednoczonymi w Słupsku-Redzikowie od 2018 roku ma zacząć działać baza amerykańskiego systemu obrony z rakietami SM-3. Baza będzie elementem zintegrowanego systemu obrony powietrznej i przeciwrakietowej NATO. Ma procentować bezpieczeństwem na dużych wysokościach przed rakietami dalekiego zasięgu. Systemy obrony na niższej warstwie zapewnić mają europejscy sojusznicy. Polska tarcza będzie włączona w jednolity system NATO, ale jednocześnie ma zachowywać zdolności do samodzielnego działania na podstawie decyzji zapadających w kraju. Jak zaznaczył gen. Stanisław Koziej, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, realizacja programu pozwoli na osłonę kilku ważnych obiektów w kraju. System ma być w pełni mobilny i "skrojony na miarę możliwości finansowych Polski".

Stare pomysły, nowe finansowanie Prezydencka koncepcja rozbudowy obrony powietrznej nie jest nowym pomysłem. Jednak nikomu nie udało się dotąd doprowadzić projektu do końca. Tym razem ma być inaczej, a jak zaznaczył prezydent Komorowski, zagwarantować miałoby to wpisanie programu w budżet MON. Prezydent nie precyzuje swoich pomysłów, jednak tu naprzeciw wychodzi Bumar z ofertą dotyczącą technicznej modernizacji systemów obrony przeciwlotniczej Polski. Są one wynikiem porozumienia Grupy Bumar z koncernem MBDA. Tak powstała koncepcja narodowego wielowarstwowego systemu obrony przeciwlotniczej Polski - Tarcza Polski. Jak precyzuje Bumar, system ma się składać z zestawów rakiet przeciwlotniczych średniego zasięgu MRAD (Medium Range Air Defence) bazujących na rakietach ASTER 30 o możliwościach zwalczania rakiet balistycznych taktycznego i operacyjnego przeznaczenia, opracowanych w kooperacji z MBDA (w skład wchodzą tu: Radiolokacyjna Stacja Wykrywania i Wskazywania - RSWW, stanowiska dowodzenia - centrum operacji taktycznych - TOC, oraz 4-6 samobieżnych wyrzutni po 8 rakiet).Drugą warstwę stanowią zestawy rakiet przeciwlotniczych krótkiego zasięgu SHORAD (Short Range Air Defense) bazujących na rakietach MICA VL, opracowanych w kooperacji z MBDA. W jej skład wchodzą RSWW, TOC oraz 4 samobieżne wyrzutnie. Ostatnia część systemu to zestawy rakiet i artylerii bliskiej obrony przeciwlotniczej VSHORAD (Very Short Range Air Defense), opracowanych i produkowanych wyłącznie przez polski przemysł obronny (przeciwlotnicze zestawy rakietowe GROM, zestawy artyleryjskie 23 mm, 35 mm, 57 mm oraz zestawy artyleryjsko-rakietowe z rakietą GROM, a także S-2).

Spróbujmy jeszcze raz Jak pamiętamy, plany modernizacji systemu obrony powietrznej znalazły się m.in. w "Strategii Obronności Rzeczypospolitej Polskiej" przedstawionej przez resort obrony jeszcze w 2009 roku. Jak wskazywano w dokumencie, "w celu zapewnienia skutecznych środków obrony powietrznej rozbudowywana będzie zdolność do działania w narodowym i sojuszniczym, zintegrowanym systemie obrony powietrznej, umożliwiającym wykrywanie i niszczenie środków napadu powietrznego, w tym bezpilotowych statków powietrznych, rakiet manewrujących oraz taktycznych rakiet balistycznych". Jak zauważył w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" były wojskowy, pracownik Dowództwa Sił Powietrznych, plany odtworzenia systemu obrony powietrznej liczą już kilka lat i były przygotowywane jako program operacyjny, który ostatecznie został porzucony. Jak wskazał, rozważano zakup dwóch systemów dalekiego zasięgu do przechwytywania rakiet balistycznych, dwunastu zestawów średniego zasięgu (klasy Patriot), które miały być uzupełnione zestawami małego zasięgu. - Zakładano wówczas, że w sumie odtworzenie systemu obrony powietrznej będzie kosztowało 20 mld zł, ale w końcu pomysłów nie zrealizowano - zaznaczył nasz rozmówca. Obecne propozycje przede wszystkim należy przeanalizować pod względem kosztów. Zdaniem eksperta, warto również zadbać, by pomysł nie podzielił losów takich programów, jak: Gawron, Iryda, Skorpion, Loara, które spowodowały jedynie wysokie obciążenia dla budżetu, nie wnosząc przy tym nowej jakości do armii. - Ostrożnie podchodzę do tego typu inicjatyw. Z pewnością zanim zapadnie tu jakaś decyzja, należałoby poznać szczegółową ofertę Bumaru, bo jak mniemam, o tym dostawcy "polskiej tarczy" mówimy. Trzeba ją porównać z innymi ofertami. Wtedy będziemy wiedzieli, co i ile kosztuje i czy jest to atrakcyjna oferta dla nas czy też dla samego dostawcy - dodał.

Na ratunek Bumarowi Optymizmu prezydenta nie podziela również Marek Opioła, poseł PiS, członek sejmowej Komisji Obrony Narodowej. - Powstaje tu podstawowe pytanie: czy ma to służyć bezpieczeństwu państwa, czy też może mamy ratować Bumar? Oczywiście taki projekt to miejsca pracy, ale czy mamy pewność, że za kilka lat zaoferowany sprzęt np. nie będzie przestarzały? - podniósł poseł. Jego zdaniem, należałoby też rozważyć, czy pieniądze na projekt na pewno powinny pochodzić z budżetu MON. Wprawdzie pojawią się w nim tzw. oszczędności wynikające z zakończenia misji w Afganistanie, ale resort obrony musi przewidzieć wydatki chociażby na sprowadzenie używanego tam sprzętu, jego remonty czy też na uzupełnienie sprzętu, który zastąpi ten przeznaczony do pozostawienia w Afganistanie. - Ile zapłacimy za przerzut wojska? Obecnie nawet nie wiemy, którędy wracamy z Afganistanu. Plany są, ale tak naprawdę wszystko będzie zależało od sojuszników. Trudno w tej sytuacji mówić, że będą oszczędności - dodał. W ocenie posła Opioły, istnieje też ryzyko, że wrzucenie programu rakietowego do budżetu MON może spowodować, że resort będzie musiał rezygnować z innych przetargów. Wczoraj Rada Bezpieczeństwa Narodowego zwiększyła swoją liczebność. Jej skład został poszerzony o Michała Boniego, szefa Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji, oraz Zbigniewa Ziobrę, lidera Solidarnej Polski. Dotąd w skład RBN wchodzili marszałek Sejmu Ewa Kopacz, marszałek Senatu Bogdan Borusewicz, premier Donald Tusk, wicepremier i szef PSL Waldemar Pawlak, szef BBN Stanisław Koziej, szef MSZ Radosław Sikorski, minister spraw wewnętrznych Jacek Cichocki, szef MON Tomasz Siemoniak, lider SLD Leszek Miller oraz szef RP Janusz Palikot.Marcin Austyn

Fakty ws. koncesji kompromitują DworakaZ Maciejem Małeckim, posłem Prawa i Sprawiedliwości rozmawia Izabela Kozłowska W lipcu bieżącego roku na posiedzeniu Sejmowej Komisji ds. Kontroli Państwowej zabiegał Pan o ujawnienie kulisów decyzji Jana Dworaka przewodniczącego KRRiT, który rozłożył spółkom STAVKA, Lemon Records i Eska TV opłaty koncesyjne na niezwykle korzystne raty. Odpowiedź otrzymał Pan od Najwyższej Izby Kontroli, która stwierdziła nieprawidłowości w pracy KRRiTV.

- Jan Dworak 29 lipca 2011r. uznał spółki STAVKA, Lemon Records i Eska TV za wystarczająco bogate aby przyznać im miejsca na multipleksie. Zaraz potem okazały się biedne, więc rozłożył im opłaty koncesyjne na długie raty. Zależało mi na ujawnieniu kiedy spółki złożyły wnioski o rozłożenie na raty opłat koncesyjnych i kiedy Jan Dworak pozytywnie te wnioski rozpatrzył. Obecni na posiedzeniu Komisji przedstawiciele KRRiTV nie udzielili mi odpowiedzi na te pytania. Dlatego wystąpiłem o informacje do NIK.

Jak Pan ocenia nadesłane informacje? - W mojej ocenie kompromitują Jana Dworaka i ujawniają co tak naprawdę zrobił. Wystarczy prześledzić przebieg zdarzeń. 29 lipca 2011r. Jan Dworak jako przewodniczący KRRiTV udziela koncesji na multipleks STAVCE, Lemon Records i Eska TV. Wtedy te firmy mają według niego dobrą sytuację finansową. Ale zaraz po przyznaniu koncesji ich sytuacja musiała się pogorszyć, bo jedna po drugiej występują o rozłożenie opłaty na raty. Pierwsza STAVKA. I to już 9 sierpnia – 10 dni po koncesji! Powód? „Konieczność poniesienia dużych nakładów na cyfryzację”. Tydzień później, 16 sierpnia o raty występuje Eska TV. Powód? „Trudności w uregulowaniu jednorazowo opłaty koncesyjnej”. 23 sierpnia o raty prosi Lemon Records bo też ma „trudności z jednorazową opłatą”. Według pierwotnej decyzji Jana Dworaka koncesje miały być zapłacone do 27 września 2011 r. Żadna z tych spółek nie zapłaciła w terminie. Nie wiadomo czy kiedykolwiek zapłacą.

Wiemy, że Jan Dworak nie tylko pozytywnie rozpatrzył wnioski, ale jeszcze wydłużył termin spłaty koncesji wobec tego o co prosiły spółki. Kiedy to się stało? - Jan Dworak wydał decyzje o ratach wobec Eska TV w dniu 24 października 2011 r. (7,3 mln zł na 73 raty), a wobec Lemon Records i STAVKA w dniu 26 października 2011 r. (po 10,8 mln zł na 114 rat).

Daty te pokrywają się z procesem odwoławczym... - Dokładnie tak. Jan Dworak w tym samym czasie przyznawał raty podmiotom, które dopiero co uznał za wystarczająco bogate do wejścia na multipleks i odrzucał odwołanie Fundacji Lux Veritatis, której sytuację finansową ocenił jako słabszą od STAVKI, Eski i Lemon Records. Trzeba bowiem przypomnieć, że pięć podmiotów, które nie otrzymały koncesji w pierwotnym terminie, w tym Fundacja Lux Veritatis, zaskarżyło decyzję Jana Dworaka. Zaskarżenie to Jan Dworak analizował aż do 17 stycznia 2012 r., kiedy w całości podtrzymał swoją decyzję także w zakresie listy nadawców i terminu jednorazowej zapłaty! Cały czas więc uważał STAVKĘ, Lemon Records i Eska TV za lepsze finansowo od Telewizji Trwam! Jakby zapomniał, że w międzyczasie uznał, że są w trudnej sytuacji finansowej.

Czym przewodniczący Jan Dworak uzasadniał swoją decyzję o przyznaniu tylu rat? - Decyzję o ratach uzasadnił ważnym interesem koncesjonariuszy czyli m.in. ich rzekomo trudną sytuacją finansową. Innym argumentem Jana Dworaka był interes publiczny. Ale już nie raczył wyjaśnić gdzie jest interes publiczny w sytuacji, gdy państwo musi kredytować wybrane przez niego spółki. Przecież te raty, to tak naprawdę wyjątkowo preferencyjny kredyt na koszt państwa dla wybrańców.

Możliwe jest, by przewodniczący Jan Dworak nie wiedział co analizuje?- Wygląda na to, że Jan Dworak w tym samym czasie był w posiadaniu sprzecznych dokumentów o sytuacji finansowej wybranych przez niego nadawców. I dziwnym zbiegiem okoliczności na ich podstawie wydawał decyzje za każdym razem bardzo korzystne dla tych samych firm. Kto wie, może nawet w jednej szufladzie trzymał dokumenty mówiące, że STAVKA, Lemon Records i Eska TV są bogate i dlatego dał im koncesje, a w drugiej miał kwity, że są biedne i dlatego musiał im pomóc?

Jest szansa, że otrzymane przez Pana informacje wpłyną na pociągnięcie do odpowiedzialności za wskazane uchybienia?- Jako posłowie Prawa i Sprawiedliwości podejmujemy wszelkie możliwe działania aby wyjaśnić kulisy procesu koncesyjnego i zakończyć dyskryminację TV Trwam. Stoimy na stanowisku, że prawo obowiązuje wszystkich. Niezależnie od tego czy ktoś nazywa się Jan Dworak, Marcin P., Michał Tusk czy Józef Bąk. Coraz więcej dowodów wskazuje na to, że proces koncesyjny nie był prowadzony uczciwie. Informacja z NIK jest kolejnym tego potwierdzeniem. Jan Dworak ze swoim kolegą prezydentem Bronisławem Komorowskim mogą co tydzień odsłaniać nowy Skwer Wolnego Słowa, jak ten w Warszawie. Mogą nawet odsłonić Skwer Uczciwego Procesu Koncesyjnego. To nie zmieni faktów, które wychodzą na jaw. A fakty są coraz bardziej nieprzyjemne dla Jana Dworaka.

Dziękuję za rozmowę. Izabela Kozłowska

Kownacki: ABW ma zadatki na policję polityczną O procesie przeciwko autorowi strony Antykomor.pl oraz ocenie działań ABW portal Stefczyk.info rozmawia z Bartoszem Kownackim, pełnomocnikiem oskarżonego w tej sprawie Roberta Frycza. Stefczyk.info: W środę rozpoczął się proces przeciwko Robertowi Fryczowi, który prowadził serwis Antykomor.pl. Pana klient jest oskarżony o znieważenie głowy państwa oraz sfałszowanie dokumentu i posługiwanie się nim. Sąd zdecydował o utajnieniu tego procesu. Czy opinia publiczna nie powinna poznać jego przebiegu? Bartosz Kownacki: Ja bym bardzo chciał, by opinia publiczna poznała przebieg tego procesu. Ta sprawa została nagłośniona, wiele osób wie z tego czy innego źródła, co znajdowało się na serwisie Antykomor. Opinia publiczna powinna zobaczyć, jakie zdjęcia, zdaniem śledczych, znieważyły prezydenta Bronisława Komorowskiego. To byłoby bardzo pouczające i pozwoliłoby każdemu wyrobić sobie własne zdanie. Proces za zamkniętymi drzwiami nie pozwoli na to. W mojej ocenie działanie prokuratury w tej sprawie ogranicza wolność słowa. Te działania pokazują również, jak bardzo nierówne jest stosowanie prawa w Polsce.

Co Pan ma na myśli? Prokuratura działa w zależności od tego, kto pełni daną funkcję. Przedłożyłem szereg dokumentów dotyczących znieważania śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. W mojej ocenie to był materiał bardzo brutalny i wulgarny. To był przykład znieważania prezydenta. Zdjęcia, za które Robert Frycz otrzymał zarzuty, w mojej ocenie w ogóle nie przystają do tamtych przykładów znieważenia głowy państwa. W mojej ocenie materiałów ze strony Antykomor nie można traktować, jako przykładów znieważenia Prezydenta RP. Ten materiał można uznać za niesmaczny, w złym guście, ale nie mamy do czynienia ze znieważeniem.

Dlaczego sąd utajnił ten proces? Sąd zdecydował tak, powołując się na zasadę, że postępowania w sprawie znieważenia, są utajniane. Jednak ten przepis dotyczy przestępstw z oskarżenia prywatnego, a nie publicznego. Niezależnie od wszystkiego, prezydent mógł przyjść lub przysłać swojego reprezentanta i wnieść o utajnienie tej sprawy.

Wnosił Pan o przesłuchanie prezydenta Komorowskiego Tak. Złożyłem taki wniosek, ponieważ formalnie on jest osobą pokrzywdzoną w tej sprawie. Warto byłoby, żeby się wypowiedział w tej sprawie. Powinien wyjaśnić, czy czuje się znieważony i czym. Dużą stratą dla społeczeństwa i państwa jest utajnienie tego procesu.

Ta sprawa naświetla również dziwne działania ABW Niezależnie od zarzutów dotyczących sprawy znieważenia Prezydenta RP Robert Frycz usłyszał również zarzuty kryminalne. Mój klient przyznał się do części z nich. Chodzi o posłużenie się nie swoją legitymacją oraz sfałszowanie zwolnienia lekarskiego, by przedłużyć sesje. Jak widać, to były bardzo poważne przestępstwa, w sam raz dla ABW. Agencji użyto w sposób bezprawny. Ma ona podejmować interwencje jedynie w zakresie swojej właściwości. Ten zakres określa ustawa o ABW. Ta nie ma mowy o znieważeniu kogokolwiek.

Dlaczego jej użyto? Wydaje się, że materiał dowodowy przeciwko Robertowi Fryczowi nie był zbyt mocny. Postanowiono więc wykorzystać ABW, by coś znaleźć. Zrobiono więc przeszukanie i na siłę szukano czegoś. W końcu znaleziono. Znaleziono dzięki przestępczym działaniom Agencji. To pokazuje, do czego są używane służby specjalne w Polsce. U każdego można coś znaleźć. Nie może być jednak tak, że każdy obywatel jest podejrzany, że do każdego możemy wejść i zrobić przeszukanie. Tak działa państwo totalitarne. Policja i służby mogą wszystko tylko w takim kraju.

Przy okazji Amber Gold ABW nie była tak skora do pracy. O czym to świadczy? Rzeczywiście, w aferze Amber Gold nie widać było skutecznych działań Agencji. A tam mieliśmy do czynienia z multikryminalistą, osobą, która naciągnęła wielu ludzi. Te pieniądze mogą być transferowane zagranicę. W tej sprawie ABW tworzy po dwóch latach działalności AG jedynie jakąś notatkę. Tymczasem Roberta od razu zaaresztowano i zaciągnięto go przed sąd. To pokazuje, że ABW staje się policją polityczną, a nie formacją, chroniącą interesy obywateli. Agencja ma zadatki na policję polityczną. Jeśli tak będzie dalej działać, to tak się stanie. Rozmawiał TK

Analfabeci likwidują IPN Do uzasadniania wniosku o likwidację IPN SLD wystawiło swoich ekspertów od historii – posła Dariusza Jońskiego, który myślał, że Powstanie Warszawskie wybuchło w 1988 r. oraz posła Tomasza Kamińskiego, który chciał uczcić antysemickiego sekretarza PZPR Władysława Kruczka – nadając jego imię ulicy. Czy można wyobrazić sobie bardziej wyrazisty argument za wspieraniem IPN niż analfabetyzm owych wnioskodawców? Puste ławy klubu parlamentarnego PO, demonstracyjnie niezainteresowanego sprawami polskiej historii najnowszej. Bełkoczący o nieszkodliwych konfidentach poseł Ruchu Palikota. Młodzi „eksperci” z SLD domagający się likwidacji IPN. I liczne wystąpienia posłów PiS przeciwstawiających się podgryzaniu Instytutu. Tak wyglądała przedwczoraj w Sejmie debata nad sprawozdaniem z działalności tej instytucji, złożonym przez jej prezesa Łukasza Kamińskiego.
Nie ma pieniędzy na pochowanie bohaterów w grobach Wyrzucenie IPN z jego siedziby i atak na jego finanse niosą ze sobą fatalne skutki dla tej instytucji. Jak dramatyczne one bywają, opowiadał w Sejmie poseł PiS Mariusz Kamiński, przypominając, że ostatnio IPN zabrakło pieniędzy na dokończenie ekshumacji ofiar komunizmu.

„Zrobili dla nas, dla wolności naszego kraju tak wiele. Mówię o tych, którzy zginęli od strzałów w tył głowy na Rakowieckiej i w innych miejscach kaźni. A my nie zrobiliśmy dla nich zbyt wiele. Nie potrafiliśmy ich morderców skutecznie posadzić na ławie oskarżonych, a dziś mówimy, że brakuje nam środków budżetowych, żeby znaleźć ich kości, żeby pochować ich wreszcie w grobach” – mówił.
Ostatnie wydarzenia potwierdzają, że w parlamencie IPN ma oparcie jedynie w klubach PiS i SP, a reszta dzieli się na tych, którzy uznają, że skuteczniejsze jest stopniowe podgryzanie jego funkcjonowania i takich, którzy chcą jego natychmiastowej likwidacji. Do podgryzających należy rząd Tuska i koalicja PO-PSL. Posłanka Platformy Ligia Krajewska zaatakowała w Sejmie IPN za wykonywanie jego statutowych obowiązków, czyli prowadzenie badań historycznych, jeśli dotyczy to ludzi bliskich jej partii.

„To, co dotyczy sytuacji pana generała Ścibora-Rylskiego, było oburzające i nieprzystające. A więc mam nadzieję, że takie sytuacje w przyszłości nie będą się pojawiały” – pogroziła.
Odpowiedział jej poseł PiS Stanisław Pięta, stwierdzając, że ma nadzieję, iż IPN „niezależnie od tego, czy dana osobistość wcześniej popierała Jaruzelskiego, dzisiaj popiera Komorowskiego (...) traktuje wszystkie tego rodzaju osoby równo i sprawiedliwie”.
Interesy konfidentów ważniejsze od legalizacji trawyTaktyka podgryzania IPN okazała się niewystarczająca dla SLD i Ruchu Palikota, które zażądały likwidacji Instytutu. Partia polityka od plastikowego penisa zademonstrowała po raz kolejny, że jej wizerunek jako ugrupowania luzackich kontestatorów wspierających legalizację marihuany i obyczajowe wyzwolenie nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.
„Trawa” może poczekać, natomiast interesy konfidentów SB i UB to dla Ruchu Palikota sprawa pierwszoplanowa. Poseł Piotr Bauć powiedział o tym w zasadzie otwarcie, choć bełkotliwie: „zakończmy, zakończmy wyszukiwanie wśród swoich znajomych i ściganie z zawziętością poprzez różne inne instytucje poza prokuraturą tych, którzy nam szkodzili, a może nie szkodzili”. Rozliczanie komunizmu nazwał „zajadłym ściganiem naszych przeciwników politycznych”. I stwierdził, że ścigane bywają „bardziej nasze ideologiczne wystąpienia niż faktyczne zbrodnie”.
Bohater Kruczek, powstańcy 1988 i pseudohistorycy z IPNSLD chciało uniknąć referowania wniosku o likwidację IPN przez weteranów PZPR, więc wystawiło do tego 32-letniego posła Tomasza Kamińskiego z Podkarpacia. Mówił on o „nie zawsze prawdziwych, pseudohistorycznych książkach i pseudonaukowych pracach IPN-owskich historyków”.
Trudno się temu dziwić, zważywszy, że dla Kamińskiego bohaterem pozytywnym jest sekretarz PZPR, symbolizujący komunistyczny beton. Kamiński był w 2008 r. głównym orędownikiem nadania jednej z rzeszowskich ulic imienia Władysława Kruczka – I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Rzeszowie. Kruczek był jedynym członkiem Biura Politycznego KC PZPR, który proponował użycie siły wobec strajkujących stoczniowców w 1980 r., współodpowiedzialnym za masakrę robotników z 1970 r. Kamińskiemu nie przeszkadzał nawet antysemityzm Kruczka i fakt, że należał on do inspiratorów nagonki z marca 1968 r.Drugim atakującym IPN z sejmowej mównicy był poseł Dariusz Joński, znany z tego, że pytany niegdyś o datę wybuchu Powstania Warszawskiego stwierdził, że wybuchło ono w 1988 r., natomiast stan wojenny wprowadzono w 1989 r.
Mimo wszystko lepiej niż w mediach Przy okazji debaty o aferze Amber Gold Tomasz Lis nazwał większość posłów „stadem grafomanów”. Trzeba przyznać, że sejmowa debata o IPN mimo wszystko stała na wyższym poziomie niż dyskusja na temat Instytutu w prorządowych mediach. Żaden z posłów nie wołał, niczym sam Lis, że ma wolność badań historycznych w wykonaniu IPN „w d...”. Nikt nie twierdził, jak Lech Wałęsa, że IPN jest gorszy od NKWD. Nie padł też argument Adama Michnika, że Instytut używa teczek jako „kija bejsbolowego”. Piotr Lisiewicz

Minister Tuska broni OLT Po analizie procesu przyznawania koncesji dla linii OLT Express, minister transportu Sławomir Nowak doszedł do wniosku, że „na pewno nie doszło do złamania prawa”. Przy okazji zaatakował opozycję, zarzucając jej, że jest odporna na wiedzę i wykazuje się gigantyczną niekompetencją. Tymczasem fakty wymagają wyjaśnienia. Okazuje się, że linie OLT Express Regional do przewozu pasażerów używały głównie dużych samolotów, a do tego nie uprawniał ich nabyty certyfikat przewoźnika lotniczego (AOC). Dopiero w ostatnich dniach przed upadkiem linii, w połowie lipca br., certyfikat rozszerzono na dwa większe samoloty ATR72. O używaniu airbusów w certyfikacie tego przewoźnika nie ma ani słowa. OLT Express Regional posługiwał się koncesją wydaną w 2005 r. małym liniom biznesowym Jetair. 28 lutego br. zmieniono w niej tylko nazwę koncesjonariusza. 14 marca po raz kolejny ULC „dokonał dostosowania do aktualnego stanu tej koncesji”.Certyfikat przejęty od Jetair, jak nas poinformował ULC, obejmował tylko mniejsze samoloty Bae32 (19 pasażerów) i ATR 42 (40–52 pasażerów). Tymczasem już siatka połączeń – zaprezentowana w lutym br. przez spółkę Marcina P. – pokazała, że przytłaczająca większość połączeń jego linii to loty dużymi airbusami i ATR72. Tylko takie maszyny były przewidziane np. na wszystkie połączenia z Warszawy, Poznania czy Krakowa. Mniejsze maszyny używane były okazjonalnie na mniej popularnych trasach. Linie Marcina P. mogłyby korzystać legalnie z dużych maszyn, tylko w wypadku, jeśli byłyby w tzw. mokrym leasingu. Wtedy linie musiałyby płacić nie tylko za wynajem samolotu i jego obsługę techniczną, ale także pokryć wszystkie koszty załogi pokładowej, a więc nie tylko za godziny pracy, ale i za hotele, diety, dojazdy etc. Koszty takiego leasingu są horrendalne i tanie linie mogą sobie na coś takiego pozwolić co najwyżej sporadycznie. Jeżeli OLT Express używał na swoich trasach samolotów wypożyczonych na takich zasadach, to koszty jego działania byłyby ogromne. Prezes firmy z branży lotniczej powiedział nam, że koszty jednego miejsca w locie samolotem wynajmowanym w tej formie mogą sięgać nawet tysiąca złotych. Tymczasem OLT Express sprzedawał większość biletów po 99 zł. Ktoś musiałby więc do tego interesu dopłacać gigantyczne pieniądze. Od lutego ULC nie ma pełnoprawnego prezesa, a jego działaniami kieruje pełniący obowiązki Tomasz Kądziołka. To on podpisał się pod przerobioną koncesją Jetair, do której wpisano OLT Express, mimo że obie firmy różniły się nazwą, siedzibą, adresem, właścicielem, zarządem, kapitałem, zakresem, przedmiotem i skalą działania, majątkiem, maszynami, świadczonymi usługami, planami rozwoju itd. Mimo że Jetair był podobny do OLT Express jak mrówka do słonia, to p.o. prezes ULC uznał, że to ten sam podmiot, i wpisał do dokumentów Jetair nazwę spółki należącej do Amber Gold. Tomasz Kądziołka tłumaczy się, że „nigdzie nie ma, że prezes ULC ma sprawdzać niekaralność właściciela”. Problem w tym, że jest w tym poglądzie raczej odosobniony. Dzięki ULC wielokrotnie skazany przestępca mógł bez przeszkód ze strony władz tworzyć pasażerskie linie lotnicze, które w apogeum rozwoju wykonywały po 1000 lotów miesięcznie i przewiozły setki tysięcy pasażerów. Państwo powierzyło ich życie i zdrowie pieczy notorycznego oszusta. Jest to pierwszy i zapewne ostatni tego typu wypadek w historii Polski i Unii Europejskiej. W wykazie ULC koncesje OLT Express figurują jako zawieszone. Co ciekawe, w wykazie posiadaczy certyfikatów AOC nie ma ich w ogóle. Pikanterii sprawie dodaje to, że ciągnięty na gdańskim lotnisku samolot w barwach linii Marcina P. to świeżo przemalowany Fokker 100. To dwusilnikowy samolot odrzutowy, który może wziąć na pokład około setki osób. Linie te w grudniu ub.r. nie miały ani certyfikatu, ani koncesji. Nawet certyfikat kupiony wraz z firmą Jetair nie uprawniał do lotów tym samolotem.Tadeusz Święchowicz

Dyrektorzy szpitali: Państwo ignoruje potrzeby szpitali dziecięcych i propaguje pseudorynkowe zasady rodem z wczesnego kapitalizmuList otwarty mówiący o dramatycznej sytuacji finansowej wysokospecjalistycznych szpitali dziecięcych i potrzebie opracowania nowego systemu opieki zdrowotnej wystosowali m.in. do premiera i ministra zdrowia członkowie Stowarzyszenia Dyrektorów Szpitali Klinicznych. W liście, podpisanym przez prezesa Stowarzyszenia i zarazem dyrektora Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie dr. Macieja Kowalczyka, jest mowa o tym, że kłopoty finansowe podobne do Centrum Zdrowia Dziecka ma w Polsce większość wysokospecjalistycznych szpitali pediatrycznych. "To bardzo groźna sytuacja, gdyż te kilkanaście ośrodków, wśród których dominują szpitale kliniczne, decyduje o życiu i zdrowiu polskich dzieci" - podkreślił w środę podczas konferencji prasowej w Krakowie dyr. Kowalczyk.Na początku września dyrektor Instytutu "Pomnik-Centrum Zdrowia Dziecka" w Warszawie wysłał list do premiera, ministra zdrowia i prezesa NFZ, w którym apeluje o pomoc finansową dla Instytutu zadłużonego na ok. 200 mln zł. Jako główną przyczynę wskazywał zbyt niską wycenę procedur oraz wiele nadwykonań, za które NFZ nie płaci. Minister zdrowia Bartosz Arłukowicz wyznaczył dyrektorowi czas do 21 września na przedstawienie planu restrukturyzacji Instytutu. Również zdaniem Stowarzyszenia Dyrektorów Szpitali Klinicznych zadłużenie większości wysokospecjalistycznych szpitali pediatrycznych wynika głównie z zaniżonej wyceny wysokospecjalistycznych procedur pediatrycznych; z zaniżania wartości kontraktu i rozpraszania świadczeń między liczne niewielkie jednostki, z których pacjenci i tak trafiają potem do tych szpitali; oraz z braku pokrycia kosztów, jakie placówki te muszą ponosić utrzymując 24-godzinną gotowość do przyjęcia pacjentów w ciężkim stanie. W liście jest mowa także o tym, że koszty wysokospecjalistycznego szpitala pediatrycznego są znacznie wyższe niż koszty szpitala podstawowego i wyższe niż analogicznego szpitala dla dorosłych - z uwagi m.in. na specyfikę schorzeń wieku dziecięcego, koszty specjalistycznych materiałów medycznych i aparatury, wymagania do opieki pielęgniarskiej oraz udostępniania pomieszczeń dla opiekunów.
"NFZ, płacąc za udzielone świadczenie tę samą cenę każdemu świadczeniodawcy, faworyzuje jednostki wykonujące ograniczoną liczbę procedur, a dyskryminuje ośrodki przyjmujące najciężej chorych i pracujące 24 godziny na dobę" - napisano w liście. W przekonaniu dyrektorów, "pomijanie milczeniem podstawowych przyczyn trudnej sytuacji finansowej wymienionych szpitali, a stałe szermowanie tezą o złym zarządzaniu tymi placówkami i konieczności restrukturyzacji jest bardzo krzywdzące dla ludzi starających się w arcytrudnych warunkach zapewnić prawidłowe funkcjonowanie szpitala".
"Reasumując:

- możliwości działań oszczędnościowych w ramach naszych szpitali są znikome (...)

- wprowadzenie dodatkowych restrykcji zagraża bezpieczeństwu pacjentów (...)

- bez systemowych zmian uwzględniających pokrycie rzeczywistych kosztów, które w leczeniu naszych pacjentów musimy ponosić, groźba załamania wysokospecjalistycznego lecznictwa pediatrycznego staje się bardzo realna"

- alarmują dyrektorzy i apelują o "szybkie i kompleksowe rozwiązanie problemów wysokospecjalistycznego lecznictwa pediatrycznego".
Wskazują, że "obecne rozwiązania powstałe w wyniku korekt wprowadzanych przez kolejne rządy nie tworzą spójnego i logicznego systemu. Ich zdaniem, sytuacji nie poprawiają wyrywkowo stosowane działania, jak podział NFZ albo "uporczywe propagowanie pseudorynkowych zasad rodem z wczesnego kapitalizmu".

"Trzeba zatem - przy udziale prawdziwych fachowców - opracować system opieki zdrowotnej adekwatny do istniejących wyzwań i zagrożeń jako ponadpartyjny, narodowy projekt. I trzeba mieć odwagę go wprowadzić. W tym procesie dyrektorzy szpitali klinicznych gotowi są do pełnej współpracy" - deklarują członkowie stowarzyszenia dyrektorów. List otwarty skierowano do premiera Donalda Tuska, ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza, prezes Polskiego Towarzystwa Pediatrycznego senator Alicji Chybickiej, przewodniczącego Sejmowej Komisji Zdrowia posła Bolesława Piechy, prezes NFZ Agnieszki Pachciarz, Rzecznika Praw Dziecka Marka Michalaka i Rzecznika Praw Pacjenta Krystyny Barbary Kozłowskiej. PAP


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
854 2004
854
Regulaminy, Regulamin Ogól 2009 r 10.06.2009r. z podpisem[854], W S T Ę P
854
854
(15) Tuberkulostatyki Charakterystyka leków przeciwgruźliczychid 854 ppt
854
854
854 855
ensemble 854 marsz radeckiego
854 2004
854
854 855
854 2004
I DWK 09 Preludium i fuga E dur nr 9 BWV 854

więcej podobnych podstron