690

"Tajemnica" Mazurka Dąbrowskiego Konkretnie: p. Rafał Cieniek napisał:

„Prawdziwą zagadką jest melodia, którą uznajemy za nasz narodowy symbol. Tak naprawdę nikt nie wie, kto ją skomponował. Jedna z bardziej popularnych teorii utrzymuje, że to sam Wybicki wymyślił ją na podstawie piosenek zasłyszanych od żołnierzy”. Jest to kompromitacja. To żadna tajemnica. Rzekomy "Mazurek" to po prostu stary turecki marsz wojskowy. Nb. dokładnie ten sam marsz, tylko grany w innym tempie, stał się hymnem Jugosławii. Zapewne istotnie była to wtedy wśród żołnierzy popularna melodia… JKM

P.Mędoń donosi zza granicy. A ja na gali "Nowego Przemysłu" - z refleksją (uzupełnioną) P.Jerzy Mędoń radzi nie mieć złudzeń, co do możliwości zmontowania biletu "Santorum-Paul" "Oto własne słowa p.Santorum, by pozbyć się libertarian z Partii Republikańskiej - oraz (krótka) dyskusja na FOX Business, czy kandydat tej partii może obyć się bez poparcia libertarian:

http://www.foxbusiness.com/on-air/freedom-watch/index.html#/v/1443777536001/santorum-no-friend-of-limited-government/?playlist_id=158146

[po anguielsku; gdyby ktos dołożył polski tekst...?]

Na które odpowiedziałem melancholijnie: "I w końcu wygra JE BHO - bo jak będzie startował p.RS to nie zagłosują libertarianie, jak będzie startował p.RP, nie zagłosują fundamentaliści..." Na co p.Mędoń: "A może RP zbierze także głosy demosiów i niezależnych, którzy głosowali na BHO i są na niego wściekli, że ich oszukał z Guantanamo, wojną, FED-em, i innymi antybuszowskimi obiecankami, które i tak ma w programia RP??? RP jest jedynym z republikanów, na którego nie zagłosuje jedynie beton lub jakieś skrzydło tej partii - ale za to niezależni i część demosi czy też progresywnych?? (powtarzam jedynie zasłyszane analizy zza oceanu)” Może. A z połączeniem tych Panów na jednym bilecie nie jest tak źle. Im bardziej kandydat na prezydenta odchyla się w jedną stronę, tym bardziej się go zazwyczaj równoważy kandydatem z innej bajki. Wszystko jest, więc możliwe.

O Nowym Przemyśle: Udało mi się udatnie przedstawić (podziekowania dla p.red.Wojciecha Kuśpika - bo zgłosiłem się na ostatnią chwilę) normalny punkt widzenia na Globcio na dyskusji z'organizowanej przez miesięcznik „Nowy Przemysł” - mam nadzieję, że będzie to do obejrzenia jego na stronie

http://www.wnp.pl – co pokażę wtedy na moim blogu na ONET.pl.

„Nowy Przemysł” poza dyskusjami z'organizował Galę z okazji przyznania nagród „Tym, którzy zmieniają polski przemysł”. W tym roku otrzymało je ośmiu kapitanów przemysłu plus JE Elżbieta Bieńkowska, Ministerka Przemysłu. Wszystko sensowni i zasłużeni ludzie – tylko nie rozumiem, dlaczego nagrody dla tych, co zmieniają przemysł idą do ludzi, którzy otwarcie mówią, że po prostu w 2011, jak co roku, uczciwie i solidnie pracowali? Nagrody otrzymali szefowie Wielkich Firm – a te z reguły tylko kontynuują to, co kiedyś zmieniły, gdy były małe. Żadnej małej – a na pewno są teraz też takie, które pewno i w tym roku coś zmieniały - nie dostrzegłem... A piszę o „Nowym Przemyśle”, dlatego, że piętnaście lat temu, w dyskusjach n/t Anschlußu do WE używałem niemal zawsze porównania: „Nasz mały stateczek, trochę przeciekający, z połatanymi żaglami, mamy przycumować do burty wielkiego transatlantyku. Tam spiżarnia pełna, kasa okrętowa pełna, na pokładzie wesoło, orkiestra gra, na burcie dumny napis: TITANIC - tylko jest jakoś dziwnie przechylony...” JKM

11 lutego 2012 "Finansowy atak na Węgry będziemy traktować tak samo, jak agresję zbrojną”- napisał w swoim oświadczeniu, opublikowanym w Gdańsku 15 stycznia 2012 pan Andrzej Gwiazda z panią Joanną DudąGwiazdą. ”Jesteśmy zgodni, że wolni obywatele niepodległych Węgier mają prawo: uchwalić Konstytucję według własnego uznania i wybrać taki rząd, jaki uznają za potrzebny.” I co jeszcze piszą państwo Gwiazdowie w swoim oświadczeniu?„Liczne dowody świadczą, że przystąpienie krajów Europy Środkowej do Unii Europejskiej było zaplanowane zanim rozpoczęto proces „transformacji”. Zatem niszczenie gospodarki pod pozorem” prywatyzacji” było kontrolowane przez Unię Europejską oraz Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy i inne konsorcja finansowe.” I dalej: ”Gdy Węgry postanowili ratować swój kraj, nastąpił propagandowy atak ze strony Unii Europejskiej, BŚ i MFW. ”The Ekonomist”, „Financial Times”, „Wall Street Jurnal. Instytucje finansowe żądają dymisji demokratycznie wybranego rządu, zmiany uchwalonej konstytucji”. Tyle państwo Gwiazdowie.. Oczywiście mają rację.. Wszystkie te „instytucje finansowe” służą do zarabiania pieniędzy, tak jak każda instytucja finansowa.. No, bo, po co miałaby być powoływana? Tuż przed końcem II wojny światowej w roku 1944 w Bretton Woods.. Międzynarodowy Fundusz Walutowy działa w ramach Organizacji Narodów Zjednoczonych, takiego gremium światowego, które dyktuje – w różnych sprawach- kto i jak ma postępować.. Taki rodzaj rządu światowego zajmującego się sprawami” obywateli”: świata.. Międzynarodowy Fundusz Walutowy ma cztery podstawowe funkcje: regulacyjną, kredytową, konsultacyjną i kontrolną. Skoro regulacyjną- to postępuje wbrew wolnemu rynkowi; kredytową- oznacza, że daje i odbiera, a ten, co bierze potem się w piekle poniewiera; konsultacyjną- oznacza, że wchodzi w dane finansowe danego kraju a funkcja kontrolna- ile z danego kraju można jeszcze wycisnąć. Oczywiście w założeniach organizacji popisane jest zupełnie, co innego.. Bo wyciskanie forsy odbywa się na poziomie państwowym.. Oprócz tego - ulegając wszechobecnej propagandzie- każdy obywatel może się zadłużyć sam indywidualnie na własny rachunek, bo państwo zadłuża go zbiorowo, o czym „ obywatel” często nie wie.. Jak się zadłuży sam, podejmując decyzję samodzielnie- to jego problem i problem jego rodziny?. Jak go państwo socjalistyczno- biurokratyczne zadłuża bez jego zgody- to nie jest już problem jego, bo on takiej decyzji nie podejmował.. Rząd podjął ją bez niego.. To problem rządu, który swoje decyzje spycha na „obywateli”, których zadłużył i wpędził w szpony międzynarodówki lichwiarskiej.. Teraz „ obywatel” pozostaje niewolnikiem aż do śmierci, bo z takiej niewoli nie łatwo jest się wyzwolić.. Wyzwala go jedynie śmierć.. Premier Orban próbuje wyciągnąć swój naród z niewoli lichwiarskiej i ściąga tym samym na siebie gromy od analityków ”rynków finansowych”. Pomocników tych, którzy pilnują jak interes się kręci.. Dlatego na wypowiedzi przedstawicieli” rynków finansowych” trzeba bardzo uważać, bo pracują oni dla określonych” instytucji finansowych” i reprezentują interesy międzynarodowych korporacji finansowych.. I to, co oni mówią, wcale nie musi być prawdą.. Mówią tak, jak wymagają interesy firmy.. Podobnie ze sprawą przystąpienia Polski do Unii Europejskiej i zmianą sojuszy.. Państwo Gwiazdowie mają rację. Wszystko było wcześniej przygotowywane na z góry upatrzone pozycje.. Trybunał Konstytucyjny powstał w 1982 roku, Rzecznik Praw Obywatelskich- Obywatelskich 1986, do Międzynarodowego Funduszu Walutowego przyjęto nas w roku 1986- wniosek złożyliśmy w roku 1981.. Wszystko się działo przed „przełomowym” rokiem 1989.. Porozumienia odbywały się najwyższych szczytach władzy USA- ZSRR.. W czasie osłabienia ZSRR.. Rozmowy Gorbaczow- Reagan.. ”Panie Gorbaczow rozwal Pan ten mur”- to był już koniec rozmów i zwycięstwo USA nad ZSRR.. Myśmy - jako Polska – wtedy na tym zyskali.. A co zrobili z nami potem nasi umiłowani przywódcy? To już inna sprawa.. I ten dowcip, jaki Reagan opowiedział Gorbaczowowi w Gabinecie Oralnym pardon- oczywiście Owalnym, gdy socjalista Gorbaczow wprowadził reglamentację sprzedaży alkoholu.. Stoi długa kolejka przed sklepem monopolowym w Moskwie.. Jeden ze stojących w niej, bardzo zdenerwowany mówi do sąsiada:

- Idę na Kreml i zabiję go.. Wraca za pół godziny, ale jakiś markotny.. - No i co? Zabiłeś go? - pyta go stojący przed nim w długiej kolejce.. - Nie zabiłem. Tam kolejka jest dłuższa niż tu..

Tak to sobie opowiadali dowcipy najwięksi tamtego świata.-w końcu to też ludzie.. Bo pan generał Kiszczak w czasach „ Solidarności” dowcipów, przynajmniej publicznie- nie opowiadał.. Powiedział tylko jedną ważną rzecz: Solidarność niczego sobie nie wywalczyła, tylko on jej wszystko podarował..(!!!!). To ważne zdanie, które warto zapamiętać, bo różne rzeczy krążą po tym Bożym świecie pełnym legend i zabobonów.. Wiadomo! Historię piszą zwycięzcy.. A zwyciężył Okrągły Stół.. Więc „historię” napisali tworzący Okrągły Stół, czyli generał Kiszczak, pan Ciosek, pan Urban i pan generał Jazruzelski i wszyscy ci, którzy uczestniczyli w tajnych rozmowach w Magdalence - w sumie 16 osób.. I dzisiaj żyjemy w PRL-u –bis, czyli III Rzeczposolitej Okrągłostołowej zaprojektowanej fundamentalnie w Magdalence.. Nastąpił podział władzy pomiędzy dawnych komunistów ideowych i bezideowych, i nowych socjalistów, również ideowych i bezideowych. Większość to agenci bezpieki, którzy zasiedli przy Okrągłym Stole, dzięki rekomendacji pana generała.... Pan generał dowodził wtedy armią 200 000 ludzi, w tym – tajnymi służbami.. Prawie 1 milion Polaków wyjechało za granicę bez możliwości powrotu.. Gdyby nie Reagan i Papież- nic by się w Polsce nie stało. Socjalizm moskiewski trwałby w najlepsze. A tak mamy socjalizm europejski, jakby z ludzką twarzą, jeśli oczywiście jakikolwiek socjalizm ma ludzką twarz.. Nie pomogłoby nawet przeskoczenie płotu przez pana Lecha Wałęsę.. Na szczęście pan Lech Wałęsa już tego płotu już nie pamięta.. Tym bardziej, że żadnego płotu nie było i nie było, czego pamiętać. Był wysoki mur na trzy i pół metra.. Była motorówka i było morze.. I nie była to prywatna motorówka.. Była to motorówka Marynarki Wojennej, która jeszcze wtedy była, a teraz są jej szczątki.. A nie było żadnej wojny w międzyczasie. Pan minister finansów, Jacek Vincent Rostowski powiedział nawet kilka lat temu, że marynarka wojenna nie jest Polsce potrzebna(???) Ale minister Rostowski jest Polsce potrzebny - jak najbardziej, tym bardziej, że potrafi głównie nas zadłużać w obcym interesie, między innymi w interesie Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a ostatnio – wraz z premierem Donaldem Tuskiem- podarowali Międzynarodowemu Funduszowi- 30 miliardów złotych polskich. To znaczy pieniądze mają do nas wrócić, z tym, że nie na pewno, bo na pewno płacimy podatki coraz większe - jak to w socjalizmie, no i czeka nas śmierć.. Jako nieuchronny koniec przed przejściem do życia wiecznego? Te dwie rzeczy są na pewno.. A reszta może się zdarzyć - bądź nie.. Choć socjaliści programują, co w ich mocy.. Bo nie wszystko jest w ich mocy.. A powoli staje się ciemność... WJR

Historia według GW - polscy bandyci i bezpaństwowi żandarmi Z publikacji Gazety wnika, że mordujący Żydów żandarmi sa bezpaństwowi, beznarodowi i bezwyznaniowi. Natomiast bandyci, którzy żandarmów sprowadzili, to Polacy i oczywiście katolicy

1. "Leżał w pokrzywach za szopą. Na jego oczach żandarmi, sprowadzeni przez Polaków, strazałem w głowę zabijali kolejno dzieci Lejba i Szangli... Ten fragment relacji o okrutnym mordzie na żydowaskiej rodzinie Trynczerów w Gniewczynie koło Przeworska, dokonanej w listopadzie 1942 roku, dzisiejsza "Gazeta Wyborcza" wyeksponowała wielkimi literami. Relacja wstrząsająca, mord straszny, godzien najwyższego potepienia i kary.

2. Zwrócił jednak moją uwagę ten wytłuszczony przez redakcję Gazety fragment - żandasrmi sprowadzeni przez Polaków... Nie "Niemcy sprowadzeni przez bandytów" tylko "żandarmi sprowadzeni przez Polaków". Żandarmi nie maja zreszta narodowości ani przynależności państwowej, nie wiemy tez nic o ich wyznaniu. Słowo Niemcy nie pojawia się w obszernej publikacji ani raz. Za to bandyci, których w okupowanym kraju nie brakowało, jak wszędzie, gdzie upada władza państwowa, to Polacy i oczywiście katolicy, co jest w tekście podkreślane wielokrotnie.

3. Bo co wlaściwie chcieć od tych bezpaństwowych i beznarodowych i bezwyznaniowych żandarmów? Polacy chcieli, Polacy nalegali, Polacy ich sprowadzili - cóż, nie chcieli, ale musieli zastrzelić te żydowskie dzieci. Może im nawet było nieprzyjemnie, może nawet wyrzuty sumienia ich dręczyły, a wszystko przez tych złych, nikczemnych, zbrodniczych Polaków, którym zaszkodziła wódka, ale przede wszystkim katolicyzm.

4. Polacy sprowadzili sobie żandarmów już wcześniej, w 1939 roku. - Chodźcie do nas - nawoływali Polacych owych bezpanstwowych żandarmów chodźcie do nas - nawoływał w Sejmie minister Beck, chodźcie do nas, bo sami sabie z tymi Żydami nie poradzimy. No i przyszli do Polski, witani kwiatami, ci wszyscy hitlerowcy, esesmani, wehrmachtowcy no i żandarmi. Wszyscy oczywiście bezpaństwowi i beznarodowi, żadnych Niemców broń Boże z nimi nie było. I gdyby nie ci okrutni i źli Polacy, to przecież ani Trynczerom, ani innym Żydom włos by nie spadł z głowy. Wszystko przez Polaków.

5. I my sie potem dziwimy "polskim obozom koncentracyjnym", my sie dziwimy "nazistom w Polsce". Przecież ten fałsz, to zakłamanie historii i odwrócenie wszelkich historycznych proporcji produkowane jest nie w Ameryce, nie w Niemczech, nie w Izraelu - tylko tu, w zbrodniczej, umoczonej po łokcie w żydowskiej krwi Polsce...

PS. W publikacji "GW”, jako przykład polskiego antysemityzmu przywołany został znany ponoc na Podkarpaciu wielkanocny rytuał wieszania Judasza. Chwileczkę - Judasz to raczej typowy Polak, szmalcownik i bandyta.

Janusz Wojciechowski

Tusk chce wziąć „na klatę” podniesienie wieku emerytalnego

1. Premier Tusk zostawił ponad 4-letnią retorykę dania ludziom satysfakcji z życia „tu i teraz”, o czym mówił jeszcze w kampanii wyborczej 2011 roku, a także zapewnienia Polakom „ciepłej wody w kranie” i ogłosił, że nie ma innego wyjścia tylko przeforsowanie podwyższenia wieku emerytalnego. Ba musi to zrobić bardzo szybko, wręcz w ciągu najbliższych 3 miesięcy, a więc bez poważnej rozmowy z jakąkolwiek grupą społeczną, bo inaczej jak twierdzi jej wprowadzenie nie będzie możliwe. Tym zapowiedziom towarzyszą połajanki, że jak tego nie zrobimy natychmiast, to system ubezpieczeń społecznych, się zawali. A jeszcze przecież kilkanaście lat temu w roku 1998, partyjny kolega Tuska, Premier Buzek zachwalając ówczesną reformę emerytalną, zapewniał przyszłych emerytów, że będzie ich stać na tej nowej emeryturze nawet na wakacje pod palmami. Co się takiego stało przez te 14 lat, że już nie tylko nie mówi się o godziwych emeryturach nawet tych wypłacanych z ZUS-u i OFE, a wręcz straszy, że jak teraz nie podniesiemy wieku emerytalnego kobiet o 7 lat, a mężczyzn o 2 lata, to system emerytalny okaże się niewypłacalny? Przypomnę tylko, że tamta reforma oprócz uzależnienia przyszłej emerytury od odprowadzonej przez ubezpieczonego składki i wprowadzenia tzw. filara kapitałowego (OFE), wyraźnie zmniejszyła tzw. stopę zastąpienia, (czyli relację emerytury do ostatniego wynagrodzenia) ze średnio 60% do średnio 36% (brutto), co oznaczało ogromną redukcję zobowiązań państwa wobec przyszłych emerytów.

2. Wyliczenia Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, które są przy okazji prezentowane, znowu roztaczają miraże przed przyszłymi emerytami, szczególnie kobietami. Ich emerytury po wydłużeniu wieku emerytalnego mają wzrosnąć średnio aż o ponad 70% w relacji do tych gdyby podniesienia wieku emerytalnego nie było, podczas gdy te mężczyzn o niewiele ponad 20%. Nic tylko bez szemrania zgodzić się na ten kolejny „cud Tuska” skoro po wydłużeniu wieku emerytalnego o 7 lat przyszła emerytura wzrośnie aż o ponad 70%, to tylko ludzie bez wyobraźni, będą w tej sprawie protestować. Tyle tylko, że te kolejne obiecanki są palcem na wodzie pisane skoro do roku 2050 ma nas być tylko 32 mln, a więc mniej o 6 mln (przy dotychczasowym poziomie urodzeń) i to bez uwzględnienia ewentualnej migracji zarobkowej naszych obywateli.

3. Premier Tusk powinien wreszcie zostać poinformowany, że to wzrost liczby urodzeń jest kluczem do zapewnienia wypłacalności przyszłego systemu ubezpieczeń społecznych i to niezależnie od tego czy jest to system repartycyjny taki jak w ZUS czy system kapitałowy tak jak OFE. O wypłacalności tego pierwszego będzie decydować liczba pracujących za 20, 30 i 40 lat, a więc liczba uroczonych w tym i w latach następnych. Im będzie ich więcej, tym większa szansa na to, że system ZUS - owski będzie wypłacalny. Wynika to z tego, że, mimo iż ZUS informuje nas o rosnących zapisach księgowych na naszych kontach ubezpieczeniowych, to żadnych pieniędzy tam nie ma, a nasze przyszłe świadczenia emerytalne będą realne tylko wtedy, kiedy podczas naszego przejścia na emeryturę, na rynku pracy będzie odpowiednio duża liczba pracujących odprowadzających składki ubezpieczeniowe. Podobnie jest zresztą w systemie kapitałowym. Mimo tego, że odprowadzane do OFE składki są inwestowane w papiery wartościowe i z roku na rok ich wartość jest większa (w ostatnich 2 latach niestety mniejsza) to tak naprawdę o wartości tych papierów za 20, 30 lat będzie stanowiła ilość i zamożność tych, którzy wówczas będą chcieli te papiery kupić po odpowiednio wysokiej cenie. A to będzie znowu możliwe, jeżeli na rynku pracy będziemy mieli dużo zatrudnionych i będą oni otrzymywali godziwe wynagrodzenia.

4. Dobrze byłoby, żeby Premier Tusk niczego nie brał „na klatę”, tylko wreszcie ruszył głową i zdecydował się na stabilną politykę prorodzinną obejmującą rodziny nie tylko płacące podatek dochodowy, ale wszystkie rodziny z dziećmi, politykę mieszkaniową skierowaną do ludzi młodych, wreszcie politykę rynku pracy pozwalającą młodym na stabilne zatrudnienie. To wszystko oczywiście trudniej przygotować, wymaga to także skierowania na te cele dodatkowych pieniędzy, ale tylko taka polityka, oznacza zmierzenie się z przyczynami zapaści w systemie ubezpieczeń społecznych, a nie walkę z ich skutkami przez podnoszenie wieku emerytalnego. Ale czy tę ekipę rządową stać na taki wysiłek ? Mam poważne wątpliwości. Zbigniew Kuźmiuk

Duma pospolita Subotnik Ziemkiewicza Jak tak słucham tych wszystkich narracji o sukcesach Tuska, o „europejskiej normalności” pod jego rządami i „zielonej wyspie” to dźwięczy mi w uszach przejmujący song, który w sławnym opolskim programie „Z tyłu sklepu” śpiewał w lipcu 1980 Bogdan Smoleń:

Patrzcie − za oknami świta

Widać, że rozkwita

Z lewej rosną stadiony

Z prawej będą też

Przecież to jest nasza

Duma pospolita

A wy jacyś tacy…

Toż to przecież grzech!

Tak, wiem, w oryginale nie było o stadionach, bo tamta akurat propaganda sukcesu nie miała tego w „stajlbuku”, ale poza tym wszystko pasuje jak ulał. Zawsze znajdują się ludzie, którzy bardziej wierzą telewizji niż własnym oczom, i nie mogą pojąć, dlaczego „coś się z narodem dzieje niedobrego” i nie umie on docenić swojego szczęścia. Rzeczywiście, powodów do dumy w bród. Inne kraje budują stadiony i otwierają raz. A my nasz otworzyliśmy już trzy razy, i nadal jest zamknięty, co daje radosną pewność, że będzie co najmniej jeszcze jedno uroczyste otwarcie. Inni reformują raz, a Tusk przeprowadził zwycięsko już dwie rewolucje legislacyjne, i nadal zapowiada reformy, bo żadnej z zapowiedzianych rewolucyjnych zmian wciąż jeszcze nie wprowadził. Inne kraje grzęzną w militaryzmie, a polska armia rozchodzi się tysiącami do domów, nie czekając nawet na wysłużenie uprawnień emerytalnych. Gdzie nie spojrzeć − europejska normalność kwitnie. Na kolejach, w przychodniach i aptekach, w szkołach pełnych pięcio- i sześciolatków, w policji i wymiarze sprawiedliwości. Dowodem „zdrowych podstaw” gospodarki jest wskaźnik PKB, napompowany strumieniami pożyczanych na coraz wyższy procent pieniędzy, przy którym takie drobiazgi jak 13,5 procentowe bezrobocie albo trzykrotnie niższe od europejskiej średniej wskaźniki wydajności i konkurencyjności, to pikuś, zwłaszcza, że za to koszt pracy mamy w Europie najwyższy. Miarą naszej pozycji międzynarodowej jest zaś stałe miejsce pod europejskim stołem, u nogi kanclerz Niemiec, rusko-pruska rura blokująca port w Świnoujściu, no i oczywiście wielkopański gest, z jakim odpuszczono taki drobiazg jak tragiczna śmierć byłego prezydenta i innych pisowców, których i tak przecież nikt nie lubił, bo kwękolili i smucili, zamiast się cieszyć z sukcesów. Gdyby na smoleńskiej ulicy samochód przejechał pieska ambasadorowi jakiegokolwiek cywilizowanego państwa, więcej by ono okazało stanowczości przy wyjaśnianiu tego incydentu, ale Polska Tuska o byle, co się nie handryczy, jest ponad drobiazgi, które by mogły zaszkodzić pojednaniu z potężnym sąsiadem. Benzyna kosztuje już prawie tyle, ile za poprzedniego rządu kosztowała wódka, ale nawet tak gigantyczny wzrost wpływów z nałożonych na nią podatków nie wystarcza na wykupywanie papierów dłużnych (w tym roku idzie na to jedna trzecia budżetu – 100 miliardów) skoro minister Rostowski wyznaczył ambitne zadanie zwiększenia wpływów z tytułu mandatów drogowych o ponad 2000 procent, do miliarda złotych. Dróg Tusk zbudować nie umiał, ale fotoradarów naustawiał więcej niż ktokolwiek inny na świecie − czemu nie czujemy z tego dumy? Proszę zobaczyć na mapę dróg, (jeśli jeszcze jej nie utajniono, zastępując oficjalną wersją z drogami zaplanowanymi do 2030) ile w niej altruizmu. Inne państwa egoistycznie łączą drogami własne miasta między sobą. My budujemy tylko drogi tranzytowe, a i to jedynie te poziome, wschód-zachód, bo tranzyt z północy na południe ofiarnie biorą na siebie nasi sąsiedzi – niech tam lepiej im TIR-y rozjeżdżają autobany i wyrządzają inne ekologiczne szkody. A jak ktoś się uprze jechać ze Szczecina do Wrocławia nie przez Warszawę, (choć doprawy, tunel na obwodnicy wykopany w celu zakopania i inne sukcesy pani prezydent warte są zobaczenia) to też może pojechać autostradą po niemieckiej stronie. A do Zakopanego polecieć samolotem przez Czechy, bo z czeskiego lotniska jedzie się do „zimowej stolicy Polski” krócej niż z pobliskiego Krakowa. Naszą specjalnością staje się za to kolej spacerowa: średnia prędkość w przewozie kolejowym zbliżyła się do 19 km/h, i sprawdza się to tak znakomicie, że plany budowy szybkiej kolei w ogóle już, nawet zupełnie oficjalnie, zarzucono. Gdyby zaszła potrzeba przyśpieszenia składów (nam nigdzie nie spieszno, ale na euro może się, mimo umiejętnego zniechęcania, przywlec trochę najbardziej upartych kibiców z zagranicy) minister Zieliński będzie osobiście smarować szyny swoją prywatną brylantyną. W ogóle, ekologia − ekologia! − staje się nowym polem naszych sukcesów. Cały świat podziwia ofiarność, z jaką zobowiązaliśmy się ograniczyć naszą emisję CO2. Nie będziemy nic produkować kosztem planety. Możemy sobie wszystko kupić w innych krajach. Niech potem będzie wiadomo, przez kogo się rozpuściły lodowce. A Polska wieś zaciszna, polska wieś spokojna, coraz spokojniejsza, bo dawno już zniknęły z prowincji połączenia kolejowe i PKS, znikają posterunki policji, szkoły, poczty, sądy rejonowe… Tylko patrzeć, jak na oglądanie pejzażu „a pastuszek mały bosy chudą krówkę gna” będzie można sprowadzać Niemców albo innych turystów, najlepiej łącząc zwiedzanie z programem edukacyjnym o krzywdach wyrządzonych w dziejach przez nietolerancyjnych i fanatycznie katolickich Polaków wszystkim innym narodom − w ten sposób wykorzystałoby się ogromną pracę, jaką w odkrywaniu naszej narodowej podłości i nieudacznictwa oraz ugruntowywaniu w Polakach należnego poczucia niższości wykonują pod rządami Tuska oddane mu elity kulturalne i intelektualne. A przy tym jakaż ta władza skromna. Swymi sukcesami nie chwali się wcale, trzyma je w najgłębszej tajemnicy, podobnie jak wysokość nagród, które sobie wypłaca… Jedyną jej nagrodą pozostaje duma, kładąca się krasą na obliczach obywateli. No, nie wszystkich obywateli, trzeba przyznać. Są, niestety, jak w tej starej piosence, co mi wciąż dźwięczy w uszach, ci „jacyś tacy”, co ani dumy, ani radości w sobie skrzesać nie mogą. Ale świat mediów, nauki (ach! Jak mogłem zapomnieć o sukcesie, jakim było wprowadzenie kilku polskich wyższych uczelni do czwartej setki w światowym rankingu; nie darmo nasi profesorowie dwoją się i troją, pracując poza macierzystą uczelnia jeszcze na pięciu, dziewięciu prywatnych), świat kultury i sztuki, celebrytów i glamuru duma z III Rzeczpospolitej po prostu rozpiera. Tak rozpiera, że się po prostu nie mogę doczekać, żeby ich wszystkich rozparło wreszcie na amen, z ich chłoptasiowatym premierem w krótkich gatkach na czele. RAZ

Przeprogramowanie kłamstwa Można ze smutkiem stwierdzić, że choć od czasu pamiętnej soboty 10 kwietnia miną niebawem dwa lata, to wysłany z Moskwy propagandowy wóz nadal bez przeszkód przetacza się przez Polskę. Tak jest rzeczywiście. Jednak coraz częściej ludzie zaczynają zauważać prawdziwy cel jego podróży i nie dają się zwieść okrzykom ciągnącej w nim trupy. W rozmowie z „Nowym Państwem” były premier Jan Olszewski porównuje stan świadomości dzisiejszych Polaków, po 20 latach niepodległości, do stanu świadomości przodków, którzy przez analogiczny okres budowali wolność II Rzeczypospolitej. Dochodzi do przygnębiającego wniosku – po niemal ćwierćwieczu naszej Polski jesteśmy na poziomie międzywojennej Polski z początków odradzania się jej państwowości. Przypomina słowa Marszałka, że niepodległość rodzi się w sercach i umysłach małych dzieci. W tym numerze naszego miesięcznika wybitni znawcy polityki Józefa Piłsudskiego zastanawiają się, jaką politykę w naszych czasach prowadziłby Marszałek. Gorąco zachęcam do lektury tych wyjątkowych artykułów, które bynajmniej nie są analizowaniem historii, a przenoszeniem jej na grunt teraźniejszości. I czas najwyższy przestać patrzeć na Marszałka, jak na wielką postać z naszych dziejów. Jego słowa są dziś nie mniej aktualne niż wówczas, gdy padały z jego ust. Kłamstwo smoleńskie wkroczyło w nową fazę. Musiało zostać przeprogramowane, bo na jaw wyszło zbyt wiele prawdziwych faktów: że gen. Błasik nie zachowywał się na pokładzie tupolewa jak terrorysta, tylko jak zwykły pasażer, że rosyjska sekcja zwłok ministra Zbigniewa Wassermanna jest niemal zupełną fikcją. System okazał się bardzo nieszczelny, więc dotychczasowe metody polegające przede wszystkim na promowaniu fałszu, a przemilczaniu prawdy, okazały się nieskuteczne. Dlatego do repertuaru tricków włączono wyszydzanie i pozorną dyskusję. Jak działa ten pierwszy, mogliśmy wyraźnie zobaczyć w relacjach z posiedzenia zespołu kierowanego przez Antoniego Macierewicza, podczas którego profesorowie Binienda i Nowaczyk przedstawili wyniki swoich badań (przypomnę: ich zdaniem samolot w ogóle nie uderzył w brzozę, ale nawet gdyby do kolizji doszło, drzewo nie urwałoby skrzydła). Co pokazano widzom? Informacją główną były problemy w łączeniu się przez internet z naukowcami. Widz nie miał szansy dowiedzieć się, co, mimo zakłóceń, powiedzieli naukowcy. Usłyszał za to, iż skoro Macierewicz nie może zorganizować dobrego połączenia, to jak wyjaśni sprawę tysiąc razy trudniejszą – katastrofę smoleńską. Mówiąc kolokwialnie, przekaz sprowadzono do prostego zdania: cienias nie radzi sobie z komputerem, a rzuca się na samolot. Zagrywka pozornej dyskusji w sprawie smoleńska przez wiele miesięcy nie była wykorzystywana. Reżimowe media i wspierający je eksperci koncentrowali się na lansowaniu wersji podawanych przez rosyjskich urzędników i rosyjskie media. Nasi co najwyżej twórczo ubogacali jeszcze ten przekaz. Skoro jednak metoda okazała się na dłuższą metę nieskuteczna – sięgnięto po udający obiektywną rozmowę spektakl. I tak oto dziennikarz wskazuje na argumenty podnoszone choćby przez zespół kierowany przez Antoniego Macierewicza, ale przedstawia je nieprecyzyjnie, w taki sposób, że wyglądają w najlepszym razie na czepianie się czy niezrozumienie sprawy. Wówczas do akcji wkracza towarzyszący takiemu żurnaliście ekspert. Bezlitośnie obnaża rzekome błędy i niedorzeczności tych, którzy nie wierzą w wersję katastrofy nakreśloną przez Rosjan. Nie spotyka się z kontrargumentacją, więc gładko brnie do celu. Propagandowe show pointuje stwierdzenie – tak ochoczo wypowiadane przez rzecznika rządu – że nic nie przywróci życia umarłym. Premier Jan Olszewski określa je mianem nowej wersji hasła: „Wybierzmy przyszłość”. Można ze smutkiem stwierdzić, że choć od czasu pamiętnej soboty 10 kwietnia miną niebawem dwa lata, to wysłany z Moskwy propagandowy wóz nadal bez przeszkód przetacza się przez Polskę. Tak jest rzeczywiście. Jednak coraz częściej ludzie zaczynają zauważać prawdziwy cel jego podróży i nie dają się zwieść okrzykom ciągnącej w nim trupy. Katarzyna Gójska-Hejke

Strefa ochronna dla polskich firm Polacy w przeszłości udowodnili, że są narodem patriotów. Silny duchem naród przetrwał zabory i odrodził się jak Feniks z popiołów, a potem dokonał wspaniałych rzeczy podczas dwudziestolecia. Po II wojnie światowej rządy w Polsce przez 50 lat znowu sprawowało obce mocarstwo. Ale Polacy ponownie udowodnili, że mają wielką wolę przetrwania, dzięki papieżowi, Lechowi Wałęsie i „Solidarności" kraj odzyskał suwerenność i zaczął tworzyć rynkowe podstawy przyszłych sukcesów. I tak nastał XXI wiek. To, jak bardzo wiek ten różni się od swego poprzednika, pokazuje obecny kryzys finansowy. Kiedyś kraje, aby osiągać cele polityczne, używały siły militarnej. Teraz kraje rozwinięte w coraz większym stopniu stosują w tym celu finezyjne metody z arsenału ekonomiczno-finansowego. Skrajnym przypadkiem są ostatnie propozycje Niemiec, aby część podatków zbieranych przez rząd grecki odkładać na specjalne konto, z którego będą spłacane długi, oraz ustanowienie niemieckiego komisarza, który będzie nadzorował wykonanie greckiego budżetu. Polska do tej pory była przedmiotem takiej gry. W pierwszej dekadzie po upadku socjalizmu miała słabą gospodarkę, więc musiała się szybko modernizować. Jedną z metod było otwarcie kraju na inwestycje zagraniczne. Europa Środkowo-Wschodnia dokonała otwarcia bez precedensu w historii gospodarczej. W wielu krajach regionu kapitał zagraniczny stał się właścicielem od 75 do 99 procent sektora bankowego. Niektóre kraje, w tym dawne republiki bałtyckie, podczas kryzysu finansowego w latach 2008 – 2009 zapłaciły za to wysoką cenę w postaci dwucyfrowej recesji. W Polsce jednym z mechanizmów przyciągania inwestorów zagranicznych były specjalne strefy ekonomiczne, w których oferowano wieloletnie wakacje podatkowe. Minęło 20 lat i warto się zastanowić, czy taka polityka podatkowa ma jeszcze sens. Być może nadszedł czas, kiedy zachęty podatkowe dla firm zagranicznych po to, żeby postawiły u nas kolejną montownię, są już bez sensu. Bo kraju to już nie modernizuje, a jak wiemy, montownie i tak są „na kółkach" i w dowolnej chwili mogą wyjechać na skutek zmiany warunków rynkowych albo decyzji politycznej. Krzysztof Rybiński

OPOZYCJA Rosyjska opozycja nie ma swojej reprezentacji w Dumie, nie jest zapraszana do rządowych mediów i nie korzysta z dostępu do telewizji. Przedstawicieli rosyjskiej opozycji nie chroni immunitet, nie otrzymują partyjnych dotacji ani poselskich diet. Większość z tych ludzi nigdy nie rozmawiała z kremlowskimi satrapami i nie ma serdecznych kolegów w szeregach „Jednej Rosji”. Przeciwnicy władzy Putina są represjonowani i inwigilowani, zamykani w więzieniach, bici i mordowani. Z opozycją parlamentarną rozprawiono się dawno, zabijając do 2003 roku pięciu deputowanych i organizując zamachy na trzech następnych. Ludzi uznanych za niebezpiecznych, jak Chodorkowskiego, Lebiediewa, Osipową czy Arakczejewa - osadzono na wiele lat w łagrach. Przestrogą dla pozostałych stały się zabójstwa opozycyjnych dziennikarzy i publicystów. Co roku ginie ich w Rosji około 20, a do 2005 zamordowano 214 dziennikarzy. Co najmniej 18 zabójstw uznaje się za niewyjaśnione? W 2009 strzałem w tył głowy dokonano egzekucji na Stanisławie Markiełowie i Anastazji Barburowej, w tym samy roku zamordowano Natalię Estemirową i ciężko pobito Michaiła Bekietowa. Rok później, gdy władze III RP głosiły ideę „pojednania” z Rosją, w państwie Putina zamordowano ośmiu opozycyjnych dziennikarzy. Niektórym, jak Olegowi Kaszynowi darowano życie - tylko po to - by byli przestrogą dla innych. „Złamano mu szczękę, by nie mówił, połamano palce, by nie pisał. Złamano nogi, by nigdy już nie chodził. Zostawiono go żywego, by zastraszyć innych” – powiedział o Kaszynie redaktor naczelny Echa Moskwy Aleksandr Wieniediktow. Działania przeciwników władzy otwarcie nazywa się „antypaństwowymi” i „antyrosyjskimi”, zaś stosunek do opozycji najpełniej wyrażają słowa Putina z 2010 roku: „Opozycję należy bić pałką po łbie, a swoje poglądy może wyrażać za rogiem publicznej toalety”. Jak zatem wyjaśnić wręcz niezwykłą skuteczność rosyjskiej opozycji, czym uzasadnić jej wpływ na Rosjan i zdolność do zadziwiającej mobilizacji? Jak wytłumaczyć odwagę ludzi wychodzących naprzeciw kremlowskim bandytom i gdzie szukać źródeł świadomości rosyjskiego społeczeństwa, poddawanego przez dziesięciolecia bezwzględnej propagandzie i demagogii? Tej garstce ludzi, żyjących pod groźbą represji, a nawet utraty życia, udaje się porywać setki tysięcy rodaków i organizować manifestacje, o jakich polska opozycja nie mogłaby nawet pomyśleć. Sprzeciw wobec fałszerstwom wyborczym zdołał zebrać na jednym moskiewskim placu ludzi tak różnych, jak Ryżkow i Nawalny, Niemcow i Jaszyn oraz postawić w jednym szeregu „lewicowców” od Udalcowa i „nacjonalistów” Aleksandra Biełowa. Co sprawiło, że podzielona i infiltrowana przez FSB opozycja jest zdolna zgromadzić tysiące Rosjan i nakłonić ich do protestów tak głośnych, że dotarły do świadomości bezwzględnego bandyty z KGB? Czym przekonano mieszkańców Moskwy i innych miast, że uwierzyli w siłę „ulicznego kryterium”? Jeśli manifestacje organizowane przez rosyjską opozycję stają się dziś realnym zagrożeniem dla reżimu Putina, a „biała rewolucja” nabiera rozpędu – trzeba zadać takie pytania i na ich przykładzie poszukiwać czytelnych wzorców. Jest pewne, że siła tej opozycji nie tkwi w działaniach politycznych podejmowanych na forum reżimowego parlamentu i nie wynika z respektowania pseudodemokratycznych zasad „państwa prawa”. Nie jest wynikiem „politycznych kompromisów” i tchórzliwej strategii przetrwania. Nikt nie zdołał namówić Rosjan do wyjścia na 20 stopniowy mróz poprzez jałowe pogadanki i „polemiki” w rządowych mediach. Nie zainspirowały ich działania kolejnych „komisji śledczych”, prokuratur i organów totalitarnego państwa. Nie dali się porwać bełkotem o „konstruktywnej opozycji” ani zwieść „budowaniem płaszczyzn porozumienia”. Rosjanie wyszli na ulicę, bo powiedziano im, wprost, że żyją w państwie zniewolonym, rządzonym przez klikę bandytów i złodziei - państwie, w którym fałszuje się wybory, wprowadza cenzurę i morduje ludzi niewygodnych dla władzy. Wyszli, bo nie mamiono ich wizją nieistniejących „mechanizmów demokracji” i nie obiecywano przyszłych zwycięstw wyborczych. Nie zamazywano przed nimi granicy zła i nie ukrywano głębokich podziałów. Wyszli, bo głosem opozycji stały się proste, odważne słowa: dość kłamstw! Precz z Putinem!

Aleksander Ścios

NADZORCY Szef BBN-u, generał „ludowego wojska” Stanisław Koziej zapewniał nas przed kilkoma dniami, że żałosna kompromitacja rządowych „specjalistów od bezpieczeństwa” to zaledwie „niedopatrzenie”, zaś panel administracyjny strony premiera został celowo opatrzony złożonymi hasłami „admin” i „admin 1”, bo "władza nie może się odcinać kodami i szyframi od rozmowy z opinią społeczną". Należałoby się cieszyć, jeśli były członek egzekutywy PZPR i uczestnik kursu GRU z roku 1987 kreuje się na zwolennika dialogu władzy ze społeczeństwem i uznaje, że „zbyt skomplikowane zabezpieczenia” powodują „odcinanie” opinii społecznej od kontaktów z grupą rządzącą. Przyjmując na serio deklarację Kozieja moglibyśmy nawet sądzić, że priorytetem dla środowiska Bronisława Komorowskiego jest jawność działań, zaś Kancelaria Prezydenta i BBN to oazy wolności i instytucje chętnie dzielące się informacją. Potwierdzała to już decyzja Komorowskiego o zamieszkaniu w Belwederze, z którą wiązała się - co podkreślali eksperci – możliwość stosowania podsłuchów ze strony sąsiadów z ambasady rosyjskiej. Niestety – nieco inaczej wygląda kwestia otwartości wobec społeczeństwa i w tym obszarze deklaracje Kozieja mają zaledwie wartość papieru, na którym zostały uwiecznione. Warto przy tym pamiętać, że cynizm urzędników Komorowskiego jest możliwy, ponieważ środowisko to korzysta ze szczelnej osłony medialnej, a żaden z mainstreamowych wyrobników nie wykaże cienia odwagi, by opisać praktyki Pałacu Prezydenckiego. Dzięki tej odsłonie Polacy nie tylko nie znają przeszłości lokatora Belwederu, nie wiedzą o jego haniebnych działaniach w trakcie afery marszałkowej i nie słyszeli o dziesiątkach nienawistnych wypowiedzi pod adresem prezydenta Kaczyńskiego. Nie znają również okoliczności, w jakich Komorowski objął władzę w Pałacu Prezydenckim, nie mają wiedzy o jego konsultacjach z byłym szefem FSB Patruszewem, tajemniczych lądowaniach i rozmowach w stolicy Armeni czy w syberyjskim Irkucku. Niewiele też słyszeli o cenzorskich zapędach Stanisława Kozieja wobec dokumentu sporządzonego w BBN-ie za czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Chodzi o powstały na kilka tygodni przed tragicznym lotem do Smoleńska raport "Ludobójstwo Katyńskie w polityce władz sowieckich i rosyjskich (1943-2010) „autorstwa Leszka Pietrzaka i Michała Wołłejko W dokumencie tym omówiono politykę Rosji wobec zbrodni katyńskiej na przestrzeni prawie sześćdziesięciu lat oraz zarekomendowano prezydentowi RP działania w sprawie Katynia. „Bez względu na stanowisko strony rosyjskiej – można przeczytać w raporcie – i przebieg obchodów rocznicy ludobójstwa katyńskiego, a przede wszystkim treści wystąpienia premiera W. Putina w Katyniu, Prezydent RP, przedstawiciele rządu powinni mówić jednym głosem i reprezentować jednolite stanowisko strony polskiej w kwestii Katynia. Stanowisko to najkrócej można zawrzeć w słowach: domagamy się i będziemy domagać od władz Federacji Rosyjskiej nazwania zbrodni katyńskiej ludobójstwem.” Nowy szef BBN zakazał autorom ujawnienia treści rozdziału piątego, w którym znajdowały się powyższe słowa i wyraził zgodę jedynie na publikację czterech pozostałych części.O prawdziwym stosunku otoczenia Komorowskiego do jawności możemy też wnioskować na podstawie niedawnego wyroku Naczelnego Sądu Administracyjnego, który. oddalił skargę kasacyjną Pałacu Prezydenckiego na wyrok Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w sprawie dostępu do informacji publicznej. Chodziło o skargę Marka Domagały – prawnika, który zwrócił się do Kancelarii o udostępnienie informacji publicznej w postaci ekspertyz stanowiących podstawę podjęcia przez Komorowskiego decyzji o podpisaniu tzw. ustawy o OFE, (czyli ustawy z 25 marca 2011 r. o zmianie niektórych ustaw związanych z funkcjonowaniem systemu ubezpieczeń społecznych). W wyroku z 26.01. br NSA uznał, że Kancelaria Prezydenta błędnie twierdziła, iż obywatele nie mają prawa poznać ekspertyz prawnych, na których oparł się Komorowski i wskazał, że Kancelaria ma opublikować wykaz ekspertyz o ustawie o OFE. Nietrudno przewidzieć, że gdyby podobne zdarzenia miały miejsce za czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego, ośrodki propagandy uczyniłyby z nich główny temat tygodniowej histerii i okrzyknęły prezydenta cenzorem i wrogiem jawności życia publicznego. W przypadku Komorowskiego przemilcza się nie tylko przeszłość tej postaci i życiorysy jego współpracowników. Zasłona dotyczy również działań bieżących, jak np. informacji o licznych przetargach na monitoring mediów, zakupu specjalistycznego oprogramowania do aktywnego przeszukiwania sieci komputerowych czy zakupu szyfratorów dla Kancelarii Prezydenta. Nikt nie wspomina, że kwoty wydawane przez Komorowskiego na nadzór mediów, kontrolowanie pracowników bądź „ochronę tajemnic” są nieporównywalnie wyższe od środków wydawanych przez Kancelarię Lecha Kaczyńskiego, przy czym za czasów prezydenta Kaczyńskiego nikomu nie przychodziło do głowy prowadzić działań inwigilacyjnych na tak ogromną skalę. Tylko w grudniu 2011 Komorowski przeznaczył prawie 600 tysięcy złotych na szyfratory sprzętowe, zaś wiedza o internetowych poczynaniach pracowników Kancelarii, w tym możliwość blokowania im stron internetowych i kontrolowania poczty kosztuje podatników prawie 26 tysięcy zł.

Gdy w sierpniu 2009 roku medialni wyrobnicy wyśledzili przetarg na monitoring mediów w Kancelarii Lecha Kaczyńskiego, rządowe przekaźniki zaroiły się od tytułów: „Prezydent bierze pod lupę wszystkie media”, „Prezydent prześwietli media w Polsce”, „Medialni detektywi prezydenckiej kancelarii”, a wicemarszałek Sejmu Niesiołowski grzmiał: „To absolutne marnowanie pieniędzy, niech prezydent sam czyta gazety i to powinno mu wystarczyć". Czytelników epatowano wówczas „newsami”, w rodzaju: „Kancelaria Prezydenta Lecha Kaczyńskiego nie podała, ile będzie płaciła za monitoring mediów. Jako pierwsi podajemy tę kwotę” - choć informacja o wartości zamówienia znajdowała się od dawna w zawiadomieniu o rozstrzygnięciu przetargu. O działaniach Kancelarii Komorowskiego tzw. mainstream tchórzliwie milczy, nie informując ani o licznych przetargach ani o kwotach przeznaczanych m.in. na kontrolowanie mediów. W niektórych przypadkach byłoby to utrudnione, bo ogłoszenie np. o przetargu z lutego 2011 roku w ogóle nie zawierało informacji o kwocie zamówienia, zaś z rozstrzygnięcia obecnego przetargu, z 13 stycznia dowiemy się, że podatnicy zapłacą ponad 70 tysięcy złotych za nadzorowanie m.in. takich haseł jak: Raport SPBN, Biała Księga Bezpieczeństwa Narodowego, tarcza antyrakietowa czy zagrożenia asymetryczne. Na liście monitorowanych są także nazwiska: rzecznika BBN-u Zdzisława Lachowskiego oraz Stanisława Kozieja. Mam nadzieję, że „zbyt skomplikowane zabezpieczenia” nie pozbawią pana Kozieja kontaktu ze społeczeństwem, a kontrolując treści medialne miał okazję dowiedzieć się, co przed rokiem napisał na jego temat ś.p. Jacek Kwieciński w „Gazecie Polskiej” z 23.02.2011 r. Po ówczesnej wypowiedzi Kozieja na temat pułkownika Kuklińskiego: „współpraca z obcym wywiadem jest czymś nie do zaakceptowania. Sprawa płk Kuklińskiego przez następne pokolenia nie będzie możliwa do jednoznacznej oceny. Będzie ciągle rozpięta między bohaterstwem i zdradą.” - zmarły przed kilkoma dniami publicysta napisał:

„To, co mówi na temat płk Kuklińskiego gen. Koziej, całkowicie dyskwalifikuje go jako dostojnika niepodległej Polski. Ale co wielce typowe dla obecnej rzeczywistości, jest to ogólnie niedostrzegane, ignorowane. To Koziej pracował na rzecz zniewalającego nas obcego mocarstwa, to jego postawa była ewidentnie zdradziecka wobec Polski. „Obcy wywiad” to było GRU. Współpraca ze służbami jedynego mocarstwa mogącego przeciwstawić się komunizmowi, działania przeciw ZSRR (nie mówiąc już o podawaniu takich informacji, które wykluczyłyby ew. nuklearne zniszczenie Polski) nie ma w sobie cienia kontrowersyjności. Dla Kozieja „obcych” uosabiali Amerykanie, a „swoich, naszych” „sojusznicy” z Układu Warszawskiego, zarządzanego z Moskwy. Ludzie o przeszłości i nastawieniu Kozieja, o mentalności Komorowskiego muszą kiedyś zniknąć ze szczytów władzy RP. Jeśli Polska ma być naprawdę niepodległa. Także duchowo”.

Aleksander Ścios

Polacy przekredytowani Ponad sześć miliardów euro pożyczy Polska Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu na ratowanie m.in. Grecji i innych zadłużonych państw europejskich. Tymczasem realne zadłużenie naszego kraju sięga już prawdopodobnie trzech bln zł, co daje prawie 80 tys. zł na każdego mieszkańca. Tak gigantyczne zadłużenie nie uwzględnia długów, które zaciąga każdy z nas na budowę domu czy nowy telewizor. To tylko tzw. dług publiczny, czyli pieniądze pożyczane przez rząd, samorządy, szkoły, szpitale (ich długi), a także zapisy w ZUS-ie, które oficjalnie do długu wliczane nie są. Z ostatnich danych Głównego Urzędu Statystycznego wynika, że powraca ryzyko zapaści demograficznej. W latach 2003–2009 liczba rodzonych dzieci systematycznie rosła, od 351 tys. w 2003 r. do 417,6 tys. w roku 2010. Niestety w zeszłym roku dzieci urodziło się już o 22 tys. mniej niż w 2010. Ten trend będzie się prawdopodobnie nasilać. Oznacza to, że dzisiejsi 30 i 40-latki mogą mieć gigantyczne problemy z otrzymaniem emerytur na poziomie, które dziś obiecuje rząd. Po prostu nie będzie, komu na nie pracować.  Oprócz długu publicznego wzrasta także liczba kredytów zaciąganych indywidualnie. Suma niespłacanych przez Polaków na czas kredytów sięgnie niedługo 40 mld zł – wynika z Rejestru Dłużników ERIF BIG S.A. (Grupa KRUK). Suma wszystkich kredytów zaciągniętych przez Polaków zbliża się do 500 mld zł (w październiku wynosiła ok. 483 mld zł – wynika z danych Narodowego Banku Polskiego). Wliczono w to wszystkie nasze zobowiązania: kredyty, pożyczki i inne należności. Na każdego Polaka przypada średnio kilkanaście tysięcy złotych. Z oficjalnych danych NBP wynika, że na zakup nieruchomości (domów, mieszkań i ziemi) przeznaczono 60 proc. wszystkich kredytów. Reszta to kredyty np. na telewizory czy lodówki, samochody, ale także zadłużenia z kart kredytowych.

Rodziny mają problemy W raporcie firmy windykacyjnej KRUK rysuje się obraz najczęściej zadłużających się Polaków. Są nimi mężczyźni w wieku od 35 do 45 lat, najczęściej głowy rodziny, które utrzymują więcej niż dwójkę dzieci, raczej słabo wykształceni. Najwięcej Polaków, którzy mają kłopoty ze spłatą długów jest winna ok. sześć tysięcy zł, (co ciekawe, z Raportu Windykacja 2011 przedstawianego przez firmę KRUK wynika, że najgorzej swoje zobowiązania spłacają ludzie spod znaku byka i bliźniąt, a najmniej dłużników jest spod znaków strzelców i skorpionów). Udało się także ustalić geograficzny podział długów. Otóż najwięcej ludzi, którzy z powodu niespłacania długów muszą się kontaktować z firmą KRUK mieszka na Mazowszu, najmniej jest ich w woj. świętokrzyskim. Tam średnia wysokość długu to „tylko” 3647 zł, aż o ponad 1600 zł mniej niż na Mazowszu. Polacy zaczęli już sobie chyba zdawać sprawę, że nie stać ich na więcej rzeczy i przestają zaciągać nowe kredyty.

– Średnia wartość raty w ubiegłym roku wahała się między 161 a 236 zł, natomiast w pierwszym półroczu 2011, wartość raty mieściła się w granicy 144-189 zł – mówi Piotr Krupa, prezes zarządu KRUK S.A. – Oznacza to, że Polacy mają mniejsze możliwości finansowe i przeznaczają na comiesięczną spłatę zadłużenia niższe kwoty niż w ubiegłym roku. Głównym powodem niespłacanych kredytów – według samych zadłużonych – są ich zbyt niskie pensje – twierdzi tak 71 proc. z nich. Stać ich tylko na żywność i opłatę za mieszkanie, na ratę kredytu już nie. 46 proc., jako przyczynę kłopotów z długiem wskazywało utratę pracy, a tylko 43 proc. – niefrasobliwość.

Kredyt dla nielicznych Analitycy firmy doradczej Expander zwracają uwagę, że na przełomie 2011 r. i 2012 r. znacznie spadła zdolność kredytowa Polaków. Jak wyliczyli, przeciętna zdolność kredytowa rodziny z dochodem 8 tys. zł netto spadła aż o 165 tys. zł. Trudniej dostać kredyt hipoteczny w euro. Analitycy rynku kredytowego oceniają, że na kredyt w tej walucie mogą pozwolić sobie tylko osoby, które dużo zarabiają. Zdaniem ekspertów wpływ na to mają nie tylko nowe regulacje prawne, ale również to, że banki, które są często w kiepskiej kondycji finansowej, starają się ograniczyć dostęp do kredytów w euro, podnosząc swoje marże. Z sondażu Grupy IQS wynika, że niemal, co czwarty z nas uważa, że w 2011 roku raczej zbiedniał niż się wzbogacił. Wśród pesymistów dominują mieszkańcy dużych miast w średnim wieku – najczęściej kobiety. Tylko 15 proc. ankietowanych twierdzi, że w ostatnich 12 miesiącach ich sytuacja materialna się poprawiła. Te pesymistyczne odczucia potwierdzają dane zbierane przez ekonomistów. 

Co z dalszym rozwojem? Żeby gospodarka się rozwijała, musi produkować. Mimo że sprzedaż detaliczna w ostatnim zbadanym miesiącu wzrosła, to zaczyna już spadać dynamika produkcji przemysłowej. W grudniu wzrosła o 7,7 proc. w porównaniu z grudniem 2010 r., ale w listopadzie było to 8,5 proc. W porównaniu do listopada 2011 r. spadła o 4,9 proc. Może się, bowiem okazać, że Polaków nie stać już na zakupy. Spadające zatrudnienie, wysoka inflacja i minimalny wzrost wynagrodzeń nie zachęcają do wydawania pieniędzy a raczej ich odkładania na jeszcze cięższe czasy, tym bardziej, że zaciągnięte nie tak dawno kredyty trzeba będzie teraz spłacić. Tymczasem ekonomistka prof. Grażyna Ancyparowicz, była dyrektor departamentu finansów GUS uważa, że recesja w Polsce mniej była wynikiem zawirowań na zagranicznych rynkach a bardziej neoliberalnej polityki wewnętrznej. Mówiła o tym m.in. podczas zorganizowanej w sejmie przez PiS konferencji „Kryzys można pokonać", w listopadzie 2011 r. 

– Ludzie tak naprawdę nie zdają sobie sprawy, że nie mieszkamy na zielonej wyspie – mówiła profesor. – Jeśli mamy spadek nakładów inwestycyjnych, to gospodarka się zwija. To tłumaczy, dlaczego nie ma miejsc pracy, dlaczego mamy śmieciowe umowy o pracę i dlaczego młodzież ma zalecenia, żeby szukać szczęścia za granicą. Wskazuje także, że wbrew zapowiedziom nowego przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Martina Schulza nie powinniśmy się spieszyć do eurolandu. 

– Rozumiem pana Rosatiego, który krzyczy, że trzeba koniecznie wprowadzić euro, bo przecież, jeżeli ktoś zarabia w euro, ma lokaty w euro, to chciałby być w eurolandzie. Ale my, którzy żyjemy za złotówki, raczej nie powinniśmy się spieszyć biorąc pod uwagę, jak bardzo wzrosła równocześnie siła nabywcza tych walut i jak dzięki temu polskie gospodarstwa domowe nie odczuły jeszcze głębi kryzysu – tłumaczy prof. Ancyparowicz.

– Cała ta tajemnica wzrostu gospodarczego tej zielonej wyspy, tkwiła przede wszystkim w spożyciu, później w akumulacji, ale jednym z najważniejszych czynników była zamiana ujemnego salda w handlu zagranicznym na dodatni. To wygenerowało wzrost gospodarczy – mówiła na konferencji. Złotówka, która gwałtownie spadła, pozwoliła polskim eksporterom taniej sprzedawać towary za granicę. Teraz jednak wartość złotówki rośnie (spada cena euro i dolara). 

Co dalej? Rząd planuje podwyższyć wiek emerytalny dla kobiet i mężczyzn do 67 roku życia (teraz kobiety pracują do 60, a mężczyźni do 65). Tymczasem z najnowszych danych wynika, że bezrobocie wśród osób po 50 roku życia jest rekordowe. Specjaliści uważają, że w trudnej sytuacji na rynku pracy pracodawcy wolą stawiać na młodych, którzy mają mniejsze oczekiwania płacowe i lepiej wyglądają w strukturze firmy. Pod koniec 2011 r. w urzędach pracy było zarejestrowanych ponad 225 tys. bezrobotnych w wieku powyżej 55 lat. To o ponad 26 tysięcy więcej niż rok wcześniej. Aż 25 proc. z nich (58,7 tys.) jest bez pracy już od ponad dwóch lat. W nie lepszej sytuacji są ludzie młodzi. Międzynarodowa Organizacja Pracy szacuje, że w Polsce 1,3 mln młodych ludzi nie ma pracy.

Jest coraz drożej Jak wyliczył jeden z dzienników, przeciętna czteroosobowa rodzina w tym roku musi płacić miesięcznie ponad 70 zł więcej za żywność oraz utrzymanie mieszkania. Powód jest prosty: podwyżki. Kilkadziesiąt złotych drożej płacimy za gaz, prąd i wodę. Drożeje także żywność. Już w 2011 roku chleb kosztował niemal dwa razy więcej niż w 2007 roku. Kilogram mięsa wołowego kosztował 8 zł więcej niż cztery lata wcześniej. Ponad złotówkę więcej płaciliśmy za 10 sztuk jaj oraz kilogram cukru. W tym roku ceny jeszcze pójdą w górę. Eksperci przekonują, że możemy się spodziewać, co najmniej 5 proc. podwyżek. Większa akcyza powoduje podwyżki cen papierosów i paliwa. Za benzynę zapłacimy w tym roku prawdopodobnie ponad 6 zł. Ceny mieszkań nie są w tej chwili najwyższe, ale wobec niskich płac i drożyzny, a także trudności z dostaniem kredytu, Polakom coraz trudniej kupić własne cztery kąty.

Płace najniższe od lat Przygnębienie Polaków w dużej mierze wynika także z tego, że przy dużych podwyżkach cen (inflacja na koniec grudnia wyniosła 4,6 pkt proc.), przeciętny Polak zarabia od lat niemal tyle samo. W zeszłym roku realny wzrost płac w firmach wyniósł 0,7 procent – wyliczył „DGP”. To najgorszy wynik od 1992 roku. Co ciekawe nie idzie to w parze z sytuacją finansową firm – w ciągu trzech pierwszych kwartałów 2011 r. zarobiły one rekordową sumę – 77,4 mld zł i prawdopodobnie cały rok zamknęły wynikiem przekraczającym 100 mld zł.

– Podwyżki płac były w ubiegłym roku skąpe, ponieważ w większości firm płace nie są powiązane z zyskami – mówi prof. Mieczysław Kabaj z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych, dodając, że w polskich firmach wysokość wynagrodzeń jest często przypadkowa. Równie przypadkowe są podwyżki. Praca jest także często niepewna. Szczególnie, gdy jest się zatrudnionym na tzw. umowę śmieciową. A w tej sytuacji może być w Polsce nawet 8 mln osób. Coraz więcej osób także nie ma pracy. Pod koniec ubiegłego roku minister finansów Jacek Rostowski zapowiedział, że w 2012 roku pracę straci ok. 80 tys. Polaków. – Według założeń projektu budżetu bezrobocie na koniec 2012 r. wyniesie 12,3 proc. – mówił w trakcie prezentacji budżetu państwa. Inni eksperci są jeszcze bardziej pesymistyczni i prognozują, że stopa bezrobocia sięgnie w tym roku nawet 16 proc. Wg danych resortu pracy w końcu grudnia, co ósmy Polak nie miał pracy. Bezrobocie wzrosło we wszystkich województwach. Najbardziej w warmińsko – mazurskim, gdzie przekroczyło 20 proc. Najniższe jest w Wielkopolsce – 9,1 proc. Liczba bezrobotnych w końcu grudnia wyniosła 1 983 tys. osób (na podstawie meldunków nadesłanych przez wojewódzkie urzędy pracy) i w porównaniu do końca listopada wzrosła o 68,1 tys. osób. Dla porównania, w grudniu 2007 roku stopa bezrobocia wynosiła 11,4 proc. 

W grudniu 2011 r.:

* Liczba zarejestrowanych bezrobotnych w urzędach pracy wyniosła na koniec miesiące 1982,7 tys. osób

* Stopa bezrobocia wzrosła do 12,5 proc. (12,1 proc. w listopadzie)

* Sprzedaż detaliczna wzrosła o 8,6 proc. w porównaniu z grudniem 2010 r.

* Inflacja wyniosła 4,6 proc.

* Realny wzrost płac wyniósł 0,7 proc.

Maciej Chudkiewicz

12 lutego 2012 "Antysemityzm" wyssany z mlekiem matki Kalifornijscy Żydzi zwrócili się z prośbą do Mela Gibbona o dofinansowanie ich synagogi w mieście Corona w południowej Kalifornii. W ten sposób, jak sugerują autorzy listu do Mela Gibbona, aktor i reżyser miałby naprawić swoją złą reputację wśród społeczności żydowskiej, która od lat stara się przypiąć mu łatkę” antysemity”. W liście do wybitnego aktora napisano: „Mamy dla Pana propozycję, która pomoże zaprzeczyć oskarżeniom o antysemityzm wobec pana. Jaka może być ku temu lepsza droga udowodnienia, ze nie jest pan antysemitą, niż pomoc naszej społeczności w uratowaniu dla nas budynku synagogi i wsparcie naszej sprawy? Chodzi o pomoc Mela Gibbona w spłacie kredytu w wysokości, 1,6 miliona dolarów, który to kredyt został zaciągnięty na budowę synagogi.. List kończy się „ prośbą” skierowaną do aktora, w której autorzy listu proponują Gibsonowi” udowodnienie, że jest człowiekiem” poprzez wkład w spłatę zadłużenia. Reprezentant Mela Gibsona powiedział kalifornijskim mediom, że nic nie wie o podobnym wniosku, natomiast przedstawiciel Konserwatywnej Synagogi południowej Kaliformii (Kongregacji Beth Shalom) oświadczył, że ich zamiarem nie było upokarzanie Gibbona poprzez przekazanie im pieniędzy. Jednak ton listu sprawia inne wrażenie.. Reprezentujący kongregację dodał: „Myśleliśmy, że w jego sytuacji będzie bardzo zainteresowany wsparciem naszej sprawy”(???). Ciekawe? „w jego sytuacji”??Co to może oznaczać? To, w jakiej sytuacji jest wybitny reżyser i aktor Mel Gibson po nakręceniu „Pasji”? Którym to filmem naraził się środowiskom żydowskim- powiedzmy sobie szczerze - nie wszystkim? Środowiska konserwatywne żydowskie ze spokojem przyjęły ten film.. Tak jak tradycyjni Żydzi organizują manifestacje przeciw Izraelowi, bo państwo to nie powinno powstać przed przyjściem Mesjasza.. Dla Chrześcijan sprawa jest jasna.. Chrystus już przyszedł..

Mel Gibson jest chrześcijaninem, co prawda rozwiódł się z pierwszą żoną, z którą ma siedmioro dzieci, i związał się z Oksaną Grigoriewą, z którą ma córkę.. Ale za to będzie odpowiadał przed Sądem Ostatecznym.. Jest człowiekiem wierzącym tradycyjnie, a jego tata jest( może był) sedewakantystą.. Tak to w tym życiu jest, że nie wszystko jest doskonałe.. Sedewakantyści nie uznają na tronie papieskim żadnego papieża po roku 1958- po śmierci PIUSA XII Dla nich wszyscy są antypapieżami.. Krytykują Sobór Watykański II, jako rewolucję w Kościele Powszechnym, ekumenizm, dialog międzyreligijny,.. Wolność religijną. Potępiają modernizm w Kościele, nie uznają ważności święceń kapłańskich po Vaticanum II. Nie uznają ważności nowej mszy, podczas której kapłan stoi tyłem do Chrystusa i tabernakulum, a przodem do ludu.. Według Mszy Trydenckiej kapłan stoi tyłem do ludu, a przodem do Chrystusa.. Powiedzmy sobie szczerze: po Vaticanum II Kościół Powszechny się zdemokratyzował.. Sedewakantyści nazywani są konklawistami. „Udowodnienie, że jest się człowiekiem” poprzez wkład w spłatę zadłużenia synagogi. To ciekawe i interesujące.. Gdyby Mel Gibson zapłacił- byłby człowiekiem, jak nie zapłaci- nie będzie człowiekiem.. Czy dołożenie się do spłaty długów synagogi jest miarą człowieczeństwa? Chrześcijanin wspomagający synagogę, to tak jak chrześcijanin wspomagający muzułmański meczet.. Oczywiście każdy ma prawo dawać swoje pieniądze, komu uważa.. Bo to jego pieniądze.. Ale- jak na razie - to są trzy różne religie.. Może po zupełnej globalizacji - będzie jedna - uniwersalna.. A już danie pieniędzy, żeby zrzucić z siebie łatkę” antysemity”- to jest dopiero pomysł.. Można byłoby go zastosować do wszystkich chrześcijan.. Jak jakiś chrześcijanin nie da na budowę synagogi, będzie okrzyknięty” antysemitą”- jak da- będzie człowiekiem? Bo teraz człowiekiem nie jest.. Wszystko związane byłoby ze stosunkiem pieniężnym do synagogi.. Człowiek jest tyle wart ile byłoby w nim synagogi.. Ale wróćmy na nasze podwórko.. Według ”Newsweeka”, gabinet pana Donalda Tuska pobił rekord w liczbie skarg, jakie Polacy wysłali do rządu. „Obywatele” zasypują rząd lawiną listów z pretensjami pod adresem rządu i administracji publicznej. Podobno wysłali ich już ponad 20 000, podczas gdy jeszcze w 2010- tylko 16 000 skarg.. Oczywiście w miarę rozwoju socjalizmu- biurokratycznego - liczba listów będzie rosła proporcjonalnie do ucisku państwa na” obywatela” głównie celem obskubania go z pieniędzy.. Bo taki nacisk w demokratycznym państwie socjalistycznym jest preferowany wobec” obywatela”. No i jak „obywatel” ma się nie denerwować? Pisze, więc listy na Berdyczów, z nadzieją i bólem, że zostaną rozpatrzone przez rząd i, że mu się od tego poprawi.. Poprawiłoby mu się, gdyby w państwie zapanował ład i porządek.. Ale na to się nie zanosi wobec systemu rozpasanej demokracji. Ciągle coś uchwalają i przegłosowują robiąc niesamowity bałagan i w tym bałaganie, co pozostaje” obywatelowi”.. Pisać listy z nadzieją, że ktoś mu pomoże, ktoś coś załatwi, ktoś dopomoże.. Bo o zniesieniu ucisku nie ma mowy.. Wprost przeciwnie! Więcej przepisów, więcej bałaganu, potem znowu więcej przepisów- a na końcu bałagan.. Bo im więcej przepisów - tym bardziej chore jest państwo.. To przecież jasne jak Słońce.. Ale rządzący i sejmici o tym widocznie nie wiedzą, więc uchwalają i uchwalają, żeby nas utopić w powodzi papierów, interpretacji tych papierów, potem poprawki- i znowu papiery.. Ale listy przecież można pisać.. To nikomu nie szkodzi, poczta zarobi, urzędnicy rządowi mają zajęcie, a „obywatel” nadzieję, że ktoś się nim zajmuje poważnie.. Chyba na wszystkie listy rząd odpowiada, bo byłoby niegrzecznością nie odpowiedzieć, chociaż na jeden.. Na wszystkie, bo przecież rząd jest dla ludności obywatelskiej, a nie ludność obywatelska dla rządu.. Chociaż bez ludności obywatelskiej żaden rząd by się nie obył, przynajmniej bez pieniędzy ludności obywatelskiej.. Dlatego najważniejsze dla rządu są pieniądze od” obywateli”, a że czasami pokorespondować trzeba, bo to i grzecznie i „obywatel” zadowolony, że dostał odpowiedź... Będzie, o czym rozmawiać z sąsiadami, pokazać, pochwalić się, że jednak rząd, jaki jest taki jest, ale sprawy obywatela” traktuje poważnie.. Bo odpowiedział na wysłany list.. I wilk jest zadowolony - i owca jest cała.. Raczej należałoby napisać: i hiena jest zadowolona- i osioł też jest zadowolony, bo to przecież rządy hien nad osłami.. Jak to w demokracji? Listy tradycyjne piszą głównie starsi” obywatele”, oni mają czas, oni przejmują się sprawami ojczyzny, im często brakuje pieniędzy, bo rosną ceny prądu, jedzenia, węgla.. O to właśnie rząd dba jak najbardziej.. I im bardziej dba- tym jest gorzej „obywatelom”. I wtedy „obywatele” listy piszą, zwykłe, polecone.. No i listonosz ma trochę roboty, pomiędzy robotą roznoszenia ulotek supermarketów, supermarketów listami od komorników wzywających do zapłaty.. I sądy też mają kupę roboty.. Coraz większy ucisk państwa- więcej roboty dla komorników i dla sądów powszechnych.. Jak to wszystko się skończy? Na razie listy pisać wolno, i wolno się w nich wyżalać.. Byleby nie obrażać rządu. Bo rząd nie jest od obrażania- rząd jest od rządzenia! WJR

Banki w Polsce mają się wyjątkowo dobrze

1. Komisja Nadzoru Finansowego podała wyniki finansowe banków w Polsce za rok 2011. Mimo tego, że nie był to przecież rok najlepszy ani dla dla przedsiębiorców ani wielu grup pracowniczych, to dla banków był to rok najwyższych zysków. Zysk netto, a więc po opodatkowaniu go podatkiem dochodowym, wyniósł aż 15,7 mld zł i był o 37,5% wyższy niż rok wcześniej, kiedy wyniósł 11,4 mld zł. Nawet w porównaniu z okresem, kiedy nie było kryzysu gospodarczego, czyli latami 2007-2008, kiedy zysk netto wyniósł odpowiednio 13,6 mld zł i 13,5 mld zł, ten wynik można uznać za imponujący. Złożyły się na niego o ponad 13% wyższe niż rok wcześniej dochody odsetkowe wynoszące prawie 35 mld zł i o 4% wyższe niż rok wcześniej, dochody z tytułu prowizji, które wyniosły 14,3 mld zł. Komisja Nadzoru Finansowego zaleca bankom w Polsce, żeby mimo tych rekordowych zysków, nie wypłacały dywidend akcjonariuszom, tylko przeznaczyły te środki na poprawę współczynników wypłacalności, ale nie wiadomo czy zastosują się one do tych zaleceń. Ich zagraniczni właściciele bankowe spółki-matki, przeżywają przecież sądne dni i muszą wręcz błyskawicznie poprawić swoje współczynniki wypłacalności, więc presja na wypłaty dywidend przez spółki-córki będzie olbrzymia.

2. Należy się oczywiście cieszyć, że banki w Polsce będące w swej zdecydowanej większości przecież spółkami-córkami dużych banków z Europy Zachodniej, które mają ogromne kłopoty ze współczynnikami wypłacalności, a w konsekwencji i z płynnością, takich kłopotów nie mają i przynoszą swym właścicielom krociowe zyski. Tyle tylko, że mimo ogromnej konkurencji na rynku bankowym to zbawczych jej skutków nie odczuwają klienci banków. Nadal płacą nie tylko wysokie odsetki od zaciągniętych kredytów, ale przede wszystkim bardzo wysokie prowizje w zasadzie od wszystkich czynności bankowych. Właśnie w poprzednim tygodniu przemknęły przez media informacje, że w Polsce mamy do czynienia z najwyższymi w Europie tzw. opłatami interchange za używanie kart bankowych. Dla najbardziej popularnych kart wynoszą one w Polsce 1,6% podczas gdy średnia w UE to tylko 0,7%. Oczywiście opłaty za używanie tych kart zależą nie tylko od banków, ale także, ale od organizacji płatniczych takich jak Visa czy MasterCard, ale nie ulega wątpliwości, że na ich wysokość mają wpływ przede wszystkim banki.

3. Dlaczego o tym wszystkim piszę? Otóż w następnym tygodniu po dwóch latach od jego złożenia odbędzie się I czytanie naszego projektu ustawy o podatku bankowym. Projekt ten posłowie Prawa i Sprawiedliwości złożyli pierwszy raz w roku 2010 nie doczekał się on jednak wprowadzenia pod obrady i jego żywot się skończył wraz z zakończeniem poprzedniej kadencji Sejmu. Po rozpoczęciu tej kadencji, został złożony jeszcze raz i tym razem zaledwie po 5 miesiącach doczeka się pierwszego czytania, tyle tylko, że jego dalsze losy zależą od postawy koalicji rządowej. Czy skończy się tylko na pierwszym czytaniu czy też większość koalicyjna zdecyduje o skierowaniu go do dalszych prac w komisji finansów publicznych? Cały czas słyszymy, że w budżecie potrzebne są środki finansowe w zasadzie na wszystko. Stąd między innymi podwyżka stawki podatku VAT przeprowadzona w połowie poprzedniego roku, podwyżki podatku akcyzowego od stycznia tego roku czy podwyżki składki rentowej. Natomiast dziwnym trafem pod ochroną jest ciągle sektor, który jak opisałem wyżej jest w bardzo dobrej kondycji finansowej i który mógłby, chociaż przejściowo poprawić stan państwowej kasy.

4. W uzasadnieniu naszego projektu ustawy o podatku bankowym, znajduje się także informacja, która mówi w zasadzie wszystko o naszym systemie podatkowym. Przychody całego sektora finansowego w 2010 roku stanowiły ponad 50% wszystkich przychodów w gospodarce. Natomiast sektor ten, zapłacił zaledwie, co 6 złotówkę podatku dochodowego. Możliwości dodatkowego opodatkowania, są, więc jak najbardziej realne, tyle tylko, że w otoczeniu Premiera Tuska funkcjonuje lobby, które jak się wydaje jest gotowe utrącić każdy projekt ustawy, który mógłby sięgnąć do głębokich bankowych kieszeni. Zbigniew Kuźmiuk

NIE WIERZĘ, że to był NIESZCZĘŚLIWY WYPADEK Prokuratura i policja w dalszym ciągu sprawdzają różne warianty wydarzeń dotyczące niewyjaśnionej dotąd śmierci małej Madzi (†6 mies.) z Sosnowca. Śledczy na razie skłaniają się ku wersji o nieszczęśliwym wypadku, przedstawionej przez Katarzynę W., matkę Madzi. Zupełnie innego zdania jest jasnowidz z Człuchowa, Krzysztof Jackowski.

- Sprawa śmierci Madzi nie jest jeszcze do końca wyjaśniona i ma jeszcze drugie dno. Finał będzie zupełnie inny niż oficjalna wersja wydarzeń - przewiduje Jackowski. Kobieta przekonuje, że dziecko przypadkiem wypadło jej z kocyka i uderzyło główką o próg. Wstępna sekcja zwłok dziewczynki potwierdziła wersję matki. Eksperci ustalili, że przyczyną śmierci dziewczynki był tępy uraz tyłogłowia. Według katowickiej prokuratury wstępne wyniki nie zaprzeczają wersji wydarzeń przedstawionych przez matkę Madzi. Na ostateczne wyniki sekcji trzeba będzie jeszcze poczekać.

- W moim mniemaniu sprawa wypadku nie jest jednoznaczna. Ta sprawa będzie się jeszcze długo ciągnęła - przeczuwa Jackowski. Sławny jasnowidz w rozmowie z reporterem "Super Expressu" już trzy dni po zaginięciu dziewczynki przewidział, że to nie porwanie, że dziecko nie żyje, a w tę sprawę wplątane jest jedno z rodziców. Jackowski w rozmowie z portalem wp.pl mówił o tym, że dziecko jest w Sosnowcu, że wyjaśnienie tej sprawy bardzo zaskoczy opinię publiczną i nastąpi w niedługim czasie. Jasnowidz wskazywał też, że ciało może znajdować się w miejscu położonym niedaleko starego budynku przemysłowego. Wszystkie jego wizje jak do tej pory się sprawdziły. Czy i tym razem jasnowidz ma rację? Super Express

Energetyka jądrowa potrzebna jako części polskiego miksu energetycznego. Zakładam, że znajdzie się w Polsce lokalizacja na budowę elektrowni – mówi portalowi Stefczyk.info były wiceminister skarbu Paweł Szałamacha, obecnie poseł PiS. Stefczyk.info: W gminie Mielno trwa dziś referendum dotyczące zgody na budowę elektrowni atomowej. Czy energia jądrowa jest ważna dla Polski? Paweł Szałamacha: W moim przekonaniu jedną z najbardziej błędnych decyzji podjętych w III RP było wstrzymanie zaawansowanej budowy elektrowni w Żarnowcu. Ona była zaawansowana w 80 procentach. Straty w przeliczeniu na dzisiejsze realia szacowałbym na około 4 miliardów euro. Opowiadam się od dawna za udziałem energii nuklearnej, jako części polskiego miksu energetycznego. Zakładam, że znajdzie się w Polsce lokalizacja na budowę elektrowni.

Z czego ten miks miałby się składać? On w 10-15 procentach powinien się składać właśnie z energii atomowej. Jednak nie należy oczywiście zaniedbywać innych źródeł energii: gazu konwencjonalnego, łupków, źródeł geotermalnych, a przede wszystkim węgla kamiennego i brunatnego.

Każda lokalizacja elektrowni może wywoływać sprzeciw. Czy na świecie buduje się elektrownie na odludziu? Doświadczenie pokazuje, że instalacje nuklearne są często budowane niedaleko miast. One często powstają kilka kilometrów od nich. Jeśli technologia jest bezpieczna, nie ma powodu, żeby ten rodzaj energii odrzucać.

Jednak sceptycy mówią, że technologia francuska, którą rząd chce wykorzystać, jest przestarzała i niebezpieczna. To prawda? Polska ma do wyboru kilka technologii. W grę wchodzi czterech producentów: Korea Południowa, Kanada, Francja oraz Stany Zjednoczone. Ja nie przesądzałbym, z której powinniśmy korzystać. Naszą inwestycją rzeczywiście są zainteresowani Francuzi. Czy ich technologia jest przestarzała? Moim zdaniem to nie jest trafna opinia. Za dwa lata Francuzi zrealizują kontrakt w Finlandii. To będzie ich najnowsza technologia. Będziemy mogli zobaczyć, jak działają te rozwiązania.

Czy rządowi zależy na tej elektrowni? Choć referendum jest dziś resort gospodarki zamierza dopiero za miesiąc zacząć kampanię informacyjną nt. atomu. Działania rządu w tej sprawie są tej samej, jakości, co w innych obszarach. Polityka energetyczna jest częścią polityki państwa. Rządzący mają zdaje się poczucie, że jest bardzo dużo czasu.

Jeśli powstanie elektrownia w Polsce, nasz kraj otworzy się na nową technologie. Czy będzie to miało wpływ na inne obszary państwa? Na pewno energetyka jądrowa będzie lokomotywą naukową dla polskiej fizyki teoretycznej. Te dwa zagadnienia są symbiotyczne. Jeśli chcemy być krajem z pierwszej ligi, wskazane jest, żebyśmy mieli energię jądrową. Rozmawiał Stanisław Żaryn

Pietrzak: kompromitujące uczynki minister Muchy mentarzem. To wszystko jest po prostu śmieszne. To są kpiny – mówi portalowi Stefczyk.info o ministrze spotu satyryk Jan Pietrzak. Stefczyk.info: Minister sportu Joanna Mucha urasta do miana najbardziej komicznej postaci w rządzie. Zatrudniła swojego fryzjera na ważnym stanowisku, nie zna się na sporcie, składa podziękowania za organizację meczu, który się nie odbył, a dziś w ramach uczczenia otwarcia piłkarskiego Stadionu Narodowego postanowiła biegać dookoła obiektu… Jan Pietrzak: To ciężko nawet komentować. Zatrudniła fryzjera, żeby ostrzygł trawnik holenderski na stadionie… Żeby było tak, że mucha nie siada. To wszystko kompromitujące uczynki minister Muchy. Ona nie wiedziała, kto wyznacza kluby do meczu o Super Puchar. Tu nie trzeba się nawet wysilać z jakimś dowcipnym komentarzem. To wszystko jest po prostu śmieszne. To są kpiny.

Wielu wskazuje, że minister pasuje do ekipy rządzącej Ona się wpisuje w całość rządów Tuska. Jego ministrowie wszyscy są równie kompetentni. Jednak nie o wszystkich sprawach informują media. One nie puszczają głupot większości członków rządu. Czasem coś przecieknie do opinii publicznej. I wtedy szczęka nam opada, że można być takim ministrem…

Z czego to wynika? Z nieudolności rządu, poczynając od premiera. To również efekt tego, że dla Tuska nie ma znaczenia, czy coś się uda, czy nie. On buduje państwo jednej partii. Dla niego jest ważne, żeby rządzili ludzie mu posłuszni. Efekty są zupełnie drugorzędne. Dróg można nie budować, stadion można zepsuć, edukację można rozwalić. Wszystko można zniszczyć, pod jednym warunkiem, że wszędzie będą swoi ludzie i będą pilnować władzy. Tusk chce wygrać kolejne wybory.

Ma szanse? Może jeszcze wygrać. Będzie jak Łukaszenko czy Putin zwyciężał, ponieważ podporządkował sobie całą strukturę państwa, wszystko jest jego.

Polacy przejrzą na oczy? Zobaczą nieudolność rządzących? Tak. Pytanie tylko, ilu. Są ludzie, którzy wiedzą dobrze, co się dzieje. Jednak trzy wielkie telewizje, kłamiące od rana do wieczora, mają dużą przewagę. Ludność niżu polskiego nie jest przyzwyczajona do tak straszliwej agresji medialnej i do takiego poziomu kłamstwa. saż
System bezpieczeństwa coraz bardziej dziurawy O kondycji polskiego kontrwywiadu, procedurach bezpieczeństwa oraz o tym, na ile Rosjanie wykorzystali śledztwo ws. katastrofy smoleńskiej do penetrowania Polski oraz NATO portal Stefczyk.info rozmawia z dziennikarką śledczą, Anitą Gargas z „Gazety Polskiej”.
Stefczyk.info: „Nasz Dziennik” w weekendowym numerze pisze, że w związku ze śledztwem smoleńskim Polska realizuje wnioski strony rosyjskiej np. dot, szczegółowych informacji o szkoleniu polskich pilotów wojskowych. Czy takie dane powinniśmy ujawniać Rosjanom? Anita Gargas: Dokumenty ważne z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa nie powinny być ujawniane. Z informacji "Naszego Dziennika" wynika, że Rosjanie zwrócili się o dane o strukturze specpułku, zasadach dowodzenia, awansowania, nadawania uprawnień.  Jaki to ma związek z katastrofą? Po co rosyjskiej prokuraturze informacje, które należą raczej do obszaru zainteresowań wywiadu?

Jak Polska odnosi się do wniosków Rosji? Od początku śledztwa smoleńskiego relacje pomiędzy prokuraturą rosyjską i polską nie były symetryczne, partnerskie. Wręcz przeciwnie, strona polska była traktowana lekceważąco. I to na własne życzenie, bo od początku zachowywała się jak petent. Wiele wskazuje na to, że prokuratura bezkrytycznie realizowała wnioski płynące z Moskwy, nie korzystając z dostępnych jej narzędzi, np. z prawa odmowy udzielenia pomocy prawnej, gdy w grę mogło wchodzić naruszenie tajemnicy państwowej, bądź, gdy wnioski obejmowały sprawy niezwiązane z katastrofą. Dobrym przykładem będzie tutaj sprawa polskich pielgrzymów, którzy w maju 2010 roku udali się na miejsce katastrofy i odkrywali tam szczątki ofiar katastrofy, ich rzeczy osobiste, fragmenty Tupolewa -  mimo zapewnień Rosji, a następnie min. Kopacz, że wszystko zostało zebrane i właściwie zabezpieczone. Ponadto alarmowali, że miejsce katastrofy nie jest właściwie zabezpieczone i strzeżone, jak zapewniała strona rosyjska. Po ujawnieniu przez nich tych faktów prokuratura rosyjska wystąpiła o ustalenie tożsamości tych osób i ich przesłuchanie.
Prokuratura polska uwzględniła ten wniosek? Z tego, co mi wiadomo, wielu pielgrzymów zostało przesłuchanych. Nie wiem, czy ich zeznania wysłano do Moskwy. Jednak już sam fakt, że na żądanie Rosjan polska prokuratura przystąpiła do przesłuchiwania tych osób, jest kuriozalny. Chyba nie na tym polega skuteczne prowadzenie najważniejszego, z punktu widzenia polskiej racji stanu, śledztwa.

W związku z tym pojawia się pytanie, na ile w tej sprawie chronione są polskie tajemnice? Na to "Gazeta Polska" zwracała uwagę od samego początku. Przypominam, że jeszcze w kwietniu 2010 roku pojawił się problem, w jaki sposób polskie służby zabezpieczały znajdujące się na pokładzie materiały, które mogły być istotne dla naszego bezpieczeństwa oraz dla bezpieczeństwa NATO. W Smoleńsku zginął przecież prezydent, zginęli generałowie i szef BBN. Osoby, które z racji swoich stanowisk, posiadały różne poufne informacje dotyczące NATO. Wzięli ze sobą telefony, komputery, nośniki danych. Z naszych informacji wynika, że nie zadbano, by na miejscu katastrofy znaleźli się ludzie odpowiednich polskich służb, którzy zabezpieczyliby sprzęt. Taka sytuacja umożliwiała przechwycenie ich przez Rosjan.

Dotykamy szerszego problemu - braku osłony kontrwywiadowczej Niestety od czasu przejęcia władzy przez Platformę Obywatelską system bezpieczeństwa Polski staje się coraz bardziej dziurawy. Wiele wskazuje na to, że nie jesteśmy w sposób wystarczający zabezpieczeni kontrwywiadowczo ani na kierunku zachodnim ani wschodnim. Dodajmy do tego ignorowanie procedur bezpieczeństwa. Wiele wskazuje, że ten ogólny klimat rozprzężenia i nonszalanckiego podejścia do zagrożeń wywołany był świadomie. To właśnie ze względu na ten klimat BOR mógł sobie pozwolić na tak lekceważące potraktowanie sprawy ochrony głowy państwa i szefów naszych wojsk. Lech Kaczyński, jako prezydent kraju NATO-wskiego powinien być objęty ponadstandardową ochroną. Tymczasem był całkowicie pozbawiony ochrony na miejscu lądowania. Ciekawe, że obecnie jest to powszechna wiedza, a mimo to ani szef BOR gen. Janicki ani jego ówczesny przełożony min. Miller nie ponieśli za to odpowiedzialności.

Czy podejście naszych służb do katastrofy podważa wiarygodność Polski w oczach państw NATO? Nasza pozycja runęła w chwili, gdy stało się jasne, że premier Donald Tusk odda śledztwo w ręce rosyjskie. To obnażyło ogromną słabość naszego państwa. Tajemnicą poliszynela jest to, że w niektórych krajach NATO znajdują się materiały, które  mogłyby mieć kluczowe znaczenie dla wyjaśnienia okoliczności tego, co zdarzyło się na lotnisku Siewiernyj.

Zwróciliśmy się po nie? Nie. Nasze władze dobrowolnie zrezygnowały z ich pozyskania. A potem zaprzepaściły szansę, jaką wypracował prokurator Marek Pasionek, który w nieoficjalnej rozmowie z oficerem łącznikowym z USA ustalił, jakimi kanałami powinniśmy zwracać się o pomoc USA w śledztwie. Sam Pasionek ma z tego powodu postawione zarzuty! Za to odpowiada prokurator Krzysztof Parulski, były szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej. To on odegrał rolę hamulcowego w śledztwie. Rozmawiał Stanisław Żaryn

Rządowy PR już nie działa Dotąd można było przykryć wiele szokujących spraw, jak katastrofa smoleńska, czy afera hazardowa. Za nie nikt nie odpowiedział – portalowi Stefczyk.info o ostatnich sondażach mówi publicysta Bronisław Wildstein. Stefczyk.info: Sondaże pokazują spadek notowań Platformy. W każdym z nich widać inny poziom poparcia dla PO, ale we wszystkich jest ono coraz niższe. To w Pana ocenie o czymś świadczy? Bronisław Wildstein: Te sondaże już są ważnym głosem dotyczącym nastrojów społecznych. Badania są, bowiem jedynie elementem szerszego zjawiska. Po ostatnich wyborach, w których wygrała partia Tuska, błyskawiczne zaczyna posuwać się destrukcja Platformy Obywatelskiej. Dotąd wydawało się, że ona zamurowała się przy władzy i jej nie odda.

Partia Tuska zachowuje się dziś inaczej? Widzimy nadal arogancję władzy. Ona ma poczucie wygrania kolejnych wyborów, ma poczucie bezwarunkowego poparcia mediów, ma poczucie, że jest emanacją rządzącego w Polsce establishmentu. To powoduje arogancję, która często przeradza się w bezczelność. Przykładem tego było mianowanie Ewy Kopacz na stanowisko marszałka Sejmu.

Dlaczego? Wcześniej, jako minister zdrowia, położyła wszystko, co miała do położenia. Jej mianowanie to przykład traktowania przez premiera, który rządzi samodzielnie Platformą Obywatelską, parlamentu, jako swojego dworu. Kopacz została mianowana jak niegdyś majordomus. To oczywiście jedynie przykład. Jeden z wielu.

Sondaże to dowód, że partia Tuska przestała sobie radzić z wizerunkiem? Wygląda na to, że przestaje działać to, co dotąd robił rząd, czyli polityka wizerunkowa. Dotąd można było przykryć wiele szokujących spraw, jak katastrofa smoleńska, czy afera hazardowa. Za nie nikt nie odpowiedział. To spływało po premierze, jakby był z teflonu. Obecnie okazuje się, że krytyczny obraz władzy zaczyna docierać do ludzi, gdy jej decyzje przekładają się na ich życie.

Poprzednie sprawy nie przekładały się? Oczywiście przekładały, ale nie w sposób bezpośredni. Ludzie nie widzieli związku. Jednak wydaje się, że ostatnio go zobaczyli. Zobaczyli wiele błędów rządu, np. to, że nie zdążono przygotować na czas reformy lekowej, że nie opublikowano listy leków, zobaczyli, że decyzje władz prowadzą do chaosu. Bardzo duża grupa Polaków odczuwa na sobie jego konsekwencje. Oni zaczynają sobie zdawać z tego sprawę.

W protesty ostatnio włączyli się również młodzi ludzie. Sprzeciwiają się traktatowi ACTA. To ważne zjawisko? Młodzi ludzie do tej pory byli obojętni, nie interesowali się polityką. To był skutek celowej propagandy, która mówiła, że polityka nie jest ważna, że nie należy się nią zajmować. Młodzi zorientowali się jednak, że władza chce ograniczać im swobodę korzystania z podstawowego dla nich kanału komunikacji, jakim jest internet, to się przekłada na poparcie dla rządzących.

Czego Pan się spodziewa w kolejnych miesiącach? Myślę, że potrzeba trochę czasu, żeby społeczeństwo poczuło w pełni na własnej skórze negatywną stronę polityki PO. Na razie będziemy obserwować stopniowe załamywanie się poparcia dla władzy. Postawy ludzi mają, bowiem sporą inercję. Oni muszą dokonać pewnych rachunków, aby uznać, że źle głosowali, że się dali nabrać.

Kto ma szanse na tym zyskać politycznie? To ważne pytanie. Możemy być pewni, że w odpowiedzi na spadek poparcia nastąpi zmasowany atak na opozycję. Establishment rządzący będzie chciał utrzymać status quo. Istnieje, więc możliwość, że na miejsce obecnej partii rządzącej spróbuje się wykreować nowe twory, jak np. lewica. Pytanie czy to się uda zrobić. Rozmawiał Stanisław Żaryn

Cejrowski o Czubaszek: „W tak radykalnej sytuacji należy gnijącą śliwkę usunąć z kosza, by nie zgniły inne zdrowe” Wojciech Cejrowski skomentował na Facebooku ostatnie zachwycające salon wyznanie Marii Czubaszek o dwukrotnym usunięciu przez nią przed laty ciąży. Podróżnik i publicysta, jak pisze, komentuje na życzenie czytelników, zaznaczając na wstępie w swoim stylu, że wpis przeznaczony jest dla „braci katoli”:

INNYCH BRACI PROSZĘ, BY NIE PODSŁUCHIWALI, BO NIE DLA WASZYCH USZU TA ROZMOWA (PO, CO SIĘ MACIE DENERWOWAĆ?) (…) Dwa światy w jednym zdaniu: Bóg i cud z jednej strony, dwa zabójstwa z drugiej.
Te światy się nie dogadają. Nie będzie spotkania w pół drogi, bo nie idziemy ku sobie. I nawet nie wolno podchodzić, by się nie zarazić. I dalej:

W tak radykalnej sytuacji należy gnijącą śliwkę usunąć z kosza, by nie zgniły inne zdrowe. Pani Czubaszek nie należy zapraszać, ją należy wypraszać. Omijać milczeniem. Nie chodzić do miejsc, w których jest gościem; zmieniać kanał, na którym gada. Można się za nią modlić - z daleka. O rozum, o serce, o łaskę. Te rączki i nóżki, które kazała rozszarpać, bo "nie lubi dzieci", czekają gdzieś tam w niebie, na mamusię, która je kazała spuścić do kibla. Oby się doczekały. Oby w porę przyszło nawrócenie. Oby!

Znp

Nasz wywiad. Krzysztof Wyszkowski: Kontrakt okrągłostołowy wciąż obowiązuje Okrągły Stół sprawił, że widać dziś pogardę do polskości, racji stanu, niepodległości, suwerenności, do wszystkiego, co stanowi Polskę prawdziwą – mówi nam były opozycjonista Krzysztof Wyszkowski. Memento: Czym dla Pana jest III RP? Jak Pan ocenia okoliczności jej powstania? Krzysztof Wyszkowski: Przypomina mi się słynne już powiedzenie Mołotowa o II RP. On mówił, że Polska międzywojenna jest pomiotem Traktatu Wersalskiego. To jego niesławne powiedzenie przypomina mi również opis III RP. Ona jest karłowatym pomiotem Okrągłego Stołu, czyli zorganizowanego przez sowiecką agenturę w PRL, jej współpracowników, różnego rodzaju oportunistów, służb specjalnych, czy grup interesu kontraktu. Ten kontrakt obowiązuje do dziś, mimo upływu lat.
Jak się to obowiązywanie uwidacznia? Rządzący dziś Donald Tusk jest beneficjentem Okrągłego Stołu. Choć on nie siedział przy Okrągłym Stole, wkrótce potem zaczął robić karierę dzięki pomocy układu wyrosłego z PRL. Ta sytuacja spowodowała, że widać dziś pogardę do polskości, racji stanu, niepodległości, suwerenności, do wszystkiego, co stanowi Polskę prawdziwą.
W mediach często słyszymy o podziale na Polaków i Prawdziwych Polaków. To sensowne? Tak. Ten podział jest prawdziwy. Nie ma, co ukrywać, że są ludzie, których Polska obchodzi, dla których jest wartością i są również ci, którzy nie czują niczego do Polski. Oni z różnych powodów, obcości, oportunizmu, nieodpowiedzialności, braku dojrzałości nie chcą Polski suwerennej, samodzielnej, zbudowanej na zdrowych zasadach. Wolą ten chory kraj, w którym każdy bandyta, każdy złodziej, każdy agent może robić, co mu się podoba. Polska jest krajem nieszczęśliwym. Dopóki nie dokona się aktu sanacji, Polska będzie upadać. Pytanie, czy naród zdąży się obudzić i zażądać uzdrowienia państwa.
Co jeśli nie zdąży? Wszystko zginie, przykrywane przez takie kłopoty, jak kryzys w Unii Europejskiej, czy inne problemy globalne. One pochłaniają uwagę polskiej opinii publicznej.
Co dziś jest kluczem do obudzenia się Polaków? Tego niestety nie wiem. Kiedyś byłem przekonany, że wiem. Zakładałem WZZ, brałem udział w strajkach sierpniowych. Byłem przekonany, że wiem, jaka jest wola Polaków. Teraz straciłem to poczucie. Mam poczucie, że Polacy są w stanie zupełnego zagubienia. Że przeżywają obecnie coś, jak Żydzi idący przez pustynię. Oni wracali do przeszłości, czcili bożka, fałszywego boga. Woleli lżejszą niewolę, niż trudną wolność. Podobną sytuację obserwuję obecnie w Polsce. Rozmawiał Stanisław Żaryn

Wałęsy wybaczanie i amnestia. W imieniu zamordowanych? Czy on, jako prezydent kiwnął palcem, aby spróbować przeprowadzić reformę wymiaru sprawiedliwości, po to choćby tylko, aby odcedzić z sądów i prokuratur agenturę SB, ludzi związanych z nomenklaturą partyjną? Komentarz Jerzego Jachowicza Lech Wałęsa wspaniałomyślnie zaapelował o amnestię dla zbrodniarzy z czasów PRL. Uznał, że jeżeli trudno jest rozliczyć na przykład winnych masakry robotników na Wybrzeży w 1970 roku, to należy odstąpić od procesu. Zaś czyny ludzi odpowiedzialnych za śmierć 45 zabitych ponad 1160 rannych puścić w niepamięć. Pomijam już kwestię uzurpacji Wałęsy. Bo, na jakiej zasadzie były przywódca „Solidarności” przyznał sobie prawo do przyjęcia roli sędziego w nie swojej sprawie? Kto mu udzielił takiego pełnomocnictwa?  Najwyraźniej upoważnienie dał sobie sam. Na mocy swego majestatu. Jakim jednakże prawem? Czy rozmawiał, choć z jednym synem, który w 1970 roku miał kilka lat, a jego ojciec został zastrzelony w wyniku decyzji, jaką podejmowali wówczas siedzący dziś na ławie oskarżonych? Czy rozmawiał z którąś z żon jednego z dziewięciu górników zastrzelonych 16 grudnia 1981 r. w kopalni „Wujek?. Zabitych za zgodą gen. Czesława Kiszczaka, który nocą wysłał specjalny szyfrogram, przyzwalający plutonowi specjalnemu ZOMO otwarcie z ostrej broni ognia do bezbronnych ludzi? Mimo upływu ponad czterdziestu lat od jednej zbrodni i trzydziestu od drugiej, pamięć o nich jest ciągle żywa i obecna w życiu publicznym. Obydwa bunty - ten z 1970 roku i ten z 1981 - zostały przez władzę ludową utopione w krwi. Są zapisane w naszych dziejach najnowszych, jako zbrodnie. Do dziś nikt jednak nie poniósł za nie żadnej odpowiedzialności. Nikt nie został ukarany. Choć zbrodniarzy nie trzeba poszukiwać latami po świecie. Żyją nie tylko obok nas, ale co gorsza wśród nas. Co w dodatku najbardziej boli, mają się stokroć lepiej niż ich ofiary? Czasami śmieją się z nas, drwią w żywe oczy, przedstawiając fałszywe wersje pobudek swoich czynów, jak to nagminnie robi gen. Jaruzelski. Innym razem są cyniczni i bezczelni, jak jego druh, gen. Kiszczak, który po jednej z rozpraw mówi do dziennikarzy, że może spotkać się z nimi w restauracji i porozmawiać przy wódce i zakąsce, bo na to go stać. Takich właśnie zbrodniarzy Wałęsa proponuje rozgrzeszyć, choć wie dobrze, że fundamentem rozgrzeszenia jest przyznanie się do winy i skrucha. Nie chodzi o kruchtę kościelną, lecz o elementarną moralność. Jak można odpuścić winy, przebiegłym krętaczom i oszustom? Czy nad tym się Wałęsa przez chwilę zastanowił? Powodem, który zdaniem Wałęsy, skłaniać winien do darowania win zbrodniarzom jest to, że teraz po latach „nie da się tego dobrze rozliczyć”. Takiego argumentu można użyć w każdym czasie i do każdego procesu. Jeśli zaś chodzi o upływ czasu, który zaciera część śladów i zubaża ludzką pamięć, to wynik kilku rzeczy. Z pewnością jedną z nich to także zaniedbania między innymi samego Lecha Wałęsy, jako jednego najbardziej wpływowych polityków na początku lat 90. Okresu, który z dzisiejszej perspektywy patrząc, wydaje się być optymalnym czasem na procesy rozliczeniowe za zbrodnie dokonane w PRL. Czy on, jako prezydent kiwnął palcem, aby spróbować przeprowadzić reformę wymiaru sprawiedliwości, po to choćby tylko, aby odcedzić z sądów i prokuratur agenturę SB, ludzi związanych z nomenklaturą partyjną? To był i być może pozostaje do dziś jeden z głównych czynników, który powoduje, że procesy rozliczeniowe trwają lata i nie mogą się doczekać żadnego rozstrzygnięcia. Czy Lech Wałęsa o tym nie wie? Jerzy Jachowicz

Cenckiewicz o "fabrykowaniu" przez SB dokumentów "Bolka"Dostępna dokumentacja na temat prowadzonych przez bezpiekę działań specjalnych w latach 80 wobec Wałęsy potwierdza jego związki z SB w latach 70. W udowodnieniu tego nie przeszkodziła nawet kradzież tysięcy stron dokumentów SB w okresie prezydentury Lecha Wałęsy. Informacja przekazana 21 grudnia br. przez pion śledczy IPN w Białymstoku na temat „fabrykowania” przez SB dokumentów w sprawie Lecha Walęsy nie jest w zasadzie jakimkolwiek newsem. Można powiedzieć, że jest to jedynie potwierdzenie ustaleń zawartych w wydanej przed laty książce SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii na stronach 137-146. Ustalenia prokuratury IPN nie wiele wnoszą chociażby ze względu na niedostępność materiałów, którymi dysponuje Komitet Noblowski. Norwegowie odmówili, bowiem polskiej prokuraturze wglądu do własnych archiwów. Wspólnie z Piotrem Gontarczykiem napisaliśmy w 2008 r. m. in. „podczas pobytu L. Wałęsy w Otwocku i Arłamowie zainicjowano działania operacyjne, których celem było jego skompromitowanie zarzutem współpracy z SB. Sugerowano przy tym, że owa współpraca miała rzekomo trwać nieprzerwanie od 1970 r. aż do lat osiemdziesiątych. Dążono tym samym do kompromitacji przywódcy „Solidarności” zarówno w oczach solidarnościowego podziemia, jak i – a może przede wszystkim – świata zachodniego, gdzie coraz częściej pojawiały się głosy o kandydaturze L. Wałęsy do pokojowej Nagrody Nobla”. I dalej:

„Niestety, nie zachowało się żadne ze sporządzonych przez SB fikcyjnych doniesień „Bolka” z okresu lat osiemdziesiątych, z których ostatnie miało być datowane na 1981 r. (…) Z dokumentów MSW wynika, że teczkę pracy i teczkę personalną TW ps. „Bolek”, a więc wszystkie dokumenty agenturalne z lat 1970–1976, już w 1982 r. przechowywano najpierw w Wydziale III, a później w Wydziale II Biura Studiów SB MSW. Wszystko wskazuje, więc na to, że w działaniach specjalnych prowadzonych przez MSW wobec L. Wałęsy w 1982 r. w celu skompromitowania go współpracą z SB (operacje o kryptonimie „OKO” i „Sąd”) korzystano także z autentycznych dokumentów archiwalnych TW ps. „Bolek”. Pośrednio potwierdza to także notatka st. chor. Tadeusza Maraszkiewicza. W notatce służbowej z 1985 r. napisał on, że w działaniach Biura Studiów wobec L. Wałęsy chodziło m.in. o „kontynuację przerwanej uprzednio współpracy z resortem”. Logicznie rzecz ujmując, nie można kontynuować czegoś, co w przeszłości nigdy nie zaistniało. A skoro tak, to konieczne było wykorzystanie do tych działań materiałów archiwalnych TW ps. „Bolek”. Ponadto, jak wynika z oświadczenia mjr. A. Stylińskiego, w jednej z operacji Biura Studiów (o kryptonimie „Ambasador”) posłużono się oryginałami doniesień TW ps. „Bolek”: „Ambasadorowi Norwegii doręczono natomiast list razem z oryginalnym doniesieniem z prośbą o wykonanie ekspertyzy pisma”. „Oryginalne doniesienie” TW ps. „Bolek” mogło pochodzić jedynie z okresu współpracy z Wydziałem III KW MO w Gdańsku (1970–1976). A. Styliński twierdzi także, iż w MSW powstał „plan sporządzenia odpowiedniego pisma do członkow jury Nagrody Nobla”, a do listu „postanowiono załączyć doniesienie TW ps. ?Bolek? wraz z pokwitowaniem odbioru kilkuset złotych (xero)”. Może, zatem chodzi o kserokopie znanych nam dokumentów – doniesienia TW ps. „Bolek” z 12 stycznia 1971 r. oraz dwóch pokwitowań odbioru przez niego pieniędzy (z 18 stycznia 1971 r. i 29 czerwca 1974 r.)?”. Warto też dodać, że już po wydaniu naszej książki, kiedy prokuratura IPN odnalazła byłego oficera prowadzącego TW ps. „Bolek” – kpt. Edwarda Graczyka (którego Sąd Lustracyjny w 2000 r. uznał za zmarłego), podczas przesłuchania potwierdził on autentyczność dokumentów z 12 stycznia 1971 r. i 18 stycznia 1971 r.

www.ipn.gov.pl/portal/pl/245/8505)

które wykorzystywano w celu skompromitowania Wałęsy w latach 1982-1983. To jeszcze jedno potwierdzenie naszych ustaleń – SB wykorzystała autentyczne dokumenty „Bolka” z lat 70. by skompromitować Wałęsę w oczach Zachodu i Polaków w kraju. Warto też podkreślić, że dostępna dokumentacja na temat prowadzonych przez bezpiekę działań specjalnych w latach 80. wobec Wałęsy potwierdza jego związki z SB w latach 70. W udowodnieniu tego nie przeszkodziła nawet kradzież tysięcy stron dokumentów SB (w tym doniesień agenturalnych TW ps. „Bolek”) w okresie prezydentury Lecha Wałęsy (1992-1995). Sławomir Cenckiewicz

Wyciszanie rzeczywistości Z prof. dr. hab. Piotrem Glińskim, socjologiem, rozmawia Bogusław Rąpała
Ciąg wydarzeń, jaki nieprzerwanie następuje po 10 kwietnia 2010 r., pokazuje niemoc, a niejednokrotnie złą wolę instytucji państwowych. Jak ocenia Pan - w tym kontekście - stan państwa polskiego pod rządami PO - PSL i prawie dwa lata po katastrofie smoleńskiej? - To nie jest tylko kwestia niesprawności instytucji państwa, ale także czegoś, co można określić mianem wielkiej medialnej kampanii propagandowej, która zaczęła się tuż po katastrofie smoleńskiej i ma ewidentny kontekst polityczny. Jestem współredaktorem jedynej w zasadzie socjologiczno-politologicznej książki na temat społecznych skutków katastrofy ("Katastrofa smoleńska. Reakcje społeczne, polityczne i medialne", Wydawnictwo IFiS PAN i Polskie Towarzystwo Socjologiczne, Warszawa 2011), w której zawarte zostały wyniki badań przeprowadzonych bezpośrednio po 10 kwietnia 2010 roku. Wiemy z nich m.in. to, że tuż po katastrofie praktycznie ponad 90 proc. społeczeństwa polskiego stanowiło pewnego typu wspólnotę polityczną, co w naszej sytuacji jest czymś wyjątkowym. Polacy przeżywali tę tragedię szalenie głęboko, również ci, których bohaterem politycznym na pewno nie był śp. Lech Kaczyński. Działo się tak również, dlatego, że nawet media, na co dzień wręcz wrogie prezydentowi były tak zaskoczone tragedią, iż na kilka dni przestały uprawiać swoją propagandę.
Dlaczego właściwie już kilka dni po katastrofie ta jedność została zburzona? - Widocznie komuś to nie odpowiadało. Drażniła jedność i patriotyczna wspólnota. O tej wielkiej medialnej kampanii nienawiści, której pretekstem stał się Wawel, zadecydowała czyjaś zła wola, nienawiść, a może po prostu interes polityczny kogoś, kto nie jest w stanie znieść tego, że Polacy się jednoczą, stanowią realną wspólnotę polityczną "ponad podziałami"... Bo ja nie widzę innego powodu dla wszczynania tych awantur, które nastąpiły jeszcze przed pogrzebami. Kto jest tym kimś? Wystarczy spojrzeć do prasy z tamtego okresu albo przeczytać niektóre analizy z naszego tomu, na przykład te o procesie "antymitologizacji" zmarłego prezydenta czy o rozmywaniu pojęcia patriotyzmu przez "Gazetę Wyborczą"... Było to swoiste "zagospodarowywanie żałoby" czy "zarządzanie żalem", jak za jednym z tytułów "Wyborczej" nazwał to zjawisko młody socjolog Jakub Zieliński. Ruszyła machina propagandowa, której elementem była i jest interpretacja przyczyn katastrofy. Według niej, to pijani prezydent Kaczyński i gen. Andrzej Błasik wręcz usiedli za sterami samolotu i rozbili go na naszych oczach. Tak jakby było oczywiste, że Kaczyński nic innego nie robił, tylko wraz z generałami "po pijaku" latał samolotami. Taka była intencja tego przekazu! Odwoływano się też do epizodu z podróży prezydenta do Gruzji, kłamliwie i fałszywie wmawiając ludziom, że na pokładzie samolotu odbywały się wtedy targi, co do miejsca lądowania, podczas gdy decyzja została podjęta wcześniej - przed startem. Zakładano, że - tak jak to często bywa w propagandzie - kłamstwo wielokrotnie powtarzane stanie się prawdą. Otóż ono nie staje się prawdą, ale jest potworną, agresywną bronią polityczną tych, którzy nie mają racjonalnych argumentów.
Dlaczego tak łatwo i szybko, jako Naród pozwoliliśmy się podzielić? Część Polaków dała sobie wmówić, że podejmowanie tematu katastrofy to "obciach" i że ta sprawa ich nie dotyczy. - Jest prawdą, że każdy normalny człowiek ma naturalne mechanizmy obronne przed długotrwałym stresem czy długotrwałą ekspozycją na negatywne czy traumatyczne przeżycia. I w tym sensie ludzie bronią się przed zbyt długim przeżywaniem żałoby. Stąd zresztą w kulturze istnieją najróżniejsze mechanizmy radzenia sobie z żałobą - ma trwać tyle i tyle, wyglądać w taki, a nie inny sposób, a potem koniec - mamy żyć normalnie. Trudno jest żyć ciągle w traumie żałobnej. To jest psychologicznie i kulturowo zrozumiałe. Tak to wygląda na poziomie jednostek. To naturalne zjawisko wykorzystują ci, którzy dążą do zniwelowania znaczenia katastrofy. Twierdzi się, że propaganda medialna jest silniejsza w tworzeniu tzw. agendy - czyli określaniu, o których tematach można mówić, a o których nie, niż w wartościowaniu czy kształtowaniu opinii, wskazywaniu, co jest właściwe, a co nie. Najbardziej skuteczne jest po prostu wyciszanie pewnych tematów. Wówczas nie istnieją one po prostu w świadomości społecznej. To właśnie stało się - w dużej mierze - ze Smoleńskiem. Okazuje się, że nie jest w dobrym tonie wspominanie katastrofy, przypominam - katastrofy, którą sam premier Tusk nazwał wydarzeniem bez precedensu w historii Polski. Bo było to wydarzenie praktycznie nieporównywalne z czymkolwiek innym. A mimo to zastosowano jedną ze starych i sprawdzonych metod propagandowych, czyli wyciszanie niewygodnych fragmentów rzeczywistości. I faktycznie na przeciętnego człowieka to często działa, bo on chce sobie normalnie żyć. Ale to elity są odpowiedzialne za ten stan rzeczy, to one tworzą pewne pole wartości i wskazują społeczeństwu, co jest ważne, a co nie, w każdym razie prowadzą debatę na ten temat. I wtedy społeczeństwo może w niej uczestniczyć. Ale jeżeli w debacie nie ma jakiegoś tematu, to społeczeństwo nie będzie brało w niej udziału. Ci medialno-propagandowi manipulatorzy wiedzą, jakie techniki stosować i co może być akceptowane w społeczeństwie, co się przekłada na to, że najpierw wygrywa się w sondażach, a potem wygrywa wybory.
Ale nawet ta sprawna kampania propagandowa nie jest już w stanie zatuszować wszystkich kłamstw, zaniedbań i manipulacji ze strony tych instytucji, które przecież miały reprezentować Polaków w poszukiwaniu prawdy na temat przyczyn katastrofy. - To, że w Polsce instytucje publiczne źle działają, to rzecz oczywista dla każdego, kto je obserwuje lub bada. Instytucje i ludzie nimi kierujący są odpowiedzialni za to, że śledztwo wygląda tak, a nie inaczej, że wiele faktów dopiero teraz wychodzi na jaw, a o innych pewnie nie dowiemy się nigdy i winni nie zostaną ukarani. Tak jak w kwestii rozliczenia PRL i wielu innych sprawach. Można się domyślać, dlaczego tak się dzieje. Ale to nie jest tylko kwestia stanu państwa, lecz również walki propagandowo-politycznej, która w Polsce odbywa się na naszych oczach, w której używa się kłamliwych argumentów. Uczestniczy w niej potężny podmiot, czyli co najmniej kilka wielkich, medialnych instytucji, które bez żenady opowiadają Polakom różne absurdalne bajki. A znaczna część społeczeństwa to na swój sposób akceptuje. Ci sami ludzie, którzy tuż po katastrofie byli tak zjednoczeni, nagle po kilku tygodniach doszli do wniosku, że nie ma, nad czym rozpaczać, skoro Lech Kaczyński zabił się sam, zabijając na dodatek innych. I taki był cel tej propagandy. Cel "kłamstwa smoleńskiego".
Pojawia się jednak pęknięcie w tym jednolitym do tej pory przekazie. Spowodowały go m.in. wyniki badań krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych. To otworzy oczy tym Polakom, którzy do tej pory bezkrytycznie podchodzili do wersji o pijanym generale? - Fakty mają to do siebie, że kiedy stają się niewygodne, wpływają na zmianę postaw czy nawet linię polityczną. Ale dzieje się to na ogół w kooperacji z interesami. Jeżeli interesy się zmieniają, pękają jakieś koalicje, to wtedy zaczyna się niuansowanie interpretacji i faktów, które odbijają się na sferze PR-owskiej czy propagandowej, sferze "urabiania" społeczeństwa. Pamiętajmy, że postkomuniści w Polsce ponieśli największą porażkę z własnych rąk, ponieważ nie mogli się dogadać Kwaśniewski z Millerem, a później ich sojusznicy - Michnik z Rywinem. Najprawdopodobniej teraz konflikty mają miejsce na linii Tusk - Schetyna. Swoją grę prowadzi Pawlak i inni "ukryci sojusznicy" Partii Instytucjonalnej - Palikot i Miller, a dodatkowo też prezydent Komorowski. I może to jest jakaś odpowiedź na pytanie, dlaczego jedne media zaczynają poważnie podchodzić do tych faktów, które wychodzą teraz na jaw, a inne nie. Ale w jakiś zdecydowany przełom nie bardzo wierzę: interesy tej wielkiej Koalicji Postkomunistycznej - bo tak ją w gruncie rzeczy należy interpretować - wciąż ją bardzo mocno spajają. Sedno problemu tkwi jednak w tym, że polska opinia publiczna funkcjonuje bardzo słabo. Gdyby przeciętny Amerykanin lub Niemiec naprawdę wiedział, jak w Polsce postąpiono z katastrofą smoleńską w sensie operacji medialno-propagandowej i politycznej, to chyba nie mógłby w to uwierzyć. Zupełną lekkomyślnością było, bowiem oddanie śledztwa Rosji - podmiotowi zupełnie niewiarygodnemu, który jest po linii prostej politycznym dziedzicem imperium sowieckiego i zawsze, a przynajmniej w ciągu ostatnich dwustu lat, miał interesy sprzeczne z interesami Polski. Premier Tusk twierdzi, że i tak Rosjanie nie zgodziliby się na inne rozwiązanie. Trudno, niechby się nie zgodzili. Ale my protestowalibyśmy. Wówczas wiarygodność jakichkolwiek stwierdzeń strony rosyjskiej byłaby - przynajmniej z naszego punktu widzenia - nie do przyjęcia. Bo ona jest nie do przyjęcia. To kraj - przy moim całym szacunku dla umęczonego rosyjskiego społeczeństwa - który nie rozliczył się ze swoją historią, ze zbrodniami wobec własnych obywateli i sąsiadów, także wobec Polski. W ciągu ostatnich stu lat świat i Polskę spotkały dwa wielkie totalitaryzmy - faszyzm i komunizm. Naród, który stworzył nazizm, jakoś tam się z niego rozliczył; w Niemczech nastąpiła pewna przemiana. Natomiast nasz drugi sąsiad do dziś nie rozliczył się z komunistycznych zbrodni i takiemu partnerowi nie można ufać, bo to jest naiwność. A naiwność w polityce bywa zbrodnią i zdradą.
Co jest nie tak z naszą opinią publiczną? - W Polsce nie funkcjonuje wiele instytucji, które w zasadzie decydują, o jakości demokracji. Już prawie dwieście lat temu Alexis de Tocqueville opisał, co może ratować demokrację przed staczaniem się w tyranię. I to jest m.in. niezależna opinia publiczna, która współpracuje z niezależną prasą obywatelską, oraz różnego typu oddolne instytucje obywatelskie, m.in. kontrolujące władzę. Te wszystkie elementy w Polsce są bardzo słabe w porównaniu z siłą podmiotów politycznych i biznesowych, które decydują o kierunkach naszej polityki i racji stanu. Przy czym trzeba pamiętać, że podmioty te rządzą na podstawie mandatu demokratycznego, ale jest to demokracja biedna i niedojrzała - w gruncie rzeczy postkomunistyczna.
A więc ta słabość naszego społeczeństwa to po prostu wynik lat komunistycznej niewoli? - Mówiąc skrótowo - tak. To skutek zmęczenia społeczeństwa, wycięcia elit, odcięcia społeczeństwa od standardów moralnych i kulturowych, od tego, co wydaje się niezbędne dla suwerennej i mądrej wspólnoty politycznej. Dlatego jesteśmy tak strasznie zagubionym społeczeństwem. Ale jest to także wina obecnych elit. W jakimś sensie zmarnowaliśmy dwadzieścia lat wolności. Zwłaszcza w sferze budowy demokracji partycypacyjnej i edukacji oraz wychowania młodego pokolenia. Może nie wszyscy chcieli, żebyśmy byli wolni i zdolni do rozwiązywania swoich kwestii społecznych, ale nawet ci, którzy chcieli, zrobili bardzo dużo nierozsądnych rzeczy. Patrząc z tej perspektywy, można powiedzieć, że nasze elity opozycyjne z lat 70 w jakimś sensie zdradziły polskie społeczeństwo.
Te elity przy każdej okazji podkreślają, że jesteśmy krajem demokratycznym i możemy służyć innym za przykład. Pan natomiast nazywa nasz ustrój biednym i niedojrzałym. Dlaczego? - Niedawno byłem na konferencji poświęconej zjawisku lobbingu, zorganizowanej przez środowisko socjologiczne absolutnie neutralne politycznie. Tylu krytycznych i druzgocących uwag wobec funkcjonowania polskiej demokracji, a więc także instytucji państwa polskiego, dawno nie słyszałem. Nasza wiedza socjologiczna z ostatnich dwudziestu kilku lat wskazuje ewidentnie, że w Polsce instytucje państwowe działają szalenie niewydolnie, a często są dysfunkcjonalne. Dobrym przykładem na to jest właśnie instytucja lobbingu. Lobbing jest szalenie istotny w demokracji, bo z jednej strony często ją wypacza, a z drugiej jest konieczny, bo zapewnia transmisję interesów społecznych na poziom polityczny. I to powinno być transparentne. Ale to nie funkcjonuje, chociaż w 2005 r. uchwalono stosowną ustawę. A to tylko jeden z wielu dowodów na niesprawność naszego państwa. Już nawet nie wspomnę o takich sztandarowych przykładach, jak sądownictwo, prokuratura, służba zdrowia czy edukacja (znowu wzrost przemocy szkolnej, skandal z sześciolatkami, brak żłobków i przedszkoli - zwłaszcza na wsi, itd., itp.). Nie działa administracja centralna, o czym świadczy chociażby komedia z refundacją leków czy sprawa ACTA. Trudno to nawet poważnie analizować, jeżeli przez wiele miesięcy przygotowuje się jakąś ustawę, a potem z dnia na dzień się ją zmienia w zależności od tego, co się bardziej opłaca medialnie, kto na kogo naciska lub kto kogo chce wyciąć, bo nigdy nie wiadomo, czy ktoś po prostu nie wystawił Bartosza Arłukowicza do wiatru. To jest raczej kabaret, a nie uprawianie polityki. Jeden z młodych politologów nazwał to "tuskową demokracją ad hoc"; ja nazywam to czasem "demokracją piłkarską" (z uwagi na hierarchię ważności spraw tego rządu). I tak funkcjonują instytucje centralne, które notabene w ciągu ostatnich lat zatrudniły tysiące nowych urzędników. Coraz więcej ludzi pracuje w tej urzędniczej machinie i - jak słusznie wskazują niektórzy publicyści i analitycy - jest to jedna z odpowiedzi na pytanie o dość trwały sukces polityczny PO. Bo jeżeli zatrudnia się tysiące ludzi opłacanych z pieniędzy Unii Europejskiej i z długu publicznego, nakręca się dzięki temu koniunkturę i tworzy przychylną strukturę interesów (materialnych!), to jakoś można się utrzymać przy władzy. Do tego dochodzą błędy opozycji, ale to już inna historia.
Ustawa refundacyjna to jedno z tych posunięć rządu, które bezpośrednio uderza w przeciętnych obywateli. Im ciężko już będzie wmówić, że wszystko jest OK i jesteśmy zieloną wyspą. "By żyło się lepiej" brzmi dziś raczej jak ponury żart... - To dotyczy szerokich kręgów społecznych. Ludzi, którzy potrzebują lekarstwa, jest w Polsce bardzo wielu. Dla Platformy największym wrogiem jest sama Platforma - wewnętrzne konflikty i arogancja. Każda władza ma skłonność do arogancji, którą przykrywa swoje zaniechania i niekompetencję. Donald Tusk jest niesamowicie sprawnym graczem politycznym i medialnym i dlatego utrzymuje się tak długo na szczytach władzy. Ale jeżeli próbuje się robić kilka ryzykownych rzeczy naraz (sztuczki medialne, rozgrywanie ludzi w PO i okolicach, tzw. polityka europejska, piłka i narty), to musi się kiedyś za to zapłacić - najprawdopodobniej spektakularną katastrofą. Teraz obserwujemy jej pierwsze objawy. Premier nie jest w stanie dopilnować pewnych rzeczy, które obiektywnie mogą go pozbawić władzy. Po pierwsze, ludzie z jego obozu będą mu robili najróżniejsze kawały, a po drugie - koncentrując się na innych sprawach, odpuszcza kwestie merytoryczne, które prędzej czy później do ludzi trafią. Nie wszystko można zasłonić medialnie.
Podpisanie umowy ACTA to strzał w kolano dla tego rządu? - Tak myślę. Donald Tusk nie tylko zagroził interesom swojej grupy wyborców, ale także ich oszukał. Osoby zajmujące się kwestiami legislacji od strony obywatelskiej, które raczej są zwolennikami rządzącej opcji politycznej, już kilka miesięcy temu spotykały się z premierem Tuskiem i ministrem administracji i cyfryzacji Michałem Bonim, uprzedzając o konsekwencjach podpisania ACTA. Odpowiedź była następująca: polski rząd do niczego się nie zobowiąże. Okazało się, że zostali oszukani. Premier Tusk i minister Boni byli, więc w dialogu ze środowiskami internetowymi, mało tego - Boni ma wśród swoich doradców ludzi z tego środowiska. Nie zrobili tego nieświadomie. Widocznie coś odpuścili, popełnili jakiś błąd. Inaczej trudno to wytłumaczyć.
Bardziej świadczy to o chaosie w rządzie czy może ignorancji interesu społecznego? - O jednym i drugim, ale przede wszystkim o merytorycznej niesprawności. Błędem, który zemści się na Donaldzie Tusku, jest olbrzymia słabość myśli strategicznej tego rządu. To wszystko jest puste w środku. Rząd produkuje, co pewien czas pewne dokumenty, które na ogół nie są konsultowane. Wykorzystuje się je propagandowo, a następnie znikają, tak jak sporządzony kilka miesięcy temu krytyczny raport o młodzieży autorstwa znanej socjolog młodzieży. Ten wartościowy raport był potrzebny w pewnym momencie do celów propagandowych, tak jak poprzednie niby-strategiczne projekty, ale nic z niego nie wynika dla działań rządu i dla rozmowy ze społeczeństwem. A społeczeństwu trzeba powiedzieć, że miliony młodych ludzi jest zagrożonych bezrobociem, że tragiczna sytuacja panuje w szkołach, gdzie jest coraz więcej przemocy, i na uczelniach, w których poziom nauczania jest coraz niższy, i że to wszystko będzie skutkowało poważnymi problemami społecznymi. Mądry rząd w takiej sytuacji rozmawiałby ze społeczeństwem, mówiłby o zagrożeniach oraz przedstawiałby projekty naprawcze. Te projekty powinny być negocjowane i konsultowane z obywatelami, którzy są tym zainteresowani i tworzą różnego typu oddolne organizacje pozarządowe, z partnerami politycznymi, w tym również z opozycją. Rządzący powinni zawiązywać koalicje w sprawach ważnych dla wszystkich, a nie robić tego, co zrobili np. z sześciolatkami. To kolejny merytoryczny skandal. Tak się zajęli propagandą, że zapomnieli o prowadzeniu polityki, a ona polega na rozwiązywaniu ludzkich spraw. Zamiast tego buduje się stadiony, bo one są elementem propagandy, i walczy o władzę z opozycją i wewnątrz swojej partii.
W czym upatruje Pan większą szansę na zmianę - w partiach politycznych czy w oddolnych ruchach społecznych? - I w tym, i w tym. Uważam, że społeczeństwo powinno być aktywne "od dołu". Bo co innego nam pozostaje? Musimy mówić o tym, co dla nas ważne, organizować się i nie godzić na kłamstwo, w którym niestety w znaczniej mierze żyjemy. Mówi się teraz o tzw. drugim obiegu, który ma kilka przyczółków np. w postaci stowarzyszeń czy prasy innej niż mainstreamowa. To bardzo istotne i wartościowe zjawisko, charakterystyczne dla społeczeństwa obywatelskiego o cechach opozycyjnych. Normalnie w demokracji panują relacje partnerskie między sprawną władzą a aktywnymi obywatelami. W Polsce od pewnego czasu tworzy się społeczeństwo opozycyjne, które musi mieć własne instytucje, ponieważ nie jest dopuszczane do instytucji państwowych i publicznych. Partia instytucjonalna, która w demokratycznych wyborach zdobyła 20 proc. głosów wszystkich uprawnionych do głosowania Polaków, a więc w rzeczywistości dysponuje niewielkim poparciem społecznym, ma całkowity monopol i nie dopuszcza reszty społeczeństwa do współrządzenia. Jest to wbrew zasadom demokracji, która jest - oczywiście - rządami większości, ale z uwzględnieniem praw mniejszości i mechanizmami uczestnictwa obywatelskiego. I to nie tylko i nie przede wszystkim przecież praw mniejszości obyczajowych... Trzeba, więc budować niezależne instytucje i stowarzyszenia. Część z nich jest związana z partiami politycznymi, ale to nie jest nic złego. Zmiany muszą następować "dwutorowo" oddolnie i odgórnie. Dziękuję za rozmowę

Z Piotrem Adamkiewiczem, znanym pasjonatem i miłośnikiem historii rozmawia Robert Wit Wyrostkiewicz Łódzka policja, znana z tropienia tzw. nielegalnych poszukiwaczy skarbów, kolekcjonerów i pasjonatów historii rok temu obwieściła swój kolejny „sukces”. Mowa o zatrzymaniu Piotra Adamkiewicza z Sieradza, pasjonata historii i archeologii, któremu założono kajdanki, zamknięto w areszcie i postawiono zarzuty o handel zabytkami i prowadzenie nielegalnych wykopalisk na terenach stanowisk archeologicznych, a na koniec poczęstowano nadzorem policyjno- prokuratorskim. Media bazując na policyjnych źródłach zrobiły z Adamkiewicza rabusia. Sprawa trwała rok, zanim zakończyła się umorzeniem z powodu „nie popełnienia przez oskarżonego zarzucanych mu przestępstw”. Adamkiewicz jest osobą znana w środowisku archeologicznym w Polsce i za granicą, jednak policjanci z Łodzi (słynący z walki z pasjonatami i najgorszych statystyk w kraju w walce z prawdziwą przestępczością) mieli do zrealizowania swój plan… O tej szokującej historii opowiada Piotr Adamkiewicz, od niedawna uwolniony z ciążących na nim zarzutów.
Robert Wit Wyrostkiewicz(Archeolog.pl): Zacznę od końca. Prokuratura umorzyła śledztwo w Pana sprawie. Na jakiej podstawie i ile trwało to postępowanie? Piotr Adamkiewicz: Prokuratura umorzyła śledztwo przeciwko mnie z braku jakichkolwiek dowodów. Stwierdzono też dobitnie, że nie popełniłem zarzucanych mi czynów. Zarzuty jednak brzmiały poważnie. Zacytuję: „Adamkiewiczowi podejrzanemu ,że od 05.IX.2005r do 06.IX.2010r w Sieradzu i innych nieustalonych miejscach (….) zniszczył zabytki archeologiczne (…), prowadząc nielegalne wykopaliska rabunkowe, czym spowodował szkodę w kwocie 576,80 zł”. Finalnie  oddalono też inne nie mniej absurdalne zarzuty.

Rok temu media regionalne ochoczo podchwyciły za serwisem internetowym łódzkiej policji temat zaaresztowania Pana za działania na szkodę dziedzictwa kulturowego. Czy którykolwiek z dziennikarzy wykazał się rzetelnością zawodową i skontaktował się z Panem w tej sprawie? Jedynymi osobami chcącymi wyjaśnić sprawę, dotrzeć do prawdy byli redaktorzy „Odkrywcy”, za  co jestem im niezmiernie wdzięczny. Oni, jako jedyni przedstawili sprawę obiektywnie, nie powielając (jak inne media) kłamstw, oszczerstw i pomówień łódzkiej policji. Pozostali dziennikarze opisali  mnie jak złoczyńcę. Nie zadali sobie trudu, żeby się ze mną skontaktować. Jestem tym oburzony, bo nie dość, że nigdy nie rabowałem żadnych stanowisk archeologicznych, nie sprzedawałem i nie kupowałem przedmiotów pochodzących z nielegalnych wykopalisk, to muzea otrzymywały ode mnie wiele eksponatów w darze, za darmo (sieradzkie muzeum od 1986 do 2011r ponad 100 eksponatów z samej archeologii plus eksponaty do działu etnografii oraz bardzo drogi, japoński sprzęt geodezyjny do pomiarów na wykopaliskach).

Jedyny dowód "wdzięczności" od muzealników sieradzkich Ponadto od dawna ściśle współpracuję z wieloma archeologami zarówno w kraju jak i za granicą. Robię to zupełnie bezinteresownie. Naukowcy ci potwierdzili moje słowa podczas przesłuchań, ale co z tego, skoro dzięki łódzkiej policji (podejrzewam, że również dwóch nieuczciwych archeologów) i pani konserwator  w mojej miejscowości przyprawiono mi gębę przestępcy.

Czechy. Archeolodzy i wolontariusze. Trisov. Badania na oppidum celtyckim w 2011r Nigdy nie był Pan z wykrywaczem na stanowisku archeologicznym bez pozwolenia ze strony archeologów czy odpowiednich służb konserwatorskich? Nie, nigdy nie prowadziłem nielegalnych wykopalisk, a tym bardziej szabru, który zarzuca mi policja. Za to chętnie biorę udział w badaniach stanowisk archeologicznych, jako wolontariusz.
A co z zarzutami o handel zabytkami na aukcjach internetowych? To następna bzdura niedouczonych urzędników państwowych. Najpierw panowie prześladowcy powinni dobrze zapoznać się z prawem, a potem nękać obywateli. Po pierwsze, nie ma zakazu kolekcjonowania, zbierania, kupowania i sprzedawania, wymieniania się starociami i antykami. (Nie wolno handlować zabytkami archeologicznymi, a to szalona różnica, której niestety nie widzi bardzo wielu policjantów, urzędników służb konserwatorskich i archeologów)  Gdyby tak było to w Polsce musiałby istnieć całkowity zakaz kolekcjonerstwa wielu rzeczy należących do takich działów jak np. numizmatyka, falerystyka, biała broń, dewocjonalia, czy wiele, wiele innych. Po drugie, nigdy nie handlowałem zabytkami archeologicznymi, tym bardziej o szczególnym znaczeniu dla kultury narodowej, (bo o takie chodziło ustawodawcy). To, co się w tej chwili wyprawia w Polsce, za sprawą pewnej, niedouczonej części policjantów i archeologów o wąskich horyzontach myślowych, jest chore i skandaliczne! Bo dodam, że pan policjant z Łodzi, który znany jest z nękania pasjonatów historii, jest z wykształcenia archeologiem, ale nie ma zielonego pojęcia, co jest zabytkiem archeologicznym, a co nim nie jest, a właśnie to jest kluczową sprawą, czy ktoś łamie prawo o ochronie zabytków, czy też nie. Warto w tym miejscu zacytować odpowiedź podsekretarza stanu, pana Tomasza Merta na ponowną interpelację pana posła Janusza Cichonia. „(...) definicja zabytku archeologicznego zawarta w art. 3 pkt 4 odwołuje się bezpośrednio do definicji zabytku nieruchomego i zabytku ruchomego zawartych w art. 3 pkt 2 i 3 ,które odwołują się do definicji zabytku zawartej w art. 3 pkt 1. W związku z powyższym oczywistym jest, że definicja zabytku archeologicznego musi być rozpatrywana w kontekście definicji zabytku. Oznacza to, że ZABYTKIEM ARCHEOLOGICZNYM MOŻE BYĆ TYLKO TO, CO M.IN. ZASŁUGUJE NA ZACHOWANIE ZE WZGLĘDU NA INTERES SPOŁECZNY.” Prawda, że jasne ,proste i oczywiste? Tak jasne, że dla podkom. Grajewskiego byle naparstek, ołowiana plomba i zardzewiały gwóźdź, podkowa, świńska kość czy kawałek skorupy będą zabytkiem o szczególnym znaczeniu dla nauki, godnym zachowania ze względu na interes społeczny. Paranoja! Policja łódzka zamiast współpracować z obywatelami, pasjonatami (jak czyni to postępowa, normalnie rozwinięta emocjonalnie część archeologów, naukowców) woli zwalczać całe środowisko „odkrywców, poszukiwaczy, kolekcjonerów” wsypując ich do jednego wora z prawdziwymi rabusiami i szkodnikami, których – uwaga – nie brakuje i w samym środowisku archeologów. We wszystkich środowiskach są zarówno uczciwi jak i nieuczciwi ludzie. Bycie archeologiem, czy policjantem nie czyni automatycznie mądrym i uczciwym. Idąc w ślady „betonu archeologicznego” proponuję  do każdego z nich przydzielać losowo policjanta patrzącego im cały czas na ręce podczas wykopalisk i co jakiś czas losowo robić u archeologów przeszukanie w domach. Mówię o tym wszystkim z goryczą, bowiem  nigdy nie popełniłem tego, co mi zarzucono. Natomiast wśród kolekcjonerów, na giełdach i zebraniach nie raz słyszałem o nieuczciwych archeologach i muzealnikach handlujących zabytkami skradzionymi z wykopalisk lub z muzeów oraz o ich prywatnych kolekcjach (nie rzadko pochodzących z wykopalisk). Chyba rok lub dwa lata temu mieliśmy w Sieradzu aferę związaną ze zniknięciem z miejscowego muzeum  około dwóch tysięcy zabytków. Sprawa, z tego, co wiem, została umorzona. Jak widać policja woli zajmować się nękaniem tych, którzy za własne pieniądze pracują dla nauki, a swoje osiągnięcia za darmo przekazują muzeom?

Ciekawi mnie, nie ukrywam, jak wyglądało przeszukanie Pana domu i zatrzymanie? Policjanci mieli jakąkolwiek wiedzę o zabytkach? Jak się Pan czuł będąc  w gronie podejrzanych o groźne przestępstwa, którym nałożony został intensywny nadzór policyjny jak w Pana przypadku? To był jeden wielki skandal. Tak źle jak obecnie nie było nawet za czasów PRL-u. Dopóki urzędnicy państwowi nie będą ponosić pełnej odpowiedzialności, (łącznie z finansową) za czynione przez siebie błędy, dopóty będą dopuszczać się bezprawia i niszczyć ludzi z chęci wykazania się, że coś robią, na zasadzie „a nuż się uda i udowodnię, że jestem potrzebny”.  Samo przeszukanie i zatrzymanie wyglądało następująco, pięciu ubranych na czarno i uzbrojonych w broń palną i kajdanki funkcjonariuszy przeszukiwało mieszkanie pytając się mnie, co jest oryginałem, a co kopią. To śmieszne, moim zdaniem powinni sami wiedzieć, bo wśród nich dwóch było ze specjalnie wydzielonej komórki łódzkiej policji do ścigania przestępstw dotyczących okradania dziedzictwa kulturowego. Musiałem sam udzielić im krótkiego kursu w tym zakresie. To była jakaś groteska!  Po wszystkim prasa i policja kłamliwie podała, że podczas przeszukania znaleziono u mnie nielegalnie posiadane zabytki. To kłamstwo. Żadna z tych rzeczy nie była przedmiotem cennym, zabytkiem ,ani zabytkiem archeologicznym w myśl wcześniej przytoczonej wypowiedzi podsekretarza stanu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego Tomasza Merty. Wszystko można byłoby nazwać ,co najwyżej starociami, pamiątkami, które zabrałem do domu za wiedzą i przyzwoleniem archeologów. Skorupy te leżały u mnie na wierzchu, na szklanej półce. Sam wskazałem to „dzielnym funkcjonariuszom”. Również wykrywacz metali, którego używałem na stanowiskach zawsze zgodnie z prawem (a w brew temu co piszą media, nie jest  to sprzęt zakazany w Polsce), pokazałem „dzielnym panom” i sam zaprowadziłem ich do komórki, z której dałem im mały kartonik z rzeczami znalezionymi na hałdzie wyrzuconej przez archeologów po wykopaliskach na rynku sieradzkim. Świadkiem znalezienia tych skorup był jeden z profesorów Polskiej Akademii Nauk, który był podany przeze mnie, jako świadek. Nie używałem przy zbieraniu tych rzeczy żadnego wykrywacza. Masowo zalegały one hałdy ziemi wywiezionej po wykopaliskach z rynku sieradzkiego na peryferie miasta. Skoro wyrzucił je archeolog prowadzący wykopaliska jak mogły się stać raptem niezwykle cenne i zasługiwać na „zachowanie ze względu na interes społeczny”? Chyba jedynie w chorej wyobraźni policjanta Grajewskiego z Łodzi i pani konserwator z Sieradza. Wielokrotnie przekazywałem różne eksponaty muzeom, tym razem skorupy miały trafić do szkoły, jako pomoce naukowe. Lepiej uczyć się historii mogąc coś zobaczyć, dotknąć, niż z suchych faktów i dat. Gdyby panowie w czerni (mówię o łódzkich policjantach, bo sieradzcy zachowywali się normalnie) chcieli wyjaśnić sprawę, a nie odnotować następny lipny sukces zatrzymania, mogli by podzwonić po archeologach i otrzymaliby potwierdzenie moich słów, a mogli to zrobić, bowiem podałem im do nich adresy i numery telefonów. Nikt nie zadał sobie tego trudu. Łatwiej i prościej było mnie zamknąć, bo na to polskie prawo zezwala.
Więc jak wyglądało zatrzymanie? Zostałem w kajdankach wyprowadzony z domu, przewieziony do aresztu i zamknięty jak groźny bandyta, gdzie spędziłem noc, a na następny dzień w konwoju w więźniarce i w kajdankach przewieziony zostałem pod strażą do prokuratury, gdzie po kolejnym przesłuchaniu i wpłaceniu 1500 zł kaucji zostałem wypuszczony.  Zastosowano też wobec mnie dozór policyjny. Dwa razy w tygodniu musiałem stawiać się na komisariacie. Mija prawie rok od tych wydarzeń, a mnie dalej jest trudno uwierzyć w niesprawiedliwość, jaka mnie spotkała i się z tego otrząsnąć.
Czy uważa Pan, że ta sytuacja była  pokłosiem złego prawa o zabytkach, czy raczej nadgorliwości, złej woli łódzkiej policji, wyróżniającej się w Polsce w zakresie rzekomej ochrony dziedzictwa narodowego?
Sprawa jest złożona.  Prawo oczywiście mamy w Polsce fatalne. Brak konkretnego, dokładnie sprecyzowanego określenia, co jest zabytkiem, a co nim nie jest powoduje to, że jeśli policjant, archeolog czy konserwator będzie z gatunku tych tępogłowych, to wszystko może być uznane za zabytek, a posiadacz pociągnięty do odpowiedzialności karnej. Nie ulega wątpliwości, że ustawa o ochronie zabytków powinna być lepiej opracowana, sprecyzowana, ale gorsza od niej samej jest dowolna interpretacja tej ustawy przez  konserwatorów czy niektóre komórki  policyjne, które dla zwiększenia wykrywalności przestępstw, zatrzymują tych, którym powinni przynosić do domów dyplomy uznania!  Zawsze uważałem, że świadome niszczenie stanowisk archeologicznych, rabowanie dóbr kultury narodowej jak i wywożenie zabytków z naszego biednego, bo okradanego przez wieki kraju jest naganne i powinno być ścigane i karane. Niestety, w Polsce łatwiej policji jest zamknąć pasjonata historii, bo za szabrownikiem musieliby pewnie wyjść w teren i trochę pobiegać. Z ciekawostek, z perspektywy czasu śmiesznych, ale wówczas dla mnie bardzo trudnych, dodam, że podkomisarz Grajewski, który był głównym policyjnym motorem nagonki na moją osobę znalazł na potwierdzenie swojej tezy o tym, że jestem rabusiem niesamowite argumenty. Zaliczył np. do tego fakt, że zarejestrowałem się na portalu Odkrywca.pl (jakby było w tym coś złego!). Podkomisarz Grajewski opisał moją działalność takimi kwiatkami jak stwierdzenie, że „wraz ze wzrostem zainteresowania nielegalnymi wykopaliskami potrzebny był mu bardziej czuły i nowoczesny sprzęt do poszukiwania”. Oczywiście Minelab II i Fisher Labs to podobna półka cenowa, ale użytkownikom detektorów nie trzeba tego tłumaczyć. Kupiłem Fishera, ponieważ po prostu był dużo lżejszy. Grajewski napisał też, że „… ujawniona w trakcie przeszukania jego mieszkania ceramika z wykopalisk archeologicznych w Sieradzu prawdopodobnie została przez niego skradziona w trakcie prowadzonych badań archeologicznych na rynku w Sieradzu podczas nieobecności na stanowisku archeologów”. Wszystko to można było sprawdzić. Zapytać mnie. Zapytać archeologów. Ale nie, policjant zobaczył skorupę, zobaczył wykrywacz metali i jego detektywistyczna dialektyka nakazała mu wyciągnąć jeden wniosek – schwytał rabusia zabytków… Kajdanki i do aresztu… No i trzeba w mediach odtrąbić sukces. Szkoda słów.
Porozmawiajmy, więc o czymś przyjemniejszym. Skąd wzięła się u Pana pasja historyczna i kolekcjonerska i jak ją Pan realizuje, na co dzień? Historią i kolekcjonerstwem interesuję się od dziecka. Tak, od lat dziecięcych i nie jest to przesada. Wychowałem się w polskiej rodzinie z tradycjami. Dom rodzinny zawsze był pełen pamiątek po przodkach i rzeczy historycznie lub przyrodniczo ciekawych. Samo dzieciństwo spędzone w zamku Czartoryskich w Gołuchowie miało dla mnie duże znaczenie i wpłynęło na moje przyszłe zainteresowania. Już, jako dziecko oprowadzałem ludzi po muzeum gołuchowskim. Miło wspominam te dziecięce, jakże cenne pasje. Dawniej posiadałem wiele kolekcji o różnej tematyce. Obecnie bardziej stawiam na wiedzę, literaturę. Doradzam zbieraczom. Pomagam tworzyć im kolekcje, zbiory. Często na ich prośbę dokonuję zakupów. Również swoją wiedzą, oraz zgromadzoną unikatową literaturą służę kolegom kolekcjonerom i archeologom zarówno z Polski jak i  z zagranicy. Posiadam w swoich zbiorach podziękowania za pomoc i współpracę od trzech znanych na świecie uczelni takich jak Uniwersytet Warszawski, Uniwersytet Praski (Czechy) i Uniwersytet w Cajamarce (Peru).
Peru. Muzeum w Cajamarce. Wolontariat. Renowacja ceramiki z Nasca. Mam już prawie 51 lat i bardziej zależy mi na tego typu współpracy i dowodach  uznania niż na kolekcjonowaniu samych przedmiotów.  Tym bardziej boli to, że policja potraktowała mnie jak pospolitego przestępcę. Uważam, że wiele dobrego mogłyby w podobnych sprawach uczynić media, gdyby nie ich pęd za tanią sensacją i powielanie niesprawdzonych, a często kłamliwych informacji.  O wielu dziennikarzach i ich etyce dziennikarskiej, a właściwie braku takowej, wolałbym w ogóle nie mówić, bo byłby to tylko ciąg niecenzuralnych słów. Reasumując, cała sprawa została przeprowadzona przez nieznającego dokładnie prawa, niedoszłego archeologa, policjanta Adama Grajewskiego z Wydziału Kryminalnego KWP w Łodzi i prawdopodobnie dwóch archeologów z Łodzi i Sieradza oraz służb konserwatorskich łódzkich i sieradzkich. Społeczeństwo poniosło w tej sprawie, przez ich nieuctwo, wymierne straty materialne, o których nikt nic i nigdzie nie wspomina. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że niedawno z Muzeum Sieradzkiego „wyparowało” ok. 2 tysięcy eksponatów. Sprawa została umorzona. I następna ciekawostka. Dziwnie się złożyło, że miesiąc po ukazaniu się drukiem w „Śląskich sprawozdaniach archeologicznych” mojej odpowiedzi – sprostowania na tak zwaną „pracę naukową” panów Olędzkiego i Kurowicza  pt. „Cmentarzysko ludności kultury przeworskiej w Charłupi Małej koło Sieradza” ,w której panowie archeolodzy napisali nieprawdę o przedmiotach przeze mnie podarowanych muzeum, a wykorzystanych przez nich w tejże pracy „naukowej” odwiedziło mnie 5 panów w czerni i zaczęły się kłopoty i przykrości trwające rok czasu(dla mnie koszmarnego i bezpowrotnie utraconego). To, co ci panowie zrobili (podkom.Grajewski i archeolodzy) nijak się ma do etyki zawodowej, o której tak chętnie pisała pani konserwator Głowacka-Fronckiewicz w swoim zażaleniu (na pierwsze postanowienie o umorzenie mojej sprawy). „Kulturalna” pani konserwator nazwała mnie wandalem. Na podstawie, jakich przesłanek? Pomówień zazdrosnych, zawistnych kolegów archeologów? A może bzdur wypisywanych przez Adama Grajewskiego podkomisarza z Komendy Wojewódzkiej Policji w Łodzi?  Gdzie się podziała etyka zawodowa tych ludzi? Gdzie honor i uczciwość? Gdzie poszanowanie drugiego człowieka?

Pokażcie, jak szkolicie Szczegółowe pytania dotyczące trybu i metodyki szkolenia pilotów wojskowych kieruje w ramach wniosków o pomoc prawną do strony polskiej Komitet Śledczy Federacji Rosyjskiej. Wnioski realizowane są w postaci przesłuchań osób odpowiadających na sformułowane w Moskwie pytania. Czy gen. Andrzej Błasik wywierał naciski na skracanie programu szkolenia pilotów? Z takim pytaniem konfrontowani są świadkowie wzywani przez prokuraturę wojskową m.in. w ramach realizacji pomocy prawnej dla rosyjskiego Komitetu Śledczego, prowadzącego śledztwo w sprawie katastrofy na Siewiernym. Do tej pory do Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, za pośrednictwem Departamentu Współpracy Międzynarodowej Prokuratury Generalnej, wpłynęło 17 wniosków o pomoc prawną z Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej. Ich treść objęta jest tajemnicą śledztwa. – Prokuratura nie ujawnia treści kierowanych do niej wniosków o międzynarodową pomoc prawną, treści wniosków o pomoc prawną, które sama formułuje, a tym bardziej tych, które zamierza sformułować – tłumaczy rzecznik Naczelnego Prokuratora Wojskowego płk Zbigniew Rzepa. Część rosyjskich wniosków została już zrealizowana, część jest w trakcie realizacji. Dokumenty – jak tłumaczy prokurator Rzepa – są z reguły obszerne. W każdym jest szerokie spektrum problemów. – Część wniosków zawiera postulaty o przesłuchanie określonych osób w charakterze świadków; w takim przypadku wnioskujący zamieszcza we wniosku pytania, które prosi zadać przesłuchiwanym osobom – dodaje prokurator Rzepa.
– Rosjanie mają prawo zadawać różne pytania, bo to jest niezależne państwo i trudno kwestionować ich uprawnienia. Pytanie tylko, po co to robią. Dla mnie jest oczywiste, że próbują lansować wersję naciskową – mówi mec. Bartosz Kownacki, pełnomocnik Ewy Błasik. Jak zaznacza, strona polska jest zobligowana do realizacji wniosków w „jakimś” zakresie. – Nie możemy jednak realizować ich bezkrytycznie. Tym bardziej, że Rosjanie w większości nie odpowiadają na nasze wnioski lub podchodzą do nich nierzetelnie – dodaje.
Siły Powietrzne bez tajemnic Jakie mogą być skutki bezkrytycznego przyjmowania przez polską prokuraturę wniosków o pomoc prawną w tak szerokim zakresie? W opinii prawników, może dojść do absurdalnej sytuacji, w której rosyjscy śledczy uznają, że co prawda nie wiadomo, czy i jakie błędy popełnili piloci 10 kwietnia 2010 r., bo brakuje jednoznacznych dowodów, ale przyczyny leżą po stronie polskiej poprzez powierzenie zadania niewyszkolonym oficerom. A przestępstwo mogło polegać na tym, że dowództwo polskich Sił Powietrznych nie dopełniło elementarnych obowiązków prawidłowego szkolenia. Prawnicy wskazują, że jeśli wniosek dotyczy przeprowadzenia czynności procesowej śledczej, która nie ma związku z przedmiotem i podstawą wniosku, to w sposób oczywisty należy odmówić jego realizacji. Dlaczego? Bo narusza porządek prawny naszego państwa ze względu na fakt, że w polskim systemie prawnym takie czynności nie znajdują uzasadnienia. Czynność procesowa objęta wnioskiem musi pozostawać w ścisłym związku z przedmiotem śledztwa, tj. postępowania karnego, wskazanego we wniosku. W przeciwnym wypadku każde postępowanie karne dawałoby podstawę do składania wniosków nieograniczonych przedmiotem postępowania. Stąd instytucja odmowy udzielania pomocy prawnej zawarta w konwencji. Oczywiście odmowa ta musi być w sposób szczegółowy uzasadniona. Na pewno z przedmiotem katastrofy nie mają związku procedury szkoleniowe pilotów specpułku, ich przebieg czy dokumentacja wytworzona na ich potrzeby. To samo dotyczy informacji o strukturze pułku, zasadach dowodzenia, awansowania, nadawania uprawnień. Zbieranie ocen w tym zakresie rosyjskim śledczym do niczego nie jest potrzebne, szczególnie, gdy wiedza ta dotyczy wyłącznie polskich Sił Zbrojnych. A sposób ich organizacji i procedowania nie może podlegać ocenie organów obcego państwa, bo wszystkie te kwestie, w tym sposób nadawania uprawnień, należą do suwerennych decyzji państwa polskiego. Trudno też uznać, by procedury szkolenia, jego cykle i sposób przyswajania wiedzy przez pilotów, które decydują o awansie, podlegały ocenie innego państwa, w tym przypadku Federacji Rosyjskiej. Czy strona polska zgłaszała wnioski o pomoc prawną do Federacji Rosyjskiej w zakresie szkoleń kontrolerów z Siewiernego i w zakresie szkoleń oraz uprawnień załogi Ił-76? – Dotychczas Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie skierowała do strony rosyjskiej, za pośrednictwem Departamentu Współpracy Międzynarodowej Prokuratury Generalnej, 11 wniosków o pomoc prawną – usłyszeliśmy od płk. Zbigniewa Rzepy.
Biały wywiad Bastrykina – Trzeba zadać pytanie, czy pod pretekstem prowadzonego śledztwa Rosjanie nie pozyskują informacji chociażby na temat naszego sytemu szkolenia. I czy cały system obronności nie jest przez to infiltrowany? – pyta mec. Kownacki. Kodeks postępowania karnego, a także umowa z 1996 r. o wzajemnej pomocy prawnej między Polską a Rosją pozwalają na odmowę realizacji wniosku o pomoc prawną, jeżeli byłby on sprzeczny z polskim porządkiem prawnym lub naruszał polską suwerenność i bezpieczeństwo państwa. – To bardzo pojemna klauzula, ale nie chodzi o to, by złośliwie nie realizować wniosku, tylko chronić interes państwa polskiego. W żadnej sytuacji prokurator nie powinien bezkrytycznie realizować wniosku Federacji Rosyjskiej, tylko moim zdaniem  skonsultować to ze Służbą Kontrwywiadu Wojskowego czy z szefostwem Dowództwa Sił Powietrznych. Jeżeli wspólnie doszliby do przekonania, że realizacja wniosku zagraża bezpieczeństwu i obronności, nie powinno się go realizować – zaznacza Kownacki. Chodzi dokładnie o artykuł 588 paragraf 2 KPK, który mówi: „Sąd i Prokurator odmawiają udzielenia pomocy prawnej i przekazują odmowę właściwym organom obcego państwa, jeżeli żądana czynność byłaby sprzeczna z zasadami porządku prawnego RP albo naruszałaby jej suwerenność”. – Jest to bardzo ogólny przepis, ale z niego można byłoby wyprowadzić wniosek, że w sytuacji np. gdyby to były dane rzeczywiście objęte tajemnicą państwową, to przekazywanie ich naruszałoby porządek prawny. Wtedy informacji, które są objęte tajemnicą państwową, nie można przekazywać obcemu państwu. To są bardzo delikatne sprawy ze względu na styk prawa międzynarodowego publicznego i procedury karnej. Niemniej jednak artykuł 588 paragraf 2 KPK stanowi podstawę prawną do odrzucenia takiego wniosku – zaznacza prof. Piotr Kruszyński, specjalista z zakresu prawa karnego na Uniwersytecie Warszawskim.
Czy polska prokuratura skorzystała z możliwości odmowy realizacji wniosków o pomoc prawną? – Dotychczas nie odmówiono udzielenia pomocy prawnej w oparciu o art. 2 Europejskiej Konwencji o pomocy prawnej w sprawach karnych z dnia 20 kwietnia 1959 r., na podstawie, którego to aktu normatywnego formułowane i kierowane są wnioski o pomoc prawną między Rzeczpospolitą Polską a Federacją Rosyjską – mówi Rzepa. Przyznaje również, że w ramach realizacji rosyjskich wniosków o pomoc prawną prokuratura wysłała do Moskwy „kopie różnego rodzaju aktów normatywnych powszechnie obowiązujących oraz specjalistycznych”. A w najbliższym czasie planuje wysłanie kolejnych tego typu dokumentów. Kto podpisuje się pod zgodą na realizację rosyjskich wniosków? – Zarówno Rzeczpospolita Polska, jak i Federacja Rosyjska są sygnatariuszami Europejskiej Konwencji o pomocy prawnej w sprawach karnych; oznacza to, że co do zasady strona wezwana zobowiązana jest wykonać wniosek przekazany jej przez organy sądowe strony wzywającej. Wobec tego pytanie:

„Kto podpisał się pod zgodą na realizację wniosków?” – w świetle cytowanej powyżej konwencji – jest bezprzedmiotowe – twierdzi płk Rzepa.
Prokuratorski automatyzm Prokurator Maciej Kujawski z Prokuratury Generalnej wyjaśnia, że rosyjskie wnioski kierowane są automatycznie do Wojskowej Prokuratury Okręgowej. O realizacji danego wniosku decyduje prokurator, do którego trafia dokument. – Wpływa wniosek, który szef Departamentu Współpracy Międzynarodowej Prokuratury Generalnej – bywa, że za pośrednictwem Naczelnej Prokuratury Wojskowej – przekazuje Wojskowej Prokuraturze Okręgowej. O realizacji wniosku o pomoc prawną decyduje prokurator, do którego trafia wniosek. To od jego oceny prawnej zależy, czy w tym przypadku możliwe jest zrealizowanie danego wniosku, czy nie – podkreśla Kujawski. Odpowiedzialność za to – tłumaczy Kujawski – może ponosić także ktoś z Naczelnej Prokuratury Wojskowej. – Myślę o sytuacji, w której prokuratorzy Prokuratury Generalnej, która nie prowadzi tego postępowania, nie dysponują wiedzą, czy jakieś dokumenty (np. instrukcja), o które zwraca się rosyjska prokuratura, są objęte klauzulą niejawności. To ma wiedzieć Wojskowa Prokuratura Okręgowa i Naczelna Prokuratura Wojskowa, która nadzoruje postępowanie. Wtedy nie udzielamy w tym zakresie pomocy prawnej albo udzielamy w zakresie dopuszczalnym – puentuje Maciej Kujawski.
Z wypowiedzi prok. Kujawskiego wynika, że Prokuratura Generalna nie bada rosyjskich wniosków o pomoc prawną, przekazując je jedynie do wykonania. Czy brak analizy zasadności wniosku oznacza lekceważenie instytucji pomocy prawnej? Można przyjąć takie założenie, zważywszy na pełen automatyzm działania prokuratury, bez analizy wniosku, w sytuacji, gdy Europejska Konwencja o pomocy prawnej w sprawach karnych przewiduje warunki formalne i materialne, będące podstawą do jego oceny. Piotr Czartoryski-Sziler

Drony szpiegowskie teraz również w Europie System dopłat bezpośrednich i programu Wspólnej Polityki Rolnej stworzyły potrzebę kontrolowania rolników pobierających dopłaty do swoich gospodarstw. Do niedawna najpopularniejszą metodą było zatrudnianie odpowiednich kontrolerów, którzy odwiedzali gospodarstwa i sprawdzali stan upraw weryfikując czy rolnik nie posadził za dużo lub za mało drzewek bądź nie hoduje on większej ilości zwierząt niż zostało to odgórnie zadekretowane. Ponieważ jednak władze Unii Europejskiej starają się podążać z duchem czasu od pewnego czasu zaczęto korzystać z pomocy satelitów, które sporządzają wysokiej rozdzielczości zdjęcia prosto z ziemskiej orbity. Niestety metoda ta, chociaż o wiele tańsza niż zatrudnianie inspektorów, ma swoje wady.

Satelitarne problemy Przede wszystkim zdjęcia robione są z góry i z dużej odległości, w związku, z czym istnieje ryzyko, że pewne obiekty nie zostaną poprawnie sfotografowane. Jako przykład można przytoczyć historię pewnego angielskiego farmera, na którego posiadłości urzędnicy zauważyli dodatkowy budynek postawiony bez pozwolenia? Dopiero po dodatkowej weryfikacji okazało się, że była to jedynie kopa siana. W samej Wielkiej Brytanii doszło, do co najmniej kilku procesów, w których kwestionowano materiał dowodowy w postaci zdjęć satelitarnych. Co więcej, w niektórych krajach wykorzystanie satelit poddano w wątpliwość również ze względu na lokalne warunki? Tak stało się na przykład w Austrii, gdzie zdjęcia są niedokładne z powodu cienia rzucanego przez wysokie góry otaczające wiele fotografowanych miejsc. Podobny problem występuje w Szkocji, gdzie gęste zachmurzenie i niewielka liczba dni słonecznych sprawiają, że uzyskanie odpowiednich zdjęć również staje się problemem Drony dobre na wszystko? Aby rozwiązać ten problem Komisja Europejska rozważa obecnie o wiele szersze wykorzystanie dronów (UAV). Urządzenia do tej pory będące głównie maszynami szpiegowskimi oraz cichymi zabójcami mają zostać wykorzystane do monitoringu pól uprawnych i pastwisk w całej Europie. Pierwsze testy już trwają między innymi w winnicach w południowej Francji, we Włoszech oraz w regionie Katalonii. Póki, co na terenie UE obowiązuje szereg restrykcji na wykorzystanie cywilnych dronów, jednak już w tym tygodniu podczas spotkania roboczego Komisji Europejskiej przygotowano dokument, który zezwoli na wykorzystanie UAV nie tylko w rolnictwie, ale również przy monitoringu granic i walce z przestępczością. Interesujące, że kwestię użycia dronów podniesiono dokładnie w tym samym momencie, kiedy amerykański kongres uchwalił ustawę umożliwiającą wykorzystanie tych maszyn na terenie USA. Zatwierdzona przez obie izby kongresu ustawa FAA Air Transportation Modernization and Safety Improvement Act dała zgodę na wykorzystanie 30 tysięcy dronów szpiegowskich na terytorium Stanów Zjednoczonych. Jak zauważył Tim Watts z The Intel Hub daje to blisko 600 dronów przypadających na jeden stan. Już teraz szacuje się, że UAV stanowią blisko 1/3 amerykańskich sił powietrznych. O dronach zrobiło się głośno w wyniku serii ataków dokonywanych przy ich pomocy między innymi w Afganistanie, Pakistanie, Libii oraz w Rogu Afryki. Ich działalność doprowadziła do znacznego pogorszenia się stosunków między USA a Pakistanem. Po niedawnym ataku na pakistańską placówkę wojskową władze w Islamabadzie zażądały w ciągu dwóch tygodni wycofania się wojsk amerykańskich z bazy w Shamsi położonej tuż przy granicy z Iranem. Wielu krytyków ich wykorzystania zwraca uwagę na fakt, że UAV są (często) nieprecyzyjne i ofiarą ich ataków często padają cywile i przypadkowe osoby. Ich rozpowszechnienie na terenie Stanów Zjednoczonych, a być może wkrótce również Europy sprawi, że zakres prywatności na tych obszarach skurczy się jeszcze bardziej.

Victor Orwellsky

Nowy trop Gibraltaru Czy dwójka marynarzy, którzy wyciągali z wody ciało gen. Władysława Sikorskiego po katastrofie samolotu na Gibraltarze w lipcu 1943 r., pomoże wyjaśnić tę tragedię – zastanawia się “Rzeczpospolita”. Jak podkreśla “Rz”, do tej pory nikt w Polsce nie wiedział o istnieniu brytyjskich weteranów – Kennetha Brooksa i Sidneya Knowlesa. Ich odnalezienie to “absolutna rewelacja” – ocenia znany historyk z Londynu Jan Ciechanowski. “Ktoś z Polski powinien natychmiast do nich pojechać i przeprowadzić przesłuchania. Trzeba się spieszyć, przecież oni mają po 90 lat” – dodaje. Obu weteranów wytropił badacz katastrofy z Krakowa Mieczysław Jan Różycki. “Relacje Brooksa i Knowlesa mogą mieć kolosalne znaczenie w wyjaśnieniu katastrofy gibraltarskiej. Każdy szczegół zapamiętany przez świadków może być na wagę złota. Są w stanie opowiedzieć, jak wyglądał samolot po katastrofie, gdzie dokładnie spadł, w jakim stanie były ciała” – podkreśla. Różycki mówi, że o sprawie wie już IPN, który prowadzi śledztwo dotyczące katastrofy. Na razie Instytutowi nie udało się jednak przesłuchać nowych świadków. “Obydwaj panowie powinni zostać przesłuchani z zachowaniem wszelkich procedur i na mocy porozumień o współpracy prawnej z państwami, których są obywatelami. To dość skomplikowana operacja” – mówi prowadzący śledztwo ws. katastrofy prok. Marcin Gołębiewicz z IPN. “Gdy tylko uzyskamy od pana Różyckiego dane obu świadków, będziemy mogli wystąpić do Hiszpanii i Wielkiej Brytanii z wnioskami o współpracę prawną w tej sprawie. Liczymy, że obaj panowie pomogą nam rozwikłać zagadkę śmierci naczelnego wodza i premiera Rzeczypospolitej” – podkreśla prok. Gołębiewicz. Katastrofa gibraltarska to jedna z największych zagadek historii Polski. Zdaniem części badaczy była wypadkiem lotniczym, według innych – aktem sabotażu. Myślę, że odtajnienie akt, których od ponad 65 lat nie chcą nam udostępnić nasi przyjaciele i sojusznicy, Brytyjczycy, znacznie przyczyniłoby się do rozwiązania zagadki śmierci generała Sikorskiego, a może w ogóle by ją rozwiązało. – admin.

Niemcy nie podpiszą ACTA Na jutro [11.02.2012 - admin] w całej Europie zapowiedziane są masowe protesty przeciwko międzynarodowej umowie ACTA. W Niemczech protesty odbędą się w sześćdziesięciu miastach. Podczas gdy w Polsce rząd Platformy Obywatelskiej podpisał wzbudzający wielkie kontrowersje dokument za plecami społeczeństwa, rząd niemiecki umowy nie podpisał, tłumacząc ten krok względami proceduralnymi. Komentatorzy zastanawiają się czy w wyniku protestów w ogóle dojdzie do podpisania umowy. Die Welt informuje, że niemieckie MSZ nie podpisze ACTA i podkreśla sukces przeciwników ustawy. Na dzień dzisiejszy umowę podpisały 22 z 27 państw Unii Europejskiej. Po masowych protestach w Polsce, które bez wątpienia były zaskoczeniem dla władz, premier Donald Tusk wycofał się z ratyfikacji ACTA i zaproponował zlekceważone przez internautów „konsultację” [Podobno Pan Premier obiecał też, że postara się dowiedzieć, o co w ogóle z tą całą ACTA chodzi, a nawet przeczytać fragmenty umowy - admin] Środowisko internautów, odczytało te propozycje, jako próbę zachowania twarzy i nie stracenia poparcia w wyniku podpisania umowy. Taktyczne zagranie premiera, jakim było roczne odroczenie ratyfikacji ACTA, zostało wymuszone masowym wyjściem na ulice tysięcy młodych Polaków. Jednak odroczenie ratyfikacji to tylko odwleczenie w czasie wprowadzenia w życie umowy ograniczającej swobody obywatelskie i zwiększającej możliwości inwigilacji społeczeństwa przez władze. Czy ten zabieg gabinetu Tuska przyniesie mu sukces, a czas uspokoi nastroje oburzonych zatajeniem przed nimi prac nad tak istotną umową Polaków, przyjdzie nam jeszcze poczekać. Czy tym razem protestująca młodzież spełni swoje zapowiedzi dotyczące władz zaobserwujemy przy okazji kolejnych wyborów [Nie jesteśmy pewni, czy protestująca młodzież rozumie poza-internetowe implikacje ACTA, czy też chodzi jej głównie o ściąganie pornoli. - admin]

http://autonom.pl/

Warto śledzić posiedzenia sejmowej komisji do Spraw UE. Tam toczy się gra o polski interes narodowy

Wszystkich zainteresowanych tym, co dzieje się z Polską i Unią Europejską zachęcam do samodzielnego śledzenia posiedzeń sejmowej Komisji ds. Unii Europejskiej, bo jej prace są słabo relacjonowane przez media, a toczą się w niej naprawdę poważne dyskusje o sprawach fundamentalnych dla naszego interesu narodowego. Najciekawsze dla obserwatora będzie poznanie zasad działania prawa europejskiego i polityki. Pierwszą z nich jest „metoda salami”, czyli stopniowe przejmowania kompetencji państw członkowskich przez sprawnie naoliwioną machinę brukselskiej biurokracji, która produkując kolejne regulacje - o ile nie napotka na zdecydowany opór któregoś z ważnych państw członkowskich – pod pozorem niewinnych zmian na poziomie pragmatycznym de facto zagarnia pod wspólnotowe regulacje kolejne obszary działania państw. Tę metodę stosuje się obecnie przy tzw. pakiecie stabilizacyjnym dla gospodarki europejskiej („szcześciopak”, „duopak”…). Drugim sposobem skutecznego działania w Unii jest „metoda qui pro quo”, czyli przemycanie zmian fundamentalnych pod przykryciem regulacji technicznych, na które mało, kto zwraca uwagę. Tą metodą posługują się zarówno państwa, które próbują w ten sposób przeprowadzić, przy użyciu swych wpływów w Komisji, ważne dla siebie sprawy, ale także różnego rodzaju grupy biznesowego interesu chętnie z niej korzystają i np. pod niestrawnie brzmiącym zapisem o zmianach na liście substancji chemicznych używanych przy produkcji zabawek, które dzieci mogą wziąć do rączki, wycinają całą konkurencje i stają się monopolistami, jako jedyni właściciele technologii, która nie posługuje się niedopuszczalnymi składnikami. Niestety, moje doświadczenie pracy w sejmowej komisji pokazuje, że większość polskich ministrów obecnego rządu, którzy przedstawiają na posiedzeniu komisji stanowiska rządu do dokumentów unijnych, jest kompletnie bezradna wobec tych prostych trików legislacyjnych. Nie ma w rządzie zdolności do strategicznego określenia skutków europejskich regulacji pozornie drugorzędnych, brak jest aktywnej refleksji nad omawianymi zagadnieniami. Większość ministrów, dopiero pod naciskiem przepytujących ich posłów z Prawa i Sprawiedliwości, zaczyna zdradzać najpierw objawy lekkiej paniki, że „może coś jest na rzeczy”, ale najczęściej zaraz na ich twarzach pojawia się albo rezygnacja i nadzieja, że ich punkt jak najszybciej się skończy – jak w czasie wizyty dziecka u dentysty, lub lekceważąca mina – „mów, co chcesz ja i tak zrobię swoje” – jak u krnąbrnego nastolatka, gdy słucha wychowawczej przemowy rodziców. I tak, bowiem wiedzą, że stanowiska swego nie zmienią. Z klasycznym przykładem metody qui pro quo mieliśmy do czynienia podczas posiedzenia w miniony piątek (10.02). Sprawa dotyczyła, a jakże, rzeczy tak mało „sexy” jak „Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady w sprawie europejskiej statystyki w dziedzinie demografii” [KOM(2011)903]. Czy kogoś to rusza? Bez przesady… A tymczasem projekt ten ma kluczowe i krytyczne znaczenie dla polskiej polityki europejskiej na wiele lat! Dlaczego? Otóż zamienia on podstawową kategorię ludnościową używaną dla statystycznych celów w Europie z obywateli na „ludność zamieszkującą”, (czyli przebywającą na terytorium państwa czy regionu przez okres ostatnich 12 miesięcy) liczoną w „czasie odniesienia”, (czyli na 31 grudnia poprzedniego roku). Dalej brzmi dziwacznie i nieistotnie? Otóż, wedle tej nowej kategorii, Polska traci 1,5 miliona obywateli! Dla celów statystycznych, zatem Polaków będzie odtąd niecałe 37 milionów! Tak wskazuje ostatni spis powszechny, tylu, bowiem Polaków wyjechało z naszej zielonej wyspy za pracą. Dlaczego to ważne? Projekt rozporządzenie mówi, wprost, że te nowe dane statystyczne mają stać się podstawą do obliczania:

- siły głosów w Radzie UE wedle nowych zasad (gdzie każdy ma tyle głosów ile – no właśnie – „ludności zamieszkującej”) wskaźników makroekonomicznych per capita

- stanu finansów publicznych i ich stabilności

- wskaźników regionalnych, które stanowią kryteria dostępu do funduszy europejskich

Zatem wedle nowych zasad nie dość, że mamy mieć mniej głosów w Radzie, to jeszcze statystycznie staniemy się bogatsi (mniejsza ludność to oczywiście większy wskaźnik PKB na głowę mieszkańca) a więc można żądać od nas więcej pieniędzy, będziemy mieli wyższe statystycznie dopłaty dla rolników, (więc, po co je podnosić), regiony będą miały wyższe wskaźniki zamożności, (czyli mniejsze szanse na fundusze), potrzeby transportowe będą mniejsze, (czyli zmniejszy się znaczenie korytarzy transportowych przez Polskę) itp. Gigantyczne straty dla Polski… Strata 1,5 miliona ludzi to tak, jakby nie było w Polsce dwóch dużych miast, jakby wyparowała ludność jednego mniejszego województwa! I co na to rząd? I to jest najsmutniejsza puenta tego tekstu – rząd był na posiedzeniu komisji reprezentowany przez… szefa Głównego Urzędu Statystycznego, który… z uznaniem mówił o „metodologicznej harmonizacji europejskiej statystyki”!!! Polityczni ministrowie rządu Tuska najwyraźniej nigdy tym tekstem się nie zajmowali, nie był on przedmiotem żadnej strategicznej analizy na poziomie państwowym!!!! Dopiero po moim wyraźnym głosie i moich koleżanek i kolegów z PiS, do których po chwili refleksji dołączyli się (dość przerażeni tymi faktami) posłowie PO, a wcześniej także Solidarnej Polski i Ruchu Palikota (!!!), komisja prawie jednogłośnie zażądała stanowiska w tej sprawie od ministrów zajmujących się sprawami gospodarczymi. Dalsza część debaty we środę. Warto śledzić posiedzenia Komisji… Krzysztof Szczerski

Nasz wywiad. prof. Krasnodębski o spadającym poparciu dla władzy: Ludzie widzą bałagan, odrzucają pychę, bronią wolności wPolityce.pl, Stefczyk.info: Spadek poparcia dla Platformy wyraża się w kolejnym już sondażu, można, więc mówić o pewnym trendzie. Czy czary Platformy, bo poparcie dla tej partii skonfrontowane z jej dorobkiem wymyka się racjonalnej ocenie, przestają działać? Prof. Zdzisław Krasnodębski, socjolog, publicysta, Uniwersytet w Bremie: Na to wygląda. Spotkanie z Internautami, które odbyło się według starej recepty, nie podziałało tak jak jeszcze niedawno to z celebrytami. Grup rozczarowanych rządem jest coraz więcej.

Skąd się bierze to rozczarowanie? Ono jest obiektywnie uzasadnione. Polska wchodzi w zupełnie nową fazę. Do tej pory nasze społeczeństwo było niezwykle zadowolone. Pokazują to choćby badania Instytutu Spraw Publicznych.  Na tle Węgrów, Czechów i innych narodów Polacy są najbardziej zadowoleni. Ludzie oczywiście wiedzieli, jaka jest, jakość rządów Platformy. Oceniali tę partię dość realistycznie. Umieli rozpoznać sztuczki, udawanie, ale ponieważ byli zadowoleni, wybaczali. Tym bardziej, że do Polski dopływały potężne strumienie pieniędzy z Unii Europejskiej, coś się budowało, wydawało się, że te projekty zostaną dopięte - drogi, stadiony. A teraz okazuje się, co ludzie widzą, że za tym wszystkim kryje wielki bałagan, stawiający pytanie czy to wszystko zostanie w ogóle ukończone. A na pewno nie na czas.

Ludziom się żyje gorzej? To druga przyczyna rozczarowania. Bo oto wielu grupom społecznym władza mówi nagle, że muszą za coś zapłacić. A to przekazaniem pieniędzy, które odłożyli na emerytury do ZUS, a to dłuższym radykalnie czasem pracy. Idą w górę też ceny benzyny, czynsze, wszelkie opłaty. Ludziom to trudno zrozumieć, jeśli słyszeli przez tyle lat, że jest świetnie, doskonale. A wzrost gospodarczy był faktem.

Rząd nie popełnił grzechu pychy? Tak, ale istotniejsza jest rzucająca się w oczy chęć kontroli wszystkich i wszystkiego przez tę władzę. Ludzie zaczynają się integrować w obronie własnej wolności teraz Internauci, wcześniej kibice. To widać także w drobniejszych punktach jak sprawa Magdy z Sosnowca. W tym, że ludzie odrzucają propagandę mediów tak atakujących Rutkowskiego. Zobaczmy jak źle przyjęto rozmowę pani Kolendy-Zaleskiej z Rutkowskim. Ona w gruncie rzeczy nie zrobiła nic wyjątkowego, zastosowała starą metodę TVN. Tak samo przecież traktuje się tam, na co dzień polityków opozycji. A tu ludzie to zobaczyli. I odrzucili. Odrzucają zresztą także próbę nachalnej obrony matki przez środowiska radykalnie feministyczne.

Obóz władzy jest na wirażu, ale ma potężne zasoby medialne, biznesowe, społeczne. Będzie mógł zastosować stare mechanizmy obronne. Będą skuteczne? Na pewno będzie kontrakcja ze strony obozu władzy. Tusk jest zdolny do ofensywy. Ale czy będzie skuteczny? Możliwe, że - jak napisał ktoś na Twitterze - establishment zadowoli się konstatacją, iż "kordon sanitarny wciąż działa". Innymi słowy, obóz władzy uzna, iż nie jest specjalnie ryzykowne to, że poparcie przechodzi na Palikota czy SLD. Ale Polacy chyba wiedzą, że to nie jest prawdziwa alternatywa. zespół wPolityce.pl

Chaos semantyczny Po otrąbionych z ogromnym przytupem „konsultacjach” w sprawie ACTA premier Tusk ogłosił, że podpisu „nie wycofa”. Podobnie Gnom sportretowany przez Janusza Szpotańskiego w „Rozmowie w kartoflarni” odgrażał się, że „zdania swojego za nic nie zmienię”. Wtedy chodziło o „prawicowe odchylenie”, w ramach, którego Gnom nie chciał „budować w stepie baraków”, tylko „więzienia wznosić z pustaków”. Premier Tusk jest w trochę innej sytuacji; niechby spróbował „wycofać podpis”, to „dałaby świekra ruletkę mu!” W takiej sytuacji możemy wykorzystać tę chwilę oddechu do przyjrzenia się chaosowi semantycznemu, który według wszelkiego prawdopodobieństwa wytwarzany jest celowo, gwoli większego skołowania mieszkańców naszego nieszczęśliwego kraju, będąc zarazem jedną z przyczyn trapiących nas paroksyzmów. Oto na przykład wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler jest uważany za przedstawiciela „prawicy” i to w dodatku - „skrajnej”. Rozumiem, że tak jest w Niemczech, bo Niemcy to naród wyjątkowo zdyscyplinowany, nie tak może, jak wyjątkowo karny naród japoński, ale prawie - i jeśli jest rozkaz, żeby podlizywać się, dajmy na to, Żydom, albo socjalistom, to nie dadzą się nikomu wyprzedzić. Gdyby jednak pewnego dnia padł rozkaz odwrotny, to myślę, że też nie daliby się nikomu wyprzedzić. Ale żeby u nas, w kraju, którego mieszkańcy uważają się za indywidualistów? Nic, więc dziwnego, że w tym pomieszaniu pojęć za reprezentantów prawicy uważa się ludzi tęskniących za Edwardem Gierkiem i „godnym życiem”, jakiego iluzję stwarzał za pożyczone pieniądze, dopóki czar nie prysnął i nie pojawiły się kartki na „woł-ciel z kością”. Czyż nie na fali tej właśnie tęsknoty większość głosujących w referendum akcesyjnym opowiedziała się za Anschussem, naiwnie myśląc, że Niemcy wezmą nas na utrzymanie i znowu będzie jak za Gierka? Nawiasem mówiąc - słowo „Anschluss” pan prof. Tokarski z UMCS, występujący w charakterze biegłego językoznawcy na procesie Grzegorza Wysoka w Lublinie uznał - podobnie jak „IV Rzesza” - za niedopuszczalne i podlegające karze. Że w domu wisielca nie wypada mówić o sznurze - to poniekąd zrozumiałe, ale skąd właściwie pan prof. Tokarski wie, że już mieszkamy w domu wisielca? Chyba Nasza Złota Pani Aniela nie czyni mu osobistych zwierzeń? Ale to jeszcze nic w porównaniu z wiadomością, jaką otrzymałem od wzburzonego Czytelnika. Otóż jego znajomy, najwidoczniej tak zwany „chrześcijański socjalista”, przekonywał go, że „Lenin to jak Jezus”. Oczywiście to nie tylko nonsens, ale dla chrześcijanina - również bluźnierstwo, bo jeśli Lenin jak Jezus, to znaczy, że Jezus jak Lenin. Zrównanie Syna Bożego z jednym z największych zbrodniarzy w historii ludzkości niewątpliwie jest bluźnierstwem i to nieporównanie większym, niż kabotyńskie wygłupy Nergala, czy knoty pani Nieznalskiej. Ale być może argument o bluźnierstwie nie wszystkich przekonuje, więc warto pokazać fundamentalną różnicę. Chrystus mówi: „daj, pomóż bliźniemu twemu”, podczas gdy socjalista powiada: „zabierz bogatszemu; on musi ci dać!” Zatem zbudowany na socjalistycznym fundamencie program przymusowej redystrybucji dochodu narodowego zwany „sprawiedliwością społeczną” i reklamowany, jako „chrześcijański” jest nieporozumieniem - konsekwencją wspomnianego semantycznego chaosu. Zresztą niekoniecznie nieporozumieniem - bo równie dobrze - zaporowym blokowaniem pojawienia się autentycznej prawicy - zgodnie z ustaleniami podjętymi przy „okrągłym stole”. Podobnie nie musi być wylęgłym z semantycznego chaosu nieporozumieniem tak zwane „judeochrześcijaństwo”. Chrześcijaństwo skupia chrześcijan, christianos, czyli chrystusowców, tak samo jak - excusez le comparaison - stalinizm skupiał stalinowców, a hitleryzm - hitlerowców - więc trudno wyobrazić sobie prawdziwego chrystusowca w amikoszonerii ze wspólnotą, która dla Chrystusa nie ma nic, prócz bezgranicznej i nieprzejednanej pogardy. Wygląda, zatem na to, że bez przezwyciężenia tego chaosu nie tylko nic nie zwojujemy, ale zmarnotrawimy resztki energii w pogoni za fantomami. SM

Euro-aero-skansen 15 lat temu, gdy była dyskusja nad Anschlußem do Wspólnoty Europejskiej, tłumaczyłem, że jest to przyłączanie naszego zaścianka do euro-zadupia. No, i wyszło na moje. Skansen – to taki kawałek ziemi, na ktorym specjalnie chroni się rozmaite zabytki. Oczywiście w takim skansenie wszystkie ceny są nieco wyższe, niż gdzie indziej – bo jak się chroni, to trzeba chronić za coś. Za darmo się nie da. 15 lat temu, gdy była dyskusja nad Anschlußem do Wspólnoty Europejskiej, tłumaczyłem, że jest to przyłączanie naszego zaścianka do euro-zadupia. No, i wyszło na moje. Właśnie UE opracowała kolejny program skansenowy: opłata 15% od linii lotniczych. Jest to kara za emitowania dwutlenku węgla – czyli czego, czego potrzebują roślinki, by szybko rosnąć i ładnie się zielenić. Niestety: świat nie chce przerobić się na skansen. Już kilkanaście państewek odmówiło podporządkowania się Brukselskiemu dyktatowi. Kilka nawet całkiem sporych: Stany Zjednoczone Ameryki, Federacja Rosyjska, Republika Indyj – a dziś dołączyła Chińska Republika Ludowa. Cóż niedługo będziemy po Europie podróżować wolami, a uradowani towarzysze komisarze będą uchwalać ceny benzyny na poziomoe 20 zł za litr. Będzie tylko problem z uprzątaniem kup po koniach i wołach. Ale może uda się wyhodować jakieś odmiany żuków-gnojarzy, które ekologicznie dadzą sobie z tym problemem radę? JKM

Każdemu niebo według potrzeb Ciekawe, jak wygląda niebo dla ateistów? Egon Erwin Kisch, w reportażu o wniebowzięciu Szubienicznej Toni twierdzi, że każdemu według potrzeb, to znaczy - każdemu jego królestwo niebieskie. Na przykład marzeniem Szubienicznej Toni był powrót do pierwszorzędnego zakładu tęgiej, bardzo wydekoltowanej i bardzo uszminkowanej pani Kouckiej, do którego co wieczór przychodził jasnowłosy Willy w jaskrawożółtych rękawiczkach i zielono-białym krawacie i gdzie tak pięknie grał gramofon. Kiedy zatem na skinienie prezesa niebiańskiego trybunału wszystko to ukazało się zdumionym oczom Szubienicznej Toni, prezes chciał usłyszeć z jej własnych ust, czy jest szczęśliwa.

- Ach, jaka szczęśliwa! - odpowiedziała Toni.

- A czy masz jeszcze jakieś życzenie, Toni? - Ach tak, pragnęłabym bardzo usłyszeć znów gramofon. Na to prezes daje znak. Gramofon zaczyna grać piosenkę "Chodź Karolinko!". Niebieska Toni słucha zachwycona. Następnie rzuca papierosa, chwyta jasnowłosego Willego i tańczy z nim. Jest w niebie. No dobrze - ale Szubieniczna Toni - cokolwiek by o niej nie powiedzieć, nie była ateistką. W każdym razie - nic o tym nie wiemy - w odróżnieniu od Wisławy Szymborskiej, która podobno życzyła sobie świeckiego pogrzebu i 9 lutego życzeniu temu stało się zadość. Podobne marzenia były udziałem również francuskich socjalistów, ekscytowanych w tym kierunku przez Arystydesa Brianda. Więc kiedy podczas pewnego zebrania partyjnego jeden z towarzyszy twierdził, że do udziału w nabożeństwie zmusiła go żona, inny towarzysz wykrzyknął z oburzeniem: "ja bym udusił taką żonę!". "O, tak, tak, towarzyszu - żywo zareagował Briand - a potem moglibyście urządzić jej pogrzeb cywilny!" No i pięknie, każdemu według potrzeb, jeśli już nie za życia, bo to jednak trochę trudniejsze, to, chociaż po śmierci - bo chyba zorganizowanie świeckiego, czy też - cywilnego pogrzebu nie przekracza możliwości socjalistów? Pogrzeb Wisławy Szymborskiej dowodzi, że nie, przynajmniej w niektórych szczególnych przypadkach - ale co z tego, kiedy i socjaliści ulegają religianctwu? Jakże inaczej wytłumaczyć, transmitowane zresztą przez telewizję, dociekania żałobników, co też pani Wisława może teraz robić w niebie? Skąd u ateistów taka pewność, że pani Wisława jest w niebie, no i przede wszystkim - że w ogóle jest niebo? Od razu widać, że tacy z nich ateiści, jak z koziej d... trąbka - ale bo też w naszym nieszczęśliwym kraju nic nie dzieje się naprawdę. Czegóż można spodziewać się dzisiaj, jeśli nawet za komuny dowódca naszej 3 kompanii zmotoryzowanej Studium Wojskowego UMCS w Lublinie, w chwili szczerości zwierzał się nam z ideowych rozterek: "cholera jasna, wiecie - jestem komunistą, ale mam willę na Kraśnickiej!". Tedy nic dziwnego, że zgromadzeni na pogrzebie ateiści snuli fantasmagorie, jak to pani Wisława popija w niebie kawę, pali papierosa i słucha Elli Fitzgerald, która oczywiście też trafiła do nieba. Ciekawe, że żaden ani słowem nie zająknął się na temat czyśćca, o piekle nawet nie wspominając. Najwyraźniej instynkt samozachowawczy podpowiada im, by gwoli psychicznej hygieny za bardzo w te materie się nie zanurzać - bo jakaż przyjemność z uświadomienia sobie ewentualności, że pójdzie się do piekła i przez cały czas będzie bolało? Czyż nie lepiej myśleć pozytywnie, że wszyscy wygrali i wszystkim należy się nagroda - oczywiście każdemu według potrzeb - bo jakżeby inaczej? Tak właśnie uważał Henryk Heine, wyrażając na łożu śmierci nadzieję: "Dieu me pardonnera; c'est son metier". Więc kiedy podczas tego największego towarzyskiego wydarzenia na zakończenie tegorocznego karnawału kwitnie amikoszoneria między ateistami i "judeochrześcijaństwem", Salonem wstrząsnął niesłychany skandal. Oto pani redaktor Katarzyna Kolenda-Zaleska zrugała przed kamerami TVN detektywa Krzysztofa Rutkowskiego nie tylko za to, że ośmielił się działać bez licencji - co w sferach żandarmeryjnych widocznie musi uchodzić za zbrodnię niesłychaną - ale że dopuścił się "medialnego linczu" na Katarzynie Wiśniewskiej z Sosnowca, to znaczy pardon - oczywiście Katarzynie W., która tak nieszczęśliwie upuściła półroczną córkę Magdę, że dziewczynka zginęła na miejscu - a następnie ukryła zwłoki dziecka pod gruzem, śmieciami i śniegiem i upozorowała porwanie. Gwałtowność ataku pani redaktor tak dalece przekraczała przyjęte w TVN standardy, że aż wzbudziło to podejrzenia Rady Etyki Mediów, co do profesjonalizmu dziennikarki. Moim zdaniem, wszystko jest w jak najlepszym porządku i gwałtowna irytacja pani Katarzyny jest całkowicie zrozumiała, kiedy uświadomimy sobie rzecz następującą. Kiedy policji i prokuraturze trafiła się tak smakowita sprawa, gdzie i dziecko, i porwanie - to z pewnością zaplanowała solenne śledztwo na wiele miesięcy, a nawet lat, przy którym mogliby zarobić na rozmaitych ekspertyzach liczni współpracownicy, niekoniecznie dzieląc się ze zleceniodawcami, chociaż właściwie - dlaczego nie? "Grzeczność nie jest nauką łatwą, ani małą" - twierdził Sędzia Soplica - a cóż może być lepszym wstępem do grzeczności, jeśli nie wdzięczność? Ręka rękę myje, noga nogę wspiera. Więc kiedy z jednej strony śledztwo zaczynało rozwijać się niezwykle pomyślnie, a z drugiej strony pojawiły się masowe spontaniczne reakcje ze strony lokalnej społeczności, która włączyła się w poszukiwania, TVN nie mogła nie zauważyć, że oto trafia się reality-show lepszy nawet od Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy Jurka Owsiaka, bo - po pierwsze - Jurek Owsiak to jest impreza na jeden dzień, a poza tym trzeba do niej raczej dokładać, podczas gdy takie poszukiwania, przetykane rozmaitymi rewelacjami, a przede wszystkim - reklamami, można ciągnąć, przez co najmniej pół roku i w ten sposób podciągnąć firmę finansowo - a tu przychodzi jakaś Schwein w osobie detektywa Rutkowskiego i jedną podstępną rozmową z matką, która przyznała, iż porwanie sfingowała, psuje tak świetnie zapowiadający się interes! Oczywiście pani redaktor nie mogła tego powiedzieć, wprost, bo to byłby obciach nie do opisania - ale od czegóż oburzenie z powodu "medialnego linczu"? Widać jednak i detektyw Rutkowski też nie jest dziecko i musi mieć kryszę nie gorszą od TVN, skoro autorytety moralne z Rady Etyki Mediów natychmiast nabrały wątpliwości, co do profesjonalizmu pani Katarzyny. Może to drobiazg, ale i on pokazuje, że kiedy trwa wojna na górze między bezpieczniackimi watahami, niczego nie można być pewnym do końca. W spokojnych czasach pani Katarzyna wiedziałaby, że jeśli ma rozsmarować detektywa Rutkowskiego na podłodze, to za swój profesjonalizm może dostać nawet "Wiktora" - bo jak coś jest zatwierdzone, to jest zatwierdzone. Tymczasem teraz, w tym zamieszaniu najwyraźniej padają sprzeczne rozkazy; jedni każą rozsmarowywać, a drudzy, jakby im odbiła palma, nie tylko nie nagradzają, ale zaczynają kręcić mięsistymi nosami i robią koło pióra."O nierządne królestwo i zginienia bliskie!" - chciałoby się zawołać za poetą. Bo pani Kasia to jeszcze nic, chociaż oczywiście też nic przyjemnego - ale co tam pani Kasia, kiedy niezależna prokuratura właśnie przedstawiła zarzut poświadczenia nieprawdy i niedopełnienia obowiązków podczas przygotowywania podróży prezydenta Kaczyńskiego do Katynia zastępcy szefa Biura Ochrony Rządu, generałowi Pawłowi Bielawnemu! Generał, ma się rozumieć, nie przyznał się do winy i odmówił wyjaśnień, ale skoro już pioruny uderzają na tym poziomie, to znaczy, że mamy eskalację wojny na górze i na pożarcie krokodylom wyrzucani są murzyńcy chłopcy - i to nie tylko ci najczarniejsi, ale coraz bielsi. A nawet gorzej - bo oto minister Nowak "podjął decyzję" o zwolnieniu pułkownika Edmunda Klicha ze stanowiska przewodniczącego Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Wprawdzie minister Nowak nie zająknął się o tym ani słowem, ale kilka dni wcześniej pojawiły się pogłoski, że minister spraw wewnętrznych Jacek Cichocki "zlecił służbom" zbadanie, czy pułkownik Klich nie jest, aby rosyjskim agentem. Ładny interes! Skoro już bezpieczniackie watahy zaczynają się nawzajem w ten sposób denuncjować, to znaczy, że nie tylko wojna na górze wkracza w decydującą fazę, ale również, a może nawet przede wszystkim - że coraz bardziej przybliża się scenariusz rozbiorowy i kiedy tylko w Rosji odbędą się wybory prezydenckie, które wygra Włodzimierz Putin, to zapewne wkrótce potem nowy-stary rosyjski prezydent wespół z Naszą Złotą Panią Anielą, być może również z udziałem przedstawiciela starszych i mądrzejszych, przeprowadzą w naszym nieszczęśliwym kraju kolejną selekcję kadr. Jak bowiem przenikliwie zauważył w swoim czasie Ojciec Narodów - kadry decydują o wszystkim? No, może nie zaraz o "wszystkim" - ale o wielu sprawach - z całą pewnością, a skoro tak, to trzeba odpowiednie kadry przygotować zawczasu, żeby potem nie urządzać jakichś łapanek - jak w Tunezji czy Egipcie, które wpadły z deszczu pod rynnę. Kto zostanie wyselekcjonowany, będzie żył długo i szczęśliwie, a nawet założy starą rodzinę, natomiast pozostali zostaną wyrzuceni do ciemności zewnętrznych, gdzie będzie płacz i zgrzytanie zębów, a kto wie, czy nawet nie kryminał? I w ten oto sposób stopniowo zbliżamy się do odpowiedzi na pytanie, jak może wyglądać niebo ateistów. Niebo ateistów w dzisiejszych czasach staje się bardzo podobne do rezerwy kadrowej, dzięki czemu wojna na górze między bezpieczniackimi watahami zaczyna nabierać cech metafizycznych. SM

Staniłko Establishment to klany esbecko-nomenklaturowe A za establishmentmożna uznać u nas klany esbecko-nomenklaturowe, kto dzierży kapitał, prestiż i władzę, skąd pochodzą polscy celebryci i finansjera to w dużej mierze tych właśnie grup to pojęcie dotyczy. I znowu kolejny autor ocenia II Komunę, jako kraj patologicznego establishmentu, elity esbecko nomenklaturowe. I znowu porusza problem budowy nowych elit. Prawica niepodległościowa jak ja nazywa profesor Nowak, czy Wolni Polacy jak chce ich nazywać Rymkiewicz, stawiają sobie za cel zmianę mechanizmu tworzenia elit. Problemem jest nie tylko system wymiany elit, ale również kluczowy problem. Na bazie, jakiej etyki nowe elity maja być wychowane. Problem jest według mnie ogromnie złożony, choćby z tego powodu, że IIIRP ni e dysponuje suwerenną przestrzenią świadomości społecznej, ani szeroko rozumianą kulturą. Bardzo trafnie opisał to Ziemkiewicz Warto zwrócić uwagę na tezę Staniłko, że prawica w Polsce jest z natury anty establismentowa, szczególnie w sytuacji, gdy elity II Komuny to jak je określił klany esbecko nomenklaturowe. Temat elit II Komuny, ich wymiany i budowie IV RP, oraz ideologi, etyki, na jakiej powinno bazową ich wychowanie to temat zbyt złożony, abym pokusił się go w tej krótkiej formie podjąć. Staram się jednak w moich notkach zapoznawać państwa z interesującymi ideami, pomysłami przybliżającymi tą tematykę Pod spodem kilka uwag Staniłko „Prawicowość w Polsce to antyestablishmentowość. A za establishmentmożna uznać u nas – używając dużego skrótu – klany esbeckonomenklaturowe.Jeśli spojrzymy, kto dzierży kapitał, prestiż i władzę, skąd pochodzą polscy celebryci i finansjera to w dużej mierze tych właśnie grup to pojęcie dotyczy. Prawica, zatem, będąc antyestablishmentowa, marzy zawsze o delegitymizacji i rozbijaniu tego porządku za pomocą różnych własnych idei– a to prawicowych, a to lewicowych. Jarosław Kaczyński jest doskonałym przykładem polityka stosującego wszystkie możliwe idee: np. obniżenie podatków i redystrybucję jednocześnie. „....”W tej sytuacji głównym postulatem polskiej prawicy jest zmiana mechanizmu tworzenia elit.Ma to nastąpić poprzez wykształcenie takich ludzi, którzy będą myśleć suwerennie o Polsce, o tożsamości, o historii. Przyszłość podziałów politycznych w Polsce będzie, więc zależeć od przyszłości establishmentu. Jeśli uda się zmienić reguły budowania establishmentu, to być może obecne podziały przestaną być aktualne. „....(źródło)

Marek Mojsiewicz

O potrzebie nieograniczonej nieufności

* Mniej chleba – więcej igrzysk *Ironia losu * (Pim)po(l)etka i pijar

* ACTA ad acta, czyli kpin ciąg dalszy * Spisek niejedno ma imię... („Najwyższy Czas”, 7 lutego 2012)

Z przytupem większym chyba, niż obchody święta Niepodległości – otwarto stadion „narodowy” w Warszawie, którego budowa pochłonęła ciężkie miliardy podatkowych pieniędzy. Na tej bizantyńskiej budowli obłowili się urzędnicy państwowi „od sportu” i bliscy rządowi przedsiębiorcy budowlani, podczas gdy aspekt ekonomiczny (zwrot kosztów inwestycji, ewentualne zyski...) jest tak dobrze, jak całkiem niejasny. Już sama nazwa – „stadion narodowy” – wzbudza wątpliwości: czy dworzec w Warszawie też nazwiemy „narodowym”? A metro?...Na czym właściwie polega „narodowość” tego stadionu?... Jeśli ten stadion cokolwiek symbolizuje, to chyba tylko śmieszność naszego demokratycznego państwa prawa, członka Unii Europejskiej i sygnatariusza Traktatu Lizbońskiego pod rządami PO i PSL. W państwach poważnych branżą sportową show-businessu, podobnie jak i całym show-businessem, zajmują się prywatni przedsiębiorcy, bo państwo to zbyt poważna instytucja, żeby zajmowała się rozrywką; inaczej w państwach niepoważnych: tam państwo organizuje rozrywkę obywatelom, bo z tej „organizacji” żyją hordy biurokratów i kompradorii biznesowej, a wszyscy na koszt podatnika. Toteż bizantyńska budowlę w stolicy nazwałbym raczej nie „stadionem narodowym”, ale Amfiteatrem Siuchty i Sitwy. Cóż, im mniej chleba, tym więcej igrzysk – jak to w kryzysie, a przecież ów kryzys zapowiada się, jako stan już odtąd trwały gospodarczej kondycji Unii Europejskiej. A tu „otwarty stadion narodowy” zaśmierdł gierkowszczyzną: zaplanowany mecz nie odbędzie się! Co nagle, to po diable – boją się, żeby nie zawaliły się trybuny?...Skąd ta ostrożność? Tymczasem dowiadujemy się, że Instytut Pamięci Narodowej może stracić swą siedzibę dzierżawioną od „Ruchu” i zostać „sparaliżowany na długi czas”, bo w budżecie państwa nie ma pieniędzy na IPN... Czyż to nie kwintesencja państwa pod rządami PO i PSL: jest forsa na stadion, nie ma na IPN? Medialną atmosferę „sportowego święta całego narodu” zakłócił tragiczny incydent: oto generał Henryk Szumski, pupil i Jaruzelskiego, i Kwaśniewskiego, absolwent „woroszyłówki”... - został zadźgany nożem przez własnego syna. Jakaż ironia losu: gen.Szumski uczestniczył w wojnie komunistów przeciw własnemu narodowi tłumiąc „Solidarność” w szczecińskich fabrykach i był to bodaj największy jego wyczyn bojowy (zapisany nawet w Księdze Czynów Bojowych „gienierała”!) – a skończył przebity nożem przez własnego syna. Media, na ogół szanujące „prywatność” nie omieszkały poinformować, że „syn leczył się psychiatrycznie”, a nawet, że „chorował na schizofrenię”, ale... czyżby była to „schizofrenia bezobjawowa”, dobrze znana medycynie sowieckiej, jeśli zabójca „podróżował ostatnio po całej Europie”? Nawiasem mówiąc: na liście Wildsteina naliczyłem coś z dziesięć nazwisk „Szumski”. Hm. Zmarło się też sędziwej noblistce, Wisławie Szymborskiej. Jak znam rząd Tuska, nada uroczystościom pogrzebowym rangę pochówku jakby jakiegoś geniusza poezji i bohatera narodowego, podczas gdy do twórczości Szymborskiej pasuje akurat jak ulał fraszka Tuwima, skierowana kiedyś pod adresem Różewicza: „Róziu pisze pimpoletki”... Jak to mawiał pewien amerykański aktor komediowy: „Lilipuci mi nie imponują - widywałem większych”. Ale nawet pochówku „pimpoletessy” Szymborskiej Tusk i Komorowski nie zawahają się wykorzystać dla poprawienia sobie pijaru ( „wybitni politycy na pogrzebie wybitnej poetki”...) - już nawet zapowiedzieli swą obecność na pogrzebie (!), chociaż wątpię, czy którykolwiek z tych filutów zna choćby jeden jej wiersz na pamięć... Ale popularność jest w demokracji na wagę tego złota, wypłukiwanego z powietrza przez rządy politycznych grandziarzy wespół ze zblatowanymi bankierami. Toteż, pod presją manifestacji internautow, Tusk w krótkich abcugach wycofał się z ratyfikacji umowy ACTA – chociaż, jak zauważył w odruchu szczerości minister Zdrojewski – umowa ta będzie obowiązywać bez względu na to, czy Polska ją ratyfikuje, czy nie... To już i ratyfikacja umowy międzynarodowej stała się w UE fikcją? Proszę, proszę – jak ta euro-sowietyzacja idzie szybko, jak postępowo postępuje! Czy internauci zadowolą się „wycofaniem ratyfikacji” przez Tuska, czy też pojęli wreszcie, z kim mają do czynienia? Czas pokaże. „Czas wszystko zmienia” – śpiewał kiedyś po więzieniach Bob Dylan osadzonym|; czy w oczach młodych internautów, „osadzonych” w kleszczach platformerskich rządów, upływ czasu zmienił „image” PO, jako formacji „liberałów”?... Czy może jeszcze raz dadzą się nabrać, tym razem na Ruch Palikota?... Na razie poważna część opinii publicznej dała się nabrać na sosnowieckie „porwanie małej Magdy”. Tymczasem wszystko na dziś wskazuje, że zamiast porwania miał miejsce spisek, a detektyw Rutkowski skompromitował policję. Jeśli bywają spiski w takiej sprawie (pozbycie się dziecka, może jego sprzedaż?) – co dopiero wątpić w ich istnienie w sprawach państwowych, gdzie w grę wchodzi władza i wielkie pieniądze? Ale nie brak idiotów, którzy „nie wierzą w spiskową historię dziejów”, chociaż nie byłoby tej historii bez tych spisków... Jeśli więc sosnowiecka historia podważy u wielu „wiarę w człowieka” – to odegra rolę ważniejszą od wszelkiej postępowej edukacji: wiara w człowieka, jak najbardziej, ale tylko mocno ograniczona. Ba! W dzisiejszych czasach wręcz pożądana jest nieograniczona nieufność.

Marian Miszalski

Kibice okpili policję Pięciu przedstawicieli grupy kibicowskiej ruszyło w stronę Stadionu Narodowego w eskorcie kilku radiowozów policji. Około dwóch-trzech tysięcy sympatyków Legii Warszawa zebrało się przed stadionem przy Łazienkowskiej, aby protestować przeciwko odwołaniu meczu o Superpuchar. Policja zmobilizowała ogromne siły, a niektóre media już zapowiadały burdy w całym mieście, bo pojawić się mieli również sympatycy Wisły Kraków. Tymczasem marszu nie było, bo nikt go.. nie planował!!! [Tusk i HGW uzbroili się, postawili w stan gotowości ok. 5 tysięcy policjantów w związku z zapowiedzianym protestem kibiców Legii i Wisły.] Po godzinie 16-tej fani stołecznej drużyny zaczęli gromadzić się pod stadionem Legii. Według służb porządkowych przyszło ich dwa tysiące, według kibiców - około trzech. Wybuchom petard i rac świetlnych towarzyszyły antyrządowe okrzyki, nawiązujące do odwołania meczu o Superpuchar pomiędzy Legią i Wisłą. Następnie nieformalny szef kibiców Piotr Staruchowicz ogłosił, że wszyscy fani mają się rozejść do domów, a grupa pięciu osób, wraz z nim, przejdzie ulicami miasta pod Stadion Narodowy. W ten sposób, jak mówił, fani mieli zakpić z policji, która na sobotni wieczór zgromadziła nadzwyczajne siły. Według nieoficjalnych informacji ulice miasta miało zabezpieczać pięć tysięcy funkcjonariuszy.

- Oni kpią z nas, my zakpimy z nich – mówił "Staruch". Pięciu przedstawicieli grupy kibicowskiej ruszyło w stronę Stadionu Narodowego w eskorcie kilku radiowozów policji. Policjanci pilnowali również okolic Mostu Łazienkowskiego i Wału Miedzeszyńskiego. Przed Stadionem Narodowym szefowie Stowarzyszenia Kibiców Legii Warszawa (SKLW), które organizowało demonstracje, ogłosili zakończenie manifestacji. Kibice Legii wcześniej zgłosili w ratuszu demonstrację pod hasłem "Krytyka polityki rządu w stosunku do społeczeństwa". Planowany na sobotę 11 lutego mecz Legii Warszawa z Wisłą Kraków miał być pierwszym sportowym testem Stadionu Narodowego, otwartej oficjalnie 29 stycznia głównej polskiej arenie Euro -2012. Jednak przed wobec negatywnej opinii policja w kwestii systemu łączności na obiekcie w środę prezes Ekstraklasy SA Andrzej Rusko zdecydował o odwołaniu imprezy. Niezalezna

ANTYK DO Biblioteki Narodowej Otrzymałem od Pani pismo w sprawie egz. obowiązkowego. Jakże sie cieszę, ze w piśmie zawarła Pani listę tych książek, które Biblioteka Narodowa wykazuje w swych zasobach.

Nakłady, jakie obecnie wydaje pod znakiem firmowym Wydawnictwo ANTYK - Marcin Dybowski dawno juz nie osiągają takiej ilosci drukowanych egzemplarzy by dotyczyło mnie prawo o "egzemplarzu obowiązkowym". Byc może chętniej wysyłałbym i te jakieś egzemplarze okazowe, (bo nie obowiązkowe) ponad nawet to, co określa prawo, gdyby nie dwie bardzo przykre, smutne, czy należałoby raczej powiedzieć bandyckie okoliczności - jesli chodzi przynajmniej o okoliczność wymieniona przeze mnie poniżej w pkt 1:

1. Książki swoje wysyłałem przez cale lata PRL-bis wielokrotnie, ponawiając wcześniejsze wysyłki, i nie tylko do Biblioteki Narodowej, lecz do wielu innych z listy egz. obowiązkowego, książki te GINĘŁY i NIGDY nie były wykazywane w zasobach najważniejszych bibliotek (mam na te nadania odpowiednie potwierdzenia pocztowe) i na przykładzie choćby jednego tylko tytułu (Via bank i FOZZ) można udowodnić i Państwu, i innym Bibliotekom, iz książki "Wydawnictwa ANTYK Marcin Dybowski" REGULARNIE giną i nie sa wprowadzane do katalogów bibliotecznych. Sprawa ta (dotycząca nie tylko mego Wydawnictwa, lecz i innych wydawnictw o rodowodzie patriotycznym, niepodległościowym, nieliżących butów Moskwie ani Berlinowi, krytycznie nastawionym do postkomunistycznej III RP) zajmowała sie swego czasu Najwyższa Izba Kontroli i niestety śledztwo tej instytucji POTWIERDZILO w calej rozciągłości ten HANIEBNY proceder.

2. Kilkukrotnie zwracałem sie do Biblioteki Narodowej, jako wydawca o okazanie memu Wydawnictwu pomocy w wydaniu takiej czy innej pozycji, co wymagałoby wsparcia poprzez wypożyczenie egz. lub odbicie takiej czy innej strony, ktorej nie mam w prywatnym egzemplarzu wybrakowanym. Niestety traktują Państwo Wydawców jak jakąś szarańczę, która z Państwa zasobow i wielowiekowej pracy poprzednich pokoleń, nie ma prawa korzystac na warunkach innych niz "intruzi". Coz nie bardzo podzielam te polityke bibliotekarstwa, chyba obecna w calym państwie nazywanym dla obrazy naszych przodkow III RP. Oto w takiej Bibliotece Jagiellońskiej wypozyczano bezcenne starodruki na dowód osobisty lumpom i dowiadywano się o zaginiecu tych dziel i wypłynięciu ich na giełdach antykwarycznych niemieckich, ale wydawców o ustalonym rodowodzie i dorobku traktujecie Panstwo jak natrętne muchy. Życzę wielu dalszych sukcesów w PRL-bis, niestety nie otrzymacie Państwo ode mnie ani jednego z wydanych tytulow (obecnie jest ich juz około trzystu) zanim nie zostaną wykazane w zasobach te niepoprawne politycznie ksiązki, ktore "wyparowały" - mimo ze były więlokroć wysyłane w ramach egzemplarza obowiązkowego. Kopie niniejszego pisma pozwalam sobie wysłać do Autorów, ludzi zasłużonych dla niepodległości Polski, innych osób potencjalnie zainteresowanych.

Marcin Dybowski

Tak giną generałowie III RP to niebezpieczny kraj dla generałów. Oto lista tych, którzy po 1989 r. zginęli w dziwnych lub tajemniczych okolicznościach...

Piotr Jaroszewicz – generał dywizji LWP, w czasie wojny w ZSRR, wiceminister obrony narodowej (1945-1950), wicepremier (1952-1970) i premier rządu PRL (1970-1980). Został zamordowany w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 r. razem z żoną Alicją Solską w ich domu w Aninie. Sprawców ani motywu do dziś nie wykryto. Proces domniemanych zabójców zakończył się uniewinnieniem.

Jerzy Fonkowicz – generał brygady LWP, w czasie wojny szef specjalnej grupy bojowej przy Sztabie Głównym AL, szef Oddziału III Głównego Zarządu Informacji LWP (1945-1949), szef Departamentu Kadr MON (1956-1964), attaché wojskowy w Finlandii (1964-1967), usunięty z wojska w 1968 r. Został zamordowany 7 października 1997 r. w wyniku tortur podczas napadu na jego dom w Konstancinie.

Leon Dubicki – generał brygady LWP, w czasie wojny oficer Armii Czerwonej, zastępca szefa Biura Studiów MON (1963-1967), doradca ministra obrony gen. Wojciecha Jaruzelskiego, w sierpniu 1981 r. podczas inspekcji służbowej w Berlinie Zachodnim poprosił o azyl polityczny, w 1982 r. został zaocznie skazany przez sąd wojskowy na 12 lat więzienia za szpiegostwo, Sąd Najwyższy uniewinnił go w 1991 r. Został zamordowany 7 marca 1998 r. w swoim berlińskim mieszkaniu. Według oficjalnej wersji, morderstwa dokonała 49-letnia towarzyszka życia 83-letniego generała.

Marek Papała – nadinspektor (generał) policji, zastępca komendanta głównego (1995-1997) i komendant główny policji (1997-1998). Został zastrzelony 25 czerwca 1998 r., gdy wysiadał z samochodu przed swoim domem w Warszawie. Mimo wieloletniego śledztwa nie udało się ostatecznie ustalić sprawców ani motywu.

Andrzej Andrzejewski – generał brygady pilot WP, dowódca 1. Brygady Lotnictwa Taktycznego w Świdwinie. Zginął 23 stycznia 2008 r. w katastrofie samolotu transportowego CASA C-295M pod Mirosławcem. Pośmiertnie awansowany na generała dywizji.

Franciszek Gągor – generał WP, szef Sztabu Generalnego (od 2006 r.). Zginął 10 kwietnia 2010 r. w katastrofie smoleńskiej.

Tadeusz Buk – generał dywizji WP, dowódca Wojsk Lądowych (od 2009 r.). Zginął 10 kwietnia 2010 r. w katastrofie smoleńskiej. Pośmiertnie awansowany na generała broni.

Andrzej Błasik – generał broni pilot WP, dowódca Sił Powietrznych (od 2007 r.). Zginął 10 kwietnia 2010 r. w katastrofie smoleńskiej. Pośmiertnie awansowany na generała.

Andrzej Karweta – wiceadmirał, dowódca Marynarki Wojennej (od 2007 r.). Zginął 10 kwietnia 2010 r. w katastrofie smoleńskiej. Pośmiertnie awansowany na admirała floty.

Włodzimierz Potasiński – generał dywizji WP, dowódca Wojsk Specjalnych (od 2007 r.). Zginął 10 kwietnia 2010 r. w katastrofie smoleńskiej. Pośmiertnie awansowany na generała broni.

Bronisław Kwiatkowski – generał broni WP, dowódca operacyjny Sił Zbrojnych (od 2007 r.). Zginął 10 kwietnia 2010 r. w katastrofie smoleńskiej. Pośmiertnie awansowany na generała.

Kazimierz Gilarski – generał brygady WP, dowódca Garnizonu Warszawa (od 2006 r.). Zginął 10 kwietnia 2010 r. w katastrofie smoleńskiej. Pośmiertnie awansowany na generała dywizji.

Tadeusz Płoski – generał dywizji WP, biskup polowy Wojska Polskiego (od 2004 r.). Zginął 10 kwietnia 2010 r. w katastrofie smoleńskiej. Pośmiertnie awansowany na generała broni.

Miron Chodakowski – generał brygady WP, prawosławny ordynariusz Wojska Polskiego (od 1998 r.). Zginął 10 kwietnia 2010 r. w katastrofie smoleńskiej. Pośmiertnie awansowany na generała dywizji.

Stanisław Nałęcz-Komornicki – generał brygady WP, żołnierz AK, uczestnik Powstania Warszawskiego, żołnierz LWP, historyk wojskowości, członek Rady Naczelnej ZBoWiD (1979-1990), kanclerz Kapituły Orderu Wojennego Virtuti Militari (od 1993 r.). Zginął 10 kwietnia 2010 r. w katastrofie smoleńskiej. Pośmiertnie awansowany na generała dywizji.

Henryk Szumski – generał broni WP, od 1961 r. w LWP, ukończył studia w Wojskowej Akademii Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych ZSRR w Moskwie (tzw. woroszyłówce), jako dowódca 12. Dywizji Zmechanizowanej w Szczecinie brał udział w pacyfikacji strajku w Stoczni Szczecińskiej i innych zakładach pracy w grudniu 1981 r., szef Sztabu Generalnego WP (1997-2000), członek Rady Bezpieczeństwa Narodowego przy prezydencie Kwaśniewskim (2000-2005). Został zamordowany nożem przez własnego syna 30 stycznia 2012 r. w swoim domu, w Komorowie. (opr. PS)

Peryskop na zagranicę Włoskie drogi w chaosie Włochy to już dawno nie jest raj. W cieniu zatonięcia luksusowego wycieczkowca “Costa Concordia” wartego pół miliarda euro i ludzkiej tragedii pozostawała przez chwilę zła sytuacja finansowa tego kraju. Tymczasem włoscy obywatele dalej nie zgadzają się na cięcia wydatków zapowiedziane przez rząd Mario Montiego. Kierowcy, najpierw na Sycylii, a potem w całych Włoszech, zaczęli protestować przeciwko wysokim cenom paliw, blokując drogi. Niektóre odcinki głównej autostrady A1 łączącej Mediolan i Neapol były nieprzejezdne, tiry zablokowały przejście graniczne z Francją w Ventimiglia, dojazdy do portów w Genui i Livorno w Toskanii. Nastąpił paraliż ruchu kołowego i transportu towarów, w tysiącach włoskich sklepów zaczęły straszyć puste półki, dostawy świeżej żywności do sklepów są wszędzie zagrożone. Na wielu stacjach benzynowych zapanowała susza. Wielkie trudności ze zdobyciem paliwa mają nawet karetki pogotowia. Z powodu braku dostaw części konieczne było wstrzymanie pracy na pierwszych zmianach we wszystkich włoskich fabrykach Fiata. Słowem - horror. W tej sytuacji Ambasada RP w Rzymie odradza czasowo wjazdu polskim przewoźnikom do Włoch. Jakby tego było mało, na północy tego kraju w okolicy miasta Reggio Emilia wystąpiło trzęsienie ziemi o sile 4,9 w skali Richtera. W mieście wybuchła panika, na szczęście straty podobno są niewielkie.

Chińskie nadzieje na “Smoczy Rok” W chińskim kalendarzu rok 2012 jest Rokiem Smoka (Wodnego), zaczął się 23 stycznia. Skończy 9 lutego 2013 r. – to jeden z dwunastu Niebiańskich Pni, z których każdy ma swojego zwierzęcego patrona. Rok Smoka wypada, co 12 lat. W azjatyckich legendach jest dziewięć rodzajów smoków, m.in. drewniane, ogniste, ziemskie, metalowe, każdy z nich kocha bogactwo i posiada dziewięciu smoczych synów. Liczbą związaną ze smokami jest szczęśliwa w całej Azji dziewiątka. Według astrologów woda dobrze miesza się z metalem, a metal to pieniądz. Smok jest mądry, inteligentny, wodny szczególnie. Ubiegły rok był rokiem tchórzliwego królika, a więc powinna być zmiana na lepsze, tak w życiu osobistym, jak i w całej gospodarce państwa – wierzą Chińczycy - ponieważ smok niczego się nie boi i wygrywa, także w biznesie. Wiele się mówiło, że chińska gospodarka jest przegrzana i produkt krajowy brutto Chin spadnie. Według chińskiego rządowego Centrum Badań nad Rozwojem, tak jest rzeczywiście. Prognozowany wzrost gospodarczy CBnG na najbliższe trzy lata przez szacowany jest na 8,9 proc., a w latach następnych, na długi czas na 6,7 proc. W Europie o takim wzroście można tylko pomarzyć! Jan Hatzius z Goldman Sachs spodziewa się w tym roku wzrostu produktu krajowego brutto w Chinach na poziomie 8,6 proc., w Strefie Euro – minus 0,8 proc. Peter Montalto z Nomura Bank daje Chinom wzrost gospodarczy 7,9 proc., Strefie Euro – minus 1 proc., Steen Jakobson z Saxe Bank Chinom – 7,5 proc., Strefie Euro 0 proc. Przedsięwzięcia zaczęte w Roku Smoka, według Azjatów, będą się dobrze rozwijać, zwłaszcza, gdy jest to Smok Wodny, biznesy związane z wodą i morzem, ale też z reklamą, mediami i sztuką. Można spodziewać się większych niż zwykle opadów deszczu. Smoki lubią zapach kadzideł, a najlepszą dla nich porą są dwie poranne godziny od 7.00 do 9.00. Mają wspaniałe, przyjazne pyski, dwie łapy – smoki chińskie z pięcioma palcami, japońskie z trzema. Ulubionymi smoczymi kolorami jest czerwony i złoty, dlatego Chinki w tym roku często będą nosić nawet bieliznę w tych kolorach, a chińskie rodziny decydować na potomstwo, jeżeli im na nie zezwolą. Popyt wewnętrzny rozrusza rynek. To ważne, ponieważ na świecie panuje spowolnienie. Stymulowanie konsumpcji wewnętrznej w br. zapowiedział chiński minister handlu Chen Deming. Zostały w tym celu utrzymane i wprowadzone nowe ulgi podatkowe oraz dotacje na zakup samochodów, maszyn i urządzeń, sprzętu AGD. Jeszcze niedawno mówiono w Chinach o konieczności zaciskania pasa, ponieważ zbyt mocno wzrosła inflacja. Oszczędzanie miało ograniczyć wypływ pieniądza na rynek, ale ostatecznie, wybrano politykę ucieczki do przodu. Chińską wieś od miasta dzieli ekonomiczna i cywilizacyjna przepaść, ok. 150-200 mln Chińczyków wyrusza ze wsi do miasta na zarobek, przesyła potem zarobione pieniądze rodzinom. Zarabiają grosze, pytanie, więc, czy i te miliony ludzi będzie miało za co kupować towary w powstających sklepach i supermarketach. Konsumpcję ma napędzać poza sprzedażą detaliczną, której roczny wzrost do końca 2015 roku ma wynosić ponad 5 bln dolarów, rozwój sektora usług.

Rumunia: żądają dymisji prezydenta i premiera Narastają niepokoje w Rumunii, tłumy demonstrują przeciwko polityce oszczędnościowej rządu i żądają dymisji prezydenta Traiana Basescu oraz premiera Emila Boca za prowadzoną przez władzę antyrumuńską politykę. Nie tak należy walczyć z recesją – wołają demonstranci, żebyśmy nie mieli, co do garnków włożyć i panoszyło się superbogactwo. Na pytanie, kto rządzi ich krajem, Rumuni odpowiadają: “służby specjalne”. Dodajmy, że są one niczym zbrojna ręka rumuńskiego rządu, który sprzęgł się z potężnymi właścicielami mediów, którzy dopuścili się korupcji. Były aresztowania (latem ub. roku), ale naród uważa, że wsadzono nie wszystkich i że jest gnębiony przez wrogie Rumunii siły. To spiskowe, głupie teorie – odpowiada rząd. Boom gospodarczy, który Rumunia przeżyła, trwał krótko. Kraj pogrążył się gospodarczo w 2009 r. Rumunia pożyczyła wtedy, żeby przetrwać, od Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Unii Europejskiej i Banku Światowego 20 mld euro. Sytuacja była zła: pieniędzy nie było już nawet na wypłatę wynagrodzeń i świadczeń emerytalnych. Bukareszt zobowiązał się, że Rumuni zacisną pasa i dług zwrócą, realizując narzucony program oszczędnościowy. W ramach tego programu obniżone zostały zarobki w sektorze publicznym (aż o 25 proc.), podniesiono podatki. Standard życia natychmiast spadł. Szykująca się do przejęcia władzy lewicowa Unia Socjalliberalna mami, że w przypadku wygranej w wyborach parlamentarnych zamierza przestrzegać wskazań MFW, ale uchyli część posunięć oszczędnościowych premiera Boca, w tym redukcję wynagrodzeń i podwyższenie podatku VAT. Rząd twierdzi, że do protestujących dołączają się chuligani i “na rozróby w Bukareszcie” dłużej nie pozwoli. W.M.

Narodowe Koloseum Stadion Narodowy został otwarty. Inaugurację relacjonowali telewizyjni dziennikarze z podobną emfazą w głosie, jaką epatował spiker z okresu PRL, który triumfalnie obwieszczał telewidzom, że "w porcie gdańskim jest już transport pomarańczy z Kuby". Minister sportu Joanna Mucha i szef Narodowego Centrum Sportu Rafał Kapler spijali piankę z wydarzenia stulecia, bo przecież najnowocześniejszy sportowy obiekt w kraju to ich zasługa i miłościwych rządów Platformy Obywatelskiej. Tymczasem nasz tygodnik postanowił zgodnie z duchem siermiężnego krytycyzmu i niekonstruktywnego rzucania kłód pod nogi ekipie Tuska zadać kilka pytań: co tak naprawdę zbudowano; za ile; kto na tym zarobił i ile nas będzie kosztowało utrzymanie tego "Koloseum" w przyszłości?

Stadion czy obiekt? Na razie trudno nazwać stadionem piłkarskim coś, na czym nie da się grać w piłkę nożną, m.in. z powodu braku trawy. Dlaczego na otwarciu zabrakło zieleni? Niedawno Rafał Kapler, szef Narodowego Centrum Sportu, które zarządza stadionem, odpowiadając na to pytanie, stwierdził bezczelnie, że nie jest ogrodnikiem i nie wie. Z ponad półrocznego poślizgu także nie było się, komu tłumaczyć, a Stadion Narodowy miał być gotowy na 30 czerwca zeszłego roku. Tyle, że najpierw pojawiły się problemy ze schodami prowadzącymi na trybuny (przez wady konstrukcyjne mogły się zawalić), a potem okazało się, że trawa... nie będzie rosła z powodu złego naświetlenia płyty boiska. Trzeba było zmienić projekt. W tym czasie okazało się, że po opadach deszcz wlewa się do niektórych pomieszczeń, a rozkładany dach może działać tylko przy temperaturze powyżej zera… - W połowie grudnia ogłosili, że stadion został oficjalnie oddany do użytku. I co? Grają tam piłkarze? Odbywają się koncerty? Nie! Bo nie ma płyty, a dach się nie zsuwa. - To jest skandal! – grzmiał wówczas poseł Tomaszewski. - To tak, jakby producent samochodów wypuścił auto, które nie ma silnika albo kół. Złożyłem już w tej sprawie zawiadomienie do prokuratury Warszawa-Śródmieście. Nie dziwię się, że władza podnosi podatki i ściąga pieniądze od najuboższych. Bo przecież trzeba jakoś spłacić ten narodowy bubel - mówił legendarny bramkarz polskiej reprezentacji. Tymczasem już dzień po tym, jak z wielką pompą otwarto Stadion Narodowy, okazało się, że przedstawiciele policji, straży pożarnej i sanepidu negatywnie zaopiniowali rozegranie na nim meczu o piłkarski Superpuchar pomiędzy Wisłą Kraków i Legią Warszawa, który zaplanowano na 11 lutego. Na razie pozytywną opinię na temat organizacji spotkania wyraziło tylko pogotowie ratunkowe. - A to za mało - powiedział naczelnik wydziału imprez masowych i zgromadzeń publicznych w Biurze Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego m.st. Warszawy Mirosław Szymanek.

Wielcy Architekci i Murarze Niedawno "Nasza Polska", podsumowując “sukcesy” rządów PO, pisała, że "dopiero w sierpniu 2008 r. minister Mirosław Drzewiecki zdecydował się zdymisjonować szefa Narodowego Centrum Sportu (nadzorującego budowę Stadionu Narodowego w Warszawie) Michała Borowskiego, mimo że od dłuższego czasu prasa pisała o jego niejasnych interesach. Z kolei we wrześniu rozstrzygnięto przetarg na realizację pierwszego etapu budowy Stadionu Narodowego, który wygrała firma Pol-Aqua, posiadająca bardzo wyraźne koneksje polityczne (w Radzie Nadzorczej zasiadają m.in. były wicepremier Janusz Steinhoff, były dowódca GROM gen. Sławomir Petelicki i były szef Sztabu Generalnego WP gen. Leon Komornicki)". Oprócz firmy Pol-Aqua Stadion Narodowy budowany był głównie przez konsorcjum firm – Alpine Bau Deutschland AG, Alpine Bau GmbH i Alpine Construction Polska Sp. z o.o., Hydrobudowa Polska SA i PBG SA. Warto przypomnieć, że prezes Hydrobudowy Polska SĄ, Jerzy Ciechanowski, nie wywiązał się z otrzymanego w 2002 r. z kontraktu na budowę stadionu w Poznaniu. Doprowadził do upadku MAXER SA (dawniej ENERGOPOL-7 POZNAŃ SA) i zwolnienia 1500 osób. Z Maxeru trafił do PBG wraz z lukratywnymi kontraktami Maxera na poznańskim stadionie, Orlenie, wojsku i w RZGW na budowie stopnia wodnego Malczyce na Odrze. Wdzięczny prezes PBG mianował Ciechanowskiego prezesem słabej Hydrobudowy Śląsk, przez lata budującej coraz drożej skocznię w Wiśle Malince. Po połączeniu Hydrobudowy Śląsk z Hydrobudową Włocławek powstała Hydrobudaowa Polska SA. Z nią Ciechanowski wygrał przetarg na dokończenie budowy stadionu miejskiego w Poznaniu. Natychmiast zażądał 100 mln zł więcej za budowę i Ryszard Grobelny prezydent Poznania kwotę tę przyznał. W zeszłym roku agenci CBA odwiedzili Hydrobudowę w związku z realizacją budowy stadionu w Poznaniu. Śledztwo ma wyjaśnić, czy miasto straciło pieniądze na tej inwestycji. Za budowę Stadionu Narodowego odpowiada Narodowe Centrum Sportu zarządzające kompleksem obiektów sportowych, budowanych na terenach otoczenia byłego Stadionu Dziesięciolecia. Kierowanie NCS okazało się bardzo lukratywną posadą. Poseł Jan Tomaszewski pisał, że "prezes Narodowego Centrum Sportu, Rafał Kapler, w 2010 r. otrzymał na rękę 62,5 tys. zł nagrody, a jego dwaj »wickowie« po 20,2 tys. zł premii netto. Na pytanie, dlaczego za spartoloną robotę zostały przyznane tak ogromne pieniądze, minister sportu Adam Giersz stwierdził, że wynikają one z umów". - Ciekawe, kto w imieniu rządu RP za pieniądze podatników podpisał takie lukratywne kontrakty? Warto również wyjaśnić, czy zapowiadany na wniosek oburzonego premiera zwrot ponad 100-tysięcznych nagród, przydzielonych przez byłego ministra-hazardzistę Miro D. prezesom spółki Euro 2012, został zrealizowany - pytał Tomaszewski. Przewodniczącym Rady Nadzorczej NCS został człowiek Platformy Obywatelskiej Krzysztof Zalibowski. - Wiedziałem, że Krzysztof Zalibowski jest z Platformy. Radę nadzorczą mianuje minister sportu, ale do tej nominacji nie mam zastrzeżeń. Zalibowski to doświadczony menedżer - przekonywał Rafał Kapler, prezes NCS. Zalibowski zapewne z powodu swoich licznych talentów i nieograniczonego czasu został także prezesem PGE Electra, spółki-córki PGE oraz przewodniczącym Rady Nadzorczej PGE Zamojskiej Korporacji Energetycznej. Obstawianie ludźmi PO instytucji decydujących o najbardziej lukratywnych przetargach nie budzi zastrzeżeń polityków PO. - To pracowity i mądry człowiek. Na pewno będzie dobrym prezesem Electry - zachwalał Zalibowskiego były senator PO z Radomia, dziś wojewódzki inspektor transportu drogowego, Andrzej Łuczycki.

Ile zapłaciliśmy? "Portugalczycy na najdroższe, najbardziej efektowne stadiony na Euro 2004 wydali po 100–150 mln euro. Tymczasem stadiony w Gdańsku i Wrocławiu będą kosztować 180–200 mln euro, a Stadion Narodowy ponad 300 mln euro. Nawet gdyby przynosiły na czysto po 10 mln zł zysku rocznie, na nominalny zwrot zainwestowanych pieniędzy trzeba by czekać, co najmniej 70-80 lat" - pisali w zeszłym roku dziennikarze "Newsweeka". Dzisiaj wiadomo już, że koszt budowy Stadionu Narodowego był dużo większy. Obiekt kosztował życie trzech ludzi i niemal dwa miliardy złotych. Eksperci różnią się co do oceny rentowności tego przedsięwzięcia. Optymiści przewidują roczne zyski Stadionu Narodowego w wysokości 10 milionów, a pesymiści wróżą straty na poziomie 50 milionów złotych. W każdym razie wiadomo już, że zainwestowane w stadion dwa miliardy przyniosłyby większy zysk, gdyby nawet odłożyć je na procent bankowy. Triumfującym politykom Platformy warto przypomnieć, że koszty wybudowania tego obiektu były bardzo wysokie (w porównaniu z tego typu inwestycjami zagranicznymi), zwłaszcza, jeżeli uwzględnimy w tym brak odpłatności za grunty, na których stoi stadion. W Portugalii rozważa się burzenie stadionów, które wybudowano na mistrzostwa piłkarskie Euro 2004. Miasta Leira i Aveiro mają pilniejsze potrzeby niż permanentne dokładanie po milion euro miesięcznie do stadionów, na które nikt nie chce przychodzić. Tymczasem nasi politycy wydają się niezbyt troszczyć o przyszłość swojego “Koloseum”. Warto dodać, że głównym dochodem takich obiektów jest sprzedaż biletów na imprezy sportowe, a o ile piłka portugalska stoi na wysokim poziomie, to mecze naszych "kopaczy" już takich tłumów przyciągać raczej nie będą. Z utopionych przez Portugalczyków pieniędzy wnioski wyciągnęli Szwajcarzy, którzy z okazji Euro 2008 nie wybudowali żadnego stadionu – powiększyli tylko i zmodernizowali istniejące i te przystawki natychmiast po mistrzostwach zdemontowali. Oczywiście polski rząd mógł za kwotę przeznaczoną na stadion wybudować 4000 tysięcy mieszkań i z samego czynszu czerpać zyski do skarbu państwa około 10 razy wyższe niż ze Stadionu Narodowego (zakładając wersję optymistyczną, że do "Koloseum" nie będziemy dopłacać). Jednak - jak napisał na swoim blogu Janusz Korwin-Mikke: "To wszystko nie jest argumentem za tym, by Stadionu nie wybudować; można wybudować – trzeba tylko powiedzieć uczciwie, że mamy chęć wywalić na to kilka miliardów – bo stać nas na taką fantazję! I nie mydlić oczu twierdzeniami, że »na tym zarobimy«". Robert Wit Wyrostkiewicz

Superglina za kratami “Pitbull” to jeden z najgłośniejszych polskich filmów kryminalnych ostatnich lat. Pierwowzorem głównego bohatera - “Despero”, był Sławomir O., były gliniarz Wydziału Zabójstw Komendy Stołecznej Policji, czołowa postać serialu dokumentalnego “Prawdziwe psy”. Dziś “prawdziwy pies” przebywa w areszcie. Jak się okazuje, jego sprawa wiąże się z sytuacją pewnego “Mira”… Bezkompromisowy, do bólu skuteczny i twardy. Taki wizerunek Sławomira O. pamiętają jego współpracownicy z “psiarni”. - Był szalony, ale też szaleńczo zaangażowany w to, co robił. Komenda była mu więcej niż domem. Domu i rodziny nie potrzebował, bo miał pracę – mówi Dariusz Loranty, nadkomisarz w stanie spoczynku i pierwszy negocjator w historii stołecznej policji.

Jak uratować “Mira”? W maju ubiegłego roku media podały informację, że słynny były glina został zatrzymany przez Centralne Biuro Antykorupcyjne i aresztowany na wniosek katowickiej prokuratury w związku ze śledztwem ws. działalności gangów związanych z tzw. starym Pruszkowem. Pierwowzór “Despera” został następnie przewieziony do Katowic, gdzie po przesłuchaniu tamtejsza prokuratura apelacyjna postawiła mu zarzuty. Potem trafił do aresztu, w którym pozostaje do dziś. Katowiccy prokuratorzy z wydziału przestępczości zorganizowanej zarzucili Sławomirowi O. m.in. udział w tzw. grupie pruszkowskiej, przekroczenie uprawnień służbowych i związane z tym przyjmowanie łapówek, a także nielegalne posiadanie broni palnej. Treść zarzutów wywołała oburzenie wśród ludzi, którzy znali byłego policjanta.

- Dla mnie była to wstrząsająca wiadomość, nie wiem nic o meritum sprawy, ale ja znałem Sławka, jako charakternego i uczciwego. Na flaszkę się dorzucał równo, kurtkę miał jedną i spodnie chyba też. Groszem nie śmierdział, po restauracjach nie chodził – mówi wieloletni współpracownik Sławka z czasów służby w Komendzie Stołecznej Policji. W przypadku byłego gliniarza, powodem zatrzymania są zeznania gangstera “Brody”. Jak wynika z relacji moich informatorów, “trzeciorzędnego bandziorka” i kierowcy grupy, który zdecydował się zeznawać, jako świadek koronny? Sprawa bohatera “Prawdziwych psów” wywołała wiele dyskusji dotyczących tej instytucji. Tym bardziej, że nieraz dochodziło do pomówienia uczciwych policjantów przez tzw. skruszonych gangsterów. - Świadek mówi czasami, co mu ślina na język przyniesie, a niekiedy się go podpuszcza. Proszę mi wierzyć, można weryfikować jego zeznania – mówi były gliniarz Komendy Stołecznej. Zdaniem emerytowanego pracownika operacyjnego policji, największe znaczenie dla sprawy Sławomira O. będą miały wydarzenia o wymiarze politycznym. - Proszę zwrócić uwagę, że sprawą Sławka często się posługuje, by osłabić całość zeznań tego konkretnego świadka. Bo jego zeznania mogą dotknąć kogoś ważnego. Rządzący przegłosują, że nie ma ustawy, to i instytucji świadka nie będzie – mówi Dariusz Loranty. Były policjant nie chciał jednak powiedzieć mi wprost, o kogo “ważnego” chodzi. Wiadomo jednak, że zeznania “Brody” obciążają Mirosława Drzewieckiego. - Kapusta znał “Mira”, jego żonę i to nieźle… Szkoda, że sprawa Sławka została tym samym "podczepiona" pod ten temat. Dlatego muszę kibicować "Mirowi", a gdyby tonął, to bez specjalnych oporów czekałbym, aż utonie – mówi mój informator. Sama Drzewiecka stanowczo zaprzecza, jakoby jej mąż znał “Brodę”/”Kapustę”. Inną wersję zdarzeń przedstawia mój rozmówca, który twierdzi, że żona byłego ministra zachowuje się dziwnie, nie stawiała się na kolejne terminy sprawy i “ewidentnie kręci”...

- Być może nie zdaje sobie sprawy z wagi zeznań albo zgodnie z tym, co słyszy od mężusia: "Polska to dziki kraj", więc i sądy można mieć gdzieś... Szkoda, bo ten sąd akurat bardzo rzeczowo podchodzi do sprawy – tłumaczy mężczyzna.

Tak dwuznaczne okoliczności miały duży wpływ na reakcje znajomych “prawdziwego psa”, którzy zdecydowali się nawet poręczyć przed sądem za byłego “psa” w zakresie jego stawiennictwa przed sądem i niemataczenia w sprawie. W tym gronie znaleźli się m.in. twórca “Prawdziwych psów” Krzysztof Lang, reżyser “Pitbulla” Patryk Vega, Marcin Dorociński (filmowy “Despero”), Paweł Królikowski (odtwórca roli Igora) czy wspomniany wcześniej Dariusz Loranty.

Mimo świadectwa tak szacownego grona, sąd nie daje wiary dobrym zamiarom Sławka. W efekcie dalej znajduje się po drugiej stronie krat, a jego pobyt przedłuża się. Dzięki mocnemu charakterowi nie załamuje się, choć przebywa na tzw. N-ce – miejscu odosobnienia dla najbardziej niebezpiecznych przestępców.

Świadek koronny Wg zeznań “Brody”, 13 lat temu były glina pomagał mu opiekować się dwoma Rosjanami – Siergiejem i Aleksandrem, zwanym “Saszą”. Według "Brody", temu drugiemu słynny policjant użyczał mieszkania będącego lokalem operacyjnym Komendy Stołecznej, przy ul. Puławskiej, niedaleko od miejsca zamieszkania gen. Marka Papały. 25 czerwca 1998 r. wieczorem jeden z gości miał wyjść z mieszkania, a następnie zabić byłego szefa policji pod jego blokiem przy ul. Rzymowskiego. "Broda" potwierdził jednak przed sądem okręgowym doniesienia medialne, że O. nie miał świadomości, że Rosjanie planują zabójstwo Papały. Takie stwierdzenie padło na procesie gangsterów Andrzeja Z. i Ryszarda Boguckiego, którzy byli wcześniej oskarżeni o współudział w zabójstwie. “Skruszony gangster” utrzymuje również, że kilka godzin po zabójstwie szefa policji Sławomir O. skontaktował się z nim. Podczas umówionego spotkania w Parku Saskim, policjant miał zarzucać “Brodzie”, że wrobił go w zabójstwo Papały. Pozostaje jednak pytanie, skąd O. mógł wiedzieć o tym, że Rosjanin zabił Papałę? Przed sądem “Broda” nie udzielił precyzyjnej informacji. Podzielił się jedynie swoimi przypuszczeniami, co do źródła rzekomej wiedzy byłego policjanta o zabójstwie: “z uwagi na zachowanie Rosjanina”, “z podsłuchanej rozmowy” czy wreszcie z faktu, że “zajrzał do plecaka, w którym była broń, na środki łączności, którymi posługiwał się Rosjanin”. “Kapusta” vel “Broda” jest konfabulantem, który za wszelką cenę chce "zaistnieć". Taki był w czasach, gdy donosił na swoich kolegów Sławkowi, będąc jego informatorem, i takim pozostał. Jego informacje były zawsze chwytliwe i błyskotliwie przygotowane, zawsze były to tematy najcięższego kalibru, zawsze też nic z nich nie wychodziło, a po weryfikacji okazywało się, że były całkowitym wymysłem. Nigdy “Kapusta” nie udzielił informacji, która przełożyłaby się na wiedzę operacyjną, nie mówiąc już o procesie... Po kilku wtopach Sławek zerwał z nim współpracę – mówi Maciej Morawiec, adwokat i wieloletni przyjaciel Sławomira O. A co z zabójstwem byłego szefa policji? - Temat z zabójstwem gen. Papały został podrzucony przez “Kapustę”/”Brodę”, gdy zorientował się, że trafił na prokuratora, który mu wierzy. Zarówno dla “Kapusty”, jak i dla Sławka, to starcie, to walka o życie. “Kapusta” walczy o przyszłość w bezpieczeństwie i komforcie, także wśród fleszy, a o to mu chyba najbardziej chodzi. Sławek walczy o wszystko – tłumaczy mi Morawiec. Mimo to nie traci nadziei w walce o swojego kolegę. - Uważam, że właśnie na sprawie zabójstwa gen. Papały najłatwiej złapiemy “Kapustę” na kłamstwie, już mam kilka ciekawych kwestii dowodowych, ale nie mogę w tej chwili o nich opowiedzieć. Uważam, że w sprawie Papały “Kapusta” po prostu za bardzo chciał. Poza tym sprawę prowadzi prokuratura z Łodzi i coś mi się wydaje, że nie są tak łatwowierni, jak ci w Katowicach. Co istotne, mają do czynienia z grupami warszawskimi i wiedzą, gdzie kończy się prawda, a zaczyna ściema – przekonuje obrońca Sławomira O.

Druga Białoruś Adwokat byłego policjanta długo narzekał na współpracę z prokuraturą, której praktycznie nie było – przez kilka miesięcy nie otrzymywał dostępu do akt. Prokurator wyraził zgodę na wgląd dopiero w połowie grudnia. Wcześniej Morawiec zwrócił się do rzecznika praw obywatelskich o pomoc. Ponad miesiąc czekał na odpowiedź z jego biura. - Teraz dopiero widać, jak bardzo brak takich ludzi jak prof. Kochanowski – komentuje. Do tej pory musiał opierać się tylko na uzasadnieniu postanowienia o przedstawieniu zarzutów i na wniosku prokuratora o przedłużenie tymczasowego aresztu. “W tej sprawie nagminnie jest łamane prawo do obrony, zresztą jak można się bronić, nie zapoznając się z dokładnymi zeznaniami pomawiającego? To jest stuprocentowa Białoruś” – mówił mi wówczas adwokat Sławomira O. Faktycznie, można odnieść wrażenie, że tryby prokuratury wolno mielą. Po 5 (słownie: pięciu) miesiącach przetrzymywania broni, prokurator postawił biegłemu pytanie: czy z amunicji zabezpieczonej w pistolecie Sławka (CZ-ki) można oddać strzał z glocka? Amunicja ma 9 mm, więc może się zmieścić w obydwu pistoletach i z każdego można oddać strzał. – Zwlekanie z badaniem broni 5 miesięcy zakrawa na kpinę – tłumaczy adwokat byłego gliny. 7 listopada sąd na wniosek prokuratury znów przedłużył areszt dla Sławomira O., co oznaczało jedno – Boże Narodzenie za kratami. Opłatek dostarczył mu obrońca. Po świętach, również zdecydowano się na zafundowanie Sławkowi dalszych “wczasów”. Tym razem do 15 lutego. Morawiec nie traci jednak nadziei. - Mamy kilkunastu świadków, których powołam, a którzy to rozjadą “Kapustę”. Pozostaje tylko problem jego statusu. Już jest świętą krową, która zeznaje "wyłącznie prawdę”, ale myślę, że damy sobie radę. Nawet już nie mówię, że nie wierzę w to, co zeznaje “Kapusta”, bo to jest oczywiste. Za Sławkiem przemawia jego życie i służba nagrodzona brązowym Krzyżem Zasługi. Jako cel pomówień był idealnym kandydatem, a to, że miał problemy z dyscypliną czy alkoholem, nie oznacza, że sprzedał się grupie pruszkowskiej, tym bardziej że podczas służby nigdy nie był objęty postępowaniem służb wewnętrznych policji, jako podejrzany o korupcję – wylicza adwokat. Na słowach nie poprzestaje i złożył wniosek dowodowy o przesłuchanie szefa grupy CBŚ, działającej pod kryptonimem "Enigma", która rozpracowywała skorumpowanych policjantów Komendy Stołecznej Policji w czasach, gdy Sławomir O. działał rzekomo na zlecenie Pruszkowa. – Niestety, prokurator odrzucił ten wniosek. Chyba wiem, dlaczego… - mówi Maciej Morawiec.

Jakiś czas temu adwokat otrzymał zaskakujący telefon. Anonimowy rozmówca zaproponował mu pieniądze. Za co? Maciej Morawiec sam chciałby znać odpowiedź na to pytanie. Gdy adwokat odmówił, mężczyzna zaoferował, że “wpłaci coś Sławkowi”. - Później rozmowa przybrała bardziej stanowczy charakter, wręcz agresywny. Wreszcie powiedział: "nazywam się Piotr K. i prosiłbym, aby pan nie przekręcał mojego nazwiska na FB i do zobaczenia wkrótce" – mówi adwokat. Morawiec sam nie wie, jak ma potraktować telefon “Brody”: jako propozycję łapówki czy pogróżkę? Sprawa trafiła do prokuratury. Na razie byłego glinę wzmocniła psychicznie rozprawa dotycząca zabójstwa Marka Papały. Była to jedyna okazja do konfrontacji z “Brodą”/” Kapustą”, którego Sławomir O. określił mianem "mistrza pisania scenariuszy". Po raz pierwszy publicznie podważona została wiarygodność “Brody”, a dla Sławomira O. pojawiło się światełko w tunelu… Adwokat nie chce się rozwodzić na temat warunków, jakie panują w więzieniu. Przecież pobyt “psa” w takim miejscu nie przypomina wczasów wypoczynkowych. – Gdy Sławek wyjdzie, opowie Panu o wszystkim, co przeżył – ucina. Sam nie pobiera za tę sprawę honorariów, choć obrona O. wymaga od niego sporego wysiłku. W rozmowie ze mną, z rozbrajającą skromnością przyznaje, że to nic takiego. “Gdy Sławek wyjdzie”… Przekonanie znajomych o niewinności swojego przyjaciela budzi respekt. W końcu, jak mówią słowa piosenki, “zna i szanuje prawdziwe psy, każda warszawska ulica”. Aleksander Majewski

Ciąg dalszy napiętnowania palaczy w imię “walki o zdrowie obywateli” „Polska za mało pieniędzy przeznacza na walkę z paleniem, a ceny papierosów w sklepach są zbyt niskie” – takie błędy w polityce antynikotynowej wytknęła rządowi Platformy Obywatelskiej Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) pod koniec 2009 roku. Jak przed niespełna 3 laty podała gazeta.pl urzędnicy zajmujący się ochroną zdrowia w ramach ONZ zarzucili polskim politykom wciąż „niedostateczne napiętnowanie palaczy”. Koronnym dowodem na nieudolność polskiej polityki antynikotynowej miał być niski koszt jej prowadzenia! WHO wyliczyła, że na tępienie nikotynowych nawyków wśród obywateli Polska przeznacza „jedynie” 1 mln zł rocznie, podczas gdy powinna ok. 65 mln (ok. 0,5 proc dochodów z akcyzy). Aleksander Sopliński, ówczesny poseł PSL i lekarz z zawodu, przyznał zawstydzony, że Światowa Organizacja Zdrowia faktycznie wytknęła nam „sporo błędów, jakie popełniamy w walce z paleniem”. O tym, że „w Polsce trzeba poprawić prawo” przekonywała Anna Kozieł z nadwiślańskiego biura WHO. Panią Kozieł oburzyły zbyt niskie ceny papierosów w Polsce, które na tle Europy podobno były jednymi z najniższych… Od 2009 roku wiele się zmieniło. Ekipa Donalda Tuska, co roku podwyższała akcyzę na papierosy zwykle tłumacząc ten fakt „dostosowaniem wysokości daniny do wymogów unijnych”. Ostatnia podwyżka (tzw. kwotowej części akcyzy) miała miejsce 1 stycznia 2012 r. Jak wyliczyła Fundacja Republikańska w tym roku akcyza na papierosy wrosła o ok. 8% (ze 158,36 zł do 170,97 zł za 1000 sztuk); akcyza za kilogram tytoniu do palenia wzrosła o ok. 13% (ze 102,32 zł do 115,86 zł); koszt zakupu tysiąca cygar i cygaretek wzrósł z 244,4 zł do 254,2 zł a więc o ok. 4%. Według Fundacji Republikańskiej już w 2011 r. konsument papierosów kupując paczkę za 10 zł oddawał państwu ok. 8 zł w podatkach pośrednich (VAT i akcyza). Według wyliczeń strony nacoidamojepodatki.pl (polecamy!) 6 złotych i 1 grosz to akcyza, 1 złoty i 87 groszy to VAT (23%). Warto zauważyć, że w podatku od wartości dodanej aż 1 złoty i 38 groszy stanowi VAT od… akcyzy! Oznacza to, że gdyby nie horrendalnie wysokie stawki daniny paczka papierosów mogłaby kosztować ok. 2 złotych i 12 groszy (koszt wytworzenia towaru, wraz z kosztami transportu, marżą producenta i sprzedawcy). Oczywiście ekipa Donalda Tuska wyszła naprzeciw również innemu pomysłowi WHO zakazując palenia w miejscach publicznych (o ile zakaz palenia na przystankach można racjonalnie uzasadnić to jak wytłumaczyć narzucenie prohibicji w prywatnych klubach i restauracjach?!) Jako ciekawostkę przypominamy (za tekstem Dariusza Kosa opublikowanym na naszych łamach na początku 2010 roku – tutaj), że pierwszą w cywilizowanych krajach rządową kampanię przeciw palaczom rozpoczął… Adolf Hitler? Jej częścią było „wprowadzenie ustaw dyskryminujących palaczy i zakazujących palenia w miejscach publicznych” a „propaganda nazistowska porównywała palaczy do Żydów i przedstawiała palenie, jako brudny zwyczaj (…) Cyganów, Murzynów i Indian, a więc podludzi”. Niestety nawet zaostrzenie prawa i podwyżki podatków z ostatnich lat nie satysfakcjonują Światowej Organizacji Zdrowia. Z przedstawionego w minionym tygodniu przez WHO i ministerstwo zdrowia „raportu o ekonomicznych aspektach palenia tytoniu w Polsce” wynika, że dopiero „podniesienie ceny paczki papierosów o połowę skłoniłoby znaczną część dorosłych palaczy do rzucenia nałogu”!!! Zdaniem Pauliny Miśkiewicz, dyrektor biura WHO w Polsce, „podniesienie podatków na wyroby tytoniowe (…) to efektywny, łatwy w zastosowaniu i przynoszący dodatkowe dochody dla budżetu sposób na ograniczenie skali palenia tytoniu”. Jak podał wprost.pl z analizy zawartej w raporcie wynika, że zaledwie „14-procentowa podwyżka cen wyrobów tytoniowych spowodowałaby zmniejszenie liczby palaczy o 174 tys. osób, zmniejszenie liczby osób rozpoczynających palenie o 60 tys. osób; śmierci spowodowanej używaniem tytoniu mogłoby uniknąć 78 tys. osób” a wpływy do budżetu wzrosłyby o 2,3 mld zł! WHO przedłożyła szefowi resortu zdrowia, Bartoszowi Arłukowiczowi, również dwa inne warianty podwyżek. Wzrost ceny papierosów o 34,7 proc. odciągnąłby od nikotyny 403 tys. osób. Wzrost o 50,2 proc. zmniejszyłby liczbę palaczy o 618 tys. osób. Śmierci na skutek chorób związanych z puszczaniem dymków uniknęłoby 277 tys. osób, a do budżetu i tak wpłynęłoby 7,1 mld zł! Czy jest ktokolwiek w rządzie Platformy Obywatelskiej, kto nie ulegnie magii powyższych cyfr?! Czy ktokolwiek w rządzie miałby odwagę wyśmiać maksymę p. Miśkiewicz jakoby „podwyżki ceny wyrobów tytoniowych były najbardziej skutecznym narzędziem ograniczenia palenia wśród młodzieży oraz osób mniej zamożnych”? Wiceminister zdrowia Marek Haber już podchwycił temat. Jego zdaniem „Polska należy do tych krajów europejskich, w których koszt wyrobów tytoniowych jest nadal jednym z najniższych”, więc „jest pole do zwiększenia ceny wyrobów tytoniowych”. Niestety akcyza dalej będzie rosła, co oznacza, że fiskus zadusi koncerny tytoniowe a palaczy wepchnie w ramiona przemytników… Blazej Gorski

Jak usprawnić niewydolny system sprawiedliwości? Prokuratorzy i komendanci policji lokalnego szczebla powinni być wybierani! Przypadek Grzegorza Brauna woła nie tyle o pomstę do nieba, co o powsadzanie do więzienia tych wszystkich bufonów z sądu i policji, którzy przez swoje policyjno-sądowe działania gnębią człowieka i marnują pieniądze podatników. Przypomnijmy, że reżyser Grzegorz Braun przed niemal czterema laty został oskarżony o pobicie grupy policjantów, czego miał dokonać, mając na rękach kajdanki. Wg opinii samego Brauna, oskarżenie wynikało tak naprawdę z tego, że on sam był na tyle bezczelny, iż zwrócił uwagę na bezprawne, jego zdaniem, działanie funkcjonariuszy. – Jak on śmiał? Teraz mu pokażemy! – zakrzyknął zapewne ktoś na komendzie we Wrocławiu i lawina ruszyła. Cztery lata zajęły wrocławskim sądom i policji korowody, które przed miesiącem doprowadziły ostatecznie do umorzenia sprawy. Ale to jednak nie był koniec. Prokuratura stanęła na stanowisku, że nie może tak łatwo ulec. Złożyła apelację. I sąd apelacyjny kilka dni temu zarządził powtórzenie procesu! Oznacza to, że czteroletnia zabawa za pieniądze podatnika będzie trwać kolejne lata, a Braun będzie, co kilka miesięcy wydeptywał sądowe korytarze, by tłumaczyć kolejnym czynownikom, że nie jest ani Bruce’em Lee, ani nawet MacGyverem. Ta historyjka to oczywiście tylko jeden z drobnych objawów raka, który toczy polski wymiar sprawiedliwości i policję. Porównanie do raka nie jest zresztą w tym wypadku właściwe – funkcjonalność tych organów państwa została po prostu przekierowana ze służby społeczeństwu na pracę usługową dla rządzącej elity oraz dla działalności samopomocowej. Zamiast bezpieczeństwem i sprawiedliwością policjanci i pracownicy sądownictwa zajmują się, więc załatwianiem sobie rozmaitych apanaży, a politycy im na to pozwalają – pod jednym tylko warunkiem: w zamian mają zapewnić sprawne ściąganie kasy ze społeczeństwa oraz uziemiać osobników, który za wysoko podskakują, takich jak na przykład Braun. A gdy zaginie jakieś dziecko, to zajmie się tym detektyw Rutkowski. Wydaje się, że istnieje tylko jedna metoda, który ten system może rozbić. Zarówno prokuratorzy, jak i komendanci policji lokalnego szczebla powinni być po prostu wybierani – jak to ma miejsce np. w Stanach Zjednoczonych. Być może perspektywa wyrzucenia z pracy skłoni ich do przypomnienia sobie, za czyje pieniądze żyją. A trzeba przyznać, że żyją jak pączki w maśle – jak wyliczył ostatnio pewien ekspert, o ile średnio emerytura jednego obywatela kosztuje społeczeństwo poniżej 240 tys. złotych, to emerytura mundurowa stanowi średnio obciążenie rzędu prawie 1,4 miliona! Tomasz Sommer

Paradoks: przedłużenie wieku emerytalnego dodatkowo obciąży, a nie odciąży ZUS i budżet Stary rok żegna nas kryzysem zadłużeniowym praktycznie wszystkich państw strefy Euro, a tak naprawdę to zadłużona po uszy jest cała Europa i Ameryka nie czyniąc wyjątku dla Polski. No cóż „..za dużo się jadło i wcale nie myszki, lecz szynki lub sadło”. Teraz przychodzą rachunki. Bierzemy wszystko „na krechę” kłopot w tym, że niektórym już „na krechę” nie dają. Stąd lamenty protesty i oczywiście zbawcze pomysły uzdrowienia sytuacji. Niektóre takie pomysły zdradzają niezwykłe poczucie humoru ich autorów. Wszystkie jednak fajerwerki intelektualne przebija gusło o potrzebie przedłużenia aktywności zawodowej by starczyło na emerytury. Pomysł pochodzi od bohatera „Folwarku Zwierząt” – Konia, który na wszystkie kłopoty folwarku zwykł reagować sentencją „będę więcej pracował”. Ciekawe, dlaczego różni stręczyciele pomysłu o wydłużonym okresie aktywności zawodowej nie przywołują Orwella, jako autora swej idei. Zamiast Orwella pojawiają się „argumenty”:

1. przecież żyjemy dłużej, więc powinniśmy wszyscy dłużej pracować

2. mamy ponadto mniej dzieci, więc na jednego emeryta przypada mniejsza liczba pracujących jak drzewiej bywało i jakoś ten deficyt należy uzupełnić ergo wystarczy, że pójdziemy na emeryturę dwa albo siedem lat później i kryzys będzie zażegnany. Streścił to najlepiej Jan Krzysztof Bielecki, który do indagującej go redaktorki wypalił (cytuje za „NCz!”): „Jeżeli Pani Redaktor będzie-przepraszam, że to powiem – żyła 90 lat, to trudno, żeby pani poszła na emeryturę, jak to było dotychczas”. Zatem zamiast dziewczyny na traktory – babcie do redakcji. Takie jest hasło na dzień dzisiejszy euro socjalizmu.

Od przedłużania nie urośnie Zastanówmy się czy przedłużona praca każdego z nas przyniesie określony przychód Lewiatanowi? Bo przecież pracujący na pewno zarobią więcej niż na emeryturze. Tak to by nam się przynajmniej na pierwszy rzut oka wydawało. Żeby odpowiedzieć na to pytanie należy zdać sobie sprawę, że od czasu Rewolucji Neolitycznej zatrudnieni dzielą się na niewolników i urzędników (też w większości niewolnych). Urzędnicy żyją z tego, co wypracuje reszta niewolników w ramach aktywności, której urzędnicy nie zredukowali w 100%. Mimo kilku tysięcy lat urzędniczych wysiłków jeszcze jakieś pola aktywności zawodowej pozostały nie do końca zredukowane i dzięki temu jest jeszcze, co do garnka włożyć. Z pracy niewolników, czyli przedsiębiorców i zatrudnionych przez nich pracowników żyją dziś, tak jak w czasach, kiedy Balzak pisał fragment „Urzędnicy” swojej „Komedii Ludzkiej”, różni profesorowie państwowych uniwersytetów, oficerowie policji i wojska, nauczyciele państwowego szkolnictwa i cała masa konsumentów podatków drobniejszego płazu. Wszyscy ci osobnicy, których wysiłek jest gospodarce potrzebny jak rybie parasol, żyją ze służby u Lewiatana, zawarłszy z nim odpowiednią umowę, na mocy, której, zgodzili się być tym, czym są. Ponieważ jednak organizacje, dla których ultima ratio jest przemoc nie uznają możliwości rozwiązania takiej umowy (spróbujcie się Państwo wypisać z gangu), a państwo jest jedną z takich organizacji, zatem tego typu „umowa społeczna” ma bardzo określony kształt. Urzędnik, pozostaje na utrzymaniu państwa dożywotnio z klauzulą, że po osiągnięciu wieku emerytalnego państwo będzie go utrzymywać za mniejsze pieniądze. Nazywa to się emeryturą.

Emerytura to zysk Z punktu widzenia gospodarki czysty zysk. Nie dość, że facet nie przeszkadza już innym, to przy okazji trzeba na niego mniej podatków płacić. Państwowy Lewiatan traci wobec swojego „żołnierza” część przywilejów hołdowniczych np. w postaci codziennego przebywania w określonym miejscu przez kilka godzin, ale rzecz ma charakter czysto symboliczny. W końcu, co za różnica gdzie się nic nie robi sensownego – w domu czy w tzw. „pracy”. Pewnego dnia zaczyna brakować pieniędzy w kasie państwa. I w tym momencie Lewiatan zmienia urzędnikom umowę proponując im sowite utrzymanie przez 2 do 7 lat dłużej, a potem dopiero redukcję zwaną emeryturą. Rachunek jest tu dość prosty. Emerytura to średnio połowa ostatniej pensji. Tak, więc przez dwa do siedmiu lat dopłacimy połówkę wypasionej pensji przedłużając wiek emerytalny. Nasz zatrzymany na stanowisku pracy urzędnik zablokuje ponadto miejsce dla nowego adepta urzędniczego cechu, który to bezrobotny adept upomni się przy okazji o zasiłek lub pomoc społeczną, także płaconą z budżetu. Ponieważ pierwsza pensja jest zwykle także połową tej ostatniej, zatem w obecnej sytuacji przez te dwa do siedmiu lat płacimy 0,5 ostatniej pensji na emeryturę i 0,5 tej pensji na pensję początkującego urzędnika, który go zastąpił. W sumie jedną „wypasioną” pensję. W systemie z przedłużonym wiekiem emerytalnym przez dwa do siedmiu lat płacimy dokładnie połowę więcej: 1 całą „wypasioną” pensję plus zasiłek dla bezrobotnego adepta sztuki urzędniczej. Jeżeli tak ma wyglądać szukanie oszczędności budżetowych to ja się pytam gdzie tu logika? I to tylko, w okresie przejściowym, do momentu aż „wdrożymy” przedłużony wiek emerytalny. Kiedy już się to stanie, żaden urzędnik nie zadowoli się nędzną połówką swojej ostatniej pensji, jako emerytury, bo przecież „wypracował” sobie więcej. I słuszna jego racja. W końcu dla przykładu, nauczycielce, państwowej szkoły, należy się wyższa emerytura, za to, że przez siedem lat dłużej nikogo niczego nie nauczyła. No dobrze, powiecie Państwo, ale przecież gdzieś są ci przedsiębiorcy i zatrudnieni przez nich pracownicy, którzy, rzeczywiście wypracowują dochód i płacą realne podatki. Na ich przedłużeniu wieku emerytalnego budżet zarobi, że ho ho! Otóż nie zarobi. Nieco zaoszczędzi na tym, że na utrzymanie zwane emeryturą weźmie ich nieco później. Ale te oszczędności i tak pochłonie zwiększony koszt utrzymania klasy urzędniczej, która jest po prostu liczniejsza od grupy wytwórców. I jest to stan uniwersalny dla wszystkich społeczeństw strefy północno-atlantyckiej. Dla przykładu, w USA liczba tylko urzędników federalnych przekroczyła liczbę zatrudnionych w przemyśle już w latach 90 ubiegłego stulecia, a było to jeszcze przed erupcją państwowych etatów, która nastąpiła po 11 września. Zważywszy, że udział podatków w PKB jest i tak w Stanach najniższy w tej strefie, to w Europie jest już tylko „lepiej”. Biorąc pod uwagę „wypasione” pensje urzędnicze, zwłaszcza te pod koniec „kariery”, trudno się tu spodziewać realnych oszczędności. Po stronie zaś przychodów, czyli sugestii, że dłużej zatrudnieni przedsiębiorcy i pracownicy sektora prywatnego naprodukują nam dochodu to warto zauważyć, że, podstawą gospodarki są małe, niekiedy rodzinne przedsiębiorstwa. Biznesy, które zatrudniają rodzinę plus kilku zaprzyjaźnionych przeważnie pracowników. To właśnie tego typu „koncerny” wnoszą największy wkład do PKB. Są elastyczne, sprawnie zarządzane i wolne od zbędnej biurokracji. Jest tylko jedno, ale. W tych małych sprawnych firmach reforma emerytalna dokonała się już wiele lat temu. Państwowy wiek emerytalny od dawna tam już obowiązuje. Nie da się już tu przedłużyć okresu aktywności zawodowej, bo każdy pracownik tego sektora pracuje już tak długo jak może. Można zobaczyć emerytowanego prokuratora, ostatnio nawet w sejmie, emerytowanego nauczyciela, czy emerytowanego policjanta, ale czy ktoś widział emerytowanego przedsiębiorcę? A w większości ten przedsiębiorca to szef jednoosobowej firmy, właściciel zakładu samochodowego, tynkarz czy lekarz. Granice ich aktywności zawodowej wyznaczone są przez fizjologię starzenia się i nominalne przesunięcie wieku emerytalnego nie stworzy żadnej wartości dodatkowej. Ten koń nie będzie więcej pracował, bo już więcej pracuje. I na zakończenie jeszcze jedna uwaga. Żyjemy dłużej, ale nie wszyscy. W Polsce 40% mężczyzn nie dożywa 65 roku życia i rozkład ten nie ulegnie zmianie w najbliższych latach. Prognoza GUS przewiduje, że w grupie obecnych piętnastolatków 35% mężczyzn nie dożyje 65 roku. W ciągu 50 lat przeżywalność do emerytury poprawi się o 5%! Nietrudno się domyślić, kto wypracuje ten wzrost przeżywalności urzędnicy czy ci, co na nich pracują. Fakt, iż największą przeżywalność notuje się w grupie profesury uniwersyteckiej rzuca pewne światło na to zagadnienie. Pracownicy przemysłu pracujący na trzy zmiany zasilą raczej tę grupę, która żadnych reform systemu emerytalnego obawiać się nie musi. Tak wiec ci, dzięki pracy, których, jest jeszcze, co do garnka włożyć, uprzejmie w większości umrą sobie przed 67 rokiem życia nie pogłębiając deficytu budżetowego. Pozostali z tej grupy będą pracowali tak długo jak tylko mogą nie zwiększając per saldo jednak przychodu budżetowego, a cała reszta, czyli klasa urzędnicza, będzie żyła dostatnio, długo i szczęśliwie za pożyczone pieniądze. Wzrost zadłużenia rządów będzie jedynym efektem przedłużenia wieku emerytalnego dla wszystkich, którzy go dożyją. Skoro tak, to zapytacie państwo, dlaczego gusło o przedłużonym wieku emerytalnym, jako remedium na kryzys finansów publicznych jest tak powszechnie wyznawane w kołach rządowych? Odpowiedzi wiele lat temu udzielił premier Aristide Briand, który na pytanie: co rząd zrobi odpowiedział: że tak na poczekaniu nie może powiedzieć, co jest w zaistniałej sytuacji najgłupsze do zrobienia. Ponieważ jednak kryzys trwa już jakieś dwa lata z okładem, więc nasi przywódcy nie musieli działać pod presją czasu i znaleźli w końcu odpowiedź na kwestię emerytur dla rządzących właściwą – czyli najgłupszą. Nieco inaczej przedstawia się sytuacja z tzw. rynkami kapitałowymi, czyli personifikując międzynarodowymi lichwiarzami, którzy wydają się nie oponować tego typu gusłom. Kryterium Brianda tu nie obowiązuje. Ludzie ci nie kończyli uniwersytetów z końca czwartej setki rankingu szanghajskiego tylko te z Ivy League. I wszystko im można zarzucić z wyjątkiem braku umiejętności prognozowania przepływów kapitałowych. Ale czy widział ktoś lichwiarza, który byłby wrogiem cudzej rozrzutności? Adam Witek

Pakt fiskalny odbiera suwerenność finansową Niebezpieczeństwo unijnego paktu fiskalnego nie polega na jego „radykalnych” regułach dotyczących finansów publicznych, lecz na fakcie, że głęboko ingeruje on w suwerenność finansową państw członkowskich. Celem tzw. paktu fiskalnego, czyli „Traktatu o stabilności, koordynacji i zarządzaniu w Unii Gospodarczej i Monetarnej”, którego zasady mają zostać realizowane na mocy umowy międzyrządowej przez 17 państw strefy euro oraz osiem krajów spoza strefy euro (bez Wielkiej Brytanii i Czech), jest wprowadzenie dyscypliny budżetowej i porozumienie o powołaniu stałego funduszu ratunkowego dla strefy euro. Umowa uzgodniona na brukselskim szczycie 30 stycznia br. ma zostać podpisana podczas kolejnego unijnego szczytu w marcu br. i wejść w życie 1 stycznia 2013 roku, (jeśli do tego czasu zostanie ratyfikowana przez 12 z 17 państw strefy euro). Najważniejsze założenia paktu fiskalnego:

■ deficyt budżetowy poniżej 3 proc. PKB;

■ dług publiczny poniżej 60 proc. PKB;

■ nowa reguła wydatkowa – roczny deficyt strukturalny poniżej 0,5 proc. nominalnego PKB;

■ zwiększona kontrola UE nad pilnowaniem dyscypliny finansowej;

■ automatyczne sankcje za nadmierny deficyt budżetowy;

■ o wysokości kary finansowej do 0,1 proc. PKB kraju ma orzekać Trybunał Sprawiedliwości UE;

■ dochody z kar mają zasilać nowy fundusz ratunkowy dla strefy euro;

■ z unijnych funduszy pomocowych będą mogły korzystać tylko te państwa, które podpiszą pakt.

Z ekonomicznego punktu widzenia pakt fiskalny nie jest niczym złym. Nie posuwa się co prawda do takich „radykalnych” rozwiązań jak zakaz deficytu budżetowego i finansów publicznych czy konieczność stopniowej redukcji długu publicznego, jednak z punktu widzenia eurosocjalistów te postanowienia z pewnością i tak są dość skrajne. Prowadzą w dobrym kierunku, nie zapominajmy jednak, że podobne zasady, ustalone traktatem z Maastricht, miały być przestrzegane przez państwa strefy euro i nic z tego nie wyszło. Nawet Niemcy i Francja przekraczały dopuszczalne deficyty, nic sobie z tego nie robiąc, nie mówiąc już o płaceniu przewidzianych kar. Podobnie może być i w tym przypadku. A wtedy na nic zdadzą się nawet najbardziej ostre reguły wydatkowe, uchwalone i zatwierdzone na najwyższym unijnym szczeblu. Jednak pakt fiskalny to nie tylko kwestia ekonomii. Jest on umową międzyrządową, ponadnarodową, która prowadzi do tego, że państwa członkowskie tracą kompetencje i suwerenność na rzecz Brukseli w najważniejszej dziedzinie – finansach publicznych. Staje się to tym bardziej niebezpieczne, że to unijne instytucje mają pilnować przestrzegania dyscypliny finansowej. Dlatego całkowitą słuszność ma Wacław Klaus, prezydent Czech, który stwierdził, że „unia fiskalna oznacza radykalną likwidację suwerenności europejskich państw” i „właśnie, dlatego nie możemy jej zaakceptować”. Swoje poparcie dla paktu wyraził natomiast Jean-Claude Juncker, premier Luksemburga i szef tzw. Eurogrupy, zrzeszającej szefów resortów finansów państw strefy euro. Juncker wyraził nadzieję, że pakt okaże się sukcesem, podkreślając, że każde państwo członkowskie, które wprowadzi zasady hamulca zadłużeniowego do krajowej konstytucji, dążąc do zbalansowania krajowego budżetu, nie będzie mogło wycofać się ze swoich zobowiązań finansowych. Premier Juncker dodał, że jak tylko proces ratyfikacji paktu zostanie rozpoczęty, wszystkie państwa, które go podpisały, będą musiały teraz wprowadzać jego postanowienia do krajowej legislacji. Ponadto uważa on, iż aby wyjść z kryzysu, UE potrzebuje nie tylko konsolidacji budżetowej, ale również wzrostu gospodarczego i zwiększenia zatrudnienia. Tymczasem Jens Weismann, szef Bundesbanku, skrytykował pakt fiskalny, twierdząc…, że nie idzie on zbyt daleko. Jego zdaniem wymagania dotyczące krajowych zasad fiskalnych ciągle pozostawiają wiele miejsca na manewry krajowych władz i nie ma kontroli na europejskim poziomie, co przynajmniej rodzi wątpliwości. Z kolei Michael Link, niemiecki minister do spraw europejskich, oświadczył, że nowe środki, które będą wzmacniać wzrost gospodarczy, będą mogły zostać dodane do traktatu na następnym szczycie Unii Europejskiej, zaplanowanym na marzec. Tymczasem Piotr Moscovici, szef kampanii wyborczej Franciszka Hollande’a, socjalistycznego kandydata na prezydenta Francji, potwierdził, że Hollande nie akceptuje ważności traktatu, uznając, że „traktat, który nie został jeszcze ratyfikowany, nie ma żadnej legalnej wartości”. Natomiast zdaniem Jana Brutona, byłego premiera Irlandii i ambasadora UE w Waszyngtonie, kryzysu w strefie euro nie da się rozwiązać poprzez przekazanie krajowych kompetencji do Brukseli i narzucenie unijnej kontroli nad budżetami państw członkowskich. Co ciekawe, projekt międzyrządowego paktu fiskalnego ostro skrytykował Europarlament, ale raczej z pozycji politycznych i formalnych, obawiając się przesunięcia tej instytucji na drugi plan. Eurodeputowani poddali w wątpliwość potrzebę zawarcia takiej międzynarodowej umowy, gdyż ich zdaniem jedynie metoda wspólnotowa, czyli obejmująca wszystkie państwa członkowskie, może przekształcić unię monetarną w prawdziwą unię gospodarczą i fiskalną. Z całą mocą zaznaczyli, że unijne prawo jest nadrzędne wobec porozumień międzynarodowych, i podkreślili, że chcą także gwarancji, iż decyzje o wdrożeniu międzyrządowego porozumienia zostaną podjęte pod nadzorem Komisji Europejskiej i Unioparlamentu (tego w Brukseli czy w Strasburgu?). Tymczasem Niemcy stają się coraz bardziej agresywne w stosunku do innych członków Unii Europejskiej. Jak poinformował „Puls Biznesu”, RFN chce, aby Grecja przekazała część suwerenności w kwestiach podatków i wydatków tzw. komisarzowi budżetowemu strefy euro? Zgodnie z tą propozycją, „komisarz budżetowy” („ludowy”?), wybrany przez ministrów finansów państw strefy euro, miałby prawo weta w zakresie planowania i realizacji przez grecki rząd budżetu, jeśli nie byłoby to zgodne z celami ustalonymi z zagranicznymi wierzycielami. „Komisarz” miałby także nadzorować wszystkie duże wydatki greckiego budżetu. Propozycji tej sprzeciwił się premier Juncker, twierdząc, że byłoby to niedopuszczalne, jeśli miałoby dotyczyć wyłącznie Grecji. Z kolei brytyjscy politycy z Partii Konserwatywnej chcą najzwyczajniej w świecie wyrzucić Grecję ze strefy euro. Aniela Merkel, kanclerz Niemiec, uważa, że przyszłość Europy powinna być oparta na modelu federalnym i że do rozwiązania obecnego kryzysu Eurokołchozu potrzebna jest… głębsza integracja. Jej zdaniem, to unijne instytucje, a nie rządy narodowe, powinny mieć ostatnie słowo. Oczywiście w takiej sytuacji Niemcy, jako państwo suwerenności nie stracą, jeśli same będą zarządzały całą Unią Europejską. Co innego pozostałe kraje? Choć na przykład Radosław Sikorski, minister spraw zagranicznych, też nie widzi problemu w zrzeczeniu się przez Polskę przynajmniej części suwerenności na rzecz Niemiec. Pakt fiskalny skrytykował nawet Janusz Lewandowski, unijny komisarz ds. budżetu, który uważa, że dokument ten stawia Komisję Europejską w roli „złego policjanta” i jest tylko „potrzebny politycznie Niemcom, żeby uzasadnić w oczach swego społeczeństwa ewentualne wzięcie na siebie większej odpowiedzialności za całość Europy”. Komisarz Lewandowski powiedział nawet, że Polska była pod presją, by podpisać pakt. Także związki zawodowe zamierzają podjąć ogólnoeuropejski protest przeciwko nowemu paktowi fiskalnemu. W zamian za to związkowcy z Wielkiej Brytanii, Niemiec i Francji proponują inny system, który miałby zapewnić wzrost gospodarczy. Zdaniem związków zawodowych, wzywanie do oszczędności i dyscypliny budżetowej w czasie kiepskiej koniunktury gospodarczej i wysokiego bezrobocia jest „nie do zaakceptowania”. Z kolei z przeprowadzonego sondażu wynika, że 52 procent Francuzów sprzeciwia się proponowanej unii fiskalnej, a tylko 45 procent popiera ten plan. Obok tradycyjnie antyunijnej Wielkiej Brytanii przeciwko paktowi zbuntowali się czescy politycy. Podpisanie paktu fiskalnego zdecydowanie odrzucił Wacław Klaus, prezydent Czech, uważając, że „ten traktat jest oparty na założeniu, że ludzie nie są wystarczająco mądrzy i każdy w Brukseli jest mądrzejszy od nich, a przecież nie o to chodzi”. Prezydent Klaus jest zdania, że Czechy nie powinny bardziej integrować się z Unią Europejską. W Czechach pojawił się nawet pomysł referendum w związku z unijnym paktem fiskalnym. – Unia fiskalna na poziomie europejskim całkowicie depcze suwerenność indywidualnych państw, a ostatnie oświadczenia Niemców proponujące, aby Grecja była unijnym protektoratem, tylko do tego zmierzają – powiedział Klaus. – Sądzę, że premier [Piotr Nečas – T.C.] wie, iż kolejny radykalny krok w integracji europejskiej, jakim byłaby zmiana unii monetarnej w fiskalną, to tragiczny błąd – powiedział Klaus. – Już utworzenie unii monetarnej było tragicznym błędem, o czym dzisiaj już wszyscy wiedzą – dodał czeski prezydent. – Nowy traktat fiskalny Unii Europejskiej będzie „trudny do zaakceptowania”, jeśli nie daje państwom spoza strefy euro nic do powiedzenia – powiedział z kolei premier Nečas. – Dla kraju takiego jak Republika Czeska jest bardzo trudną sprawą podpisanie tego rodzaju dokumentu (…), kiedy jego udział w negocjacjach będzie czysto symboliczny – dodał. Zresztą podobnego zdania jest nawet tak bardzo prounijny do tej pory premier Donald Tusk, który chyba w końcu doszedł do wniosku, że jego podlizywanie się unijnym liderom nic mu nie da. Najpierw wychodził przed szereg, by szastać pieniędzmi polskich podatników na rzecz europejskich bankrutów, a teraz też zaczyna się buntować. Polski rząd, jako strona nowego traktatu chciał tylko uzyskać status obserwatora we wszystkich szczytach strefy euro bez prawa głosu przy podejmowaniu decyzji – i nawet na to nie zgodzili się unijni decydenci, przede wszystkim z Francji. Może teraz premier Tusk posłucha prof. Krzysztofa Rybińskiego, byłego wiceprezesa NBP, który uważa, że Polska nie powinna podpisywać paktu, „bo, po co dobrowolnie ryzykować kary przewidywane przez pakt”? Buntują się też kraje będące unijnymi płatnikami. Słusznie nie chcą płacić na innych. Jak podało RMF FM, kanclerz Merkel ostrzegła, że „Niemcy nie mają nieograniczonych możliwości wspierania zadłużonych państw eurolandu?.

– Nie ma sensu obiecywać coraz więcej pieniędzy, jeśli nie będziemy walczyć z przyczynami kryzysu – powiedziała Merkel. – Jesteśmy solidarni, ale nie można zapominać też o odpowiedzialności za siebie. Także Niemcy muszą uważać, by w końcu nasze siły się nie wyczerpały, bo nasze możliwości też nie są nieskończone. A to nie pomogłoby Europie – dodała. I wydaje się, że to właśnie w tym miejscu następuje pęknięcie, które w rezultacie doprowadzi do trwałego rozpadu Unii Europejskiej. Chodzi o pieniądze, których brakuje nawet najbogatszym płatnikom. Dlatego nie chcą się oni nimi dzielić z państwami-biorcami unijnej pomocy. Mianowicie siedem państw-płatników netto (Niemcy, Wielka Brytania, Francja, Finlandia, Holandia, Szwecja i Austria) zażądało znacznych cięć w unijnym budżecie na lata 2014-2020. Żądają zmniejszenia unijnego budżetu o ponad 10 procent – z 972 miliardów euro, o co najmniej 100 miliardów euro. Coraz bardziej dojeni unijni podatnicy powoli nie dają już rady europejskiemu fiskalizmowi. Cała nadzieja Unii Europejskiej w Chinach. Prezydent Bronisław Komorowski już był w Pekinie i nic nie wskórał. Ale mamy w Unii poważniejszych polityków. Podczas spotkania z kanclerz Anielą Merkel, która też pielgrzymowała do Państwa Środka, Wen Jiabao, premier ChRL, powiedział, że Chiny „rozważają większy udział” w funduszach ratunkowych Unii za pośrednictwem tymczasowego Europejskiego Mechanizmu Stabilizacji Finansowej i przyszłego stałego Europejskiego Mechanizmu Stabilizacji. Mówi się o kwocie 100 miliardów dolarów z sumy 3,2 biliona dolarów rezerw walutowych, jakimi dysponują Chińczycy. Tomasz Cukiernik


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ch21 pg655 690
Dz.U.02.75.690, Elektrotechnika, SEP, Normy, rozporządzenia i inne bajki
02 750 690
690 691
690
www mediweb pl data print php id=690
Dz.U.2008.108.690 zm. ogólnych przepisów BHP, BHP, Akty prawne
690
690
02 75 690
Dz U 2002 75 690 wersja 09 07 08
690
Dz U 2002 75 690 Warunki
Dz. U.02.75 poz.690, BHP, Technik BHP Egzamin Zawodowy, Techniczne bezpieczeństwo pracy
690
Dz U 2002 nr 75 poz 690

więcej podobnych podstron