Michnik w archiwach SB Od połowy lat 60. SB w ramach akcji o kryptonimie „Wir” prowadziła działania przeciwko Adamowi Michnikowi. Niezwykle bogata dokumentacja z tej sprawy znajduje się w IPN. Są tam m.in. protokoły przesłuchań Michnika, w których szeroko mówi on o swoim środowisku. Wiele z tych informacji nie znalazło się w książce dotyczącej tamtych wydarzeń autorstwa prof. Andrzeja Friszke pt. „Anatomia buntu”. Wydana przez „Znak” książka prof. Friszke jest reklamowana jako „przełomowa książka jednego z najwybitniejszych polskich historyków, najważniejsza książka o Polsce i Polakach od przełomu 1989 roku”. W rzeczywistości jest ona napisana według specyficznego klucza, zgodnie z którym pisze się źle i negatywnie interpretuje dokumenty dotyczące osób niezgadzających się z Michnikiem (m.in. o Antonim Zambrowskim, Antonim Macierewiczu oraz Irenie Lasocie), a przemilcza się obciążające ludzi, którzy popierali Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego (m.in. Jan Gross, Teresa Bogucka).
Michnik pisze do prokuratora W książce pominięto wszystkie informacje ujawniające obszerne składanie zeznań przez obecnego naczelnego „Gazety Wyborczej” zarówno w 1965 r., jak i w 1968 r. Na uwagę zasługuje znajdujący się w zasobach Instytutu Pamięci Narodowej list, który Adam Michnik miał wysłać do prokuratora generalnego w 1965 r. „[...] Trzy dni temu byłem jeszcze członkiem ZMS-u, z ramienia mojej organizacji zajmowałem się organizowaniem seminarium naukowo-politycznego, które to seminarium opierało się na współpracy z PZPR. Wszystko to piszę w czasie przeszłym, gdyż obecnie zdaje się, że jestem przekreślony. Jestem pozbawionym wszystkiego aresztantem, dostałem, jak sądzę bezpodstawnie sankcję na 20 dni. Te dwadzieścia dni akurat wystarczą, by mi odebrać wszelkie perspektywy na przyszłość. Przywrócić mi je może już tylko decyzja pana Prokuratora. Mam skończone w październiku 1964 r. osiemnaście lat. Jestem (?) studentem I roku historii. Oto moja sprawa: Dnia 19 III 1965 roku została w moim mieszkaniu przeprowadzona rewizja na okoliczność „listu otwartego”, którego autorami są Karol Modzelewski i Jacek Kuroń. [...] Znaleziono u mnie i zakwestionowano jakieś osobiste notatki oraz kilka książek związanych z problematyką historyczną. Znaleziono między innymi: Krasnowski „Socjalizm, anarchizm, komunizm (światowa polityka żydowska)”, Camon „Zwycięski manewr marsz. Piłsudskiego”, kilka numerów „Kultury” paryskiej i książka wydana przez Instytut „Kultury” pt. „Sąd idzie” Abrama Tarca. W czasie rewizji oświadczyłem, że książki te są moją własnością. Dzisiaj oświadczam co następuje: Książka Krasnowskiego [...]. Zobaczyłem ją u znajomego i pożyczyłem. [...]. Comona „Zwycięski manewr marsz. Piłsudskiego” kupiłem ją w antykwariacie kilka lat temu. Jest to pospołu własność moja i matki. Matka moja jest doktorem historii, byłym asystentem na Uniwersytecie Lwowskim, wykładowcą na WSP, w korpusie kadetów MSW. Autorem podręczników do nauki historii [...]. Koronnym zarzutem w mojej sprawie jest przechowywanie w domu emigracyjnego miesięcznika „Kultura”. [...] Kupiłem na prośbę matki. [...] Linia polityczna „Kultury” jest mi obca, czego dawałem wielokrotnie wyraz w publicznych wystąpieniach [...]”. – pisał w 1965 roku Adam Michnik.
Słowo oficera śledczego Prof. Friszke, pisząc w swojej książce o wydarzeniach z 1965 r., pomija nie tylko sprawę wspomnianego listu, ale także wiele innych, niezwykle istotnych faktów bezpośrednio dotyczących naczelnego „Gazety Wyborczej”. Przypomnijmy, że w tym czasie posiadanie i pożyczanie sobie „wrogiej literatury” było przestępstwem. Właśnie z tego powodu 20 marca 1965 r. aresztowany był Adam Michnik – od początku obszernie zeznawał, przekazując śledczym informacje. Wskazał na Ewę Zarzycką: „[...] Zakwestionowane dwa numery »Kultury Paryskiej« z 1962 r. są własnością Ewy Zarzyckiej, mojej koleżanki, która była w mieszkaniu podczas rewizji i wymienione egzemplarze »Kultury« oraz książkę pt. »Dokumenty chwili« miała przy sobie […]”. Adam Michnik podczas przesłuchania wskazał Janusza Zabłockiego jako osobę, z którą utrzymywał bliskie kontakty, przebywał w Rzymie i który pożyczył mu zabezpieczoną przez SB książkę pt. „Socjalizm, komunizm, anarchizm. Światowa polityka żydowska”. „[...] Fakt ten [posiadanie książki – red.] został uznany za przestępstwo polegające na przechowywaniu materiałów mających na celu szkalowanie Polski Ludowej [...] – zeznał Adam Michnik tydzień po aresztowaniu – po przekonaniu mnie przez oficera prowadzącego śledztwo, że człowiekowi temu nie grożą żadne konsekwencje”. Obecny naczelny „Gazety Wyborczej” 23 marca 1965 roku szczegółowo omówił skład aktywu zarządu Klubu Poszukiwaczy Sprzeczności i jego historię. Wskazał m.in. Józefa Blasa z wydziału matematyki Uniwersytetu warszawskiego, Irenę Grudzińską, studentkę filologii francuskiej UW, Włodzimierza Rabinowicza, studenta filozofii, Jana Grossa, ucznia szkoły ogólnokształcącej, i Andrzeja Titkowa ze szkoły filmowej w Łodzi. Adam Michnik w 1965 r. wskazał Stanisława Gomułkę jako współautora „[...] który wspólnie z Karolem Modzelewskim brał udział w opracowaniu dokumentu antypartyjnego”, wyliczył i obszernie scharakteryzował w sumie kilkadziesiąt osób z kręgu koleżeńskiego Karola Modzelewskiego. Relacjonując swoją znajomość z Modzelewskim, charakteryzował jego poglądy i wymienił osoby, które brały udział w dyskusji nad „Listem otwartym” w trakcie jego opracowania jesienią 1964 r. „[...] W tym czasie dowiedziałem się, że głównymi autorami tego »dokumentu« byli: Kuroń i Modzelewski. W trakcie opracowywania udział w dyskusjach brali: Bernard Tejkowski, Eugeniusz Chyła, Stanisław Gomułka, Marek Żelazkiewicz oraz ktoś z Łodzi i Lublina. [...] Ja osobiście nie brałem udziału w tych dyskusjach. [...] Według wypowiedzi Modzelewskiego Kuroń dokument ten komuś przekazał. Możliwe, że komuś z grupy Śniecińskiego. Na temat tej grupy słyszałem, że opracowała i rozkolportowała na terenie Warszawy jakiś dokument o treści antypartyjnej. Z dokumentem tym nigdy się nie zetknąłem. [...] następnie w dniu 18 marca spotkałem się z Modzelewskim na dziedzińcu Uniwersytetu. Wówczas Modzelewski zakomunikował mi, że napisał wspólnie z Jackiem Kuroniem »List otwarty« [...]. W dniu następnym byłem w Komitecie Uczelnianym ZMS między innymi w celu zapoznania się z treścią listu. [...] W dniu tym spotkałem się na Krakowskim Przedmieściu z Sewerynem Blumsztajnem. Rozmawiałem z nim m.in. na temat sporządzenia i wysłania listu do władz [...]” – zeznał Adam Michnik 14 kwietnia 1965 r.
Przyjaciel ambasadorów Adam Michnik w swoich zeznaniach wskazał osoby, które polecały go ambasadorom w Wiedniu i w Rzymie, u których zatrzymywał się podczas swoich podróży zagranicznych. „[...] Otrzymałem od znajomych moich rodziców listy polecające, które miały mi umożliwić pobyt i warunki materialne. [...] Do Wiednia posiadałem trzy listy polecające: do córki ambasadora Roszaka od mojego kolegi Krzysztofa Melchiora, do radcy handlowego Jana Szelubskiego od Haliny Laks, do Edwarda Hellera od Judyta Blas. W Wiedniu mieszkałem w pokojach gościnnych ambasady polskiej. [...]” – zeznał Adam Michnik 15 kwietnia 1965 r. Obecny naczelny „Gazety Wyborczej” opowiedział też o swoich kontaktach za granicą m.in. o spotkaniu w Paryżu znajomego ojca, który proponował mu stypendium i studia u prof. Zbigniewa Brzezińskiego w USA. „[...] Pragnę zaznaczyć, że w Paryżu spotkałem się ze znajomym mojego ojca Josephem Gruss zam. na stałe w Nowym Jorku. O tym, że Gruss przebywa w Paryżu zawiadomił mnie ojciec listownie, podając adres, pod jakim zatrzymał się w Paryżu. Spotkałem się z nim kilka razy na mieście i w hotelu „Crillon”. Gruss proponował mi, żebym przyjechał na studia do Nowego Jorku na Uniwersytecie Columbia. [...] W związku z tą rozmową spisałem sobie adres do Brzezińskiego z nowojorskiej książki telefonicznej. Żadnych starań w tym kierunku nie czyniłem, jakkolwiek nosiłem się z zamiarem napisania w tej sprawie do Brzezińskiego. O ile zdążyłem się zorientować, to Gruss pracuje w Nowym Jorku w bankowości i jest bardzo zamożnym człowiekiem [...]” – stwierdził Adam Michnik 15 marca 1965 r.
Zeznania poza protokołem W niedzielnym programie „Pod prasą” jego autor Tomasz Sakiewicz ujawnił dokument pochodzący z 23 lipca 1968 r. Notatka służbowa sporządzona przez inspektora Biura Śledczego MSW por. Andrzeja Grzesika dotyczy przesłuchania Adama Michnika, obecnego redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”. Znajduje się ona w zasobach IPN w aktach wspomnianej sprawy operacyjnego rozpracowania o kryptonimie „Wir”: „W dniu 19 lipca 1968 roku przesłuchiwałem w charakterze podejrzanego Adama Michnika, cytując jednocześnie fragmenty wyjaśnień podejrzanego Andrzeja Mencwela. Aczkolwiek podejrzany Michnik odmawiał udzielania odpowiedzi na zadawane pytania w związku z cytatami – do protokołu, to jednak wdawał się ze mną w rozmowy i przeklinał Andrzeja Mencwela, stwierdzając między innymi: – z uwagi na to, że Mencwel jest »szmatą« i złożył obciążające go zeznania, to on odwdzięczy się w dwójnasób za powyższe: – po pierwsze obciąży go w sądzie, a nadto własnoręcznie zarżnie Mencwela nożem kuchennym, gdyż ten »sypie ludzi i ładuje wyroki«. Niezależnie od tego Michnik stwierdził, że powinienem zapytać Mencwela o akcję kryptonim »Galileusz« jako o tę akcję, która obciąża Mencwela, o której wiedziały jedynie trzy lub cztery osoby, czyli tzw. czołówka. (O kogo konkretnie chodzi, Michnik nie wyjaśnił). Dziś Michnik ponowił pytanie: czy pytałem Mencwela o akcję kryptonim »Galileusz« i jaka była reakcja Mencwela na to hasło. Lakonicznie stwierdziłem, że nie miałem czasu porozmawiać z podejrzanym Mencwelem na ten temat, a po wtóre nie mogę go pytać o tę akcję, skoro sam nie wiem, co należy rozumieć przez kryptonim »Galileusz«. Michnik stwierdził, że »Galileusz« to akcja związana z organizowaniem, a właściwie ze zwołaniem nadzwyczajnego Zjazdu Warszawskiego Okręgu ZLP. W tej akcji Mencwel »grał pierwsze skrzypce«, tzn. według informacji Michnika – agitował z polecenia Żółkiewskiego znajomych literatów, aby przegłosowali na zebraniu rezolucję solidaryzującą się z wystąpieniami studentów w sprawie »Dziadów«. Zdaniem Michnika Mencwel skonsultował z prof. Żółkiewskim treść swego wystąpienia na Zjeździe oraz projekt zgłoszonej rezolucji uchwalonej następnie przez Zjazd. Podejrzany Michnik stwierdził nadto, że Służba Bezpieczeństwa winna zainteresować się, dlaczego właśnie Mencwel, a nie kto inny wysłał do Krakowa Jana Grossa jako emisariusza w czasie zajść marcowych. Wysłuchawszy Michnika, oświadczyłem, że jeśli uznam za wystarczające jego wyjaśnienia dotyczące akcji »Galileusz« – zapytam o tę akcję Mencwela. Inspektor Biura Śledczego por. A. Grzesik”. Adam Michnik w zeznaniach z marca 1968 r. kilkakrotnie powtarzał, że może zeznawać poza protokołem. We wspomnianej książce na stronie 647 prof. Friszke powołał się na niezwykle ważną notatkę pochodzącą z 18 marca 1968 r. sporządzoną przez por. mgr Tadeusza Dzbańskiego, inspektora Biura Śledczego MSW, dotyczącą planu śledczego w sprawie Adama Michnika. Prof. Friszke nie zacytował początku dokumentu, lecz jedynie ostatnie zdanie. By przybliżyć Czytelnikom kontekst całej sprawy, podajemy w dużej części to, co prof. Friszke pominął.
„Tajne" Plan Czynności śledczych w sprawie przeciwko Adamowi Michnikowi Adam Michnik jest podejrzany o to, że wraz z innymi osobami zorganizował na dzień 8 marca br. na terenie Uniwersytetu Warszawskiego zgromadzenie mające na celu przestępstwo, które przekształciło się w wiec i naruszyło porządek publiczny. Zatrzymany w dniu 9 marca br. (godz. 15.30) A. Michnik w czasie czterech przesłuchań odmówił składania wyjaśnień. W czasie rozmowy nieprotokołowanej oświadczył, że nie będzie udzielał odpowiedzi do protokołu. Stwierdził, że wyjaśnienia złoży dopiero przed sądem lub w śledztwie prowadzonym z wolnej stopy. Wykazał jednak chęć udzielania odpowiedzi na pytania nieprotokołowane. [...] Uwaga: Licząc się z uporem A. Michnika w sprawie powstrzymania się od składania wyjaśnień, należy przesłuchanie utrwalić na taśmie magnetofonowej w sposób tajny, w celu wykorzystania nagrania do przesłuchań innych podejrzanych”.
Friszke pomawia Macierewicza Szczególnym przypadkiem jest sfałszowanie przebiegu wydarzeń dotyczących Antoniego Macierewicza. Prof. Friszke w swojej książce pomówił go, że w marcu 1968 r. obciążył on w śledztwie swoich kolegów, w tym Wojciecha Onyszkiewicza. W rzeczywistości sytuacja opisana przez Andrzeja Friszke nie miała miejsca, o czym napisał w swoim oświadczeniu Wojciech Onyszkiewicz. PAP, która dostała to oświadczenie, odmówiła jego publikacji. Wojciech Onyszkiewicz po ukazaniu się książki zdementował „rewelacje” Friszkego w specjalnym oświadczeniu. „Wojciech Onyszkiewicz, członek b. KSS »KOR«, działacz społeczny. W ostatnich dniach nakładem wydawnictwa »Znak« ukazała się książka Andrzeja Friszke pt. »Anatomia buntu«. W książce tej w części dotyczącej śledztwa prowadzonego przeciw uczestnikom wydarzeń z marca 1968 przypisano Antoniemu Macierewiczowi zachowania, które nie miały miejsca. Chodzi o fragment stwierdzający, że swoimi zeznaniami obciążył mnie. Przebieg wydarzeń był odwrotny do opisanego w książce. Najpierw ja potwierdziłem swoimi zeznaniami fakty, które jak sądziłem znane były SB obciążając siebie i Antoniego Macierewicza. Dopiero pod wpływem moich zeznań Antoni Macierewicz po ponad miesiącu przestał zaprzeczać stawianym oskarżeniom. Nie jest więc prawdą, iż jego zeznania mnie obciążyły. To moje zeznania mogły przyczynić się w konsekwencji do wielomiesięcznego aresztu Antoniego Macierewicza. Prof. Friszke nigdy nie zwrócił się do mnie w celu wyjaśnienia ówczesnych wydarzeń czy choćby skomentowania dokumentacji przechowywanej na ten temat w IPN”. Powyższe oświadczenie zostało przesłane do Polskiej Agencji Prasowej. Dorota Kania
Operacja „Niewyobrażalne” Polska miała odegrać ważną rolę w planach III wojny światowej. Mickiewicz modlił się „o wojnę powszechną za wolność ludów” i wymodlił: krwawe jatki pierwszej wojny światowej przyniosły naszemu krajowi wolność. Po zakończeniu drugiej wojny światowej wielu Polaków modliło się natomiast o trzecią. O wojnę, która miała wymieść z Polski Armię Czerwoną i wydobyć Rzeczpospolitą z radzieckiej strefy wpływów. Ukrywający się w lasach antykomunistyczni partyzanci żyli taką nadzieją. I choć się tej trzeciej wojny nie doczekano, to – jak się okazało – Brytyjczycy naprawdę przygotowali plany takiej operacji, a Polska miała odgrywać w niej niepoślednią rolę. Operacja miała mieć kryptonim „Unthinkable” – „Niewyobrażalne”.
Kac Churchilla Jak twierdzi brytyjski historyk i dziennikarz Jack Hastings, Churchill miał gigantycznego kaca moralnego po pozostawieniu swojego wiernego sojusznika – Polski – na łasce i niełasce „czerwonych barbarzyńców”, bo brytyjski premier nie miał co do ZSRR żadnych złudzeń. Po nieszczęsnym wrześniu 1939 i “dziwnej wojnie” przyszła Jałta i Churchill – jak pisze Hastings w artykule opublikowanym w „Daily Mail” – “spędził pierwsze dni pokoju pogrążony w głębokim smutku nad losem Polski”.
“Square deal for Poland” Niezależnie od tego, czy wierzymy w głęboki smutek Churchilla, czy nie, faktem jest, że brytyjski premier zlecił brytyjskim sztabowcom przygotowanie raportu-symulacji ataku wojsk Wielkiej Brytanii i USA na ZSRR. Brytyjscy dowódcy, sztabowcy i członkowie rządu wpadli – jak pisze Hastings – w przerażenie, przekonani, że premier wysyła wojska na kolejną wojnę. Jak wynika z tego właśnie raportu, odtajnionego w 1998 roku, celem alianckiego ataku na ZSRR było „narzucenie Rosji woli Stanów Zjednoczonych i Imperium Brytyjskiego”. A wolą tą było wywalczenie „uczciwego układu dla Polski” (square deal for Poland). Brzmi jak bajka na dobranoc? Nic dziwnego. Przecież wiemy, że nic z tego nie wyszło.
Niemcy znów idą na front wschodni. I nie tylko oni W ataku planowano między innymi wykorzystać powtórnie zmobilizowane siły niemieckie. Churchill zakładał, że będzie mógł liczyć na zupełne – albo prawie zupełne – wsparcie Polaków. Liczył też na to, że opinia publiczna w Wielkiej Brytanii i Ameryce poprze akcję aliantów. Wstępnie datę „operacji Unthinkable” wyznaczono na bardzo nieodległą przyszłość – 1 lipca 1945 roku. Churchill zdawał sobie sprawę, że Brytyjczykom raczej nie zostanie udzielone wsparcie wojsk innych zachodnich mocarstw, choć zakładał, że możliwe będzie wykorzystanie ich baz. Oczywistym było jednak, że kluczową sprawą stanie się przekonanie do operacji Amerykanów. W tej sprawie liczył na Trumana, którego oceniał jak oceniał, ale miał za mniej zachowawczego niż Roosevelta. W sztabach wojsk sprzymierzonych zgadzano się, że ZSRR – który opanował całą Europę Środkową i utrzymuje tam wielomilionową armię – jest zagrożeniem również dla Zachodu, mało kto jednak brał poważnie pod uwagę możliwość ataku na Rosjan. Plan ataku jednak na życzenie Churchilla przygotowano. Brano w nim pod uwagę różne opcje rozwiązania „kwestii radzieckiej”, w tym pogrożenie Rosjanom bombą atomową. Liczono także na rewolucję w samym ZSRR i załamanie władzy w tym kraju. Planowano okupację rosyjskich miast i – jak przeczytać można w raporcie – „takie zniszczenie sowieckich sił w polu, by ZSRR nie był zdolny do dalszej walki”.
Rosyjska przestrzeń W raporcie zakładano, że Rosjanie uciekną się do tej samej taktyki, która pomogła im zwyciężyć z Napoleonem i z Niemcami. Chodziło o oparcie się o nieprzebytą przestrzeń, która jest najsilniejszym rosyjskim buforem, i która nieraz uratowała im skórę. Przypomnijmy, że jedyni, którzy z Zachodu zdobyli Kreml, czyli Polacy, mieli w tamtych czasach po prostu do niego bliżej niż Hilter i Napoleon. W raporcie czytamy, że co prawda „Niemcy dotarli do okolic Moskwy, Wołgi i Kaukazu”, ale m.in. technika ewakuacji fabryk i pomoc Zachodu pozwoliły Rosjanom kontynuować walkę. Teraz co prawda miało zabraknąć pomocy Zachodu, ale rosyjskie bezkresne przestrzenie pozostały. Zdawano sobie sprawę z tego, że nie da się określić, jak daleko musiałyby się posunąć wojska Brytyjczyków, Amerykanów i Polaków, by doprowadzić do sytuacji, w której Rosja nie będzie się już w stanie bronić. „Choć organizacja aliantów jest większa [niż Rosjan], wyposażenie nieco lepsze, a morale wyższe, Rosjanie udowodnili, że są trudnymi wrogami dla Niemców. Mają kompetentne dowództwo, odpowiednie wyposażenie i organizację, która – mimo że poniżej naszych standardów – sprawdziła się w boju” – czytamy w raporcie. Zakładano, że zagrożenie ze strony rosyjskich bombowców i łodzi podwodnych będzie o wiele słabsze, niż niemieckie. Brano jednak pod uwagę, że Rosjanie mogą okupować Norwegię, po Trondheim, i Grecję oraz europejską część Turcji. Brano też pod uwagę możliwość przeprowadzenia przez nich ofensywy w Austrii. W Europie alianci powinni być zdolni do przejęcia szybkiej kontroli nad Bałtykiem, co jednak – jak zauważono w raporcie – „samo w sobie nie przyniesie szybkiego sukcesu”.
Atak Ewentualnym (choć bardzo ryzykownym) źródłem szybkiego sukcesu mogła być kampania lądowa przy wykorzystaniu przewagi w powietrzu. Bazą do ataku miały stać się okupowane Niemcy. Główne uderzenie planowano na Drezno i Chemnitz, a potem dwutorowo: na północy – na Szczecin, Piłę i Bydgoszcz, a na południu – na Lipsk, Chociebuż , Poznań i Wrocław. Tutaj jednak pojawia się gigantyczny problem: jakiekolwiek wyjście poza linię Gdańsk–Wrocław wydłużyłoby front, który trzeba byłoby utrzymać przez zimę. Oczywiście, jeśli zdecydowano by się na zimową ofensywę, a takie ofensywy, jak wiemy w Rosji mają średnie szanse powodzenia.
“Wnioski są takie – piszą analitycy – że trzeba przygotować się na długą i kosztowną wojnę”. “Z Czech i Moraw – czytamy w raporcie – Rosjanie musieliby się wycofać, ale przewidywany jest ‘problem z Jugosławią’ – tradycyjnie sprzyjającą Moskwie – i ewentualna radziecka ofensywa w Austrii”. Zakładano akty radzieckiego sabotażu wymierzone w linie komunikacyjne – szczególnie we Francji, Belgii Holandii, i na mniejszą skalę w Niemczech. Analitycy zdawali sobie także sprawę z zagrożenia dla samych Wysp Brytyjskich. W aneksie do planu „Operation Unthinkable” pisali o możliwych „formach ataku” na Wielką Brytanię: brali pod uwagę „odcięcie komunikacji morskiej, inwazję, atak powietrzny, rakietowy bądź przeprowadzony nowymi metodami”.
Zagrożenie w Azji Niebezpieczna sytuacja mogła także – jak zauważano – powstać na Bliskim i Środkowym Wschodzie. Rosja mogłaby zaatakować Persję i Irak, by zdobyć roponośne pola. Wątpiono w to, czy Rosjanom udałoby się przedsięwziąć jakieś akcje militarne w Indiach, ale prawdziwe zagrożenie mogło powstać w Azji Wschodniej: zaatakowana Rosja mogła porozumieć się z Japonią, a takie rosyjsko-japońskie porozumienie mogłoby na nowo rozpętać gasnące piekło w regionie Pacyfiku. Japończycy mogli powrócić do ofensywy, ponownie zajmując utracone terytoria. Znów zagrożone byłyby Chiny. Jednak rosyjska ofensywa przeciwko aliantom na Dalekim Wschodzie uznana została za nieprawdopodobną.
Co by było, gdyby…? Stalin – wg Hastingsa – dowiedział się o planach operacji „Unthinkable” przez szpiegów. Mógł jednak wiedzieć, że przedsięwzięcie takiej akcji było mało prawdopodobne. Ale przede wszystkim nie zgodzili się na nią Amerykanie. Truman, na którego liczył Churchill, rozwiał jego złudzenia. Zresztą, w samej Wielkiej Brytanii plan ten także nie był traktowany naprawdę serio. Wątpliwe, czy poważnie brał go pod uwagę sam Churchill – pogrążony w smutku, czy nie. Należałoby też wątpić, czy świeżo po zakończeniu jednej wojny społeczeństwa Zachodu – same już przecież wolne – popędziłyby w kolejne piekło, tym razem przeciw byłemu – było nie było – sojusznikowi. Załóżmy jednak, że operacja „Unthinkable” rozpoczęłaby się. Czy miałaby szanse powodzenia? Jeśli tak, to jak wyglądałaby Europa bez ZSRR (albo z jego bardzo ograniczoną rolą)? Czy „ziemie zachodnie” zostałyby przyznane Polsce? Czy przyszyto by z powrotem do Polski Kresy? A jeśli tak – to czy w całości? Co by się stało z Wilnem, zakładając, że Litwini, podobnie jak Łotysze i Estończycy, zapewne przyłączyliby się z radością do alianckiej ofensywy? I czy ukraińska i białoruska ludność Kresów (której świadomość narodowa była silna, jak na Zachodniej Ukrainie, bądź właśnie się budziła – jak na Białorusi) – nie zgotowałaby Rzeczpospolitej drugiej Jugosławii, domagając się własnego państwa,do którego prawa przecież nie wolno im odmówić tak samo, jak Polakom?
Skany raportu “Operation Unthinkable” na stronach instytutu historii Northeastern University AHISTORIA
Od środka Przed 40 laty wydawało mi się, że oto na naszych oczach spełnia się wizja Orwella. Tymczasem wizja Orwella spełnia się dopiero teraz, w Euro-Socu. Na przykład Ministerstwo Prawdy powstaje przy udziale tak zwanych niezawisłych sądów. Oto niezawisły sąd właśnie prawomocnie orzekł, że red. Adam Michnik nie był zaciekłym obrońcą agentów. Chodziło o wypowiedź prof. Andrzeja Zybertowicza, że oskarżyli go dwaj agenci i jeden zaciekły ich obrońca. Milan Subotić, Zygmunt Solorz oraz oczywiście – red. Adam Michnik podali prof. Zybertowicza do sądu, który w podskokach przyznał im rację. Ale o co konkretnie chodziło niezawisłemu sądu? Wykluczyć z góry nie można, że niezawisłemu sądu mogło chodzić o to, że red. Michnik w ogóle nie był obrońcą agentów – a zwłaszcza konkretnych – Suboticia i Solorza. Bo rzeczywiście – gdzieżby tam red. Michnik zniżał się do wycierania tyłka Suboticiowi, czy Solorzowi? Red. Michnik jest tylko przeciwnikiem lustracji, a i to niezupełnie, bo przecież na początku 1990 roku penetrował archiwum MSW, do którego wpuścił go min. Krzysztof Kozłowski. Czego tam szukał, co znalazł i jaki robi z tego użytek – nie wiadomo. W tej sytuacji nic dziwnego, że red. Michnik został przeciwnikiem lustracji. Co by mu bowiem przyszło z tego, gdyby zdobyta w 1990 roku wiedza tajemna stała się udziałem wszystkich? Upowszechnienie wiadomości dobrego i złego mogłoby spowodować erozję wpływów red. Michnika w środowisku autorytetów moralnych i podważyło reputację okrągłego stołu. Nic zatem dziwnego, że na lustratorów – uzurpatorów red. Michnik patrzy z nienawiścią - niczym bogowie na Prometeusza, kiedy wykradł im ogień. Tymczasem pan wicemarszałek Senatu Zbigniew Romaszewski przysłał mi list wyjaśniający przyczyny jego wystąpienia z Klubu Parlamentarnego PiS. Ponieważ intencją pana wicemarszałka było możliwie jak najszersze poinformowanie o tych motywach, pozwalam sobie przedstawić je na łamach. Z listu wynika, że prezes Kaczyński potraktował wicemarszałka Romaszewskiego jak jednego ze swoich fagasów („dostałem polecenie, jak mam się zachować”), co ten uznał za „wymuszanie i zastraszanie”. Ale najciekawsza jest informacja, że wymuszanie i zastraszanie jako sposób budowania politycznej jedności jest „obecnie powszechnie stosowane w największych polskich ugrupowaniach politycznych”. Jestem absolutnie pewien, że pan wicemarszałek Romaszewski wie, co pisze, bo po pierwsze – jest człowiekiem spostrzegawczym, a po drugie – od lat nieprzerwanie obserwuje środowisko największych partii politycznych od środka. Kiedy zatem pisze, że „dziś w polskim życiu politycznym ludzie zbyt często boją się mówić co myślą i boją się bronić swoich racji”, że „posłowie są zmuszani do posłuszeństwa obawą, że kierownictwo nie umieści ich na listach wyborczych”, zaś „działacze lokalni obawiają się, że za nieposłuszeństwo władza zwierzchnia uniemożliwi im aktywność i załatwianie spraw publicznych na których im zależy”, a nawet, że „ludzie mający swoje zdanie obawiają się utraty pracy, o ile podpadną” – to nie tylko nie ma najmniejszego powodu, by mu nie wierzyć, ale trzeba też wyciągnąć z tego wnioski. Jakie? Skoro tacy na przykład posłowie zostali skutecznie zmuszeni do posłuszeństwa, to znaczy, że proces negatywnej selekcji do tzw. elit politycznych jest już bardzo zaawansowany – że podstawowy trzon polityków stanowią ludzie pozbawieni odwagi cywilnej i gotowi słuchać każdego, kto zapewni im znalezienie się na listach wyborczych. Wynika z tego, że motywacja ideowa całkowicie zanikła, a jedynym powodem udziału w życiu politycznym jest nadzieja rozwiązania sobie problemów socjalnych i – ewentualnie – ambicjonalnych. Wreszcie – skoro nawet ludzie nie związani dyscypliną partyjną, a tylko mający własne zdanie obawiają się utraty pracy, o ile podpadną politykom, to znaczy, że politycy – a konkretnie – ścisłe kierownictwa mają zbyt duże uprawnienia. No dobrze, ale skąd właściwie, kto im dał tyle władzy? Tego pan wicemarszałek taktownie nie pisze, ale skądinąd przecież wiemy, że wszystkich tych dygnitarzy na krótkiej smyczy trzyma i obstawia dyspozycyjnymi konfidentami razwiedka. Tak oto komuna w 20 lat po oficjalnym stwierdzeniu zgonu sączy swój trupi jad do narodowego organizmu, macerując i paraliżując wszystkie jego tkanki i organy. Jakiż w tej sytuacji ci wszyscy trzęsący się i czołgający ze strachu o stołki osobnicy mogą mieć polityczny program? Pan wicemarszałek sądzi, że mają i nawet z aprobatą pisze, że PiS stawia sobie za cel „wypracowanie wysokiej pozycji Polski w Unii Europejskiej, jako reprezentanta krajów byłego bloku postkomunistycznego, wzmocnienie autorytetu państwa narodowego jako wspólnoty, politykę historyczną, wsparcie dla małej i średniej przedsiębiorczości, ograniczenie narastającego rozwarstwienia społecznego i nierówności szans, traktowanie ochrony zdrowia i edukacji nie jako przedmiotu obrotu rynkowego, ale jako jednego z podstawowych zobowiązań państwa wobec jego obywateli”. Cóż można o tym powiedzieć? Pozycja Polski w UE, zwłaszcza w charakterze „reprezentanta” byłego bloku postkomunistycznego to nie żaden „program”, tylko fantasmagoria – po pierwsze dlatego, że Polska nie reprezentuje nawet samej siebie, postępując według wypadkowej interesów niemieckich, rosyjskich, izraelskich i amerykańskich, a po drugie – żaden z krajów postkomunistycznych ani myśli, żeby Polska, w postaci tubylczych mężyków stanu je reprezentowała. Podobnie mrzonką jest „wzmacnianie autorytetu państwa narodowego” po formalnej rezygnacji z politycznej suwerenności, co objawia się m.in. w postaci ponad 80 proc. prawa projektowanego w Brukseli, konieczności respektowania linii unijnej polityki zagranicznej i podporządkowania państwa orzecznictwu zagranicznych trybunałów. Polska „polityka historyczna” to pretensjonalny i histeryczny Scheiss, którego niepodobna przełożyć na żaden polityczny projekt. W tej sytuacji jedyny konkret, to pomysły przekładające się na wesołe synekury dla politycznego zaplecza, dzięki temu trzymanego przez „ścisłe kierownictwa” w ryzach.
Do listu pan wicemarszałek Romaszewski załączył artykuł o „sprawie” senatora Piesiewicza, w którym informuje, że po 4 września 2008 roku, kiedy to miał miejsce „incydent”, szantażyści skutecznie go zaszantażowali. Atoli w kwietniu 2009 roku śledztwo w sprawie szantażu zostało przez prokuraturę z zagadkowych powodów umorzone, chociaż sam fakt szantażu, będącego przestępstwem ściganym z urzędu, nie budził wątpliwości, a sprawcy byli i są znani. Dlaczego sprawa miała taki przebieg – tego oczywiście nie wiem, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazało się, że – po pierwsze – szantażyści są tajnymi współpracownikami, albo nawet kadrowymi pracownikami któregoś z siedmiu gangów, dla niepoznaki nazywanych „tajnymi służbami”, po drugie – że uzyskanymi z szantażu pieniędzmi uczciwie podzielili się z kim trzeba, dzięki czemu – po trzecie - zyskali gwarancję bezpieczeństwa, unikając nawet sławnego „aresztu wydobywczego”, którym niezawisłym sądom nakazano dyscyplinować nieposłusznych. Takie są prawdziwe mechanizmy władzy w naszym bantustanie, a w tej sytuacji nadzieję, jakoby ten stan rzecz mogli zmienić trzęsący się o stołki „Zasrancen” wypada włożyć między bajki. SM
Formuła uniwersalna Instytut Pamięci Narodowej poinformował, że w roku 1952 Czesław Kiszczak zwerbował Wojciecha Jaruzelskiego do wywiadu wojskowego. Wprawdzie oryginalne dokumenty werbunkowe się nie zachowały, ale zachowała się sporządzona w okresie późniejszym notatka, że taki werbunek, połączony z zaprzysiężeniem, miał miejsce. Oczywiście zarówno generał Wojciech Jaruzelski, jak i generał Czesław Kiszczak energicznie temu zaprzeczają, ale odkąd Lesław Maleszka bezmyślnie przyznał się do tajnej współpracy z SB, razwiedka musiała wydać konfidentom instrukcję na wypadek dekonspiracji. W rezultacie później już prawie żaden konfident się nie przyznał. Znakomitą formułę wynaleźli zarejestrowani w charakterze konfidentów SB przedstawiciele hierarchii duchownej – że jeśli nawet zostali zarejestrowani, to „bez swojej wiedzy i zgody”. Dzięki niej żaden z nich nie utracił rangi autorytetu moralnego. Tę formułę można zastosować również i w tym przypadku. Wojciech Jaruzelski został zwerbowany i nawet bez swojej wiedzy i zgody zaprzysiężony, a kapitan Czesław Kiszczak, również bez swojej wiedzy i zgody, go zwerbował i zaprzysiągł. Jak tylko wejdzie w życie nowelizacja ustawy o IPN, zaś w Radzie IPN zasiądą „przedstawiciele nauki”, ongiś „bez swojej wiedzy i zgody” zwerbowani w charakterze konfidentów SB, to nowy prezes będzie każdemu wydawał stosowne zaświadczenia, że jeśli nawet – to oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody”. W tej sytuacji warto raz jeszcze przypomnieć, że w przekazanej 4 czerwca 1992 roku przez ministra Antoniego Macierewicza posłom i senatorom „Informacji o stanie zasobów archiwalnych MSW” podana została wiadomość, że przed rozpoczęciem niszczenia dokumentów MSW, wszystkie zostały zmikrofilmowane w co najmniej trzech kompletach, z których dwa są „za granicą” a jeden – „w kraju”. Dlatego właśnie państwo nasze, którego przywódcy polityczni i moralni skutecznie zablokowali ujawnienie agentury w strukturach państwowych i społecznych, jest penetrowane na wylot przez państwa trzecie, które kręcą całą sceną polityczną za pośrednictwem swojej agentury w tubylczych tajnych służbach, zaś autorytety moralne skaczą przed nimi z gałęzi na gałąź. SM
Mata Hari dla ubogich Jaki kraj – tacy szpiedzy. „Gazeta Wyborcza” najwyraźniej nie znalazła już żadnego anty-semity, którego mogłaby zwalczać – lub uznała, że ten temat już się nie sprzedaje – bo od dziesięciu dni rozdmuchuje żałosną dość historię szpiegowską: (Białoruska Mata Hari zapisała się do Związku Polaków na Białorusi Olga Sołomenik, podejrzewana o szpiegostwo i zwerbowanie funkcjonariusza ABW, należy do lojalnego wobec reżimu Łukaszenki Związku Polaków na Białorusi - dowiaduje się "Gazeta". To nowa odsłona afery szpiegowskiej, o której pisaliśmy w ubiegłym tygodniu. Otóż Olga Sołomenik 25 sierpnia 2000 r. zapisała się do ZPB. Przyjmował ją ówczesny prezes Związku w Grodnie Tadeusz Kruczkowski. Ma on dziś zakaz wjazdu do Polski, bo jest podejrzewany o współpracę z białoruskim KGB. Pierwszą wizę Sołomenik dostała w 2001 r. Czy rekomendowała ją organizacja Kruczkowskiego? Nie wiadomo. Konsulat RP w Grodnie nie ma już jej wniosku wizowego. Mamy wiele dowodów wykorzystywania rozłamowego ZPB przez białoruskie służby specjalne do zbierania informacji w Polsce. Niektóre z nich Białoruś przekazuje stronie rosyjskiej - mówi były oficer kontrwywiadu ABW. W 2005 r. polska mniejszość na Białorusi chciała uwolnić się od zależności wobec władz. Na miejsce Kruczkowskiego wybrano Andżelikę Borys. Od tego czasu w ZPB trwa rozłam. "Reżimowcy" nie uznali Borys, która jest notorycznie prześladowana. Obie organizacje noszą tę samą nazwę. Historia Olgi Sołomenik i współpracującego z nią Roberta R., kapitana białostockiej delegatury ABW, zdaje się potwierdzać obawy polskich władz. Od dwóch lat ABW i prokuratura trzymają sprawę w tajemnicy. Dowiedzieliśmy się jednak, że Robert R. był analitykiem, weryfikował karty pobytu obcokrajowców. Tak poznał Olgę. Na to, że ich relacje stają się niebezpieczne, Agencja wpadła w prosty sposób. - Zaczął się interesować rzeczami, które nie wchodziły w zakres jego obowiązków. Raz czy dwa skopiował dane niedotyczące spraw, nad którymi pracował. Szybko ustalono, komu je przekazał - tłumaczy oficer z centrali ABW. Jakie to dane - nie chce powiedzieć. Roberta R. zatrzymano w lutym 2008 r. Nadal siedzi w areszcie. Jego tajny proces toczy się od grudnia 2009 r., grozi mu do 15 lat. - Ma zarzut współpracy z obcym wywiadem, ale może z tego zostać tylko zarzut ujawnienia tajemnicy państwowej - mówi oficer z centrali ABW. Czy to znaczy, że przekazując Sołomenik dane, nie musiał wiedzieć o jej współpracy ze służbami białoruskimi? Oficer: - Proszę sobie to samemu zinterpretować. A dlaczego kontrwywiad nie próbował przewerbować Olgi, używając do tego kapitana ABW? - Zbyt duże ryzyko. R. miał dość dużą wiedzę, a Olga była tylko płotką. Podobnie jak naszego funkcjonariusza, uwodziła przedsiębiorców i samorządowców, wyciągała od nich informacje. Nie uznaliśmy, że sprawa może być rozwojowa - pada odpowiedź. Nieprzekonująca, ale jedyna, jaką uzyskaliśmy. To pierwszy ujawniony przypadek współpracy oficera ABW z obcym wywiadem. Jest i inny powód, dla którego nikt nie mówi o tej sprawie: ABW dba o poprawne stosunki z KGB Białorusi. - Oficjalnie nie mamy dobrych relacji z tym krajem. Ale współpraca z KGB, które ma na Białorusi pieczę nad wszystkim, jest nam niezbędna do kontrolowania ruchu granicznego, bo tego wymaga Unia. Dla niej priorytetem jest zabezpieczenie się przed zalewem imigrantów i nielegalnych towarów ze Wschodu - tłumaczy urzędnik MSWiA. Po zatrzymaniu kapitana Olga Sołomenik zniknęła z Polski. Jej zdjęcia znaleźliśmy w austriackim portalu matrymonialnym, ale nie wiadomo, czy są aktualne. W ubiegłą środę, po naszej publikacji, do "Gazety" zadzwoniła kobieta mówiąca ze wschodnim akcentem. Przedstawiła się jako Olga Sołomenik. - Oglądała pani film "Mała Moskwa"? To o nas. Gdy wasze służby nie potrafią znaleźć prawdziwego agenta, łapią zakochaną kobietę i z niej robią szpiega - powiedziała. Zaprzeczyła, że uciekła z Polski. Zaproponowała spotkanie: - Wszystko opowiem. Do czego wasze służby są zdolne. Na próżno czekaliśmy w motelu za przejściem granicznym w Bobrownikach. Przez telefon raz mówiła, że nie może wyjść z pracy, a to, że zepsuła jej się komórka. W końcu spotkanie odwołała: - Bardzo bym chciała dać ten wywiad, ale nie mogę bez rozmowy z adwokatem. To było w piątek. Odezwała się dopiero w poniedziałek. Znów mówiła o adwokacie. Na pytanie, czy z Robertem R. łączyła ją miłość, czy było to zadanie szpiegowskie, odpowiedziała: - Nie znam tego człowieka.
Joanna Klimowicz, Andrzej Poczobut, Wojciech Czuchnowski) Na co zareagowałem felietonikiem pod tytułem: Blondynka pod prysznicem ...to, jak w znanym dowcipie: czysta głupota. Redaktorom „Gazety Wyborczej” prysznic nie jest potrzebny... Na pierwszej stronie walą sensację "Białoruska Mata Hari". Chodzi o p. Olgę Sołomenik, która ponoć uwiodła samego kapitana wywiadu III RP, p. Roberta R. (który, jak wynika z tekstu, siedzi w areszcie bez wyroku już ponad dwa lata!!!). P. Sołomenik może pracowała dla KGB RB, może nawet pracuje nadal - ale „GW” przedobrzyła: postanowiła ubić dwa zające jednym strzałem. Doniosła, że p. Sołomenik jest członkinią legalnego (czyli nie andżelikowego) Związku Polaków Białorusi. To od razu odbiera tym rewelacjom wszelką wiarygodność. Gdyby p. Sołomenik miała być pracującą przeciwko III RP agentką, to należałaby do związku p. Andżeliki, kółka różańcowego oraz Stowarzyszenia Orła Białego. Za Stalina, jak ktoś był przeciwko Władzy, musiał być agentem amerykańskim, gwałcicielem, złodziejem i impotentem. „GW” najwyraźniej kontynuuje tę postępową tradycję. Tak na zakończenie: zawsze mnie bawiło, gdy rosyjskich szpiegów szukano wśród tych, którzy chodzą na przyjęcia do rosyjskiej ambasady. Przecież prawdziwy szpieg trzymałby się od niej jak najdalej!! A prawdziwa Mata Hari (czyli śp. Małgorzata Gertruda McLeod) inteligencją też nie grzeszyła... JKM
Nowa IRCHa Wiele o naszym państwie mówi historia mężczyzny, któremu usiłowano amputować dwie stopy wbrew jego woli. Sąd nakazał obcięcie kończyn, choć w świetle polskiego prawa nie miał nawet takich uprawnień. Później przedstawicielka sądu opowiadała, że to pomyłka, i wyrok został anulowany. Kilka miesięcy temu głośna była historia Róży, maleńkiej córki Wioletty Woźnej i Władysława Szwaka, którą arbitralnie zabrano z rodziny, a jej matkę w trakcie porodu wysterylizowano bez jej zgody. Każdy dzień przynosi nam kolejne dowody na bezprawie, bezduszność, niekompetencję, opieszałość, niechlujstwo, niewydolność instytucji państwa, które działają na szkodę człowieka, rodziny i społeczeństwa. Niestety, są też przykłady świadczące o tym, że wracamy do mentalności bolszewickiej. W najbliższym czasie wejdzie bowiem w życie nowelizacja ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Być może zostanie przyjęta już na następnym posiedzeniu Sejmu. Niedługo do każdego domu w Polsce będzie mógł zapukać urzędnik socjalny i czasowo albo na dłużej zabrać dziecko rodzicom bez postanowienia sądu. Ustawodawca - zamiast wyjść naprzeciw realnym problemom milionów polskich rodzin borykających się z problemami materiami i innymi trudnościami dnia codziennego, takimi jak: bezrobocie, ubóstwo, wykluczenie społeczne - działa pod naciskiem lewicowych ideologów chcących uszczęśliwiać ludzkość na siłę. Osoby znające z autopsji okres po stanie wojennym zapewne pamiętają słynną IRCH - Inspekcję Robotniczo-Chłopską wprowadzoną na wzór sowiecki w 1984 roku przez PZPR. W Rosji sowieckiej było to ulubione leninowskie urzeczywistnienie dyktatury proletariatu działającego w imieniu postępu i konieczności dziejowej. IRCH była "społecznym" organem kontrolnym, składała się z aktywistów partyjnych, którzy mieli śledzić społeczeństwo i walczyć z "nieprawidłowościami". W praktyce oznaczało to usankcjonowanie instytucji donosu, powszechną inwigilację i wyrafinowany terror oraz formułę, że każdy jest podejrzany i na każdego można "coś" znaleźć. Obecnie będziemy mieli nową IRCH, czyli zostaną powołane specjalne interdyscyplinarne zespoły, które będą monitorowały sytuację w rodzinach i podejmowały interwencję tam, gdzie na przykład na podstawie donosu sąsiada urzędnicy uznają, że trzeba ingerować w rodzinę. Te zespoły uzyskają bardzo szerokie kompetencje i będą mogły metodami administracyjnymi wkraczać w życie rodziny. Wielu specjalistów twierdzi, że zaproponowane przez zainspirowanych ideologią politycznej poprawności "zbawców rodzin" rozwiązania naruszają konstytucyjne gwarancje ochrony życia prywatnego, rodzinnego, czci i dobrego imienia oraz do decydowania o swoim życiu osobistym (art. 47 Konstytucji RP). Wiele trzeba było zmieniać, żeby wszystko pozostało po staremu. Nowelizacja ustawy o przeciwdziałaniu przemocy spowoduje, że obywatele będą zachęcani do donoszenia na sąsiadów, bo dziecko ma na przykład kolkę i płacze, ale "życzliwy" sąsiad dopatrzył się w tym maltretowania malucha. Dzieci będą podjudzane przeciwko rodzicom i kto wie, może wrócimy do czasów niesławnej pamięci Pawlika Morozowa, który doniósł na własnego ojca i za to stał się symbolem Komsomołu w czasach stalinowskich. W niektórych systemach donosicielstwo, zdrada, niszczenie więzi rodzinnych, lojalność nie wobec najbliższych, ale wobec zbiurokratyzowanego i kontrolującego każdego obywatela państwa - są podnoszone do rangi cnoty. Porażające, że rządzący zamiast zająć się rozwiązaniem problemów milionów polskich rodzin, interesują się prawie wyłącznie sytuacjami skrajnymi i patologiami, które - rzecz jasna - wymagają karania, a w obecnym prawie istnieją już odpowiednie do tego instrumenty.
Jan Maria Jackowski
Upiór dzienny i zwyczajny W "Sztuce obłapiania" Aleksander Fredro zachwala rozkosze życia małżeńskiego ("O wy najczulsze małżeńskie pieszczoty, o lubieżności ręką dana cnoty!"), przeciwstawiając je kawalerskiemu kłusownictwu, które kłusownika naraża na śmiertelne niebezpieczeństwa, na przykład w postaci męża ("gdzie męża postać gorsza od upiora!"). Dzisiaj mąż jest już tylko groteskowym obiektem kpin ze strony różnych wyzwolonych i z tego powodu nieuleczalnie sfrustrowanych dam, ale wtedy, za czasów Fredry, widok męża oznaczał ryzyko pojedynku - a więc i natychmiastowego spotkania z Trójcą Świętą. Ten obyczaj przetrwał jeszcze w czasach mojej młodości w warstwach ludowych; pamiętam, jak uczestnicząc dawno temu w zakrapianej kolacji na dalekiej Pradze, obdarzyłem zaledwie trochę dłuższym spojrzeniem pewną Manię, przez co naraziłem uprzejmego gospodarza na trud odprowadzenia mnie aż do okolic bardziej uczęszczanych. Wyjaśnił mi po drodze, że w przeciwnym razie musiałbym pojedynkować się z narzeczonym Mani, na co on pozwolić nie mógł również z tego powodu, że ów narzeczony uchodził tam za najgroźniejszego nożownika. Komunistyczna nowomowa i programowa ateizacja przyczyniły się do pewnego zamętu w upiorologii i doszło nawet do tego, że w urzędowym wokabularzu pojawił się "upiór dzienny" na określenie tego, co w ciągu dnia mogła uprać pralnia chemiczna. Mimo tak głębokich przemian obyczajowych, obawa przed upiorami nadal jest w naszym społeczeństwie żywa, czemu dziwić się nie sposób, jako że już Adam Mickiewicz przestrzegał przed takimi spotkaniami ("przyleciał Józio w straszliwej postaci..."). Spotkanie z upiorem jest przeżyciem traumatycznym, a wiadomo, że nikt takich przeżyć doświadczać nie lubi. Stefan Kisielewski opowiadał kiedyś o różnicy między pielęgniarką polską i żydowską. Pielęgniarka polska rano zdaje lekarzowi rzeczową relację o tym, jak pacjenci spędzili noc i jakie wykonała czynności, podczas gdy żydowska rozpoczyna sprawozdanie od egzaltowanego: "panie doktorze, co JA przeżyłam!".Tym właśnie tłumaczę sobie nacisk, jaki razwiedka musiała wywrzeć na premiera Tuska, by przeforsował w Sejmie nowelizację ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. Ta nowelizacja mieści się zapewne w pakiecie przedsięwzięć ekspiacyjnych, jakie zadano premieru Tusku za podjęcie zuchwałej próby poluzowania sobie założonej mu obróżki. Jak już wspominałem, w ramach tego pakietu premier Tusk w stachanowskim tempie przeforsował ustawę hazardową, ustanawiającą w tej branży faktyczny monopol dla razwiedki, zrezygnował z kandydowania w tubylczych wyborach prezydenckich, jak sądzę, na rzecz bardziej spolegliwego marszałka Komorowskiego, przeforsował powołanie odrębnego Prokuratora Generalnego, którego prezydent "wybiera" spośród kandydatów podsuniętych mu przez Krajową Radę Sądownictwa i Krajową Radę Prokuratury, no a teraz musiał jeszcze zadośćuczynić swoim mocodawcom i dobroczyńcom, stwarzając pozory legalności dla przejęcia przez razwiedkę również ręcznego sterowania IPN-em, który w związku z tym może zostać przekształcony w orwellowskie Ministerstwo Prawdy. Za nowelizacją głosował nawet pobożny poseł Gowin, co pokazuje, że na życzenie razwiedki w PO zgina się wszelkie kolano. Wspominam o pobożnym pośle Gowinie również z uwagi na prośbę, jaką tuż przed trzecim czytaniem projektu nowelizacji przekazała posłom z dalekiego Waszyngtonu pani Zofia Korbońska, przestrzegając przed zgubnymi skutkami tej operacji. Ma się rozumieć, głuche milczenie było jej odpowiedzią, bo "kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się , jakie wygody mają myszy na statku". Na tym przykładzie najlepiej widać, że jak już człowiek politykuje, to jego sumienie także, co zresztą przychodzi tym łatwiej, że posiadacz takiego rozpolitykowanego sumienia może liczyć na pewne rozgrzeszenie przez członka wpływowego zakonu Ojców Konfidencjałów, co to "bez swojej wiedzy i zgody". Nowelizacja polega na tym, że Sejm będzie mógł odwołać prezesa IPN zwykłą większością głosów, co na pewno będzie sprzyjało rozbudzeniu w nim świadomej dyscypliny, zaś w miejsce Kolegium IPN, będzie utworzona Rada, do której autorytety moralne będzie typowało grono "wybitnych naukowców". Wprawdzie ustawa już o tym nie wspomina, ale i bez tego każde dziecko wie, że ci "wybitni naukowcy" będą dobierani z właściwego klucza, a dodatkową poszlaką, która na to nieomylnie wskazuje, jest fakt, że nie będą oni podlegali lustracji. Zresztą - jakże inaczej, kiedy kategoria "wybitnych naukowców" powstała przecież na fali sprzeciwu wobec podpisywania oświadczeń lustracyjnych, co jakoby godziło w "godność" pracowników nauki. W obronie tej "godności" narodził się potężny ruch, na którego czele stanęli - jakżeby inaczej? - dwaj tajni współpracownicy Służby Bezpieczeństwa. W ten sposób IPN będzie już bez żadnych ceregieli kierowany przez razwiedkę za pośrednictwem "wybitnych naukowców", obstawiających trzęsącego się ze strachu prezesa. To znaczy - będzie, jeśli w razie ewentualnego zawetowania nowelizacji przez prezydenta PO dogada się w tej sprawie z Sojuszem Lewicy Demokratycznej. Wprawdzie SLD absolutnie "nie jest" w medialnej koalicji z PiS, ale przecież równie dobrze może "nie być" w antylustracyjnej koalicji z Platformą. Czy w tej sytuacji pan prezydent w ogóle będzie ryzykował wetowanie? Zobaczymy. Ciekawe, co takiego wie o ścisłym kierownictwie Platformy Obywatelskiej "drogi Bolesław", czyli były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa? Coś tam chyba musi wiedzieć, skoro premier Tusk tak stanowczo odgrażał się doktorowi Sławomirowi Cenckiewiczowi, kiedy ten w swojej książce ujawnił tak zwane wstydliwe zakątki z życiorysu "legendarnego przywódcy Solidarności". Czy ma to związek z brakiem rozliczenia zagranicznej pomocy dla podziemnej "panny S", czy też z jakimiś jeszcze przypadkami - mniejsza o to, bo tak czy owak w takiej sytuacji obydwie strony muszą robić sobie na rękę, tym bardziej że niczym to nie grozi, bo wiadomo - ręka rękę myje, noga nogę wspiera. Ale Lech Wałęsa, z całym szacunkiem, to zaledwie mały pikuś, czyli rodzaj ratlerka przy takich brytanach, jak generałowie Wojciech Jaruzelski czy Czesław Kiszczak. A właśnie IPN ogłosił, że według notatki, jaką sporządził analityk NRD-owskiej STASI, badający intymne związki między generałami Kiszczakiem i Jaruzelskim, Wojciech Jaruzelski został w 1952 roku zwerbowany przez ówczesnego kapitana Czesława Kiszczaka do wojskowej kontrrazwiedki. Ponieważ skądinąd wiadomo, że Wojciech Jaruzelski już w 1946 roku był rezydentem Informacji Wojskowej, byłby to werbunek powtórny. Oczywiście obydwaj zainteresowani energicznie tym "bredniom" zaprzeczają, nie korzystając nawet z uświęconej przez Ich Ekscelencje formuły, że mogło się to stać "bez wiedzy i zgody". Ale na takim wstępnym etapie również Ich Ekscelencje wszystkiemu zaprzeczały i kiedy już nie mogły się wypierać, że "paliły", to dopiero wtedy się "nie zaciągały", a jeśli nawet się okazywało, że jednak się "zaciągały", to dopiero wtedy "nikomu to nie szkodziło", zwłaszcza że od samego początku wszystko odbywało się przecież "bez wiedzy i zgody". Wszystko zatem jeszcze przed nami, zwłaszcza gdy przypomnimy, co 4 czerwca 1992 roku przekazał posłom i senatorom minister Antoni Macierewicz w "Informacji o stanie zasobów archiwalnych MSW". Znalazło się tam zdanie, że przed rozpoczęciem niszczenia dokumentów MSW, zostały one zmikrofilmowane co najmniej w trzech kompletach, z których dwa są "za granicą", a jeden - "w kraju". To wyjaśnia nie tylko przyczyny, dla których generał Wojciech Jaruzelski również w kilkanaście lat po transformacji ustrojowej i w kilka lat po odwróceniu sojuszy, jak gdyby nigdy nic, strzela kopytami przed Władimirem Putinem - bo ten od czasu do czasu, ostatnio na przykład 1 września ubiegłego roku na Westerplatte, delikatnie daje tutejszym konfidentom do zrozumienia, że nie jest bezpiecznie. Dzięki temu wszyscy wiedzą, że jeśli tylko zechce, to w każdej chwili może pokazać im upiora przeszłości w całej straszliwej postaci. A ponieważ Krzysztof Wyszkowski wiosną 1992 roku ujawnił, że strona niemiecka szantażowała ministra Skubiszewskiego ujawnieniem jego agenturalnej przeszłości, to nieomylny to znak, że drugi komplet mikrofilmów pewnie ma Nasza Złota Pani Aniela. W tej sytuacji nie ulega wątpliwości, że nasza młoda demokracja jest przewidywalna i pod kontrolą, tym bardziej że posiadacze trzeciego kompletu, tego co to miał znajdować się "w kraju", mają skuteczne możliwości nadawania wydarzeniom pożądanego kierunku. SM
Zamieszczam ważną polemikę, jaka ukazała się w "Najwyższym CZAS!"ie. Postaram się też zamieścić ją u {Trystero}
Bardzo poważny blogger {Trystero} napisał pod adresem: (Pogromcy mitów: Korwin-Mikke o ubezpieczeniach OC Pan Korwin-Mikke kilka tygodni temu napisał bardzo interesujący felieton o przepisach drogowych, w których oskarżył ubezpieczenia komunikacyjne, zwłaszcza OC, o to, że są główną przyczyną wypadków drogowych. W całości zacytuję stosowny akapit: Twierdzę natomiast, że główną przyczyną wypadków drogowych są ubezpieczenia komunikacyjne. Zwłaszcza OC. Wprowadzenie ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej jest zachętą do zabójstw, jest zbrodnią ludobójstwa. Gdyby w Polsce odbyło się dziesięć procesów sądowych, w wyniku których sprawcy wypadków musieliby płacić pełne odszkodowanie, zostali na jego poczet wyrzuceni z mieszkania i nocowali na dworcu – to ludzie na pewno zaczęliby jeździć znacznie ostrożniej. Obecnie wiedzą, że odszkodowanie za nich płacą inni kierowcy – ci, co nie spowodowali żadnego wypadku! Jest to najgłębiej niesprawiedliwe, demoralizujące – i skutkuje ogromną liczbą wypadków. Człowiek nieubezpieczony jeździ znacznie – znacznie! – ostrożniej. Niezwykle podoba mi się ten akapit ponieważ doskonale pokazuje sedno radykalnie liberalnej ideologii. Korwin-Mikke serwuje w nim pozornie logiczny koncept (człowiek nieubezpieczony jeździ ostrożniej) oparty na fałszywym założeniu i kompletnie sprzeczny z powszechnie dostępnymi danymi statystycznymi. Przede wszystkim, ustalmy jedną rzecz: Korwin-Mikke pisał o obowiązkowych ubezpieczeniach OC. Trudno przecież uwierzyć, by ten radykalny zwolennik wolnego rynku zachęcał do brutalnego ograniczenia wolności zawierania umów i zdelegalizowania ubezpieczeń komunikacyjnych. Zacznijmy od pewnej ciekawostki. Istnieje cywilizowane miejsce na świecie gdzie prawo nie wymaga posiadania komunikacyjnego ubezpieczenia OC – to stan New Hampshire (NH) w USA. Zapewne, czytelnicy zastanawiają się teraz jak wielkie rzesze rezydentów New Hampshire skorzystało z tej wolności od przymusu posiadania OC. Znam odpowiedź: 11%. Pozostałe 89% wykupiło ubezpieczenie OC chociaż nie jest ono obowiązkowe. Warto zwrócić uwagę, że średni odsetek nieubezpieczonych kierowców w USA w 2007 roku wyniósł 13,8%. Innymi słowy: mimo, że nikt nie zmusza rezydentów NH do posiadania OC i tak odsetek kierowców z OC jest wyższy w NH niż średnia dla USA. W tym miejscu warto zwrócić uwagę na gigantyczny błąd jaki popełniają zwolennicy radykalnego liberalizmu (RL): zupełnie ignorują fakt, że większość ludzi obdarzona jest bardzo silną awersją do ryzyka. Nie wiem czy wśród zwolenników RL jest nadreprezentacja osób z uszkodzonym mechanizmem samozachowawczym – faktem jest jednak, że historia cywilizacji to historia szukania stabilności i bezpieczeństwa. Zapytajcie swoich znajomych ilu z nich nie wykupiłoby OC gdyby nie było obowiązkowe… Myślę, że wyniki nie będą odbiegać od przykładu z New Hampshire. Mówiąc prosto: ubezpieczenia są odpowiedzią na oczekiwania ludzi – to typowy mechanizm rynkowy! Zajmijmy się teraz najważniejszym argumentem Korwina-Mikke, przekonaniem, że nieubezpieczeni jeżdżą ostrożniej i powodują mniej wypadków. W raporcie What We Know About Uninsured Motorists and How Well We Know What We Know z 1997 roku Daniel Khazzoom cytuje badania z Kalifornii, z których wynika, że choć w 1990 roku odsetek nieubezpieczonych kierowców (do kierowców ogółem) w Kalifornii wynosił mniej niż 28% to z innego zestawu danych wynika, że uczestniczyli w 55%-61% wypadków śmiertelnych, 45% poważnych wypadków (z obrażeniami ciała) i 34% wykroczeń drogowych (traffic citations). Inne dane statystyczne cytowane przez Khazzoom potwierdzają stanowisko, że wbrew obiegowym opiniom, nieubezpieczeni kierowcy powodują więcej wypadków. Lyn Hundstad w Characteristics of Uninsured Motorist podała natomiast porównanie safety record (ratingu, który firmy ubezpieczeniowe używają przy ustalaniu kosztu ubezpieczenia) ubezpieczonych i nieubezpieczonych kierowców. Z tabeli wynika, że nieubezpieczeni kierowcy są bardziej niebezpiecznymi użytkownikami dróg od ubezpieczonych kierowców:
Za Lyn Hundstad. Proszę zwrócić uwagę, że nikt nie twierdzi, że nieubezpieczeni kierowcy powodują wypadki ponieważ są nieubezpieczeni – istnieje raczej korelacja pomiędzy brakiem ubezpieczenia a podatnością na uczestniczenie w wypadkach. Korelację tę może wyjaśnić bliższe przyjrzenie się grupie nieubezpieczonych kierowców. Lyn Hundstad w artykule z 1999 roku dokonała przeglądu badań nad nieubezpieczonymi kierowcami. Okazało się, że następujące grupy są nadreprezentowane wśród nieubezpieczonych: mężczyźni, młodzi, gorzej wykształceni, mało zarabiający, z mniejszości etnicznych, nie posiadający własnego domu, mający większe rodziny i więcej dzieci. Khazzoom dodał do tej listy: bezrobotni, posiadający stary samochód. Podsumujmy: nie tylko nie ma żadnych statystycznych dowodów na to, że ubezpieczenia OC wpływają na to, że kierowcy jeżdżą niebezpieczniej i powodują więcej wypadków. Istniejące dane sugerują raczej, że to kierowcy nieposiadający OC powodują więcej wypadków i stwarzają większe zagrożenie na drogach. Moim zdaniem dzieje się tak dlatego, że te same cechy osobowości i intelektu, które sprawiają, że ludzie nie decydują się na zakup ubezpieczenia OC odpowiedzialne są za skłonność do niebezpiecznej jazdy. Dla przeciętnego człowieka koszt zawinionego wypadku drogowego może zdecydować o utracie dużej części majątku. Nie trudno sobie wyobrazić konieczność zapłacenia kilkuset tysięcy złotych odszkodowania. To kwota ‘nie do przełknięcia’ dla większości przedstawicieli klasy średniej. Najtragiczniejsze jest to, że z danych z USA wynika, że ubezpieczenia nie wykupują osoby, których na pewno nie byłoby stać na pokrycie kosztów zawinionego wypadku. Za tę niefrasobliwość płacą zresztą wszyscy kierowcy wykupując polisy od ‘nieubezpieczonego kierowcy’. Innymi słowy: Korwin-Mikke nie tylko się myli twierdząc, że perspektywa utraty całego majątku skłoniłaby ludzi do ostrożnej jazdy. Po pierwsze, zdecydowana większość kierowców i tak by się ubezpieczyła w celu ograniczenia ryzyka. Po drugie, Ci, którzy nie kupiliby ubezpieczenia nie jeździliby bezpieczniej na co wskazują dane statystyczne na temat wypadków powodowanych przez nieubezpieczonych kierowców w USA. Jedynym skutkiem zmian postulowanych przez Korwin-Mikke byłaby duża liczba uczciwych, porządnych ludzi, wegetujących na skraju nędzy po tym jak zostali ranni w wypadkach drogowych spowodowanych przez kierowcę bez ubezpieczenia i bez aktywów na pokrycie kosztów leczenia, rehabilitacji czy renty. Radykalnie liberalny raj. W tej krucjacie Korwina-Mikke przeciw ubezpieczeniom dostrzegam kwintesencję radykalnie liberalnego ideologicznego domku na piasku. Tworzony przez prakseologię z odrzuceniem wszelkich dostępnych danych empirycznych (badania i research to marnowanie czasu!). Oparty na fałszywym założeniu, że ludzie są racjonalni (gdyby byli racjonalni to umieszczenie zdjęcia atrakcyjnej kobiety na ofercie kredytowej nie sprawiałoby, że mężczyźni akceptują oprocentowanie kredytu o 4 punkty procentowe wyższe niż bez zdjęcia). Zbudowany na negacji fundamentu cywilizacji: dążenia ludzi do ograniczania ryzyka. Dziękuję, postoję) - pryncypialną polemikę z moim zamieszczonym w „Najwyższym CZAS!”ie tekstem. Nie sposób ją dalej prowadzić, nie cytując Jego tekstu w całości – co niniejszym czynię: Pan Korwin-Mikke kilka tygodni temu napisał bardzo interesujący felieton o przepisach drogowych w którym oskarżył ubezpieczenia komunikacyjne, zwłaszcza OC, o to, że są główną przyczyną wypadków drogowych. W całości zacytuję stosowny akapit: „Twierdzę natomiast, że główną przyczyną wypadków drogowych są ubezpieczenia komunikacyjne. Zwłaszcza OC. Wprowadzenie ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej jest zachętą do zabójstw, jest zbrodnią ludobójstwa. Gdyby w Polsce odbyło się dziesiątki procesów sądowych, w wyniku których sprawcy wypadków musieliby płacić pełne odszkodowanie, zostali na jego poczet wyrzuceni z mieszkania i nocowali na dworcu, to ludzie na pewno zaczęliby jeździć znacznie ostrożniej. Obecnie wiedzą, że odszkodowanie za nich płacą inni kierowcy, co nie spowodowali żadnego wypadku! Jest to najgłębiej niesprawiedliwe, demoralizujące i skutkuje ogromną liczbą wypadków. Człowiek nieubezpieczony jeździ znacznie, znacznie ostrożniej”. Niezwykle podoba mi się ten akapit, ponieważ doskonale pokazuje sedno radykalnie liberalnej ideologii. Korwin-Mikke serwuje w nim pozornie logiczny koncept (człowiek nieubezpieczony jeździ ostrożniej) oparty na fałszywym założeniu i kompletnie sprzeczny z powszechnie dostępnymi danymi statystycznymi. Przede wszystkim ustalmy jedną rzecz: Korwin-Mikke pisał o obowiązkowych ubezpieczeniach OC. Trudno przecież uwierzyć, by ten radykalny zwolennik wolnego rynku zachęcał do brutalnego ograniczenia wolności zawierania umów i zdelegalizowania ubezpieczeń komunikacyjnych. Zacznijmy od pewnej ciekawostki. Istnieje cywilizowane miejsce na świecie gdzie prawo nie wymaga posiadania komunikacyjnego ubezpieczenia OC; to stan New Hampshire (NH) w USA Zapewne czytelnicy zastanawiają się teraz, jak wielkie rzesze rezydentów New Hampshire skorzystały z tej wolności od przymusu posiadania OC. Znam odpowiedź: 11%. Pozostałe 89% wykupiło ubezpieczenie OC, chociaż nie jest ono obowiązkowe. Warto zwrócić uwagę, że średni odsetek nieubezpieczonych kierowców w USA w 2007 roku wyniósł 13,8% Innymi słowy: mimo, że nikt nie zmusza rezydentów NH do posiadania OC, i tak odsetek kierowców z OC jest wyższy w NH niż średnia dla USA . W tym miejscu warto zwrócić uwagę na gigantyczny błąd, jaki popełniają zwolennicy radykalnego liberalizmu (RL): zupełnie ignorują fakt, że większość ludzi obdarzona jest bardzo silną awersją do ryzyka. Nie wiem, czy wśród zwolenników RL jest nadreprezentacja osób z uszkodzonym mechanizmem samozachowawczym; faktem jest jednak, że historia cywilizacji to historia szukania stabilności i bezpieczeństwa. Zapytajcie swoich znajomych, ilu z nich nie wykupiłoby OC, gdyby nie było obowiązkowe. Myślę, że wyniki nie będą odbiegać od przykładu z New Hampshire. Mówiąc prosto: ubezpieczenia są odpowiedzią na oczekiwania ludzi; to typowy mechanizm rynkowy! Zajmijmy się teraz najważniejszym argumentem Korwin-Mikkego: przekonaniem, że nieubezpieczeni jeżdżą ostrożniej i powodują mniej wypadków. W raporcie „What We Know About Uninsured Motorists and How Well We Know What We Know” z 1997 roku Daniel Khazzoom cytuje badania z Kalifornii, z których wynika, że choć w 1990 roku odsetek nieubezpieczonych kierowców (do kierowców ogółem) w Kalifornii wynosił mniej niż 28%, to z innego zestawu danych wynika, że uczestniczyli w 55%-61% wypadków śmiertelnych, 45% wypadków poważnych (z obrażeniami ciała) i 34% wykroczeń drogowych (traffic citations). Inne dane statystyczne cytowane przez Khazzooma potwierdzają stanowisko, że wbrew obiegowym opiniom, nieubezpieczeni kierowcy powodują więcej wypadków. Lyn Hundstad w Characteristics of Uninsured Motorist podała natomiast porównanie safety record (ratingu, którego firmy ubezpieczeniowe używają przy ustalaniu kosztu ubezpieczenia) ubezpieczonych i nieubezpieczonych kierowców. Z tabeli wynika, że nieubezpieczeni kierowcy są bardziej niebezpiecznymi użytkownikami dróg od ubezpieczonych kierowców Proszę zwrócić uwagę, że nikt nie twierdzi, iż nieubezpieczeni kierowcy powodują wypadki, ponieważ są nieubezpieczeni; istnieje raczej korelacja pomiędzy brakiem ubezpieczenia a podatnością na uczestniczenie w wypadkach. Korelację tę może wyjaśnić bliższe przyjrzenie się grupie nieubezpieczonych kierowców. Lyn Hundstad w artykule z 1999 roku dokonała przeglądu badań nad nieubezpieczonymi kierowcami. Okazało się, że następujące grupy są nadreprezentowane wśród nieubezpieczonych: mężczyźni, młodzi, gorzej wykształceni, mało zarabiający, z mniejszości etnicznych, nie posiadający własnego domu, mający większe rodziny i więcej dzieci. Khazzoom dodał do tej listy: bezrobotnych, posiadających stary samochód. Podsumujmy: nie tylko nie ma żadnych statystycznych dowodów, że ubezpieczenia OC wpływają na to, iż kierowcy jeżdżą niebezpieczniej i powodują więcej wypadków. Istniejące dane sugerują raczej, że to kierowcy nie posiadający OC powodują więcej wypadków i stwarzają większe zagrożenie na drogach. Moim zdaniem dzieje się tak dlatego, że te same cechy osobowości i intelektu, które sprawiają, że ludzie nie decydują się na zakup ubezpieczenia OC, odpowiedzialne są za skłonność do niebezpiecznej jazdy. Dla przeciętnego człowieka koszt zawinionego wypadku drogowego może zdecydować o utracie dużej części majątku. Nietrudno sobie wyobrazić konieczność zapłacenia kilkuset tysięcy złotych odszkodowania. To kwota „nie do przełknięcia” dla większości przedstawicieli klasy średniej. Najtragiczniejsze jest to, że z danych z USA wynika, iż ubezpieczenia nie wykupują osoby, których na pewno nie byłoby stać na pokrycie kosztów zawinionego wypadku. Za tę niefrasobliwość płacą zresztą wszyscy kierowcy, wykupując polisy od nieubezpieczonego kierowcy Innymi słowy: Korwin-Mikke nie tylko się myli, twierdząc, że perspektywa utraty całego majątku skłoniłaby ludzi do ostrożnej jazdy. Po pierwsze: zdecydowana większość kierowców i tak by się ubezpieczyła w celu ograniczenia ryzyka. Po drugie: ci, którzy nie kupiliby ubezpieczenia, nie jeździliby bezpieczniej, na co wskazują dane statystyczne na temat wypadków powodowanych przez nieubezpieczonych kierowców w USA. Jedynym skutkiem zmian postulowanych przez Korwin-Mikkego byłaby duża liczba uczciwych, porządnych ludzi, wegetujących na skraju nędzy po tym, jak zostali ranni w wypadkach drogowych spowodowanych przez kierowcę bez ubezpieczenia i bez aktywów na pokrycie kosztów leczenia, rehabilitacji czy renty. Radykalnie liberalny raj. W tej krucjacie Korwin-Mikkego przeciw ubezpieczeniom dostrzegam kwintesencję radykalnie liberalnego ideologicznego domku na piasku. Tworzony przez prakseologię z odrzuceniem wszelkich dostępnych danych empirycznych (badania i research to marnowanie czasu!). Oparty na fałszywym założeniu, że ludzie są racjonalni (gdyby byli racjonalni, to umieszczenie zdjęcia atrakcyjnej kobiety na ofercie kredytowej nie sprawiałoby, że mężczyźni akceptują oprocentowanie kredytu o 4 punkty procentowe wyższe niż bez zdjęcia). Zbudowany na negacji fundamentu cywilizacji: dążenia ludzi do ograniczania ryzyka. Dziękuję, postoję). Zacznijmy od tego, że {Trystero} goni w piętkę: uważa mianowicie, że: (a) lepiej, gdy ludzie są ubezpieczeni; (b) ubezpieczenie powinno być obowiązkowe; (c) w stanie New Hampshire – jedynym kraju Cywilizacji Zdegenerowanego Białego Człowieka, gdzie ubezpieczenie od OC (uOC) nie jest obowiązkowe – procent ubezpieczonych od OC jest wyższy niż średnia w USA. To rozumowanie to kandydat do Największego Głupstwa Tygodnia – bo oczywiście z (a) i (c) wynika, że przymus uOC należałoby znieść! Poza tym nie bardzo rozumiem, co oznacza zwrot: „uOC jest przymusowe” w sytuacji, gdy – jak Autor podaje – w Kalifornii 28% nie jest od OC ubezpieczonych! Gdym był w USA, jeździłem parę miesięcy po różnych stanach i nawet przez moment nie zastanawiałem się nad tym, czy jestem, czy nie jestem ubezpieczony – ani nikt mnie przy żądnej kontroli drogowej o to nie pytał. Z tym, że to było w 1986 roku – jedno pokolenie temu. Jak jest teraz – nie wiem. Drugie zapętlenie się Autora to wykazywanie, że kierowcy nieubezpieczeni powodują więcej wypadków niż ubezpieczeni – przy czym Autor natychmiast (i słusznie!) wyjaśnia, iż to wcale nie dlatego, że się nie ubezpieczyli! Co nie przeszkadza Mu później twierdzić, że „ci, którzy nie kupiliby ubezpieczenia, nie jeździliby bezpieczniej, na co wskazują dane statystyczne na temat wypadków powodowanych przez nieubezpieczonych kierowców w USA”!! Przyczyną korelacji jest oczywiście upodobanie do ryzyka. Trudno się dziwić, że ten związek istnieje, bo nie ubezpieczają się ludzie lubiący ryzyko – i ci lubiący ryzyko jeżdżą ryzykowniej. Wszystkie te liczby są – jak mawiają Rosjanie – ni pri cziom. Moja teza brzmi, że kierowcy nieubezpieczeni po przymusowym ich ubezpieczeniu jeździliby jeszcze ryzykowniej – a kierowcy ubezpieczeni po przymusowym zakazie ubezpieczenia się jeździliby jeszcze ostrożniej. Liczby cytowane przez Autora żadną miarą tej hipotezie nie zaprzeczają. Nie mogą – bo jest ona bez wątpienia prawdziwa. Oczywiście, że nie wszyscy ludzie są racjonalni – ale niektórzy są, i to wystarcza (nota bene już po napisaniu tekstu odkryłem w komentarzach do diatryby {Trystero}, że zauważył to już {WingTsun}). Wreszcie Autor ustawia mnie sobie do dyskusji, pisząc, że jako liberał na pewno nie jestem za zakazem uOC. Otóż jestem – a przynajmniej dopuszczam taką możliwość. I pytam {Trystero}, czy zezwoliłby mi na zawarcie ubezpieczenia o treści: „Jeśli zdarzy mi się zgwałcić dziecko do 13. roku życia i zostanę na tym przyłapany i skazany, to otrzymuję od ubezpieczyciela 5 mln $ odszkodowania”? Sądzę, że nie. {Trystero} ma rację: większość ludzi boi się ryzyka. Ale co z tego wynika? Nic! Nie ma powodu, by bojąca się ryzyka większość narzucała innym życie w pozbawionym ryzyka świecie! Nie o to jednak idzie, lecz o zasadnicze nieporozumienie. {Trystero} pisze: Dla przeciętnego człowieka koszt zawinionego wypadku drogowego może zdecydować o utracie dużej części majątku. Nietrudno sobie wyobrazić konieczność zapłacenia kilkuset tysięcy złotych odszkodowania. To kwota „nie do przełknięcia” dla większości przedstawicieli klasy średniej. (...)Jedynym skutkiem zmian postulowanych przez Korwin-Mikkego byłaby duża liczba uczciwych, porządnych ludzi, wegetujących na skraju nędzy po tym, jak zostali ranni w wypadkach drogowych spowodowanych przez kierowcę bez ubezpieczenia i bez aktywów na pokrycie kosztów leczenia, rehabilitacji czy renty. I o tym podyskutujmy. Przede wszystkim należy zapytać: dlaczego nie wprowadzić przymusowego uOC dla właściciela kamienicy (być może obciążonej hipotecznie do pełnej wartości), z której komina może przecież oderwać się cegła i z przeciętnego przedstawiciela klasy średniej zrobić inwalidę wegetującego na skraju nędzy? To prawda, że takie przypadki są o wiele rzadsze, ale co z tego: temu, co oberwał cegłą, jest wszystko jedno, czy jest jednym ze stu, czy jednym ze stu tysięcy podobnych nieszczęśników! Mówimy o Zasadzie. Liczby nie mają nic do rzeczy. Mają? Na pewno? No to jedziemy! Sądzę, że w Polsce więcej jest ludzi poszkodowanych przez cegłę z dachu niż przez samochody „Citroën” 2CV czy „Maybach” Zeppelin 2009, więc jeśli liczy się Liczba, a dla właścicieli kamienic nie wprowadzamy obowiązkowego uOC – to należy znieść przymus uOC dla właścicieli tych samochodów! Ja kieruję się Zasadami. Natomiast przedstawionej przez Autora apokalipsie na drogach może zapobiec ubezpieczenie – ale nie od OC, które powinno być zakazane, lecz od nieszczęśliwych wypadków. W postaci prostej: wykupuję polisę; gdy sąd przyznaje mi odszkodowanie od Kowalskiego, a Kowalski nie chce lub nie może zapłacić, odszkodowanie wypłaca mi ubezpieczyciel... – i próbuje te pieniądze od Kowalskiego ściągnąć. I jeszcze jedna uwaga. Te uOC mają jeszcze jedną, zasadniczą wadę. Sądy, orzekając o wysokości odszkodowania, zachowują się dość rozsądnie, gdy przyznają odszkodowanie od Kowalskiego. Gdy natomiast płacić ma Wielki Ubezpieczyciel, sądy mają tendencję do przyznawania absurdalnie gigantycznych odszkodowań – „bo płaci wielka, bogata firma, a pieniądze trafiają do biednego poszkodowanego. Niech ma!”. Tyle tylko, że pieniędzy tych nie płaci Wielki Ubezpieczyciel, lecz Bogu ducha winni kierowcy – w postaci składki na uOC! I płaci ją, w postaci podniesionej składki, kierowca, który nie zawinił – ba!, w momencie, gdy zdarzył się wypadek, czyli w poprzednim roku, nie miał jeszcze prawa jazdy!! Właśnie: jeśli Sejm chce zdjąć obciążenie ze sprawcy wypadku, to dlaczego obciąża się tym ogół kierowców??? Kierowca Kowalski, który wypadku nie spowodował, ma tyle samo wspólnego z Wiśniewskim, który go spowodował, co Nowak, który samochodem nie jeździ, tylko lata awionetką, i Zieliński, który w tym roku nie tylko samochodu, ale i prawa jazdy nie miał! To szokująca konstatacja, bo płacenie składki przez kierowców uznajemy za „normalne”, gdyż do tego przywykliśmy – ale składkę na sprawców wypadków powinien płacić ogół Polaków, a nie „ogół kierowców”!!! Sejm nie jest ciałem reprezentującym kierowców, lecz obywateli! I wreszcie sprawa zasadnicza: wypadki drogowe powodują na ogół „nadmierni ryzykanci”. Jeśli zostaną zrujnowani, to bardzo dobrze: jest szansa, że będą mieli mniej dzieci, bo mało która kobieta wyjdzie za nędzarza – dzięki czemu w następnym pokoleniu będzie mniej „nadmiernych ryzykantów”. Przejęcie tego obciążenia przez ogół kierowców (lub nawet ogół obywateli) to zwiększanie liczby wypadków nie tylko w tym roku, ale i w następnych pokoleniach!!! Ale to ogólna wada wszystkich socjalistycznych pomysłów. Zasiłki dla samotnych matek powodują zwiększenie liczby nieślubnych dzieci itd. Choć {Trystero} zapewne będzie utrzymywał, że ludzie nie są racjonalni, więc to też nieprawda... JKM
20 marca 2010 W demokracji - jak w skłóconej rodzinie.. Chaos demokratyczny narasta w sposób lawinowy; decyzja goni decyzję, rozporządzenie – rozporządzenie, nonsens nakłada się na nonsens, a całość czerwonej płachty socjalistycznego rządzenia- pokrywa zdrowy rozsądek, którego jeszcze resztka tli się pod spodem. Mąż wraca do domu, a pod drzwiami czeka już żona i mówi:
-Mam dwie wiadomości. Dobrą i złą.. - Zacznij od dobrej. - Poduszka powietrzna w twoim samochodzie działa bez zarzutu… Nie wiem czy mamy jakiś rodzaj poduszki, który uratuje nas przed zbliżającą się katastrofą. Ale może by tak, tak jak w Buthanie, Państwie Grzmiącego Smoka, w którym demokrację, likwidując monarchię, wprowadzono w 2008 roku, wprowadzono jednocześnie coś takiego jak Wskaźnik Radości Narodowej(???) U nas takiego wskaźnika jeszcze nie ma, ale są co prawda sondaże demokratycznie robione, a tak naprawdę przygotowane na zapleczu demokracji- jako danie główne co jakiś czas w serwisach informacji rażeniowej. Ostatnio na przykład podano informację, ze 80% Polaków nie czuje żadnego zagrożenia, szczególnie ze strony niemieckiej(???). Badania - jeśli w ogóle - robiono w Jaśle i Krośnie, prawdopodobnie.. Bo przecież na nie Dolnym Śląsku, Mazurach, czy w Szczecinie.. Gdzie ludzie żyją na dzierżawach wieczystych, a nie wiem jak z meldunkiem. I nic mnie tak ostatnio nie wkurza, jak przypominanie przez propagandę, że obowiązek meldunkowy w Polsce wprowadzili komuniści…(???.) A Platforma Obywatelska miała go zlikwidować, i nie likwiduje.. Obowiązek meldunkowy wprowadził w Polsce w 1928 roku Józef Piłsudski, socjalista, który Polaków uważał za „ idiotów”, a przy rządzeniu( poprzez swoich ludzi) po zamachu majowym otoczył się różnymi kreaturami z kręgów masonerii.. W Oleśnicy, w Województwie Dolnośląskim, gdzie też nie zniesiono obowiązku meldunkowego, za to władze wpadły, jak pisze prasa na „ nietypowy pomysł”(????) Jaki to „ nietypowy pomysł”? Ano tamtejsze władze promują „postawy obywatelskie” polegające na namawianiu mieszkańców do fotografowania sąsiadów, którzy śmiecą i zanieczyszczają chodniki i donoszenia tego wszystkiego na policję(??). To ma być postawa” obywatelska”, promująca donosicielstwo, które tow. Stalin podniósł za swego morderczego żywota do rangi cnoty, wystawiając nawet pomnik Pawce Morozowowi pomnik, za to, że donosił na własnych rodziców. Dobrze, że jeszcze piszący dziennikarze, uważają takie zjawisko za „ nietypowy pomysł”. Ale w miarę upływu czasu i wprowadzenia zasad państwa policyjno- donosicielskiego, nie będzie to pomysł nietypowy, ale jak najbardziej typowy. Na zasadzie relatywizmu i zacierania różnic pomiędzy dobrem a złem. Tak , żeby w końcu wszyscy uwierzyli, że donosicielstwo jest dobre, bo służy dobru wspólnemu, a nic tak nie uzasadnia donosicielstwa jak dobro dla wszystkich, oprócz tych, na których doniesiono. Za donoszenie na sąsiadów, a może i na własnych rodziców, bo oni też być może śmiecą, władze Oleśnicy są gotowe podarować każdemu donoszącemu ‘ darmowy” bilet do oleśnickiego parku wodnego Atol., gdzie właśnie urzędnicy poszukują ratowników do pracy, a w wymaganiach zapisane jest, że „ musi mieć silną motywację do pracy”(??) A jak silną- tego urzędnicy gminni nie zapisali. W każdym razie będzie można się wykąpać, poćwiczyć aerobik, powygłupiać się przy tym.. Wystarczy tylko przedstawić w gminie mocne świadectwo donosicielstwa i mieć” silną motywację do pracy”.. Z biurokracją, która wymyśla te wariactwa, jest prawie tak jak z małżeństwem. .A małżeństwo jest jak oblegana twierdza. Jedni chcą się dostać do środka, a drudzy wydostać- tak przynajmniej mówi stare chińskie przysłowie. W przypadku biurokracji- wszyscy chcą się dostać do środka. A mało kto chce się stamtąd wydostać. A przy tym, wszystkich w biurokratycznej twierdzy musimy utrzymywać pod przymusem. Wielką motywację muszą mieć też urzędnicy centralni, którzy skupieni w Ministerstwie naszego Zdrowia, są zaniepokojeni zamieszaniem jakie panuje podczas rozpatrywania sprzeciwu pacjentów wobec opinii i orzeczeń lekarskich, co z kolei związane jest z wyrokiem Trybunału w Strasburgu z marca 2007 roku, a dotyczącego pani Alicji Tysiąc, która wywalczyła zadośćuczynienie z naszych kieszeni w wysokości 25 000 euro, za to, że nie pozwolono jej usunąć ciąży, bo groziło jej to utratą wzroku. Opinie na temat utraty wzroku pani Alicji były rozbieżne, a wzroku pani Alicja nie utraciła, co widać było podczas ostatniej manify lewicowej w Warszawie. Doskonale widziała co się dookoła niej dzieje.. Ministerstwo Zdrowia w związku z tym skierowało do Rządowego Centrum Legislacji projekt rozporządzenia w sprawie zgłaszania i rozpatrywania sprzeciwu pacjentów wobec opinii i orzeczeń lekarskich, bo w Polsce nie ma instancji, która rozstrzygałaby takie kontrowersje(???). Ahaaa… Nie ma instancji? Znaczy się będzie!
Platforma Obywatelska, przy pomocy pani Ewy Kopacz z Ministerstwa Zdrowia szykuje nową biurokrację, którą ja roboczo nazywam już dziś.. Narodową Agencją Rozstrzygania Sporów Pomiędzy Pacjentami a Orzecznikami Lekarskimi.(!!!). A jak dojdzie do sporów pomiędzy pacjentami lekarskimi, pardon- pacjentami państwowej Służby Zdrowia, a Narodową Agencją Rozstrzygania Sporów Pomiędzy Pacjentami a Orzecznikami Lekarskimi w państwowej Służbie Zdrowia, to będzie musiał być powołany jakiś następny urząd, żeby z kolei rozstrzygał nowe, powstałe spory., na bazie utworzonego nowego urzędu… Bo spory pomiędzy orzecznikami lekarskimi, a pacjentami będą trwały nadal.. Chociaż często są niwelowane poprzez tradycyjną łapówkę, która rządzi naszym życiem zorganizowanym przez biurokrację.. Bo na wolnym rynku, jakoś nikt nie mówi o łapówkach, bo wolny rynek każdego traktuje sprawiedliwie.. Trzeba zapłacić cenę rynkową- i już! Bez żadnej łaski i łaski tabunów biurokratów, którzy rujnują nasze życie wymyślając co rusz nowe sposoby paraliżowania i obłapiania naszych kieszeni.. I budują tę piramidę biurokratyczną aż do samego nieba, gdzie to owsiakowe światełko wszystkiemu przyświeca.. A wokół są tylko białe anioły - jak mówi podczas „ święta” Wielkiej i Świątecznej..- Juras Owsiak. - Jak pan to robi - pyta sąsiad - że udaje się panu wyhodować tak piękne kwiaty? - To proste: trzeba wziąć jedną trzecią piasku, jedną trzecią ziemi kompostowej, jedną trzecią gliny, jedną trzecią tłuczonej cegły, jedną trzecią… - Zaraz, zaraz! – woła sąsiad.- To już pięć trzecich! Jak to możliwe! - Trzeba po prostu wziąć większą doniczkę.. A nam przydałoby się powiększyć terytorium Polski, żeby ta stara, ta tworząca się obecnie, i ta przyszła biurokracja państwowa miała się gdzie pomieścić.. Natomiast z Korei Północnej nadeszła dobra informacja, choć tam nie ma praw człowieka, ale za to jest koreańska demokracja, której prawdziwie demokratyczny świat nie uznaje.. Potraktowano przez rozstrzelanie autora reformy gospodarczej, które zdaniem władz tamtejszych się nie udała..(???). A mnie trudno sobie wyobrazić powrót rozstrzelanej, demokratycznej i biurokratycznej armii.. powstałej po Okrągłym Stole. Bo wielkość biurokracji III RPdo biurokracji PRL-u nie ma żadnego porównania. Na korzyść PRL-owskiej.. Oczywiście! A wiecie państwo co pan Adam Michnik napisał o Okrągłym Stole:”. Najbardziej romantyczna operacja historii XX wieku”(???) Czy to nie piękne? I po tej operacji jeszcze żyjemy.. Pytanie tylko- jak długo! WJR
Jak Janusz Palikot zarobił pierwszy milion Polityk o początkach biznesowej kariery Trudne życie asystenta, pieniądze zarobione na paletach i winiarski biznes nad Wisłą. Kontrowersyjny polityk Platformy Obywatelskiej w biograficznym wywiadzie "Ja, Palikot" opowiada o początkach swojej biznesowej kariery. "Dziennik Gazeta Prawna" prezentuje wybrane fragmenty rozmowy.
CEZARY MICHALSKI: Dlaczego Janusz Palikot, filozof z możliwością pracy na uniwersytecie, porzuca warszawski Instytut Filozofii, wraca do rodzinnego Biłgoraja i wchodzi w biznes? JANUSZ PALIKOT: Ta nędza pensji asystenta... Po prostu straszna, grosze się zarabiało. I cały czas nie ma gdzie mieszkać. A ja nie należę do ludzi, których bawi żalenie się na wszystko, narzekanie, biadolenie. Wracam więc do Biłgoraja. Jest 1989 r., moja mała działalność z paletami szybko się rozkręca. A interes z paletami zaczął się na studiach, bo ja już wtedy na różne sposoby dorabiałem. Robiłem coś dla Baltony i tam też po raz pierwszy usłyszałem o paletach, że brakuje drewnianych palet do transportu, byłyby na wagę złota, jeśli ktokolwiek umiałby je załatwić. Tymczasem te palety zalegały po wsiach i miasteczkach, gdzie trafiały razem z rozmaitymi transportami i nikt ich stamtąd nie ściągał. Więc z pomocą ojca i teścia zacząłem później szukać i skupować po wsiach te palety. Później się okazało, że one są tak samo na wagę złota w Niemczech. I to był pierwszy etap mojej drogi do poważnych biznesów. Dostarczaliśmy palety zbierane u chłopów z Biłgoraja do Baltony, raz na dwa tygodnie wysyłało się ciężarówkę, kasowaliśmy marżę. I co się nagle dzieje? Otóż ci, którzy kupowali od Baltony szynki i inne specjały, mieli na naszych europaletach nasz numer identyfikacyjny, po którym zlokalizowali moją działalność gospodarczą zarejestrowaną w Biłgoraju. Przyjechali Holendrzy, Niemcy i pytają: "Pan to dostarczał? My to chcemy od pana brać bezpośrednio, damy panu dwa razy taką cenę, jaką dawała Baltona. Tylko, wie pan, my byśmy chcieli brać od pana ciężarówkę dziennie palet. Oczywiście jest pan w stanie tyle dostarczyć?". No więc mówię, że jestem w stanie, choć tak naprawdę jeszcze nie jestem. Wydzierżawiam w okolicznej spółdzielni rolnej kawałek wiaty, chłopom każę ciąć na wymiar deski, zwożę to do Biłgoraja, gdzie miałem pobudowane prymitywne stoły, na których kładło się te deski i zbijało palety. Ludzie przychodzą do pracy i nagle w ciągu pół roku mam 150-osobowy zakład. Pracuje się na dwie zmiany, tłucze dwie czy trzy ciężarówki dziennie tych palet na eksport. Zaczynam z Niemiec i Holandii ściągać towar za towar, bo inflacja jest taka, że gotówka po prostu przepada. I w ten sposób zaczynam zarabiać.
Pana pierwszy teść już jest w biznesie. Nie oczekuje zięcia adiunkta na filozofii, ale zięcia, który na poziomie utrzyma córkę i wnuki. Zdecydowanie oczekiwania mojej pierwszej żony i jej rodziny były takie, żebym raczej robił udaną karierę biznesową.
Plotka głosi, że dzięki temu małżeństwu pana biznesowa kariera przyspiesza. Bo teść jest bogaty. Teść to człowiek jak na Biłgoraj zamożny, ale to w końcu także tylko jedna czy dwie maszyny, dwóch pracowników i tłuczenie plastikowych doniczek i sitek, co było genialne w komunie, bo takich rzeczy wielki państwowy przemysł w ogóle nie produkował. Ale w nowych czasach tego typu biznes generalnie nie daje sobie rady, ci ludzie nie dają sobie rady ze zmianą. Ale faktem jest, że jak jest potrzebny dodatkowy transport, dostaję od teścia samochód. Pomaga mi w wybudowaniu pierwszego naszego domu, cały czas jest obecny, ale żadnych większych pieniędzy inwestycyjnych od niego nie dostałem. Oczywiście np. 1000 dolarów to w tamtym czasie były wielkie pieniądze, ale nie takie, żeby za nie zbudować fabrykę. Dosyć szybko buduję dużą fabrykę, już w 1991 r., dwa lata od startu. Ale nie z kredytów, których nie mógłbym dostać, ani nie z rodzinnych darowizn, ale z kredytu kupieckiego, z handlu. My dostarczamy palety, nie bierzemy pieniędzy, bierzemy towar, towar sprzedajemy, mamy zrolowane następne terminy płatności. Powstaje z tego masa pieniędzy, które są cały czas przez ciebie zarządzane i obracane. Nie musisz ich nikomu oddawać i z tego możesz budować. To mi się samo ułożyło w życiu, dopiero później przeczytałem w książkach z teorii biznesu, że to w zasadzie jedyny sposób akumulacji kapitału, kiedy się żadnego kapitału początkowego nie ma. A po następnym roku, po reformach Balcerowicza, inflacja zaczyna zwalniać, wszystko się powoli stabilizuje, a ja wchodzę na rynek, mając już zupełnie spory kapitał.
Ile go pan ma? Od teścia dostałem w 1989 r. 1000 dolarów, które wtedy były bardzo cenne. Ale w 1991 r. okazuje się, że mogę inwestować dziesiątki milionów złotych własnego kapitału. Taki to był przeskok. Oczywiście jestem wdzięczny mojemu byłemu teściowi za wszelką pomoc i opiekę, ale dobrze jest w tym całym gwarze plotkarskim, politycznym, medialnym zachować pewne proporcje.
Potem wchodzi pan w biznes alkoholowy. Ludzie handlowali na początku wszystkim: telewizorami, lodówkami, jogurtem i wódką, czym się tylko dało. Ale my, szukając miejsca, w którym następuje najszybsza akumulacja zysków, nie patrząc zbyt strategicznie, długodystansowo - bo sytuacja na rynku zmieniała się dosłownie z tygodnia na tydzień - widzimy, że zupełnie fantastyczne marże uzyskuje się na szampanie, koniaku. Największe zwroty są na węgierskim Torley i rosyjskim Igristoje. Zaczynamy podobnych rzeczy szukać po całej Europie. Wtedy po raz pierwszy wyjeżdżam na Zachód. Pojeździłem po Europie i okazało się, że nie można skalkulować w Polsce uczciwej masowej ceny na szampana, płacąc legalnie podatki. Trzeba zacząć niżej. Wino musujące, słodkie i ma bąbelki. Było takie Martini Asti w Peweksie. Ono było uosobieniem aspiracji, dostępu do zachodnich dóbr, to był nasz szampan. Jestem u jakiegoś Włocha, daje mi całą kalkulację. Tyle chce od każdej butelki, tyle kosztuje transport, takie są podatki, to jest moja marża. Wychodzi za dużo. Nie mieszczę się w tej cenie, a za wyższą się tego w Polsce nie sprzeda, bo wódka jest u nas relatywnie tania. Wtedy ten Włoch mi mówi: "Produkuj to w Polsce". A ja pytam naiwnie, jak to w Polsce, przecież nie mam winogron. Na to on mówi: "Ja też nie mam winogron, skupuję winogrona w okolicach Wenecji, przywożę do siebie w zbiornikach izolacyjnych, w cysternach kolejowych, niech te same pociągi pojadą do ciebie. Sprowadzisz do tego drożdże - tak zwane szlachetne, bo to dzięki nim odbywa się proces drugiej fermentacji - które zamienią ci resztę cukru w winie na dwutlenek węgla, bo tak wygląda technologia produkcji win musujących". Ja mówię: "No właśnie, technologia, u nas tego nie ma, nikt nie zna się na takiej produkcji". "No to się znajdzie ludzi we Włoszech, którzy by do ciebie, do Polski pojechali. Co za problem, żeby ktoś ci w Biłgoraju posiedział, maszyny ustawił, nauczył". Zaczynamy szukać, nagle się okazuje, gdy myśmy już zaczęli produkcję i sprawdziliśmy przepisy, że inny jest podatek obrotowy, inny produkcyjny, w ogóle kompletny chaos, bo system podatkowy był wtedy zupełnie absurdalny. Ale jak się w tym systemie nauczyło działać, to rzeczywiście opłacało się produkować wino musujące w Polsce. Najpierw wydzierżawiam halę starej jajczarni w Biłgoraju, gdzie postawiłem kilka maszyn i pierwsze dwa czy trzy zbiorniki. Pamiętam dzień, w którym z taśmy zeszły pierwsze butelki. Byliśmy tacy dumni, że wyglądają jak zachodnie produkty, jak te słynne pseudoszampany z Peweksu. Pierwszego dnia produkcji mamy 16 tysięcy butelek. I zaczynam się zastanawiać, prawdę mówiąc, panika mnie chwyta, komu my sprzedamy 16 tysięcy butelek, bo to jednak ogromna liczba. W ciągu godziny sprzedałem wszystko. Wszyscy chcieliśmy luksusu za przystępną cenę. Potem idzie lawina. Druga, trzecia linia produkcyjna. Pracujemy na dwie, potem na trzy zmiany, w soboty, niedziele. Fabrykę zaczynam budować.
Jest pan jednym z nielicznych selfmade manów, którzy w jakimś momencie dotarli blisko czołówki polskiego biznesu, a zaczynali rzeczywiście od zera. Faktycznie, wielu takich nie było. Jak sobie o tym wszystkim dzisiaj pomyślę, wydaje mi się zupełnie nieprawdopodobne, co mi się przydarzyło w biznesie. Na przykład to, że dostaliśmy koncesję na handel hurtowy alkoholem bez żadnej łapówki. A gdybym wtedy dał łapówkę, toby mnie - jako człowieka z zewnątrz - bardzo szybko zniszczyło. W Warszawie załatwienie koncesji jest niemożliwe bez łapówki. Każdy wie, co to za świetny biznes. Tyle że Biłgoraj to województwo zamojskie.
Mówi pan o tym jak o niezwykłym wyjątku. W takim razie jak wyglądała norma? Totalna korupcja, niestety. Nie było w Polsce prawie niczego, co by można dostać bez załatwiania. Jakikolwiek chciałeś wziąć kredyt w banku, trzeba go było załatwić.
W jakim to świetle stawia całą polską klasę biznesową, która w końcu pozwoliła panu działać w swoich organizacjach, a nawet siebie reprezentować? Jeśli oczywiście uwierzyć w pańską wyjątkowość? Trzeba odróżnić dwa rodzaje zachowań. Po pierwsze wszyscy dawali łapówki, żeby firmy nie były zniszczone, żeby sanepid nie zgnoił, żeby inspekcja pracy nie zamknęła produkcji, banki nie cofnęły kredytu już przyznanego, żeby utopić jakąś firmę, dla kogoś. Mówię teraz "wszyscy" z pełną świadomością. Z oczywistych powodów nie używam pierwszej osoby liczby mnogiej, ale chyba pan rozumie, co mówię.
Tak, chyba rozumiem. Zatem wszyscy to robili i nie można mieć do ludzi pretensji, bo inaczej nikt by tutaj nie przetrwał. W czasach codziennie zmieniających się reguł, w czasach odziedziczonych po socjalizmie wygłodniałych i wynędzniałych stad urzędników nie było innej możliwości. Ale od tego trzeba odróżnić ludzi, którzy nie traktowali tego jako mechanizmu obronnego, ale jako mechanizm ekspansji, zdobywania rynku. Świadomego kupowania sobie ludzi i całych urzędów. Więc jedną - defensywną - kwestią jest to, kiedy ktoś na poziomie zupełnie minimalnie koniecznym korumpuje kontrolera, który przyszedł mu rozwalić biznes, ale zadowoli się groszem i zostawi go w spokoju. A zupełnie inną rzeczą jest ktoś, kto idzie do polityka i płaci mu, żeby ten dał mu publiczne zlecenie albo sprywatyzował pod niego firmę.
Jednak w organizacjach biznesowych pokazywał się pan razem z największymi, czyli z owymi ofensywnymi biznesmenami. Miałem kontakty, chciałem być w tej elicie, to mi imponowało. Ale jednocześnie rozróżniałem tych, którzy byli aktywni, kupowali kontrakty od polityków. I mnie zawsze bardziej interesowali tacy, którzy szli z dołu, wypromowali się na jakimś własnym biznesowym pomyśle. Fragmenty pochodzą z książki "Ja, Palikot. Z Januszem Palikotem rozmawia Cezary Michalski", która ukaże się nakładem Wydawnictwa Czerwone i Czarne Cezary Michalski
Wizyta Prezydenta Brazylii w Izraelu Prezydent Ignacio da Silva jest pierwszym prezydentem Brazylii z oficjalną wizytą w Izraelu. Faszyści z tradycji Beytaru w przedwojennej Polsce, a rządzący w Izraelu jako partia Likud w Tel Awiwie wymagają od oficjalnych gości złożenia wieńca na grobie założyciela Syjonizmu Teodora Hertzl’a. Prezydent Francji Nicolas Sarkozy i Premier Włoch Silnio Berlusconi tego jednak nie uczynili jak też nie uczynił tego prezydent da Silva. Z tego powodu Likudnicy i nielegalni osadnicy-koloniści na ziemiach Palestyńczyków stwierdzili publicznie, że Silva w ten sposób bardzo ograniczył swoje możliwości jako rozjemcy między Żydami i Arabami. Da Silva musiał odpowiadać na pytania o jego polityce „unikania konfrontacji,” ale przy okazji potępił Likudników za ich nielegalny arsenał ponad stu bomb nuklearnych. Typowo w prasie w USA temat izraelskich bomb nuklearnych, którymi Izraela szantażuje państwa Bliskiego Wschodu, jest w mediach zabroniony. Da Silva potępił budowę nielegalnych osiedli żydowskich, zwłaszcza we wschodniej Jerozolimie, ale mimo tego dano mu więcej oklasków w Knesecie niż byłemu prezydentowi G. W. Busz’owi jako „przebrzmiałemu” człowiekowi. Da Silva zrozumiał, że jak dotąd, pertraktacje Żydów z Palestyńczykami służyły jako zasłona dymna dla nielegalnej ekspansji Izraela na ziemie arabskie. Teraz zażądał on dla Brazylii prawa udziału w tych pertraktacjach oraz ostrzegł przed fatalnymi w skutki planów Izraela ataku na Iran. Da Silva wystąpił przeciwko sankcjom karnym przeciwko Iranowi i stwierdził, że Iran ma prawo do budowy elektrowni nuklearnych w ramach traktatu o nie-rozpowszechnianiu broni nuklearnych z tym, że Iran traktat ten podpisał. Silva przestrzega, że podczas gdy Izrael tego traktatu nie podpisał i nie legalnie zbudował arsenał nuklearny, teraz destabilizuje pokój na Bliskim Wschodzie. Według da Silva droga stoi otworem do rozsądnych pertraktacji z Iranem, natomiast szkodliwy dla pokoju jest fakt, że obecnie Żydzi w Palestynie tak traktują Palestyńczyków jak Niemcy traktowali Żydów w gettach. Chiny mają wielkie inwestycje w Iranie i nie popierają inicjatywy osi USA-Izrael w sprawie sankcji opartych na kłamliwej propagandzie Izraela, że tak jak dawniej Irak, tak obecnie Iran, stanowi zagrożenie dla bytu Izraela. Wojna przeciwko Irakowi była jakoby dla dobra Izraela i niestety uczyniła USA winnym łamania prawa międzynarodowego i wielkich zniszczeń wojennych oraz śmierci ponad miliona Irakijczyków pod okupacją amerykańską. Określanie armii Iranu przez USA-Izrael jako organizacji terrorystycznej oraz plany blokady portów Iranu mogą oznaczać deklarację wojny przeciwko Iranowi. Brazylia domaga się powrotu Izraela do granic z 1967 roku. Brazylia zaprosiła prezydenta Syrii Bashar’a Assad’a i premiera Netanyahu z nadzieją, że ich spotkanie, daleko za oceanem, da dobre skutki. Jak dotąd zabór ziem Syrii, wzgórz Golan, przez Izrael uniemożliwia poprawę stosunków między tymi państwami. Minister spraw zagranicznych Brazylii wspomina „katastrofę Iraku” jako kardynalny błąd USA popełniony niby dla dobra Izraela. Stanowisko Chin i Brazylii w sprawie sankcji karnych przeciwko Iranowi jest podobne. W dniu 19 lutego 2010 główny ajatollah Iranu zaprzeczył, że Iran chce zbudować własny arsenał nuklearny i stwierdził, że broń nuklearna gwałci prawa Islamu, ponieważ jest bronią masowego rażenia i powoduje śmierć tysięcy niewinnych cywilów. Minister spraw zagranicznych Iranu Manouchehr Mottami stwierdził w mediach w Brazylii, że Brazylia mogłaby być pomostem między USA i NATO a Iranem w celu ułatwienia pertraktacji. Brazylia, Rosja, Indie i Chiny (BRIC) jako grupa zaczynają przybierać postawę „superpotęgi” zdolnej rywalizować przeciwko USA. Grupa BRIC sprzeciwia się izolacji Iranu i w ten sposób może pokazać światu ile warte są pogróżki Izraela przeciwko Iranowi.
Izrael jako część osi USA-Izrael jest postrzegany jako przysłowiowy „niewidzialny słoń” dzięki sile lobby Izraela w Waszyngtonie.
Ciekawe czy hucpa Netanyahu, która dała mu możność upokorzyć publicznie prezydenta Obamę i wice prezydenta Biden’a w sprawie nielegalnych żydowskich osiedli na zachodnim brzegu Jordanu i w zachodniej Jerozolimie, podobnie będzie działała wobec szefa sztabu USA admirała Mike Mullen’a, który przestrzega, że izraelski atak na Iran byłby bardzo wielkim kłopotem dla całego świata. Być może obecnie oś USA-Izrael chce za wszelką cenę „zmiany reżymu” w Teheranie. Izrael może zignorować zagrożenie salwą odwetową 8,000 rakiet Irańskich, które potencjalnie mogą uszkodzić izraelskie instalacje nuklearne i uczynić cały Izrael terenem radioaktywnym. Mimo tego megalomania Izraela może pozwolić temu państwu zaryzykować „wojnę prewencyjna,” niby podobnie do nielegalnego ataku USA na Irak. Izrael jest przekonany, że USA wystąpi po jego stronie dzięki kompleksowi wojskowoprzemysłowosyjonistycznemu i bardzo silnemu w Waszyngtonie lobby Izraela. Takie refleksje nasuwa obecna wizyta prezydenta Brazylji w Izraelu w marcu 2010. Pogonowski
Czy sąd broni agenta - czy obraża agentów? Dziś najwyraźniej liczy się wrażenie; logiczne konsekwencje wypowiedzi mało kogo interesują. Ważny jest ładunek emocjonalny. Powiedzenie "Pan jest idiotą" JEST obrazą - powiedzenie "Pan ma inteligencję 80-90 IQ" - co jest definicją "idioty" - już nie. Ciekawe. Popełniłem właśnie felietonik p/t: Obrazić prawnuka Coraz częściej sądy (nie tylko w Polsce!) zamiast interpretować prawo - prowadzą politykę. Tym samym ich wyroki podlegają krytyce. Surowej krytyce. Ostatnio sąd w Krakowie obraził wszystkich agentów SB. Uznał mianowicie, że podanie w książce p. Pawła Zyzaka ("Lech Wałęsa. Idea i historia", ARCANA, Kraków 2009) daty zarejestrowania i wyrejestrowania p. Lecha Wałęsy jako TW SB obraża Jego Córkę - a zapewne także wnuków i prawnuków... Z czego wynika, że bycie legalnym agentem legalnego państwa jest czynem haniebnym!!! Po tym wyroku agenci ABW (a jest ich obecnie znacznie więcej, niż było agentów SB za PRL-u!) zaczną zapewne masowo się wyrejestrowywać. Co, oczywiście, ich nie uchroni: p. Wałęsa też został wyrejestrowany. I jest to fakt historyczny, potwierdzony dokumentami - podobnie jak i fakt zarejestrowania. Oczywiście nikt nie pyta, czy p. Wałęsa po wyrejestrowaniu z SB nie został agentem WSI. To już byłoby bowiem podważeniem całej podstawy III Rzeczypospolitej - tego bękarta "Okrągłego Stołu"... - i nadal wyrażam zdumienie. Wg. IPN p. Lech Wałęsa był TW SB. Dlaczego podanie akurat dat Jego zarejestrowania i wyrejestrowania miałoby obrażać kogokolwiek? A np. powiedzenie, że coś nastąpiło "w rocznicę zarejestrowania p. Wałęsy jako TW SB" - to też jest obrazą - czy już nie? Bo można z tego coś wydedukować - ale nie jest powiedziane wprost - więc się nie liczy. Dziwny jest ten kobiecy świat... JKM
21 marca 2010 Współczesne państwo socjalistyczne, nie jest ani szczelne, ani moralne.. „Póki jadło nie znalazło się na ogniskach, dowódca nic nie mówi o głodzie”. To stanowisko odnosi się do wojska, ale nie odnosi się do rozbudowywanej biurokracji. Właśnie o to chodzi, żeby rozbudzić głód… głód posad. Żeby potencjalni , zyskujący posady, byli jak najbardziej zainteresowani. Bo bez biurokracji- nie ma socjalizmu. A bez socjalizmu- demokracja cierpi. A przecież o nią” wszyscy” walczyli w czasach mrocznej” komuny”. No i mamy.. I demokrację, i narastający codziennie socjalizm.. A jaka biurokracja? Właśnie wczoraj, telewizja państwowa , zwana telewizją misyjną, opartą na misyjnym i misyjno-przymusowym abonamencie, do którego przymusu namawiał nawet były prezes Unii Polityki Realnej pan Stanisław Wojtera, obecnie rzecznik prasowy, a raczej agitator państwowy, państwowej telewizji- wyemitowała program rozrywkowy, w którym główne role grali państwo: Kryszak, Daniec, Dykiel, Rogalska i pan Kryszak. Śmiechu było co nie miara, bo śmiano się do rozpuku z tzw. PRL-u, który był do rozpuku śmieszny, a nonsensów było w bród. Oczywiście było ich pełno, tym bardziej że istniał antygospodarczy Centralny Urząd Planowania, którego szefem, jeszcze za rządów pani Hanny Suchockiej, bywalczyni spotkań słynnego Klubu Bilderberg, był pan Jerzy Kropiwnicki późniejszy prezydent Łodzi, przyjaciel pana Lecha Kaczyńskiego, który czas swojego prezydenckiego urzędowania spędzał głównie za granicą, a jeszcze główniej w Izraelu. Potem lud Łodzi go odwołał miażdżącą ilością głosów, bo ludowi nie podobały się plany pana Jerzego Kropiwnickiego, przywrócenia w Łodzi przedwojennej struktury mieszkańców, gdzie Żydzi stanowili duży odsetek mieszkańców, a zdaniem pana prezydenta Kropiwnickiego dzięki ich istnieniu- Łódź się rozwijała. Może to i prawda, ale każde miasto rozwija się dzięki pracującym w nim mieszkańcom, niezależnie od narodowościowego pochodzenia.. W każdym razie Centralny Urząd Planowania socjaliści zamienili umiejętnie i sprytnie na Rządowe Centrum Studiów Strategicznych, w którym to niepotrzebnym rządowym Centrum , niepotrzebnym w normalnym kraju, a potrzebnym w socjalizmie- przesiadywał również pan Jerzy Kropiwnicki, nawet wtedy, gdy szefem rządu był pan profesor Jerzy Buzek, obecny szef ponadnarodowego Parlamentu Europejskiego Unii Europejskiej , który swojego czasu podpisywał się nawet dwoma psudonimami” TW” Docent” i TW” Karol”. Obecnie nie wiadomo jakim się podpisuje.. Może nasze wnuki się o tym dowiedzą, jak Polska będzie kiedyś wolna, zarówno od Unii Europejskiej, jak od pracowników służb specjalnych na wysokich stanowiskach państwowych.. Bo żeby chociaż rządzili w interesie Polski i jej mieszkańców.. Trącał ich pies! Ale mieszają się wpływy amerykańsko- niemiecko- rosyjsko izraelskie.. Taką mamy III Rzeczpospolitą.” Bękarta „ Okrągłego Stołu.. Mamy kraj śmieszny, niepoważny, kabaretowy, zbiurokratyzowany, wysokopodatkowy, nieszczelny, niemoralny, zabałaganiony..- rozpadający się – dzięki rządom kolejnych ekip okrągłostołowych. I to twórców śmiesznego programu ,o śmiesznym PRL-u wcale nie śmieszy(???). Dziwne? Przecież pani Dykiel, pani Rogalska, panowie Kryszak, Daniec i Cugowski - mają wielkie poczucie humoru i są ludźmi inteligentnymi. Śmiejmy się więc z PRL-u, ale po stokroć bardziej śmiejmy się z III Rzeczpospolitej, która jest wielokrotnie śmieszniejsza, wystarczy otworzyć pierwszą lepszą gazetę- niekoniecznie o charakterze satyrycznym. A ich przez cały program, organizatorów śmiesznego programu, śmieszył śmieszny fakt, że alkohol w PRL-u sprzedawano dopiero po 13.00 (???). Pewnie, że to zabawne, jak zabawny jest zakaz sprzedawania alkoholu w określonej odległości od państwowych szkół i kościołów (???). Plus cholerne opłaty koncesyjne za sprzedawany alkohol… Opłat koncesyjnych na sprzedaż papierosów, chleba, cukru, soli czy czosnku- na razie jeszcze co prawda nie ma, ale to co już jest też powinno śmieszyć ludzi inteligentnych. Tak jak ich rozbawiało do rozpuku istnienie” ksiąg życzeń i zażaleń” . Oczywiście , że jest to rzecz śmieszna, tak jak brak towarów w sklepach, w wyniku centralnego planowania. Dzisiaj towary w sklepach są, dzięki przedsiębiorcom i producentom, których urzędnicy III Rzeczpospolitej głównie tępią, co nie śmieszy organizatorów programu na temat śmieszności PRL-u.. A” księgi życzeń i zażaleń” z pewnością powrócą- tak jak cały ten komunizm w nieco zmodyfikowanej formie.. Nie wiem, czy koncesje na handel solą będą na pewno, czy nie ,bo na przykład w Nowej Jerozolimie, pardon- Nowym Jorku , tamtejsi radni chcą zakazać używania soli kuchennej (???), jako białej śmierci (???). Bo ciśnienie u „obywateli” rośnie i tak dalej… Sam proponowany zakaz podnosi ciśnienie.. Przecież chcącemu nie dzieje się krzywda.. Polacy na tym zyskają, bo będzie można popróbować szmuglować sól do Nowego Yorku z Wieliczki i Bochni, po zawyżonych cenach nierynkowych. Chociaż władze amerykańskie będą ścigać szmugiel tak jak narkotyki! I przeznaczą na tę wyimaginowaną walkę miliardy dolarów, tak jak na walkę z narkotykami.. I interes biurokratyczny będzie się kręcił.. Bo nic tak nie zatruwa atmosfery państwowej, jak rozkładające się państwo.. Tak jak nic nie zatruwa atmosfery domowej jak rozkładające się małżeństwo.. I organizatorów programu nie śmieszą wyroki polityczne sądów, że przypomnę ostatni związany z panem Pawłem Zyzakiem, autorem książki o Lechu Wałęsie.. ”Lech Wałęsa- Idea i historia”, gdzie sąd skazał wydawnictwo ARCANA na 3000 złotych grzywny i niepublikowanie w następnych wydaniach książki informacji o zarejestrowaniu pana Lecha Wałęsy jako konfidenta o pseudonimie” Bolek” i o jego wyrejestrowaniu..(???) Bo publikowanie tej informacji obraża uczucia córki pana prezydenta Lecha Wałęsy.. Bardzo to ciekawe orzeczenie, najciekawsze jakie do tej pory, w III Rzeczpospolitej agenturalnej się ukazało, i zwiastujące nowe porządki w sądownictwie.. Porządki polityczne! Jak najbardziej! Bo sąd nie podważył prawdziwości informacji, że pan Lech Wałęsa był agentem SB o pseudonimie Bolek i że był zarejestrowany w 1970 roku i wyrejestrowany w 1976 roku, ale, ze w ogóle taka informacja się w książce ukazała(???). To znaczy, że nie wolno pisać prawdy, bo prawda obraża uczucia rodzinne.(???). To jest wielki precedens, tak jak wielkim elektrykiem był pan Lech Wałęsa, obecnie autorytet moralny, wylansowany i tak dalej.. Każdego dziennikarza, publicystę, który napisze prawdę w jakiejkolwiek sprawie zaskarży się, bo obraża uczucia kogoś tam z rodziny, nawet w dalszym pokoleniu… Sąd nie zakwestionuje prawdy, tylko zakaże jej głoszenia! Żeby nie obrażać uczuć rodzinnych. Bardzo przemyślna praktyka, tyle, że ze sprawiedliwością nie będzie ona miała nic wspólnego, bo w sądach nie będzie można powoływać się na prawdę(???). To po co sądy bez prawdy? Lepsze będą trybunały- Konstytucyjny już jest! Bolszewizm idzie wielkimi krokami, a twórcy programu satyrycznego śmieją się z PRL-u, którego już nie ma. I nie mają odwagi pośmiać się z III Rzeczpospolitej.. I jeszcze co ciekawe: w obecnym wydaniu książki pana Pawła Zyzaka będzie informacja o zarejestrowaniu i wyrejestrowaniu agenta Bolka, a w następnych wydaniach nie będzie.. To na które wydanie ksiązki będą mogli się powoływać przyszli młodzi naukowcy? Oba wydania będą funkcjonowały, oba o wzajemnie sprzecznej( przemilczanej ) informacji…? W książce już wydanej ta informacja jest, w nowo wydanej - nie będzie.. Czy to nie polityczny dom wariatów? Sławny Bayron był kulawy i bardzo często z tego powodu cierpiał. Nawet delikatna wzmianka o jego kalectwie doprowadzała go do furii. Pewnego razu księżna Devonshire, która miała lekkiego zeza, zapytała poetę złośliwie: - Jak tam idzie, milordzie? - Jak pani widzi - odgryzł się Bayron. Paweł Zyzak, nie nazywa się Zezak, a sąd zezuje politycznie w określoną stronę i naciąga politycznie wyroki.. Jeden facet też miał zeza i łzy wylewały mu się za uszami.. A Temida miała być ślepa. Najwyższy czas, czas bolszewicki- zdjąć jej opaskę niech się dokładnie rozgląda dookoła. Skąd wieją wiatry polityczne. A sprawiedliwość niech nadal będzie ostoją III Rzeczpospolitej... Ale” otwarta”- tak jak cała ta III RP! WJR
Dlaczego nie będę słuchał debaty Komorowski – Sikorski? Z bardzo prostej przyczyny: bo Ich obydwu lubię. Mam więc dokładnie taką samą ochotę słuchać tej dyskusji - jak oglądać dwie dystyngowane panie, które lubię, w pojedynku w błocie. Przecież obydwaj muszą kłamać w żywe oczy. W dodatku: są w wyjątkowo fałszywej pozycji. Walczą o głosy członków PO – podczas gdy Ich debacie przysłuchiwać się będzie ćwierć Polski. Rzecz jasna: poglądy członka PO, a poglądy przeciętnego Polaka są całkowicie różne – dlatego, biedaki, będą musieli dokonywać niesamowitych łamańców. I dlatego powinna to pokazywać jakaś wewnętrzna TV PO. Jest niedopuszczalne, że tę debatę transmitują ogólnopolskie media. Efekt będzie zapewne taki, ze obydwaj się w oczach Polaków skompromitują. A co najmniej: wypalą. Co może i dobrze – ale biorąc pod uwagę inne (z wyjątkiem mojej, oczywiście) kandydatury...
Tak czy owak: Państwowa Komisja Wyborcza powinna stanowczo ten czas w reżymowym Radio i TV (tzw. prywatne niech robią, co chcą) zaliczyć jako czas poświęcony zwycięskiemu Kandydatowi w kampanii wyborczej! JKM
BRAWO RAFAŁ ZIEMKIEWICZ !!! W ostatnim telewizyjnym ANTYSALON-ie Rafał Ziemkiewicz zajął się wprost tragicznym stanem naszego sądownictwa, wręcz zaszokowany wyrokiem krakowskiej sędziny w procesie z pozwu córki Lecha Wałęsy przeciwko wydawcom głośnej książki Zyzaka. Bez ogródek powtórzył to, co wiemy wszyscy: że Wałęsa podpisał umowę o współpracy z SB i że potem tą współpracę zerwał. Że dla każdego nawet mało inteligentnego człowieka jest to po prostu oczywisty fakt, natomiast w jaki sposób do tej współpracy Wałęsa został zmuszony i jak ta współpraca wyglądała, to już jest zupełnie inna sprawa. Że absurdalne jest powołanie się w uzasadnieniu wyroku na orzeczenie sądu lustracyjnego, który nie zaprzeczył faktowi podpisania przez Wałęsę cyrografu, tylko zgodnie z dosyć pokrętnym prawem oczyścił jego z zarzutu kłamstwa lustracyjnego w tym sensie, że nie współpracował on z SB na szkodę Polski i polskich obywateli. Że od czasu wyroku sądu lustracyjnego ujawniono kilka nowych konkretnych dokumentów. I że w świetle tego wszystkiego wyrok krakowskiego sądu tylko ośmiesza polskie sądownictwo. Jako podobny przykład wskazał sprawę Mariana Jurczyka, odnośnie którego nie ma nawet cienia wątpliwości, że podpisał umowę o współpracy z SB i brał od SB pieniądze, a mimo to podobnie jak Wałęsa został przez sąd lustracyjny oczyszczony z zarzutu kłamstwa lustracyjnego. O rażących błędach, politycznych naciskach, mafijnych wpływach i łapownictwie w polskim sądownictwie wie dziś nawet każdy przedszkolak. Każdego tygodnia oglądamy różne wręcz wstrząsające programy telewizyjne na przykład pani Elżbiety Jaworowicz, pokazujące absurdalne wyroki sądowe, od których włos się na głowie jeży i człowiek zaczyna się zastanawiać, czy aby nie kupić broń od jakiegoś Ruska na rynku. Ale Ziemkiewicz zwrócił uwagę na wprost szokująco niski poziom merytoryczny i intelektualny znacznej części polskiego środowiska sędziowskiego. Jako kapitalny przykład podał akcję UPR: złożenie w tej samej sprawie czterech pozwów w czterech różnych sądach w Polsce i fakt, że w każdym z tych sądów zapadł inny wyrok. Jednocześnie zwrócił uwagę na wyjątkową wprost solidarność środowiska sędziowskiego, które z uporem godnym lepszej sprawy broni nawet stalinowskich sędziów. Ziemkiewicz zajął się też manipulacjami wokół ustawy o IPN, telewizyjną wypowiedź posła Arkadiusza Rybickiego, jakoby miały one na celu ,,odpolitycznienie IPN” nazywając wprost: ,,paleniem z siebie głupa”. Dążenie, aby o składzie personalnym i pracy IPN miało decydować konsylium doświadczonych naukowców – prawników po prosty wyśmiał, przypominając, że znaczna, a może i większa ich część to przecież byli ,,TW”. Bardzo wysoko oceniam redaktora naczelnego ,,Myśli Polskiej” Jana Engelgarda, którego wręcz uważam za swojego mentora, jakkolwiek jest młodszy ode mnie. Ale w jednej sprawie się z nim nie zgadzam: lustracja była i jest Polsce potrzebna, tylko nie robiona jak przez ostatnie dwadzieścia lat metodą ,,kropelkową”, będąc wyłącznie narzędziem politycznych rozgrywek. Trzeba to było natychmiast po roku 1989 zrobić dokładnie tak samo, jak to zrobili Czesi, Węgrzy i Niemcy w byłym NRD: otworzyć i ujawnić wszystkie teczki. Dokładnie tak samo jak w tamtych państwach mielibyśmy kilka tygodni zamętu i dąsów, pewne osoby raz na zawsze zniknęłyby z topu polityki i publicystyki, i dziś mielibyśmy z tym święty spokój. A tak sprawa będzie się jeszcze ciągnąć dziesiątki lat, tylko zatruwając życie w Polsce. Jakkolwiek fakt bycia kogoś na liście ,,TW” nie jest chwalebny, to nie należy tego generalnie demonizować, bo przytłaczająca większość ,,TW” nigdy nikomu żadnej krzywdy nie zrobiła, podpisując cyrograf z różnych powodów: aby móc dostać paszport celem dostępu do lepszego warsztatu naukowego za granicą, aby otrzymać czy zachować określone stanowisko, czy aby nie ponieść konsekwencji jakiegoś drobnego wykroczenia, na przykład przemytu przez granicę kartonu kremu ,,NIVEA”. Dzięki liście Wildsteina dowiedziałem się, że w kręgu mojej najbliższej rodziny aż trzy osoby z różnych powodów były ,,TW”, ale po sprawdzeniu doskonale wiem, że nigdy i nikomu żadnej krzywdy nie uczyniły i moje stosunki z tymi ludźmi nie uległy zmianie. Spośród wielu tysięcy załóg pływających Polskich Linii Oceanicznych co najmniej jedna czwarta to byli ,,TW”, zwykle zmuszeni do podpisania cyrografu po przyłapaniu na jakimś drobnym przemycie, który dziś jest po prostu śmieszny i nie zastałby uznany nawet za wykroczenie. I przez dwadzieścia lat pracy w PLO nie słyszałem o wypadku, aby z powodu donosów ,,TW” ktokolwiek został usunięty z pracy czy zdegradowany. Więcej, gdy byłem o włos od wpadki z przemytem do Polski niepodległościowych wydawnictw, nikt z nasyconej ,,TW” załogi statku pod patronatem ZMS mnie nie wydał, jakkolwiek wszyscy doskonale wiedzieli, że to o mnie chodzi. Gdyby zrobiono to, co postulowałem, nie mielibyśmy autentycznego wielkiego dramatu arcybiskupa Wielgusa, który zwyczajnie po ludzku po prostu się wstydził, że podpisał umowę o współpracy ze specjalnymi służbami tylko po to, aby dla dobra Kościoła pracować naukowo za granicą, ale nigdy żadnej współpracy nie prowadził. Głupie kilkadziesiąt godzin zanim się do tego przyznał zadecydowało, że być może Polska utraciła najwybitniejszego kandydata na Prymasa Polski. Ale jednocześnie brak kompleksowej lustracji spowodował, że Bóg jeden raczy wiedzieć, ilu nikczemników i skończonych łajdaków pokroju Szczypiorskiego czy Dzieduszyckiego nadal bryluje na pierwszych stronach gazet, nadal występuje w roli moralnych autorytetów i nadal wychowuje naszą młodzież. Na szczęście, jak to słusznie zauważył redaktor Ziemkiewicz, w sądach wyższej instancji panuje nieco większa subtelność, czyli mówiąc ludzkim językiem sędziowie są tam zazwyczaj inteligentniejsi, bardziej kompetentni i nieco mniej skłonni do ulegania naciskom. Jest więc szansa, że błazeński proces w Krakowie znajdzie właściwy finał. A Lech Wałęsa tylko kolejny raz się ośmieszy, z uporem idąc w zaparte i coraz bardziej konfabulując własny życiorys. Jak już pisaliśmy, czyni krzywdę tylko sobie samemu, bo społeczeństwo i tak zna prawdę. Gdyby zwyczajnie po ludzku miał odwagę się przyznać i udowodnić, że tylko prowadził niebezpieczną grę z SB, być może byłby dzisiaj ponownie najpoważniejszym kandydatem na stanowisko Prezydenta RP. A tak z tego wszystkiego zostaje tylko śmieszność i żenada. Prof. Aleksander Wolszczan miał odwagę się przyznać. Nie było to oczywiście przyjemne dla nikogo, ale dziś już o tym się nie pamięta i wszyscy z niecierpliwością czekamy, kiedy wreszcie najwybitniejszy polski astronom dostanie zasłużoną nagrodę Nobla. Oczywiście, krakowski wyrok nasi sprzedajni dziennikarze ogłosili nieomal jako akt beatyfikacji TW ,,Bolek”. Na tle tego sprostytuowanego środowiska redaktor Rafał Ziemkiewicz prezentuje się jako człowiek odważny i z zasadami. Dziękujemy Panu, Panie Ziemkiewicz !!!
Michał Wojtczak. Lobbystą byłem Jest rok 1990. Siedzę w tym fotelu wiceministra ledwie kilka tygodni i czuję władzę: podlega mi połowa koncesji w Polsce. Przychodzi poważany biznesmen: daj mu koncesję na obrót mięsem, a on da łapówkę. Ja, że koncesja będzie likwidowana, więc niech się nie trudzi. I wyrzucam za drzwi Ustawa, fabryka wódki, papierosów, myśliwce F-16. Michał Wojtczak załatwiał wszystko, grał wysoko, bez skrupułów. Gdy zasypiał 3 sierpnia 2001 roku, miał 50 milionów złotych.
Władzy nie podpadam Urodziłem się w 1956 roku w Poznaniu w domu lekarki, byłej więźniarki obozu koncentracyjnego, oraz profesora Uniwersytetu Adama Mickiewicza, który w 1968 roku wpuszcza na teren uczelni pałowanych studentów, co naznacza mnie w szkole niezrozumiałą wtedy dla 12-latka anatemą. Ale daje legendę: ten, którego ojciec bramy otworzył. W dzieciństwie niczego mi nie brakuje, może tylko odpowiedzi na pytanie o Jezusa, której szukam w katolickiej Oazie. Studiuję energetykę jądrową, mam stypendium w Belgii, nie zapisuję się do "Solidarności", bo jako pracodawca nie mógłbym być w związku pracobiorców. Jeżdżę na wykłady "garbusem", gdy inni tramwajami. Ale nieprawda, że ojciec mi go kupił za piątki w indeksie. Sam gruchota remontuję w garażu. Władzy nie podpadam. Raz, w wojsku, już po studiach, dostaję areszt za hasła o wolnej Polsce. Pierwsze większe pieniądze trzymam w ręku pod koniec lat 70. na... kongresie mariologicznym w Hiszpanii. Zabiera mnie tam ojciec Bernard Przybylski, prywatnie mój wujek, a też przyjaciel kardynała Stefana Wyszyńskiego. Wujek tam umiera, a biskupi polscy w żalu i trosce zrzucają się na półtora tysiąca dolarów, za które kupuję działkę w Poznaniu. Ale dom stawiam już za pensję w ośrodku naukowym przy poznańskiej fabryce H. Cegielskiego i patent na sondę, którą tam wymyślam. Amerykanie płacą mi co miesiąc 30 dolarów przez dziesięć lat. Życia nie narażam, głodny nie chodzę, za sąsiada miałem rodzinę Kulczyków. Niech będzie, że "dziecko szczęścia".
Prawie bankrutuję Pierwszy biznes? W połowie lat 80. robię uprawnienia budowlane i projektuję domki kanadyjskie. Chwyta, nawet "Murator" publikuje nasze projekty. Dopóki nie przychodzi Piotr Bykowski [poznański biznesmen, zatrzymany w 2000 roku pod zarzutem niegospodarności], by mu postawić kilka chat, którymi chwali się na wystawie. I nigdy nie zapłaci, a ja przez to prawie bankrutuję. Bykowski ma wyrzuty, bo chodzi wtedy do mojej parafii, i daje na mszę za pojednanie. Polityka? Jak grom z nieba. Na początku 1989 roku dzwoni szef Klubu Inteligencji Katolickiej w Poznaniu. Że jest pospolite ruszenie, że kraj trzeba zmieniać. Dlaczego ja? Chyba dzięki mamie, nadwornej okulistce księży. Wiosną '89 spotkanie w salce duszpasterstwa akademickiego w Poznaniu. Hanna Suchocka, Janusz Pałubicki, inne sławy opozycji. I ja. Przypadkowy. Każdy ma swoje pięć minut w przemówieniu, a ja głoszę liberalizm. Rolnikom to nie w smak. Za chwilę okaże się, że słusznie się burzyli, a ja będę miał kaca do końca życia. Ale jeszcze Wałęsa klepie moją kandydaturę w Gdańsku i zdjęcie z nim, które zawisa przed wyborami '89 na każdym skrzyżowaniu Poznania.Janusz Pałubicki, członek "Solidarności", minister ds. służb specjalnych w rządzie Jerzego Buzka: - Nie pamiętam, jakie środowisko wskazało wtedy Michała Wojtczaka do Sejmu kontraktowego. Ale można powiedzieć, że była to osoba przypadkowa. Lech Wałęsa: - Wojtczak, Wojtczak... No, nie pamiętam.
Ministra dawali, wziąłem wice Doświadczenie polityczne - brak, podziemne - brak, w administracji - brak. Wkraczam taki do Sejmu kontraktowego w barwach Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, by na równi stanąć z Kuroniem, Michnikiem, Geremkiem. 33-latek z prowincji, który wiosną konstruuje drewniane domki, a teraz ma budować III RP. A jeszcze przychodzi ktoś od Tadeusza Mazowieckiego i daje tekę ministra przemysłu. Nie biorę, przeraża mnie wyzwanie. To może rynek wewnętrzny i handel? Weź, mówią, prężny jesteś, młody, dasz radę. Nie biorę. To może wiceministra? A którego? Rolnictwa. Biorę. Co ja o rolnictwie wtedy wiem? Rodzina ogródek ma przed domem. Sprzedaję firmy, bo Mazowiecki zabrania łączyć biznes z urzędem, i biorę się do interwencyjnego skupu na rynku mięsa wieprzowego, mleka, koncesji. A jeszcze Lepper się rozkłada na korytarzu z okupantami, a inflacja skacze miesięcznie po 100 procent. No i mój szef, wicepremier Czesław Janicki, okazuje się dobrym człowiekiem, ale fachowcem od inseminacji bydła, a nie od reformowania rolnictwa. Na posiedzenia rządu mnie wołają, bo Mazowiecki ma do mnie zaufanie. Po lewej mam tam ministra pracy Jacka Kuronia. Jak się czuję? Głupio. Skrępowany, zażenowany, że w takim środowisku mam prawo równego głosu. Koleżanka z ław sejmowych Hanna Suchocka mówi mi raz: Zapisz się do tej "Solidarności", bo szepczą mi za plecami, że człowiek znikąd. Nie zapisuję się. Nie mogę pogodzić mentalności przedsiębiorcy i związkowca. W rządzie nikt nie wie, jak reformować rolnictwo, nawet Leszek Balcerowicz mówi mi: Michał, nie pomogę ci, ja się na tym nie znam. To ściągam doradców z Francji. Najpierw robimy Agencję Rynku Rolnego. A tu telefony mi dzwonią, by reformy zatrzymać: chłopcze, daj sobie spokój, bo ci nogi z dupy powyrywamy. Kto dzwoni? Nie wiem. Różne monopole państwowe dostawały od nas popalić. Dzisiaj wszystkie służby stałyby na baczność, podsłuchy, śledztwa, czołówki gazet. Wtedy? Nie ma czasu latać na policję, bo takie groźby były na porządku dziennym. Większym utrapieniem są łapówkarze, bo przychodzą osobiście. Do 1991 roku puszczam rolników na żywioł rynku bez żadnych zabezpieczeń ze strony państwa. Wiem dzisiaj, że to była krzywda. Ale czy można było dać fundusze, by im pomóc, gdy kasa była pusta? Teraz, u siebie na wsi, widzę te ofiary reformy. Pod sklepem. Piją, a ja mam kaca. Tadeusz Mazowiecki, pierwszy premier rządu po 1989 roku: - Pamiętam tylko, że był inteligentnym młodym fachowcem. Ale trochę czasu upłynęło... Skąd przyszedł? Chyba z "Solidarności".
Łapówki od samego rana Jest rok 1990. Siedzę w tym fotelu wiceministra ledwie kilka tygodni i czuję władzę: podlega mi połowa koncesji w Polsce. Przychodzi poważany biznesmen: daj mu koncesję na obrót mięsem, a on da łapówkę. Ja, że koncesja będzie likwidowana, więc niech się nie trudzi. I wyrzucam za drzwi. Miałem pod sobą alkohol, papierosy, mięso. Z prokuratury bym nie wychodził, gdybym z każdą propozycją łapówki tam biegał. Albo inny, z Warszawy, potentat gorzelniany. Chce produkować wódkę w Polsce. Od razu chce dwa Polmosy i kładzie walizkę na stole. Ale nie zdąży jej otworzyć, bo też wypraszam. Dzisiaj to szanowany i uznawany biznesmen, który robi olbrzymie interesy w Polsce i za granicą. Ilu takich było? Pamiętam tylko te znane nazwiska. By nie dać szans takim propozycjom, zabieram na spotkania swojego doradcę Piotrka Woźniaka albo asystentkę Małgosię Książyk [dzisiaj rzeczniczka Ministerstwa Rolnictwa]. Piotr Woźniak [b. minister przemysłu w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego]: - Byłem delegowany do Wojtczaka od ministra Czesława Janickiego. Pamiętam, że było dużo pracy przy ustawie o Agencji Rynku Rolnego. Pomagał nam francuski doradca. Jeszcze w rządzie Mazowieckiego przenoszę się do Ministerstwa Przemysłu, do Tadzia Syryjczyka. Też na wiceministra, ale robię to, co mi bliższe: small-biznes. Dajemy narodowi te wszystkie szczęki, stragany, z których powyrastają poważni biznesmeni. A że nie ma tu koncesji, to i łapówkarze nie pukają, nikt nie grozi śmiercią. A w rolnictwie? Dalej się kotłuje, bo widzę, jak ci, co ode mnie wychodzili z kwitkiem, te swoje koncesje podostawali. U Syryjczyka robię kolejne ustawy. Moi doradcy muszą się przerzucić z rolnictwa na wolny handel. Jedna wyjątkowo zawiła, pełna materii prawniczej, bez żadnych polskich wzorców. Więc jak w rolnictwie na modłę francuską, to tu na niemiecką, bo pomaga nam niemiecka izba handlowa. Ale kolejny problem: jest opór w solidarnościowym rządzie, który przechyla się na lewo, liberalizm im groźny. I kto mi pomaga w kuluarach? Marek Borowski. By było zabawniej, pomagała nam jego żona, która w jednym palcu ma sprawy koncesyjne, księgowe, bo była szefową dużego przedsiębiorstwa. Na pamiątkę tej współpracy zostaje mi jakiś piękny płaszcz z cienkiej wełenki, który żona Borowskiego załatwia mi gdzieś spod lady.Marek Borowski [w rządzie Mazowieckiego wiceminister rynku wewnętrznego, później założyciel SdRP]: - Nie pamiętam konkretnie, ale mogło być, że wspierałem Wojtczaka przy jakiejś ustawie. Moja żona też? A to ci heca! Ale tego zupełnie nie pamiętam.
Nocne siedzenie z Rokitą W roku 1991 przemija kontraktowy Sejm i rząd Tadeusza Mazowieckiego. Do nowego rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego już nie wchodzę, choć mam kilka propozycji na ministra. Jestem zgorszony, zmęczony. Nie jestem "ich", z "Solidarności", z każdym trzeba się siłować. A jeszcze dostaję nożem w plecy od "Tygodnika Solidarność" pod wodzą Jarosława Kaczyńskiego, redaktora naczelnego. Chcą wypomnieć mi firmę budowlaną, współpracę z Bykowskim. Dzwonię, by nie puszczali, gadam nawet z Kaczyńskim. Ale nic nie wskóram. Artykuł idzie, trochę boli. Kupuję wtedy ziemię po PGR-ach. W Lednicy pod Poznaniem. Kilka hektarów. Znajomi dominikanie z Poznania też takiej szukają na miejsce spotkań z młodzieżą. Obok jest wolna działka, ale zakon nie ma pieniędzy. Pomagam im zdobyć. Jak? Niech to zostanie moją i zakonu tajemnicą. Dzisiaj przez okno widzę, że mój dobry uczynek gromadzi co roku tysiące młodzieży. Ojciec Jan Góra, założyciel Ogólnopolskich Spotkań Młodzieży na Polach Lednickich, największej katolickiej imprezy młodzieżowej w Europie, kończącej się zawsze przejściem pod metalową rybą, zwaną Bramą Tysiąclecia: - Nie mam nic do powiedzenia. Z Bogiem! Szukam jeszcze swojego miejsca w polityce. Próbuję w 1992 roku z Aleksandrem Hallem. Mały klub polityczny, by wejść do Unii Demokratycznej, ale i tam już lewe skrzydło ciśnie. Żal tylko tych wieczorów z Jankiem Rokitą, gdy pisaliśmy statut UD. Skąd pomysły? Pamiętam jakieś zwiedzanie Kolonii, gdzie bawimy z Janem Bieleckim. Rozmawiamy tam z ludźmi z FPD i CDU, bierzemy tekst ich statutu, który leży gdzieś na stole. Siedzimy potem z Rokitą u mnie w pokoju hotelowym w Warszawie i przez miesiąc, nocami, piszemy na wzór niemiecki. Tak powstał statut UD. Mazowiecki chciał, by zrobić to konkretnie, bez pyskówek. To zrobiliśmy. Jan Maria Rokita, współzałożyciel UD, b. członek PO: - Z Michałem miałem wtedy serdeczne relacje. Bo odbijał od ówczesnego OKP-owskiego tła związkowych działaczy i nawiedzonych rewolucjonistek. Miał maniery, odróżniał się spokojem i trzeźwością sądu. I obaj byliśmy sceptyczni wobec lewicowych, dominujących w klubie, idei.
Jak dla Niemców ustawę pisałem W 1992 roku kończę z polityką, zostaję pierwszym oficjalnym lobbystą w Polsce. Firmę nazywam wprost, WIL Lobbing, gdy inni załatwiacze chowają się po kątach. Każdego można kupić? Tak, to ja wtedy powiedziałem. Ale nie ja kupowałem. Widziałem kupujących i kupowanych. W rządzie, a teraz w biznesie: są sprawy, które nie wyszły na jaw, a mogłyby dzisiaj każdy rząd wywrócić. Konkrety? A proszę. Jakoś w 1995 przychodzi poseł z PSL i pyta, czy nie pomogę jego koledze, biznesmenowi z Krakowa. Poseł stawia warunek: chce zostać w cieniu. PSL jest wtedy u władzy, a ja mam dobre kontakty z premierem Pawlakiem. Plan taki, że ja docieram do rządu, by pomogli biznesmenowi kupić fabrykę papierosów. Siadam z biznesmenem, słucham, sprawdzam. Odmawiam. Bo ten przetarg trzeba było ustawić za dużą łapówkę. Proszę wierzyć lub nie, ale nie korumpowałem.
Dzisiaj ten biznesmen jest bankrutem, a i polityk zszedł ze sceny skompromitowany przy innej łapówce. Albo rok 1998. Rząd AWS z Jerzym Buzkiem. Przychodzi poseł z tego AWS i prosi, by pomóc producentom i handlarzom środków dopingujących. Chcieli przeciągnąć przez Sejm liberalną ustawę. Oferowali środki na dużą łapówkę. I tej oferty nie przyjąłem. Załatwiam podobne sprawy, ale bez łapówek i równie skutecznie, bo mam inną przewagę: doświadczenie z rządu i znajomości z niego wyniesione. Nie czarujmy się, taki handicap daje mi wtedy pozycję najskuteczniejszego w tym biznesie. Przykład. Rząd Włodzimierza Cimoszewicza, pomagam niemieckiej firmie kupić jeden z zakładów produkujących alkohol, gdy wszystkie są państwowe, łącznie z Polmosami. Najpierw chcę Niemcom pomóc w imię prywatyzacji całej branży alkoholowej, więc podrzucają mi pomysły do ustawy, a resztę piszę sam. Są pozytywne głosy, pomysł chwyta, ale ustawa gdzieś leży, nie przechodzi. Ale i tak pomagam im kupić ten zakład. A że w tym czasie służę radą w sprawach rolniczych ministrowi rolnictwa Romanowi Jagielińskiemu, więc łatwiej się przebić. Trzymam wtedy z ludowcami: organizuję nawet spotkania pod hasłem Okrągły Stół Rolniczy. A jeszcze lobbuję dla innej niemieckiej firmy, która kupuje duży zakład tytoniowy. Dzisiaj? Wyrzuca się posłów z klubu i robi komisje śledcze, bo poseł gdzieś dzwoni, coś obiecuje. Wtedy nawet dziennikarze nie pytali, dla kogo pracuję, komu doradzam, choć wszyscy musieli wiedzieć. To był lobbing początku III RP, który dzisiaj skończyłby się wywrotką rządu, aferą, trzema komisjami. Ale to dopiero wstęp do najważniejszego interesu mojego życia. Roman Jagieliński, b. działacz PSL, minister rolnictwa w rządach Józefa Oleksego i Włodzimierza Cimoszewicza: - Miałem dług wobec Michała, bo gdy był wiceministrem rolnictwa, szepnął o mnie dobrze Tadeuszowi Mazowieckiemu, co otworzyło mi później wrota do polityki. Ale nie pomogłem mu nigdy w jego prywatnych interesach. Choć polegałem na jego radach.
F-16, kontrakt życia To jest tak tajne, że gdy znikałem na całe tygodnie, żona była pewna, że mam romans. Może do dzisiaj jest tajne? Ale jest 1998 rok. Rząd Jerzego Buzka. Dzwoni ktoś od Janusza Steinhoffa, ministra gospodarki. Idę na poufne spotkanie i słyszę, że jest wielki plan modernizacji armii, największy kontrakt wojskowy w dziejach Polski. Wartość - miliard dolarów. Chcą, bym pokierował supertajnym zespołem, który wkrótce spotyka się w "klatce Faradaya". To pokój w Ministerstwie Obrony otoczony aparaturą zagłuszającą. Tam generałowie, spece od uzbrojenia, ministrowie i ja. Specsłużby przez rok mnie sprawdzają, by w końcu dać certyfikat bezpieczeństwa. Mam dostęp do tajemnic państwowych o charakterze "ściśle tajne/specjalnego znaczenia". Koordynuję pracę tajnego zespołu. Dlaczego ja? Miałem wtedy dobre kontakty z rządem, siedziałem w kilku radach nadzorczych spółek państwowych. Prywatne firmy oddaję pod kontrolę Jacka Prześlugi [b. dziennikarz, dziś PR-owiec, mówi o sobie "przyjaciel Janusza Palikota"] i nie do końca cieszy mnie ta decyzja. Od elektrowni, gdzie zasiadam w radach nadzorczych, dostajemy pieniądze. Prześluga chce za nie uprawiać bawełnę na kazachskiej pustyni, co okazuje się niewypałem. Jacek Prześluga: - Bawełna? To pomysł jednego z przyjaciół Wojtczaka, który roztaczał wizje o Kazachstanie. I to Wojtczak klepał tę bawełnę. Więc zwalanie na mnie to nieporozumienie. Przydaje się moje doświadczenie w lobbingu, bo walą do mnie firmy wojskowe z całego świata. Ale traktuję to jak misję, daję odpór. A i patriotyzm we mnie pęcznieje. Choć nie za darmo. Na koniec pracy, co ustalam z Szeremietiewem, mam otrzymać miliony dolarów wynagrodzenia. [Wojtczak nie chciał zdradzić, ile. Nieoficjalnie wiemy, że kilkanaście.] Nigdy po te pieniądze się nie zgłosiłem. Romuald Szeremietiew, wiceminister obrony w rządzie Buzka: - Na jednym z pierwszych zebrań zespołu ds. wyboru samolotu wielozadaniowego Steinhoff przedstawił Wojtczaka jako swojego doradcę i współpracownika. Tam bym kierował pytania. Janusz Steinhoff: - Znaliśmy się z Wojtczakiem z Sejmu kontraktowego. Zaproponowałem mu doradztwo w zespole ds. modernizacji armii, bo to zdolny i wszechstronny facet. Miał otrzymać miliony dolarów wynagrodzenia? A to nie wiem. A kto miał płacić? Może MON... Szeremietiew: - Ile? Zespół pracował w Ministerstwie Gospodarki. MON pieniędzy na taki cel nie miał. Praca wre. Mój 25-osobowy zespół generałów, polskich producentów broni, przedstawicieli różnych resortów ma przygotować i zrealizować przetargi na śmigłowce, myśliwce, pływające korwety, transportery opancerzone. Najciekawiej z myśliwcami: szwedzki Grippen znakomity technicznie, ale drogi, F-16 - słabszy technicznie, ale tańszy i może wszędzie wylądować, no i Rosjanie z tym MiG-31. Najlepszym i najtańszym, ale ich wybór byłby niepolityczny wobec NATO, a co tydzień jestem na konsultacjach pod Brukselą. Prawie mieszkam w Warszawie, więc za swoje kupuję willę pod Wilanowem. Tam robię biuro, gdzie mają odbywać się spotkania z tym tajnym zespołem. Czy mogłem na tym źle wyjść? A jednak. Latem 2001 roku, kilka tygodni przed tym, gdy mam zdać raport premierowi Jerzemu Buzkowi, osuwam się pod biurko w moim poznańskim domu. Ostatni obraz to córki, które wbiegają do pokoju. Gdy zasypiam, mam 50 mln zł majątku. Gdy się budzę, cztery razy mniej, nie ma też przyjaciół, żony. I potrzebuję trzech lat, by znów nauczyć się pisać. Ale mam czas. Po wyjściu ze szpitala zaczynam drugie życie. Marcin Kącki, współpraca Michał Wybieralski
PROMYK W TUNELU Niezwyciężony obóz pokoju i socjalizmu miał swoje „słoneczko” – tak nazywano generalissimusa Soso Dżugaszwilego, znanego jako Józef Stalin. Wczoraj dowiedziałem się, że „chłopcy ze spalonych WSI” mają ... nie tyle słoneczko, co promyk – okazał się nim były szef WSI gen. Tadeusz Rusak. Wypowiedział się on na stronie internetowej Stowarzyszenia SOWA, które jak wiemy ma zadbać o dobre imię WSI. Pan Rusak chwali się: „To ja zniszczyłem karierę Szeremietiewa” i daje odpór w związku z moim wywiadem udzielonym gazecie „Polska, The Times”. Wg niego „niejaki Szeremietiew” oszkalował jego wspaniałego przełożonego Bronisława Komorowskiego. I zapewnia, że to nie Bronek, ale on sam, Tadeusz Rusak, zrobił wszystko, co trzeba było w mojej sprawie zrobić. Do tego Komorowski wg Rusaka nie był i potrzebny, chociaż był o działaniach WSI informowany. A w końcu 2001 r. ten sam Rusak mówił mojemu znajomemu, że z akcją przeciwko mnie nie miał nic wspólnego. Coś się zmieniło! Sowi moderator o pseudonimie „Krzych” dodał do tego komentarz: „Jak widzicie Panowie można zabrać pozytywny głos, pomimo wcześniejszych animozji.” (Rusak jak szef tępił oficerów z poprzedniego kierownictwa WSI i był przez nich znienawidzony.) Ale to nie ma znaczenia bo: „Walczymy wspólnie o nasze dobre imię i w takiej jedności siła.” Dodaje, że w dziele obrony tej czci : „powyższy przykład gen. Rusaka, jest tym promykiem w tunelu”. Generał „Promyk” pisze (wszystko dużymi literami): „JUŻ W 1999 r. OTRZYMAŁEM MELDUNEK, ŻE W OTOCZENIU WICEMINISTRA FUNKCJONUJĄ OSOBY, KTÓRE, MIMO BRAKU DOPUSZCZENIA, DYSPONUJĄ DOKUMENTAMI Z KLAUZULĄ NIEJAWNOŚCI.” Następnie opowiada jak to kilka razy informował mnie o powyższym. Niestety okazałem „brak zrozumienia” i naganny proceder łamania ustawy o ochronie tajemnicy trwał. Biedny Rusak „nie miał wyboru” i musiał donieść na mnie do prokuratury. No i sprawą zajął się UOP i sam sobie jestem winien. W końcu Rusak podkreśla tryumfalnie, że skoro dostałem 3 tys. zł grzywny: „A WIĘC JEST WINA I JEST WYROK W PROCESIE KARNYM”.. Rusak może opowiadać, że informował mnie o uchybieniach. Czemu jednak wszystko było tak na gębę. Wystarczyło przecież skierować do mnie jeden meldunek na piśmie i byłoby dowiedzione, że ostrzeżenie WSI „olałem” – jak obrazowo pisze pan Rusak. Takiego meldunku śledczy nie znaleźli. Dlaczego podległy mu kontrwywiad stale badając obieg tajnych dokumentów nie stwierdził żadnych nieprawidłowości? Rusak twierdzi, że prosił mnie o usunięcie „podejrzanych”, czyli zapewne Farmusa, z mojego otoczenia. A ja odmówiłem. Farmus do dnia jego zatrzymania na promie był w radzie nadzorczej spółki obrotu specjalnego „Cenrex”. Zasiadał tam wraz z szefem kontrwywiadu WSI płk. Kazimierzem Mocholem zastępcą Ruska. Stanowiska te były obsadzane na wniosek ministra obrony. Komorowski też nie chciał Farmusa usunąć? Farmus miał dopuszczenie do tajemnicy udzielone przez WSI w kwietniu 1998 r., gdy został zatrudniony w MON. W lutym 1999 r. sejm uchwalił nową ustawę o ochronie tajemnicy. Na tej podstawie wszystkim uprawnionym w różnych terminach dopuszczenia wygasały. Farmus był oddelegowany do pracy w moim pionie z gabinetu politycznego ministra ON. W okresie, gdy wygasło mu dopuszczenie jego służbowym przełożonym był Komorowski. I on odpowiadał za dopilnowanie związanych z tą kwestią wymogów. Kiedy w lutym 2001 r. Komorowski przeniósł Farmusa formalnie do mojego sekretariatu i wówczas jako służbowy przełożony kazałem mu złożyć ankietę bezpieczeństwa w WSI. Wcześniej, w grudniu 2000 r., dowiedziałem się od oficera z mojego sekretariatu, a nie od WSI, że Farmusowi prawdopodobnie skończyło się dopuszczenie do tajemnicy. Zakazałem kierowania do niego dokumentów z klauzulami. Sąd ustalił, że w okresie wrzesień – grudzień 2000 r., gdy przełożonym Farmusa był Komorowski, miał on dostęp do 4 niejawnych dokumentów. Nie sądzę, aby to mnie obciążało. Dlatego odwołałem się od grzywny i tę sprawę sąd będzie ponownie rozpatrywał. Jednak w tej aferze nie chodziło przecież o jakąś tajemnicę, ale o KORUPCJĘ. Minister Komorowski zapewniał posłów i dziennikarzy, że to na ten temat „ma wiedzę, nie ma dowodów”. Cóż to była za wiedza i kto ją mu dostarczył – zdaje się generał Rusak. I w oparciu o tą „wiedzę” prokuratura miała znaleźć obciążające mnie dowody procesowe. Trafiła też ona dziwnym trafem do dziennikarzy „Rzeczpospolitej”. A po siedmiu latach śledztw i procesów okazało się co to było - zbiór plotek i pomówień. A dzięki tym śmieciom mnie skasowano skutecznie. Z wyznania byłego szefa WSI wynika, że broniąc Komorowskiego odegrał rolę z dowcipu - na balu u cara generał zawołał: stop orkiestra, cisza, informuję, że pani baronowa puściła bąka, ale ja jestem dżentelmenem i biorę to na siebie. Generał Rusak bierze więc wszystko na siebie jednak przy okazji – jak mawia Janusz Korwin-Mikke – „rżnie głupa” udając, że nie wie co zrobił.
Romuald Szeremietiew
Walka o prezydenturę w 1935 roku (1) Piłsudski decydując na wiosnę 1933 roku o elekcji Mościckiego, w rozmowie z nim powiedział: „Sądzę, ze gdy będziesz już bardzo zmęczony, to na twoje miejsce powinien przyjść Sławek”. Wedle innej relacji powiedział Mościckiemu, że „moim kandydatem na stanowisko Prezydenta jest Sławek, Sosnkowskiego trzymajcie z dala od polityki – przewiduję go na najwyższe stanowiska na wypadek kryzysu”. Dotyczyć to miało, jak twierdziła marszałkowa Piłsudska, objęcia urzędu Prezydenta przez gen. Sosnkowskiego w wypadku zagrożenia Polski. Celem Piłsudskiego miało być w tej sytuacji powołanie rządu jedności narodowej, analogicznie jak miało to miejsce latem 1920 roku. Przejęcie władzy w Niemczech przez Hitlera oraz nasilenie propagandy rewizjonistycznej w stosunku do Polski, sprawiło, iż Marszałek zbrojną demonstracją i wpłynięciem kontrtorpedowca „Wicher” do portu gdańskiego poskromił niepokorny Senat Wolnego Miasta Gdańska oraz uświadomił Niemcom, ze gotowy jest nawet do wojny. Przekazał nawet swojemu adiutantowi kpt. Lepeckiemu projekt dekretu „na wypadek wojny z Niemcami”, który przewidywał powołanie rządu jedności i obrony narodowej. W tym samym czasie powiedział Prystorowi i Sławkowi, że Mościcki swój urząd piastować będzie tylko do chwili wprowadzenie w życie nowej konstytucji i że prezydenturę po nim w drodze elekcji obejmie Sławek. Również w 1933 roku Marszałek powiedział – wedle relacji Henryka Józewskiego: „Polską nie może rządzić jeden człowiek. To już się skończyło. Polska już zmądrzała i rządy takie nie są już do pomyślenia. Ja przez pewien czas potrafiłem to robić. Niech nikt nie próbuje mnie naśladować. Rządy jednostki się skończyły. Polską może rządzić jedynie prawo ustalone przez Polaków”. W trakcie prac nad nową konstytucją, Piłsudski wskazywał na konieczność podniesienie roli Prezydenta oraz ścisłego rozgraniczenia kompetencji naczelnych organów państwa. W trakcie wielu rozmów na tematy ustrojowe zaznaczał „że zależy mu bardziej na tym, aby w przyszłości politycy nie mieszali się do wojska, zaś wojskowi do polityki”. Przy tym – jak przedstawia to Bohdan Podoski, jeden z twórców konstytucji kwietniowej - intencją Komendanta było nadanie siłom zbrojnym charakteru odrębnego organu państwa poprzez ograniczenie kompetencji parlamentu w zakresie zwierzchnictwa nad siłami zbrojnymi. Jak zaświadcza Janusz Jędrzewicz w kwestii wyboru nowego prezydenta Piłsudski nigdy nie wypowiadał się wobec jakiegokolwiek zespołu. Przyznaje jednak, iż Marszałek swojego faworyta upatrywał w osobie Walerego Sławka. Wiedzieli o tym między innymi Aleksander Prystor, marszałkowa Piłsudska, Józef Beck i płk. Tadeusz Schaetzel. W podobnym tonie wypowiada się brat Janusza – Wacław stwierdzając: „Wszyscy widzieliśmy, ze według wskazań Marszałka prezydent Mościcki powinien zrzec się prezydentury, na którą Piłsudski przewidywał Sławka, zresztą wbrew jego osobistym chęciom. Teraz wydawała się na to odpowiednia pora: wejście w życie nowej Konstytucji, nowy Sejm i Senat były warunkami sprzyjającymi wykonaniu myśli Komendanta”. Również dla Becka „niewątpliwym było, ze Marszałek nie przewidywał przedłużenia mandatu Prezydenta w nowym ustroju i miał na myśli inne kandydatury – w pierwszej linii płk Sławka”, który „całą myślą zwrócony był w kierunku integralnego zastosowania przepisów nowej konstytucji. Dlatego też, przedwcześnie może, zdecydował rozwiązanie Bloku BB, pozbawiając się tym samym swego głównego oparcia politycznego. Motywem tego działania była zasada, że bloki, stronnictwa czy kluby powinny zniknąć w nowej koncepcji izb parlamentarnych”.Wedle Henryka Grubera Marszałek mówił, ze prezydent powinien być wybrany na mocy przepisów nowej konstytucji i zdaniem Komendanta winien to być Walery Sławek. W lutym 1935 zapowiedział Kozłowskiemu, iż we wrześniu odbędą się nowe wybory parlamentarne, a zaraz po nich elekcja nowego prezydenta, o czym wkrótce z ust premiera dowiedział się Mościcki, przyjmując to bez zastrzeżeń. Z powyższych relacji można wysunąć tezę, iż po uchwaleniu nowej konstytucji planował wybór nowego prezydenta.Realizując ten scenariusz Piłsudski spowodował ustąpienie Leona Kozłowskiego z urzędu premiera, aby zrobić miejsce Sławkowi. Po śmierci Piłsudskiego rola Ignacego Mościckiego znacznie wzrosła. W coraz większym stopniu zaczął oddziaływać na pracę rządu. Równocześnie zainicjował nowy obyczaj polityczny – spotkania z udziałem nowego Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych, Rydza-Śmigłego, premiera Sławka oraz szefa MSZ, Becka, dla omawiania bieżących problemów. Równocześnie po zasięgnięciu opinii specjalistów od prawa konstytucyjnego, orzekł, ze sprawa jego ustąpienia aktualna będzie dopiero w 1940 roku. „Był to piękny – opisuje prezydenta Olchowicz – rasowy okaz Polonusa z mlecznobiałą czupryną i takimż wąsem, jakby żywcem z dawnych wieków we współczesność przeniesiony, dopiero co z kontusza w modnie skrojony frak, czy żakiet przebrany, obdarzony przy tym szlachetną wyniosłością postawy i dostojeństwem w posuwistych (…) polonezowych ruchach”. Jednak starzy piłsudczycy odnosili się do niego z lekceważeniem, a wielokrotny premier Kazimierz Bartel zwykł przypominać pod jego adresem jędrne porzekadło ludowe – Tyle znacy, co Ignacy, a Ignacy gówno znacy”. Tymczasem Pułkownik Walery Sławek, najbliższy współpracownik Marszałka, szanowany za „niezłomny charakter, absolutną bezinteresowność, osobistą, głęboką acz pozbawioną zewnętrznych efektów myśl państwową, umiejętność wzbudzania dla siebie szacunku, nawet u przeciwników politycznych”, nie przewidując kłopotów, począł umacniać nowy porządek konstytucyjny. W lipcu 1935 roku stwierdził: „Wódz odszedł. - Kto Go zastąpi?. Próby szukania innego człowieka, któryby przez swą wielkość mógł mieć tak pełną władze moralną – nie dałyby wyniku. Gdybyśmy chcieli innych do tej roli przymierzać, łatwo byśmy spostrzegli, ze ta potęga autorytetu nie może być nikomu dana. Prawo – jako naczelny regulator ma nami rządzić”. Słowa te jednoznacznie świadczą, iż Sławek pragnął skwapliwie wcielić w życie „testament” Marszałka, nie podejrzewając braku zrozumienia ze strony innych piłsudczyków. Był również przekonany, iż możliwości poszerzenia bazy rządzenia nie w oparciu o partie polityczne lecz o istniejące społeczne organa samorządowe i tym podobne struktury. W oparciu o ten daleko idący idealizm przygotował ordynacje wyborczą ograniczając rolę stronnictw politycznych. Jednocześnie nie starał się wzmocnić swej pozycji w obozie. „Zbytnio zaufał w dobrą ludzką wolę – pisze bliski mu Janusz Jędrzejewicz – a przez to stał się obiektem cudzej gry politycznej zamiast (…) samodzielnie stwarzać nowe sytuacje, które całkowicie leżały w jego możliwościach. (…) Zaniedbał kontaktów ze światem politycznym i to wtedy, gdy kontakty te były najpotrzebniejsze. Doszło do tego, ze nawet wierni jego przyjaciele zaczęli się niepokoić zupełnym brakiem kontaktu z rządem”. Zimnym prysznicem dla premiera był sierpniowy wywiad Mościckiego dla IKC, którego pierwsze słowa brzmiały: „Dziś gdy nie stało marszałka Piłsudskiego, oczy całej Polski wpatrzone są w Zamek. Pan prezydent przez wiele lat współpracował z Marszałkiem Piłsudskim i znane mu są, jak rzadko komu w Polsce, myśli Marszałka”. Na pytanie czy w związku z wyborami i nową konstytucją złoży władzę, Mościcki odpowiedział wymijająco: „Zawsze robię to, co jest potrzebne państwu – jedynie pod tym kątem widzenia uczynić mogę jakieś kroki w przyszłości”. Wywiad ten dobitnie świadczył, iż Mościcki nie zamierza zrezygnować ze swojego urzędu, zaś sugestie Marszałka uważa za nieobowiązujące, jako przedstawione w luźnej formie i nie mające charakteru nakazu. Sławek wyraźnie nie docenił prezydenta, który u boku Piłsudskiego wiele nauczył się i wiedzę tę miał użyć dla utrzymania władzy. Grono zwolenników Sławka – Janusz Jędrzejewicz, Aleksander Prystor, Józef Beck, Bogusław Miedziński chcieli udać się do Prezydenta i przypomnieć mu, iż Piłsudski zapowiadał elekcję nowego prezydenta bezpośrednio po wyborach i ostrzec, że w razie trwania przy swoim stanowisku, wszyscy ustąpią na znak protestu z zajmowanych stanowisk. Jednakże Sławek taką propozycję, a przede wszystkim sposób wywierania nacisku na głowę państwa uznał za niedopuszczalną i oświadczył, ze sprawę tę w sposób dyskretny będzie próbował załatwić osobiście. Po dłuższej rozmowie z Beckiem, nie zrezygnował i z tego, motywując to faktem, „że jego kandydatura na stanowisko Prezydenta wchodzi tu w grę”. Beck wspomina, że starał się „przedstawić mu, ze tego rodzaju jakby wstydliwość nie może być argumentem w tak ważnych sprawach publicznych. Znając jednak wielka delikatność uczuć Sławka, zrozumiałem, że nie pójdzie on na tę kombinację”. Jedną z możliwości, jaka wedle Janusza Jędrzejewicza skłonić mogła Mościckiego do ustąpienia, było zwołanie Zgromadzenia Lokatorów (nieformalnego ciała, złożonego z byłych premierów), którego członkowie orzekliby o konieczności złożenia urzędu przez Prezydenta. Podówczas pozycja Sławka była jeszcze bardzo silna, jako że był on jednym z najbliższych współpracowników Komendanta, premierem, szefem BBWR oraz współtwórcą konstytucji kwietniowej. Jednakże nie udało się Jędrzejewiczowi nakłonić Sławka do zwołania tego ciała, gdyż jego zdaniem nie był to organ prawnie przewidziany do akcji politycznej o tak doniosłej wadze. Sławek gotów był nawet zaakceptować Mościckiego na stanowisku prezydenta, byle tylko dane mu było dokończyć dzieła wprowadzenia założeń nowej konstytucji. Liczył przy tym – zdaniem Jędrzejewicza - na lojalną współpracę Prezydenta przy realizacji tego dzieła. Prezydent zyskał w rozgrywce o władzę sojusznika w osobie Rydza-Śmigłego, który został owacyjnie powitany na XIII Zjeździe Związku Legionistów Polskich w Krakowie. Obecny również Sławek, pozostawał wyraźnie w cieniu. W imieniu Rydza, red. Spiczyński przekonywał Mościckiego do „pozostania na urzędzie – z większym nawet, niż zwykle, ogniem w słowach”. Cdn.
Hetman, prezydent i ataman Nie Bandera, lecz Piotr Konaszewicz-Sahajdaczny, Mikołaj Zyblikiewicz i Symon Petlura są wspólnymi bohaterami dwóch słowiańskich narodów Tuż za obecną polską granicą wschodnią, nad brzegami Dniestru, przy szlaku kolejowym ze Lwowa do Budapesztu, położony jest historyczny Sambor. Założony został jako miasto na prawie magdeburskim w 1390 r. przez słynnego polskiego rycerza Spytka z Melsztyna, który z łaski króla Władysława Jagiełły włodarzył także Podolem. Po śmierci założyciela, który zginął w przegranej bitwie z Tatarami, miasto przechodziło z rąk do rąk. Jego właścicielami byli m.in. królowa Bona i magnat Jerzy Mniszech, ten od wypraw Dymitra Samozwańca na Moskwę. W dziejach Polski miasto to, zamieszkane zgodnie przez Polaków, Rusinów i Żydów, zapisało się wieloma ważnymi wydarzeniami historycznymi, których zwieńczeniem stało się jego wyzwolenie przez 11. Dywizję Karpacką AK we wrześniu 1944 r. Niestety, kilka dni później Sowieci nie pozostawili złudzeń co do tego, kto tu będzie rządził. Z kolei w dziejach Ukrainy ważnym wydarzeniem zapisało się nie samo miasto, lecz pobliska wieś Kulczyce. Urodził się w niej bowiem hetman kozacki Piotr Konaszewicz. Bohater ów był prawosławnym Rusinem, ale pieczętował się jako szlachcic herbem Pobóg (srebrna podkowa ze złotym krzyżem, a w klejnocie połowa srebrnego charta). Jest to herb, którego używało wielu słynnych Polaków, począwszy od hetmana wielkiego koronnego Stanisława Koniecpolskiego, a na polityku Romanie Dmowskim i poecie Teofilu Lenartowiczu skończywszy. Swój przydomek "Sahajdaczny" zawdzięcza on temu, że ustawicznie przy boku nosił sahajdak (sajdak), czyli futerał na strzały. Był on jak na owe czasy człowiekiem wykształconym, przez pewien czas pracował nawet jako nauczyciel. Pociągała go jednak przygoda, więc przedostał się na Sicz kozacką, zamieniając gęsie pióro na szablę. Tutaj organizował wyprawy na Krym i tureckie porty. Szybko został hetmanem Kozaków rejestrowych. Do historii przeszedł jako jeden z najwybitniejszych dowódców, a zarazem gorący zwolennik współpracy z Rzeczpospolitą. Już w czasie wspomnianych wypraw na Moskwę dowodził pułkami kozackimi, które przeciwko carowi biły się ramię w ramię z chorągwiami polskimi. Przyjaźnił się także z królewiczem Władysławem IV Wazą, który bezskutecznie starał się o tron rosyjski. Największe zasługi dla Polski oddał jednak w 1621 r., kiedy wraz 20 tysiącami Kozaków poszedł na pomoc wojskom koronnym obleganym przez Turków pod Chocimiem. Gdyby nie jego pomoc, inaczej potoczyłyby się losy tej części Europy. W bitwie odniósł ciężkie rany, z powodu których zmarł rok później w Kijowie. Tam też jest pochowany i tam postawiono mu pomnik. Jego imię nosi okręt flagowy ukraińskiej marynarki. Innym Rusinem, pochodzącym z okolic Sambora, który też dobrze zasłużył się narodowej sprawie, był Mikołaj Zyblikiewicz, syn kuśnierza, który dzięki pracowitości doszedł do najważniejszych urzędów galicyjskich. Jako poseł i prezes Koła Polskiego w Wiedniu walczył o przewrócenie języka polskiego w szkolnictwie i administracji. W 1874 r. został prezydentem Krakowa, przejmując urząd po pół-Polaku, pół-Austriaku, doktorze Józefie Dietlu. Kontynuując dzieło swojego poprzednika, przekształcał zaniedbane miasto w nowoczesną aglomerację. Za jego czasów powstała Krypta Zasłużonych na Skałce i Muzeum Narodowe w Sukiennicach. W 1881 r. został marszałkiem krajowym we Lwowie, jako jedyny nieszlachcic i jedyny grekokatolik na tym urzędzie. Dbał bardzo o rozwój gospodarczy Galicji. Kraków w uznaniu jego zasług wystawił mu pomnik przy magistracie i okazały grobowiec na cmentarzu Rakowickim, a jego imieniem nazwał jedną z ulic. Do tej ulicy mam szczególny sentyment, bo tam się urodziłem.Swego pomnika i swojej ulicy nie ma niestety inny wspólny bohater - Symon Petlura. Urodził się nie pod Samborem, lecz na drugim krańcu Ukrainy, w Połtawie, pod którą trzy wieki temu wojska cara Piotra I rozgromiły wojska szwedzkie. Przez pewien czas był klerykiem w prawosławnym seminarium duchownym, a następnie dziennikarzem. W 1918 r. obalił hetmana kozackiego Pawła Skoropackiego i został przywódcą Ukraińskiej Republiki Ludowej. 21 kwietnia 1920 r. zawarł sojusz z Polską. Jego wojska wzięły udział w wyprawie kijowskiej. Walczyły bardzo dzielnie. Osłaniając odwrót wojsk polskich, stoczyły wiele krwawych bitew. Dla przykładu, 6. Dywizja Siczowa gen. Marko Bezruczki broniła Zamościa, a oddziały gen. Michajło Omelianowicza-Pawlenki osłaniały Lwów. Niestety, traktat ryski przekreślił szanse Ukrainy na niepodległość. Zgodnie z tym porozumieniem Polacy rozbroili i internowali petlurowców. Ukraińcy znaleźli się w obozach, m.in. w Aleksandrowie Kujawskim, Łańcucie, Krakowie-Dąbiu i Szczypiornie k. Kalisza, w tym samym Szczypiornie, w którym kiedyś internowani byli polscy legioniści. Odwiedzając tam w 1921 r. ukraińskich żołnierzy, Józef Piłsudski powiedział do nich: "Ja was przepraszam, panowie. Ja was bardzo przepraszam". Sam Petlura opuścił Polskę i tułał się po Europie. 26 maja 1926 r. został zastrzelony przez żydowskiego zamachowca, który został uniewinniony, bo twierdził, że działał w odwecie za wymordowanie przez petlurowców jego rodziny. W rzeczywistości działał z inspiracji radzieckiej policji politycznej. Nie dajmy się więc ogłupić ekipie Juszczenki i pogrobowcom z Unii Demokratycznej, że jedynymi "gierojami" naszych narodów są zbrodniarze z UPA i SS "Galizien". Na szczęście nasi prawdziwi bohaterowie są całkiem inni. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
Albin Siwak – nie mogłem dłużej milczeć! Lubię czasami poczytać memuary mastodontów PRL-u. Różnych, i tych z samej wierchuszki, i tych pośledniejszego sortu. Sprawiają sporo uciechy, kiedy z perspektywy bankrutów zupełnie serio udowadniają, że ich spółkowanie z komuną było rzeczą wielce chwalebną, a jedynie tzw. obiektywne trudności sprawiły, że ustrój sprawiedliwości społecznej wylądował na śmietniku historii. Na tym tle interesująco wyglądają wspomnienia Albina Siwaka pt. ”Trwałe ślady” z roku 2002, wydane przez małą oficynę z Torunia, która już nie istnieje. Książka Siwaka od początku została totalnie przemilczana. Ba, trafiła na swoisty indeks książek zakazanych, a jej nakład partiami wykupywali ci, którzy z różnych względów nie byli zainteresowani tym, żeby Siwak robił ze swojej wiedzy użytek. Pojawiły się nawet niewybredne groźby pod adresem autora, o czym dowiedziałem się od wydawcy książki, bo to on właśnie przegadał z Siwakiem wiele godzin, stając się akuszerem powstania „Trwałych śladów”. Wydał je pomimo licznych przeszkód i „dobrych rad”. Sama książka nie powala głębokością myśli, bo też i jej autor do tytanów myśli nie należy. Niemniej jest cennym i oryginalnym świadectwem PRL-u, spisanym robociarską ręką jej budowniczego, żarliwego praktyka i apologety sojuszu robotniczo-chłopskiego. – Nie mogłem dłużej milczeć i zabrać do grobu tego, o czym Naród powinien wiedzieć – oznajmia już we wstępie Siwak. I rzeczywiście, tow. Albin Siwak w niej nie milczy, waląc bez ogródek już od pierwszych stron: Świadom jestem faktu, że treść tej książki wywoła liczne burze i chęć zemsty. Mimo tych obaw, podjąłem decyzję, by nie zabierać ze sobą do grobu tego wierzchołka góry lodowej. Mam podstawy, by twierdzić, że problemy PRL-u i III Rzeczypospolitej są celowo i starannie zasłonięte przed Narodem, przez wiele formacji politycznych różnych barw i ideologii, a szczególnie przez Żydów, licznie ulokowanych na różnych szczeblach władzy. Wierzę, że z czasem i sprawdzeniu wielu tu opisanych spraw, historia i historycy, a także politycy przyznają mi rację. Racji mu oczywiście nie przyznali, bo to oczywiste, niemniej książka stanowi ciekawy materiał do przemyśleń. Pokazuje punkt widzenia człowieka, którego propaganda PZPR-u, jak i Solidarności, wykreowały na „czarnego luda”, będącego obiektem niewybrednych dowcipów i anegdot, skądinąd w większości słusznych. Wylansowany na siermiężnego tępaka i gbura, Siwak nie miał praktycznie politycznych przyjaciół, poza ruchliwą frakcją moczarowców. Jego siłą była „robociarskość” i wynikająca z niej autentyczna twardość. Wywijał nią niczym maczugą na partyjno-związkowych egzekutywach, siejąc zrozumiały popłoch u co bardziej wrażliwych towarzyszy. Zawsze mógł też liczyć na solidarną z nim robociarską brać, która nie przepadała za inteligenckimi koteriami, wietrząc w niej przyczyny kłopotów i porażek Polski Ludowej. Siwak to legenda PRL-u par excellence. Robotnik, który w 1950 roku z zapadłej mazurskiej wsi przyjechał odbudowywać Warszawę i już w niej pozostał. Działacz związkowy, Przodownik Pracy, członek PZPR od pamiętnego 1968 roku, a następnie członek jej Komitetu Centralnego. Odbudowywał warszawską Starówkę, stawiał warszawskie osiedla mieszkaniowe, szkoły i budynki tzw. użyteczności publicznej. Jest przykładem autentycznej PRL-owskiej kariery w jej najczystszej postaci. Dzisiaj wyciąga pikantne szczególiki ludowej alkowy, biorąc się za tematy, na których wielu poległo, jeśli nie potrafiło zachować stosownego umiaru. Nic dziwnego zatem, że „Trwałe ślady” wylądowały na swoistym indeksie, skoro autor pozwala sobie na takie oto dictum: “(…) 4 stycznia 1972 roku w Warszawie zebrał się Centralny Komitet Żydów w Polsce. Mam wykaz nazwisk i tematy tam omawiane. Chodzi o to, żeby polską gospodarkę uzależnić i firm i finansjery żydowskiej w taki sposób, by po kilku latach Żydzi mieli decydujący wpływ na to, co się dzieje w Polsce. Wtedy, gdy otrzymałem te materiały nie byłem jeszcze politykiem ogarniającym swą wiedzą tę dziedzinę życia i polityki i dlatego nie zwróciłem większej uwagi na te sprawy. Jeśli poruszano temat Żydów, uważałem, że to Polacy “przeginają” niepotrzebnie temat. Absorbowały mnie sprawy związków zawodowych, problemy budownictwa i praca mojej brygady. Dlatego nie analizowałem informacji otrzymanej od przyjaciela i nie przywiązywałem dużej wagi do tego tematu. Ten jednak dał mi kolejną notatkę, z której wynikało, że 4 marca 1972 roku ponownie zwołano Centralny Komitet Żydów w Polsce. W czasie tego spotkania zajmowano się osobami narodowości polskiej, zajmującymi kluczowe stanowiska w administracji państwowej, partyjnej i wojskowej. Najogólniej rzecz biorąc Żydzi podzielili ludzi sprawujących władzę na swoich i obcych. Postanowiono odsuwać od władzy i z życia społecznego ludzi nieżyczliwych Żydom. Nadal jednak dość chłodno odnosiłem się to tych wiadomości. Poważnie zainteresowałem się sprawą dopiero po otrzymaniu kolejnej informacji mówiącej o nadzwyczajnym posiedzeniu prezydium Centralnego Komitetu Żydów, w dniu 11 czerwca 1978 roku, w którym zasiadały osoby, które jednocześnie pełniły wysokie funkcje w polskim rządzie i w Biurze Politycznym PZPR. Rozpatrywano tam sprawę podwyżek cen na artykuły żywnościowe, w tym mięsne aż o 80%. W czasie obrad tego żydowskiego prezydium padły tam słowa: “Trzeba potrząsnąć drzewem, żeby spadły zepsute owoce”. Tymi “zepsutymi owocami”, które chciano strząsnąć z drzewa mieli być Gierek i Jaroszewicz. Wytypowane zostały zakłady, w których dojdzie do rozruchów, a więc będzie to “Ursus” i radomski “Walter” oraz “Naftoremont”. Oszołomiony tą informacją z początku nie mogłem uwierzyć, że możliwe jest takie manipulowanie załogami robotniczymi. Jednak po dwóch dniach słyszę w Sejmie jak Premier Jaroszewicz mówi: Mięso i jego przetwory zdrożeją o 69%, a drób o 300%, oraz, że towarzysz Pierwszy Sekretarz Edward Gierek popiera te podwyżki. Następnego dnia po wystąpieniu Premiera Jaroszewicza, tj. 25 czerwca dochodzi do fali strajków i protestów w Radomiu, Ursusie i Płocku. 26 czerwca odbywa się telekonferencja Edwarda Gierka z Pierwszymi Sekretarzami Komitetów Wojewódzkich PZPR. Gierek mówi: “Uważam, że w ciągu dnia jutrzejszego i w poniedziałek muszą odbyć się we wszystkich miastach wojewódzkich masowe wiece. Nawet po sto tysięcy ludzi, muszą to być ludzie dobrani. W oparciu o dobrany materiał muszą towarzysze powiedzieć, że nie popierają metod chuligańskich i narzuconej woli niewielkich grup. Towarzysze, jest to potrzebne jak słońce, jak woda, jak powietrze. Jeśli tego nie zrobicie to będę musiał się zastanowić”. W książce podobnych cymesów jest więcej, ot chociażby cudnej urody dialog towarzysza Albina Siwaka z towarzyszem Wojciechem Jaruzelskim: W trakcie pełnienia funkcji szefa Komisji oraz członka Biura Politycznego, generał zaproponował mi przewodniczenie polskiej delegacji na Zjazd Partii w Kampuczy. Ze względu na zdobycie nowego doświadczenia i poznania tego egzotycznego kraju, chętnie się zgodziłem. Po powrocie poszedłem do niego, by zdać mu relację z tej wizyty, a on przywitał mnie pochwałą: Wiem, że przyjęto wasze wystąpienie bardzo dobrze i dużo rozmawialiście z Pierwszym Sekretarzem i członkami ich Biura Politycznego. Następnie zapytał mnie: Co ciekawego zauważyliście w ich życiu działalności? Zwięźle i konkretnie przedstawiłem generałowi przebieg całego Zjazdu, oraz tematy poruszane w czasie naszych rozmów. - Czy już wszystko, spytał, innych uwag nie macie? - Mam, ale wolałbym ich nie przedstawiać, bo nie chcę was towarzyszu zdenerwować. - Mimo to, proszę powiedzcie mi, o co chodzi, bo nie lubię niedomówień. - Oni, towarzyszu generale, cieszą się z faktu, że są inną rasą niż my Europejczycy i że nikt z Europy nie może wmieszać się w ich władzę. - A konkretnie, o kogo im chodzi? - Konkretnie o Żydów. Oni bardzo dokładnie wiedzą, co Żydzi robili w ZSRR będąc w NKWD i kto to był Beria. Znają też nazwiska naszych Żydów w Polsce i tych, co w Ameryce doszli do fortun i władzy. I z tego są szczęśliwi, że ich ten rak, jak sami mówili, nie toczy. Jaruzelski pomyślał chwilę i odrzekł: - To nieprawda, że nie mają swojego raka. U nich tym rakiem są Wietnamczycy i oni mogą się w ich rasę wmieszać. A w ogóle, rozumując jak wy, towarzyszu Siwak, doszlibyśmy do podważenia przyjaźni między narodami. A przecież chodzi nam po dobre stosunki i przyjaźń między narodami. - Towarzyszu generale (przerwałem niegrzecznie), dlatego nie chciałem wam o tym mówić, ale skoro już o tym mowa, to uważam, że dobre stosunki między narodami to sprawa, o którą warto i trzeba walczyć i umacniać te stosunki. Natomiast sprawa, nazwijmy to mniejszości narodowej, i to takiej, która wcale pięknie się nie zapisała w naszej historii, to jeszcze inny problem. Dlatego proszę was, poprzestańmy na tym, co już zostało powiedziane. Ta rozmowa umocniła generała w przekonaniu, że jestem źle do Żydów nastawiony, sam tolerował ich, a często nawet głośno mówił, że Żydzi są inteligentniejsi od Polaków. O tym, że tak sądził, świadczyć może sprawa Urbana, któremu powierzył funkcję Rzecznika Prasowego rządu. I kolejny cymesik w tym samym klimacie: Mój kolega z MSW, stwierdził tak: „Wielu generałów, którzy chcieli awansować, dało namówić się na żony Żydówki, bo one były gwarancją, że będą lojalni”. Mój przyjaciel, generał Wacław Czyżewski, wyjaśnił mi tę sprawę tak: „Kiedy skończyłem studia i awansowałem, to wezwano mnie do kadr i mówią – Towarzyszu generale, zapowiadacie się na dobrego dowódcę i jest przed wami duża przyszłość, ale musicie rozwieść się z żoną, a my wam damy inną – nie Polkę. Oczywiście, że odmówiłem, bo po pierwsze, mieliśmy już troje dzieci, a po drugie, sam sobie żonę wybrałem i nie pozwolę, by ktoś mi dyktował w tych sprawach. Oczywiście, że to zważyło na moich awansach. Byliśmy z Moczarem przyjaciółmi i wszystko o sobie wiedzieliśmy – mówił generał Czyżewski. Przecież całą okupację dowodziliśmy partyzantką na Lubelszczyźnie i tajemnic przed sobą nie mieliśmy. I ten głupi Mietek uległ im i rozszedł się z żoną Polką. Przez całe życie tego gorzko żałował i zmądrzał dopiero przed śmiercią, gdy stwierdził: Pochowajcie mnie między Polakami na Porytowych Wzgórzach.” Książka Albina Siwaka dzięki zbiegowi okoliczności stała się “białym krukiem”, nieosiągalnym w antykwariatach, ani na słynnym Allegro. Komu uda się do niej dotrzeć, dowie się wielu interesujących rzeczy o Kani, Jaroszewiczu, aferze “Żelazo”, czy innych ciekawostkach PRL-u. Leży u mnie w skrzyni, wraz z innymi wspomnieniami dawnych towarzyszy, stanowiąc swoisty park jurajski. Kogóż tam nie ma: Jaruzelski, Ochab, Rakowski, Kania, Siwak, Urban, Kiszczak, Moczar, Gierek, Jaroszewicz i inni. Razem na sobie i obok siebie. Jak za dawnych dobrych lat, w komitywie i egzekutywie. Wprawdzie od czasu do czasu wieko skrzyni zdaje się drżeć i telepać, ale to zrozumiałe – walka o socjalizm przecież wciąż jeszcze trwa. Ze światem jurajskim mastodontów PRL-u łączy jedno: zatrzasnęło się nad nimi wieko historii. Jako skamieliny i eksponaty (w niektórych przypadkach nawet chodzące), wzbudzają mocno umiarkowane zainteresowanie, a czasami wręcz rozbawienie, kiedy po moczarowsku, zaglądają sobie w portki, dokonując przeglądu stanu nienaruszalności przyrodzenia. Świat, który tworzyli już nie istnieje. Odszedł w niesławie, tak jak oni. I już nie wróci. Na szczęście. Znać go jednak powinniśmy, chociażby dla psychicznej higieny, by wiedzieć, w którym miejscu zaczyna się i kończy ideologiczna zaraza. Marucha
Zostałem zawalony komentarzami; na razie: {Bluszczokrzew} o „sprawiedliwości społecznej” -- a ja muszę robić "Najwyższy CZAS!". I trwa półfinał rozgrywek o Puhar Vanderbildta. Będzie poważne opóźnienie - przepraszam . Godz. 9.45. Team p. Zimmermana chyba wygrał (co do jednego rozdania - jest protest...) Przechodzę do zwykłych zajęć... {Bluszczokrzew} o „sprawiedliwości społecznej” Zamieszczam Jego komentarz bez zmian: Na pana wpisy odpowiem krótko:
1. Wpis został usunięty przede wszystkim dlatego, że nie zamieszcza się w artykułach encyklopedycznych wszystkich opinii na dany temat. Artykuł o sprawiedliwości (to, że jest słaby i wymaga przebudowy to inna sprawa) powinien zawierać poglądy osób, których wkład w teorię sprawiedliwości jest szerzej uznany. W pana przypadku tak po prostu nie jest. Jeśli gdzieś poza blogiem opublikuje pan swoje poglądy na ten temat i znajdą one uznanie, nikt pana wpisu nie wykasuje. Jeżeli pan uważa, że pana rozumienie sprawiedliwości społecznej jest istotną częścią pana poglądów, można zamieścić o niej wzmiankę na stronie wikipedii poświęconej właśnie panu.
2. To, że uważa pan pojęcie "sprawiedliwości społecznej" za bezsensowne nie jest jeszcze powodem, żeby je usuwać z wikipedii. Funkcjonuje jako pojęcie języka potocznego, prasowego, politycznego i prawnego. Należy więc opisywać sposób w jaki jest używane.
3. sofizmat to nie tylko trudne albo wykrętne rozumowanie. Sofizmat to rozumowanie, które wydaje się logicznie poprawne, jednak takie nie jest. Opiera się bowiem na ukrytych przesłankach, które są bądź nieudowodnione bądź błędne. 4. Pana rozumowanie jest sofizmatem, gdyż opiera się na ukrytej przesłance, że istnieje zgoda co do pojęcia sprawiedliwości, i albo dane działanie jest coś zgodne ze sprawiedliwością, albo jest od razu niesprawiedliwością. Nie wiem na jakiej podstawie pan twierdzi, że "sprawiedliwość z "natury" żadnych podziałów nie wyróżnia". Uzasadnienie tego twierdzenia byłoby niezmiernie ciekawe, a pan stałby się jednym z największych teoretyków sprawiedliwości w historii myśli zachodniej. Zgodnie z tym rozumowaniem, równie bezsensowne jest wyróżnianie sprawiedliwości rozdzielczej i wyrównawczej (podział który ma dłuższą przeszłość niż sprawiedliwość społeczna). Dlaczego ich pan nie atakuje jako bezsensownych? Nie przeszkadzają panu? Bluszczokrzew 2010-03-17 15:04:34 - i odpowiadam: Pan broni pewnego, absurdalnego, bo sprzecznego z semantyką – pojęcia „sprawiedliwości”. Otóż „sprawiedliwość” z definicji musi być tylko jedna. Jeśli dopuścić, że w danej sytuacji jest kilka „sprawiedliwych” rozwiązań – to pojęcie „sprawiedliwość” traci sens. Ludzie oczekują od np. sędziego jedynego, sprawiedliwego, wyroku – a nie informacji, że „w tej sytuacji istnieje kilka możliwych sprawiedliwych wyroków – i wybierzcie sobie jakiś d***kratycznie”. Jeśli Pan tego nie rozumie – to znaczy, że po prostu nie zna Pan języka polskiego.
Ja doskonale wiem, że według marxistów istnieje „sprawiedliwość burżuazyjna”, „sprawiedliwość proletariacka” i zapewne „sprawiedliwość bandycka” - ale dlaczego poglądy tej niebezpiecznej sekty mają być jedynymi dopuszczonymi w Wikipedii?!? Ja od Pana nie żądam usunięcia ich z Wikipedii - tylko żądam, by inne poglądy na ten temat zostały uczciwie przedstawione. Podobnie jak „wolność”. Ta sekta utrzymuje też, że oprócz „wolności” istnieje „wolność do” (nazywana w ludzkim języku „prawem do” czy „mocą do””. Tego typu, wywodzące się bodaj od śp.Jerzego Wilhelma Fryderyka Hegla, łamańce semantyczne powinny znajdować się w rubryce „curiosa” - a (nie zaglądałem do tego hasła!) jestem przekonany, że w Wikipedii są traktowane z całą powagą. Wreszcie uwaga końcowa: jest Pan nosicielem typowych dla ludzi Pańskiego pokroju przesądów: uważa Pan, że o wartości twierdzenia przesądzają kwalifikacje formalne mówiącego. Gdyby Twierdzenie Fermata udowodnił prosty drwal, to Pan nawet nie zerknąłby na jego rozwiązanie! Tymczasem wyższe studia bynajmniej nie dodają inteligencji: absolwent jest (dziś) średnio znacznie inteligentniejszy od nie-absolwenta tylko dlatego, że (dziś) praktycznie wszyscy ludzie jako-tako inteligentni idą na studia... Tak się jednak akurat zupełnym przypadkiem składa, że magisterium zrobiłem z etyki (u śp. Marka Fritzhanda), a cytowany fragment o „sprawiedliwości społecznej” pochodzi z wydawnictwa Archidiecezji Gdańskiej, a nie z mojego blogu. PS. O ile pamiętam, „sprawiedliwość rozdzielcza” to jakieś pojęcie z ekonomii. Oczywiście nie mające nic wspólnego ze „sprawiedliwością”. Nie przeszkadza mi ono, bo w ogóle nie funkcjonuje w świecie dzisiejszych pojęć. Chyba je słyszałem na wykładzie z tzw.”ekonomii politycznej socjalizmu” - ale to było pół wieku temu. Ludzie wymyślają różne pojęcia – sam śp. Bronisław F. Trentowski nawymyślał ich tyle, ze trzeba dwa lata, by się tego obkuć – ale nie mam obowiązku się do tego ustosunkowywać. Czy żada Pan od fizyka by wypowiadał sie na temat Teorii Czterech Żywiołów? JKM
Przepraszam: w nocy przez pomyłkę zapisałem wersję roboczą! O, Boże! Że muszę takie proste rzeczy pisać! W zasadzie ideałem jest, by w danej sprawie każdy sędzia wydawał wyrok identyczny. Tak nie jest. Przyjmujemy jednak – immanentnie zawartą w słowie „sprawiedliwość” - fikcję, że istnieje jakiś obiektywnie sprawiedliwy wyrok – a wyroki sędziów to tylko odchyłki od tego ideału. Oczywiście, że w rożnych krajach mogą istnieć inne systemu moralne – a więc inne wyroki są uważane za sprawiedliwe. Ale w jednym środowisko jest zawsze JEDNA sprawiedliwość. I (pisze to po zapoznaniu się z wyjaśnieniem [Bluszczokrzew}a ) jest wszystko jedno, czy odnosi się to do sprawiedliwego dzielenia batonika czy przydzielania liczby lat więzienia. W języku Indian bodaj Nawajo nie ma pojecia „koń”: zawsze musi być „koń biegnący”, „koń stojący”, „koń leżący” - z czego nie wynika, że nie istnieją dla nich konie. Z tą różnicą, że nie znam NIKOGO, kto by dzielił włos na czworo i mówił: „Pana wyrok, panie Sędzio, był niesprawiedliwy redystrybutywnie”. Natomiast uczony ma prawo by do swoich potrzeb podzielić w myślach mrówkę na "lewą połowę mrówki" i "prawą połowę mrówki". Ale co to obchodzi mrówki? To tak jak z metrem. W każdym kraju może sobie istnieć inny wzorzec długości – tu werszek, tam li, gdzieniegdzie cal albo metr – ale w każdym kraju musi być JEDEN wzorzec. Oczywiście: przy mierzeniu popełniamy błędy – ale z tego nie wynika, że kilogram to 80 dkg plus opakowanie...Czy to naprawdę tak trudno zrozumieć??? Przy czym twórcom pojęcia „Sprawiedliwość społeczna” bynajmniej nie chodzi o „sprawiedliwość wg Azteków” czy „sprawiedliwość wg. bolszewików” – tylko o „sprawiedliwość inaczej”; czyli o stworzenie systemu powszechnej niesprawiedliwości, gdzie - powołując się na „względy społeczne” - można wydać wyrok skrajnie niesprawiedliwy. W każdej dziedzinie: i przy dzieleniu batonika, i przy wsadzaniu do ciupy. O właśnie (proszę zerknąć na mój blog) BCC domaga się by Trybunał Konstytucyjny - po zakwestionowaniu przez kogoś (a na pewno ktoś to zakwestionuje!) zmniejszenia wysokości emerytur - wydał wyrok „uwzględniający uwarunkowania finansowe państwa”; czyli „sprawiedliwy społecznie”. Oczywiście wyrok inny, niż wydałby orzekając wg. zasad „sprawiedliwości” normalnej... Filozofowie marxistowscy piszą o tym niesłychanie zawile, by ukryć istotę rzeczy. BCC pisze to otwartym tekstem. I dlatego wolę nawet Pol-pota od tych załganych, Czerwonych Sk***ysynów. PS. Zauważyłem, że {Bluszczokrzew} odniósł się do mojego wpisu (dla wygody zamieszczam u dołu). Więc chcę Mu coś niniejszym wyjaśnić: Otóż ja piszę PO śp. Fryderyku von Hay'ku - w związku z czym dodaję coś do tego, co wymyślił von Hayek i nasi Wielcy Poprzednicy. Dlatego propozycja, bym zamiast myśleć, zajął się wyszukiwaniem odpowiednich cytatów u Hay'ka i ich komentowaniem dla Wikipedii świadczy o prowincjonalności {Bluszczokrzew}a. Pan by kazał Newtonowi szperać po Arystotelesie! Natomiast zdaniem Komentatora o ksywce {witek} - i tu już się wściekłem - Polacy nie mogą w żadnej dziedzinie niczego nowego wymyślić, tylko mają komentować Wielkich Ludzi Zachodu! Bo tylko oni są godni zamieszczenia w Wikipedii. A ja co i raz spostrzegam, jak rozmaite nagrody dostają dziś (na Zachodzie) ludzie za to, co ja mówiłem 40 lat temu. Po raz kolejny rozumiem, dlaczego mądry Polak wyjeżdża z Polski. By nie być stale poniżany przez rodaków. Noli mittere margaritas ante porcas – powiedzą, że fałszywe. Pan chyba po prostu nie rozumie panujących w Wikipedii zasad, a ktoś nie umie panu wytłumaczyć o co chodzi. Polecam lekturę http://pl.wikipedia.org/wiki/Wikipedia:WER#Weryfikowalno.C5.9B.C4.87.2C_nie_prawda_absolutna Może też pan wrzucić tu linki do zmian, to albo znajdzie się ktoś kto wytłumaczy panu co jest nie tak, albo jeśli zasady stoją po Pańskiej stronie, trzeba będzie poruszyć temat w Kawiarence Wikipedii. Ogólnie w artykule jest taka informacja: "Część prawników i ekonomistów (m.in. Friedrich Hayek) odrzuca w ogóle pojęcie sprawiedliwości społecznej jako niemożliwe do zdefiniowania i jako takie prowadzące do nadinterpretacji w celu realizowania partykularnych interesów[4]." Jeśli opisze pan to co o sprawiedliwości społecznej pisał Hayek, lub ktoś o podobnym autorytecie i źródłowo to odnośnikami do jego prac, to nikt nie powinien się czepiać. Jeśli nawet to proszę podąć dokładne informacje o które edycje chodzi, bo w Wikipedii istnieją sprawnie działające metody rozwiązywania takich sporów, a Pańskie kłopoty wynikają najprawdopodobniej w nie znajomości tego projektu. witek (bluszczokrzew ) Z faktu, że zgodnie z pojęciem sprawiedliwości może istnieć tylko jedno sprawiedliwe rozwiązanie, nie wynika, że istnieje tylko jeden rodzaj sprawiedliwości. Poszczególne rodzaje sprawiedliwości mogą odnosić się po prostu do różnych obszarów rzeczywistości. Podział na sprawiedliwość rozdzielczą lub dystrybutywną (mama sprawiedliwie podzieliła batonik pomiędzy dzieci) i wyrównawczą lub redystrybutywną (złodziejowi wymierzono sprawiedliwą karę) pochodzi od Arystotelesa (a nie "z ekonomii"). Jest przyjęty przez właściwie wszystkie nurty myśli politycznej (liberałowie, libertarianie, lewica, konserwatyści), prawników, filozofów, teologów. Wystarczy coś przeczytać na temat sprawiedliwości, żeby się o tym przekonać. Tak więc jeden rodzaj sprawiedliwości odnosi się do rozdziału dóbr, a drugi do wyrównywania krzywd/szkód. Po dwóch tysiącach lat sporów wiadomo już, że nie da się ich sprowadzić do jednego poziomu (chyba, że przyjmiemy trzeci, wyższy rodzaj sprawiedliwości: sprawiedliwość boską, dla nas niepoznawalną). Sensowne jest (tak jak u Hayeka czy Nozicka) krytykowanie, faktu pełnienia przez państwo funkcji dystrybucyjnych na skalę ogólnospołeczną. Natomiast nawet oni nie krytykują zasadności rozróżniania sprawiedliwości wyrównawczej i rozdzielczej (ta ostatnia może obowiązywać w organizacjach, czy stosunkach rodzinnych). Właśnie to nazywane bywa niekiedy (nie zawsze) sprawiedliwością społeczną. Można podważać zasadność takich działań czy wskazywać, że nazywanie tego "sprawiedliwością" jest czystą retoryką. Natomiast pana twierdzenie, że wszelkie rozróżnienia w pojęciu sprawiedliwości są bezsensowne, jest bezpodstawne. JKM
NSZ-towiec: Czytajcie co pisze kolejny Wielki Patriota a potem dyskutujcie! ?????: Czarne chmury zbierają się, nad wnukiem burłaka znad Wołgi. Czarne chmury nad Czerwononosym marszałkiem hrabią herbu Czerwony Nos. Czego tak panicznie boi się, "hrabia" "herbu" Czerwononosy Bronisław Komorowski? Bronisław Komorowski ocalił stanowisko marszałka, ale znów zbierają się nad nim czarne chmury. Z przecieków z zeznań, które w prokuraturze składał poseł PO Paweł Graś, wynika, że Komorowski powiedział mu, iż płk Aleksander L. miał związki z rosyjskimi specsłużbami. Jeśli to prawda, oznaczałoby to, że marszałek Sejmu w celu zdobycia ściśle tajnego dokumentu państwowego – Aneksu do raportu o WSI – świadomie współpracował z osobą uwikłaną w kontakty z obcymi służbami. To nie jedyny problem marszałka. Jak się dowiedziała "GP", członkowie Komisji Weryfikacyjnej WSI przygotowali zawiadomienie do Prokuratury Okręgowej w Warszawie o istnieniu związku przestępczego, utworzonego przez Bronisława Komorowskiego, szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Krzysztofa Bondaryka, szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego Grzegorza Reszkę, wiceszefa sejmowej komisji ds. służb specjalnych Pawła Grasia i negatywnie zweryfikowanego oficera b. WSI, ppłk. Leszka Tobiasza. Celem przestępców, działających według autorów zawiadomienia, wspólnie i w porozumieniu, miało być m.in. "nielegalne dotarcie do ściśle tajnego dokumentu państwowego – Uzupełnienia Nr 1 do Raportu Przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej WSI, skierowanie na członków Komisji Weryfikacyjnej ścigania za przestępstwa korupcyjne, wykorzystania funkcjonariuszy ABW do popełnienia tych przestępstw, podżegania do ich popełnienia, a także innych nielegalnych działań wobec członków Komisji, tj. czynów określonych w art. 258 § 1 i 3 kk, zagrożonych karą pozbawienia wolności do lat 10".
Szef ABW był szoferem Tobiasza. W ub. tygodniu pojawiły się nieoficjalne informacje dotyczące zeznań złożonych kilka dni wcześniej w Prokuraturze Krajowej przez wiceszefa komisji ds. służb specjalnych Pawła Grasia. Miał on podobno powiedzieć, że jesienią 2007 r. Bronisław Komorowski powiedział mu, jakoby płk Aleksander L. był współpracownikiem rosyjskich specsłużb. Zapytany o to przez prokuratorów szef ABW Krzysztof Bondaryk, miał zasłonić się tajemnicą służbową. Graś i Komorowski nie chcą rozmawiać z dziennikarzami na ten temat. Marszałek niejednokrotnie wypowiadał się, także dla "GP", że do czasu zakończenia śledztwa w sprawie podejrzeń o korupcję w Komisji Weryfikacyjnej nie będzie udzielał na ten temat wywiadów. Zapytaliśmy o zeznania Grasia adwokata Wojciecha Sumlińskiego, Romana Giertycha, na którego wniosek prokuratura przesłuchała zarówno Grasia, jak i Bondaryka. – Nie potwierdzam tej informacji ani jej nie zaprzeczam. Zdaję sobie sprawę, że to niezwykle ciekawy wątek. Prokuratura prowadzi czynności w sprawie przecieków ze śledztwa – powiedział "GP" Roman Giertych. Afera aneksowa zaczęła się od zatrzymania dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego i byłego oficera WSW i WSI płk. Aleksandra L. pod zarzutem korupcji – mieli rzekomo oferować za pieniądze spółce Agora Aneks do raportu o WSI. A powołując się na znajomości Sumlińskiego wśród członków Komisji, obiecywać także za 200 tys. zł pozytywną weryfikację ppłk. Leszkowi Tobiaszowi. Z czasem okazało się, że dowodów korupcji członków Komisji prokuratura nie ma, natomiast coraz więcej faktów przemawia za tym, że była to prowokacja wobec Komisji. Najpierw jednak odbyło się tajne spotkanie u marszałka Komorowskiego. Jak napisał "Nasz Dziennik": "Nie spotkanie Bronisława Komorowskiego z Aleksandrem L [...], ale ściśle tajna narada marszałka Sejmu, szefa ABW Krzysztofa Bondaryka, wiceszefa sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych Pawła Grasia (PO) i ppłk. Leszka Tobiasza, negatywnie zweryfikowanego oficera WSI. Tak w rzeczywistości wyglądał początek rzekomej afery korupcyjnej w Komisji Weryfikacyjnej WSI i związanego z nią śledztwa. Fakt owej zaskakującej narady ujawnił w trakcie prokuratorskiego przesłuchania Leszek Tobiasz. Te informacje potwierdza uczestniczący w owej naradzie poseł Paweł Graś". "Rzeczpospolita" ustaliła, że o sprawach, które poruszano na naradzie u marszałka Komorowskiego, zeznawał w prokuraturze także Bondaryk. Potwierdził on, jak pisała gazeta, że po zakończeniu spotkania u marszałka zawiózł ppłk. Tobiasza swoim autem do siedziby ABW. Towarzyszyli im oficerowie kontrwywiadu. Na miejscu Tobiasz złożył zeznania, od których rozpoczęło się śledztwo dotyczące podejrzenia o korupcję w Komisji Weryfikacyjnej.
Obawy Komorowskiego. W tzw. aferze aneksowej kluczową osobą jest marszałek Sejmu RP. Bronisław Komorowski mógł się obawiać Aneksu do raportu o WSI. Dlaczego? Już treść raportu z weryfikacji WSI wskazywała, że jego rozszerzenie może mieć istotne znaczenie dla przyszłości politycznej Komorowskiego. Chodzi o jego działalność w okresie, gdy pełnił funkcję ministra obrony narodowej. Komorowski wiedział, że weryfikatorzy sprawdzali wątki dotyczące działania fundacji Pro Civili i inwestycji Komorowskiego w parabanku Palucha, które wskazywały na jego wcześniejsze bliskie związki z oficerami rozwiązanych WSI. To Komorowski, jako jedyny polityk PO, głosował w Sejmie przeciwko rozwiązaniu tej służby. W raporcie opisano, że na koncie Komorowskiego w Banku Palucha (przedsięwzięciu przypominającym pomysł Lecha Grobelnego – Bezpieczną Kasę Oszczędności, na której oszukał on tysiące ludzi) pojawiła się bardzo duża jak na owe czasy kwota 290 tys. marek u praktycznie gołodupca z czeredą dzieci na utrzymaniu "hrabiego" "herbu" Czerwononosy (posiadanie czerwonego nosa było zawsze i nadał jest kosztowne, trunki kosztują, darmo ich nie dają czy serwują w lokalach, chyba, że Palikot wspomaga?). W jaki sposób wszedł w jej posiadanie i na jakiej zasadzie po jej utracie w tym banku próbował odzyskać gotówkę, angażując oficerów kontrwywiadu WSI – marszałek dotąd nie wyjaśnił – mówi były urzędnik MON. W ministerstwie mówiło się, że Komisja Weryfikacyjna interesowała się, też szefami WAT, którzy w imieniu uczelni zawierali różnego rodzaju umowy handlowe z fundacją Pro Civili opiewające łącznie na co najmniej 400 mln zł, zajmowała się również akceptacją tych transakcji przez MON. Były to nie do końca jasne operacje – dodaje. Czy to przypadek, że ABW dokonała przeszukań właśnie w mieszkaniach członków Komisji Weryfikacyjnej: Piotra Bączka i Leszka Pietrzaka, którzy zajmowali się Pro Civili, WAT i innymi interesami WSI? Po opublikowaniu raportu powszechnie mówiło się, że Komisja zajmowała się dalej sprawą Pro Civili i innych wojskowych inwestycji, m.in. prywatyzacji wojskowych sklepów w Warszawie, przekazywania przez MON gruntów należących do instytucji wojskowych (np. szpitala przy ul. Szaserów w Warszawie) do Agencji Mienia Wojskowego, która z kolei odsprzedawała je wybranym deweloperom warszawskim, wykazując jednocześnie w swoich bilansach rocznych straty lub wnosiła grunty jako aport do spółek, na czym tracił skarb państwa. Wiele z tych nieprawidłowości stwierdziła NIK po kontroli działalności AMW przeprowadzonej w latach 2002–2005. Minister Komorowski w 2002 r. bronił w Sejmie interesów Agencji, argumentując, że straty AMW spowodowane są dekoniunkturą gospodarczą, a nie błędnymi decyzjami – mówi "GP" były urzędnik MON. Weryfikatorzy komisji Macierewicza sprawdzali, na ile decyzje MON w tych sprawach były zasadne i na ile miał z nimi związek minister Komorowski. Na przykład, czy miał wpływ na decyzję dotyczącą gruntów należących do wojskowego klubu sportowego Legia, które przejęła spółka Pol-Mot, kierowana przez byłych oficerów SB. Protegowani ministra "hrabiego" "herbu" Czerwononosy. Komorowski, jak mówi Macierewicz, wiedział o operacjach handlu bronią WSI z arabskimi terrorystami, a także sprzedaży broni mafii rosyjskiej. Marszałek zaprzecza, że osłaniał działalność WSI. Macierewicz utrzymuje, że to Komorowski mianował szefem kontrwywiadu płk. L. Jaworskiego, który niszczył prasę podziemną, rozpracowując m.in. "Wiadomości" – pismo NSZZ "Solidarność" Regionu Mazowsze, inwigilował Ryszarda Bugaja, tropił "obce pochodzenie" członków opozycji, zakładał podsłuchy, werbował agenturę. To na skutek działań Jaworskiego w więzieniu znalazła się m.in. Hanna Rozwadowska, kierująca logistyką "Wiadomości". Wysokie stanowiska otrzymali za Komorowskiego także inni zasłużeni w stanie wojennym, jak płk Janusz Sekuła. Ci ludzie w latach 90. rozpracowywali rząd Jana Olszewskiego, podsłuchiwali, podglądali i osaczali siecią agentów Radosława Sikorskiego i Janusza Szpotańskiego. To w wyniku rekomendacji Komorowskiego w 1990 r. minister spraw wewnętrznych Andrzej Milczanowski mianował szefem jednej z delegatur UOP późniejszego szefa WSI – byłego dowódcę kompanii czołgów, przygotowanej do pacyfikacji kopalni "Wujek", który do pacyfikacji zgłosił się jako ochotnik – mówi "GP" były urzędnik MON. Wyjaśnienie tych wątków mogło znaleźć się w Aneksie. Marszałek mógł również interesować się Aneksem w związku z przetargami na zakup sprzętu dla wojska w latach 1999–2001, wokół których było dużo kontrowersji, podobnie jak w związku z oskarżeniami o korupcję byłego zastępcy ministra Komorowskiego, Romualda Szeremietiewa i jego asystenta Zbigniewa Farmusa. Marszałek wiedział, że Komisja Weryfikacyjna przesłuchała oficerów WSI prowadzących operację wobec Szeremietiewa, a przecież to on jako minister musiał zatwierdzić ramowy plan działań, w wyniku których zamierzano doprowadzić do usunięcia Szeremietiewa z MON – mówi były urzędnik MON. W październiku 2007 r. Komisja przesłuchała kilku szefów specsłużb i ministrów, m.in. Szmajdzińskiego, Siemiątkowskiego, Dukaczewskiego i Szeremietiewa. Wezwała też Komorowskiego, ale nie stawił się. I znów zbieg okoliczności – w zespole roboczym, mającym wysłuchiwać jego zeznań, obok szefa Komisji Antoniego Macierewicza mieli zasiadać Bączek i Pietrzak, którzy śledzili jego związki z oficerami WSI. Po rozpoczęciu przez prokuraturę i ABW w czerwcu 2008 r. działań wobec Bączka i Pietrzaka ppłk Maciej Smojlik, żołnierz b. WSI, który kilka miesięcy wcześniej składał przed nimi wyjaśnienia w związku z weryfikacją, odebrał im, a także Antoniemu Macierewiczowi certyfikat dostępu do informacji niejawnych. Śmierdzące jajo z kosza PO. "Być może marszałek wiedząc, że nie ma możliwości zatrzymania procesu opracowania Aneksu, chciał dotrzeć do zawartej w nim wiedzy, aby móc przygotować linię obrony" – zastanawia się nasz informator. W końcu października 2007 r. do marszałka dotarł dobrze mu znany płk Aleksander L. i powiedział o możliwościach dotarcia do Aneksu. Gdy w listopadzie 2007 r. doszło do kolejnej rozmowy z Komorowskim, L. nie wiedział, że wcześniej ze skargą na niego przyszedł do Komorowskiego – ppłk Tobiasz, mówiąc, że L. kieruje grupą przestępczą mającą czerpać zyski z obietnic załatwienia pozytywnej weryfikacji. Podobno Tobiasz dał L. jakąś kwotę jako zadatek za pozytywne zweryfikowanie jego osoby, co L. obiecywał mu załatwić – mówi nasz informator. – Komorowski nadal nie wiedział, czy L. może zdobyć Aneks, wiedział jednak, że wziął pieniądze od swojego kolegi ze służby, Tobiasza. Wówczas marszałek zadzwonił do szefa ABW Krzysztofa Bondaryka i posła Pawła Grasia, aby się poradzić w nietypowej sprawie. W końcu listopada doszło do narady u Komorowskiego. Bondaryk przejął sprawę w swoje ręce, uruchamiając w ABW dwie sprawy. Jedną, której celem było rozpracowanie Komisji Weryfikacyjnej, drugą mającą potwierdzić jej skorumpowanie – dodaje nasz informator. Wówczas, jak mówi, Tobiasz złożył doniesienie w prokuraturze o podejrzeniu korupcji w Komisji i podjął współpracę z ABW. W czerwcu 2008 r. funkcjonariusze tej służby przeszukali mieszkania Bączka i Pietrzaka, a także L. i Wojciecha Sumlińskiego, szukając tajnych dokumentów z Aneksu. Wiceszef ABW Jacek Mąka na odprawach przed akcją krzyczał: "musicie działać tak, aby się was bali" odnosząc się do ewentualnego udziału mediów w sprawie, ponieważ funkcjonariusze mieli zatrzymać dziennikarza. To dlatego posunęli się do wydania polecenia ściągnięcia spodni przez dziennikarza "Misji specjalnej" obecnego w trakcie przeszukania domu Bączka – mówi nasz informator. Według niego współpracę z ABW podjął też płk L. Pojawia się pytanie, czy L. zgodził się na współdziałanie z ABW w sprawie korupcji Komisji Weryfikacyjnej, gdyż bał się, że mogą być wyciągnięte jego związki z rosyjskimi specsłużbami? Dziś, po kilku miesiącach śledztwa, planiści i uczestnicy prowokacji przeciwko Komisji Weryfikacyjnej gubią się w zeznaniach, nie mogąc uzgodnić nawet daty tajemniczej narady u marszałka. Niektórzy, jak Paweł Graś, nie chcą mieć już z tą sprawą nic wspólnego. Niemały kłopot ma prokuratura. Dowodów korupcji w Komisji Weryfikacyjnej nie ma, a postawienie zarzutów Komorowskiemu oznaczałoby polityczne tornado, nie tylko w Platformie.
CZEGO SIĘ BOI BRONISŁAW K? - (3) Działalność oficerów WSI niejednokrotnie przybierała charakter przestępczości gospodarczej na wielką skalę, wskutek której Skarb Państwa tracił wielomilionowe sumy. „W związku z ustaleniami UKS, w lipcu 1999 r. Prokuratura Rejonowa w Warszawie przy współudziale Zarządu Ochrony Interesów Ekonomicznych UOP wszczęła śledztwo, w trakcie którego potwierdzono istnienie przestępczych mechanizmów na WAT przy udziale szeregu podmiotów gospodarczych, z uczelni tej nielegalnie wyprowadzono 381.962.568 zł. Jak ustalono, pieniądze te wypływały z budżetu WAT przez utworzone w roku 1996 Centrum Usługowo-Produkcyjne WAT, które miało zajmować się handlową i marketingową obsługą WAT. Proceder polegał na podpisywaniu przez CUP WAT umów wieloletnich na dostawę towarów bądź świadczeń usług na rzecz WAT z różnymi spółkami. Znaczna część z nich miała bardzo bliskie powiązania z Fundacją „Pro Civili”. Mechanizm tych umów polegał na fikcyjnym ustanowieniu WAT jako odbiorcy towarów lub podmiotu zlecającego usługi, za które WAT był zobowiązany do zapłaty zleceniodawcom bądź wykonawcom znacznych środków finansowych. W procederze tym ważną rolę odgrywała Fundacja „Pro Civili”, ale też powiązane z nią spółki „Olbart”, „Kiumar”, „Glicor” „Sicura” i inne. Fundacja „Pro Civili” została założona 5 lipca 1994 r. z kapitałem założycielskim 300 tys. starych zł. Miała zajmować się ochroną pracowników i funkcjonariuszy służb państwowych i samorządowych oraz działaczy społecznych i związkowych a także niesieniem pomocy osobom, które poniosły szkodę bądź doznały uszczerbku na zdrowiu, broniąc bezpieczeństwa i porządku prawnego RP. Głównymi założycielami fundacji byli Anton Wolfgang Kasco i Patryk Manfred Holletschek (twórca pierwszej w Polsce piramidy finansowej: „Global System”). Prezesem Zarządu Fundacji był Krzysztof Werlich a Dyrektorem Generalnym Elżbieta Polaszczyk. Radę Fundacji tworzyli: przewodniczący Piotr Polaszczyk (do sierpnia 1995 r. oficer WSI), Beata Werlich, Krzysztof Kostrzewski, gen. Stanisław Świtalski oraz Marek Olifierczuk (współpracownik prowadzony przez Piotra Polaszczyka). Jednym z pracowników Fundacji był oficer Zarządu III WSI Marek Wolny. W 1994 r. w skład Rady Fundacji wchodzili ponadto Janusz Maksymiuk i Tomasz Lis. [...]Ustalono też, że mająca ścisłe związki z CUP WAT Fundacja „Pro Civili” oraz powiązane z nią firmy były jednocześnie tzw. „pralnią pieniędzy”, które mogły pochodzić również z nielegalnej działalności grup przestępczych. Taką tezę potwierdzają niektóre ujawnione przez prokuraturę umowy, jakie w latach 1996-2000 w imieniu WAT zawierało CUP WAT z Fundacją „Pro Civili” i innymi spółkami”. – to najistotniejsza część informacji o „Pro Civili”, zawarta w Raporcie z Weryfikacji WSI. Sama fundacja przypomina inną, esbecką inicjatywę z początku lat 90. To wówczas, u Jana Widackiego, wiceszefa MSW, pojawił się, powiązany z "Baraniną", człowiek o nazwisku Zdzisław Herszmann - emigrant z Polski zamieszkały w Wielkiej Brytanii i Monte Carlo. Herszman miał znajomości w MSW, a jednocześnie współpracował z zarządem "Pruszkowa", m.in. z Andrzejem Kolikowskim (Pershingiem) i Andrzejem Zielińskim (Słowikiem). Herszmannowi miał towarzyszyć Andrzej Kuna – późniejszy uczestnik wiedeńskich rozmów Kulczyk - Ałganow. Mężczyźni przekonywali Widackiego do pomysłu powołania prywatnej fundacji, która udzielałaby pomocy policjantom, poszkodowanym podczas pełnienia służby. Fundacja „Bezpieczna Służba” (anagram od SB) powstała przy MSW w lutym 1991, a na jej czele stanęły Bożena Tykwińska i Krystyna Barański - siostra i żona „Baraniny”. Słusznie jest podejrzenie, że obie fundacje powstały w identycznym celu – jako „pralnie” środków pochodzących z przestępstw i źródła pozyskiwania „czystych” pieniędzy na potrzeby esbeckiej mafii. O ile - niewiele wiemy o działalności „Bezpiecznej Służby”, o tyle – dzięki likwidacji WSI i sporządzeniu Raportu mogliśmy poznać niektóre obszary aktywności Fundacji „Pro Civili”. Nie zmienia to faktu, że pytań związanych z jej działalnością, jest nadal więcej, niż odpowiedzi. Już tylko ustalenie personaliów członków fundacji napotyka na spore problemy. Sprawę np. opisywał w roku 1998 tygodnik „Nie” co (jak słusznie zauważył Tomasz Szymborski) świadczy, że była przedmiotem rozgrywek między cywilną, a wojskową bezpieką. Ministerstwo Obrony Narodowej, do którego skierowano wówczas pytania o generała Stanisława Świtalskiego i porucznika Marka Olifierczuku odpowiedziało, że tacy w ogóle nie funkcjonują w MON. Nie jest to prawdą, ponieważ do dziś wykładowcą WAT na Wydziale Inżynierii Chemii i Fizyki Technicznej jest ppłk dr.inż. Marek Olifirczuk, a gen. Świtalski to absolwent Wydziału Mechanicznego WAT , z tego samego rocznika, co gen. dyw. Bolesław Izydorczyk – oficer Zarządu II Sztabu Generalnego WP, uczestnik sowieckich kursów GRU przy Akademii Dyplomatycznej w Moskwie, szef Zarządu Wywiadu WSI, a od czerwca 1992 r. do marca 1994 r. szef WSI. Znajomość Izydorczyka z gen. Świtalskim dotyczy zapewne okresu studiów na WAT i jest – jak się wydaje ważną przesłanką do znalezienia klucza, według którego dobierano członków Fundacji „Pro Civili”. W związku z gen. Izydorczykiem pojawia się jeszcze jedno nazwisko pracownika fundacji – płk. Marka Wolnego oficera Zarządu III WSI. W aneksie nr.17 Raportu z Weryfikacji (dotyczącego w całości informacji na temat Izydorczyka) znajdziemy następujący zapis: „Podkreślenia wymaga również fakt, że B. Izydorczyk początkowo dwukrotnie odmówił poddania się badaniom poligraficznym, a wówczas gdy zdecydował się im poddać, wyniki tych badań w aspekcie zadanych pytań o związki ze służbami sowieckimi były dla niego niekorzystne. Wszystkie wspomniane wątpliwości pogłębiał fakt, że jak ustalono w ramach prowadzonej standartowo osłony kontrwywiadowczej gen. Izydorczyk w lecie 1992 r. spotkał się w Zakopanem z rezydentem służb rosyjskich, w okolicznościach, „które jednoznacznie wskazywały na spotkanie wywiadowcze”(świadkiem tego spotkania był szef Oddziału KW w Krakowie - płk M. Wolny)” W jaki charakterze ppłk Wolny uczestniczył w spotkaniu z rezydentem służb FR, nie wiemy. Wiadomo natomiast, że protektorem kariery gen Izydorczyka był szef MON Bronisław Komorowski. W 2000 roku związki Izydorczyka ze służbami sowieckimi i rosyjskimi były przedmiotem zainteresowania BBW WSI, w ramach prowadzonej sprawy o krypt. „GWIAZDA” oraz w ramach postępowania sprawdzającego w związku z ubieganiem się przez Izydorczyka o wydanie poświadczenia bezpieczeństwa. Choć gen. Tadeusz Rusak – ówczesny szef WSI nie chciał wydać certyfikatu, musiał to uczynić na wskutek – jak sam stwierdził – „nacisków szefa MON ministra Bronisława Komorowskiego”. Dzięki Komorowskiemu Izydorczyk uzyskał certyfikat bezpieczeństwa NATO do dokumentów oznaczonych klauzulą „ściśle tajne i mógł wyjechać do Brukseli, gdzie objął funkcję Dyrektora Partnership Coordination Cell (PCC) w Mons. Przebywał tam do 2003 r. mając dostęp do informacji stanowiących najwyższe tajemnice NATO. Jak wynika z postępowania sprawdzającego Biura Bezpieczeństwa Wewnętrznego WSI, oraz rozpoznania kontrwywiadowczego prowadzonego w ramach sprawy o krypt. GWIAZDA - ewidentną stwierdzoną cechą gen. Izydorczyka, jako pracownika służb specjalnych WP były obawy przed dogłębnym wyjaśnieniem jego związków ze służbami b. ZSRR i jego kontaktów z oficerami tych służb. Zebrane w trakcie postępowań informacje wskazywały na bardzo poważne poszlaki rzeczywistym powiązaniu Izydorczyka ze służbami sowieckimi. W tym samym czasie, gdy minister ON Komorowski patronował karierze gen. Izydorczyka, w gazecie „Trybuna” z 14-15.08.2001 r. zamieszczono interesujący artykuł: „Zanim jeszcze wybuchł skandal związany z korupcją w pionie wiceministra Romualda Szeremietiewa, głośno było o zakupach samochodów dla armii. Zarówno lancii, co kojarzono z prywatną lancią Szeremietiewa, jak i mercedesów. Sprawa tych ostatnich ostatnio odżywa. [...] Przy Krakowskim Przedmieściu stoi budynek wojskowy zwany "Domem bez kantów" . Za PRL mieścił się tu Główny Zarząd Polityczny WP, a na parterze działały sklepy wojskowe. W początkach lat 90., gdy nie było już GZP - tylko departament wychowania podległy wiceministrowi Bronisławowi Komorowskiemu, część sklepów wynajęto na salon sprzedaży mercedesów Sobiesławowi Zasadzie. Po tym fakcie, MON zakupiło mercedesy do armii. Transakcję dotyczącą dostaw mercedesów pilotował w MON Adam Tylus. Gdy otrzymał szlify generalskie - opuścił szeregi wojska i poszedł pracować do firmy S. Zasady. Obecnie - jako generał w stanie spoczynku jest doradcą w gabinecie politycznym ministra Komorowskiego. Ponoć ostatnio salon Mercedesa otrzymał "za taniochę" przedłużenie umowy najmu w "Domu bez kantów". [...] Interesujące jest, że w najbliższym otoczeniu ministra obrony jest przynajmniej kilka kontrowersyjnych osób. Np. gen bryg. Bogumił Smólski, radca w sekretariacie MON. Czy została wyjaśniona jego rola w realizacji programu HUZAR i zakupu rakiety NDT, gdy był dyrektorem departamentu rozwoju i wdrożeń MON? A przecież w raporcie NIK został negatywnie oceniony i odwołany z funkcji. Czy wyjaśniono jego udział w organizowaniu przetargu na zakup samolotu wielozadaniowego? Podobnie jak gen. Tylus, który na dodatek nie ma - jak mówi się w ministerstwie - certyfikatu dopuszczającego do informacji niejawnych, był przecież pośrednikiem między Komorowskim a Szeremietiewem. [...] Jest jeszcze jeden kwiatek opisany w prasie, który dotyczy gen. Mariana Robełka, byłego zast. szefa Sztabu Generalnego. Według informacji prasowych, syn generała jest współzałożycielem spółki kartograficznej, podobnie zresztą, jak syn innego generała, podwładnego Robełka, b. szefa zarządu topograficznego Sztabu Generalnego WP. Dziwnym trafem ta spółka, o nazwie POLKART, wygrywała przetargi na druk map wojskowych. Gen. Robełek jest doradcą w gabinecie politycznym ministra Komorowskiego.” Artykuł zawierał kilka sensacyjnie brzmiących informacji, ale czy wolno traktować je bezkrytycznie, znając kondycję komunistycznej „Trybuny” i jej niechęć do „solidarnościowego” ministra Komorowskiego? Są jednak w tekście informacje, które nakazują pójść tropem wskazanym przez dziennikarza „Trybuny”, tym bardziej, że dotyczą tematu fundacji „Pro Civili” i związków Komorowskiego z ludźmi współpracującymi z fundacją. Okazuje się bowiem, że w dokumentach informacyjnych Fundacji „Pro Civili” z 1998 roku, podpisanych przez Krzysztofa Werelicha wymienia się wśród dostawców różnych towarów firmy Sobiesław Zasada Centrum SA., Volvo Poland i Pati Soft sp. z o.o., a wśród „odbiorców strategicznych” Ministerstwo Obrony Narodowej. Generał Adam Tylus – doradca w gabinecie politycznym ministra Komorowskiego i pracownik Sobiesława Zasady to również absolwent tego samego rocznika Wydziału Mechanicznego WAT, co gen. Izydorczyk i gen. Świtalski. O roli gen. Tylusa w interesach Zasady można się dowiedzieć z artykułu „W mundurze im do twarzy” Sławomira Kosielińskiego z 7 lutego 2000 r. zamieszczonego w „Computerworld„. Autor opisuje sprawę firmy Ster-Projekt poszukującej inwestora dla nowo powstałej spółki Ster-Projekt Technologie C4I, specjalizującej się w projektach dla służb mundurowych. Zamówienia tego rodzaju wymagają dostępu do informacji niejawnych. Tylko osoby, które uzyskały poświadczenie bezpieczeństwa osobowego, mogą brać udział w projektach objętych klauzulami tajności. W artykule możemy przeczytać m.in.: „Przejęcie przez Ster-Projekt firmy PolSPARK i przekształcenie jej - po włączeniu doń pionu wojskowego Ster-Projektu - w Ster-Projekt Technologie C4I oznacza, że 80% jej zespołu (ok. 30 osób) uzyska stosowne certyfikaty. Według koncepcji Jana Myszka, prezesa Ster-Projektu i Ster-Projekt Technologie C4I, większość pracowników drugiej z tych firm ma wywodzić się z wojska, co znacznie ułatwi zrozumienie potrzeb klienta w mundurze. Jednym z jego zastępców został m.in. gen. Adam Tylus, były wiceszef Inspektoratu Techniki sił zbrojnych, do niedawna dyrektor biura obsługi zamówień publicznych i specjalnych w firmie Sobiesław Zasada Centrum SA. Jest on zarazem stałym doradcą sejmowej Komisji Obrony Narodowej. Zdaniem Bronisława Komorowskiego, przewodniczącego komisji, regulamin Sejmu nie zabrania być doradcą osobie, która zasiada w zarządzie firmy, oferującej wojsku sprzęt i usługi. [...] Ster-Projekt Technologie C4I jeszcze jako PolSPARK połowę swoich dochodów czerpał z kontraktów wojskowych, m.in. stworzył węzeł internetowy w Sztabie Generalnym WP, główny element internetu wojskowego - INTERMON. W nowym wcieleniu PolSPARK - już jako Ster-Projekt Technologie C4I - stanie się również centrum kompetencyjnym w zakresie technologii Sun Microsystems, preferowanej w wojsku. "Chcemy być partnerem dla wojska w zakresie projektowania i wdrażania dużych systemów dowodzenia i kierowania" - mówi Jan Myszk. Jest jednak przekonany, że stworzenie np. systemu dowodzenia wymagałoby współpracy w ramach konsorcjum z jedną z polskich firm programistycznych. Nieoficjalnie mówi się, że mógłby to być Prokom Software. Gdyńska firma jest także jednym z potencjalnych kandydatów na inwestora dla Ster-Projektu. Gdyby doszło do podpisania porozumienia z Prokomem, na rynku wykrystalizowałyby się cztery grupy firm, które liczą na wojskowe zamówienia: Optimus Lockheed Martin (OLM); Ster Projekt Technologie C4I w sojuszu z Booz-Allen & Hamilton, EDS i Prokomem; Unisys Polska, Marconi i Sterling (oferują armii Brygadowy System Dowodzenia) oraz Siltec z IBM Polska. Ostatnie wyniki przetargów wskazują jednak, że najsilniejszą pozycję mają Ster-Projekt oraz Siltec wraz z IBM”. Firma Siltec – wymieniona w tekście - to powstała w 1982 r. tzw. firma przykrycia Zarządu II Sztabu Generalnego LWP. W Raporcie z Weryfikacji WSI podaje się, że Siltec porozumieniu z firmą DGT-System nieformalnie podzieliły między siebie rynek dostaw sprzętu komputerowego i komunikacyjnego dla WP, wygrywając wszystkie większe przetargi. „W 2000 r. w przetargu na komputery klasy TEMPEST startowała oprócz firmy SILTEC także firma SIEMENS, oferując stanowiska o ok. 20.000zł/szt tańsze niż konkurencja. Przetarg wygrała jednak firma SILTEC. Było to możliwe przede wszystkim dzięki poparciu gen. Wojciecha Wojciechowskiego z Generalnego Zarządu Dowodzenia i Łączności SG WP, przyjaciela z czasów studenckich Andrzeja Pokrzewnickiego - jednego ze współwłaścicieli firmy SILTEC.” Do generałów Smólskiego i Robełka – doradców w gabinecie politycznym ministra ON Bronisława Komorowskiego powrócę w kolejnych tekstach. Obraz – jaki wyłania się z powiązań Komorowskiego z generalicją WP i fundacją „Pro Civili” nakazuje podążyć tym tropem. Tym bardziej, że Komorowski, pytany o fundację w wywiadzie dla Gazety.pl z 22 lutego 2007r, na pytanie – czyli właściwie z WSI nie było problemów odparł: „Były. Ale znaczna większość grzechów WSI przytoczonych w raporcie nie jest żadną sensacją. Te sprawy od dawna bada prokuratura. Np. afera fundacji Pro Civili. Rozpracowały ją same WSI za czasów gen. Rusaka. W 2000 roku, kiedy kierowałem MON, sprawa została skierowana do prokuratury i znalazła finał w sądzie.” Sądzę, że Komorowski skłamał, a lęk, jaki wykazuje wobec tematu fundacji winien skłonić nielicznych, odważnych dziennikarzy do próby kontynuacji sprawy „Pro Civili”. Szczególnie, że dotyczy kandydata na prezydenta RP. Przed dwoma laty Wojciech Sumliński na blogu Wojciecha Wybranowskiego, pod tekstem „Mój przyjaciel szpieg” napisał: „Zakładam, że dyskusję śledzi wielu dziennikarzy, nawet jeśli nie biorą w niej udziału. Może któryś z nich podjąłby temat Fundacji Pro Civili i sprawdził, czy to tylko przypadek, że badających ten temat spotykają różne "przypadłości", że Roberta Zielińskiego zablokowano i grożono mu, że Darka Kosa wyrzucono z pracy, a mnie, cóż... ja zostałem "wyłączony" z działalności dziennikarza śledczego. Może to rzeczywiście tylko ciąg przypadków, a może nie - warto to sprawdzić. Warto także z tego względu, że temat nie został wyczerpany i choć przy pomocy tej fundacji zdefraudowano kilkaset milionów złotych, nikt nie poniósł konsekwencji. Bo co do badania tej sprawy przez WSI, o czym mówił marszałek Komorowski, to proszę wybaczyć, wolne żarty. "Badanie" polegało na tym, by przez siedem lat markować śledztwo mając nad nim pełną kontrolę i by w efekcie dojść donikąd. Ale to już temat właśnie dla dziennikarza śledczego, który zechciałby przejąć pałeczkę. Tylko który dziennikarz i która redakcja naprawdę byłabym zainteresowana dociekaniem prawdy, po odkryciu której - jak w oparciu o szereg danych przypuszczam z prawdopodobieństwem bliskim pewności - ziemia zatrzęsłaby się na dobre?” CDN... Ścios
Na (prawie) wszystkim da się zarobić WWF – World Wildlife Fund, organizacja zajmująca się ochroną dzikich zwierząt, nie jest aż tak szlachetna, idealistyczna i bezinteresowna, jak mogło by się wydawać. Pomińmy na razie milczeniem fakt, iż jest ściśle powiązana z iluminatami, o ile nie wręcz stworzona przez nich w ramach otumaniających zacnych ludzi popisów filantropii, dobrej woli, ratowania naszego globu, pomocy głodnym dzieciom itp. Dowiadujemy się otóż, iż WWF ma zamiar zarobić ok. 60 miliardów dolarów na lasach Amazonii. Wykorzystując – prawdziwy, czy urojony – strach mieszkańców naszego globu przed ich zniszczeniem, organizacja chce przejąć kontrolę nad wielkimi obszarami lasów, aby powstrzymać proces ich wyrąbywania. Zarazem chce sprzedawać “kredyty CO2″, czyli nadwyżki świeżego powietrza, rzekomo w ten sposób uzyskane. Handel powietrzem, w dodatku nie swoim – na to by nie wpadli nawet legendarni Beniek z Kubą. Wspierana 30-milionową dotacją z Banku Światowego, WWF już opracowała schemat zarządzania tym, co do niej nie należy: 20 milionów akrów (ok. 80937 km2) w Brazylii. Podobne plany ma względem Meksyku. Wartość handlu świeżym powietrzem osiągnie, jak się oblicza, ponad 60 miliardów dolarów, które zostaną zapłacone przez konsumentów w “bogatych” krajach poprzez rachunki za elektryczność, benzynę i w zasadzie większość towarów i usług. Przypomnijmy, że w oparciu o dane WWF inna organizacja, IPCC (Intergovernmental Panel on Climate Change czyli Międzyrządowy Zespół ds Zmian Klimatu) twierdziła, iż 40% lasów tropikalnych może zginąć w przypadku nawet niewielkiego zmniejszenia opadów, co okazało się kompletnym kłamstwem i nawet dostało nazwę “Amazongate”. Znaną aferą, zwaną “Glaciergate”, było również ogłoszenie przez IPCC (znów w oparciu o dane WWF), że lodowce w Himalajach roztopią się najdalej w roku 2035. O ile jednak w przypadku “Glaciergate” IPCC przyznało się do “błędu”, co jest eufemistycznym określeniem fałszerstwa, o tyle w przypadku lasów Amazonii – “Amazongate” – upiera się przy swoim stanowisku wbrew wszelkim faktom. Dlaczego? To proste. W przypadku lasów tropikalnych jest duży pieniądz do zrobienia na handlu świeżym powietrzem – a gdy chodzi o topnienie lodowców takich pieniędzy nie ma. Bez zdziwienia skonstatujemy, iż wciąż straszą tam skompromitowane doszczętnie pseudonaukowe bajdy o ociepleniu klimatycznym i rzekomym nań wpływie człowieka.
Zabij goja! Dla Chrześcijan jak i wyznawców innych religii sam taki tytuł jest szokujący mimo, że nie wiedzą, co to znaczy Goj (Goy, Goim, Goi). Samo słowo “zabij” jest wystarczająco silne. Sięgnięcie głębiej w znaczenie słowa Goj, jego pochodzenie, historię z tym związaną i nieustające przypominanie o tym – nie tylko werbalne, lecz rzeczywiste zabijanie (Palestyna, Irak, Jugosławia, Afganistan) – pogłębia uczucie oburzenia. Najbardziej jednak szokującym dla obserwatora, chyba już tylko z innej planety, bo ziemska populacja tego nie zauważa, jest to, że ci zabijani, mimo wysokiego poziomu intelektualnego przez całe wieki nie byli w stanie przeciwstawić się temu zabijaniu, a co gorsze, odpowiednio sterowani sami zabijali się i dalej zabijają się nawzajem, jeśli sami gojobójcy nie byli czy nie są w stanie tego robić samodzielnie na masowa skale i ograniczali się do wybiórczego zabijania najlepszych z Gojów ograniczających drogę do masowego zabijania Goji. Fizyczne zabijanie tych najlepszych jednostkowo, grupowo i masowo jest utrudnione w dzisiejszych czasach z jednej strony, lecz ułatwione z innej dzięki rozwijającej się szybko technologii i nauki. Słowo wróg wystarczało do tego żeby nawzajem zabijać się mimo że „wróg” wcale nie jest równoznacznym z „zabij” czyli śmierć, przynajmniej w naszym języku („Krzycz pardon, psia krew” – obraz Wojciecha Kossaka) . „Politycznie poprawnym” w dzisiejszym dziennikarstwie masowym jest użycie przynajmniej słowa Izrael bez względu na temat, a więc nie odbiegnę od tej zasady, jeśli wspomnę także coś w tym kierunku. Bardziej zdecydowanie znaczenie „zabij” przewijające się w Talmudzie z bezprecedensowa częstością, jak na coś co ma związek z religią (jeśli w ogóle Talmud można uznać za coś religijnego), posiada słowo „śmierć”. To z kolei różnicowane jest jedynie stopniem okrucieństwa z jakim ma być zadana. Kto tego dokona - nie jest ważne, ważny jest wyrok rabina, żeby to spełnić i nie musi to być wcale pisemny dokument. Jak wspomina Israel Shahak omawiając żydowskie dzieje i religię „…lepiej żeby to nie był Żyd”.
Sprawa wroga czy przyjaciela ma swoje odcienie, gradacje, synonimy. Czy ktoś jest wrogiem, czy tylko jest naszym wrogiem, bo my tak myślimy, albo odwrotnie, udaje przyjaciela – jest często trudna do sprecyzowania. Głębia tej sprawy nabiera powagi, kiedy ze słowem „wróg” wiąże się śmierć, lub ze słowem „przyjaciel” wiąże się absolutne zaufanie. Nawet najprymitywniejsze religie maja poszanowanie dla życia. Zwierzęta zabijają tylko dla swojego pokarmu, w innych wypadkach odpędzają. U tych, którzy nazywani są Gojami, a wiec zwierzętami, ta cecha jest całkowicie w zaniku. Talmud także posiada poszanowanie dla życia, ale tylko życia Żydów i to Żydów którzy są uznani za Żydów przez rabinów. I tutaj są odstępstwa od tego na przykładzie tego co nazywa się teraz Holokaustem, nie rozwodząc się dalej nad tym, na co skazywani są przez rabinów Żydzi którzy zdradzili tajemnice Talmudu lub w ogóle tajemnice żydowskie czy żydowskie cele. Wrogość i jej potęgowanie jest bardzo łatwa do manipulowania. Prowokacja jest tylko jednym ze sposobów na jej potęgowanie. Reakcje obronne, choćby bardzo łagodne, mogą być programowo uznawane za wrogość, a to otwiera drogę dla tych, którzy to programują do stosowania śmierci nazywając to „obroną”. Zwykła krytyka czegoś odnoszącego się do Żydów jest w dzisiejszych czasach uznawana za antysemityzm, wrogość, rasizm z całą masą epitetów, co z kolei wiąże się z poważnymi wyrokami gojowskich sądów. Śmierci w rodzaju „nieznani sprawcy”, prymitywnie kamuflowane ataki serca, wypadki samochodowe, samobójstwa, zabójstwa z fałszywymi motywami, w niedalekiej przeszłości „zabójstwa sądowe” (brat Adama Michnika) nikt oficjalnie nie liczy. Sprawa która sięgnęła już ostatnio bardzo wysoko, bo jako otwarty instruktaż w przeciwieństwie do ustnych przekazów rabinów znanych już od wieków w zamkniętych kręgach, że okrzyknięty wrogiem – to śmierć, że nawet potencjalny wróg to śmierć, że dzieci to potencjalny wróg, że cała rodzina to potencjalny wróg a więc śmierć, że muszą zniknąć po nich wszystkie ślady, ponieważ mogą być one zarodkiem potencjalnych wrogów (dzieci i rodzina Cara wraz z jego najbliższą służbą i dobytkiem, to tylko przykład.) Nie wiem czy uda się zakwalifikować to jako „twór carskiej Ochrany” na wzór „Protokółów” ponieważ autor-rabin jest znany, a nawet kilku współautorow-rabinow podpisało się pod tym, a jeszcze więcej wybitnych rabinów wyraziło się o tym z uznaniem. Chodzi o książkę rabina Yitzhak Shapiro, ”The King’s Torah. The complete guide to killing non-Jews” (“Całkowity przewodnik zabijania nie-Żydów”). Jeśli mój tytuł tego artykułu jest szokujący to ten tytuł i treść książki na pewno pogłębi to uczucie. Posłużę się komentarzem Gilad Atzmon który w kilku zdaniach zaoszczędził mi czas na zredagowanie własnej opinii: „Jest raczej niemożliwym pojąć rozmiar zbrodni przeciwko ludzkości dokonanych przez żydowskie państwo w imieniu Żydów bez zagłębienia się w żydowską kulturę i nauki Judaizmu. Syjonizm powstał jako ruch świecki. Powstał, ażeby wyemancypowana żydowska diaspora posiadała własny teren. Był efektywny w transformacji Starego Testamentu z duchowych wartości na materialne związane z terenem. Jest prawdą że barbarzyństwa Izraela stanowią kontynuację połączenia morderczej polityki z judaistyczną nienawiścią do Goji. (…) To jest konieczna do przeczytania (książka). Przypuszczam że amerykańscy i brytyjscy skorumpowani politycy którzy chętnie biorą dotacje od izraelskich potentatów i ich przyjaciół, raz na zawsze zaczną sobie zdawać sprawę z tego z jaką ideologią się uosobiają.” Wojciech Właźliński, 21. III. 2010
ZUS – reanimacja nieboszczyka Specjaliści z BCC wymyślili jak uratować ZUS – trzeba po prostu obniżyć emerytury. To dopiero pierwszy krok. Za jakieś 20 lat kolejni eksperci stwierdzą, że aby uratować ZUS emeryturę należy wypłacać co najwyżej co drugi miesiąc i w połowie wysokości. A za 40 lat wreszcie ktoś odkryje, że najlepiej dla ZUS-u byłoby gdyby w ogóle pozbyć się emerytów.
Reanimowanie ZUS-u to czynność równie efektywna jak szukanie Yeti – można to robić do końca świata i o jeden dzień dłużej. Problem jednak w tym, że miłośnicy człowieka śniegu hasają po Himalajach za własne pieniądze. Za hobby pod hasłem „uratujmy ZUS" płacimy wszyscy. „Pan płaci, pani płaci, społeczeństwo” – jak mawiał niezapomniany Zbigniew Maklakiewicz. Podobno z każdej złotówki wpłaconej na jakąś organizację charytatywną do adresata trafia od 1 do 10 groszy. Reszta idzie na obsługę danej organizacji, bo ktoś przecież musi pieniądze przyjąć, ktoś musi prowadzić rachunki etc. Bo – jak głoszą klasycy w tej materii – administracja rozbudowana powyżej pewnego poziomu nie potrzebuje już celu działania – może spokojnie przez 24 godziny na dobę zajmować się sama sobą. Nie wiem czy ZUS już osiągnął ten poziom – wiem natomiast, że nowe siedziby ZUS-u są bardzo ładne a kiedy to zestawiam z wysokością średniej emerytury – 1400 złotych brutto – to zadaje sobie pytanie jak bardzo forma oddaliła się od treści. Zamiast ratować ZUS należy go jak najszybciej złożyć do grobu, uczcić minutą ciszy i… No właśnie co zamiast. Ależ system zamiast już istnieje. I nie chodzi nawet o Otwarte Fundusze Emerytalne. Jeśli ktoś nie lubi ograniczonego ryzyka jakie oferują, może przecież odkładać co miesiąc kwotę w wysokości swojej składki emerytalnej w banku. Okazuje się bowiem, że – gdybyśmy odkładali co miesiąc swoją składkę na koncie o średnim oprocentowaniu – otrzymalibyśmy mniej więcej tyle ile dostajemy z ZUS. Gdybyśmy umieszczali je na lokatach – dostalibyśmy nawet więcej niż z ZUS. I – co najważniejsze – gdybyśmy zeszli z tego padołu łez przed osiągnięciem wieku emerytalnego – pieniądze te nie zniknęłyby w czarnej budżetowej dziurze Zakładu, tylko zasiliły kieszenie naszych najbliższych. Proste? Niestety tak. A jak wiadomo proste rozwiązania są zawsze podejrzane. Dlatego reanimowanie trupa pod nazwą ZUS potrwa zapewne tak długo, aż okaże się, że pacjent już nie oddycha. Stać nas – w końcu jesteśmy bogatym krajem.
Jest sposób na uratowanie ZUS-u! "Zmniejszyć emerytury" Emerytury muszą przestać rosnąć, a nawet mogą być zmniejszane jeśli deficyt Zakładu Ubezpieczeń Społecznych będzie zbyt wysoki - uważają specjaliści z Business Centre Club. Automatyczne waloryzowanie emerytur rujnuje - ich zdaniem - finanse publiczne. Emerytury są co roku waloryzowane co najmniej o wskaźnik inflacji, powiększony o 20 proc. realnego wzrostu przeciętnego wynagrodzenia w całej gospodarce. Obecnie średnia emerytura wynosi ok. 1430 złotych. BCC proponuje zamrożenie świadczeń emerytalnych wprowadzając do prawa przepis mówiący o tym, że "w sytuacji dużego deficytu dopuszczalny jest spadek nominalnych rent i emerytur". - Oczywiście trzeba działać tak, aby zmiana zasady indeksacyjnej nie została zakwestionowana przez Trybunał Konstytucyjny. TK powinien jednak brać pod uwagę zdolność państwa do finansowania rozmaitych świadczeń – dodają ekonomiści BCC.
Holendrzy projektują eutanazję 70-latków Szokująca ustawa ma coraz większe poparcie społeczeństwa Osiem lat po legalizacji eutanazji w Holandii grupa szanowanych lekarzy i polityków zbiera podpisy pod inicjatywą obywatelską, która idzie o krok dalej.
Członkowie grupy Z Własnej Woli (Uit Vrije Wil) zbierają podpisy pod projektem ustawy, która legalizuje pomoc w samobójstwie dla wszystkich, którzy mają więcej niż 70 lat. Poparcie dla inicjatywy jest olbrzymie. Profesor Dick Swaab z Holenderskiego Instytutu Neurologii (NIN), który jest członkiem Uit Vrije Wil, nie kryje zadowolenia. - Nie mamy żadnych problemów ze znalezieniem zwolenników - mówi. - Potrzebowaliśmy 40 tys. podpisów, żeby nasza ustawa została poddana pod głosowanie w parlamencie. Tę ilość podpisów zebraliśmy w cztery dni - opowiada "Polsce".
Spełnić życzenie śmierci Do tej pory w Holandii lekarze mogą dokonać eutanazji w bardzo szczególnych sytuacjach. Po pierwsze, cierpiący pacjent musi tego sam zażądać. Za nieważną uznaje się decyzję podjętą pod wpływem innych osób, leków lub choroby psychicznej. Po drugie, pacjent musi mieć więcej niż 12 lat, a jego stan zdrowia nie może dawać nadziei na poprawę. Po przedstawieniu pełnej informacji na temat jego stanu oraz po zasięgnięciu drugiej opinii lekarskiej pacjent może z pomocą lekarza zakończyć życie. Wstrzymanie uporczywej terapii jest uznawane za normalną praktykę medyczną i nie podlega ustawie o eutanazji. Dopiero po śmierci procedurę eutanazji prześwietla specjalna komisja. Holandia dostała już naganę od ONZ za przeprowadzanie śledztwa po fakcie, ale nie ma w planach modyfikacji prawa. W 2009 roku z możliwości eutanazji skorzystało w Holandii 2,5 tys. osób. To o 200 więcej niż w roku poprzednim. Do tego rocznie około pół tysiąca pacjentów jest odłączanych od aparatury na mocy praktyki powstrzymywania uporczywego leczenia. Jest jednak trzecia grupa osób, którym lekarze nie mogą pomóc umrzeć, bo w świetle obecnego prawa grozi im odpowiedzialność karna. To ci, którzy nie są chorzy i nie cierpią, ale nie chcą dłużej żyć. Co roku samobójstwo popełnia około 400 starszych osób. Dla nich przygotowywana jest właśnie ustawa z inicjatywy fundacji Z Własnej Woli. Inicjatywa skierowana jest do tych, którzy czują, że ich życie jest już "kompletne". Krewni, przyjaciele i znajomi już nie żyją, a starsi ludzie czują się pozbawieni znaczenia. Nie mogą uciec przed pustką egzystencji i boją się śmierci w domu opieki.
Mnożą się wątpliwości Przeciwko nowym prawom protestują organizacje pro life. Wskazują one, że jej przyjęcie byłoby nie tylko pogwałceniem naturalnego prawa do życia, ale też zredukowałoby w społeczeństwie godność osób starszych. Legalizacja eutanazji już spowodowała kulturę śmierci w Holandii, gdzie coraz słabiej dba się o osoby nieuleczalnie chore. W 1,2-milionowym Amsterdamie są tylko dwie placówki opieki paliatywnej. Osoby nieuleczalnie chore i cierpiące częściej wybierają eutanazję zamiast bólu. Liczba eutanazji w Holandii wzrosła z 1600 w 2003 r. do 2500 w ubiegłym roku. W myśl projekty grupy Z Własnej Woli, eutanazję mają przeprowadzać profesjonaliści, którzy przeszli specjalne szkolenie, ale którzy niekoniecznie są lekarzami. Tymczasem bez kryterium medycznego trudno będzie stwierdzić, czy osoba żądająca eutanazji chce to zrobić z własnej woli. Może się zdarzyć, że samobójstwo wymuszą na niej krewni.
Dylematy "doktora śmierć" Królewska Organizacja Holenderskich Lekarzy (KNMG) odegrała kluczową rolę w walce o dopuszczenie eutanazji. Dziś boi się, że nowe, radykalne propozycje doprowadzą do marginalizacji lekarzy w procedurach eutanazji. Praktyka w Holandii pokazuje, że nawet dla najbardziej doświadczonych lekarzy pomoc w uśmierceniu pacjenta to trudne przeżycie. Pewien lekarz umówił się z pacjentem w jego domu w piątek o 14 - opisuje gazeta "NRC Handelsblad". Kiedy zadzwonił do drzwi, pacjent oglądał właśnie finał tenisowego turnieju Wimbledon. Czy lekarz mógłby poczekać, aż mecz się skończy? - Sytuacja pokazuje, jak skomplikowana jest relacja między pacjentem a lekarzem w przypadku eutanazji - mówi antropolog i prawnik Anne-Marie The, która opublikowała badania na temat medycznego samobójstwa w Holandii. - Lekarze często czują się postawieni pod ścianą - martwi się Anne-Marie The. Czy życzenia pacjenta zawsze mają pierwszeństwo przed decyzjami lekarza? Lekarka z Amsterdamu Joke Groen-Evers była przez wiele lat gorącą zwolenniczką eutanazji. W 2001 r. zmieniła jednak zdanie i zaczęła przekonywać pacjentów do terapii paliatywnej. Dostępność eutanazji spowodowała zmniejszenie wysiłków w celu podtrzymywania życia przewlekle chorych pacjentów. Maciej Domagała
22 marca 2010 Władza państwowa pozostaje organizatorem naszego życia... co na przykład widać po niedzielnej debacie, dwóch kandydatów na prezydentów z ramienia Platformy Obywatelskiej, pana Bronisława Komorowskiego- marszałka Sejmu i pana Radosława Sikorskiego, szefa ministerstwa spraw zagranicznych. Kandydaci pięknie się różnili, nie różniąc się wcale. To jest dopiero sztuka! Jak to powiedział podczas innej kampanii wyborczej na Rynku Krakowskim, pan Stanisław Michalkiewicz:” Kandydaci na prezydentów różnili się krawatami”(!!!) Takiej porcji wazeliniarstwa, zorganizowanej obłudy, wygłaszania supersloganów w superpaństwie, wyolbrzymiania i nadymania się, ględzenia bez najmniejszego sensu, dawno w określonym miejscu i czasie nie było.. Najbardziej rozśmieszyła mnie kwestia wojska, które trzeba wzmacniać i dofinansowywać; obaj kandydaci będący ministrami , że tak powiem obrony narodowej, zapewne widzą, jaki jest prawdziwy stan polskiej armii, którą zresztą rozbrajają z rozbrajającą szczerością.
Oni co innego, a minister w rządzie Platformy Obywatelskiej, pan Jacek Vincent Rostowski, twierdzi, że Marynarka Wojenna jest nam nie potrzebna i biega do pana prezydenta z „ reformą” finansów państwa, w której to ‘ reformie” proponuje nic innego, jak zmniejszenie wydatków na… armię(????). To jest dopiero kabaret…. W żywe, że tak powiem oczy okłamują czterdzieści milionów Polaków.!. „Kto żąda szczęścia od świata Niech się do świata stosuje. Niech się swym dobrem kieruje, Niech nie ma względu na brata. Bo tam, gdzie cenią pozory, Tam szczerość niewiele nada. Intryga idzie od góry A zasługa upada”. Pisał 180 lat temu, ojciec polskiego teatru narodowego w swojej piosneczce, Wojciech Bogusławski, którego 180 rocznica śmierci minęła niezauważona, przez władzę publiczną, podczas, gdy inne rocznice nadyma się do granic nieprzyzwoitości kosmopolitycznej. Na przykład Gombrowicza… Jak to powiedziała aktorka, Magdalena Cielecka:” Chciałam być wyrazista, teraz chcę być przezroczysta”. Nie wiem o co chodziło- będzie się znowu rozbierać, czy co? I jakie to wszytko było sztywne, takie napięte, takie przeorganizowane, takie zmoderatyzowane.. I pan Nowak i pani Mucha., „najpiękniejsza” posłanka w obecnym, Sejmie, ale odrzuciła sesję rozbieraną., ale na razie nie w Sejmie. Żadnych pytań od dziennikarzy, tylko wybrane z tysięcy internautów… Szopka, teatr, wyuczone kwestie… To są „ wybrańcy” narodu! Co sądził o intelektualistach i inteligentach, prymas Stefan Wyszyński? „Intelektualista tym różni się od inteligenta, że intelektualista używa swojego rozumu, a inteligent cudzego”(!!!). Czyjego rozumu używali obali” inteligenci”(???) Był rozkaz! To i używali! I że zakończyli wojnę w Iraku.. Wyprowadzili wojska. Jak już Murzyn robotę zrobił- to wojska zostały wyprowadzone. Ale zwiększają kontyngent w Afganistanie, tam teraz będzie demokracja i prawa człowieka… Ale zanim będzie i demokracja i prawa człowieka, trzeba wybić jakąś ilość przeciwników tych masońskich darów. Zawsze bałem się darów które przynoszą masoni.. Tak jak kiedyś bano się Greków, którzy przynosili dary.. Wojna w Iraku kosztowała nas podatników ponad 10 miliardów złotych(!!!) W jakim celu i po co? W czyim interesie? Na pewno nie w naszym.. I nawet nie za naszą i waszą wolność.. Za niewolę Irakijczyków.. Teraz robimy dobrze Afgańczykom.. Będą nam wdzięczni do końca świata i o jeden dzień dłużej.. ”Dla Afgańczyka Talib jest bliższy od Polaka’- twierdzi pani profesor Jadwiga Pstrusińska. Na Haiti przynajmniej nie ględziliśmy o prawach człowieka i o demokracji.. Ale będziemy mieli wzmocnioną armię.. MON zamierza wydać 7 milionów zloty na zwiększenie dyscypliny w wojsku… Chodzi o falę! Przecież mamy armię zawodową i nie powinno być fali(????). Ale będą dyscyplinować… Jak już Amerykanie wprowadzą demokrację i socjalizm w Afganistanie, tak jak to zrobili w Iranie, przystąpią do wprowadzania socjalizmu na wielką skalę u siebie, pod wodzą pana prezydenta Obamy, bo właśnie udało mu się , panu prezydentowi, wcisnąć Amerykanom fundament socjalizmu, czyli przymusowe ubezpieczenia dla milionów Amerykanów. Będzie to kosztowała Amerykanów 900 mld dolarów(????) Wszyscy będą szczęśliwi, że mają, a niektórzy jeszcze bardziej szczęśliwi. Będą rozdawać za darmo usługi medyczne- aż do kompletnego bankructwa. Tak jak u nas.! Państwowa służba zdrowia w Ameryce jest bogatsza, co oznacza, że tymczasowo lepsza. Ale system ją udusi wcześniej czy później. Nie można uwierzyć, że wolni kiedyś Amerykanie dali sobie wcisnąć po tylu latach przymus ubezpieczeń tzw. społecznych? Wszędzie te same socjalistyczne jaja.. Nawet w wolnej kiedyś Ameryce, której bogactwo wyrosło na wolności indywidualnej i na wolnym wyborze, teraz tłamszone jest bramą triumfalną socjalizmu. Gdy Barck Obama, wielki amerykański socjalista doszedł do władzy, prognozowałem , że będzie to koniec Ameryki.. I to si dzieje na naszych oczach.. I będą finansować aborcję z budżetu państwa amerykańskiego(???). A jak nadadzą prawa wyborcze milionom ludzi, to NIK już nie odwróci tendencji schyłkowej.. W Grecji natomiast, tonącej w długach socjalizmu, tamtejszy minister finansów podpisał rozporządzenie, na mocy którego od 1.01 2011 roku, wszystkie transakcje powyżej 1500 euro będą musiały być przeprowadzane wyłącznie za pomocą karty kredytowej..(???) Uszczelnianie trwa! Kontrola i nadzór.. U nas będzie to samo. To tylko kwestia czasu… Niech się święci socjalizm! WJR
Pawlak wyciąga Gazprom z tarapatów Z Konradem Szymańskim, posłem do Parlamentu Europejskiego (Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy), rozmawia Paweł Tunia Komisarz UE ds. energii Guenter Oettinger zapewniał po spotkaniu z wicepremierem Waldemarem Pawlakiem, że Polska jest kluczowym krajem w polityce energetycznej Unii Europejskiej.- Mam nadzieję, że jest to szczera deklaracja komisarza Oettingera, ponieważ faktycznie w naszej części Europy koncentrują się wszystkie słabości polityki energetycznej Unii Europejskiej, w tym jej niezdolność do zahamowania ekspansji gospodarczej i politycznej Gazpromu. Polska jest największym krajem Europy Środkowej i UE rzeczywiście powinna postrzegać nas właśnie jako kraj kluczowy w tej dziedzinie i wsłuchiwać się uważnie w to, co Polska mówi na temat polityki energetycznej. Na tej płaszczyźnie są największe problemy do rozwiązania i jeśli UE ich nie rozwiąże, to będzie to jej porażka, a przy okazji porażka całego procesu integracji i jego wiarygodności.
Komisja Europejska może zablokować podpisanie polskiej umowy z Gazpromem na dostawy gazu?- Uważam, że ta umowa - chociaż jej treść nigdy w całości nie była ujawniona - zawiera klauzule, które nie są zgodne z prawem Unii Europejskiej. W szczególności chodzi o tzw. klauzulę przeznaczenia, która uniemożliwia reeksport gazu. Jeśli polski rząd będzie starał się podpisać tego typu kontrakt i wpuścić na rynek unijny przez Polskę tak dużą ilość gazu, to oczywiście Komisja Europejska powinna reagować i blokować to, jeżeli w ogóle ma mieć sens obrany kierunek rozwoju polityki energetycznej. Dla mnie jest zaskakujące, że Polska staje się jednym z tych krajów, które wyciągają pomocną dłoń do Gazpromu w sytuacji, kiedy jest on bardzo osłabiony. Inne kraju renegocjują swoje umowy z tą spółką, chcąc poprawić warunki kontraktowe, a Polska w tym samym czasie podpisuje umowę m.in. zwiększającą dostawy. Do tej pory nasze państwo było krajem, który głośno mówił o problemie, jakim jest Gazprom, a dzisiaj stajemy się krajem, który wychodzi do Gazpromu z pomocą.
Na czym polegają trudności rosyjskiego giganta naftowego?- Na skutek kryzysu kapitalizacja Gazpromu spadła o ponad 60 procent, zmniejsza się także zapotrzebowanie na gaz, co spółka odczuła bardzo boleśnie. Niekorzystnie na jej położenie wpływa ponadto rozwój gazownictwa niekonwencjonalnego w Ameryce, który spowodował, że spadły ceny gazu LNG, często poniżej cen kontraktów z Gazpromem, a to z kolei zaowocowało silną konkurencją na rynku gazu i obniżeniem cen surowca. Dlatego Gazprom jest dzisiaj w poważnych kłopotach. Z punktu widzenia negocjacyjnego należałoby tę sytuację wykorzystać, a nie wyciągać pomocną dłoń do tego politycznego koncernu.
W Komisji Europejskiej powołano grupę roboczą, która ma zbadać warunki kontraktu między Polską a Gazpromem. W połowie roku mają być znane uzgodnienia dotyczące umowy.- To oznacza, że problemy są poważne, ponieważ umowa miała być podpisana jeszcze w ubiegłym roku. Być może w rządzie jest konflikt co do oceny tej umowy, dlatego mamy do czynienia z odwlekaniem jej finalizacji. Natomiast obecnie dochodzi jeszcze aspekt unijny. Jeżeli jest mowa o horyzoncie kilku miesięcy na poznanie ostatecznych ustaleń w sprawie umowy, to znaczy, że problemy są poważniejsze, niż rząd chce to pokazać.
Zapowiadana na kwiecień wizyta komisarza Oettingera w Moskwie jest potwierdzeniem niepokoju KE?- W moim przekonaniu, umowa ta odbiega od standardów unijnych. Pytanie tylko, czy Komisja Europejska będzie się chciała w to angażować. Dzisiaj wiele wskazuje na to, że tak, i to jest dobra wiadomość, natomiast jest żenujące, iż to Polska jest krajem, który ma problem z prowadzeniem solidarnej polityki energetycznej. Tracimy prestiż, jeśli chodzi o polityczne zabiegi na rzecz solidarności energetycznej, w sytuacji kiedy strona polska próbuje podpisać tego typu kontrakt. Dziękuję za rozmowę.
Szatan w Watykanie? Tzw. Media Toruńskie, mimo wszelkich swych zasług, są z katolickiego punktu widzenia modernistyczne. A więc tkwią w lepkim bagnie wychwalania II Soboru Watykańskiego i jego nigdzie nie widzianych “dobrych owoców”. Nigdy jeszcze nie udało nam się w nich przeczytać, usłyszeć lub obejrzeć czegokolwiek pozytywnego na temat Tradycji, Mszy Świętej Wszechczasów, abp-a Lefebvre czy, broń Boże, jakąś krytykę herezji “ekumenizmu”, a może raczej ekumaniactwa. Za to słyszeliśmy z ust ojców prowadzących różne głupstwa – jak np. że to Pius X promulogował Mszę Św. Trydencką [sic!]. Na tym tle należy zatem interpretować poniższy artykuł, jaki ukazał się w “Naszym Dzienniku”. Przypomnijmy, iż jednym z “dobrych owoców” II Soboru było niemal całkowite wyrugowanie egzorcyzmów i egzorcystów z Kościoła, a nawet wyśmiewanie ich przez postępowych hierarchów. Dlatego cieszy nas, iż tematyka owa zagościła choćby na chwilę na łamach gazety. Przy okazji z góry uprzedzamy pp protestantów i innych Badaczy Pisma Świętego Własnym Rozumkiem, że ich namolne próby wtrącania się do naszych wewnętrznych spraw Kościoła Katolickiego będą bezlitośnie wycinane z forum.
Odwieczny wróg Kościoła Różne komentarze prasowe pojawiły się po opublikowaniu sławnej już książki dziennikarza Marca Tossatiego “Ojciec Amorth. Wspomnienia egzorcysty. Moje życie w walce z szatanem”. “Times online” 10 marca wyraźnie napisał w tytule artykułu: “Główny egzorcysta ojciec Gabriel Amorth twierdzi, że diabeł jest [obecny] w Watykanie”. Agencja Katolicka EWTN (16 marca) podała w tytule swojej wiadomości, że chodzi o cały “Legion” złych duchów usiłujących szkodzić Kościołowi. Anthony Sacramone w renomowanym czasopiśmie “First Things” tytułuje swój – nieco sceptyczny – artykuł słowami: “Diabeł rezyduje w Watykanie”. Przypomina przy tym, że tego rodzaju pogląd starał się już kiedyś utrwalić Marcin Luter; choć w tej sprawie osobiście woli polegać na argumentach naukowych. Nie będę w tej chwili rozstrzygał, czy egzorcysta, który użył swej władzy w 70 tysiącach przypadków, ma jakieś argumenty “naukowe” poza dowodami empirycznymi. [Dodajmy, iż ks. Amorth był wielokrotnie wzywany do pomocy przez zawodowych psychologów, włącznie z ateistami, którzy nie mogli sobie dać rady z pewnymi przypadkami - admin]
Twierdza niedostępna dla złych duchów To, że szatan usiłuje się wcisnąć do wnętrza Kościoła, pochodzi z jego złej woli zwróconej całkowicie przeciw Bogu. Ale to, że dotąd Kościół jako taki jest niezdobytą twierdzą wobec wszelkich złych duchów, jest jedynie darem Jezusa Chrystusa, o czym jasno mówi Ewangelia (Mt 16, 18). A że Kościół będzie narażony na ataki złego ducha, o tym św. Piotr dobrze wiedział i dlatego stanowczo upomina wiernych, wzywając do czujności i modlitwy (1 P 5, 8-9). Księga Apokalipsy (2, 13) sugeruje, że szatan może sobie upodobać jakieś miejsce, na przykład takie, gdzie króluje kult bałwochwalczy. Ale tekst z Apokalipsy (3, 9) świadczy o tym, że szatanowi nie tyle zależy na lokalizacji geograficznej, ile na punkcie zaczepienia – antropologicznym, względnie osobowym. Woli mieszkać w jakiejś grupie ludzi, którzy się mu poddali i stali się jego niewolnikami. Według relacji “Times online” z 10 marca, o. Gabriel potrafi zidentyfikować pewne wydarzenia dotyczące Watykanu jako sprawki złego ducha. Twierdzi na przykład, że zamach na Jana Pawła II 13 maja 1981 r. był dziełem szatana, podobnie pewne tragiczne wydarzenia dotyczące członków Gwardii Szwajcarskiej w roku 1998, a nawet pewnego rodzaju atak na Benedykta XVI podczas Pasterki w 2009 r. z udziałem niezrównoważonej kobiety. Inny egzorcysta, o. José Antonio Fortea Cucurull, Hiszpan z pochodzenia, zarzuca o. Gabrielowi, że nieco przesadza, “wychodząc poza oczywistość”. Niewątpliwie trudno jest w interpretacji faktów tego rodzaju dowieść z całą oczywistością, kto jest ich autorem, podobnie jak wtedy, gdy uda się złapać złodzieja za rękę.
Czy diabeł mówi prawdę Istotny problem polega na tym, na ile wolno zgodzić się z tym, że diabeł może mówić prawdę. Bo z całą pewnością wiemy, że on nie chce mówić prawdy. Ale może zachodzić sytuacja, kiedy zły duch jest zmuszony powiedzieć prawdę, zmuszony przez tę samą siłę, która każe mu wyjść z człowieka i pozostawić go w spokoju. Z Ewangelii wiemy, że zły duch jakby zmiażdżony tajemnicą Boskości Chrystusa ujawniał prawdę, że wie, kim jest Jezus Chrystus. Wymownym przykładem jest wydarzenie w ziemi Gerazeńczyków: “Skoro z daleka ujrzał Jezusa, przybiegł, oddał Mu pokłon i krzyczał w niebogłosy: ‘Czego chcesz ode mnie, Jezusie, Synu Boga Najwyższego? Zaklinam Cię na Boga, nie dręcz mnie’” (Mk 5, 6-7). Podobnie w wydarzeniu, o którym mówi św. Marek w rozdziale I Ewangelii, zły duch “zaczął wołać: ‘czego chcesz od nas Jezusie Nazarejczyku? Przyszedłeś nas zgubić. Wiem kto jesteś, Święty Boży’” (1, 24). Nieco dalej św. Marek mówi: “Wiele złych duchów wyrzucił, lecz nie pozwalał złym duchom mówić, ponieważ wiedziały, kim On jest” (Mk 1, 34). Szatan może więc powiedzieć prawdę, jakby przymuszony mocą Bożą działającą w Jezusie Chrystusie (por. Mk 3, 11). Ewangelia świadczy o tym, że władzą, jaką miał Jezus nad duchami, dzielił się także ze swoimi uczniami wówczas, kiedy posyłał ich w określonym celu. Czytamy: “Dał im też władzę nad duchami nieczystymi. (…) [uczniowie] wyrzucali też wiele złych duchów oraz wielu chorych namaszczali olejem i uzdrawiali” (Mk 6, 7.13). Chrystus nadal żyje i działa w Kościele przez tych, których powołuje i posyła. Dlatego egzorcysta działa mocą Chrystusa, dzięki czemu złe duchy muszą mu ulegać.
Zawodowy kusiciel Interesujące “wyznania” złego ducha ujarzmionego przez innego egzorcystę, ks. Józefa Tomasellego, ukazały się na stronie internetowej www.papanews.it i zostały częściowo opublikowane w “Rycerzu Niepokalanej” (luty 2010). Zły duch ujawnia, że najwięcej “cieszą” go grzechy powodujące zgorszenie, że taktyka kuszenia jest połączona z zabiegiem “znieczulenia sumienia”, z wypaczaniem pojmowania Bożych Przykazań. Ludzie dają sobie wmówić, że powściągliwość seksualna jest niewykonalna w życiu. Zły duch przyznaje się, jakimi sztuczkami uwodzi ludzi, aby ich uczynić niewolnikami nieczystości, która najskuteczniej prowadzi do piekła. Na wspomnianej stronie internetowej znajdują się bardzo interesujące szczegóły dotyczące taktyki i strategii złego ducha. Przyznał się on między innymi, w jaki sposób przekonywał polityków i prawników, aby najpierw wprowadzili prawo rozwodowe, a potem szereg ustaw przeciwnych rodzinie.
Wpływ na politykę Rozglądając się po świecie i zastanawiając, które z instytucji politycznych mogą stanowić uprzywilejowane miejsce pobytu szatana, zauważamy wyróżniającą się instytucję działającą na rzecz “seksualizacji” młodzieży od najwcześniejszych lat: The International Planned Parenthood Federation. Ta instytucja ogłosiła raport wzywający do ogólnej mobilizacji na rzecz uprawiania seksu bez żadnych ograniczeń, zwłaszcza tych “narzucanych” przez religie czy Kościoły. Ma obowiązywać pełna swoboda i dostęp do wszystkiego, co seksualne i przyjemne, wbrew wszelkiemu zastraszeniu mającemu swoje źródło w religii. LifeSiteNews z 12 marca podaje wiadomość, że wspomniana Planned Parenthood z okazji zjazdu młodzieży skautowskiej rozdaje ilustrowane broszury zawierające jednoznaczne instrukcje na temat uprawiania rozwiązłości bez jakichkolwiek ograniczeń. IPPF prowadzi tę akcję w sojuszu z innymi instytucjami ONZ, np. Fundusz Ludnościowy Narodów Zjednoczonych (UNFPA), UNESCO, UNICEF i WHO. Taka działalność może pochodzić tylko z inspiracji złego ducha, z którym walczy ks. Józef Tomaselli. Pomimo pewnych zaprzeczeń faktem jest, że taki “poradnik” seksualny był rozdawany młodzieży na zjeździe. Interesującym komentarzem do inicjatywy podjętej przez IPPF może być ministerialny raport Wielkiej Brytanii na temat tragicznego stanu moralnego młodzieży poddanej niekontrolowanym wpływom internetowej czy telewizyjnej pornografii. Władze poprosiły o ocenę niezależną ekspert psychologii Lindę Papadopoulos, która wykazała prostą zależność między uzależnieniem od pornografii a wzrostem zakłóceń mentalnych i psychicznych, wzrostem skłonności do agresji i w ogóle zjawiskiem przemocy, szczególnie w stosunku do dziewcząt i dzieci traktowanych jako przedmioty pozbawione swojej antropologicznej tożsamości. Ocena podana przez Papadopoulos jest wstrząsająca. Poniżanie oraz krzywdzenie dziewczynek i w ogóle dyskryminacja płci żeńskiej jest także zjawiskiem kulturowym wywodzącym się ze starożytności pogańskiej, które w niektórych krajach Azji nasiliło się pod wpływem aktualnych prądów ideologicznych, na przykład ogólnej seksualizacji życia, konsumizmu, kontroli urodzeń itd. Di Nieves San Martin, referując przegląd “The Economist”, zwraca uwagę na fakt “ludobójstwa” w stosunku do dziewczynek, w wyniku którego przynajmniej 100 milionów dziewczynek zostało zamordowanych, głównie w Chinach i Indiach.
“Gdzie diabeł nie może…” Jest takie stare przysłowie, że “gdzie diabeł nie może, tam (kogoś) pośle”. Najbardziej skutecznym posłańcem jest kobieta, która dała się opętać jakiejś błędnej idei. Ostatnio takim dzielnym posłańcem (posłanką) okazała się sekretarz stanu USA Hillary Clinton. Postanowiła wybrać się do Brazylii, aby w tym katolickim kraju doprowadzić do zalegalizowania aborcji na życzenie. Clinton, przemawiając na wiecu, zwróciła uwagę na potrzebę dojrzałego przemyślenia decyzji dotyczącej płodności. Skupiła się jednak głównie na tym, że wiele kobiet dotkniętych ubóstwem odczuwa ogromne trudności w wychowaniu licznego potomstwa i wówczas pada ofiarą “nielegalnej aborcji”, ponieważ nie pozwala im się korzystać z “fundamentalnego prawa osoby”, czyli “prawa do aborcji”. Jest to bardzo perfidna i przewrotna logika: nie liczy się prawo do życia, a prawo do zabijania uważa się za “fundamentalne prawo osoby”. Taką filozofię mógł wymyślić jedynie diabeł, ponieważ jemu nie zależy na logice ani na prawdzie. Hillary Clinton zwierzyła się przy okazji z pewnego przeżycia, które utkwiło jej głęboko w świadomości. Wspomniała, że gdy w latach 90. odwiedziła pewien szpital w Brazylii, lekarz, który ją wtedy oprowadzał, powiedział, iż ten szpital w połowie pobudza do miłych uczuć, a w drugiej połowie zasmuca. Zapytała, co ma na myśli. Lekarz stwierdził: “Połowa szpitala jest zajęta przez matki, które właśnie urodziły dzieci. I tu jest radośnie. A w drugiej połowie leżą kobiety, które cierpią po nielegalnej aborcji. I to jest smutne”. Sekretarz stanu USA użyła tego wspomnienia jako argumentu za wprowadzeniem “legalnej aborcji”, gdyż według niej, nieszczęściem nie jest zabijanie dzieci, lecz to, że to się dzieje “nielegalnie”. Tak myśli wielu polityków, tak myślą rozmaite feministki, tak myślą wreszcie ludzie, którzy stracili zdolność racjonalnego myślenia. [Hillary Clinton nie zatraciła żadnej zdolności racjonalnego chrześcijańskiego myślenia, gdyż nigdy takowej nie miała, będąc typowym produktem cywilizacji talmudycznej - admin]
Diabeł i media Diabeł na pewno rezyduje w mediach (tych niekatolickich), których działalność polega na dezinformacji i demoralizacji społeczeństwa. Na przykład bardzo dyskretny [dyskretny??? - sic!!! - admin], ale dający się zauważyć diabeł siedzi w Onecie, polskiej stronie internetowej, na której stale pojawiają się jakieś dawki ateizmu, cynizmu moralnego i pornografii, znieczulające świadomość odbiorców. [Może warto przypomnieć, jaka to nacja i skąd wywodzący się ludzie są właścicielami koncernu medialnego ITI, jakiego Onet i TVN stanowią części? - admin] Choćby ostatnio – w niedzielę, kiedy w liturgii czytano Ewangelię o powrocie syna marnotrawnego, w Onecie ukazał się właśnie artykuł o tym, że “Polacy biorą rozwód z Kościołem”, porzucając wiarę i licząc tylko na “swoje sumienie”. Każdy uczciwy Polak odczuwa ból z powodu zagubienia duchowego rodaków ogłupionych przez nowoczesne media, a w Onecie uroczyście świętuje się zdradę i niewierność wobec Najwyższej Miłości. Agencja OneNewsNow referuje wyniki badań na temat zgubnego wpływu pornografii na młodzież (17 marca). Nie muszę podawać szczegółów. Każdy trzeźwy obserwator zdaje sobie sprawę, że jest to cynicznie zaplanowana kampania mająca na celu zniszczenie chrześcijaństwa poprzez niszczenie moralności publicznej. Wielu ludzi z tego powodu przypomina moralne wraki i chodzące ruiny. Kto za tym stoi? Nie muszę odpowiadać. Nie tylko programy pornograficzne są zgubne. W “Zenicie” (15 marca) wydrukowano znakomitą analizę psychologiczną prof. Carla Bellieniego na temat wpływu telewizji na życie rodziny. Sam fakt, że telewizor stał się jednym z “domowników” i zajął stałe, centralne miejsce w domu, ma dalekosiężny wpływ na myślenie i sposób widzenia świata. To tak jakby “wielki brat” w miniaturze zajął miejsce w rodzinie, decydując o tym, co trzeba wiedzieć i jak trzeba myśleć, przy zupełnym wygaszeniu zdolności samokrytycyzmu i autodeterminacji. Nawet ludzie wierzący (przynajmniej uważający się za wierzących) mogą w tych warunkach stracić krytycyzm, a może i rozsądek. LaSalle Blanks pisze na stronie www.wvec.com (23 lutego), że w pewnej miejscowości w USA jest kaplica należąca do grupy chrześcijan, gdzie pastor odprawia nabożeństwo “w takim stroju, w jakim się urodził”, tłumacząc obecnym, że “Pan Jezus w najważniejszych momentach swojego życia także był nieubrany”. Biedak, niczego nie zrozumiał z Ewangelii. Inni uważają, że nie tylko ubiór nie należy do istoty człowieczeństwa, ale także płeć, czyli fakt, że Bóg stworzył człowieka “mężczyzną i niewiastą”, i sądzą, że należy wyplenić ze społeczeństwa skłonności do homofobii i heteroseksizmu. Między innymi władze w Quebeku wydały zarządzenie zmuszające nauczycieli i wychowawców do nauczania dzieci i młodzieży w duchu pobożnej afirmacji homoseksualizmu. Także szkoły katolickie i rodzice katoliccy są zmuszeni poddać się tym nakazom. Publicysta Lee Duigon w mocnych słowach krytykuje ten zamach na wolność myślenia i wolność mowy, co uderza zwłaszcza w katolików. Czy to nie jest dzieło szatana, że jakaś grupka wykolejeńców seksualnych będzie dyktowała całemu społeczeństwu, co jest prawdą, co jest dobre, a co złe?
Walka z prawdą a totalitaryzm Jeżeli postępowaniem ludzkim nie kieruje sąd sumienia oparty na prawdzie pochodzącej od Boga, wtedy postępowanie ludzkie zostaje automatycznie podporządkowane kryterium siły tak czy inaczej rozumianej. W taki sposób powstaje totalitaryzm, który na dobre wpisał się w pamięć wielu narodów. Ale także wpisał się w świadomość niektórych grup kulturowych, zatruwając ich myślenie, podobnie jak pewien wirus wnika w system immunologiczny, niszcząc go od środka. Takie zjawisko obserwujemy w wielu krajach pogańskich, czyli do dziś żyjących duchem pogaństwa, gdzie panoszy się i coraz bardziej nasila prześladowanie chrześcijan, a zwłaszcza Kościoła katolickiego. Powstała na ten temat “Czarna księga wrogości wobec chrześcijan”. Pisze o tym w “Zenicie” Antonio Gaspari, który przeprowadził wywiad z jej autorem – Rene Guittonem. Trudno referować treść wywiadu. Prześladowania i dyskryminacja wobec chrześcijan panoszą się na całym świecie, chyba za wyjątkiem Antarktydy. Media katolickie donoszą stale o nowych przypadkach gwałtów, przemocy, tortur i mordowania chrześcijan tylko za to, że są chrześcijanami. Inne media o tym milczą, bo to nie jest “ciekawy” temat. Jaki jest styl informacji mediów laickich, jeszcze raz pokażę na przykładzie portalu Onet. Po środowej audiencji generalnej Benedykta XVI ukazała się informacja pod tytułem “Skandal w Watykanie”. W artykule na portalu Onet.pl nie było nic na temat treści przemówienia Ojca Świętego, który wyjaśniał znaczenie systemu teologicznego św. Tomasza z Akwinu i św. Bonawentury, natomiast dziennikarz Onetu skupił uwagę na przypadkowym szczególe: mianowicie, że pewien pan, siedzący z przodu, pokrzykiwał ponoć głośno i niegrzecznie, tylko nie wiadomo, przeciwko któremu ze świętych teologów protestował. To jest klasyczny przykład informowania społeczeństwa o tym, co się dzieje w Kościele.
Antycywilizacja Tymczasem prześladowania chrześcijan są okrutne i dotykają nawet młodych dziewczynek. Nie tak dawno opinia katolicka została wstrząśnięta brutalnym morderstwem 12-letniej Shazi Bashir, która pracowała u bogatego adwokata w Lahore (Zenit, 25.01.2010). Ostatnio powtórzył się analogiczny fakt. W Sheikhupura dziewczynka, Kiran Georgie, została zgwałcona przez młodego muzułmanina, a następnie oblana benzyną i podpalona w celu ukrycia zbrodni; zmarła w męczarniach po dwóch dniach. Zdążyła jednak poinformować policję o faktach. Czy przestępcy zostaną ukarani? Jak zwykle władze pogańskie działają stronniczo, odmawiając chrześcijanom ich podstawowych praw. Istnieje pogląd, że na naszych oczach tworzy się nowa (?) cywilizacja, której fundamentem ma być zaprzeczenie tych praw, które stały u podstaw prawdziwej cywilizacji stworzonej przez chrześcijaństwo. Niepokojący artykuł na ten temat ukazał się na stronie www.newsrealblog.com, pióra J.E. Tablera. Autor zwraca uwagę na fakt, że w cywilizacji zachodniej (czytaj: chrześcijańskiej) podstawą całego ładu społecznego było respektowanie prawidłowej definicji małżeństwa, wykluczającej wszelkie formy kazirodczego eksploatowania płci. Tymczasem prawo amerykańskie jest bezbronne wobec faktu, że do społeczeństwa tego przenikają grupy ludzi, które pod względem prawnej konstytucji małżeństwa i rodziny nie zgadzają się z normami tradycyjnymi, co prowadzi do mimowolnej legalizacji kazirodztwa i pedofilii z różnymi formami gwałtu. Autor podaje szereg przykładów nadużywania niedojrzałych dziewcząt zmuszanych do pełnienia roli, która powinna być zdefiniowana jako handel żywym towarem i manipulacja osobą. Gdyby problem poruszony przez J.E. Tablera skojarzyć z narastającą kampanią prawno-polityczną mającą na celu podniesienie spółek homoseksualnych do rangi małżeństwa, można by powiedzieć, że “nasza” cywilizacja znajduje się już na bardzo niebezpiecznym zakręcie, po którego minięciu znikną wszelkie kryteria pozwalające zdefiniować tę cywilizację jako “ludzką formę życia zbiorowego”, ponieważ wyparuje z niej reszta tego, co jeszcze jest ludzkie. W takiej cywilizacji jest czymś logicznym to, o czym pisze Richard Mullenax na temat pewnego kandydata na gubernatora Florydy (WorldNetDaily, 9 marca). Tym wampirem powiązanym z satanizmem jest Jonathon Sharkey, działający w oparciu o partię “Wampirów, Czarowników [czarownic] i Pogan”. Sharkey zasłania się swoją partią, ale ze względu na pewne szaleństwa przez niego popełniane, owa grupa usiłuje się odżegnać od związków z nim. W celu objęcia urzędu gubernatora ma podobno (jak groził) odwołać się do pomocy wojska rosyjskiego (być może, myśli o tych garnizonach, które jeszcze stacjonują na Kubie…?).
Bezradność człowieka bez Boga W polityce jest więc coraz trudniej o rozsądek. Na problem ten rzuca wyraźne światło szeroko komentowany film “Shutter Island” (“Wyspa tajemnic”). Pokazuje on, co się dzieje z człowiekiem ocierającym się o wszelkie okropności i zbrodnie. Problem toczy się w sumieniu, w którym człowiek odkrywa, że nie potrafi pokonać zła, które go osaczyło. “Film pokazuje w sposób przekonujący, że pewne grzechy są tak straszne, wina wnika w duszę tak głęboko, że umysł myślący racjonalnie może się załamać, nie znajdując drogi czy sposobu, by otrzymać przebaczenie. W rzeczywistości, bez obietnicy Boga, który chce uczynić człowieka nowym stworzeniem, szaleństwo jest tuż za rogiem”. Istotnie, problemów człowieka nie można rozwiązać umysłem zamkniętym jedynie w kategoriach matematyczno-racjonalnych. Tylko Chrystus znajduje rozwiązanie. On jest ratunkiem dla człowieka spętanego sidłami szatana, usiłującego pogrążyć człowieka w grzechu wiodącym do rozpaczy. Często znakiem takiej rozpaczy jest zamach na własne życie. Sandro Magister umieszcza na swojej stronie www.chiesa.espressonline.it ciekawy materiał na temat epidemii samobójstw w Japonii (8 marca). Przeciętnie co 15 minut ginie tam jeden człowiek. Według znawców problemu, przyczyna jest następująca: głód Boga, głód prawdy, głód miłości. Japończycy “mają osiem milionów bożków, tysiące świątyń, dwie oficjalne religie: buddyzm i szintoizm, lecz nie mają wiary w osobowego Boga, wszechmocnego i miłosiernego, zapraszającego człowieka do bliskości z Nim”. Święty Augustyn dowodził, że kult fałszywych bogów jest pomysłem szatana. Ile mądrości kryje się w prostym stwierdzeniu św. Jana Apostoła: “Wiemy, że jesteśmy z Boga, cały zaś świat leży w mocy Złego. Wiemy także, że Syn Boży przyszedł i obdarzył nas zdolnością rozumu, abyśmy poznawali Prawdziwego [Boga]” (1 J 5, 19-20). Och, gdyby ludzie pamiętali, do czego służy rozum!…
Ks. prof. Jerzy Bajda
Jakim sposobem Szatan mógł wedrzeć się do Watykanu? Dlaczego Kościół Katolicki wydaje się być zupełnie bezbronny wobec ataków zła i jego zwolenników? Niech sobie odpowiedzą na to bezmyślni wyznawcy II Soboru – któremu to zawdzięczamy Kościół tak dalece “otwarty”, że wpuścił do środka nie tylko jawnych heretyków, ale i czcicieli Szatana. Niech ruszą swymi mózgami, przeżartymi “katolicyzmem” Gazety Wyborczej i zastanowią się, jakie możliwości obrony ma Kościół, który sam, dobrowolnie i wręcz chętnie zrezygnował z jakiegokolwiek wpływu na państwo i polityków. Który z szacunkiem odnosi się nawet do satanistycznych pseudoreligii. I który wyśmiewał wręcz egzorcyzmy. Oczywiście neokatolicy, wierzący iż są katolikami, na żadne z tych pytań nie odpowiedzą, tak jak ślepiec nie powie, czym się różni kolor niebieski od żółtego. Tym większa więc odpowiedzialność spoczywa na katolickach wiernych Tradycji – oni to bowiem stanowią dziś Kościół Katolicki i ich obowiązkiem jest przetrwać, albo do lepszych czasów, albo do końca świata. Marucha
Sadowski: Najlepszy system emerytalny jest w Kanadzie Tak naprawdę to dzisiejszy system emerytalny jest niesprawiedliwy i w dodatku społecznie nie akceptowalny. - mówi Andrzej Sadowski, ekspert Centrum im. Adama Smitha, w rozmowie z Joanną Ćwiek. Centrum im. Adama Smitha przygotowało właśnie na zlecenie rządu analizę polskiego systemu emerytalnego. Co się w niej znalazło? Rząd poprosił nas o przygotowanie porównania polskiego i kanadyjskiego systemu emerytalnego i rozstrzygnięcie, który z nich byłby korzystniejszy dla Polski. Z naszych analiz wynika, że zdecydowanie lepszy byłby system kanadyjski. I to rozwiązanie rekomendujemy.
To nie jest jednak dla nikogo zaskoczeniem, bo centrum od dawna namawia do wprowadzenia w Polsce systemu kanadyjskiego. W czym tamten system jest lepszy od naszego? Jest przede wszystkim mniej skomplikowany od polskiego i sporo tańszy. W dodatku te dwa systemu są do siebie w pewnym stopniu podobne. I nie chodzi tylko o to, że oba kraje mają trzy filary, ale o zasady ich działania. W Polsce większość osób dostaje emeryturę uzależnioną od wysokości składki. Ale jest też spora grupa - wśród nich np. sędziowie, prokuratorzy czy żołnierze, którzy dostają świadczenie w całości wypłacane z budżetu państwa.
W Polsce taki system mógłby zostać uznany za niesprawiedliwy, bo według kanadyjskich rozwiązań państwowa emerytura należy się każdemu niezależnie od tego, czy płacił składki, czy też nie. Tak naprawdę to dzisiejszy system emerytalny jest niesprawiedliwy i w dodatku społecznie nie akceptowalny. Obecne rozwiązania wymuszają wprowadzenie bardzo wysokiego opodatkowania pracy w Polsce. W rezultacie Polacy szukają sposobów, które pozwolą im płacić niższe podatki. Część pracowników ucieka w szarą strefę. Natomiast drobni przedsiębiorcy, np. taksówkarze, zakładają swoje firmy w Wielkiej Brytanii czy na Litwie. A te kraje dają im znacznie wyższe emerytury w zamian za niższe składki.
System kanadyjski oferuje co prawda świadczenia dla wszystkich, ale są one bardzo niskie i raczej nie zapewnią emerytom godnego życia. Ale z drugiej strony system kanadyjski pozwala odłożyć pieniądze na starość na własną rękę. To uczciwe rozwiązanie, nikt nie zabiera moich pieniędzy i nie zapisuje ich na wirtualnych kontach w ZUS. Ja bym wolał, żeby moje oszczędności emerytalne były inwestowane i pomnażane.
Taki model rozwiązań może się jednak u nas nie sprawdzić, bo Polacy nie mają skłonności do oszczędzania na przyszłość - trzeci filar praktycznie nie istnieje. Trzeci filar to nieudolna kopia drugiego filara. Ludzie widzą, że na emerytury z OFE nie ma co liczyć, dlatego też unikają oszczędzania w trzecim filarze, a kupują mieszkania czy zakładają lokaty. Nawet zwykłe banki są lepszym sposobem oszczędzania, bo żaden z nich nie pobiera aż tak dużych prowizji za wypłatę moich własnych pieniędzy jak OFE. Niestety, z OFE nie prawo nakazuje mi odprowadzać składki na drugi filar. Chociaż ja tak naprawdę nie rozumiem jednego - skoro fundusze emerytalne są tak dobre, jak mówią niektórzy eksperci, to dlaczego są przymusowe?
Z drugiej strony niezależnie od konstrukcji systemu świadczenia emerytalne i tak w największym stopniu zależą od kondycji gospodarki. Ale w Polsce dodatkowo także od decyzji politycznych. Nieraz było tak, że zasady te zmieniały się kilkakrotnie w zależności od interesu politycznego rządzącej partii. Dziś też rząd mówi nam na przykład, że jeśli będziemy dłużej pracować, to dostaniemy wyższe świadczenie. Ale przecież za 20 czy 30 lat to zupełnie inny rząd będzie nam wypłacał emerytury. I może to robić według zupełnie innych reguł.
Wydłużenie wieku emerytalnego jest jednak w Polsce konieczne. Polscy za wcześnie kończą aktywność zawodową. System kanadyjski stwarza mechanizmy zachęcające do dłuższej pracy. Tam zasada jest prosta - jeśli chcesz mieć na godne życie, musisz na emeryturę odłożyć sobie sam. I nie ma problemów z ustawowym wydłużaniem wieku emerytalnego.
Bo w Kanadzie nie ma sztywnego wieku emerytalnego. Z pracy można zrezygnować już w wieku 60 lat. O ile zarabia się mniej, niż wynosi świadczenie z drugiego filara. Takie rozwiązanie daje obywatelom szanse wyboru. Jeśli chcą pracować, mogą dalej to robić. Co ważne, nikt ich pracy tam nie ogranicza. Zwłaszcza nie odbiera im świadczenia, jeśli zarobią kilka złotych ponad przyjęty odgórnie limit.
System kanadyjski też nie jest idealny. Znamy historie koncernów samochodowych, które upadły, bo nie były w stanie udźwignąć działających w firmach pracowniczych systemów emerytalnych. Programy, które zapewniały emerytowi wyższe świadczenia, od tych, które dostawał pracownik, powstawały na mocy porozumień zawartych ze związkami zawodowymi i powoli odchodzą już do przeszłości. Dziś takie programy traktowane są jako bonus, czyli dodatek do pensji, który ma doprowadzić do trwałego związania się z firmą najlepszych pracowników.
Jakie według Pana jest prawdopodobieństwo, że w Polsce będziemy mieć system emerytalny podobny do kanadyjskiego? Bardzo duże. Państwo nie jest w stanie udźwignąć obciążeń wynikających z systemu kapitałowego. Gdybyśmy chcieli utrzymać wszystko w obecnym kształcie, musielibyśmy podnieść podatki. Coraz trudniej będzie też sobie radzić z narastającym z powodu OFE deficytem budżetowym oraz bezrobociem. Wprowadzenie reformy emerytalnej w 1999 r. spowodowało, że stopa bezrobocia podskoczyła z 9 proc. do prawie 20 proc. Wszystko dlatego, że z tego właśnie powodu koszty pracy zwiększyły się czterokrotnie. Gdybyśmy teraz po raz kolejny podnieśli podatki, na pewno skutek byłby ten sam. Jestem także przekonany, że jeśli nie zreformujemy systemu emerytalnego, czekają nas podobne kłopoty do tych, które przeżywa dziś Grecja.
Odnoszę wrażenie, że ostatnio świat skłania się w kierunku upaństwowienia emerytur. Kanada chce rozszerzenia pierwszego filara. O podobnych rozwiązaniach myśli się w Polsce. Dodatkowo emerytury z OFE ma wypłacać ZUS, a nie jak planowano - zakłady emerytalne. To nowa moda? Nie, to pójście na rękę towarzystwom emerytalnym, które musiałyby utworzyć kosztowne zakłady emerytalne. Przerzucając ten obowiązek na ZUS, PTE zaoszczędzą sporo pieniędzy. Ale z drugiej strony, też jest prawdą to, że o "upaństwowieniu" systemu emerytalnego myśli się teraz więcej, bo kryzys pokazał, że oszczędności emerytalne stracić jest bardzo łatwo. Joanna Ćwiek
Jak przejdziemy do mordowania emerytów? Członkowie Business Center Clubu, w którym składka jest większa, niż przeciętna emerytura, emerytur nie potrzebują. Dlatego z zimnym spokojem proponują zaniechanie waloryzacji emerytur (by nie rosły wraz z inflacją) a nawet nominalne ich zmniejszanie. Przy okazji postulują naginanie prawa (w myśl „sprawiedliwości społecznej”; na ten temat trwa dyskusja na moim portalu!). Cytuję: BCC proponuje zamrożenie świadczeń emerytalnych wprowadzając do prawa przepis mówiący o tym, że "w sytuacji dużego deficytu dopuszczalny jest spadek nominalnych rent i emerytur". - Oczywiście trzeba działać tak, aby zmiana zasady indeksacyjnej nie została zakwestionowana przez Trybunał Konstytucyjny. TK powinien jednak brać pod uwagę zdolność państwa do finansowania rozmaitych świadczeń – dodają ekonomiści BCC. Czyli dokładnie tak, jak to przewidywałem 40 lat temu. I wielokrotnie pisałem. I to jest zrozumiałe. Trochę gorzej, że PT eksperci BCC nie wiedzą, iż jeśli zmniejszą się emerytury, to emeryci będą mniej kupować w „Biedronkach” czy „MarkPolach”. Ale to problem Członków BCC. Jak mawiał śp. Aleksy de Tocqueville: "Nie ma takiego okrucieństwa, ani takiej niesprawiedliwości, której nie mógłby dopuścić się skądinąd łagodny i liberalny rząd - jeśli zabraknie mu pieniędzy". Zacznie od zmniejszania emerytur. Jak nie pomoże – pójdzie w ślady Holendrów. A właśnie „Członkowie grupy „Z Własnej Woli” (Uit Vrije Wil) zbierają podpisy pod projektem ustawy, która legalizuje pomoc w samobójstwie dla wszystkich, którzy mają więcej niż 70 lat.”. Oczywistą jest rzeczą, że ta grupa nie składa się z ludzi po 70tce nie potrafiących popełnić samobójstwa. Są to albo młodzi ludzie pragnący pozbyć się ciężaru – albo po prostu agenci rządowi lub firm ubezpieczeniowych. Ważniejsze jest, że wcale nie chodzi o to, by ludzie mogli popełnić samobójstwo: w tym celu wystarczyłoby dać im do ręki receptę na truciznę. Chodzi o stworzenie Einsatzgruppen, które nauczą się uśmiercać ludzi zgodnie z ich wolą – by po tym treningu, w sposób „naturalny”, przejść do mordowania tych, którzy może już nie tak bardzo chcą, a może nawet zupełnie nie chcą rozstawać się z tym światem. Nie zrobią tego? Widzieliście Państwo w telewizorze ten eksperyment we francuskiej TV? Gdzie ludzie torturowali innych ludzi – jeśli mówiono im, że postępują słusznie? To zresztą było powtórzenie na wizji amerykańskiego eksperymentu z lat 60tych. Jak się im powie, że to jest słuszne – to będą mordować. Adolf Hitler, prekursor eutanazji, może być spokojny: Jego uczniowie z Hagi i Brukseli nie zapomnieli Jego nauk. JKM
Nieprawdziwy fakt medialny? Do takiego stwierdzenia można sprowadzić zeznania byłego rzecznika Jacka Kapicy Witolda Lisickiego i szefa Departamentu Służby Celnej MF Grzegorza Smogorzewskiego. Zeznawali w środę, 10 marca.
KONSULTOWANY Z URZĘDNIKAMI 7 lipca 2009 roku w Pulsie Biznesu pojawił się artykuł Dawida Tokarza Nie będzie zrzutki na Euro. Autor pisał o tym, że resort finansów wycofuje się z dopłat. Cytował wypowiedź Witolda Lisickiego, który mówił: Akceptujemy wniosek ministra sportu i stosowną zmianę wprowadzimy. Wniosek ministra sportu to słynne pismo z 30 czerwca 2009 roku, które miało być – jak tłumaczy Drzewiecki – wnioskiem o zmianę uzasadnienia projektu, a było w istocie wnioskiem o usunięcie z niego dopłat. Wniosek – jak mówił Lisicki – został zaakceptowany. Innymi słowy, dopłaty z projektu wypadają. Lisicki zeznał, że pytania od Pulsu Biznesu dostał mailem 6 lipca. Nie wyklucza, że wcześniej dziennikarz przekazał mu je telefoniczne. Dotyczyły m.in. pisma Mirosława Drzewieckiego. Ale – jak zeznał Lisicki, nie tylko: Ustawa procedowana jest od jakiegoś czasu, wszyscy eksperci, z którymi myśmy rozmawiali, czyli, czyli gazeta, bardzo mocno ją krytykowali. Ministerstwo Finansów forsowało te, zawarte tam rozwiązania, a teraz okazuje się, że jednak trzeba ustawę notyfikować, że jednak minister sportu wycofał się, czy wycofuje się z dopłat. Tak było, taki był, tak było sformułowane pytanie: Co więcej, czy w związku z tym Ministerstwo Finansów czy minister Kapica nie ma sobie nic do zarzucenia? Lisicki tłumaczył, z kim się konsultował zanim Pulsowi Biznesu na te pytania odpowiedział: (…) najpierw skontaktowałem się z urzędnikami z pionu gier, żeby zapytać, czy pismo, czy wnioski, o które pyta dziennikarz, wpłynęły do Ministerstwa Finansów. Bardzo często tak robiłem, żeby, żeby nabyć jak największą wiedzę. Otrzymałem odpowiedź, że tak, że takie pisma wpłynęły. Jeżeli chodzi o kwestię dopłat, to poinformowano mnie również, że wpłynęło pismo z ministerstwa sportu i przypomniano mi, że dopłaty zostały wprowadzone do projektu ustawy na wniosek ministra sportu. Gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości, jak pismo ministra sportu rozumieli urzędnicy w ministerstwie finansów. Co ważne, ci, którzy ustawą hazardową się zajmowali. Wiedzieli więc, co czytają i o czym Witoldowi Lisickiemu mówią: (…) ja tego pisma nie widziałem. Ja tylko zapytałem, czy takie pismo wpłynęło, co w nim jest. Otrzymałem informację, że tak, wpłynęło, i że tam jest wniosek o usunięcie art. 47, czyli rezygnację z dopłat. No, ja to pismo… Znaczy podejrzewam, że urzędnicy, którzy takie pisma czytali, czytali je po urzędniczemu, czyli tak samo jak ja. Czyli jest to wniosek o rezygnację z dopłat.
KONSULTOWANY Z MINISTREM KAPICĄ Po konsultacjach z kompetentnymi urzędnikami Witold Lisicki idzie do ministra Kapicy. Spotkanie – jak zeznał – było krótkie. Krótka wymiana zdań. I szybka decyzja o tym, co odpowiedzieć na pytania dziennikarza: Ta rozmowa z ministrem Kapicą trwała być może dwie, być może trzy minuty, ponieważ zawsze starałem się zabierać ministrowi jak najmniej czasu, ponieważ, no, minister ma ważniejsze zadania niż moje potrzeby. Tak że to zazwyczaj trwało bardzo krótko. Tym razem też trwało krótko. Wszedłem do pana ministra po krótkiej konsultacji, wróciłem do siebie, zaproponowałem udzielenie odpowiedzi. Pan minister zaakceptował taką moją propozycję i wysłałem. Przypomnijmy: Akceptujemy wniosek ministra sportu i stosowną zmianę wprowadzimy. To o tyle zastanawiające, że Lisicki przekonywał sejmowych śledczych, iż minister Kapica wcale mu tego nie powiedział. Czyli, nie powiedział, że w związku ze zmianą stanowiska ministerstwa sportu, ministerstwo finansów zamierza się wycofać z wprowadzania dopłat. Miał powiedzieć, że musi rozważyć wprowadzenie zmiany do projektu ustawy. To po co była konsultacja, skoro minister sobie, a rzecznik sobie?
CO NA TO KAPICA? Jeszcze tego samego dnia, kiedy zeznawał Witold Lisicki poprosiłam ministra Kapicę o komentarz. Z uwzględnieniem pytania: dlaczego zaakceptował słowa swojego rzecznika, skoro resort twierdzi, że z dopłat się wtedy wycofywać nie zamierzał? Na to pytanie Kapica nie odpowiedział. Nie wprost. Wypowiedź Lisickiego nazwał przedwczesną. Poniżej treść maila przesłanego mi przez rzecznika ministerstwa finansów: Jak już wcześniej wyjaśniałem również podczas zeznań (w odpowiedzi na pytania posła Neumanna), wydawało mi się mało prawdopodobne i chyba niespotykane, aby pozostawić obciążenia fiskalne w sytuacji, kiedy beneficjent pieniędzy wycofał się z uzasadnienia konieczności ich posiadania. Skoro wprowadzenie dopłat było uzasadnione potrzebami inwestycji związanymi z EURO 2012, a prowadzący ten projekt MSiT wycofał się z wniosku o te pieniądze, to mieliśmy dwa rozwiązania. Albo szukać innego uzasadnienia pozostawienia dopłat, których beneficjentem byłby MSiT albo szukać innej formy obciążeń fiskalnych, np. podwyżki podatku, która trafiałaby do budżetu. Ja uważałem, że to drugie rozwiązanie w danym momencie (rezygnacji MSiT oraz potrzebach budżetowych w związku z kryzysem) było bardziej prawdopodobne i logiczne. Takie rozwiązania zamierzałem przedstawić Ministrowi Finansów: zaakceptować wniosek MSiT i podwyższyć podatek.Trudno nie akceptować jednoznacznie brzmiącego wniosku MSiT o zmianę uzasadnienia, bo to ten organ jest właściwy do określania podstaw (uzasadnienia) dodatkowych obciążeń fiskalnych w postaci dopłat, skoro zostały wprowadzone na jego wniosek.Choć niewątpliwie wypowiedź Witolda Lisickiego w formie trybu teraźniejszego dokonanego, a nie przyszłego niedokonanego była przedwczesna, bo faktycznie decyzji Ministra Finansów w tej kwestii nie było, z powodów, o których też mówiłem. Z dzisiejszej perspektywy tej sprawy ważny jest każdy detal i brzmienie semantyczne każdego wyrazu. Dla mnie rzeczywistość medialna w stosunku do rzeczywistości administracyjnej ma drugorzędne znaczenie, bo procesu legislacyjnego nie przeprowadza się w mediach tylko formie wymiany dokumentów między instytucjami. Oczywiście, że rzeczywistość medialna w stosunku do rzeczywistości administracyjnej ma znaczenie drugorzędne. Tyle tylko, że tej medialnej nikt z resortu nie próbował sprostować, a w tej administracyjnej działy się rzeczy, które mogą świadczyć o tym, że wypowiedź Witolda Lisickiego miała sens. I oddawała plany resortu. Myślę o piśmie Anny Cendrowskiej z 7 lipca 2009. Za chwilę do niego wrócę.
FAKT MEDIALNY? Rzecznik mówi o swojej wypowiedzi skonsultowanej z ministrem odpowiedzialnym za projekt: dla mnie to był fakt medialny dlatego, że, że ja tej wypowiedzi udzieliłem w trybie czasu przyszłego. W związku z tym, a z tego, co jest mi wiadomo, no, takie działanie nie nastąpiło. Czyli ja powiedziałem o tym w trybie czasu przyszłego. Czas przyszły. Trybu przypuszczającego nie było. Jeszcze raz: Akceptujemy wniosek ministra sportu i stosowną zmianę wprowadzimy. Żadnego przypuszczenia. Żadnego warunku. Witold Lisicki zeznał, że dzisiaj ubrałby myśl ministra Kapicy w inne niż wtedy słowa: Dziś analizując tą sprawę, myślę, że zachowałbym się trochę inaczej, ponieważ należało, oczywiście przy analizie post factum, należało użyć chociażby trybu przypuszczającego czy hipotetycznego… Rzecznik mądry po szkodzie…
NIEPRAWDZIWY? Grzegorz Smogorzewski - szef Departamentu Służby Celnej, a więc bezpośredni przełożony Witolda Lisickiego, w ocenie wypowiedzi rzecznika poszedł przed komisją jeszcze dalej: (…) tak jak mówiłem, tego dnia byłem na urlopie, ale nic mi nie jest wiadomo, aby ta wypowiedź była prawdziwa rzecznika zamieszczona w „Pulsie Biznesu”. Czyli, nie dość że fakt czysto medialny, to jeszcze nieprawdziwy. Pomijam, że fakty nieprawdziwe nie istnieją… Aż trudno uwierzyć, że nikt tego nieprawdziwego faktu medialnego aż do pierwszego października nie sprostował? A nie sprostował. I nikt Witolda Lisickiego przed wybuchem afery o wyjaśnienia nie poprosił. Nikt go też nie ukarał za błąd, o którym teraz także on sam mówi. Był błąd? Czy go nie było? Pisałam już o pismach wewnętrznych w resorcie finansów, które świadczą o tym, że na poziomie urzędników kwestia dopłat była przesądzona. Jest wniosek ministra sportu, jest decyzja ministra finansów. Dopłaty z projektu znikną. Wiemy to z pisma Anny Cendrowskiej (szefowa Departamentu Służby Celnej MF) do Grzegorza Bysławskiego (wiceszefa Departamentu Kontroli Celno-Akcyzowej i Kontroli Gier MF). Z 7 lipca 2009 roku. Czytamy w nim, że w związku z tym, że ministerstwo sportu wycofało się z dopłat, to z projektu ustawy zostaną usunięte dotychczasowe propozycje w tym zakresie. Cendrowska prosi o zaktualizowanie projektu zmian w Kodeksie karno skarbowym. Dokumenty tutaj:http://www.tvn24.pl/1404240,47,0,0,1,,brygida-grysiak,blad-urzednika,blog.html Tego samego dnia w Pulsie Biznesu pojawił się artykuł z wypowiedzią Witolda Lisickiego o tym, że zmiana nastąpi. Szef Departamentu Służby Celnej komentuje krótko:
(…) korespondencja wewnętrzna nie oznacza jeszcze decyzji. W artykule prasowym pokazuje się, czy przedstawiona jest informacja o decyzji podjętej przez Ministerstwo Finansów. Decyzje w Ministerstwie Finansów w przypadku procesu legislacyjnego tej ustawy podejmuje podsekretarz stanu. A podsekretarz stanu Jacek Kapica nie pozostawił przed komisją wątpliwości. Rekomendowałby ministrowi Rostowskiemu wycofanie się z dopłat i podwyższenie podatku zryczałtowanego. Powtórzył to w odpowiedzi na moje pytania o zeznania Witolda Lisickiego. Czyli, nawet jeśli to wszystko prawda. I Witold Lisicki wtedy użył złego trybu. Decyzja o wycofaniu dopłat i tak by zapadła. To dla tych, którzy ciągle uważają, że sprawy w ogóle nie ma, bo projekt pozostał niewzruszony… I już zupełnie na marginesie. Żeby pokazać, jak słabo resorty się między sobą rozumieją. Minister Drzewiecki przekonywał, że dopłaty z Euro 2012 nie miały nic wspólnego. W uzasadnieniu projektu Euro 2012 jednak było. A rzecznik ministra Kpaicy o tym uzasadnieniu mówił przed komisją tak: (...) uzasadnienie, na które ja najczęściej się powoływałem jako argument za wprowadzeniem dopłat, był cel, którym jest Euro 2012. W mojej opinii trudno było sobie wyobrazić lepszy cel. Trudno sobie wyobrazić bardziej absurdalną sytuację. Ministerstwo finansów, które nie wie (według ministra Drzewieckiego), na jaki cel ministerstwo sportu chce przeznaczyć pieniądze z dopłat. I rzecznik odpowiedzialnego za ustawę ministra, który szerzy w mediach ten pogląd. Przez nikogo z ministerstwa sportu nie napominany... Tyle pomyłek, nieporozumień, zbiegów okoliczności... I jeszcze… słowo wyjaśnienia ode mnie. Nie porzuciłam bloga. Do końca marca muszę zamknąć ważny dla mnie projekt. Mam nadzieję, że zamknę. A potem nadrobię hazardowe zaległości. Śledzę wszystkie przesłuchania i pilnie notuję. Na wpisy brakuje już czasu. Ku radości wielu J Ich też pozdrawiam. Jak wszystkich życzliwych. Wiosennie. Grysiak
Po debacie o debacie Bronisław Komorowski: Refundacja powinna być, gdy jest szansa, że się urodzą dzieci zdrowe i będą dobrze wychowane, na dobrych obywateli. Radosław Sikorski: Komorowski powiedział coś kontrowersyjnego w sprawie in vitro. Jestem pewien, że to wyjaśni. Ale wiadomo jak działają media. Gdyby to jedno zdanie wyciągnąć i nadawać je przez tydzień, tak jak jedno moje niefortunne zdanie, to można powiedzieć, że zawiało eugeniką i kilkoma nieładnymi rzeczami. Z koszmarnie nudnej wczorajszej niby-debaty na uwagę zasługuje jedynie kariera jaką robi zacytowana wyżej wypowiedź Komorowskiego, bo to co się wokół niej dzieje (i zapewne dziać będzie) jest świetnym przykładem na kondycję debaty publicznej w Polsce. Komorowski i tak ma szczęście, gdyby był Kaczyńskim, oberwałby dużo mocniej. Niewykluczone zresztą, że gdyby to Kaczyński powiedział to co Komorowski, to Komorowski byłby jednym z tych, zarzucających Kaczyńskiemu eugeniczne ciągoty. Tak już jest w naszej polityce, czy debacie publicznej jako takiej, że głównym wyznacznikiem tego jaki sens ma jakaś wypowiedź, jest to kto jest jej autorem i w jakich okolicznościach padła. Wczoraj autorem był Komorowski, więc został potraktowany ulgowo, ale w ferworze prawyborczej walki jego rywal nie mógł jej nie wykorzystać. I w zależności od tego, czy się Komorowskiego popiera czy nie, wypada dzisiaj wyrażać mniejsze lub większe oburzenie tym co powiedział. Tylko co on właściwie powiedział? W kwestii finansowania in vitro zgadzam się z akurat Sikorskim. Dopóki państwo jest tak niewydolne, że codziennie w gazetach czytamy apele ludzi żebrzących o datki na ratowanie życia, nie ma żadnego powodu aby ze wspólnej kasy finansować bardzo kosztowne, a nie ratujące ani życia, ani nawet zdrowia, zabiegi. Nie jest odpowiedzialnością państwa zaspokajanie wszystkich potrzeb swoich obywateli, a państwo, którego na nic nie stać musi umieć priorytetyzować potrzeby, które zobowiązuje się zaspokajać. Sprawa in vitro nie jest kwestią ideologiczną ale bardzo praktyczną. Niestety, ci, którzy rzucili się na Komorowskiego po jego wczorajszej wypowiedzi, robią wszystko, żeby pozostała kwestią czysto ideologiczną, próbując z niej zrobić spór między tymi, którzy uważają, że in vitro powinno być refundowane bez ograniczeń i dla każdego, a tymi, którzy uważają, że państwo ma prawo określić warunki pod jakimi dofinansuje niektórym obywatelom bardzo kosztowną procedurę medyczną służącą wyłącznie do zaspokojenia ich indywidualnej potrzeby. Jeśli na takim poziomie pozostanie ta dyskusja, to refundacji in vitro nigdy nie będzie, bo żaden rozsądny rząd nie wprowadzi ustawy, która doprowadzi do bankructwa i tak już upadającą służbę zdrowia. I żaden rozsądny prezydent takiej ustawy nie podpisze. I nie będzie to miało nic wspólnego ze światopoglądem. Państwa po prostu nie stać na in vitro dla każdego. Nawet gdyby uznało, że każdemu chce je zapewnić. Tylko czy państwo, które finansowałoby zabiegi in vitro na żądanie, absolutnie dla każdego, postąpiłoby odpowiedzialnie? Przecież nawet podejmując decyzję o skierowaniu dziecka do adopcji dokładnie przygląda się kandydatom na rodziców, i stawia im szereg (czasami dyskusyjnych) wymagań dotyczących wieku, stanu cywilnego, warunków socjalnych. I jakoś nikogo to nie oburza. Bo tej sprawy nie da się przerobić na spór ideologiczny, no i dużo trudniej byłoby głośno opowiadać się za oddawaniem dzieci do adopcji na zasadzie "kto pierwszy, ten lepszy" (ewentualnie losowania, żeby było sprawiedliwie i niedyskryminacyjnie), ze świadomością, że efektem tego będzie adoptowanie dzieci przez rodziców o wiele za starych, żeby dziecko wychować, lub nie mających żadnych warunków, żeby mu zapewnić normalny rozwój. Jeśli więc państwo stosuje dyskryminację nawet wtedy, gdy przyszli rodzice mają z niego zdjąć koszty utrzymania dziecka, dlaczego się oburzamy gdy ktoś mówi, że będzie musiało stosować dyskryminację decydując komu zechce dofinansować rodzicielstwo? "Eksportowemu" Sikorskiemu wypowiedź Komorowskiego "zawiała eugeniką". Mnie natomiast zawiała Europą, gdzie toczy się otwarta dyskusja na ten temat, bo inni uczą się na błędach, niestety błędach będących realną krzywdą konkretnych dzieci, zaczyna się dyskusja nad tym, jakie powinny być ograniczenia w stosowaniu metody in vitro. I to ograniczenia stosowane nawet wtedy, gdy rodzice chcą pokryć cały koszt zabiegu. Gazeta Wyborcza: Zmarła kobieta, która w wieku 66 lat została najstarszą matką świata. Maria Carmen del Bousada zaszła w ciążę dzięki zabiegowi sztucznego zapłodnienia. Hiszpanka chorowała na raka. Osierociła dwuletnie bliźnięta. Sprawa del Bousady wywołała w Hiszpanii dyskusję o moralnych konsekwencjach takich zabiegów u kobiet w podeszłym wieku. (...) Hiszpańskie prawo nie stawia granicy wieku dla kobiet poddających się zabiegowi sztucznego zapłodnienia. - Uważamy, że prawo powinno dopuszczać taki zabieg do 45 roku życia - powiedziała Nuria Terribas z Instytutu Bioetycznego w Barcelonie. Według niej tego typu przypadki są niebezpieczne nie tylko dla zdrowia matki, ale i dla sytuacji rodzinnej ich dzieci. - W takich przypadkach dzieci pozostają bez opieki. Do tego nie powinno dojść. Potrzebujemy większej kontroli, by w przyszłości nie dochodziło do podobnych sytuacji - powiedział Josep Torrence z katolickiej organizacji Iglesia Plural. Najstarsza matka świata: sensacyjne zdjęcie z córką Europa nie wstydzi się dyskusji o granicach in vitro, być może nawet żałuje, że zaczyna ją zbyt późno. My mamy szansę nauczyć się na ich błędach, ale sądząc po reakcjach na wypowiedź Komorowskiego, dyskusja zostanie zgaszona zanim się zaczęła. Tymczasem proponowanie, że u nas państwo powinno finansować każdemu kto chce, nie jest działaniem na rzecz równych praw, jest działaniem przeciwko jakiejkolwiek formie dofinansowania in vitro przez państwo. Bo jeśli ma być "dla wszystkich" lub "dla nikogo", to jest oczywiste, że musi być "dla nikogo", bo na "dla wszystkich" państwa nie stać i prawdopodobnie nigdy nie będzie stać. A jeśli ktoś uważa inaczej, powinien zadeklarować z jakich ratujących zdrowie lub życie zabiegów sam byłby gotów zrezygnować, żeby każdy z jego współobywateli miał prawo do bezpłatnego in vitro. Bo koniec końców, o tym przecież jest ta dyskusja. A przynajmniej powinna być, jeśli jej efektem ma być coś więcej niż sondażowe punkty jednego lub drugiego kandydata. Sikorski i Komorowski nie mają z in vitro problemu ideologicznego, tylko inaczej widzą kwestię finansowania go, a błąd Komorowskiego polega na tym, że ma odwagę zajmować stanowisko racjonalne i jeszcze się do tego przyznać. Sikorski ma łatwiej bo wyklucza całkowicie możliwość dofinansowania i nikt się go nie czepia, Komorowski natomiast się swoim politycznie niepoprawnym zdaniem nieostrożnie podzielił, zamiast zbyć pytanie gładką formułką, że on jest za bezpłatnym in vitro dla każdego. Nie musiałby dzisiaj słuchać głupot o eugenice, choć oczywiście jego deklaracja byłaby całkiem bez pokrycia, bo o ile państwo być może stać na dofinansowanie ograniczonej liczby zabiegów (a to zawsze oznacza konieczność wprowadzenia rozmaitych kryteriów dostępu), ale z pewnością nie stać go na dofinansowanie każdemu. Tak więc paradoksalnie, to właśnie wczorajsze stanowisko Komorowskiego sprzyja wprowadzeniu refundacji in vitro, zaś stanowisko tych, którzy się dzisiaj na niego oburzają taką drogę zamyka. Bo przy postawie "wszystko albo nic", będzie nic. Komorowski oberwał, bo z poziomu ładnych ale pustych deklaracji zszedł na chwilę na poziom rzeczowej dyskusji, ale został zgaszony zanim ją zaczął. I pewnie nieprędko znajdzie się ktoś kto ten temat podejmie. A przecież jeśli myślimy poważnie o refundowaniu in vitro to tak właśnie o tym trzeba zacząć rozmawiać. Czy powinny być jakieś kryteria medyczne? Socjalne? Społeczne? Ile prób dla jednej osoby? Ile dzieci na łebka? Po rozwiązaniu sporu ideologicznego, spór o in vitro jest już sporem wyłącznie finansowym, chłodną kalkulacją wydatków, tak aby je maksymalnie zracjonalizować z punktu widzenia potrzeb i interesów państwa, a nie jednostki. Brzmi brutalnie, ale przecież tak właśnie jest. Państwo nie daje prezentów, tylko inwestuje. I musi umieć ocenić, która inwestycja z punktu widzenia wspólnego interesu jest najbardziej opłacalna. I o tym warto rozmawiać, bez udawania, że wprowadzenie refundacji in vitro bez żadnych warunków jest możliwe. I rozsądne. Niechcący zrobił mi się wpis o in vitro, a miał być o debacie. I to nie tej wczorajszej, ale o debacie w ogóle. Bo ta wczorajsza świetnie pokazuje niedostatki naszej debaty publicznej, w której prawdziwej debaty nie ma, bo strony się nie słuchają i do siebie nie odnoszą, skupiając się na atrakcyjnym przedstawieniu własnego stanowiska, w miarę możliwości dowcipnie i plastycznie. No i w sposób bezpieczny, bo jak widać ze wszystkiego można u nas zrobić aferę. Sikorski ma dużo racji mówiąc "Ale wiadomo jak działają media. Gdyby to jedno zdanie wyciągnąć i nadawać przez tydzień...", bo nasza debata publiczna to właśnie "wyciąganie i nadawanie przez tydzień" wypowiedzi, które były kontrowersyjne lub na tyle niezręczne, że uda się je przedstawić jako kontrowersyjne. O meritum nikt nie ma ochoty rozmawiać, choć tutaj akurat jest tyle do przegadania. I o ile można zrozumieć media, idące coraz bardziej w kierunku infotainment i szukające czegoś co przykuje uwagę, to czy my, obywatele, powinniśmy się na to godzić? Czy naprawdę wolimy być okłamywani gładkimi słówkami, karząc polityków za sprowadzenie ważnej dyskusji na wymiar zbyt praktyczny, a więc nieładny? Czy chcemy razem z politykami udawać, że można zaspokoić wszystkie interesy, nawet jeśli są sprzeczne, a państwo stać na wszystko? Czy nasza debata publiczna już zawsze będzie starciem narracji, z którego nic nie wynika, a my nie jesteśmy ani trochę bliżej wspólnego rozumienia, a kiedyś może nawet - kto wie - zgody, w jakiejś rozpalającej dzisiaj emocje sprawie? Warto rozmawiać o tym jak rozmawiać, żeby było warto Kataryna
"Panoramie" szefuje TW Zbigniew, a w TVP cisza Za główny program informacyjny TVP2 odpowiada Jacek Skorus, który w stanie wojennym przygotowywał propagandowe materiały szkalujące "Solidarność". Co na to włodarze telewizji publicznej? Jak ujawnił w rozmowie z portalem Fronda.pl Maciej Gawlikowski, z akt IPN wynika, że Skorus od początku 1982 r. był zarejestrowany przez Wydział III SB w Katowicach na zasadach dobrowolności. Sprawa zaangażowania Skorusa stanie wojennym wypłynęła w filmie o Konfederacji Polski Niepodległej? Pod prąd? Znajdują się w nim fragmenty "Dziennika Telewizyjnego", który emitował wówczas uderzający w opozycję cykl "Archiwum 'Solidarności". Film zamówiony przez "Dwójkę" przeszedł pozytywnie kolaudację, by... spocząć w magazynie. Rzecznik TVP Stanisław Wojtera nie chciał komentować zamieszania wokół Jacka Skorusa.
I dlatego film o KPN poszedł do szafy? - Głównym programem informacyjnym w jednym z kanałów publicznej telewizji kieruje propagandzista stanu wojennego, notowany jako współpracownik SB, a media milczą - powiedział w rozmowie z nami Gawlikowski. Sprawę opisał w piątek "Nasz Dziennik". - Jest problem w telewizji z panem Skorusem - powiedział gazecie przewodniczący Rady Nadzorczej TVP Bogusław Szwedo. - Taki człowiek powinien czuć sytuację i odejść - ocenia w rozmowie z portalem Fronda.pl członek Rady Etyki Mediów Maciej Iłowiecki. - Nie powinien absolutnie pracować w programach informacyjnych, bo zawsze będzie niebezpieczeństwo, że będzie albo segregował materiały, albo tak je okrajał, żeby chronić siebie lub swoich kolegów - wyjaśnia. - To efekt nieprzeprowadzenia lustracji wśród dziennikarzy - ocenia Janina Jankowska, do niedawna członek zarządu Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. - Szef programu informacyjnego to stanowisko zaufania publicznego. Opinia publiczna ma prawo wiedzieć, kto zajmuje się przygotowywaniem dla niej wiadomości. Środowisko dziennikarskie powinno zażądać od Jacka Skorusa oświadczenia lustracyjnego - tłumaczy. Zdaniem Rafała Ziemkiewicza, to właśnie fragmenty dotyczące Skorusa blokują emisję filmu w telewizji. Co na to Szwedo? - Jestem za emisją, to nie jest problem Gawlikowskiego, to niech Skorus się wstydzi - stwierdził cytowany przez "Nasz Dziennik".
"No name", który dobrze pracuje Skąd Jacek Skorus wziął się na Woronicza? Nawet pracownicy TVP nie potrafią precyzyjnie odpowiedzieć na to pytanie. - Taki człowiek "no name" - dowiadujemy się u pracowników TVP2. Nawet przeciwnicy nowego szefa "Panoramy" przyznają jednak, że jest dobrze przygotowany do pełnienia swojej funkcji. Tyle, że problem w tym przypadku nie leży w kompetencjach. - To nie do pomyślenia np. w Niemczech, żeby agenci Stasi byli dziennikarzami. Tam standardy są ściśle przestrzegane - mówi Ziemkiewicz. - Skoro uważamy Niemcy za cywilizowany kraj, to taki Skorus nie ma racji bytu w polskiej publicznej telewizji.
Skorus filmu i teczki nie widział Sam Jacek Skorus nie widzi jednak powodu do wstydu. W rozmowie z portalem Fronda.pl powiedział, że filmu Gawlikowskiego nie widział, a w Dzienniku Telewizyjnym był tylko lektorem i nie pamięta konkretnych materiałów. Przyznał też, że jeśli mówił, iż stan wojenny był mniejszym złem to było to całkowicie zgodne z jego przekonaniami, których do dziś w tej sprawie nie zmienił. Nie widział też swojej teczki i nie wie, co się w niej znajduje. Zapewnia jednak, że nikomu krzywdy nie wyrządził. Skorus na jesieni ub. r. z rekomendacji SLD został szefem ?Panoramy?, zastępując na tym stanowisku Jacka Karnowskiego, który przeszedł do "Wiadomości". Od 1981 r. pracował w katowickim oddziale TVP, będąc m. in. reporterem, wydawcą, prezenterem, kierownikiem redakcji informacji oraz publicystyki. A przez ostatnie lata (2002-2007) był wydawcą programów publicystycznych w TVP 3 ("Echa dnia" i "Gość dnia"). Mariusz Majewski