180

Smoleńsk i Siły Wyższe Antoni Słonimski wspomina, jak to podczas wizyty znakomitego angielskiego pisarza Gilberta Chestertona w Warszawie skrzyknął paru gazeciarzy i dał im po dwa złote, żeby w momencie, gdy Chesterton wyjdzie z restauracji „Oaza”, krzyczeli: „Niech żyje pan Chesterton!”. Podobno Chestertonowi ta demonstracja tak się podobała, że nawet nie zauważył, iż entuzjazm dla jego twórczości wyrażają 10-letni oberwańcy, wcale nie wyglądający na subtelnych intelektualistów. Ciekawe, że przedstawiciele ruchu obrońców godności Wawelu, demonstrujący przeciwko pochówkowi prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego małżonki w podziemiach wawelskiej katedry, też na subtelnych intelektualistów nie wyglądali, chociaż byli nieco starsi – ale bo też prawo zabrania zatrudniania dzieci poniżej lat 13, nawet przez razwiedkę. Nie można zatem wykluczyć, że i oni dostali pod dwa złote, a może nawet więcej, bo krzyczeli dłużej. Inicjatywa wypuszczenia wawelskiego smoka wprawdzie wyszła od cadyków z „Gazety Wyborczej”, poruszonych wzburzeniem państwa Krystyny i Andrzeja Wajdów, ale nie wiadomo, kto właściwie wynajął demonstrantów, bo pani hrabina Róża Thun (née Woźniakowska) stanowczo zaprzecza. Podobnie nie wiadomo, kto właściwie wystąpił z inicjatywą pochowania prezydenckiej pary na Wawelu. W tej sytuacji musimy przyjąć, że inicjatywa ta wyszła od Sił Wyższych, podobnie jak ogłoszone w 1988 roku moratorium na wykonywanie w Polsce kary śmierci. Zapytany o źródło tej decyzji minister sprawiedliwości Jerzy Jaskiernia w 1995 roku wyjaśnił nam, że „nie można ustalić autora tej decyzji”. No proszę! „Nie można ustalić” autora decyzji, której posłusznie podporządkowały się wszystkie organy demokratycznego państwa prawnego. Nic – tylko Siły Wyższe! Podobnie Siłom Wyższym należy przypisać wybuch wulkanu na Islandii, który zasypał Europę popiołem, paraliżując komunikację lotniczą. W rezultacie nawet prezydent Stanów Zjednoczonych Benedykt Obama, uważany przez wielu za Siłę Najwyższą, skwapliwie skorzystał z okazji, by ustąpić przed Siłami Jeszcze Wyższymi, podobnie jak i Nasza Złota Pani Aniela. Dymiącego (a wiadomo, że nie ma dymu bez ognia – kto wie, czy nie piekielnego?) przejawu obecności Sił Wyższych wystraszył się również Jego Eminencja Anioł kardynał Sodano, który nie odważył się wsiąść nie tylko do samolotu, ale nawet do pociągu. Tymczasem pierwszy minister JE Króla Maroka jak gdyby nigdy nic wsiadł do samolotu Cesna i do Krakowa przyleciał. Widocznie, mając do wyboru dwie Siły Wyższe, bardziej zaufał Allahowi niż przestrogom Meteorologów. Kto wie, czy to nie jest właśnie przyczyna, dla której islam robi w Europie taką konkietę. SM

Paneuropa czy Pan Eurazja? Mało spałem minionej nocy, więc gdy wróciłem z radia do domu, natychmiast zmorzył mnie sen. Ukołysała mnie w salonie powtarzająca się melodia dochodząca z dziecięcego pokoju. Moja młodsza córka Ewa ćwiczyła wytrwale z mamą na pianinie menueta Jana Sebastiana Bacha. Zbudził mnie ostry dzwonek telefonu komórkowego, nikogo nie było w domu- Ewunia z Dorotą w szkole muzycznej, Asia na uczelni- zdążyłem ułożyć sobie w głowie moje rodzinne puzzle, zanim głos Michała Zielińskiego w komórce zaczął roztaczać przed oczyma mojej wyobraźni wizję innej Wielkiej Układanki, swoiście pojmowanej Rodzinnej Europy. Michał - jeden z najbardziej przenikliwych dziennikarzy RMF FM- autor bloga, w którym niejeden raz wyprzedzał bieg wydarzeń, przewidując trafnie kierunki rozwoju politycznych czy ekonomicznych procesów- zwrócił mi tym razem uwagę na symptomatyczną wypowiedź ministra spraw zagranicznych Rosji Siergieja Ławrowa: -Coś ci przesłałem na skrzynkę. Początkowo wyglądało to na taką zwyczajną depeszę z kurtuazyjną wypowiedzią szefa rosyjskiej dyplomacji. Ja sobie jednak doczytałem do końca i sedno sprawy kryło się jak zwykle w kolejnych akapitach. Nie chcę Ci na razie niczego sugerować, ale myślę, że sprawy nabrały wielkiego przyspieszenia. Podejrzewam, że motorem tych deklaracji jest potężny strach przed Chinami.- Michał umie zachęcić do lektury. Opadły ze mnie resztki prywatnych snów, otworzyłem laptopa i jak w globalny koszmar zagłębiłem się w tekst wystąpienia rosyjskiego dyplomaty. Niczym rosyjski Martin Luther King - Ławrow rzekł w Strasburgu "I had a dream!" Co on ma za marzenie?- zapytacie. Ano, o wspólnej rosyjsko-europejsko-amerykańskiej strefie bezpieczeństwa i współpracy ciągnącej się od Vancouver po Władywostok. Przypuszczam, jak słodko to zabrzmiało w uszach wielu zwolenników totalnej integracji, różnych mondialistów wszelkiej maści. Dla mnie podejrzliwego do bólu polskiego obywatela-obserwatora pachnie to nieprzyjemnie. Aż bronię się przed natrętnym obrazem, że rosyjscy mistrzowie dyplomatycznej kuchni przyszykowali nam swoją staro-nową spécialité de la maison- specjalność domu, Wspólnego Europejskiego Domu, przygotowali nam wszystkim ... aż boję się nazwać ... swój pasztet sztrasburski. Co to za pasztet? Zacytuję przepis z depeszy przesłanej mi przez Michała: "Wspólne przeżywanie przez dwa narody (polski i rosyjski- przyp. B.Z.) tragedii pod Smoleńskiem stanie się punktem zwrotnym w przezwyciężeniu wspólnej tragicznej przeszłości, będzie wkładem w tworzenie prawdziwie Wielkiej Europy, która jest nie do pomyślenia poza normalnym ludzkim wymiarem stosunków między państwami i narodami. Michał zwrócił mi uwagę, na kogo powołał się Ławrow jako na patrona nowego radykalnego planu eurazjatycko-amerykańskiej integracji: - "To jeden pionierów idei Paneuropy. Pewnie kojarzysz tego Pana o podwójnym nazwisku: Coudenhove-Kalergi" - suflował mi Zieliński, tylko podpowiadał, abym sam zebrał do kupy chaotycznie porozrzucane kawałeczki Wielkiego Fresku, alegorycznej mozaiki projektowanej na ścianach Wspólnego Europejskiego Domu. Richard Coudenhove-Kalergi? - ach, to ten wizjoner o nazwisku pobrzmiewającym znajomo czytelnikom Norwida! Przypomniałem sobie od razu książkę, którą kupiłem osiem lat temu. Wszedłem do pokoju Ewuni, teraz cichego, pustego, pełnego melancholii, jakby wciąż rozbrzmiewały w nim dźwięki dojrzałych klasyków wydobywane z instrumentu dziecięcymi dłońmi, i ściągnąłem z półki tom zatytułowany "Cel:Europa. Dziesięć esejów o budowniczych jedności europejskiej" pióra Jerzego Łukaszewskiego. Otworzyłem książkę na podrozdziale "Edukacja Europejczyka" i zacząłem czytać o najbliższej rodzinie Ryszarda Coudenhove-Kalergi: "Ojciec Ryszarda, hrabia Heinrich Coudenhove-Kalergi, był dyplomatą i zajmował stanowiska w misjach Austro-Węgier w Atenach, Rio de Janeiro, Konstantynopolu i Buenos Aires, zanim został mianowany chargé d'affaires w Tokio. Człowiek żywej inteligencji, wielkiej ciekawości świata i wyjątkowej otwartości ducha, w pełni korzystał ze swych pobytów za granicą, aby studiować historię, filozofię, języki i religie krajów należących do różnych cywilizacji. W Tokio dał dowód całkowitej obojętności wobec przesądów rasowych, poślubiając uroczą Japonkę o piętnaście lat od niego młodszą. Z tego związku przyszedł na świat Ryszard (17 listopada 1894 roku). Fakt posiadania japońskiej matki i austriackiego ojca zadecydował o tym , iż Ryszard postrzegał świat w szczególny, właściwy sobie sposób. Od najmłodszych lat przyzwyczaił się dzielić go na dwie części: tę, którą uosabiała matka, tzn. Azję, oraz tę, którą utożsamiał z ojcem- Europę. Podczas, kiedy matka reprezentowała typ ludzki wyraźnie odmienny od typu ojca, ten ostatni nie wydawał się różnić od innych Europejczyków: Niemców, Anglików czy Francuzów. W ten sposób to, co ogromna rzesza Europejczyków uważała za drzewa odrębne- narody- jawiło mu się jako gałęzie jednego i tego samego drzewa." Lubię takie książki, pokazują bowiem, jak wiele ogólnych, wydawałoby się abstrakcyjnych koncepcji ma korzenie osobiste, intymne, genealogię rodzinną. W ten sposób na wizje polityczne można popatrzeć okiem nie tyle politologa co jakiegoś psycho-poli-analityka. Eksperci do spraw stosunków międzynarodowych niech mają swoje tradycyjnie racjonalne koncepcje, ja spoglądam na to bez szkiełka, swoim okiem. W przywoływaniu przez Ławrowa akurat takiego patrona politycznego projektu dostrzegam rodzaj freudowskiego "romansu rodzinnego", w którym relacje z najbliższymi są przesuwane ze sfery życia codziennego w domenę snów i obsesji, do krainy mitów. Widzę jak Kreml prezentuje na zewnątrz swoje ekspansjonistyczne, neoimperialne pragnienia, jak przedstawia w świetle fleszy ten swój mroczny świat Id -politycznej podświadomości- w którym relacje z najbliższymi (sąsiadami) są pasmem wrogich przejęć i aktów agresji. Z wielkim niepokojem obserwuję jak coraz bardziej asertywne państwo Putina i Miedwiediewa gładko wchłania z powrotem nie tylko kolejne rzekomo utracone terytorium (Ukraina), ale próbuje anektować mity i symbole zachodniej cywilizacji. Podmieniając jak w koszmarnym śnie znaki i znaczenia. Idea związku Ojca (Europy) i Matki (Azji) wywiedziona przez Ławrowa z 'rodzinnego romansu' Ryszarda Coudenhove-Kalergi jest tu według mnie wyłącznie mitem maskującym ideę eurazjatycką lansowaną przez Aleksandra Dugina. To jest ten pierwotny rosyjski instynkt, nie cofający się przed niczym, którego gwałtowny, brutalny obraz wyziera spod idyllicznego ideologicznego paneuropejskiego laserunku. Czytam słowa Ryszarda Coudenhove-Kalergi:"Być może Rosja pewnego dnia znów złączy się z Europą: ale wtedy nie Ural, lecz Ałtaj będzie granicą między Azją i Europą, a Europa będzie sąsiadować sąsiadować z Chinami oraz Japonią i oprze się o Pacyfik." I podejrzewam , że ta idea przywoływana przez Ławrowa jest starym tekstem maskującym przekaz a la Dugin. Nigdy nie zapomnę tych słów rosyjskiego myśliciela:"(...) Polska znajduje się na granicy między światem katolickim a prawosławnym. Z mojego eurazjatyckiego punktu widzenia archetyp geografii sakralnej Polski jest głęboko dualistyczny: z jednej strony tradycja przedchrześcijańska, pogańska, magiczna, heterodoksyjna, której korzenie pozostają słowiańskie; z drugiej - katolicyzm o rodowodzie germano-romańskim. Między nimi występuje konflikt. Sytuacja Polski jest sytuacją graniczną. Ona nie może zjednoczyć się ze światem wschodnim religijnie, a z zachodnim etnicznie. W geopolityce Polska pozostaje częścią kordonu sanitarnego rozdzielającego kontynent eurazjatycki na dwie części, co jest bardzo wygodne dla antytradycyjnych sił anglo-saskich. Polska nie może w pełni zrealizować swej eurazjatycko-słowiańskiej istoty, gdyż przeszkadza jej w tym katolicyzm, ani swej zachodnioeuropejskiej tożsamości, gdyż przeszkadza jej własna słowiańskość, tzn. język, zwyczaje, archetypy, klimat miejsc itd. Na skutek tej dwoistości, tej graniczności sytuacji Polska zawsze pada ofiarą trzeciej siły, tak jak dziś mondializmu czy atlantyzmu. To położenie na granicy między Rosją a Niemcami sprawia, że zawsze w historii będzie występował problem rozbiorów Polski między Wschód i Zachód. (...) Rosja w swoim geopolitycznym oraz sakralno-geograficznym rozwoju nie jest zainteresowana w istnieniu niepodległego państwa polskiego w żadnej formie. Nie jest też zainteresowana istnieniem Ukrainy. Nie dlatego, że nie lubimy Polaków czy Ukraińców, ale dlatego, że takie są prawa geografii sakralnej i geopolityki. Polska musi wybrać: albo tożsamość słowiańska, albo katolicka. Rozumiem, że ciężko jest oderwać jedno od drugiego, ale to nieuniknione." Był Polak, który chciał wyrwać nasz kochany kraj z tej szatańskiej duginowskiej alternatywy. Był przez cały czas niszczony w Polsce przez agentów eurazjanizmu i pożytecznych idiotów, których horyzonty myślowe nie wykraczały i nadal nie wykraczają poza prowincjonalny grajdół. Właśnie w taki grajdół, jako że nie widzieli siebie gdzie indziej, nie byli w stanie wyobrazić sobie czegoś innego, bez przerwy wpychali i wpychają naszą ojczyznę. Tak się jakoś dziwnie złożyło, a ostatnio wiele spraw dziwnie się układa, że w drodze powrotnej z radia do domu kupiłem sobie w MPiK-u najnowszy numer dwumiesięcznika "Arkana" z ostatnim wywiadem przeprowadzonym z prezydentem Lechem Kaczyńskiem przez profesora Andrzeja Nowaka- redaktora naczelnego tego zacnego pisma. To rodzaj politycznego testamentu Głowy naszego państwa: "Wstępne moje rozpoznanie naszej sytuacji Unii Europejskiej i w NATO, zwłaszcza w Unii, wykazało, że pozycja Polski jest marginalna. Chcąc ją wzmocnić, postanowiłem ją oprzeć na kierunku południowo-wschodnim: przez Ukrainę ku Azerbejdżanowi i Gruzji. (...) W latach 2005-07 Polska, razem z Litwą, Łotwą i Estonią i niekiedy także z Czechami stanowiła swoisty opornik przeciw nadmiernie prorosyjskiej polityce w Unii. Przypominaliśmy konsekwentnie o sprawie bezpieczeństwa energetycznego i innych sprawach, w których Rosja wystawiała solidarność europejską na próbę. Z tej roli rząd Tuska się wycofał." Czytam ten wywiad nagrany 27 lipca zeszłego roku, wyławiam z niego trafne diagnozy o rosnących wpływach Rosji w Europie , o prezydencie USA Obamie, który musi ograniczyć wydatki na politykę zagraniczną , bo boryka się z ogromnymi problemami wewnętrznymi w Stanach i musi spacyfikować sytuację na świecie. Wybitnego Człowieka, który wypowiadał te słowa prawie rok temu, już nie ma wśród nas. Zginął w tak tajemniczych okolicznościach z tak liczną grupą tak bardzo wartościowych Polaków, że cisną się na usta pytania: DLACZEGO? JAK?. Skąd się bierze taka szatańska logika w wydarzeniach rzekomo przypadkowych? Ile jeszcze musi się zdarzyć podobnych zbiegów okoliczności, abyśmy mogli uznać, że Historia jednak nie jest dziełem przypadku? Komu tak sprzyja Los? Gdzie tryska to źródło klęsk dla jednych a dla innych zdrój powodzenia? Pytam w imieniu narodu łamanego Kołem Fortuny, lecz ciągle nie złamanego. Zamiast odpowiedzi widzę twarz rosyjskiego dyplomaty przemawiającego w Strasburgu. Spoglądam długo na długie oblicze tego starego wygi, mówiącego po angielsku z nienagannym akcentem, który rok temu wytknął błąd Amerykanom w czasie słynnej sceny resetowania dwustronnych relacji Moskwa-Waszyngton. Do dziś mam przed oczami telewizyjny obraz spotkania w Genewie: gdy szefowa amerykańskiej dyplomacji Hillary Clinton wręczyła Ławrowowi skrzynkę z czerwonym przyciskiem , symbolicznym gadżetem nowych stosunków, Rosjanin natychmiast zauważył pomyłkę tłumacza. Angielskie „reset” błędnie przełożono na rosyjskie słowo "pieriegruzka" czyli "przeciążenie" zamiast poprawnego „pieriezagruzka” czyli "wyzerowanie, powrót do początkowego stanu". Do dziś nie mogę jednak pozbyć się podejrzeń, że ten rzekomy "błąd" był celową zagrywką Amerykanów, że w tym lapsusie krył się pewien znak, dodatkowy kod, ukryty sygnał dla wtajemniczonych. Dyplomacja jest najbardziej "semiotycznie obciążoną" dziedziną polityki, więc ja się zawsze doszukuję tego typu sekretnych warstw. Tu trzeba zamiast płytkich racjonalistów lekceważących takie symptomy innego interpretatora obdarzonego intuicją i wyobraźnią. To jak czynność pomyłkowa w teorii Zygmunta Freuda, błąd nieprzypadkowy, absolutnie POPRAWNY na głębszym poziomie. Często odnoszę wrażenie, że wielcy tego świata, którzy planują na lata - nam maluczkim - kształt naszego życia, o pewnych najbardziej sekretnych przedsięwzięciach nie mogą mówić wprost. Kreują znaczące PRZECIĄŻENIA. Wybierają miejsca i dni OBCIĄŻONE sensami. Amerykanie przecież nie mogą ogłosić publicznie, że opuszczają swego dotychczasowego wiernego jak pies sojusznika nad Wisłą i oddają Polskę na żer głodnego Imperium, właściwie za przyzwoleniem miejscowych polityków ze światłej partii rządzącej, którzy palcem nie tknęli, aby zabezpieczyć Polskę przed takim czarnym scenariuszem. Wuj Sam nie może wypalić prosto z mostu: już się nam znudziliście, pokłońcie się teraz Wołodii i Dimie! Mówią więc do wszystkich szyfrem: SIEDEMNASTEGO WRZEŚNIA ogłaszają wszem i wobec rezygnację z instalowania tarczy antyrakietowej w Polsce. Robią to dokładnie w rocznicę sowieckiej agresji na Polskę. Czytelny sygnał- dla każdego myślącego człowieka. Kiedy Jarosław Kaczyński w zeszłym roku zwrócił uwagę na ten fakt, dyżurni mędrcy oczywiście wyśmiali go, sprowadzili jak zwykle do roli błazna, ku uciesze ich rechoczącej w odpowiednich momentach publiki. Bo przecież Oni tam w tym swoim Ideologicznym Komitecie Centralnym zawsze wiedzą, co i jak! Pamiętam z książek Aleksandra Wata, jak przed wojną mówili o Centrali w Moskwie starzy komuniści z KPP. Powtarzali jak ruską mantrę "Im widnieje." czyli "Oni wiedzą lepiej." Zanim Stalin nie wybił ich wszystkich do nogi. Na całe szczęście takie zbrodnie już nie będą możliwe - przynajmniej w pasie pomiędzy Vancouver a Władywostokiem. O, przyszły Ewunia z Dorotą. Córka musi jeszcze utrwalić w domu materiał ze szkoły muzycznej. W salonie znów mi rozbrzmiewa miły dla ucha menuet Jana Sebastiana Bacha, klasyka muzyki paneurazjatyckiej.

Bogdan Zalewski

Logika dziejów Jeśliby spojrzeć z perspektywy czasu, to transformacja komunizmu w neokomunizm wydaje się najgenialniejszym manewrem, jakiego dokonały specsłużby na przestrzeni niemalże całego ostatniego stulecia, a już na pewno w okresie powojennym. Zrzuciły jeden ideologiczny gorset, zastępując go innym („postpolitycznym”, postmodernistycznym, neomarksistowskim), bardziej strawnym dla zachodniego establishmentu, a jednocześnie zachowały pełnię władzy nad kluczowymi dziedzinami społecznopolitycznego życia. Ta władza sprawowana jest albo bezpośrednio za pomocą ludzi wiernych specsłużbom, albo za pomocą (czasowo usypianej) agentury rozlokowanej wszędzie tam, gdzie to potrzebne – od showbiznesu po wyrafinowane dziedziny badań naukowych, zwłaszcza te związane z analizowaniem i kreowaniem nastrojów społecznych. Reszta zaś jest beztroskim przedstawieniem, w którym mogą swoje trzy grosze wtrącić pożyteczni idioci, których z nastaniem bolszewizmu pojawiło się całe mrowie i mnożą się do dziś, widząc łatwy pieniądz w nadskakiwaniu każdej reżimowej władzy. Trudno określić, w którym momencie w bloku sowieckim odkryto, iż zamaskowanie tworzenia „zachodniej demokracji” jest o wiele lepszym sposobem na udoskonalenie komunizmu aniżeli dalsza „militaryzacja” tego ustroju (czy to były lata 70., czy 80.). Nie jest to zresztą w tej chwili istotne, zwłaszcza że odpowiedź na to pytanie kryje się w moskiewskich archiwach, do których mamy znikomy dostęp. Teoretycy komunizmu musieli uznać, iż od terroru totalnego, bardzo kosztownego w zastosowaniu (pełna kontrola nad wszystkimi dziedzinami życia obywateli), efektywniejszy może być terror wyspowy, tj. stosowany sporadycznie, lecz w stosunku do precyzyjnie wyznaczonych celów osobowych i instytucjonalnych. O ile więc za komunizmu terrorem objęty był dosłownie każdy obywatel (nawet członkowie czerwonej kasty musieli się liczyć z tym, iż terror może się zwrócić przeciwko nim, znając choćby historię czystek stalinowskich i długoletnią tradycję skrytobójczych mordów politycznych, za pomocą których bolszewicy i bezpieczniacy torowali sobie drogę do władzy), o tyle po pieriestrojce (transformacji), tj. w neokomunizmie, terror miał być skierowany wyłącznie na niektóre, starannie wyselekcjonowane grupy ludzi. Ten zaś manewr to było twórcze ukoronowanie wielu ciągnących się dziesięcioleciami marksistowskich dyskusji o „socjalizmie z ludzką twarzą”. Ludzka twarz socjalizmu ukazywała się wtedy, gdy obywatele w swej większości nie musieli się już śmiertelnie bać sowieta dzień w dzień („dano im żyć”), ponieważ systemową opresję ograniczano do najbardziej niebezpiecznych dla transformacji jednostek czy zbiorowości. Czerwoni analizowali ewolucję „społeczeństw burżuazyjnych” i musieli uznać, iż wcale nie trzeba ludzi codziennie nękać kolbami ani stukać w okna dla postrachu, by „słuchali się władzy”, wystarczy bowiem takie przeformułowanie kultury, mediów, edukacji, takie skonstruowanie systemu wartości, w którym to, co wiąże się z wolnością, zostanie systematycznie rozmyte na rzecz myślenia kolektywnego i nowego prymatu zbiorowości nad jednostką. Neomarksistowska „droga przez instytucje”, która dokonywała się na Zachodzie od lat 60., dowodziła iż można przejmować władzę „nad masami” bez specjalnego przelewania krwi i bez wyprowadzania dzielnych ludowych wojsk na ulice. Rewolucję można bowiem przeprowadzać „odgórnie”, w białych rękawiczkach, nie zaczynając od koncłagrów, zsyłek i więziennych katowni. By dokonać takiej transformacji na gruncie sowieckim wojskówka i Bezpieka potrzebowały „podwykonawców”, którzy tak zrekonstruują kulturę, że nie będzie miała ona charakteru leninowsko-stalinowskiego, ale pozostanie nadal kolektywistyczna. Do takiej rekonstrukcji można było włączyć oczywiście byłych sowieciarzy, bo ci zawsze potrafili być elastyczni i w zależności od „mądrości etapu” głosić to, co akurat nakazywało politbiuro (bez względu na to, jak bardzo było to sprzeczne z poprzednią epoką), ale też ludzi „zaufania publicznego”, czyli lokujących się (przynajmniej oficjalnie) w opozycji do komunistycznego systemu. Z tego też względu w Polsce w roku 1989 r. nie pozwolono na prowadzenie nowego dziennika np. Urbanowi, lecz akurat Michnikowi. W proces rekonstrukcji kultury włączyli się też ludzie, którzy potrafili twórczo wspierać zarówno socrealizm, jak i „kino moralnego niepokoju”, na zrywie solidarnościowym i III RP kończąc (ze szczególnym uwzględnieniem „boju o wolność i demokrację” za mrocznych czasów kaczyzmu) – jak choćby A. Wajda. Przemiany te przebiegały w specyficznym, także ewoluującym, kontekście geopolitycznym. Zachód „zmęczony” był już zimną wojną i z wyraźną ulgą przyjął „pieriestrojkę”, ponieważ natychmiast znikały (i tak dość skromne, jeśli chodzi o finanse) zobowiązania wobec narodów walczących o niepodległość i wyzwolenie spod sowieckiego buta. Na Zachodzie poza tym zaawansowana była zmiana mentalnościowa związana z eurokomunizmem i ponownym „odkryciem” Rosji. Akurat Niemcy mieli za co na nowo przyjaźnić się z Moskwą, to przecież Kreml był w pewnym sensie motorem ich pozimnowojennego zjednoczenia. No ale coś trzeba było zrobić ze sferą buforową, czyli tymi najrozmaitszymi krajami, które (przynajmniej formalnie) poodpadały od bloku sowieckiego. Wymyślono więc czysto formalne przyjęcie do NATO oraz włączenie do „struktur europejskich”, co miało stanowić „dziejową sprawiedliwość” i zarazem dowód westernizacji tychże buforowych państw. Włączenie ich do Paktu nie pociągało żadnych poważnych inwestycji natowskich w tychże krajach, żadnego istotnego dozbrajania, a już broń Boże, instalowania broni jądrowej – wychodzono bowiem z założenia, iż zimna wojna się skończyła, Moskwa się zmieniła, a zagrożenia współczesnego świata nie wiążą się już z Rosją (nawet jeśli 1. przez dziesięciolecia wspierała ona ekonomicznie i zbrojnie terroryzm i różne dyktatury, 2. nie jest krajem „w pełni demokratycznym”, mówiąc delikatnie, 3. rządzona jest przez ludzi posowieckich specsłużb). Włączenie do „struktur europejskich” pociągało za sobą zaś aplikowanie kolektywistycznego systemu wartości związanego z budową eurokomunistycznego superpaństwa. I wszystko zadziałało naprawdę sprawnie, gdyż w czasie pieriestrojki zadbano o to, by w państwach buforowych utworzyć potiomkinowskie struktury władzy, tzn. by westernizacja i demokratyzacja miały charakter fasadowy – pozbawiony kontrolowalności ze strony obywateli i pozostający pod stałym nadzorem specsłużb. W Polsce (tak jak i w Rosji) uzyskano to poprzez zablokowanie jakichkolwiek (gwarantujących pełne odzyskanie niepodległości oraz pełną podmiotowość obywatelom) procesów desowietyzacyjnych i deubekizacyjnych. Zmiany, jeśli już, miały charakter kosmetyczny a nie fundamentalny i - jak od kilku lat obserwujemy po rekomunizacyjnych działaniach obecnego polskiego rządu, który doprowadził nie tylko demilitaryzacji kraju, ale i stopniowo neutralizuje (rekomunizuje) wszystkie niezależne instytucje państwa – nabrały teraz wyjątkowego przyspieszenia. Na tych rekomunizacyjnych zabiegach stanowiących wyraz podległości tego rządu wobec specsłużb się historia nie kończy – ten proces rekomunizacji musi przecież mieć szersze uzasadnienie i perspektywiczne cele. Niedawno, na parę dni przed smoleńską katastrofą, sformułowano je jasno i wyraźnie, mówiąc o „polsko-rosyjskim pojednaniu”. Owo pojednanie to nic innego, jak zamknięcie fazy „rekonstrukcji” bloku sowieckiego poprzez ponowne, trwałe uzależnienie Polski od Moskwy. Już nie tylko energetyczne, ale i polityczne. Czy także militarne? Nie jest to konieczne w sytuacji, w której polska armia przez swoją liczebność i uzbrojenie stanowi coś w rodzaju firmy ochroniarskiej bantustanu – ale też nie jest to wykluczone. Pakt wojskowy z Rosją można by przecież przedstawiać obywatelom (w sytuacji, w której USA - jak słusznie przypomina w swym dzisiejszym poście B. Zalewski - 17 września 2009 r. rezygnuje z planów instalowania w naszym kraju tarczy antyrakietowej; czy ktoś pamięta jeszcze te symptomatyczne powiedzonka Komorowskiego w stylu „nie jesteśmy 50 stanem Ameryki”?) jako o wiele lepsze zabezpieczenie Polski aniżeli wiązanie się z kapryśnymi sojusznikami z Zachodu, a szczególnie z USA. Czy polski rząd podporządkowuje Polskę Rosji z wyrachowania czy ze strachu, nie ma znaczenia, gdyż proces ten posunięty jest już tak daleko, iż wydaje się, że tylko zdecydowane działanie obywateli (na początek choćby w wyborach prezydenckich) może go zatrzymać. Na tle przywołanych wyżej, zachodzących od paru dziesięcioleci, zmian w naszym (szeroko rozumianym) regionie, to, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 r. należy odczytywać, jak sądzę, w kategoriach celowego działania, a nie żadnego, absolutnie żadnego przypadku. Terror wystarczy skierować w jakiś precyzyjnie wymierzony cel i już sprawy nabierają gwałtownego rozpędu i podlegają swoiście rozumianej, posowieckiej normalizacji. Pozostaje tylko pytanie, czy będziemy w stanie umiejętnie rozliczyć tych wszystkich ludzi, którzy najchętniej zapisaliby nas do partii „Jedna Rosja”? FYM

Podpis Komorowskiego, czyli zgoda na szantaż Pierwszymi, którzy skorzystali ze śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego są funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa. Śmierć ta bowiem przekreśliła możliwość zablokowania nowej ustawy  o Instytucie Pamięci Narodowej, a co za tym idzie dała funkcjonariuszom zła dostęp  do materiałów zbieranych przez nich przeciwko swym ofiarom.

Bronisław Komorowski, składając swój podpis pod ową ustawą, wbrew woli nie tylko prezydenta, ale i śp. rzecznika praw obywatelskich Janusza Kochanowskiego, otworzył szeroko esbekom drzwi do archiwów. Od tej pory każdy funkcjonariusz dostanie nie tylko swoją teczkę personalną, ale i wytworzone przez siebie tzw. materiały operacyjne. Co w tych materiałach gromadzono? Przede wszystkim wszystkie tzw. koprmateriały, czyli materiały kompromitujące, dotyczące inwigilowanych i rozpracowywanych osób. I to nie tylko działaczy opozycji demokratycznych, ale i zwykłych obywateli, którzy do tej pory nie zdają sobie z tego sprawy. O to kilka grup "haków", które znam z kwerendy tych akt:

- zdrady małżeńskie i niemoralne prowadzenie się małżonków lub bliskich krewnych,

- skłonności homoseksualne,

- alkoholizm i inne nałogi,

- konflikty personalne, zwłaszcza w rodzinach i zakładach pracy,

- choroby psychiczne i wszelkie inne problemy ze zdrowiem (nagminnie łamano tajemnice lekarską).

- negatywne cechy charakteru. Pisząc swoją książkę "Księża wobec bezpieki", miałem dostęp do wszystkich tych materiałów. Jednak ze względów etycznych żadnej z tych kompromitujących spraw nie ujawniłem. Podobnie postępowali inni historycy. Ujawnią to jednak byli esbecy, którzy masowo będą składać wnioski  o dostęp do akt. Co więcej, mogą to wszystko wykorzystać do szantażu swych ofiar i ich rodzin. Ludzie, którzy czynili tyle zła nie cofną się bowiem przed niczym, co może im dać korzyści materialne, zwłaszcza, że pomniejszono im ich emerytury. Wytworzy się też nowy biznes, czyli handel wiedzą o sprawach kompromitujących.  Od dziś więc esbecy mogą ustawicznie wznosić toasty za zdrowie Bronisława Komorowskiego i za jego zwycięstwo w najbliższych wyborach. Od dziś także byli represjonowani i prześladowani przez system komunistyczny, a także ich bliscy, będą znów żyli w strachu.

Ks. Isakowicz-Zalewski

Teorie "Polityki", czyli z podręcznika manipulacji Dopiero wczoraj zabrałem z redakcji „Politykę” z tego tygodnia. Tę ze złowrogą okładką i tytułem „Przegląd teorii spiskowych”. Jak wiadomo, od 10 kwietnia Polacy, dziennikarze i komentatorzy dzielą się na tych rozsądnych, którzy a priori przyjęli, że zamach, a nawet błąd obsługi naziemnej w Rosji są absolutnie niemożliwe, zaś przyczyną był na pewno błąd pilota w połączeniu z naciskami zmarłego prezydenta – oraz na tych oszołomów, którzy domagają się odpowiedzi na różne dziwne pytania i ośmielają się twierdzić, że i hipotezę zamachu należy poważnie rozpatrywać. Na tym froncie walki z oszołomstwem „Polityki” oczywiście zabraknąć nie mogło. W pierwszym momencie naiwnie sądziłem, iż autor tekstu o „teoriach spiskowych” spróbuje na niektóre pytania odpowiedzieć i w jakiś merytoryczny sposób zetrze się z oponentami. Szybko przekonałem się, że zamiast jakiejkolwiek dyskusji mam do czynienia z modelową manipulacją w wykonaniu „Bartka” Chacińskiego (nic nie poradzę, ten pan sam się tak przedstawia). Jak się to robi? Po pierwsze – w tekście kompiluje się pytania, hipotezy i wątpliwości z różnych półek, a więc i najoczywiściej absurdalne, i te jak najbardziej zasadne. Te pierwsze mają obciążać te drugie, jako że autor nie czyni między nimi żadnego rozróżnienia. Mamy więc obok siebie twierdzenie, że zamach miał pomóc we wprowadzeniu w Polsce euro i pytanie o krążącego wcześniej nad lotniskiem iła (znaczenie tego szczegółu rośnie po tym, jak okazało się, że do katastrofy doszło wcześniej). Po drugie – nie podejmuje się żadnej próby merytorycznego odpowiadania na pytania. To mogłoby grozić wciągnięciem w dyskusję, a nie chodzi przecież o to, żeby z „oszołomami” dyskutować, ale o to, żeby ich wyśmiać i zdyskredytować. Zamiast dyskusji mamy więc kpinki, całkiem jak w salonowych tekstach Chevaliera. I to właściwie wystarczy. Salonowy (tym razem nie w znaczeniu „użytkownik Salonu24”) czytelnik łapie w mig, o co chodzi i rechocze z „idiotyzmów”, jakie mu p. Chaciński prezentuje. Po trzecie – konsekwentnie używa się określenia „teorie spiskowe” na opisanie wszystkich przypuszczeń i hipotez, nie mieszczących się w koncesjonowanym nurcie. Ja natomiast zachodzę w głowę, czy u tych, którzy tę papkę łatwo łykają, nie powstają jakieś wątpliwości. Weźmy pierwszy z brzegu fragment. Oto autor pokpiwa sobie z pytań, jakie budzi następujący fragment relacji polskiego montażysty Sławomira Wiśniewskiego: „Rosjanie mnie odciągnęli. Wpadłem w błoto, Pytali, kim jestem. Zażądali kasety”. Pisze „Bartek” Chaciński: „Te słowa budzą atmosferę grozy – w końcu rosyjska Federalna Służba Ochrony na miejscu tragedii była szybciej niż Polak, choć ten przybiegł z położonego blisko hotelu”. A przecież to kwestia, którą – jeżeli ktoś ma wątpliwości – można spokojnie wyjaśnić. A jeżeli wyjaśnienia nie ma (choć pewnie w tym przypadku jest), to pytanie wydaje się zasadne. Czyż nie? Dalej Chaciński kpi z reakcji na następujące słowa Wiśniewskiego: „To jednak nie był taki widok jak po zwykłym wypadku lotniczym”. Rozsądny człowiek, przeczytawszy te słowa, zacznie zadawać pytania: na czym polegała niezwykłość tego widoku? Jakie doświadczenie ma pan Wiśniewski i z czym mógł ten widok porównać? Jak wiele widział na miejscu? Czy dość, aby wyrazić taką opinię? Tak by zrobił człowiek rozsądny, ale dla Chacińskiego w ogóle nie ma sprawy. Każde pytanie jest bowiem świadectwem oszołomstwa. Jak pisze Chaciński: „Jeśli nie był zwykły, to znaczy, że był niezwykły, niewiarygodny, niewytłumaczalny, a stąd już tylko mały logiczny krok do tego, by dostrzec w tym misternie obmyślony plan”. I tak dalej, w ten deseń. Obśmiać i wykpić można wszystko, a wierny czytelnik reaguje jak pies Pawłowa. I mnie się oczywiście dostało. Chaciński przytacza np. moją opinię o tym, że to Polacy powinni być dysponentami śledztwa – opinię, wydawałoby się, w pełni uprawnioną i rozsądną, jednak nie dla Chacińskiego, który wprawdzie jej bezpośrednio nie zaszczyca jednym ze swoich smakowitych żartów, ale umieszcza ją w takim kontekście, aby dla czytelnika było jasne, że to opinia „oszołoma”. Wygląda na to, że śledztwo powinien osobiście przejąć „Bartek” Chaciński, ponieważ najwyraźniej dysponuje wiedzą, pozwalającą mu wykluczyć nawet te hipotezy, które – jak się wczoraj dowiedzieliśmy – nadal bierze pod uwagę polska prokuratura. Łukasz Warzecha

Stare jak nowe Przypadkiem obejrzałem w telewizji film o Stanisławie Swianiewiczu - człowieku niezwykłym i wartym pamięci nie tylko jako "ocalony z Katynia" (na zlecenie władz ZSSR, które postanowiły wykorzystać jego wiedzę, został wyłączony z transportu jadącego na miejsce egzekucji na stacji kolejowej Gniazdowo, gdzie widział jeszcze, jak jego kolegów wywożono w nieznane autobusem z zasmarowanymi wapnem szybami). Swianiewicz, wychowany w polskiej rodzinie w Dyneburgu, a kształcony w Moskwie (potem także w Paryżu i Kilonii), od dzieciństwa więc biegle władający trzema językami, ekonomista, prawnik, był wielkim erudytą i cenionym specjalistą, wykładowcą renomowanych zachodnich uczelni. Film po większej części ilustrował tylko materiałami archiwalnymi czytane przez aktora fragmenty jego wspomnień. I te właśnie wspomnienia były porywające. Rzuciłem się ich natychmiast szukać, niestety, okazało się, że książki Swianiewicza, w tym główne dzieło "W cieniu Katynia", są w wolnej od 20 lat Polsce absolutnie nie do zdobycia. Cóż za hańba i wstyd! Cytat ...w latach trzydziestych każdy, kto publicznie zwracał uwagę, że możemy zostać zaatakowani przez Rosję - zwłaszcza w chwili, gdy wejdziemy w konflikt z Niemcami - gaszony był argumentem: Sowieci mają tyle terenów, że nie są w stanie ich zagospodarować, nie potrzebują żadnych nowych, niczego z ich strony się nie trzeba obawiać. Dwa fragmenty owych wspomnień uderzyły mnie szczególnie. Pierwszy dotyczył lat międzywojennych. Oto, jak zapisał świadek epoki, w latach trzydziestych każdy, kto publicznie zwracał uwagę, że możemy zostać zaatakowani przez Rosję - zwłaszcza w chwili, gdy wejdziemy w konflikt z Niemcami - gaszony był argumentem: Sowieci mają tyle terenów, że nie są w stanie ich zagospodarować, nie potrzebują żadnych nowych, niczego z ich strony się nie trzeba obawiać. Powtarzali to jednogłośnie naukowcy, dziennikarze, politycy, wybitni artyści. I nie tylko powtarzali - wręcz wyśmiewali każdego, kto mówił, że bolszewicy są groźni i agresywni. Przecież - przecież! - wszyscy wiedzą, że Sowieci mają terenów aż za wiele i nowych nie potrzebują, trzeba być obsesjonatem, żeby Polaków straszyć Stalinem!

Rzeczywiście, słuchając tych słów przypomniałem sobie, jak jeszcze w latach wczesnej młodości udało mi się dorwać przedwojenną książkę o Związku Sowieckim. Przedwojenna książka - ludziom młodszym pewnie trudno sobie wyobrazić, co to wtedy znaczyło.

Więc, oczywiście, rzuciłem się na to dzieło wygłodniały i przeżyłem potworne rozczarowanie, stwierdzając, że jest to jakaś sterta bzdur - że jakoby ZSSR jest państwem całkowicie skupionym na wewnętrznych problemach, zajętym swoimi sprawami, że przez kilkadziesiąt jeszcze lat zajęte będzie "budowaniem socjalizmu w jednym kraju" i nie ma żadnych tendencji do ekspansji, przeciwnie, z roku na rok pogrąża się w coraz głębszym, obsesyjnym wręcz izolacjonizmie. Nie pamiętam nazwiska człowieka, który te mądrości rodakom objawiał, pamiętam tylko, iż książka wydana była w roku 1932. Czy stanowiła dzieło "pożytecznego idioty", czy świadomego agenta wpływu, nie sposób orzec. Cytat Tylko dzięki rosyjskim historykom wiemy dziś, że szpiegami NKWD było wielu wysokich urzędników II RP, w tym szef departamentu wschodniego MSZ, a także, jak byśmy dziś ich nazwali, "ekspertów", z usług których korzystały nasze władze cywilne i wojskowe. Oto ciekawy temat dla historyków - obraz Sowietów w polskiej prasie, w wypowiedziach polskich elit opiniotwórczych tamtego okresu. Kto i gdzie najgłośniej wtedy gardłował, żeby nie straszyć Polaków bolszewikami, kto wyśmiewał te "antyrosyjskie obsesje"? Nawet to, co jawne, będzie ciekawe - bo najciekawszego, oczywiście, bez dostępu do rosyjskich archiwów napisać się nie da, a jak jest z dostępem do nich, wiadomo. Tylko dzięki rosyjskim historykom wiemy dziś, że szpiegami NKWD było wielu wysokich urzędników II RP, w tym szef departamentu wschodniego MSZ, a także, jak byśmy dziś ich nazwali, "ekspertów", z usług których korzystały nasze władze cywilne i wojskowe. Ale o agentach wpływu nie wiemy nic. A przecież ten obraz ZSSR - odwróconego plecami do świata i mającego "aż za dużo" terytoriów jak na swoje potrzeby i możliwości - obraz, który z całą pewnością legł u podstaw brzemiennych w skutki decyzji Becka i Rydza-Śmigłego, sam z siebie się nie wziął. Skojarzyła mi się zresztą ze wspomnieniami Swianiewicza inna, ciut wcześniejsza lektura, po którą - zresztą za radą przyjaciela, który pierwszy zwrócił na to uwagę - sięgnąłem po latach parę dni wcześniej. A mianowicie "Kadencja" Jana Józefa Szczepańskiego, z jego opisaniem rocznej działalności na stanowisku prezesa ZLP pomiędzy Sierpniem a Stanem Wojennym. Niesamowicie czyta się tę książkę teraz, mając w głowie wiedzę o penetracji środowisk artystycznych przez SB. Bo przy pierwszej lekturze, przy opisach kolejnych kłótni, obstrukcji, opisach nagłego torpedowania różnych pomysłów przez tego czy innego czcigodnego i poważanego autora, któremu ku ogólnemu zaskoczeniu nagle odbijało, że to" nie ma sensu", że tamto "niepotrzebne prowokowanie władzy", albo że "oni nas wszystkich", albo jeszcze coś, w każdym razie, żeby nagle wszystko rozbijać - myślałem sobie, jak może wszyscy, o "polskim piekle", o tym, jak w tym kraju nawet ("nawet"!) elity nie potrafią współpracować, dogadywać się, wznosić ponad egoizm i podziały. A dziś, kiedy już wiadomo o tych panach i paniach, że należeli do licznego grona tych, co "coś tam podpisali, ale nikomu nie szkodzili", nabiera ta lektura nowej głębi i właściwego, dopiero teraz, sensu. Serdecznie polecam. Swianiewicza też oczywiście polecam, choć ma to znaczenie czysto symboliczne, bo "W cieniu Katynia" wydane było w III RP tylko raz, w roku 1990, a "Dzieciństwo i młodość" w homeopatycznym nakładzie wydała własnym staraniem jego rodzina. Cytat ...zachowanie jego kolegów - oficerów wobec okupanta było diametralnie inne, niż zachowanie prostych żołnierzy. Ci drudzy po prostu uważali Rosjan za wrogów i okupantów, sprawa była dla nich oczywista - pełna obcość. Oficerowie natomiast, inteligenci, w większości okazywali sowietom życzliwą ciekawość. Być może dlatego się tak stało, że tak wiele w jego wspomnieniach zaskakujących obserwacji. Wspomnę o drugiej, która z tego, co cytowano w filmie, najbardziej mi zapadłą w pamięć. Otóż: wspominając pobyt w sowieckiej niewoli, twierdzi Swianiewicz, że zachowanie jego kolegów - oficerów wobec okupanta było diametralnie inne niż zachowanie prostych żołnierzy. Ci drudzy po prostu uważali Rosjan za wrogów i okupantów, sprawa była dla nich oczywista - pełna obcość. Oficerowie natomiast, inteligenci, w większości okazywali sowietom życzliwą ciekawość. Nie chodzi tu o gotowość zdrady, takich było niewielu - ale jednak w tej grupie patrzono na Sowiety jako na kraj wielkiego eksperymentu, który może nam okazuje swe najgorsze skutki, ale jednak o coś wielkiego i pięknego tu chodzi, do czegoś godnego pochwały się dąży, warto ich lepiej poznać... Cytat...patrząc na to nabrał przekonania, iż jeśli kiedykolwiek uda się bolszewikom zsowietyzować Polskę, to, wbrew ideologii, nie poprzez lud - ale właśnie poprzez elitę. Powiada Swianiewicz (cytuję z pamięci, ale na pewno wiernie), że patrząc na to nabrał przekonania, iż jeśli kiedykolwiek uda się bolszewikom zsowietyzować Polskę, to, wbrew ideologii, nie poprzez lud, ale właśnie poprzez elitę. No dobrze, powie ktoś, ale co to ma do rzeczy - jakieś starocie, gdy tyle się dzieje? Katastrofa, żałoba, kampania wyborcza, histeria, że wraca IV RP, a ten tutaj o nie wiadomo czym... No cóż, drodzy moi czytelnicy. Zbyt wysoko oceniam waszą inteligencję, żeby tłumaczyć, dlaczego mi się te wspomnienia Swianiewicza skojarzyły z chwilą obecną.

Rafał Ziemkiewicz

Bliski współpracownik Bronisława Komorowskiego kieruje żydowską lożą Bliski współpracownik Bronisława Komorowskiego kieruje żydowską lożą w Warszawie, skupiającą wpływowych naukowców, dziennikarzy i polityków

Synowie Przymierza Tydzień przed Wielkanocą odbyła się manifestacja przeciwko budowie na warszawskiej Ochocie meczetu. To pierwsza tak głośna akcja dotycząca problemu, który w zachodniej Europie od dawna rozbudza emocje. Ale zwolennicy powstania muzułmańskiej świątyni w stolicy Polski nieoczekiwanie znaleźli wsparcie w pewnej organizacji, o której istnieniu większość Polaków nie ma pojęcia, choć skupia znaczące postaci życia publicznego. Otóż zaraz po manifestacji ukazało się oświadczenie B’nai B’rith Polin, przedstawiającego się jako „stowarzyszenie polskich Żydów”. W oświadczeniu czytamy, że „protest przeciwko budowie meczetu w Warszawie jest niezrozumiały i niczym niewytłumaczalny. Rozbudzanie nastrojów antyarabskich w niczym nie różni się od podsycania antysemityzmu. (…) Ten obecny protest nielicznych – na szczęście – warszawiaków jest jak przeniesiony z czasów nawoływań do pogromów antyżydowskich przed stu laty w carskiej Rosji czy czasów tworzenia imperium Hitlera w III Rzeszy”. Na koniec B’nai B’rith Polin wzywa protestujących, by „przestali kalać dobre imię Polaków i Polski, kraju szczycącego się tysiącletnią tradycją tolerancji”.

Oświadczenie opublikował w całości stołeczny dodatek „Gazety Wyborczej”, nie informując jednak czytelników, czym jest owo stowarzyszenie. Tymczasem założone w 1846 r. w Nowym Jorku B’nai B’rith (po hebrajsku: Synowie Przymierza) to najstarsza i bodaj najbardziej wpływowa żydowska organizacja na świecie. Oficjalnie przedstawia się jako ruch filantropijny i oświatowy, w dodatku neutralny w kwestiach religijnych i politycznych – ale to samo zawsze mówiła o sobie europejska masoneria, co nie przeszkadzało jej w odgrywaniu istotnej roli politycznej i w walce z Kościołem katolickim. To porównanie nie jest zresztą przypadkowe, gdyż B’nai B’rith zorganizowana jest właśnie tak jak masoneria – jej członkowie skupiają się w lożach. Członków jest ok. pół miliona w 58 krajach.

Spotkanie w ambasadzie Polski oddział tej organizacji – B’nai B’rith Polin – istnieje niespełna 3 lata, choć tradycje ma znacznie starsze. Pierwsze loże na ziemiach polskich powstały pod koniec XIX w., a w II RP istniało aż 10 lóż. Końcem ich działalności był listopad 1938 r., kiedy to prezydent Ignacy Mościcki wydał dekret o rozwiązaniu organizacji masońskich, do których została zaliczona także B’nai B’rith. Istniejąca obecnie B’nai B’rith Polin powstała we wrześniu 2007 r. Nie pisały o tym gazety, nie informowała telewizja, ale wzmiankę na ten temat można znaleźć na stronie internetowej Ambasady USA w Polsce. Warto zacytować ją w całości, bo jest bardzo wymowna: „9 września przy okazji otwarcia nowej loży B’nai B’rith w Warszawie ambasador Victor Ashe spotkał się z działaczami tej organizacji – prezesem Moishem Smithem i wiceprezesem Danem Mariaschinem. Omówiono m.in. sprawę ustawodawstwa dotyczącego zwrotu mienia oraz kwestie związane z Radiem Maryja i Telewizją Trwam. Otwarcie warszawskiej loży B’nai B’rith oznacza odrodzenie się tej organizacji żydowskiej w Polsce po niemal 70 latach nieobecności”. Pierwszym prezydentem polskiego oddziału B’nai B’rith został prof. Andrzej Friedman, lekarz-neurolog z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego i Wojewódzkiego Szpitala Bródnowskiego, a przy tym syn Michała Friedmana, dawnego politruka LWP i szefa Wydawnictwa MON, który po usunięciu z wojska (w stopniu pułkownika) i z partii w 1968 r. został czołowym tłumaczem literatury hebrajskiej i jidysz.

Ulubiony dziennikarz marszałka Znacznie ciekawsza jest jednak postać obecnego prezydenta B’nai B’rith Polin, który podpisał wspomniane oświadczenie w sprawie meczetu, ale także wcześniejsze, ze stycznia br., w którym ostro skrytykowano biskupa Tadeusza Pieronka za głośny wywiad dotyczący holokaustu. Otóż od lutego 2009 r. prezydentem tym jest znany dziennikarz Jarosław J. Szczepański. Od połowy lat 70. pracował w „Expressie Wieczornym”, gdzie zajmował się tematyką gospodarczą, zwłaszcza górnictwem. W 1981 r. był szefem działu informacyjnego „Tygodnika Solidarność”, później współpracował z podziemnymi strukturami związku na Śląsku, dzięki czemu w 1989 r. znalazł się przy „okrągłym stole” jako sekretarz strony „solidarnościowej” w podzespole górniczym. Niedługo potem wrócił do „Tygodnika Solidarność” – już jako sekretarz redakcji – ale nie na długo, bo ostentacyjnie odszedł stamtąd, gdy kierownictwo gazety objął Jarosław Kaczyński. Od początku lat 90. związany był z Telewizją Polską, a w latach 1997-2000 przebywał w USA, gdzie jego żona, również znana dziennikarka Dorota Warakomska, była korespondentką TVP. Po powrocie do kraju Szczepański został wiceszefem Telewizyjnej Agencji Informacyjnej i choć w 2002 r. stracił posadę na Woronicza, to wrócił tam już po dwóch latach – tym razem jako rzecznik prasowy nowego prezesa Jana Dworaka, starego znajomego jeszcze z początku lat 80. (Dworak był wówczas sekretarzem redakcji „Tygodnika Solidarność”, którą kierował Tadeusz Mazowiecki). Gdy Dworaka w TVP zastąpił Bronisław Wildstein, Szczepański ostatecznie odszedł z telewizji. Niedługo potem, na początku 2007 r., jego nazwisko znalazło się w raporcie z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych – jako niejawnego współpracownika WSI. Podczas pracy w TAI miał on informować WSI o „planach w zakresie zmian personalnych co do zagranicznych korespondentów TVP”, a po opuszczeniu telewizji „oferował WSI gotowość infiltracji »Rzeczpospolitej« lub »Wprost« bądź »innej związanej z jego profesją instytucji«”. On sam stanowczo zaprzeczył tym informacjom, wytoczył proces sądowy Ministerstwu Obrony Narodowej (sprawa jeszcze się nie skończyła), opublikował też list otwarty do prezydenta Kaczyńskiego. Do dziś twierdzi, że jego współpraca z WSI polegała tylko na tym, że w 2002 r. na prośbę znajomego oficera z ataszatu wojskowego w Waszyngtonie przywiózł z Rosji zakupiony w księgarni komplet map jeziora Bajkał i okolic, gdzie przebywał na urlopie. Kilka tygodni po publikacji raportu ówczesny wicemarszałek Sejmu Bronisław Komorowski zatrudnił Szczepańskiego jako swojego doradcę medialnego. Polityk PO mówił wówczas: „z Jarosławem Szczepańskim znam się od stu lat”, przekonywał: „mamy do siebie zaufanie, poza tym ma świetną opinię”, trudno jednak nie dostrzec w tym geście wyraźnej deklaracji politycznej: oto jedyny polityk Platformy, który od początku konsekwentnie sprzeciwiał się likwidacji WSI, zatrudnił dziennikarza oskarżonego o współpracę z tymi służbami. Co więcej, gdy jesienią 2007 r. Komorowski został marszałkiem, od razu powołał Szczepańskiego na stanowisko szefa Biura Prasowego Kancelarii Sejmu. Nie pełnił tej funkcji długo, bo zaledwie pół roku, ale nawet w tak krótkim czasie „zasłynął” odebraniem stałych przepustek dla dziennikarzy niektórych mediów, w tym „Naszej Polski”, „Naszego Dziennika”, „Tygodnika Solidarność”, telewizji Trwam (nasza redakcja wystosowała wówczas protest do marszałka Sejmu).

Profesor od ateizmu Od początku funkcjonowania B’nai B’rith Polin jej wiceprezydentem jest prof. Jan Woleński (właściwie Hertrich-Woleński), filozof i logik z UJ, w latach 1965-1981 członek PZPR, później związany z „Solidarnością”. W czasach głębokiego PRL działał w urzędowym, antykatolickim Stowarzyszeniu Ateistów i Wolnomyślicieli, dziś zasiada w Komitecie Honorowym Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów – organizacji o podobnym charakterze, która od kilku lat propaguje m.in. „śluby humanistyczne”, czyli ateistyczne parodie religijnych ceremonii ślubnych (także jednopłciowych). W maju 2007 r. prof. Woleński był jednym z założycieli krakowskiego Ruchu na rzecz Demokracji, zainicjowanego przez Kwaśniewskiego, Wałęsę i Olechowskiego przeciwko rządom PiS. Dał się poznać również jako zagorzały przeciwnik lustracji – napisał nawet na ten temat książkę pt. „Lustracja jako zwierciadło”.

Tropiciel antysemitów W zarządzie B’nai B’rith Polin znajdziemy także inną charakterystyczną postać elity III RP. Sergiusz Kowalski – bo o nim mowa – to jeden z najostrzejszych publicystów z kręgu „Gazety Wyborczej”, bez wahania i bez umiaru zarzucający przeciwnikom politycznym antysemityzm i ksenofobię, nazywający ich „czarną sotnią”, „ciemnogrodem” itp. W 2003 r. Kowalski wraz z pisarką Magdaleną Tulli opublikował książkę pt. „Zamiast procesu. Raport o mowie nienawiści”, zawierający liczne cytaty z prasy prawicowej (w tym z „Naszej Polski”), w których autorzy doszukali się antysemityzmu. Wśród „oskarżonych” przez parę Kowalski-Tulli znaleźli się liczni kapłani katoliccy z Prymasem Glempem na czele, arcybiskupami Michalikiem i Majdańskim, biskupami Lepą i Stefankiem. Taka „bezkompromisowość” Sergiusza Kowalskiego, rzadka nawet na tle środowiska „GW”, do złudzenia przypomina postawę jego dziadka, Władysława Kowalskiego ps. „Grzech”, członka władz Komunistycznej Partii Polski, szybko jednak usuniętego i potępionego przez Komintern za ultralewicowe sekciarstwo.

Ludzie z cienia W obecnym zarządzie B’nai B’rith Polin znajdziemy też dwie inne, mniej znane, ale jakże charakterystyczne osoby. Funkcję skarbnika pełni Agnieszka Milbrandt, dyrektor Społecznej Szkoły Podstawowej nr 30 i Społecznego Gimnazjum nr 5 w Warszawie, a równocześnie skarbnik Towarzystwa Oświaty Niepublicznej, skupiającego dyrektorów prywatnych szkół z całej Polski. Natomiast sekretarzem zarządu B’nai B’rith Polin jest dr Jonathan Britmann, psycholog pracujący w Szpitalu Psychiatrycznym w Tworkach i wykładający na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym, pochodzący zaś z Izraela, gdzie był funkcjonariuszem służb specjalnych. Korzystając ze swoich doświadczeń, Britmann założył w Polsce Izraelską Akademię Treningu Walki „Sayeret” zajmującą się doradztwem i szkoleniem w zakresie bezpieczeństwa i ochrony firm. Ten wszechstronny Izraelczyk jest także redaktorem naczelnym magazynu internetowego „Forum Żydów Polskich”. Warto też wymienić kilka nazwisk spośród tych założycieli polskiej loży B’nai B’rith, którzy nie występują oficjalnie jako członkowie jej władz. Mamy tu więc np. byłych posłów Jana Lityńskiego (z Unii Wolności) i prof. Pawła Śpiewaka (z PO), byłego wiceministra spraw zagranicznych, obecnie ambasadora w Hiszpanii Ryszarda Schnepfa, dyrektora tworzonego Muzeum Historii Żydów Polskich Jerzego Halbersztadta, a nawet Romualda Jakuba Wekslera-Waszkinela, katolickiego księdza i wykładowcę KUL, który swego czasu „odkrył” swoje żydowskie pochodzenie i od tej pory jest ulubieńcem arcybiskupa Życińskiego. Towarzystwo ciekawe, a przede wszystkim jakże wpływowe… WolnaPolska.pl

Cały pogrzeb na nic! Sprowadzono z Moskwy ostatnie ciała ofiar katastrofy, odbywają się pogrzeby, podczas których dochodzi do różnych zgrzytów, a nawet skandali, bo majestat śmierci – majestatem, ale życie też swoje prawa ma i potrafi ich dochodzić bez względu na osoby, wysuwają się kandydaci na prezydentów, którym, jak wiadomo, potrzebne są sondaże. Te sondaże podobne są do wskazówek wieży kontrolnej dla pilota, czy nadal lecieć wysoko, czy może zacząć już loty trochę obniżać – i tak dalej. A właśnie sondaż przyniósł niepokojącą informację, że Platformie spada, a PiS-owi rośnie. Wygląda na to, że za bardzośmy przedobrzyli z tą całą żałobą. Owszem, może i trzeba było „być razem”, zwłaszcza w sytuacji, gdy obok nawiedzonych hersztów Ciemnogrodu, w katastrofie zginęli również płomienni przedstawiciele Jasnogrodu, ale przecież bez przesady, bo takie niebezpieczne, a zwłaszcza zbyt długotrwałe zbliżenie zostało przez podatny na sugestie naród zinterpretowane wyjątkowo niesłusznie – nie tylko, że wart Pac Pałaca, ale co gorsza – że ten Ciemnogród to w gruncie rzeczy prawdziwa Polska, podczas gdy przecież wiadomo, że prawdziwa Polska, to Jasnogród. A już stanowczo niedopuszczalne było oddanie inicjatywy w ręce reakcyjnego kleru, który swoim zwyczajem wykorzystuje nawet chwilowe osłabienie rewolucyjnej czujności do „agitacji”, „dzielenia” i „jątrzenia”. Doszło do tego, że zaraza pojawiła się nawet w Grenadzie, gdzie słuszne i podyktowane klasowym instynktem spostrzeżenia redaktora Jana Turnau i Aleksandry Klich, którzy zerwali owczą skórę z arcybiskupa Michalika, było podważane przez innych funkcjonariuszy, również rzuconych na religijny odcinek frontu ideologicznego. Powiedzmy sobie, towarzysze, otwarcie i szczerze: ryba psuje się od głowy i jeśli sam redaktor Michnik, którego nos jeszcze nigdy w takich sprawach dotąd nie zawiódł, publicznie deklaruje potrzebę zrobienia rachunku sumienia z powodu śmierci prezydenta Kaczyńskiego, to cóż dopiero mają w tej sytuacji myśleć doły? Tymczasem prezydent Kaczyński umarł, bo wolno mu było i niczyjego sumienia nie ma co z tego powodu roztrząsać. Krótko mówiąc – cały pogrzeb na nic. Na szczęście znalazły się siły, które potrafiły postawić granicę samowoli Ciemnogrodu i dać konieczny odpór próbom budowania sobie przezeń fałszywej legendy. Da Istota Najwyższa, o ile, ma się rozumieć, istnieje, że przyszłe pokolenia europejsów będą ryły spiżem na marmurze każde słowo z pamiętnego listu państwa Krystyny i Andrzeja Wajdów, gotowych własną, wezbraną oburzeniem piersią osłonić Wawel przed strefieniem. Ale tubylczy lud, i tak, jak przecież wiadomo, „jak morze głupi”, a w dodatku rozkołysany fałszywą propagandą pojednania, którą niedoświadczeni oficerowie frontu ideologicznego potraktowali dosłownie, przybrał postawę niechętną Jasnogrodowi, zwłaszcza po deklaracji przedstawicieli reakcyjnego kleru, że to niby „causa finita”, bo „Roma locuta”. W tym momencie, zgodnie z nieśmiertelnymi wskazaniami wiecznie żywego Lenina, trzeba było wykonać słynne dwa kroki wstecz, ale tylko po to, by już wkrótce wykonać krok naprzód. I co się okazało, na kogo w takich sytuacjach może liczyć Partia? A na kogóż by, jeśli nie na swoich najlepszych synów z bezpieczeństwa? Kiedy więc kolejny, może nawet jeszcze groźniejszy wróg, bo ukrywający swoją prawdziwą twarz pod maską prawdy historycznej, szykowany był do umieszczenia w prestiżowych podziemiach, profesor Franciszek Ziejka, który w swoim czasie, oczywiście bez swojej wiedzy i zgody, zarejestrowany został w charakterze kontaktu operacyjnego Służby Bezpieczeństwa pod pseudonimem „Zebu”, wykazał nie tylko rewolucyjną czujność i znakomity refleks, ale również - wyjątkowo umiejętności operacyjne. Nie dał się zbić z pantałyku opowieściami, że „Roma locuta” i przedstawicielowi reakcyjnego kleru, w osobie Jego Eminencji kardynała Dziwisza zwrócił uwagę, że pochowanie Janusza Kurtyki w przyszłym Panteonie Narodowym jest absolutnie niedopuszczalne. Janusz Kurtyka za życia nie tylko był prezesem znienawidzonego Instytutu Pamięci Narodowej, którego archiwa powinno się przecież „zabetonować”, ale w dodatku nie miał względu na osoby, wskutek czego dochodziło do wysoce nieprzyjemnych sytuacji. Śmierć w katastrofie niczego tu przecież nie zmienia i zmienić nie może, zwłaszcza, że – jak zauważył bratni rosyjski myśliciel Aleksander Dugin - ta katastrofa była tylko aktem elementarnej sprawiedliwości, która została wymierzona osobnikom pragnącym pod pretekstem uczczenia ofiar, co do których nie wiadomo przecież nawet, czy rzeczywiście zostały rozstrzelane, zanieść na prastarą ziemię smoleńską nienawistny czarny PR. Dlatego też prof. Ziejka poinformował księdza kardynała, że przyszła kapituła, w skład której wejdzie prezydent państwa, da Bóg – tym razem już właściwy, marszałkowie Sejmu i Senatu, sam ksiądz kardynał, jako metropolita krakowski, przewodniczący Episkopatu, prezes PAU, rektor UJ oraz przewodniczący rady fundacji, której wprawdzie też jeszcze nie ma, ale przecież będzie – więc przyszli założyciele tej fundacji, wprawdzie na razie bez swojej wiedzy i zgody, niemniej jednak opracowali już zasady pochówków w przyszłym Panteonie Narodowym, według których pogrzebanie tam prezesa Kurtyki absolutnie nie wchodzi w rachubę. I co się okazało? Kardynał Dziwisz na takie dictum natychmiast przypomniał sobie, że w sprawie pochówku przecież nie podjął jeszcze żadnej decyzji, nawet bez swojej wiedzy i zgody i uzurpatorowi, który w ten sposób zamierzał podstępnie wśliznąć się do Panteonu Narodowego by go swoją obecnością tam zakazić, postawił szlaban. To wydarzenie niewątpliwie stało się punktem zwrotnym. Ofensywa Ciemnogrodu została w ten sposób powstrzymana jeszcze zanim na dobre się rozpoczęła, dzięki czemu w środowisku oficerów frontu ideologicznego wróciło opamiętanie. Znakomitym tego świadectwem jest artykuł Ewy Milewicz, która, wyssawszy rewolucyjną czujność i klasowy instynkt z mlekiem, uderzyła w „Gazecie Wyborczej” na alarm, że „IV RP stoi u bram”! Jeszcze raz sprawdziło się spostrzeżenie umiłowanego Ojca Narodów, że „kadry decydują o wszystkim”. Bój to jest nasz ostatni; wroga trzeba dopaść w jego własnym, faszystowskim legowisku, a ponieważ próbuje zdestabilizować ład społeczny przy pomocy systematycznie sączonego jadu kłamstwa, zostanie pokonany przy pomocy prawdy i to w dodatku całej. „Prawdy – jak chleba!” Ten cykl demaskatorski rozpoczyna w „GW” opowieść o osławionym locie do Tbilisi, a materiału do następnych odcinków z pewnością dostarczą wypróbowani towarzysze radzieccy, z którymi Jasnogród nie musi nawet się specjalnie jednać, bo tak naprawdę nigdy przecież nie przeciął pępowiny łączącej go z Macierzą. SM

W przededniu Dnia Konfidenta Jak Polska długa i szeroka, ze wszystkich stron kraju, a zwłaszcza z miejsc szczególnie nasyconych autorytetami moralnymi, dało się słyszeć potężne westchnienie ulgi, gdy pełniący obowiązki prezydenta marszałek Sejmu Bronisław Komorowski podpisał nowelizację ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. Wprawdzie w nowelizacji expressis verbis tego nie napisano, ale nie ulega wątpliwości, iż oddaje ona Instytut pod kuratelę tajnych służb, sprawowaną za pośrednictwem wypróbowanych konfidentów. Tak właśnie odczytuję likwidację kolegium IPN i zastąpienie go radą, w której będą zasiadać naukowcy delegowani przez środowiska. Kiedy przypomnimy sobie potężny ruch w obronie godności, jaki pod przewodnictwem dwóch tajnych współpracowników SB objął środowiska naukowe i opiniotwórcze, to nie ulega wątpliwości, kto zasiądzie w radzie, decydującej o ustalaniu priorytetów badawczych. Już tam prezes Instytutu, który może być odwołany zwykłą większością głosów, nikomu nie ośmieli się sprzeciwić, nawet gdyby taki pomysł w ogóle przyszedł mu do głowy – a przecież na pewno nie przyjdzie. Dlatego właśnie, jak Polska długa i szeroka, konfidenci odetchnęli z ulgą. Znowu jest bezpiecznie – i to jest właśnie to największe dobro, jakie wypływa ze smoleńskiej katastrofy, a którego próbowaliśmy doszukiwać się podczas narodowej żałoby. I – jak to w życiu bywa – kiedy mija czas żałoby, nastaje czas wesela. A ponieważ jest się z czego cieszyć, to tylko patrzeć, jak w całym kraju odbędą się nabożeństwa dziękczynne, zarówno świeckie, w codziennej audycji dla konfidentów, jaką nadaje TVN pod tytułem „Szkło kontaktowe”, jak i religijne, pod przewodnictwem przedstawicieli wpływowego zakonu Ojców Konfidencjałów. Akurat zbliża się 1 maja, więc trudno wyobrazić sobie lepszy moment, niż to święto naszych okupantów dla ustanowienia Dnia Konfidenta. SM

30 kwietnia 2010 Pchły na ścianie, ale nie w rzędzie... Pochopne sądy uniemożliwiają myślenie. To wiadomo od dawna, ale nie wszystkim i nie we wszystkich sprawach, choć sama idea pozostaje niewzruszona.. Chodzi mi o wrażenie jakby naszym krajem, rządzili jego najgorsi wrogowie. Takie  można odnieść wrażenie, jak się obserwuje nasze  życie w państwie zbiurokratyzowanym, wysokopodatkowym, marnotrawnym i  zadłużonym.. Czy czeka nas los Grecji, a wcześniej Islandii? Gdzie państwo greckie  ma 400 mld euro długu i jest praktycznie bankrutem? Budowa europejskiego socjalizmu biurokratycznego i etatystycznego połączona z wielkim marnotrawstwem- musiała w końcu doprowadzić do bankructwa. Rozległy sektor państwowy będący na utrzymaniu malejącej garstki desperatów sektora prywatnego nie był w stanie utrzymać rosnącej rzeszy drapichrustów i  upaństwowionych nierobów wożących się z upodobaniem na ich  plecach.  Taki jest koniec państwa opiekuńczego, związkowego, etatystycznego, przeregulowanego gospodarczo.. Taki jest koniec socjalizmu. Niewydolność systemu , powoduje w końcu  bankructwo.. No i ta polityczna i sztywna waluta euro.. Narzucana przez socjalistów wszystkim krajom europejskim. Także przyczyniła się do perturbacji gospodarczych.. Zamiast swobodnej gry sił pieniężnych- ustalanie i administracyjne  regulowanie wszystkiego.. No i wszelkie dopłaty i dotacje.. Może te drzewa oliwkowe z gumy, głośne swojego czasu w Grecji, gdzie tamtejsi rolnicy wyciągali na ich podstawie wielkie sumy z budżetu Unii- doprowadziły Grecję na skraj bankructwa? Jak dopłacają do naturalnych drzewek oliwkowych- to niech dopłacają do gumowych? Z lotu ptaka nie były rozróżnialne,  w końcu z samolotu nie widać wszystkich szczegółów.. Drzewko to drzewko.. A dopłaty były! Kiedyś korupcja i złodziejstwo, to była korupcja i złodziejstwo.. Dzisiaj propaganda określa takie zjawiska jako” Niejasności”,” Nietrafne inwestycje”, „ Złe kredyty”, „ Nieprawidłowości przy przetargu”.. Tak jak  prawda i fałsz- to dzisiaj według lewicowej propagandy- „ dwie sprzeczne opinie”.(???). Albo naturalne różnice między płciami - propaganda określa jako „ dyskryminację kobiet”(!!!!) W Grecji, tak jak w każdym państwie tzw. opiekuńczym istnieje tak zwana szara strefa, czyli przestrzeń publiczna i gospodarcza, w której niewolnik państwowego interwencjonizmu i etatyzmu, próbuje obejść się bez państwa, nie płacąc mu żadnych haraczy, których uniknąć płacenia może i miga się od wszelkich danin, które pasożytnicza biurokracja wymyśla, żeby móc egzystować niemoralnie na bazie ludzkiej naiwności i przymusu łożenia na nią..  Bo kto o zdrowych zmysłach dobrowolnie utrzymywałby  te  zastępy państwowych funkcjonariuszy, strażników marnotrawstwa i głupoty? To biorą sobie sami ile im potrzeba.. Podnosząc podatki,  uczciwych ludzi spychając do szarej strefy, tak naprawdę strefy wolności. Permanentnie myśląc o jej likwidacji, bo tam są ludzie, którym udaje się funkcjonować ze świadomością, że na socjalistyczne państwo nie pracują i nie składają się na wynagrodzenia pasożytniczego aparatu państwowego. Jak donosi „Dziennik Gazeta Prawna”, będzie postęp w walce z szarą strefą w Polsce, bo mamy oczywiście rządy „liberałów” z Platformy Obywatelskiej i demokratycznej, a europejscy liberałowie, to nic innego jak funkcjonalni socjaliści, dla których wolność człowieka, to zło okrutne, które należy zwalczać.. Ponieważ ponad 30 % dochodu narodowego w Polsce jest wytwarzane w tzw. szarej strefie, czyli strefie wolności, to socjalni liberałowie nie mogą tego przełknąć.. A funkcjonujemy jeszcze – w znacznej mierze- dzięki istnieniu szarej strefy.. Niepłacenie haraczy daje większe możliwości samego istnienia i rozwoju.. Gdyby nie szara strefa, być może już byśmy zbankrutowali, a tak jeszcze funkcjonujemy.. To teraz nie będzie tym ludziom łatwo.. Jak wszystko ułoży się po myśli biurokracji, to urzędnicy urzędów skarbowych , reprezentujący państwo przeciw tzw. obywatelowi, czyli w gruncie rzeczy niewolnikowi państwa socjalistycznego i biurokratycznego, będą mogli zażądać zarówno od  banków, jak i od SKOK-ów informacji o ”danych podatnika, który mógłby prowadzić niezgłoszoną działalność gospodarczą lub ukrywać dochody”(???) Znaczy się nie ma ludzi niewinnych, są tylko źle  przeszukani i spenetrowani ( głównie ich kieszenie!)przez funkcjonariuszy urzędów skarbowych.. Towarzysz Beria , w ZSRR określał to trochę inaczej, ale zupełnie podobnie: ”Nie ma ludzi niewinnych, są tylko źle przesłuchani”(!!!). Jak się skończy walka z  szarą strefą, strefą wolności, gdzie wiele osób szuka swojego szczęścia, bo nie stać ich na płacenie horrendalnych haraczy, na przykład  na ZUS? Ano jak zwykle.. Kogoś złapią i karzą zapłacić, wielu skrzywdzą, wielu zejdzie jeszcze bardziej do podziemia gospodarczego, jak to w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniających zasady społecznej i biurokratycznej sprawiedliwości.. Lochów do torturowania w podziemiach urzędów skarbowych jeszcze nie ma, ale jak orwellowskie państwo demokratycznego prawa tak będzie się rozwijać, to kto wie! Może doczekamy się Lochów Miłości Skarbowej? Żeby porządni ludzie, jak za okupacji, musieli schodzić do katakumb gospodarczych, żeby uciec, jak najdalej od opresyjnego państwa, które głównie zajmuje się grzebaniem po kieszeniach, i- powiedzmy sobie szczerze- nie jest to państwo przyjacielskie… Bo przecież przyjaciel nie grzebie swojemu przyjacielowi po kieszeniach, bo wtedy jest nieprzyjacielem. A jak go nie można pokonać w otwartym polu, to człowiek schodzi do podziemia.. Żeby przetrwać! Nie  przyjmuje ataku frontalnego.. Państwo jest zbyt wielką potęgą! To samo robili pierwsi chrześcijanie.. I zamiast działać dla dobra, dobra wspólnego jakim powinno być państwo- urzędnicy tworzą barierę pomiędzy państwem, a ludźmi zamieszkującymi jego terytorium.. Państwo jako dobro wspólne przestaje funkcjonować, bo zmienia się w ludojada, którzy pożera obywatela, jako produktu demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniającego i tak dalej.. Kto oglądał filmy Barei, te uwierzy, a kto nie oglądał, będzie zdziwiony… Facet zaparkował samochód w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym i tak dalej, w miejscu do tego przeznaczonym. Gdy wrócił służby drogowe w tym miejscu domalowały pasy dla pieszych. Potem przeszła policja obywatelka i wlepiła nieszczęśnikowi mandat(???) Nawet nie sprawdzili obywatelsko, czy pasy są świeże, czy namalowane w ubiegłym roku.. Po prostu wlepili mandat, bo budżet trzeba napełniać i nie oglądać się na pasy, czy świeżo czy nieświeżo namalowane.. I czy PRL się skończył? Pani Joanno Szczepkowska, wypinająca  tyłek w miejscu publicznym… Może wypięłaby pani tyłeczek na całą tę III Rzeczpospolitą, bękarta Okrągłego Stołu? Ale czy nowemu prezesowi Artystów Scen Polskich wypada? Tym bardzie, .ze posada będzie płatna z budżetu Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, czyli z naszych pieniędzy. I czy to jest moralne? WJR

Ciągłość i zmiana Już wszyscy wiedzą, z jakiego klucza wypada im śpiewać. Premier Donald Tusk na specjalnej konferencji prasowej zaintonował hymn ku swojej chwale, a właściwie nie tyle może ku swojej, co ku chwale III Rzeczypospolitej, że w momencie kryzysu zdała egzamin z ciągłości i w ogóle. Wprawdzie pojawiają się głosy, że działania władz stanowią znakomitą ilustrację braku suwerenności i bałaganu, ale kto by tam słuchał jakichś oszołomów, kiedy jest rozkaz obrony III Rzeczypospolitej przed próbami reaktywacji Rzeczypospolitej IV? Nikt takich oszołomów słuchał nie będzie, nawet jeśli jest to szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych pan Klich, który w krótkich, żołnierskich słowach odsłonił rąbek tajemnicy, otaczającej działania polskiego "śledztwa", przypominającego błądzenie dzieci zagubionych we mgle. Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej - podsumował premier Tusk, zapowiadając, że do zakończenia wyborów prezydenckich nie będzie też podejmował żadnych decyzji personalnych "tylko dlatego, że ktoś tak chce". A chciało co najmniej dwóch; z jednej strony generał Sławomir Petelicki, a z drugiej poseł Ludwik Dorn. Obydwaj domagali się dymisji ministra obrony Bogdana Klicha, przy czym generał Petelicki, nie dbając już o zachowanie pozorów, podyktował premieru Tusku nawet nazwiska kandydatów na inne posady, które też powinny zostać opróżnione. Nieomylny to znak, że w momencie, gdy karty poszły w tas, w łonie razwiedki doszło do nieporozumień, jak to zwykle w klubie gangsterów, no i stąd ten zryw serca gorejącego u generała Petelickiego. Poseł Dorn był bardziej powściągliwy i domagał się dymisji ministra Klicha z powodu zaniedbań w szkoleniu pilotów. Jak pamiętamy, minister Klich miał największe osiągnięcia w zarządzonej przez premiera Tuska akcji poszukiwania 20 miliardów oszczędności, co musiało odbić się również na szkoleniu nie tylko pilotów, ale pilotów również. O tym jednak sza! - bo minister Klich, zapewne już wiedząc, że włos mu z głowy nie spadnie i przemawiając na pogrzebie dowódcy Sił Powietrznych, generała Andrzeja Błasika, odgrażał się, że zarówno on, jak i pozostali urzędnicy ministerialni nie pozwolą na dyskredytowanie jego dorobku. Słowem - minister Klich, na wszelki wypadek, jednym susem schował się za plecy nieboszczyka, którego pamięci nikt nie ośmieli się urągać, jako że stanęło ostatecznie na tym, iż w katastrofie pod Smoleńskiem zginęła patriotyczna elita naszego kraju. Wynikałoby z tego, że przy życiu została ta gorsza część, ale jeśli nawet, to nic nie szkodzi, bo najważniejsze, że państwo nasze zdało egzamin z ciągłości. Ale dlaczego właściwie nie miałoby ono zdać egzaminu z ciągłości, kiedy tak naprawdę, powiedzmy sobie szczerze, żadna ciągłość nie została przerwana? Przecież w samolocie znajdował się tylko prezydent ze swoimi ministrami, prezes IPN, prezes NBP, dowódcy poszczególnych rodzajów wojsk, kierownicy duszpasterstwa wojskowego, parlamentarzyści i przedstawiciele Rodzin Katyńskich. Nie było wszak nikogo ani z WSI, ani z UB, czyli z razwiedki, która - w odróżnieniu od ofiar katastrofy, które piastowały tylko zewnętrzne znamiona władzy - sprawuje w naszym państwie, a właściwie w tych resztkach, które składają się na jego atrapę, władzę rzeczywistą - oczywiście nie w imieniu własnym, co to, to nie, tylko w imieniu strategicznych partnerów. W tej sytuacji nawet dwie takie katastrofy jak smoleńska nie byłyby w stanie naruszyć, nie mówiąc już o przerwaniu, ciągłości III Rzeczypospolitej. Tak jak c'est le ton, qui fait la chanson, tak o ciągłości państwa nie przesądzają prezydenci czy jacyś tam parlamentarzyści, tylko towarzysze z bezpieczeństwa, co to jeszcze samego znali Stalina. I na dowód tej ciągłości pełniący obowiązki prezydent marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, który - jak powiadają na mieście - już w dwie godziny po katastrofie zabezpieczył dla razwiedki archiwa Kancelarii Prezydenta i Biura Bezpieczeństwa Narodowego - właśnie podpisał nowelizację ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, oddającą IPN pod kuratelę tajnych służb, za pośrednictwem starannie dobranych w korcu maku konfidentów. Westchnienie ulgi, jakie z tego powodu dobyło się z wezbranych wcześniej jaskółczym niepokojem piersi tysięcy autorytetów moralnych, musiało chyba odbić się echem również za Oceanem Atlantyckim. Już im żadna IV Rzeczpospolita nie będzie spędzać snu z powiek. Wieloletnie wysiłki wspierania PO uwieńczone zostały wreszcie powodzeniem - tym bardziej nieoczekiwanym, że przecież chyba nikt się nie spodziewał, iż prezydencki samolot, który - według spiżowych słów Aleksandra Dugina - leciał z misją skażenia prastarej ziemi smoleńskiej czarnym PR-em - w akcie dziejowej sprawiedliwości strąci sama ręka Opatrzności! Jestem przekonany, że taką właśnie wersję przyczyn katastrofy ustali badająca ją komisja, wyrażając tę myśl oczywiście innymi, bardziej technicznymi i fachowymi terminami - a premier Tusk na kolejnej konferencji prasowej pouczy wszystkich, że trzeba przyjąć ją bez dyskusji, bo w przeciwnym razie Rosjanie poczują się urażeni. Widać, że już powinności swej służby zrozumiał i może spokojnie jechać do Moskwy na uroczystości 9 maja, nawet w jednym samolocie z generałem Wojciechem Jaruzelskim. Tymczasem, kiedy w Moskwie będą się odbywały uroczystości w kolejną rocznicę pobiedy, na terenie polskiego terytorium etnograficznego wejdzie w decydującą fazę kampania wyborcza tubylczego prezydenta. Jak dotąd zgłosiło się ponad 20 kandydatów, ale ilu naprawdę stanie do wyborów - okaże się dopiero 6 maja, kiedy upłynie termin zebrania 100 tysięcy podpisów. Póki co kandydaci, a właściwie ich sztaby pracowicie podpisy zbierają i w przekonaniu, że zgoda buduje, przekraczają niekiedy wszelkie podziały. Ku swojemu zdumieniu otrzymałem nawet informację, jakoby Akcja Katolicka w Lubelskiem zaangażowała się na rzecz... dra Andrzeja Olechowskiego. Oczywiście niepotrzebnie się zdumiał; jeśli to prawda, to wszystko się zgadza, zwłaszcza że to zaangażowanie prawie na pewno odbywa się "bez wiedzy i zgody". Ale nie tylko na tym przykładzie widać, że razwiedka zmobilizowała wszystkie swoje rezerwy, z czego można wnioskować, że i strategiczni partnerzy już dojrzeli do ostatecznego rozwiązania kwestii naszej tubylczej państwowości. "Gazeta Wyborcza" wychodzi z siebie, by przekonać tubylczych Polaków, że w III Rzeczpospolitej, pod kuratelą strategicznych partnerów, którzy prawie na pewno skorzystają z usług starszych i mądrzejszych, będzie im najlepiej. Właśnie okazało się, że rząd, a konkretnie - minister finansów pan Rostowski pracuje nad projektem ustawy o kredycie z odwróconą hipoteką. Przeznaczony ma on być dla "seniorów" po ukończeniu 60 roku życia, którzy za przekazanie własności nieruchomości mogą dostać z banku kredyt na przeżycie resztek egzystencji. Na pewno z niego skorzystają, zwłaszcza jak rząd obetnie im emerytury i w ten oto sposób w ciągu najwyżej 15 lat nie tylko dojdzie do upragnionej zmiany stosunków własnościowych na Ziemiach Utraconych, ale również - do pośredniego zrealizowania roszczeń majątkowych starszych i mądrzejszych, których te kredyty nie będą nic kosztowały w sytuacji, gdy opanowali przecież sztukę wypłukiwania złota z powietrza. W tej sytuacji plebiscytowy charakter tubylczych wyborów prezydenckich może sprowadzić się do tego, że w przypadku zwycięstwa pana marszałka Bronisława Komorowskiego na pewno zostaniemy zoperowani bez znieczulenia, podczas gdy w przypadku zwycięstwa pana prezesa Jarosława Kaczyńskiego jest nadzieja na jakieś, przynajmniej miejscowe, znieczulenie. Różnica, jak widać, nie jest specjalnie duża, ale, jak to mówią, dobra psu i mucha. SM

Potrzaskane czarne kwiaty Są wszelako w księdze żywota i wiedzy ustępy takie, dla których formuł stylu nie ma... (Cyprian K. Norwid, Czarne kwiaty) Prawdą jest niewątpliwą, że takie rzeczy się nie zdarzają... Czy nie należało jednak sądzić, że zdarzyć się mogą, i nie umieszczać w jednym samolocie (a jak się okazało - złowróżbnej kapsule czasu) tylu osób bliskich nam i ważnych dla Rzeczypospolitej? Co więc myślę niezmiennie od porannych godzin 10 kwietnia, kiedy dotarła straszna wiadomość spod Smoleńska? Że przede wszystkim prawie natychmiast powinniśmy usłyszeć wystąpienie specjalne premiera rządu skierowane do Narodu. To on powinien powiadomić nas o katastrofie i ją potwierdzić. Ale także ogłosić powołanie specjalnej polskiej komisji do zbadania okoliczności i przyczyn tej katastrofy. Usłyszeć powinniśmy także, że wystąpił już do rządu rosyjskiego z niedającym się ominąć żądaniem, że to polska komisja będzie nadrzędna w tej sprawie. Dopuszcza to prawo międzynarodowe. Mówiąc ogólnie: premier Donald Tusk i marszałek Bronisław Komorowski doprowadzili do sytuacji, w której w wyniku śledztwa mogą nie być odnalezione dowody winy, a nawet mogą one być unicestwione. W żadnym z cywilizowanych krajów, wzorujących się na rzymskim sądownictwie i prawie, śledztwo nie mogłoby być powierzone, powiedzmy - komuś z rodziny podejrzanego o sprawstwo.

Zakazane słowo "zamach" Kiedy giną najlepsi ludzie Rzeczypospolitej wraz z ich prezydentem, wszystkie wysiłki rządu suwerennego państwa powinny być skierowane na wyjaśnienie przyczyn tej tragedii, mówiąc technicznie, tej katastrofy. Czy jest ona fatalnym zbiegiem posępnych okoliczności, czy też stoją za nią nieznane ręce nieznanych osób, które wpłynęły na tę katastrofę przez rażące zaniedbania lotniczych reguł lub wręcz wywołały okoliczności, które katastrofę spowodowały? W tym ostatnim wypadku wypowiadamy słowo: ZAMACH. Premier i rząd, w niepisanym edykcie dla ludu, ale przede wszystkim dla służących im dziennikarzy, wrzucili to słowo do pancernego sejfu z napisem "tabu". Jednak ogół społeczeństwa nie dostosował się do tego nakazu. Słyszę to słowo, oznaczające jedną z możliwości, w codziennych rozmowach. Padało także niejeden raz w filmie Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego "Solidarni 2010". Stawiam sobie pytania formalne, które w każdym śledczym dochodzeniu są stawiane. Po pierwsze, kto mógłby mieć motyw, żeby pomóc tej katastrofie. Seneka powiedział: "Is fecit cui prodest". Czyli należy sprawdzić, kto mógłby na tym skorzystać. Oczywiście: przeciwnicy elity, która zginęła. Odpowiedź, nieprzesądzająca wprawdzie o sprawcy, mogłaby brzmieć: państwo rosyjskie, słynne ze skrytobójstw i egzekucji przewyższających ilościowo znane nam zbrodnie hitlerowskie, oraz obecny rząd wraz z premierem i jego partią, Platformą Obywatelską. Siła ich przeciwnika została przecież bardzo zmniejszona. Po drugie: kto był obecny w chwili zbrodni na miejscu zdarzenia, w obsłudze lotniska? Sami Rosjanie. Następne pytanie kontrolne brzmi: jak mogli to zrobić? A jeśli zrobili, to czy mogli to ukryć? Samolot Tu-154M do końca był sprawny, jak twierdzą rosyjscy specjaliści, i wyprowadzają z tego twierdzenie o winie pilota. Jednak lądowanie na lotnisku Siewiernyj pod Smoleńskiem było dziecinnie łatwym, szkolnym zadaniem. Trzy dni wcześniej lądowali na nim premierzy Władimir Putin i Donald Tusk. Lądowanie odbywało się w świetle dnia. Na czym mógłby polegać błąd pilota powodujący odchylenie w poziomie o 50-60 metrów i w pionie o około 50 metrów? Takich rzeczy nie może zrobić doświadczony pilot wojskowy znający ten samolot i to lotnisko i lecący w pełnym świetle dnia. Pozostaje tylko efekt fatamorgany, ale to jest science fiction. Natomiast nie należy do niej sztuczne wytworzenie mgły na krótko przed lądowaniem (praktykowane na poligonach wojskowych i w Hollywood). Należy jeszcze rozważyć mogące działać równocześnie błędne wskazania przyrządów pomiarowych na pokładzie. Mogły one zostać zepsute przy pomocy wiązki broni laserowej, którą od kilku lat chwalą się Rosjanie. Lub w prostszy sposób: przez podanie pilotowi np. błędnych namiarów ciśnienia z wieży kontrolnej. Pilot mógł być nieprzytomny z powodu rozpylenia sztucznej substancji umieszczonej w samolocie za pomocą sygnału radiowego z zewnątrz. W podobny sposób można było zresztą uszkodzić lotki, tak aby samolot wymknął się spod kontroli pilota.

Odgórna cenzura W tej sytuacji w pierwszej kolejności należy przesłuchać świadków. Nie przeżył (?) ani jeden świadek z rozbitego samolotu, piloci jednak mogli nagrać swoje spostrzeżenia na taśmie czarnej skrzynki. Czarnymi skrzynkami zawładnęli jednak technicy rosyjscy i przez przeszło dwa tygodnie, odkąd są w ich posiadaniu, nie udostępnili dosłownie niczego z zapisu, także z treści wypowiedzi polskich pilotów. Co więcej, słyszymy, że Rosjanie nie oddadzą nam czarnych skrzynek, a jedynie zapisy z ich treści. A przecież każda z części samolotu stanowi własność państwa polskiego! A zapisy czarnych skrzynek w sposób nieprzekraczający możliwości techniki mogą zostać zmanipulowane. Z drugiej strony, nie słyszymy także, że przesłuchano nagrania rozmów z wieżą kontrolną, a ich utrwalenie powinno być regułą. Ale także nie udostępniono przesłuchań pracowników wieży kontrolnej, a uzyskane w fazie początkowej ich wypowiedzi pełne były nie szczegółów technicznych, lecz ewidentnych kłamstw. Jeden z polskich prokuratorów powiedział również, że nie zostaną uwzględnione i podane do wiadomości "treści intymne" tych nagrań. Czyli - z góry zapowiedziana cenzura. Jakież to bowiem treści intymne mogły się pojawić w ostatnich sekundach lotu? Okrzyki niekontrolowane nie są treściami intymnymi. Piloci mogli jednak chcieć przekazać świadomość zewnętrznej agresji na samolot. Mogli nie zdążyć jej udowodnić, dowody niszczyła katastrofa. Może to były owe "treści intymne", niedopuszczalne z punktu widzenia sprawcy? Rząd polski i premier Tusk zgodzili się gładko, że tak ważna sprawa jak identyfikacja ciał ofiar była dokonywana nie w Polsce, lecz w Moskwie. A przecież i ciała ofiar, i szczątki samolotu mogły natychmiast znaleźć się na obszarze państwa polskiego. Nie ogłoszono przy tym ani jednej sekcji zwłok potwierdzającej, że przyczyną zgonu było uderzenie o ziemię samolotu. Narażono rodziny ofiar na bolesną i męczącą podróż do Moskwy w celu identyfikacji ofiar. Mogło to jednak pozwolić na przygotowanie ochotników okazujących czułość Polakom, by móc następnie mówić o aktach jednania się przedstawicieli obu narodów. Może autopsja lekarzy sądowych pozwoliłaby odpowiedzieć na pytanie, dlaczego ciała były tak zmasakrowane, że nie do rozpoznania bez mikroskopowego badania DNA, jak kopalnych szczątków sprzed setek tysięcy lat? Czy tłumaczy to upadek z wysokości 10-15 m (tak leciał samolot w ostatniej fazie w ruchu poziomym) i przy szybkości niewiele ponad 200 km/h? Relacje z różnych katastrof z podobnej wysokości mówią nieraz o istotnej liczbie ocalonych. Zwłaszcza że są doniesienia komisyjne, iż nie było wybuchu ani pożaru, który objąłby kabinę pasażerską. I co spowodowało, że samolot rozpadł się dosłownie na drobne kawałki? Zresztą wiemy z ubiegłych lat, że w państwie sowiecko-rosyjskim nigdy nie przyznawano się do sprawstwa i winy w obliczu wielkich katastrof (zestrzelenie pasażerskiego samolotu koreańskiego, setki ofiar; wystawienie wojska na promieniowanie jądrowe podczas prób atomowych, niewiadoma katastrofa okrętu podwodnego "Kursk", z niewątpliwym zaniedbaniem ratowania ofiar zatopienia). A biorąc pod uwagę "katyński" wymiar tej katastrofy - do jej momentu, i do dziś zresztą, nie ogłoszono odtajnienia wszystkich dokumentów katyńskiego ludobójstwa, przypisanego przez ZSRS Niemcom na procesie norymberskim, a dzisiaj tylko jednej osobie - Józefowi Stalinowi. Pamiętamy, że Rosja wciąż jest krajem, gdzie bezkarnie mogą się ukazywać książki udowadniające niemiecką winę za Katyń (np. Muchin) reklamowane afiszami w metrze. W Europie podlegałoby to sankcjom prokuratorskim i karom, ale także autorzy staliby się obiektem drwin. Dlaczego przypuszczenie o możliwym zamachu służb rosyjskich miałoby być "tabu" w odniesieniu do kraju, gdzie nie wprowadzono dekomunizacji podobnej do denazyfikacji w Niemczech? Gdzie nie było ani jednego publicznego procesu zbrodniarzy odpowiedzialnych za wielomilionowe eksterminacje (nie mieli takiego procesu nawet Ławrientij Beria i Bohdan Kabułow, wybrani przez akolitów Stalina na kozły ofiarne). A wizerunek Stalina, zbrodniarza wszech czasów, może być wystawiany publicznie bez sankcji prokuratora. Z tych wszystkich powodów, o których tu piszę, powstała moja myśl o apelu do społeczeństwa i listu otwartego w sprawie powołania międzynarodowej komisji ekspertów lotnictwa dla zbadania tego wypadku. Gdy to piszę, 27 kwietnia 2010 r., lista osób, które podpisały ten apel, przekroczyła 20 tysięcy. Do podpisów dołączane są adnotacje. Przytoczę tylko jedną, polonijnego klubu w USA, gdzie postanowiono wystosować list nie do władz polskich, lecz rządu USA, aby rozważył dwie możliwości, że: "zasadniczo Prokuratura Rosyjska i nie podejmująca właściwych kroków Prokuratura Polska eliminować będą dwie najtrudniejsze i prawdopodobne hipotezy, po pierwsze - o możliwej celowej akcji władz Rosji, po drugie - o celowej akcji władz Platformy Obywatelskiej, zwalczającej ośrodek prezydencki, która w znacznym stopniu może deformować poczynania Prokuratury Polskiej" (22 kwietnia 2010 r.).

Zasłużeni dla sprawy Katynia Naturalne jest, że zaraz po wiadomości o katastrofie myśli moje pobiegły ku pierwszym odwiedzinom Katynia i katyńskiego lasu w 1990 roku. Nie było jeszcze katyńskiego cmentarza. W Gniezdowie, stacji wyładunkowej polskich oficerów, nie zmieniło się nic od 1940 roku. W chatach mieszkało wielu ludzi, pełnych jeszcze strachu, że pamiętają mroczne historie związane z rozstrzeliwaniami w katyńskim lesie. W takiej chacie mieszkał stary Michaił Kriwoziercew, jeden z sygnatariuszy kłamliwego sprawozdania z Katynia akademika Nikołaja Burdenki, zaprzeczającego niemieckim (ale też rosyjskim i polskim odkryciom prawdy). Nie chciał z nami rozmawiać, dopiero gdy córka powiedziała: "No, starik, przecież już cię nie wywiozą na Biełomor Kanał!", przyszedł w czapce na głowie i opowiadał, jak dano mu do podpisania komunikat Burdenki bez udostępnienia jego treści. Chciałem wtedy jakoś przedostać się w miejsce słynnej daczy NKWD w lesie nad Dnieprem związanej z rozstrzeliwaniem polskich oficerów. Ale wszędzie były zapory z kolczastego drutu, a dacza, jak wiadomo, została zrównana z ziemią, jak tylko Armia Czerwona znów zajęła Smoleńsk. Pamiętam z tego roku bliskich nam Rosjan i tych bliskich rosyjskich słuchaczy, gdy wygłaszałem kilka dni potem w Moskwie referat o Katyniu. Nie wiedziałem wtedy, nie mogłem przewidzieć, jak silnie zwiąże mnie po latach polski los z tym miejscem. Znałem kilka osób, które zginęły w katastrofie. Z Bożeną Łojek od dwudziestu lat organizowałem historyczne poszukiwania katyńskie, kiedy w wyniku także mojej inicjatywy i pomysłu została zarejestrowana Polska Fundacja Katyńska (nie żyje już kilku jej członków założycieli). Tak się złożyło, że w ostatnim czasie jestem przewodniczącym Rady tej Fundacji, Bożena Łojek była prezesem jej Zarządu. Potrafiliśmy w ciągu tych lat, przede wszystkim dzięki nieustającej w działaniu Bożenie, zorganizować wiele sesji historycznych o problematyce katyńskiej, czego plonem stały się kolejne, grube "Zeszyty Katyńskie" (dwadzieścia kilka numerów, pod troskliwą redakcją Marka Tarczyńskiego). Widziałem Bożenę w sądach warszawskich ledwie na tydzień przed katastrofą. Promieniowała swoją zaraźliwą energią, a chodziło o proces wytoczony Polskiej Fundacji Katyńskiej przez Ninę Karsov-Szechter za to, że opracowałem i wydałem w 1996 roku tom zbierający wszystko, co Józef Mackiewicz, świadek ekshumacji z 1943 roku, napisał o Katyniu. Bo to Nina Karsov ma prawa autorskie do Mackiewicza. Jednak książki o Katyniu nie wydawała przez dwadzieścia pięć lat. Ja zaś uważałem to opracowanie za wymóg polskiej racji stanu. Z Januszem Kurtyką, szefem IPN, rozmawiałem, tak zdawałoby się niedawno, na mackiewiczowskiej sesji naukowej w Szwajcarii, w Rapperswilu, a kilka miesięcy temu wymieniłem z nim listy na temat konieczności wydania po polsku dwu podstawowych dokumentów katyńskich ubiegłej epoki: niemieckiego "Amtliches Material..." o Katyniu (Urzędowy Materiał o zbrodni w Katyniu z 1943 roku) oraz akt komisji Kongresu Amerykańskiego w sprawie Katynia z roku 1952 ("Hearings..." - także nie ma tłumaczenia polskiego), siedem tomów, prawie 2400 stron. Myślę, że z pomocą prezesa Kurtyki to by się wreszcie ukazało. Nigdy nie zapomnę podróży samochodowej do Charkowa w 1992 roku, gdzie miałem być świadkiem ekshumacji oficerów ze Starobielska, rozstrzelanych w Charkowie, a rzuconych w doły śmierci obok, w Piatichatkach. Towarzyszył nam w tej podróży Stefan Melak, także muzealnik z Zamku Królewskiego, ale przede wszystkim inicjator i realizator pierwszego symbolicznego grobu katyńskiego na cmentarzu Wojskowym warszawskich Powązek. Płyta, z datą 1940 r., położona w przeddzień rocznicy powstania, 31 lipca 1981 roku, została haniebnie usunięta najbliższej nocy przez ubeckie łapy. Zawsze też ze wzruszeniem wspominam Annę Walentynowicz, która kilka lat temu - pomimo choroby i wieku - weszła na moje czwarte piętro bez windy, by rozmawiać o najżywotniejszych sprawach Polski, tylko to bowiem było treścią jej życia. Gdyby starczyło czasu, mielibyśmy wspólne wspomnienia historyczne z zamierzchłych czasów początku lat pięćdziesiątych, kiedy jeszcze ulegałem złudzeniom, że coś w Polsce sprawiedliwego może się ułożyć. Nie doszło do tych wspomnień, ale wiem, jak prędko prysły te złudzenia. I nie zapomnę też nigdy, jak kilkanaście lat temu, szukając miejsca na jakąś szybką rozmowę w cztery oczy w społecznej sprawie, Lech Kaczyński skorzystał z mojego zaproszenia i odbył ją w moim mieszkaniu, w pokoju, w którym teraz piszę.

Klamra pamięci Urywki tych wspomnień, jak strzępy Norwidowych "Czarnych kwiatów", zapisuję tu, ponieważ po tym, co się stało tak niedawno, nie mogą one wciąż dręcząco opuścić mojej pamięci. Nie są to błyski czasu mówiące o spotkaniach towarzyskich. Gdyż poza tymi wspomnieniami zawsze stoi cel tych spotkań - sprawa polska, sprawa pamięci o wspólnej historii nas wszystkich, były one poświęcone jej utrwalaniu. Nie czuję się człowiekiem wiekowym, chociaż właściwie już nim jestem. W zeszłym roku podczas wspólnej rozmowy radiowej o literaturze i historii polskiej tuż po wojnie, uświadomiłem sobie nagle, że w gronie tych kilku osób, wśród których był także nieodżałowany w mojej pamięci wybitny historyk Paweł Wieczorkiewicz - ja tylko wspominałem ten okres z autopsji. Inni byli na to za młodzi. Jaki to ciężar tak myśleć, ale jest w tym także poczucie pewnego obowiązku. Pokazywać, że Polska, jej historia, jest także wielkim ciągiem pokoleń, które w ten czy inny sposób, pracą lub heroizmem swoich poczynań, pracowały na nasze poczucie jedności i ciągłości narodowej. Kiedy patrzyłem na wawelski pogrzeb pary prezydenckiej, przypominałem sobie odwiedziny na Wawelu i kryptę z trumną Józefa Piłsudskiego w 1938 roku, kiedy to jeszcze przez szybkę u góry trumny można było zobaczyć jego twarz z charakterystycznymi wąsami. Upływ czasu sprawił, że dziś jest to już niemożliwe. Ale jakiej trzeba było katastrofy lub zbrodni, że dziś nie można było pokazać w trumnie twarzy naszego prezydenta... Potem, w czasie strasznej niemieckiej okupacji w Krakowie, przechodziłem wielokrotnie obok Wawelu, w drodze do szkoły mijając rozkraczone warty niemieckie pod bronią. Mogłem jednak myśleć, bo nie znali ci żandarmi Wawelu moich myśli, że warty znikną i Wawel będzie znów dostępny, znów polski. Z tej perspektywy nie mogę zrozumieć, że znany polski reżyser filmowy chciałby wprowadzić numerus clausus wstępu na Wawel, podległy bliżej nieoznaczonym regułom jego oceny wartości historycznych, a w efekcie uczynić Wawel niedostępnym polskiemu prezydentowi, który zginął lub został zamordowany (czego nie mogę wykluczyć) za Polskę. Gdyby było dość miejsca, wszyscy mu podobni powinni znaleźć się na Wawelu. Ja, krakowianin z rodu, tak właśnie myślę. Ale to, co się stało pod Smoleńskiem, znów wyznacza nieubłaganą i jakże silną klamrę pamięci w moim życiu. Nieszczęścia, które związane jest z samolotem. Utrwala się to w mojej pamięci, może wbrew logice jednego i drugiego czasu, ale pamięć i przeżycia mają swoje prawa i nie do końca nimi rządzimy. Tak się stało, że we wrześniu roku 1939 moje życie zostało związane z wypadkami lotniczymi, gdy wraz z cywilami z pociągu ewakuacyjnego i małym polskim oddziałkiem kawalerii w niewielkim lasku dostaliśmy się pod bombardowanie i obstrzał broni pokładowej niemieckiego lotnictwa. Stukasy i inne maszyny wśród słyszalnego chichotu (przez megafony) ich załóg zrzucały na nas bomby przez trzy godziny. Gotował się wokół piasek, a na głowę spadały odstrzelane gałązki sosen. Zginął wtedy ktoś bardzo mi drogi. Dziś moje nieszczęście znów wiąże się, paradoksalnie, z lotnictwem, z samolotem, który mógł być wykorzystany do przemocy. Tyle że zmieniły się strony świata. Działo się to nad ziemią byłego agresora ze wschodu. W górze nie było już moich wrogów, lecz moi, nas wszystkich przyjaciele. Wrogowie, jeśli byli, co się okaże lub nie, byli na ziemi. A ofiary przemocy leżały w podobnym, wątłym, sosnowym lasku. Łączności tych dwu lasków spiętych historyczną klamrą, ponad czasem i historią, nic już dla mnie nie odmieni. Prof. Jacek Trznadel

"Najlepszy jeździec świata" na wojnie 70. rocznica śmierci majora Henryka Dobrzańskiego "Hubala" W roku 1925 polski sport jeździecki obserwował z zainteresowaniem nowy, wielki talent jeździecki, który wkrótce trafił do kadry narodowej. Nazywał się Henryk Dobrzański i był oficerem elitarnego 2. Pułku Szwoleżerów Rokitniańskich, stacjonującego w Starogardzie Gdańskim. Jak przypomniał dr Wiesław Gogan, autor monografii 2. Pułku, "ekipa polskich jeźdźców udała się w czerwcu 1925 r. do Anglii. Na wielkich zawodach w Londynie stanęły na starcie ekipy Anglii, Belgii, Francji, Portugalii, Szwajcarii, Szwecji, Włoch i Polski. W silnej konkurencji 104 jeźdźców i 386 koni Polacy spisali się wyśmienicie. W Pucharze Narodów zajęli II miejsce za Włochami, ex aequo z Anglią. Jeszcze lepiej spisali się w konkursach indywidualnych. Do historii polskiego i europejskiego jeździectwa przeszedł wyjątkowy wyczyn Henryka Dobrzańskiego, który na koniu 'Fagas' dwukrotnie bezbłędnie przejechał parcours i uzyskał najlepszy indywidualny wynik dnia. Za zwycięstwo w tym konkursie, organizowanym pod protekcją księcia Walii i następcy tronu, rotmistrz Dobrzański otrzymał z rąk księcia złotą papierośnicę z wygrawerowanym napisem: 'The best individual score of all officers of all nations' - za najlepszy wynik wśród oficerów wszystkich narodowości". Według ówczesnych relacji, książę miał powiedzieć przy wręczaniu nagrody po prostu: "Najlepszemu jeźdźcowi świata"...Na zdjęciu rodzinnym z lat 20. widzimy ówczesnego rotmistrza Dobrzańskiego z siostrzeńcem. Obydwaj są zamyśleni, ale bardzo szczęśliwi. Takiego "Hubala" nigdy nam nie pokazywano. Lubimy pokazywać naszych bohaterów na koturnie, czasami zapominając, że byli wrażliwymi ludźmi, tęskniącymi za życiem rodzinnym, za ładem i harmonią z Bogiem i ludźmi. Mieli też swoje plany życiowe i ambicje. Tym większy heroizm musieli w sobie odnaleźć, by w chwilach próby odłożyć je wszystkie na bok po to, by bić się za "świętą Sprawę". Major Henryk Dobrzański "Hubal" tak właśnie uczynił. Odszedł 70 lat temu, w 43. roku życia, w walce, z bronią w ręku.

Legionista Henryk Dobrzański urodził się 22 czerwca 1897 r. w Jaśle jako drugie dziecko Henryka i Marii z hr. Lubienieckich. Szkołę realną i gimnazjum ukończył w Krakowie. Odbył kurs w Drużynach Strzeleckich i kiedy wybuchła wojna, wstąpił do Legionów. Musiał przy tym podać fałszywą datę urodzenia, bo nie zostałby do nich przyjęty jako człowiek zbyt młody. Na własną prośbę 17-letni chłopiec porzucił bezpieczną służbę w sztabie i ruszył na front - w 3. szwadronie 2. Pułku Ułanów Legionów Polskich. W roku 1918 trafił do obozu dla internowanych, skąd udało mu się uciec. Dowodził plutonem kawalerii podczas walk z Ukraińcami o Lwów. W latach 1919-1921 walczył z bolszewikami. Został odznaczony czterokrotnie (!) Krzyżem Walecznych i Krzyżem Srebrnym Virtuti Militari.
Po I wojnie światowej służył w 2. Pułku Szwoleżerów Rokitniańskich, potem w 2. Pułku Strzelców Konnych w Hrubieszowie, zdobywał kolejne stopnie wojskowe. Udział w II wojnie światowej rozpoczął jako major Wojska Polskiego.

Pod komendą "Łupaszki" Krótko przed wybuchem II wojny światowej został zastępcą dowódcy 110. Rezerwowego Pułku Ułanów. Jego dowódcą był legendarny bohater Samoobrony Wileńskiej z czasów wojny z bolszewikami ppłk Jerzy Dąmbrowski "Łupaszko". To po nim rotmistrz Zygmunt Szendzielarz przejmie pseudonim i rozsławi go na nowo w Armii Krajowej. Walczyli zarówno z Wehrmachtem, jak i z armią sowiecką atakującą Grodno. Pułk nie skapitulował przed Sowietami, lecz po uzupełnieniu braków rozbitkami z innych jednostek ruszył na odsiecz Warszawy, walcząc nad Biebrzą z bolszewikami i ponosząc ciężkie straty. Marsz na stolicę nie miał już szans powodzenia. Dąmbrowski "Łupaszko" rozwiązał pułk i przeszedł z dużą grupą żołnierzy do sowieckiej strefy okupacyjnej, by tam walczyć w konspiracji o niepodległość i by przeciwstawić się sowietyzacji polskich Kresów. Zostanie później aresztowany przez NKWD i zamęczony w więzieniu w Mińsku.

Pierwszy partyzant Rzeczypospolitej Major Dobrzański pozostał z grupą żołnierzy na terenie okupacji niemieckiej, realizując te same cele, które postawił sobie pod okupacją sowiecką. Bo też problemy były te same, a polityka zaprzyjaźnionych agresorów wobec Narodu Polskiego, zwłaszcza jego inteligencji, była identyczna, wspólnie tajnie uzgadniana już od 28 września 1939 roku. Major Dobrzański przyjął pseudonim "Hubal" i zdobył sławę pierwszego partyzanta II wojny światowej. To symboliczne miano. W rzeczywistości wielu innych polskich oficerów, jeszcze w trakcie działań wojennych, rozpoczynało wtedy konspirację niepodległościową. Już 27 września 1939 r. położono fundament pod budowę największej armii podziemnej tej wojny - Służby Zwycięstwu Polski, późniejszej Armii Krajowej. Po kapitulacji Warszawy mjr Dobrzański z 50 żołnierzami rusza w Góry Świętokrzyskie, staczając pierwsze walki z Niemcami już jako oddział dywersyjny, partyzancki. "Hubal" liczył na rychły kontratak aliantów na zachodzie. Chciał przetrwać zimę w partyzantce, by wiosną ruszyć do nowej walki. Chciał, by jego oddział stał się kadrówką dla organizującego się na nowo wojska.

Tragiczne dylematy Grupa "Hubala" działała na Kielecczyźnie jako Oddział Wydzielony Wojska Polskiego. Już 2 października 1939 r. hubalczycy odnieśli znaczące zwycięstwo nad Niemcami pod Wolą Chodkowską. Współpraca z miejscową ludnością chroniła oddział przed niemieckimi zasadzkami. Niestety, Niemcy byli bezwzględni w swoim okrucieństwie, odpowiadając krwawymi represjami wobec niewinnych ludzi na obszarze działania hubalczyków. Generał Stefan Rowecki "Grot", dowódca główny Związku Walki Zbrojnej, uważał, że jawna demonstracja umundurowanych partyzantów ma co prawda duże znaczenie propagandowe, ale okupiona jest zbyt wielkimi ofiarami i należy jej zaniechać. "Hubal" w tej sytuacji zwolnił swoich żołnierzy z przysięgi, by mogli wrócić do domu, ci jednak zostali przy majorze, dzieląc z nim wszystkie niebezpieczeństwa. Ograniczono kontakty z miejscową ludnością, by nie narażać jej na represje wroga. Kontynuowano walkę. W sobotę, 30 marca 1940 r., hubalczycy zadali ciężkie straty silnej formacji policyjnej pod Huciskiem. Zginęło około 100 Niemców. Dzień później zwyciężyli w potyczce z silnym oddziałem SS. Coraz mocniej wróg zaciskał jednak pierścień okrążenia, część oddziału uległa rozproszeniu. Niemcy rzucili do walki z "Hubalem" silną grupę złożoną z batalionu Wehrmachtu, esesmanów, nawet kilkunastu czołgów! Szacuje się, że było to kilka tysięcy ludzi. Major miał zaś pod komendą w tym czasie tylko około stu żołnierzy. W pogoni za hubalczykami Niemcy dopuszczali się dalszych okrucieństw, zabijając m.in. wszystkich mężczyzn we wsiach Skłoby i Hucisko. To było traumatyczne przeżycie dla majora wychowanego w tradycjach rycerskich. Z taką "wojną" jeszcze się w swoim życiu nie zetknął, choć widział przecież okrucieństwa bolszewików. Co dalej? Bić się czy się nie bić? We wtorek, 30 kwietnia 1940 r., nastąpił kres tych dylematów.

Śmierć Tego dnia "Hubal" z grupą żołnierzy zostali zaskoczeni w czasie biwaku przez oddział Wehrmachtu. To było w okolicach Anielina, w powiecie opoczyńskim. Nastąpiła gwałtowna wymiana ognia, mjr Henryk Dobrzański poległ z bronią w ręku. Niemcy na swój sposób zemścili się na martwym już przeciwniku, którego podobno między sobą nazywali "Szalonym Majorem". Zbezcześcili jego ciało i obwozili po okolicy, by odstraszyć potencjalnych partyzantów. Do dziś nie mamy pewności, gdzie je zakopali - być może spalili. Ostatnio jako miejsce pochówku majora wymienia się Wąsosz Górny, 40 km na północ od Częstochowy.

Życie po śmierci W roku 1966 mjr Henryk Dobrzański został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Złotym Orderu Wojennego Virtuti Militari i awansowany do stopnia pułkownika. Nie ma się co łudzić: komunistom był potrzebny propagandowo - jako ten, który walczył z Niemcami. O jego dowódcy, ppłk. Szendzielarzu "Łupaszce", także znakomitym jeźdźcu, nawet pisnąć publicznie nie można było, choć obaj walczyli o tę samą "świętą Sprawę". Gdyby "Hubal" przeżył wojnę, ścigałby go UB, bo na pewno pułkownik nie patrzyłby bezczynnie na sowietyzację Polski. NKWD - UB zabijało dowódców antykomunistycznej partyzantki, oficerów Wojska Polskiego, także tych, którzy przyjaźnili się przed wojną z "Hubalem". Zakopywano ich w nieznanych miejscach, robiąc to samo, co Niemcy uczynili z "Hubalem". Nie bądźmy więc naiwni, wychowanie w czasach PRL nie było "patriotyczne". Na pewno zapamiętamy jednak z tego czasu film fabularny o "Hubalu" z genialną rolą Ryszarda Filipskiego, który oddał bohaterowi nie tylko talent aktorski, ale i swoje serce. Zapamiętamy wiele pięknych scen z tego filmu. Moje pokolenie i starsi ode mnie mają je ciągle pod powiekami. Trzeba zrobić wszystko, by "Hubal" żył w pamięci zbiorowej Polaków, by bronić jego dobrej sławy przed mędrkami, którzy mówią dziś o jego "szaleństwie" i odpowiedzialności za niemieckie zbrodnie na pomagających mu rodakach. Należy brać sprawy takimi, jakie były, ale nie może być wątpliwości co do jednego: major Henryk Dobrzański "Hubal", w młodości legionista Józefa Piłsudskiego, rzucił swój życia los na stos. Chwała bohaterowi! Piotr Szubarczyk

Orzeł wypchany Z powodu rozpoczęcia kampanii prezydenckiej znowu odżyła, wydawałoby się zupełnie już zapomniana, IV Rzeczpospolita. Perspektywą jej powrotu z jednej strony straszy Jasnogród - "Gazeta Wyborcza" i stacje telewizyjne, których funkcjonariusze po odegraniu żałobnego przedstawienia już wrócili do dawnej formy, a z drugiej - w zacnych Ciemnogrodzianach rozbudzane są nadzieje na "kontynuowanie misji". Co tak naprawdę IV Rzeczpospolita ma oznaczać - Bóg jeden wie, bo oczekiwania - które w naiwności swojej sam kiedyś żywiłem - że w tym haśle zawiera się program odzyskania suwerenności politycznej i ekonomicznej przez Naród i suwerenności politycznej przez państwo, rozwiały się ostatecznie po ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Od tej pory o żadnym programie IV Rzeczypospolitej nie może już być mowy i hasło to używane jest przez antagonistów tylko jako instrument socjotechniki, podczas gdy naszą polityczną rzeczywistością pozostała i pozostanie III Rzeczpospolita - chyba że strategiczni partnerzy obmyślą dla nas jeszcze coś innego. III Rzeczpospolita jest kolejną, okupacyjną formą polskiej państwowości, podobnie jak okupacyjną formą była PRL. Przesądza o tym fakt, iż Naród nie odzyskał politycznej suwerenności, utraconej w następstwie II wojny światowej, a tylko jej namiastkę. Umowa Okrągłego Stołu, jaką w 1989 roku zawarł komunistyczny wywiad wojskowy z gronem ludzi zaufanych, którzy w otoczce zacnych naiwniaków wystąpili w charakterze "reprezentantów społeczeństwa", dotyczyła bowiem podziału władzy NAD Narodem. "Reprezentanci społeczeństwa" uzyskali dostęp do tak zwanych zewnętrznych znamion władzy w postaci gabinetów, sekretarek, limuzyn i apanaży, ale punkt ciężkości władzy na trwale ulokował się poza konstytucyjnymi organami państwa. Przekonaliśmy się o tym ponad wszelką wątpliwość już 4 czerwca 1992 roku, a kolejne potwierdzenie tych podejrzeń uzyskaliśmy w roku 2005, 2007 i 2009. Umowa Okrągłego Stołu objęła również ustanowienie ekonomicznego modelu państwa w postaci kapitalizmu "kompradorskiego", w którym dostęp do rynku i możliwości funkcjonowania na rynku uzależnione zostały od przynależności do sitwy, której najtwardszym jądrem są tajne służby. Na straży tego przywileju razwiedki stoi ustawodawstwo gospodarcze, biurokracja i niezawisłe sądy. Znakomitą ilustracją tej sytuacji jest przypadek pana Romana Kluski, który - kiedy okazało się, że nie należy do sitwy - został natychmiast wyciśnięty z rynku, i to nie przez konkurencję, tylko przez aparat państwa, który przy wykonywaniu tego zlecenia przeszedł do porządku nad prawem i wszelkimi procedurami. W rezultacie znaczna część, a może nawet większość społeczeństwa, jest wyrzucana poza główny nurt życia gospodarczego ze wszystkimi tego konsekwencjami, zaś rozkradane i eksploatowane państwo nie potrafi wskutek tego stworzyć żadnej poważniejszej siły. Taka sytuacja wychodzi naprzeciw oczekiwaniom strategicznych partnerów, którzy coraz mocniej ujmują w swoje ręce ster europejskiej polityki i którym wysługuje się tubylcza razwiedka, bo to przyzwyczajenie stało się dla niej drugą naturą. W rezultacie, zwłaszcza po 10 października 2009 roku, kiedy to ratyfikowany został traktat lizboński, mamy swego rodzaju atrapę państwa. Przypomina ono wypchanego orła; ma on wprawdzie wszystko to, co i żywy orzeł: dziób, skrzydła i szpony, tyle - że nie lata. A symbolem tej schizofrenicznej sytuacji, w jakiej się znajdujemy, są dwa sąsiadujące ze sobą święta: 1 i 3 Maja. 1 Maja jest świętem naszych okupantów i nawiązuje do tradycji okupacyjnej, podczas gdy 3 Maja - do tradycji niepodległościowej. Bliskie sąsiedztwo tych świąt, niczym dwóch stron tego samego medalu, dodatkowo informuje nas, że nie potrafiliśmy oddzielić światła od ciemności, co skazuje nas na życie w półmroku, w którym wszystkie kolory wyglądają tak samo. SM

Marszałkowi nie zależało na kompromisie Tydzień temu pisaliśmy w “Rzeczpospolitej”, że decyzja Bronisława Komorowskiego w sprawie ustawy o IPN będzie sprawdzianem intencji marszałka. Dziś już wiemy – test wypadł jak najgorzej. Komorowski podpisał ustawę, która otwiera drogę do uzależnienia prezesa IPN od rządzącej większości. Ustawę, która przerywa kadencję Kolegium IPN i oddaje wybór nowych władz Instytutu w ręce naukowców – środowiska, które lustracji się sprzeciwiało wyjątkowo gwałtownie i które zlustrować się nie dało. Jak cyniczny żart brzmią słowa marszałka, który zadeklarował, że “otwiera się także możliwość rozmowy z Kolegium IPN o tym, czy w sposób należyty zachowana jest niezależność prezesa”. Ustawa, którą właśnie podpisał Komorowski, tę niezależność ogranicza. Przyjęta w niej zasada, że nowy szef Instytutu może zostać odwołany przez posłów zwykłą większością głosów, może sprawić, że następni prezesi drżeć będą przed sugestiami nadchodzącymi z Sejmu. Nie jest tajemnicą, że spór o IPN jest wyjątkowo ostry. Platforma nie wyciągnęła żadnych wniosków z listów wybitnych naukowców, którzy wzywali Senat do odrzucenia nowej ustawy. Nie wysłuchała wezwań kardynała Henryka Gulbinowicza i arcybiskupa Ignacego Tokarczuka, aby nie zmieniać kształtu IPN. Zlekceważyła też sugestie wielu swoich własnych członków, starych opozycjonistów, takich jak Jan Rulewski, którzy się sprzeciwiali nowym przepisom. Komorowski nie okazał się mediatorem szukającym zgody ponad podziałami. Źle to wróży stylowi jego – ewentualnej – prezydentury. Gdyby Bronisław Komorowski chciał szukać jakiegokolwiek kompromisu, to odesłałby ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. Dałoby to czas potrzebny do mądrej mediacji, szukania rozwiązania, które pozwoliłoby złagodzić napięcia wokół Instytutu. Dziś pole kompromisu gwałtownie się skurczyło. PO przeforsowała swój cel. A marszałek Sejmu dał nam do zrozumienia, że nie zamierza czekać na wynik wyborów – już teraz czuje się jak prezydent wybrany w powszechnym głosowaniu, a nie jak tymczasowy zastępca zmarłej tragicznie głowy państwa. Swoją decyzją pokazał też, że PO przed wyborami nie zamierza się samoograniczyć, ale że bez skrupułów politycznie wykorzysta smoleńską tragedię. Piotr Semka

To mógł być zamach... Po przeszło dwóch tygodniach od katastrofy pod Smoleńskiem w internecie, gazetach i telewizji można znaleźć coraz więcej informacji. Jednak większość źródeł wzajemnie się wyklucza. Z jednych wynika, że prezydencki samolot do lądowania podchodził 4 razy, z innych że 1. Nieścisłości jest wiele. Dla Polski jednak najważniejszą sprawą jest wykluczenie lub potwierdzenie zamachu na głowę państwa polskiego. Wczoraj w Gazecie Polskiej znalazłem artykuł, który traktuje o całej tej sprawie. Jest w mojej ocenie jednym z najbardziej rzetelnych opracowań na temat tej katastrofy. Nie powstał na bazie spekulacji, czy relacji niepewnych świadków. To rozmowy ze specjalistami z różnych dziedzin pomogły w stworzeniu tego artykułu. Można się z niego dowiedzieć wielu interesujących rzeczy na temat samego wyposażenia jak i działania samolotu. Szczerze polecam zapoznanie się z tym artykułem (chociaż ostrzegam, jest długi). Poniżej zamieszczam jego treść:

“Samolot nie mógł rozpaść się na kawałki” Prezydencki Tu-154 nie mógł ulec tak poważnym zniszczeniom, jeśli jego ostatnie chwile wyglądały tak, jak to przedstawiają Rosjanie – mówi „Gazecie Polskiej” znawca dynamiki lotu i mechaniki płatowców. – Powinien, „ślizgając się” po zagajniku, uderzyć kadłubem o podłoże. Nie zdążyłby się przewrócić. Niemożliwe, by roztrzaskał się na drobne kawałki – dodaje. Jeśli to prawda, co spowodowało rozbicie Tu-154? Niemal wszystko wokół tej katastrofy jest niejasne, a w całej sprawie więcej jest pytań niż odpowiedzi. Jednak z relacji świadków i informacji ze śledztwa, w tym dotyczących odczytu czarnych skrzynek oraz z opinii specjalistów, wyłaniają się najbardziej prawdopodobne hipotezy. Śledczy badający przyczynę katastrofy samolotu prezydenckiego będą brali pod uwagę m.in. jako jedną z wersji ewentualny zamach – przyznał to w końcu na konferencji prasowej prokurator generalny Andrzej Seremet.

Niewytłumaczalna skala zniszczeń Doświadczeni piloci nie kryją oburzenia: – Podchodzenie do lądowania nie w osi pasa, wysokość samolotu kilka metrów nad ziemią na kilometr przed pasem… Co tam się działo, na Boga? – dziwi się emerytowany pilot tupolewów i antonowów. Naoczni świadkowie, pracownicy bazy i mieszkańcy potwierdzają, że samolot skręcał na bardzo niskiej wysokości, zahaczając niemalże o samochody jadące lokalną drogą. Kierowcy i przechodnie widzieli upadek oraz wybuch i pożar. Niektórzy, według doniesień, twierdzą, że wybuch nastąpił, zanim maszyna rozbiła się o ziemię. Tupolew 154 jest masywnej konstrukcji. Znane są przypadki awaryjnych lądowań „tutka” na polach. Nie brak opinii, że miał wystarczające zabezpieczenia, aby wylądować awaryjnie nawet na małym lesie (bardzo mocna konstrukcja kadłubowa i wielokołowe podwozie). Skąd więc taka skala zniszczeń samolotu? W relacjach filmowych widać kilka poszczególnych części samolotu, 10–15 proc. kadłuba. Gdzie się podziała reszta szczątków tej potężnej maszyny? Jest to 80-tonowy samolot, zabierający ponad 100 pasażerów. Skoro maszyna rozbiła się na ziemi, dlaczego części zostały rozrzucone na obszarze 700–800 m? Niewykluczone, że Tu-154 rozleciał się już w powietrzu, a na ziemię spadały pojedyncze szczątki. Przypomnijmy, że prezydencki tupolew zahaczał o drzewa, po ścięciu gałęzi na wysokości najwyżej 5–6 m wzbił się na chwilę w górę, a pilot stracił kontrolę prawdopodobnie dopiero po zetknięciu z większym drzewem, najwyżej 6–8 m nad ziemią. Impet uderzenia pochodził więc głównie od ruchu w poziomie, przy minimalnej prędkości. Rzadki zagajnik – jak widać na zdjęciach, w którym leżą szczątki – nie powinien, według niektórych specjalistów, spowodować tak strasznych skutków przy lądowaniu. Najbardziej zagadkową sprawą jest właśnie stan samolotu. Trudno wyobrazić sobie, by 80-tonowa maszyna lecąca z minimalną prędkością (ok. 280 km/h) na wysokości kilku metrów nad ziemią roztrzaskała się na drobne kawałki. – Raczej powinien osiąść, ślizgając się po małym zagajniku, jaki tam rośnie. Samolot od razu przechodzi w takiej sytuacji, jak mówią piloci, na obniżanie – więc po prostu powinien uderzyć kadłubem o podłoże. Nawet nie zdążyłby się przewrócić. Naturalne wydaje się właśnie takie zachowanie masywnego tupolewa. Nie jest według mnie możliwe, żeby roztrzaskał się na drobne kawałki, które widać na zdjęciach. Rozmiar zniszczeń wydaje się nieproporcjonalny do sytuacji – mówi nam fachowiec od mechaniki i dynamiki lotu, zarazem zawodowy pilot, który wielokrotnie siedział za sterami Tu-154 (nazwisko i imię do wiadomości redakcji). – To oczywiście muszą potwierdzić badania aerodynamiczne. Nie są one skomplikowane. To, jak prezydencki Tu-154 powinien zachować się przed rozbiciem o ziemię, można obliczyć, wykorzystując odpowiednie wzory i zasady mechaniki i dynamiki lotów, tj. w jakim miejscu samolot o takiej masie i konkretnej w tamtej chwili prędkości, po ścięciu drzew o znanej średnicy, mógł uderzyć w ziemię i w jaki sposób (skrzydłem, podwoziem etc.), jakie było w chwili wypadku przeciążenie i jak powinien zachować się kadłub o konkretnej wytrzymałości po takim uderzeniu. To można obliczyć po uwzględnieniu wszystkich danych – dodaje.

Jak po upadku z kilkuset metrów „Gazeta Polska” przeanalizowała zdjęcia i artykuły na temat innych, wcześniejszych katastrof z udziałem Tu-154. Wniosek jest jeden: wygląd wraku prezydenckiego samolotu przypomina szczątki tupolewów, które ulegały zniszczeniu, opadając z wysokości kilkuset metrów. 15 grudnia 1997 r. w Zjednoczonych Emiratach Arabskich – 13 km od lotniska – rozbił się Tu-154 należący do linii lotniczych z Tadżykistanu. Piloci tej maszyny, podobnie jak załoga polskiego samolotu, zbyt późno zorientowali się, że są za nisko, tyle że panowanie nad tupolewem stracili całkowicie w wyniku turbulencji, aż 210 m nad ziemią. Po uderzeniu w ziemię samolot rozpadł się – podobnie jak Tu-154 z Lechem Kaczyńskim – na kawałki (fotografia po prawej), ale jedna z 87 osób znajdujących się na pokładzie przeżyła. 4 lipca 2001 r. pod Irkuckiem z wysokości 853 m w ciągu kilkunastu sekund runął Tu-154 będący własnością rosyjskiej Vladivostokavii (nikt nie przeżył). Maszyna spadała bezwładnie przez kilkanaście sekund, mimo to jej szczątki – rozrzucone na obszarze 100 na 60 m – były w niewiele gorszym stanie niż wrak polskiego samolotu (zdjęcia na Niezależna.pl). Pięć lat później – w sierpniu 2006 r. – na terenie wschodniej Ukrainy rozbił się inny rosyjski Tupolew 154. Choć spadał z bardzo dużej wysokości (bezradni piloci wysyłali SOS, gdy maszyna była na 1100 i 900 m), szczątki konstrukcji i ciał rozrzucone były na długości 400 m, a zniszczenia samolotu porównywalne ze skutkami katastrofy z 10 kwietnia 2010 r. (zwłaszcza biorąc pod uwagę, że jeszcze w powietrzu w rosyjskiej maszynie wybuchł pożar, a po upadku nastąpiła olbrzymia eksplozja, utrwalona na filmie przez świadków). W lutym 2009 r. trochę lżejszy i mniejszy od Tupolewa 154 boeing 737 tureckich linii lotniczych – w wyniku usterki wysokościomierza i błędu pilotów – uderzył o ziemię z prędkością 175 km/h paręset metrów od lotniska w Amsterdamie. Wcześniej, kilkadziesiąt metrów nad ziemią, w maszynie przestały pracować silniki (wyłączył je autopilot, wprowadzony w błąd działaniem wysokościomierza). Po upadku na błotniste pole samolot przełamał się na trzy części i stracił ogon, ale nie rozpadł się na kawałki (fotografia powyżej); zginęło jedynie 9 ze 135 osób na pokładzie. Tymczasem w podobnej – jeśli chodzi o tor lotu maszyny – katastrofie pod Smoleńskiem (jedyna zasadnicza różnica to obrót polskiego Tu-154 przed upadkiem o 180 stopni) zginęli wszyscy pasażerowie i cała załoga. Z samolotu zostało tylko kilka większych części, reszta konstrukcji została rozrzucona (jak już wspominaliśmy) na obszarze 700–800 m. Tylko 24 z 96 ciał udało się zidentyfikować bezpośrednio przez rodziny ofiar, jak powiedziała minister zdrowia Ewa Kopacz. W wypadku innych ciał najczęściej potrzebne były testy DNA. Dlaczego część osób znajdujących się w samolocie została – jak stwierdził Sergiej Szojgu, minister obrony cywilnej Rosji – spalona? Silniki Tu-154 są na ogonie i – według zdjęć – brak jest śladów wybuchu silników. Samolot przy lądowaniu ma mało paliwa. Zdjęcia tuż po tragedii pokazują, że nie było dużego pożaru, co potwierdził rosyjski wicepremier Siergiej Iwanow podczas spotkania polskich i rosyjskich przedstawicieli rządu („Nie było pożaru ani wybuchu”).

Nie wiedział, ile jest metrów nad ziemią Przyczyną tragedii pod Smoleńskiem była zbyt mała wysokość lotu prezydenckiego samolotu Tu-154M w ostatniej fazie lotu – krótko przed posadzeniem maszyny na płycie lotniska. A więc kluczowym pytaniem jest, dlaczego 2 km od początku pasa lotniska samolot znajdował się na dramatycznie niskiej wysokości? Pilot obniżył pułap do 2,5 m nad ziemią, co przy jego doświadczeniu jest wręcz nieprawdopodobne. Piloci nie rozpoczęliby podejścia do lądowania, gdyby wiedzieli, że znajdowali się na niebezpiecznej wysokości. Ślady katastrofy – szczątki samolotu wskazują, że samolot w ostatniej chwili zmienił prawidłowy kurs, a nie – jak sugerowano zaraz po wypadku – próbował trafić w pas startowy. Przy widoczności 500 m pilot musiał dostrzec zabudowania. Po co miałby więc skręcać w lewo. Żeby odczytywać prawidłową wysokość lotu, piloci powinni ustawić na barometrze wielkość ciśnienia obowiązującą w tym czasie na ziemi podawaną załodze przez kontrolera z wieży. – Jeśli Rosjanie mówią: „dawlienije” (ciśnienie), to znaczy, że podają QFE (ciśnienie lotniska startu). Mogło nastąpić tragiczne nieporozumienie – kontroler podał wartości ciśnienia np. w jednostkach QFE, a piloci przyjęli je w jednostkach QNH, jak się przyjmuje w systemie zachodnim. Różnica między QNH i QFE w przeliczeniu na wysokość to 255 m. Bo to lotnisko jest 255 m nad poziomem morza. QNH daje po wylądowaniu wysokość elewacji (lotniska), czyli na wysokościomierzu będzie 255 m. Jeżeli będzie podane QFE, to po wylądowaniu na lotnisku będzie 0 m – tłumaczy doświadczony pilot samolotów pasażerskich. Według jednej z opinii pilot prezydenckiego Tu-154 zbliżał się do lotniska w Smoleńsku w gęstej mgle, dlatego nie widział, że leci nad głębokim wąwozem. Czy myśląc, że znajduje się znacznie wyżej, niż był w rzeczywistości, zaczął zniżać kurs? Przy zbliżaniu się do pasa startowego od wschodu samoloty przelatują nad jarem o głębokości 60 m. Około 1700 m od skraju pasa prezydencki Tu-154, akurat nad najgłębszym miejscem wąwozu, zaczął skręcać w lewo, choć nalatywał dokładnie na pas startowy, gwałtownie zaczął też tracić wysokość, choć przedtem szedł kursem właściwym. Jeśli to wersja prawdziwa, dlaczego inne systemy, przede wszystkim amerykański TAWS (o którym szerzej piszemy w dalszej części artykułu), nie ostrzegły pilota przed bliskością ziemi? Gen. dyw. pilot dr Antoni Czaban, szef Szkolenia Sił Powietrznych, powiedział w TVN24, że nie wie, dlaczego samolot schodził tak szybko do lądowania, ponad normę dla tego samolotu. Podkreślił, że w samolocie są trzy niezależne i na różnych zasadach działające wysokościomierze, które alarmują od 200 m nad ziemią niezależnie od mgły o zbliżaniu się do ziemi. Jego zdaniem pilot nie ma prawa zejść poniżej 200 m we mgle, bo działają alarmy i zabezpieczenia. Tu-154M ma trzy niezwykle precyzyjne wysokościomierze ciśnieniowe i jeden radiowysokościomierz, działający dokładnie tak samo jak barometr. Takie wysokościomierze mają dokładność do 1 stopy (ok. 30 cm). Bezpieczeństwo lądowania na lotniskach określa się w trzystopniowej skali: 1. Można lądować bezpiecznie; 2. Uważaj; 3. Nie wolno lądować. Jeżeli warunki stwarzają ryzyko bezpiecznego wylądowania, obsługa wieży powinna zamknąć lotnisko. Jeśli tego nie zrobi, oznacza to, że lądować można, ale z zachowaniem większej ostrożności. – Obsługa wieży na lotnisku w Smoleńsku powinna przed lądowaniem prezydenckiego samolotu zamknąć lotnisko. Przed tragiczną próbą wylądowania polskiego Tu-154 próbował wylądować Ił-76. O mało się nie rozbił, w ostatniej chwili poderwał maszynę. To były wystarczające sygnały, by zamknąć ruch na lotnisku – mówi „GP” pilot samolotów pasażerskich. – Warunki do lądowania nie były jednak skrajnie złe. Minimalne warunki do lądowania w czasie mgły na tym lotnisku to 100-metrowa podstawa i kilometr widoczności. W Smoleńsku 10 kwietnia przed godz. 9 widoczność wynosiła 500 m. Na Okęciu dla tupolewów przyjmuje się minimum 550 m, przy systemie naprowadzania ILS. W Smoleńsku nie ma ILS, ale można było tak zgrać informacje z wieży i przyrządów pokładowych, by wylądować – dodaje.

Dlaczego więc doszło do katastrofy? TVN w jednym z pierwszych wydań „Faktów” umieścił nagranie uwieczniające zatrzymanie rosyjskich kontrolerów lotu. Uciekali oni przed rosyjską milicją, a po zatrzymaniu się wyrywali. Jeden z nich zbiegł, ale go złapano. Czego się bali? Wypowiedzi pracowników wieży wskazują, że należy przyjrzeć się temu, jak w ostatnich minutach wyglądała komunikacja między wieżą a samolotem. Kłamstwo dotyczące nieznajomości języka rosyjskiego przez kapitana polskiego statku samolotu nasuwa podejrzenie, że powodem katastrofy mogło być złe poinformowanie pilota o warunkach atmosferycznych. To mogło doprowadzić do złej kalibracji urządzeń pokładowych – napisał w internecie jeden ze specjalistów. Jeśli wieża podałaby nieprawdziwe ciśnienie na lotnisku, przełożyłoby się to na różnicę wskazań, mimo prawidłowego działania przyrządów. Żeby odczytywać prawidłową wysokość lotu, piloci powinni ustawić na barometrze wielkość ciśnienia obowiązującą w tym czasie na lotnisku, podawaną załodze z wieży. Wypowiedzi kontrolerów z wieży w Smoleńsku o problemie polskich pilotów ze zrozumieniem liczb zastanawiają, czy wieża nie podała błędnych danych i teraz winę stara się zrzucić na pilotów? Albo wskazania wieży były błędne, albo doszło do awarii urządzeń pokładowych. Znana rosyjska komentatorka Julia Łatynina w rozmowie z korespondentem RMF FM powiedziała, że o ile wizyta premiera Tuska była przygotowana, o tyle wizytę prezydenta Kaczyńskiego rosyjskie władze traktowały jak zbędną. Na stronie „The Moscow Times” pojawiła się informacja o zainstalowanej na smoleńskim lotnisku dodatkowej aparaturze naprowadzającej samoloty. Taką samą informację podało niezależne radio Echa Moskwy. Tzw. MMLS – Mobile Microwave Landing System – miał pomóc wylądować maszynie, na której pokładzie znajdował się premier Władimir Putin. MMLS, który jest wersją mobilną ILS, umożliwia wylądowanie w najgorszych warunkach pogodowych, ponieważ automatycznie naprowadza samolot na pas. Sprzęt miał być wypożyczony przez smoleńskie lotnisko specjalnie na uroczystości w Katyniu. Po wylocie Tuska i Putina urządzenie zostało zdemontowane. Przed przylotem Putina i Tuska do Smoleńska po katastrofie aparaturę tę ponownie zainstalowano. To dowód, jak strona rosyjska potraktowała wizytę polskiego prezydenta.

Samolot, który nie mógł się rozbić Na zagadkowość katastrofy pod Smoleńskiem zwrócił uwagę John Hamby, rzecznik producenta urządzenia, zwanego Terrain Awareness and Warning System (TAWS). TAWS zawiera skomputeryzowane mapy świata i ostrzega pilotów za każdym razem, gdy za bardzo zbliżą się do szczytu, wieży radiowej lub innej przeszkody – a także w przypadku zbyt małej odległości do ziemi. Zdaniem Marka Strassenburga Kleciaka – pracującego w Niemczech specjalisty od systemów trójwymiarowej nawigacji – TAWS podaje dane z dokładnością 1:1 m, samolot z tym systemem nie może się więc rozbić. Od 2005 r. urządzenia TAWS są obowiązkowo montowane we wszystkich nowo wyprodukowanych samolotach linii komercyjnych. Jeśli samolot jest na zbyt małej wysokości, TAWS reaguje głośnym sygnałem dźwiękowym. Dzięki temu doprowadzono do całkowitego wyeliminowania katastrof lotniczych przy lądowaniu. Wystarczy powiedzieć, że od końca lat 90., gdy zaczęto montować ten system w starych i nowych maszynach, żaden wyposażony weń samolot nie uległ katastrofie. Żaden – do 10 kwietnia 2010 r., gdyż tupolew, którym leciał Lech Kaczyński, miał TAWS. Czy w związku z tym mógł się roztrzaskać w wyniku błędu pilota, mgły lub usterki wysokościomierza? John Cox, znany amerykański konsultant ds. bezpieczeństwa i ekspert od wypadków, stwierdził wprost: „Naprawdę chciałbym wiedzieć, co działo się na pokładzie, ponieważ niezależnie od tego, pod jaką presją byli piloci i z jakimi warunkami pogodowymi mieli do czynienia, nigdy żaden pilot nie zignorował ostrzeżenia TAWS. Czym różnił się ten samolot, że stało się inaczej?”. Jeden z czytelników „GP” z USA potwierdził bezpośrednio w spółce Universal Avionics Systems of Tucson, że wszczęła ona własne wewnętrzne dochodzenie w sprawie tragedii pod Smoleńskiem. Ani Rosjanie, ani Polacy nie zaprosili jednak Amerykanów z Tucson do pomocy w śledztwie prowadzonym na terenie Rosji. Co ciekawe – po ukazaniu się informacji o obecności TAWS w prezydenckim Tu-154 natychmiast pojawiły się opinie, że system ten mógł być wyłączony lub nie mieć dokładnych map lotniska w Smoleńsku. Pierwsza hipoteza upadła, gdy po odczycie czarnych skrzynek okazało się, że TAWS działał do samego końca; druga wydaje się całkowicie niewiarygodna. – To absurd. To są dokładne mapy robione na zamówienie klienta. W przypadku polskiej maszyny wojskowej byłoby dość dziwne, gdyby nie było na niej rosyjskich lotnisk wojskowych. Przeciwnie: nie trzeba być fachowcem, by domyślić się, że lotniska wojskowe sąsiadującego państwa, które na dodatek nie jest sojusznikiem, lecz potencjalnym zagrożeniem, są najdokładniej opracowywanymi mapami, jakie tylko można zrobić. Tłumaczenie, że mogło być inaczej, pachnie zdradą stanu – mówi nam inny ekspert od systemów nawigacji satelitarnej. Jeśli zatem TAWS działał poprawnie, a Tupolew nie miał żadnych usterek technicznych (np. wysokościomierza), co aż tak bardzo zmyliło doświadczonych pilotów prezydenckiego samolotu? Sposobów, by zakłócić działanie systemów nawigacyjnych i zabezpieczających, jest kilka – ale wszystkie one wymagają świadomej ingerencji osób trzecich. Jedną z nich jest „meaconing”. Polega on na ukradkowym nagraniu sygnału satelity i ponownym nadaniu go (z niewielkim przesunięciem w czasie i z większą mocą) na tej samej częstotliwości w celu zmylenia załogi samolotu. W przypadku Tu-154, podchodzącego właśnie do lądowania, wystarczyłoby niewielkie przekłamanie sygnału, by doprowadzić do tragedii. Dziwne zachowanie się pilotów i maszyny – a więc próba podejścia do lądowania 1,5 km (!) przed lotniskiem i ze sporym odchyleniem od właściwego kursu – wskazywałyby na taką właśnie możliwość. – Katastrofę można było spowodować także przez „spoofing”. Chodzi o wysłanie sfałszowanego sygnału satelitarnego o większej mocy niż prawdziwy i o identycznej strukturze. Takiego ataku można było dokonać zarówno z lasku, w którym rozbił się Tu-154, jak i oczywiście przy użyciu bardziej zaawansowanych metod, z dalszej odległości – twierdzi nasz rozmówca. Na ślady tego rodzaju ingerencji można natrafić poprzez dokładną analizę zawartości czarnych skrzynek. Niestety – wkrótce po katastrofie trafiły one w ręce Rosjan, którzy mieli i czas, i możliwości, by w razie potrzeby sfałszować zapisy rejestratorów dotyczące działania urządzeń pokładowych.

Naraził się Putinowi Jeśli katastrofa, w jakiej ginie prezydent państwa oraz szefowie wojsk i najważniejszych instytucji państwowych, zdarzyła się w kraju, który wciąż traktuje Polskę jako swoją strefę wpływów, a skład delegacji to w rozumieniu władz Rosji wrogowie prowadzonej przez nich geopolityki europejskiej, to pierwszą rozpatrywaną hipotezą powinno być umyślne spowodowanie upadku samolotu. Gdy w samochodzie żony Radosława Sikorskiego wybuchł gaz, od razu brano pod uwagę zamach. W przypadku katastrofy pod Smoleńskiem w ogóle nie rozpatrywano takiej możliwości. A w czasach terroryzmu powinna być jedną z podstawowych hipotez. Przyciśnięty do muru polski prokurator wobec piętrzących się niejasności przyznał dopiero kilka dni temu, że również hipoteza o umyślnym spowodowaniu wypadku jest brana pod uwagę. Warto pamiętać, że w latach 90. w podmoskiewskiej miejscowości Bałaszycha były prowadzone kursy dla funkcjonariuszy KGB (od 1991 r. – FSB), którzy mieli likwidować głowy państw. Niedowiarkom trzeba przypomnieć udział KGB w zamachu na papieża, zatrucie dioksynami prozachodniego kandydata na urząd prezydenta Ukrainy Wiktora Juszczenki, śmiertelne napromieniowanie izotopem polonu Aleksandra Litwinienki, zastrzelenie opozycyjnej dziennikarki Anny Politkowskiej etc. To pokolenie KGB-istów Putina przeprowadziło atak na pałac Tadz-Bek i zlikwidowało Hafizullah Amina, stojącego na czele Afganistanu, a przed nim jego poprzednika Nur Mohammed Taraka. Oni zlikwidowali pierwszego prezydenta Czeczenii Dżochara Dudajewa i przeprowadzili kilka zamachów na prezydenta Gruzji Eduarda Szewardnadze. Wielu przeciwników KGB i FSB zginęło, wiec dlaczego nie brać pod uwagę hipotezy o zamachu? Rosyjscy przywódcy mieli powody, by nie kochać Lecha Kaczyńskiego. 15 listopada 2006 r. prezydent Kaczyński zaproponował Unii Europejskiej, by wprowadziła sankcje przeciwko Rosji w odpowiedzi na zakaz importu polskich produktów do Rosji – Polska nałożyła weto na decyzje rozpoczęcia negocjacji miedzy UE i Rosją. Podczas rosyjsko-gruzińskiej wojny w 2008 r. prezydent Kaczyński poparł Gruzję i stał się orędownikiem sprawy gruzińskiej w świecie, wspierał przystąpienie Gruzji do NATO. To za prezydentury Lecha Kaczyńskiego zapadła decyzja o rozmieszczeniu amerykańskiego systemu obrony przeciwrakietowej na terytorium RP. Polska proponowała też alternatywne drogi pozyskania zasobów energetycznych i uniezależnienie się europy od dostaw rosyjskiego gazu. Tymczasem w Polsce niemal wszystkie media od razu wykluczyły hipotezę o celowym spowodowaniu katastrofy, zachwycając się zdjęciami premiera Tuska w objęciach Władimira Putina, emisją filmu „Katyń” w rosyjskiej telewizji oraz przyznaniem przez prezydenta Miedwiediewa, że w 1940 r. polskich oficerów wymordowano na rozkaz Stalina. Dopiero w ostatnich dniach, wskutek drążenia tematu przez m.in. „GP” i „Nasz Dziennik”, rozważają przyczyny katastrofy niezależne od polskiego pilota. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

Przygotowując się do tekstu, wysłaliśmy do Naczelnej Prokuratury Wojskowej (NPW) kilka pytań, m.in. „Czy w Rosji dokonano jakiejkolwiek sekcji zwłok ofiar katastrofy? Jeśli tak, ile przeprowadzono takich obdukcji?”. Płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy NPW, nie odpowiedział na pytanie, pisząc jedynie: „W Rosji przeprowadzone zostały oględziny zewnętrzne oraz otwarcie zwłok wszystkich 96 ofiar katastrofy samolotu Tu-154M 101. Czynności tych dokonano w obecności polskich prokuratorów”. Według informacji „GP”, ani w Rosji, ani w Polsce nie przeprowadzono żadnej sekcji zwłok. Przy założeniu polskiej prokuratury, że w przypadku katastrofy pod Smoleńskiem należy zakładać każdą ewentualność, także możliwość umyślnego spowodowania katastrofy, postępowanie polskich władz i prokuratorów jest – najdelikatniej mówiąc – niezrozumiałe. Paweł Witkowski

Katastrofa w Smoleńsku: Wniosek – Tusk przed Trybunał Stanu Spełnienie publicznych kryminalnych gróźb karalnych względem Prezydenta RP przez Premiera RP Donalda Tuska spełnia znamiona czynu dokonanego na zlecenie określonych politycznie zamierzeń, mając na uwadze osobistą   odpowiedzialność podległych funkcjonariuszy państwa zobowiązanych prawem do ochrony Prezydenta RP. Sytuację, w której można by potraktować słowa Premiera RP jako zwykłą  polityczną i ordynarną wypowiedź jest sytuacja, w której by nie doszło w bezpośrednim okresie czasu do tragicznej śmierci Prezydenta RP i innych osób w Rzeczypospolitej. Niestety ta okoliczność nie zachodzi w tym konkretnym przypadku. Niezależnie od prowadzonego śledztwa w przedmiotowej sprawie, które może doprowadzić do postawienia lub nie dodatkowych tylko zarzutów w sprawie śmierci Prezydenta RP w takich dramatycznych okolicznościach, niniejszy   wniosek musi być przedmiotem rozpoznania przez Trybunał Stanu odpowiedzialności Konstytucyjnej najwyższych rangą funkcjonariuszy RP za śmierć wyżej wymienionych osób. Nie skorzystanie z tego Konstytucyjnego Organu Państwa, umożliwia bezkarność pewnej grupy ludzi w Rzeczpospolitej łamiącej naczelne zasady demokratycznego państwa prawnego i doprowadzając Rzeczpospolitą do sytuacji anarchii śmierci kontynuowanej od czasu zabójstwa Gen. Marka   Papały Komendanta Głównego Policji do dnia dzisiejszego oraz powszechnego mataczenia w sprawach śmierci osób co jest niedopuszczalne w prawie krajowym ale międzynarodowym. Od strony technicznej i bezpieczeństwa za przygotowanie tej misji przelotu Prezydenta i najważniejszych funkcjonariuszy III RP w dniu 10 kwietnia 2010 roku do Smoleńska w Rosji, a potem przejazdu do Katynia byli i są odpowiedzialni zgodnie z obowiązującą Konstytucją RP następujący urzędnicy obecnej III RP:

1. gen. bryg. Marian Janicki – Szef Biura Ochrony Rządu (BOR)
2. Jerzy Miller Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji.
3. Bogdan Klich, Minister Obrony Narodowej.
4. Donald Tusk, Premier Rządu RP.

W latach 2001 – 2005 w/w Marian Janicki był Zastępcą Szefa Biura Ochrony Rządu od spraw Logistyki BOR. Cała logistyka misji Prezydenta III RP gdziekolwiek by się przemieszczał wykonując swe Konstytucyjne obowiązki na rzecz Państwa Polskiego, a zwłaszcza do kraju wrogiego i nie przyjaznego Polsce jakim jest Rosja spoczywa na Biurze Ochrony Rządu. Podróż do kraju pozostającego w konflikcie zbrojnym z zaprzyjaźnionym, ważnym oraz strategicznym dla Rzeczpospolitej krajem, jakim jest Gruzja musi być odpowiednio przygotowana przez szefostwo BOR i inne służby. Prezydent wielokrotnie angażował się w obronie integralności terytorialnej Gruzji podczas konfliktu wojennego z Rosją. Było to również przedmiotem prowokacji z użyciem broni palnej podczas wizyty w tym kraju. Kompetencją pilota rządowego samolotu jest wykonanie lotu zgodnie ze wszystkimi procedurami latania na tej samej zasadzie, co kierowca limuzyny wiozący Prezydenta i odpowiadający tylko za określoną czynność. Czynność ta jest przedmiotem prowadzonego postępowania oraz okoliczności tej katastrofy przez prokuraturę, lecz samo przygotowanie tego lotu pod względem całościowego bezpieczeństwa Prezydenta RP w tej misji konkretnie do Katynia w dniu 10 kwietnia 2010 roku zarówno pod ziemią, na ziemi oraz w powietrzu było Konstytucyjnym obowiązkiem szefa BOR gen. bryg. Mariana JANICKIEGO oraz jego bezpośrednich zwierzchników. Efekt tych działań znamy to śmierć Prezydenta RP i towarzyszących mu osób. Należy zauważyć, że elementarne, najbardziej podstawowe wymogi oraz procedury zapewnienia bezpieczeństwa przelotu tego samolotu Prezydenta do Smoleńska nie zostały spełnione w wyniku czego doprowadzono do śmierci w/w osoby. Bezpośrednio odpowiedzialny szef Biura Ochrony Rządu gen. bryg. Marian Janicki dokładnie i doskonale wiedział, że w tej misji też będą uczestniczyć oprócz Prezydenta RP Konstytucyjni najwyżsi funkcjonariusze RP, dowódcy Wojska Polskiego, to tym bardziej gen. Janicki powinien nadać statut tej misji szczególnie ważnej i wyjątkowej od strony bezpieczeństwa, aby na 100% zabezpieczyć bezpieczeństwo Prezydenta RP, ale tez generałów NATO będących na pokładzie tej misji samolotu Tu-154 do Smoleńska i Katynia. W przypadku jakichkolwiek okoliczności uniemożliwiających wykonanie misji przez Prezydenta RP zakazać jej zwracając się pisemnie do Premiera RP. W ramach tej procedury zabezpieczenia bezpieczeństwa Prezydenckiego samolotu, powinien polecieć , co najmniej jeden samolot z co najmniej 24 godzinnym wyprzedzeniem i z odpowiednio wykwalifikowanymi funkcjonariuszami BOR. Powinno to było być zawczasu uzgodnione z władzami Rosji zwłaszcza, że to nie stanowiło żadnego problemu mając na uwadze poprzedzający lot Premiera RP i towarzyszących mu osób na spotkanie z Premierem Rosji w tym samym miejscu kilka dni wcześniej. Następnie lub w ostateczności koniecznie kilka godzin wcześniej powinien polecieć inny „szpicowy samolot” BOR-u , z polskimi agentami fachowcami BOR w celu merytorycznego ustalenia w ostatniej chwili czy ze względów pogodowo-atmosferycznych, technicznego wyposażenia lotniska i sprawności działania lotniska w godzinach planowanego lądowania Prezydenckiego samolotu w Smoleńsku obszar ten spełnia warunki bezpieczeństwa. Definitywnie i ostatecznie ocenić bezpieczeństwo lądowania, tego Prezydenckiego samolotu w Smoleńsku, czy też wcześniejszemu określeniu awaryjnego lotniska uzgodnionego z władzami Rosji i także sprawdzeniu stanu tego lądowiska co w końcowej decyzji, powinno decydować przez BOR o ostatecznym lądowaniu Prezydenckiego samolotu, czy też nie lądowaniu na tym lotnisku w Smoleńsku lub innym zapasowym. Dodatkowo, nie sprawdzono terenu lądowania na okoliczność możliwości zamachu terrorystycznego z ziemi podczas lądowania, a także ukrytych w ziemi na osi lądowania ładunków wybuchowych lub innych urządzeń umożliwiających zamach terrorystyczny. Powszechnie wiadomo, że Polska oraz NATO uczestniczy w wielu misjach wojskowych w tym przeciwdziałaniu światowemu terroryzmowi. Gdy Prezydent USA członek NATO leci z misją do kraju niezbyt przyjaznego dla USA to 3 dni lub wcześniej do tego kraju leci transportowy samolot US Force, na którego pokładzie są samochody, własna karetka pogotowia, na pokładzie tego samolotu jest też sala operacyjna …itd a ponadto, też specjaliści z biura ochrony Rządu USA, którzy sprawdzają stan techniczny lotniska pod każdym względem wraz z grupą tajniaków, którzy obstawiają lotnisko przed przylotem prezydenta co jest wcześniej uzgadniane z krajem odwiedzin. Każdy wyjazd prezydenta USA poza obszar Stanów Zjednoczonych jest przygotowywany przez cały sztab specjalistów, którego obrady można zobaczyć na filmach DVD znajdujących się w sprzedaży dla zwykłych przeciętnych ludzi w ogólnodostępnych sklepach z DVD. Na ogół do krajów „mniej bezpiecznych” lub niezbyt przyjaznych dla USA procedury misji prezydenta są przygotowywane z jeszcze większą dbałością i troską zabezpieczenia prezydenta , wiceprezydenta czy sekretarza stanu USA. W przypadku gdy z misją ma polecieć prezydent to wtedy lecą dwa samoloty Air Force One, tak aby potencjalni terroryści nie wiedzieli w którym konkretnie samolocie jest Prezydent USA. Ten drugi, Air Force One w ostatniej chwili ląduje na lotnisku najbliżej oddalonym od docelowego, na którym ląduje Prezydent i stanowi zabezpieczenie w nie przewidzianych sytuacjach. Ponadto teoretycznie ten pierwszy Air Force One jest na 100% sprawny, ale zawsze jest obawa że może być zaatakowany przez terrorystów, więc zawsze jest zabezpieczony drugim identycznym egzemplarzem Air Force One, który jest w gestii Wiceprezydenta USA, Sekretarza Stanu lub dla celów użycia nadzwyczajnego, gdy został uszkodzony ten pierwszy podstawowy Air Force One. Te podstawowe procedury środków zabezpieczenia bezpieczeństwa Prezydenta USA w czasie jego misji w samym USA i poza USA dosyć obrazowo pokazuje dokumentalno-historyczny film pt. „Secret Access: Air Force One DVD” który można kupić za jedyne $20, link tutaj: http://shop.history.com/detail.php p=71434&v=history&ecid=PRF-2100982&pa=PRF-2100982 Polska, jako sojusznik USA i członek NATO powinno dążyć do wyrównania zasad bezpieczeństwa państw członków NATO ze względu chociażby na zapobiegnięcie światowego konfliktu nuklearnego w wyniku ataku na  rezydenta państwa członka Sojuszu Północnoatlantyckiego. Polski BOR z pewnością posiada podobne procedury dla zabezpieczenia bezpieczeństwa podroży Prezydenta, o których jest mowa w powyższym dokumentalno-historycznym filmie skierowanym dla przeciętnego widza. Pomijając samego pilota widać jak na dłoni, że inne służby BOR kompletnie jakby celowo zignorowały tą konkretną misję Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i Dowódców poszczególnych rodzajów broni Wojska Polskiego. Na półkach księgarskich w USA jest ponadto to cały szereg innych filmów   dokumentalno-historycznych na temat tego, jak zabezpiecza się bezpieczeństwo podróży zagranicznych najważniejszych urzędników administracji amerykańskiej, a naszego sojusznika. Polecam te filmy kupić i zapoznać się z wiedzą ogólnodostępną w celu zorientowania się do jakiego stopnia były dokonane zaniechania oraz świadczące o opieszałości obecnego szefa BOR-u gen. bryg. Mariana Janickiego a także Konstytucyjnej odpowiedzialności Ministrów i samego Prezesa Rady Ministrów za śmierć Prezydenta RP i innych osób znajdujących się na pokładzie samolotu : National Geographic: On Board Air Force One (2009) Cena: $18

http://www.amazon.com/National-Geographic-Board-Air-Force/dp/B001O2UTU4

/ref=sr_1_3?ie=UTF8&s=dvd&qid=12 71743360&sr=1-3 Air Force One: A
History (Modern Marvels) [DVD] (1997)

http://www.amazon.com/Air-Force-One-History-Marvels/dp/B000XZOJRC/ref=s

r_1_11?ie=UTF8&s=dvd&qid=1271743 360&sr=1-11 Air Force One, Flight II
– The Planes and the Presidents (1991)

http://www.amazon.com/Air-Force-One-Flight-Presidents/dp/B00005T30T/ref=sr_1_12?ie=UTF8&s=dvd&qid=12717 43360&sr=1-12

O tych sprawach zabezpieczeń Prezydenta USA i jego bezpieczeństwa był i jest bardzo dokładnie zorientowany obecny szef BOR-u, M. Janicki, gdyż brał on udział w procedurach przygotowania dwóch misji Prezydenta USA Georga W. Busha do Polski, gdy był szefem logistyki w BOR od 2001 roku do 2007 roku, a następnie został najważniejszą osobą szefem BOR. Obecnie szef Biura Ochrony Rządu gen. bryg. Marian Janicki powinien być niezwłocznie aresztowany, aby uniemożliwić jemu zacieranie śladów swoich zaniedbań i zaniechań , które doprowadziły do śmierci Prezydenta III RP oraz pozostałych osób, które zginęły w tej katastrofie. Ponadto Jerzy Miller, obecny Minister Spraw Wewnętrznych oraz sam Donald Tusk jako premier powinni zostać zatrzymani i osadzeni w Areszcie Śledczym, gdyż to oni niezaprzeczalnie są współwinnymi, którzy swoimi bezprecedensowymi antykonstytucyjnymi zaniechaniami i zaniedbaniami na swoich stanowiskach doprowadzili do tej katastrofy w Smoleńsku, ale dramat ten doprowadził do naruszenia godności Państwa Polskiego na arenie międzynarodowej. Wcale nie należy sie zdziwić, a nawet domagać osadzenia w areszcie śledczym Donalda Tuska, Jerzego Millera, Mariana Janickiego pod zarzutem przyczynienia sie do katastrofy prezydenckiego samolotu Tu-154 w której zginęli Prezydent III RP , najważniejsi oficerowie Wojska Polskiego oraz najważniejsi urzędnicy administracji państwowej czyli razem 96 osób. Ponadto należy postawić zarzut i obciążyć odpowiedzialnością za tą tragedię Bogdana Klicha obecnego Ministra Obrony Narodowej, który współpracuje z BOR + SKW. Ta tragiczna katastrofa w dniu 10 kwietnia 2010 roku nosi wszelkie znamiona celowego ZAMACHU Stanu na Prezydenta III RP, gdyż w styczniu 2006 roku Donald Tusk odgrażał się Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu, że w przyszłości „doprowadzi do takiego kryzysu politycznego w Polsce jakiego jeszcze Polska nie widziała” (powołany Rzad Tuska po wyborach 2007 roku próbował wielokrotnie ośmieszyć pozycje Prezydenta III RP a jednym z tych aktów była forma nie ustanawiająca finansowego budżetu Państwa w Konstytucyjnym terminie, wiec Prezydent ustawowo zagroził ustawowym rozwiązaniem Sejmu z ogłoszeniem nowych wyborów do Sejmu. Wyłoniły by one nowych posłów, a następnie nowy Rząd kompetentny do ustalenia najważniejszej sprawy- budżetu Państwa. Tusk groził Lechowi Kaczyńskiemu, że go obali i zrobi taka “zadymę” w Polsce, że Prezydent się nie połapie z rozumem – tak twierdził publicznie Tusk w styczniu 2008 roku. Mając niezaprzeczalne fakty groźby zostały spełnione i wygląda na to ze Donald Tusk razem z jego „ludźmi” właśnie doprowadził do takiego kryzysu politycznego poprzez śmierć Prezydenta III RP, dowódców Sztabu Generalnego Wojska Polskiego i wielu Konstytucyjnych Ministrów i urzędników oraz osób towarzyszących. Uzupełniając tylko niniejszy wniosek załączamy treść listu Pana Marka Stressenburg Kleciaka opublikowanego na stronach Radia Pomost w Arizonie, USA. Niniejsza opinia biegłego jednoznacznie potwierdza tezę zamachu. Jest to list otrzymany od specjalisty opracowującego systemy trójwymiarowej nawigacji, który rzuca nowe światło na możliwe przyczyny katastrofy lotniczej w Smoleńsku. Oto treść tego listu: “Jestem wykładowcą na Politechnice Hamburskiej i pracownikiem odpowiedzialnym za tzw. advanced research and development w Koncernie HarmanBecker Automotive Systems. Rozwijałem i wspóltworzyłem systemy trójwymiarowej nawigacji, dlatego też trudno mi sobie wyobrazić jak system TAWS, który był zainstalowany w samolocie Prezydenta może zawieść jeśli mu nie “pomóc”. Analiza zdjęć zrobionych przez Sergieja Amelina:
http://picasaweb.google.ru/Amlmt r/MWzNeJ#5459881356386012002, a   konkretnie zdjęcie nr 45 pokazuje, że samolot leci tak, jak powinien.   Prawidłowy jest i kierunek i wynikające z analizy poszczególnych uszkodzeń na pierwszych czubkach drzew, nachylenie horyzontalne maszyny przy podchodzeniu do lądowania. Rożnica polega na przesunięciu fazowym W płaszczyźnie XY o około 15 m do prawidłowego kursu, w płaszczyźnie Z o około -5m (maszyna jest za nisko). Aby oszukać nawigację pokładową należy użyć techniki o nazwie: “meaconing”; Recording and rebroadcast on the Receive Frequency to confuse Positioning. Polega ona na tym że sygnał satelity jest nagrywany i z niewielkim przesunięciem w czasie i z większą mocą niż sygnał satelity puszczany w eter na tej samej częstotliwości, na której nadaje satelita. Im mniejszy jest interwał czasu stosowanego meaconingu, tym trudniej jest go rozpoznać, a wynikiem jest błędne określenie własnego położenia. Jeśli zmiana pozycji jest niewielka (a tak było w przypadku tego lotu) to nawet inteligentny odbiornik typu: Receiver-Autonomous-Integrity-Monitoring nie jest w stanie tego szwindlu rozpoznać. Dla zainteresowanych: technika walki elektronicznej w sytemach gps opisana jest dobrze w książce z grudnia 2009: “Satellitennavigation” autorstwa: Hans Dodel, Dieter Häuptler

Cytowaną technikę opisuje rozdział poniżej (w niemieckim oryginale).

7.3.5 Jamming, Spoofing, Meaconing

Funktionsstrung tritt in zwei Erscheinungsformen auf: Die Eigenstörung und die Fremdstörung. Das System stört seine eigenen Empfänger oder sie werden absichtlich von einem Jammer gestört, der ein Signal auf der Frequenz des Navigationssignals mit hinreichender Leistung (>-160 dBW, die Sendeleistung eines Glühwürmchens in der Brunftzeit) richtet, sodass der Empfang übertönt wird (unmöglich gemacht wird). In einem nach dem Stand der Technik ausgelegten Empfänger nach dem Konzept der integrierten Navigation, dessen Leistung durch die Abwesenheit eines Einzelortungswertes unwesentlich beeinträchtit ist, bleibt das Jamming einer Satellitenfrequenz ohne merkliche Konsequenz. Vergleichweise schwerwiegende Folgen kann die Täuschung des Empfängers mit einem gefälschten Signal haben, was sdie Fehlortung zu Folge hat. Hierzu muss der Spoofer aber die genaue Signalstruktur und insbesondere die Bitfolge des Funkortungssignals präzise emulieren und einen im System akkreditierten Satellitenkennungscode (PRN) eines Satelliten produzieren, der glaubhaft an dieser Stelle der Hemisphere fliegt. Vergleichsweise trivial ist Meaconing (Recording and rebroadcast on the Receive Frequency to confuse Positioning: Das signal wird einfach vom Störer aufgenommen und mit geringem Zeitverzug wieder ausgesandt), die Täuschung unter Verwendung einer Kopie des Originalsignals. Das Satellitensignal wird aufgenommen und Zeitversetzt mit höherer Leistung auf der gleichen Frequenz wieder abgesetzt. Je kleiner der Zeitversatz dieses Meaconing, desto schwieriger ist es, selbst für den intelligenten Empfänger (Receiver-Autonomous-Integrity-M onitoring- Empfänger) den Schwindel zu erkennen. Die Fehlortung ist die Folge. Patrz także: http://en.wikipedia.org/wiki/Mea coning Successful meaconing can cause: Aircraft to be lured into “hot” (ambush-ready) landing zones or enemy airspace, ships to be diverted from their intended routes, bombers to expend ordnance on false targets, or ground stations to receive inaccurate bearings or position locations. Tłumaczenie: Skuteczny meaconing może spowodować sprowadzenie samolotu w  gorącą” (przygotowaną zasadzkę) strefę lądowania albo w przestrzeń powietrzną wroga, okręty mogą być skierowane w innych kierunkach niż zamierzone, bombowce na inne fałszywe cele, a stacje naziemne otrzymywać niewłaściwe wskazania kierunku czy współrzędnych geograficznych. SYSTEM TAWS ma dokładność wysokości rzędu 1 metra. Nie można się z nim rozbić. Informacje techniczne opisuje np. strona:
http://www.moving-terrain.de/pro dukte/module/mt-taws.html
Z poważaniem, Marek Strassenburg Kleciak

W tym stanie rzeczy oraz jawności publicznie znanych powszechnie faktów Donald Tusk, powinien zostać osądzony z tych werbalnych i spełnionych kryminalnych gróźb pod adresem Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, niezależnie od prowadzonego śledztwa w tej sprawie. Pragnę nadmienić że sam jestem ofiarą jego kryminalnych zaniechań w przedmiocie kradzieży obiektów i nieruchomości m.in. wpisanych do Rejestru Zabytków Demokratycznym organem do tego typu ocen i wyroków jest Trybunał Stanu, który określi winę lub uniewinni Donalda Tuska i podległych Ministrów od zarzutów zaniechań i zaniedbań oraz spełnionych gróźb karalnych osób odpowiedzialnych za bezpieczeństwo Prezydenta RP i innych osób w Rzeczpospolitej. http://www.globalnaswiadomosc.com/wniosekdots.htm

Rafał Gawroński

Katyń to nie tylko historia Przed tegorocznymi obchodami rocznicy zbrodni katyńskiej w prasie pojawiło się wiele artykułów, których autorzy udowadniali tezę, iż "problem" Katynia należy uznać za zamknięty. Zbrodnią powinni zajmować się wyłącznie historycy, a i oni niewiele mają pracy, ponieważ znamy odpowiedź na większość, jeśli nie na wszystkie, spośród pytań jej dotyczących. Powyższe głosy zostały ostatnio przygaszone przez tragedię, jaka rozegrała się pod Katyniem 10 kwietnia, ale nie mam wątpliwości, iż wkrótce pojawią się ponownie. Pamiętam, że odwiedzając zmarłego w 2007 r. ks. prałata Zdzisława Peszkowskiego, wielokrotnie słyszałem pytanie, dlaczego nasz Naród zapomniał o Golgocie Wschodu. Ksiądz prałat, jeniec obozu w Kozielsku, który cudem uniknął śmierci w Katyniu, nie mógł zrozumieć, dlaczego wielu jego rodaków pozostaje obojętnych na tragedię, jaka wydarzyła się na Wschodzie. Jeden ze swoich artykułów zatytułował "Niewolnicy przeszłości", pod tym mianem rozumiał tych wszystkich, którzy po 1989 r. bali się mówić głośno, nie tylko na forum krajowym, o Katyniu. Wbrew pozorom było ich bardzo wielu.

Poplecznicy kłamstwa Z całą odpowiedzialnością należy uznać zbrodnię katyńską za najbardziej zmanipulowaną oraz zakłamaną w dziejach świata. Nie budzi wątpliwości jej precedensowy charakter. Niektórzy autorzy podkreślają, że można wymienić wiele innych zbrodni, które pod względem liczby ofiar przewyższają katyński mord. Nikt nie wskaże jednak zbrodni, której ofiarą padłoby tak wielu przedstawicieli kadry oficerskiej zamordowanych strzałem w tył głowy z bliskiej odległości. Należy podkreślić, że paradoksalnie polscy oficerowie, którzy dostali się do niewoli niemieckiej, w większości przeżyli. Nie chodzi jednak wyłącznie o liczbę ofiar. Zbrodnia katyńska może zostać uznana za moment symboliczny w dziejach całego świata. W kwietniu 1943 r. radio niemieckie poinformowało opinię światową o odkryciu masowych grobów pod Smoleńskiem. Z pewnością data jego ogłoszenia nie była przypadkowa. Intencje Niemców nie budziły wątpliwości. Polacy zdawali sobie z tego sprawę. Nie splamili się współpracą z hitlerowcami, czego nie można powiedzieć o społeczeństwach wielu państw europejskich. Zbrodnia katyńska stanowi nie tylko, co podkreślił pan prezydent Lech Kaczyński w niewygłoszonym przemówieniu w Katyniu, akt założycielski władz komunistycznych w Polsce. Ujawniono masowe groby, w których leżały tysiące oficerów jednego z państw koalicji antyhitlerowskiej. Jaka była reakcja sojuszników? Nie można mówić nawet o postawie neutralnej. Stany Zjednoczone, a zwłaszcza Wielka Brytania, wystawiły Józefowi Stalinowi świadectwo moralności. Rząd polski, a także nieliczni przedstawiciele państw zachodnich, którzy nie zgadzali się na kłamstwo katyńskie, zostali poddani szykanom. Można zatem uznać, że zbrodnia katyńska, której konsekwencją była legitymacja polityki Stalina, stanowi początek dwubiegunowego podziału świata, a tym samym wyrażenia zgody na poddanie wielu państw, w tym także Polski, zbrodniczemu systemowi (zob. szerzej: T. Szymański, ks. Zdzisław Peszkowski, G. Jędrejek, Przebaczyć nie znaczy zapomnieć, Lublin - Warszawa 2003). Reakcja na zbrodnię katyńską stanowi powód do wstydu dla państw zachodnich. Sowieci, uzależnieni od dostaw sprzętu wojskowego, już w 1943 r. mogliby przyznać się do prawdy o zbrodni katyńskiej. Oczekując na uznanie prawdy o zbrodni przez władze rosyjskie, mamy prawo żądać przeprosin także od przedstawicieli władz państw, naszych sojuszników z okresu II wojny światowej.

Wątpliwości prawne Zbrodnia katyńska ma również aspekt prawny. Dlaczego jest on aż tak ważny? Sprawa Katynia stanowi kompromitację międzynarodowego wymiaru sprawiedliwości. Pojawiła się w procesie norymberskim zgłoszona przez Sowietów jako zbrodnia niemiecka. Okazało się jednak, że każde kłamstwo ma granice. W konsekwencji zbrodnia zniknęła z aktu oskarżenia i nikt nie pytał, dlaczego. Pomimo podejmowanych prób nigdy nie zdołano przedstawić problemu Katynia na forum ONZ. Obecnie z nadzieją należy przyjąć decyzję Sądu Najwyższego Federacji Rosyjskiej, który w środę, 20 kwietnia 2010 r., uchylił orzeczenie Moskiewskiego Sądu Miejskiego w sprawie skargi Memoriału dotyczącej umorzenia śledztwa w kwestii zbrodni katyńskiej. Sąd Najwyższy przekazał sprawę do ponownego rozpoznania. Na aprobatę zasługuje również przyjęcie do rozpoznania skarg członków rodzin pomordowanych w Katyniu, które zostały skierowane do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu. Oczekując na rozstrzygnięcia prawne, należy zwrócić uwagę na wątpliwości o charakterze jurydycznym, które dotyczą zbrodni katyńskiej (zostały one dokładnie wyjaśnione w przemilczanej, opublikowanej w 2004 r. książce "Zbrodnia katyńska w świetle prawa", którą napisałem razem z ks. Zdzisławem Peszkowskim).

Zbrodnia ludobójstwa Po pierwsze, zbrodnia katyńska jest zbrodnią ludobójstwa czy raczej, jak podkreślał ks. Peszkowski, zbrodnią ludobójstwa kwalifikowanego. Zgodnie z art. II konwencji z 9 grudnia 1948 r. w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa, zbrodniami ludobójstwa są następujące czyny dokonane w zamiarze zniszczenia w całości lub części grup narodowych, etnicznych, rasowych lub religijnych: a) zabójstwo członków grupy, b) spowodowanie poważnego uszkodzenia ciała lub rozstroju zdrowia psychicznego członków grupy, c) rozmyślne stworzenie dla członków grupy warunków życia obliczonych na spowodowanie ich całkowitego lub częściowego zniszczenia fizycznego, d) stosowanie środków, które mają na celu wstrzymanie urodzin w obrębie grupy, e) przymusowe przekazywanie dzieci członków grupy do innej grupy. Nie budzi wątpliwości, że w Katyniu i innych miejscach zagłady dokonano zabójstwa przedstawicieli znacznej części naszego Narodu. Wymordowana została ogromna część elity państwa, które po 123 latach niewoli odzyskało niepodległość. Celem tych zbrodniczych działań, skoordynowanych z tzw. akcją AB prowadzoną przez Niemców, było wymazanie na zawsze Polski z mapy Europy. Polska, pozbawiona warstwy przywódczej, miała stać się kolejną republiką sowiecką. Zwraca uwagę precyzja w dokonaniu zbrodni. Sowieci w tym względzie przewyższyli nawet Niemców. Nikt nie uciekł z jenieckich obozów w Kozielsku, Starobielsku czy też Ostaszkowie. Po drugie, zbrodnia nie uległa przedawnieniu, tak w świetle prawa międzynarodowego, jak i krajowego (zob. art. I Konwencji z 26 listopada 1968 r. o niestosowaniu przedawnienia wobec zbrodni wojennych i zbrodni przeciw ludzkości). Zgodnie z art. 43 polskiej Konstytucji z 1997 r., zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciwko ludzkości nie podlegają przedawnieniu. Zasada taka zawarta została także w polskim kodeksie karnym z 1997 r. - art. 105 kk. Po trzecie, kontynuatorem Związku Sowieckiego jest Federacja Rosyjska. Rosja zastąpiła ZSRS w ONZ, a ambasady sowieckie stały się ambasadami rosyjskimi. W przypadku sukcesji następuje wygaśnięcie w odniesieniu do określonego terytorium praw i obowiązków państwa poprzednika i powstanie praw i obowiązków państwa sukcesora. Na to ostatnie państwo przechodzą w określonym zakresie prawa i obowiązki, w tym także dotyczące odpowiedzialności odszkodowawczej. Należy podkreślić, że dokument z 5 marca 1940 r. będący notatką sporządzoną przez szefa NKWD Ławrientija Berię zaadresowaną do Stalina, w której został umieszczony wyrok śmierci na 22 467 Polakach, podpisaną przez Berię, Stalina, Woroszyłowa, Mołotowa i Mikojana, stanowi jedyny taki dokument w dziejach świata. Zachowana została "decyzja zagłady", która jest dokumentem urzędowym, podpisanym przez najwyższe władze państwa sowieckiego. W Norymberdze oskarżyciele zbrodniarzy hitlerowskich nie mogli przedstawić podobnego dokumentu. Po czwarte, cierpienia samych Rosjan, których przecież nikt nie kwestionuje, nie prowadzą do uchylenia bezprawności zbrodni katyńskiej. Podobnie przebaczenie nie prowadzi do "uchylenia" elementarnej sprawiedliwości. Należy podkreślić, że już w 1993 r. na Jasnej Górze ks. Zdzisław Peszkowski wygłosił w imieniu Rodzin Katyńskich Akt Pamięci, Przebaczenia i Zawierzenia. Po piąte, trudno zgodzić się z tezą, że kłamstwo katyńskie zostało definitywnie wyjaśnione. Poważni badacze stawiają jeszcze tezy, które należałoby sprawdzić, dotyczące np. miejsca zbrodni. Weryfikacji wymaga chociażby teza, zgodnie z którą większość ofiar z obozu w Kozielsku została stracona nie bezpośrednio w Katyniu, ale w więzieniu NKWD w Smoleńsku. Nie znamy listy wykonawców zbrodni. Przede wszystkim jednak nie wiemy, co stało się z 11 tys. osób znajdujących się w więzieniach zachodniej Ukrainy i Białorusi, które zostały wymienione w decyzji z 5 marca 1940 roku. Po szóste, podkreśla się, że Sowieci nie przestrzegali nawet swojego prawa, a co dopiero mówić o prawie międzynarodowym. Egzekwowanie prawa nie wpływa na jego obowiązywanie. Związek Sowiecki podlegał zarówno prawu pisanemu dotyczącemu traktowania jeńców wojennych (Konwencja Haska z 1907 r., a przede wszystkim dołączony do niej Regulamin praw i zwyczajów wojny lądowej), prawu zwyczajowemu (które zostało skodyfikowane w postaci tzw. zasad norymberskich), a także prawu naturalnemu. Po siódme, należy odrzucić stanowisko pojawiające się w różnych publikacjach mówiące o tym, że polscy żołnierze, którzy dostali się do niewoli sowieckiej po 17 września 1939 r., nie byli jeńcami wojennymi. Sami Sowieci nazywali jeńców w Kozielsku i innych obozach jeńcami wojennymi.

"Katynizm" prowadzi do klęski Powyższe uwagi dotyczące prawnych aspektów zbrodni katyńskiej, wskazujące na konieczność dokonania prawnej kwalifikacji zbrodni, nie są wymierzone przeciwko Rosji czy też Rosjanom. Katyń stał się początkiem zjawiska, które zostało określone w raporcie Komisji Izby Reprezentantów USA, powołanej w roku 1951 w celu wyjaśnienia zbrodni katyńskiej, jako "katynizm", czyli "precyzyjny, szatański plan totalitarnego podboju świata". Czy można sobie wyobrazić koniec "katynizmu" bez dokonania oceny prawnej zbrodni, która stała się jego źródłem? To tak jakby uznać, że niepotrzebny był proces norymberski. Zapominając o Golgocie Wschodu, nie oceniając zbrodni, narażamy się, co wielokrotnie podkreślał ks. Peszkowski, na akceptowanie systemów totalitarnych czy też quasi-totalitarnych, które będą gardziły godnością człowieka. Postawa taka prowadzi do tzw. terroryzmu państwowego. Tak jak w przypadku Związku Sowieckiego początkowo kieruje się on ku własnym obywatelom, by następnie zwrócić swoje ostrze przeciwko innym narodom. Możemy przymykać oko na akty takiego terroryzmu, jest to jednak droga prowadząca donikąd. Droga ucieczki, lęku, źle rozumianej poprawności politycznej prowadzi w konsekwencji do klęski. Dr Grzegorz Jędrejek

To co straszne i straszniejsze Nie pamiętam już kto pierwszy postawił to pytanie sprowadzające się do „no i co wtedy?”, a dotyczące tego, co zrobimy, gdy się okaże, iż jednak Rosjanie ponoszą winę za smoleńską tragedię. Pewnej odpowiedzi na to pytanie można się doszukać w tym, co rzekł przesłuchujący córkę Z. Wassermanna prokurator rosyjski (M. Wassermann opowiada o tym w wyemitowanym wczoraj wieczorem programie „Misja specjalna”): „na ile pani wycenia to, co się stało?”. Rodziny ofiar - jak słusznie sugerował ów prokurator w haśle: „nigdy nic nie wiadomo” - mogłyby bowiem w ramach zbiorowego pozwu domagać się wysokich odszkodowań od Rosji. Oczywiście obłędnej ideologii warszawsko-moskiewskiego pojednania to by się na pewno nie przysłużyło, no ale wiemy już, że obecnemu rządowi bardziej zależy na dobrych relacjach z Kremlem aniżeli na szybkim i gruntownym wyjaśnieniu przyczyn smoleńskiej tragedii. Jak widać było w trakcie dzisiejszych obrad sejmu, premier już jest coraz bardziej poirytowany tymi szerzącymi się w przestrzeni publicznej „zdumiewającymi hipotezami”, zaś znany nam doskonale z obrad w komisji hazardowej, wesoły dziadunio z PSL-u wprost nawoływał, by rząd zwalczał „teorie spiskowe”. Tak to jest z rozmaitymi wesołkami (także w s24 widać ich nieraz), którzy weselą się różnymi sprawami, pogwizdują, podśpiewują, ale jak przychodzi czas próby, to dokładnie wiedzą, co robić i jakiego rodzaju teksty „zapodawać” - najlepszym dowodem jest słynna już „piosenka” dzielnych wojaków Wojewódzkiego i Figurskiego, którzy podejrzewam żadnej wesołej przyśpiewki nie wymyśliliby, a już na pewno nie wykonaliby publicznie na temat Putina, Michnika, Bartoszewskiego czy choćby Wajdy – a przecież to takie wdzięczne obiekty do obśmiania, prawda? No ale mniejsza z dzielnymi wojakami młodszego i starszego pokolenia. W „Misji specjalnej” pokazane są „w całej okazałości” – jakoś nie wiedzieć czemu nieobecne w większości polskich mediów – i „lotnisko” smoleńskie, i niesławna „wieża kontrolna”. Ta ostatnia przypomina krytą maskującą siatką harcówkę. No a lotnisko, jak słusznie zauważył jeden z dziennikarzy „GP” (P. Ferens: „nie widziałem ani żadnych świateł o wylądowaniu, ani żadnych urządzeń”), wygląda jak stary pegeer. Czy polskie media się jakoś specjalnie zainteresowały standardem tychże usług? Nie zauważyłem. A przecież to cała kopalnia tematów. Także jeśli chodzi o kwestię wojskowego zabezpieczenia przelotu prezydenckiego samolotu. Jak to bowiem wdzięcznie ujął dopytywany przez dziennikarkę TVP T. Arabski, on niczego nie przydziela (jeśli chodzi o samoloty) i „po prostu nie bierze udziału w projekcie PR-owym pana Waszczykowskiego”, który to Waszczykowski ośmielił się przypomnieć o roli kancelarii premiera i MON-u w całej tej sprawie. Pozostaje więc na razie niewyjaśnione to, „dlaczego polskie służby pozwoliły na to, by prezydencki samolot lądował w warunkach stwarzających zagrożenie dla życia głowy państwa”. Jak zresztą słyszeliśmy z wczorajszych zapewnień premiera, nie ma na razie problemu min. B. Klicha ani służb, co więcej, sam Klich uznał, że nagannym jest domaganie się jego dymisji („pomyślenie o mnie jest zbrodnią”, jak mawiał klasyk). Szef BOR-u mówi z kolei, że zabezpieczenie lotniska gwarantuje gospodarz. Czy było to zabezpieczenie w postaci podejrzanie kołującego Ił-a? Bo jakie jeszcze, skoro nawet oświetlenie lotniska nie spełniało wymogów bezpieczeństwa („żaróweczki... świeciły gorzej niż lampki na naszych kamerach” - M. Pyza, TVP)? Jeśli tego rodzaju skrajne niedbalstwo nie jest powodem do obwiniania strony rosyjskiej, to znaczy, że polska strona nawet nie próbuje się doszukać prawdziwych przyczyn tragedii. Równie dobrze bowiem ktoś, kto zostawił dziurę w moście mógłby twierdzić, iż nie jest winien temu, że ktoś przez tę dziurę wpadł do rzeki, bo ten ktoś mógł zwyczajnie przeskoczyć dziurę. Może jest tak, że strona polska nie chce zadrażniać bezcennych relacji z Moskwą i na te ewidentne niedbalstwa przymyka oczy, ale też może być tak, że się zwyczajnie boi. Tak, boi. Co nawet byłoby zrozumiałe. W sytuacji, gdy uświadamiamy sobie, iż ktoś mógł przyszykować pułapkę na delegację lecącą z polskim Prezydentem, to zastanawiamy się, czy zbytnio drążąc tę sprawę, sami nie pakujemy się w poważne kłopoty. Ale jeśliby tak było, to niech premier nam to otwarcie powie. I przy okazji niech poda rząd do dymisji. Straszniejsze bowiem są teorie spiskowe aniżeli to, iż rząd polski nie jest w stanie zatroszczyć się o interesy polskich obywateli. FYM

Gilad Atzmon – Jestem uczciwym Żydem syjonistą Jestem osobą ocalałą z Holocaustu. Tak, jestem “survivorem”, gdyż udało mi się przeżyć wszystkie te przerażające opowiadania o Holocauście: o wyrobie mydła (Uznane ostatnio za mit przez izraelskie muzeum Yad Vashem), o abażurach na lampy, o obozach, o masowych rozstrzeliwaniach, o gazowaniu (Historyczny fakt chroniony prawem europejskim), czy wreszcie o “marszu śmierci” (Sprawa ta jest dość niejasna. Jeśli bowiem naziści istotnie byli zainteresowani zagładą całej europejskiej populacji Żydów (jak to sugeruje ortodoksyjna syjonistyczna wersja opowiadania), to niby po co mieli by brać ich ze sobą na długi marsz do coraz bardziej kurczącego sie państwa niemieckiego – i to w sytuacji, kiedy jasne było, że wojnę już przegrali? Dwie historyjki, ta o “zagładzie” i ta o “marszu”, są w ewidentny sposób sprzeczne ze sobą. Cała sprawę warto by dokładniej zbadać. Ja ze swej strony chcę tylko zasugerować, iż odpowiedzi na powyższą zagadkę, na jakie udało mi się natrafić, dramatycznie szkodzą syjonistycznym opowiadaniom holocaustycznym). Udało mi się przetrwać je wszystkie. Wbrew obliczonym na zadawanie strachu i cierpienia historiom, które celowo instalowano w mej duszy od chwili, kiedy otworzyłem po raz pierwszy oczy, udało mi się zostać dobrze działającą, a nawet odnoszącą pewne sukcesy istotą ludzką. W jakiś sposób, wbrew oczekiwaniom, przeżyłem ten horor. Nawet udało mi się pokochać mego sąsiada. Co więcej, na przekór tym wszystkim budzącym grozę i traumatycznym indoktrynacjom, jakimś cudem opanowałem grę na pogodnym saksofonie altowym, zamiast na łkających skrzypcach. Już się nawet zdecydowałem, że w razie, gdyby Królowej lub innemu członkowi rodziny królewskiej wpadło kiedyś do głowy uszlachcić mnie za me osiągnięcia w stylu bebop – lub za stawienie czoła syjonistycznemu barbarzyństwu przy pomocy jedynie pióra – natychmiast zmienię sobie nazwisko z Atzmon na Vive, aby zostać pierwszym i jedynym Sir Vive [Dla osób nie znających angielskiego: wymowa "survive" (przeżyć) i "Sir Vive" jest niemal identyczna - admin]. Jestem także całkowicie przeciwny negowaniu Holocaustu. Nie cierpię tych, którzy negują ludobójstwo dokonywane w imię Holocaustu. Jednym z przykładów jest Palestyna, drugim Irak, a to, co się szykuje przeciw Iranowi jest prawdopodobnie zbyt przerażające, aby o tym rozmyślać. Holocaust jest stosunkowo nową religią (Izraelski profesor filozofii, Yeshayahu Leibowitz, był prawdopodobnie pierwszym, który zdefiniował Holocaust jako “nową religię żydowską”). Religią, w której nie ma miejsca na współczucie, litość i wybaczenie: obiecuje ona zemstę poprzez pobieranie haraczów. Dla wyznawców tej religii jest to w jakiś sposób wyzwalające, gdyż pozwala im karać każdego, kto im się spodoba, jeśli tylko odnoszą z tego jakąś korzyść lub przyjemność. To może wyjaśniać dlaczego Izraelczycy karzą Palestyńczyków za zbrodnie, jakie zostały popełnione przez Europejczyków. Jest oczywiste, że w nowej religii nie chodzi już o “oko za oko”, ale raczej o “tysiące tysięcy ócz za jedno oko”. Miesiąc temu, podczas wizyty w Auschwitz, izraelski minister obrony Ehud Barak zostawił wpis do oficjalnej księgi gości: “Silny Izrael służy dobremu samopoczuciu i zemście” (Artykuł pochodzi ze strony:http://www.gilad.co.uk/writings/after-all-i-am-a-proper-zionist-jew-by-gilad-atzmon.html). Nikt nie mógłby lepiej zreasumować aspiracji religii Holocaustu. Religia ta nie ofiarowuje odkupienia – jest ordynarną, gwałtowną manifestacją najzwyklejszej zbiorowej brutalności. Religia ta nigdy niczego nie rozwiąże, ponieważ agresja prowadzi jedynie do eskalacji agresji. Nie ma w niej miejsca na pokój ani na łaskę. Tak, jak mówi Barak: ukojenie znajdują jedynie w zemście.Negować niebezpieczeństwo, jakie stanowią religia Holocaustu i jej wyznawcy, to być współuczestnikiem w narastającej fali zbrodni przeciwko ludzkości i przeciwko WSZYSTKIM MOŻLIWYM LUDZKIM WARTOŚCIOM. Całkowicie popieram tzw. Żydowski Projekt Narodowy (Jewish National Project) Niektórzy wierzą, iż po przebywaniu 2000 lat w fantasmagoryjnej “diasporze” Żydzi są uprawnieni do posiadania jakiejś urojonej “własnej ziemi”. Syjoniści, jak się wydają, myślą tak naprawdę. Nadejście państwa żydowskiego stało się dla nich na tyle realistyczne, że cały Środkowy Wschód został [w tym celu] przekształcony w tykającą bombę zegarową. Przeglądnięcie spisu izraelskich zbrodni przeciw ludzkości w ciągu ostatnich sześciu dekad nie pozostawia wiele miejsca na jakieś spekulacje: mamy do czynienia z patologicznie zbrodniczym społeczeństwem. I choć wielu z nas zgodziło by się, iż Żydzi powinni mieć hipotetyczne prawo do własnego kraju – to planeta Ziemia na pewno nie jest dobrym miejscem dla przeprowadzenia takiej transakcji. Dlatego usilnie nalegam, aby NASA dokonała szczególnych wysiłków celem znalezienia jakiejś innej planety, może być nawet w innej galaktyce, gdzie syjoniści będą mogli stworzyć sobie ojczyznę. Z “ziemi obiecanej” – na “obiecaną planetę”! Tak naprawdę, to zamiast “ziemi bez ludzi dla ludzi bez ziemi” poszukujemy “samotnej planety”. Może być pustynna, Żydzi bowiem twierdzą, iż potrafią uczynić pustynię kwitnącym sadem. Na własnej planecie nie będą musieli nikogo uciskać i gnębić, oczyścili by się etnicznie i nie musieli by zamykać tubylców w obozach koncentracyjnych – bo nie było by tam żadnych tubylców, których można maltretować, głodzić, mordować i “oczyszczać od nich teren”. Nie musieli by traktować swych sąsiadów białym fosforem, bo nie mieli by żadnych sąsiadów. Bardzo polecałbym, aby NASA wyszukała planetę ze słabą grawitacją, co pozwoliłoby jej mieszkańcom w łatwy sposób przemieszczać się po niej. Bo przecież chcemy, aby nowi galaktyczni syjoniści cieszyli się ze swego futurystycznego projektu tak samo, jak Palestyńczycy i wielu innych cieszyło by się z ich nieobecności. No i macie mnie, jakiego jestem, przywoitego Żyda: jestem ocalałym z Holocaustu, potępiam negowanie Holocaustu, popieram żydowskie aspiracje narodowe. Nawet główny rabin Zjednoczonego Królestwa nie może więcej ode mnie wymagać. Marucha

Holokaustyczne ulgi podatkowe Znakomity żydowski felietonista i niemniej znakomity muzyk jazzowy, Gilad Atzmon, którego już mieliśmy przyjemność gościć na naszych skromnych, antysemickich łamach (zob.  tutaj ), zajął się tym razem niesprawiedliwym opodatkowaniem Żydów.“Uważam, że branie podatków od Żydów jest zwykłym antysemityzmem” - pisze Atzmon. “Po Holocauście i po du tysiącach lat żydowskich cierpień, powinniśmy zaakceptować prawo Żydów do ukrywania pieniędzy przed władzami podatkowymi na wypadek, gdyby horror znów się powtórzył.” Atzmon nie żartuje, lecz opiera się na faktach. Otóż jak doniosło BBC na stronie http://news.bbc.co.uk/2/hi/business/8641371.stm amerykański producent zegarków, 65-letni Jack Barouh ukrył 10 milionów dolarów w zagranicznych bankach, głównie w Szwajcarii, a to z powodu – cytujemy anglojęzyczny oryginał – “survival behaviour learned from the Holocaust“. Nie jest to łatwo zgrabnie oddać w języku polskim, ale oznacza to mniej więcej (odruchowe) zachowania ukierunkowane na przeżycie pod wpływem doświadczeń Holocaustu”. Inaczej mówiąc,  Jack Barouh motywował oszukiwanie władz podatkowych tym, iż jako Żyd obawiał się prześladowań i nagłej utraty swego dorobku życiowego. 10 mln dolarów dałoby wprawdzie Barouhowi jakąś szansę na przeżycie, ale co by to było za życie… Wprawdzie mógłby wynająć sobie prywatny odrzutowiec i zamieszkać w pięciogwiazdkowym hotelu w najpiękniejszej okolicy – ale nikt nie mógłby mu zagwarantować stałych dostaw matzo albo gefilte fish, co, jak się wydaje, jest głównym powodem żydowskiego strachu i zgrozy. Żydowski biznesmen nie jest żadnym złodziejem ani malwersantem – lecz po prostu cierpi na jednoznacznie rozpoznaną przez medycynę jednostkę chorobową unikalną dla Żydów. Autorytetem medycznym, który zdefiniował ową jednostkę, jest osobisty lekarz Barouha. Chodzi o tzw. mentalność “ukryj i przechowaj” (“hide and hoard”), często spotykaną u ofiar Holocaustu, a także ich rodzin. Nie wiemy jeszcze, przez ile przyszłych pokoleń owa choroba może się wlec za ofiarami, a nawet czy to się kiedykolwiek skończy. Niestety, prokurator Jeffrey Neyman stwierdził, iż Holocaust i przeżycia z nim związane nie tłumaczą oszustw podatkowych, czym się skompromitował i wyszedł na antysemitę. Gdyby był człowiekiem uczciwym, podkreśliłby prawo do ulg podatkowych przysługujące wyłącznie Żydom i im jedynie. Tymczasem pan Barouh otrzymał surową karę 10 miesięcy więzienia. Nie traćmy jednak nadziei na sprawiedliwość. Tak, jak swego czasu drogą głosowania ustalono, że homoseksualizm nie jest chorobą – tak też może się wkrótce okazać, iż syndrom “hide and hoard” zostanie oficjalnie sklasyfikowany jako choroba psychiczna dopadająca jedynie plemiona chazarskie. Zdaniem Gilada Atzmona żydowskie muzea poświęcone Holocaustowi, takie jak Yad Va Shem, czy US Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie, powinny poświęcić jakąś salę ofiarom syndromu “ukryj i przechowaj”. Salę można by nazwać “Yad Va Tax”. Można by również udzielać porad udręczonym ofiarom, gdzie dobrze jest ukryć pieniądze przed urzędem podatkowym. No i warto by monitorować różnych Madoffów celem upewnienia się, iż Elie Wiesel nie zostanie ofiarą ich oszustw jeszcze raz. Marucha

Nasz Dziennik: "Piloci do końca chcieli posadzić maszynę" Piloci mający wiele godzin nalotów na Tu-154 postanowili zabrać głos po tym, jak premier Donald Tusk publicznie wykluczył możliwość awarii remontowanej w rosyjskiej Samarze sowieckiej konstrukcji. Jak twierdzą, przebieg zdarzeń na lotnisku w Smoleńsku wskazuje na poważne uszkodzenie maszyny. Do tej pory, ze względu na dobro śledztwa, milczeli. Czarę goryczy przelały jednak coraz bardziej natarczywe i w żaden sposób nieudokumentowane próby obarczania odpowiedzialnością za katastrofę prezydenckiego samolotu z 10 kwietnia na lotnisku w Smoleńsku mjr Arkadiusza Protasiuka. Podobnie jak rodziny katyńskie piloci zwracają uwagę, że na pogrzeb kapitana w Grodzisku Mazowieckim nie raczył się pofatygować żaden z członków rządu. To niechlubny precedens w historii lotnictwa. Założenie, że prezydencki Tu-154M właściwie do samego kontaktu z ziemią był technicznie sprawny, a winę za wypadek ponoszą piloci, jest co najmniej nie na miejscu - uważają piloci, którzy wylatali wiele godzin na tutkach. W ich ocenie, załoga prezydenckiej maszyny była zespołem znakomitych specjalistów, a przebieg zdarzeń w Smoleńsku wskazuje na awarię maszyny. - To, co się działo z samolotem od wysokości ok. 200 m, jest nienormalne i wygląda, jakby piloci stracili sterowność nad maszyną. Jeśli tak, to katastrofy nie dało się uniknąć - oceniają."Nasz Dziennik" dotarł do pilotów latających na Tu-154. Nie chcą, by publicznie ujawniono ich nazwiska. Jednak postanowili zabrać głos w dyskusji, widząc, jak ich koledzy po fachu są bezpodstawnie obciążani za spowodowanie katastrofy prezydenckiego Tupolewa. W ocenie pilotów, publiczne wypowiedzi m.in. czołowych polityków, sugerujące, że samolot do chwili rozbicia działał bez zarzutów - podobnie jak zakładanie błędu pilotów czy nacisków na nich - są oburzające, szczególnie że nie znamy - a być może nigdy nie poznamy - zapisów z tzw. czarnych skrzynek. W ocenie lotników, to, co działo się przed katastrofą z samolotem, jest rzeczą niebywałą w sprawnie działającej maszynie. - To, co się stało na ostatnim etapie lotu prezydenckiego samolotu, to nie było żadne podejście do lądowania, to był wynik tego, co się wydarzyło wcześniej, i to wymaga ustaleń - oceniają. Z pozostawionych śladów wynika, że samolot nad samą ziemią zawadził o drzewo - brakuje jednak informacji, jaką częścią i czy to było przyczyną dalszych zdarzeń - samolot mógł już wcześniej nie mieć sterowności. Z pojawiających się relacji można wnioskować, że piloci wiedzieli, na jakiej byli wysokości, byli nawet o tym ostrzegani, ale najwyraźniej nie mogli zareagować. - Na pewno robili wszystko, by ratować życie swoje i ludzi na pokładzie, ale mając nie sterowny samolot, nie mogli nic zmienić - mówią nasi rozmówcy. Co zatem mogło przyczynić się do katastrofy? Być może doszło do zalodzenia płatowca lub wlotów powietrza do silnika. To prawdopodobne, bo z danych meteorologicznych wynika, że panowały ku temu warunki. Gdyby założyć, że w wyniku zalodzenia doszło do uszkodzenia silnika środkowego, który umieszczony jest nieopodal instalacji hydraulicznej odpowiadającej za przeniesienie sterowania samolotem i uszkodzenia tej instalacji, piloci straciliby kontrolę nad maszyną, zarówno w położeniu horyzontalnym, jak i wertykalnym. - Wydaje się, że nie można tu mówić, iż pilot schodził, bo chciał być nisko nad ziemią, czy przed czymś uciekał. Pilot nie miał sterownego samolotu - dodają. Relacje świadków wskazują też, że pilot Tu-154M przed upadkiem próbował jeszcze podejść do góry - bezskutecznie - co także może wskazywać na utratę kontroli nad samolotem. W ocenie pilotów, od chwili kiedy Tu-154M znalazł się na wysokości ok. 200 m, z samolotem działy się dziwne rzeczy i wygląda to tak, jak gdyby samolot nie był już pilotowany, a po prostu spadał.

Rozsypywał się w powietrzu? Piloci uważają, że także wielkość zniszczeń maszyny przemawia za wersją jej awarii. Ich zdaniem, samolot rozpadł się - ale nie w powietrzu, jak niektórzy sugerują - ale przy kontakcie z ziemią. Pół beczki, jakie wykonał samolot, spowodowało, że kadłub był nierównomiernie obciążony i maszyna już po zderzeniu z ziemią zaczęła się rozrywać - górna część kadłuba jest słabiej chroniona, stąd mogą wynikać wielkie zniszczenia. Mniejsze uszkodzenia maszyny byłyby możliwe, gdyby samolot uderzył o ziemię podwoziem. Wówczas mimo dużej prędkości samolotu i szybkości jego zniżania do ziemi byłaby szansa, że ktoś by przeżył. Pod siedzeniami znajduje się bowiem jeszcze strefa bagażowa, ciągnąca się przez cały kadłub, która stanowiłaby dodatkową ochronę. - Także pasy bezpieczeństwa pracują w "normalnym" położeniu samolotu. W pozycji "odwróconej", przy zderzeniu z ziemią górnej części kadłuba, pasy dodatkowo mogły ciąć tułowia ludzi - ocenia jeden z pilotów. Zdaniem lotników, ogólnie Tu-154 był stosunkowo dobrym samolotem, miał jednak kilka czułych punktów. Dlatego warto przyjrzeć się katastrofom, jakim ulegały te maszyny. Wiele z nich było właśnie efektem awarii drugiego silnika, który następnie niszczył instalację hydrauliczną odpowiadającą za sterownie samolotem. Skoro tak, to dlaczego wersja awarii maszyny została tak szybko odrzucona na boczny tor przez rosyjskich śledczych? Przecież pierwsze dość kategoryczne zapewnienia, że samolot był sprawy, pojawiły się już dzień po katastrofie. Czy może to być związane z faktem, że rozbity samolot niedawno przechodził remont generalny w zakładach rosyjskiego producenta? Czy wówczas coś mogło zostać przeoczone?

Piloci musieli wiedzieć, co robią Wśród hipotetycznych przyczyn katastrofy pojawiają się także tezy dotyczące sposobu podejścia do lądowania i korzystanie - bądź nie - z systemów wspomagających ten proces. Czy piloci mogli się pomylić w przypadku, gdyby lądowali "na radiolatarnie"? W ocenie doświadczonych lotników, to mało prawdopodobne, zwłaszcza że pogoda w okolicach Smoleńska była stabilna, nie wiały mocne wiatry, a panująca wówczas mgła świadczyła, iż nad lotniskiem zalegała masa stojącego powietrza. Mimo ograniczenia widoczności lądowanie w takich bezwietrznych warunkach nie jest trudne, a samolot łatwiej naprowadzić dokładnie na pas startowy. - Uważam, że cała kampania mająca sugerować błędy pilotów, naciski na nich, jest nie na miejscu. Jako pilot uważam, że trzeba zrobić wszystko, by nie dopuścić do bezpodstawnego oskarżania lotników - podkreślił nasz rozmówca. Jak dodał, przypadku tupolewa nie można też łączyć linią prostą z katastrofą w Mirosławcu, gdzie wskazywano na słabe wyszkolenie załogi. - To są dwa zupełnie różne wypadki - dodał. Piloci zgodnie twierdzą, że przede wszystkim trzeba wyjaśnić, z jakich powodów samolot pod koniec lotu nie był sterowny. Te informacje muszą zawierać czarne skrzynki, a odczytać powinni je polscy specjaliści. - Śledztwo może się toczyć dalej, ale zapisy skrzynek powinny być już szerzej znane. Ich odczyt nie jest aż tak czasochłonny. Moim zdaniem, maszyna nie pozwoliła na wykonanie tego, co chcieli piloci. Dowiedzmy się, dlaczego - zauważył nasz rozmówca. Warto przypomnieć, że tuż po katastrofie dr inż. Ryszard Drozdowicz, pilot, specjalista ds. aerodynamiki lotnictwa, analizując wypadek, sugerował, iż błąd pilota był mało prawdopodobny. Zaznaczał wówczas, że okoliczności mogą wskazywać na poważną awarię lub zablokowanie układu sterowania.
Marcin Austyn

Znikające procedury Obejrzałem debatę sejmową na temat katastrofy pod Smoleńskiem. Wysłuchałem wystąpienia premiera Donalda Tuska. Okazało się, że postulat zdymisjonowania ministra Bogdana Klicha szef rządu uznał za pozbawiony podstaw. Pewien poseł SLD powiedział zresztą, że odwoływanie ministra obrony w sytuacji, gdy zginęło tak wielu najwyższych dowódców osłabiłoby MON jeszcze bardziej. Nie należy więc tego robić. Pojawiły się też głosy, że nie można ministra odwoływać przed ustaleniem przyczyn katastrofy. Dotarły też do mnie opinie, że moja krytyczna ocena dokonań ministra Klicha wynika z niechęci jaką żywię do niego i jego kolegi partyjnego Komorowskiego. Nie żywię niechęci do Bogdana Klicha i mój wniosek o odwołanie go z MON nie był następstwem emocji. Uważam, że zaniedbanie obowiązków powinno skutkować odpowiedzialnością polityczną winnego tych zaniedbań. Tyle i tylko tyle. Tuż po katastrofie minister Klich zapewniał, że organizacja lotu do Smoleńska była zgodna z obowiązującymi procedurami. Po tych zapewnieniach gen. Sławomir Petelicki, były dowódca jednostki GROM w liście do posłów i senatorów z 26 kwietnia zarzucił Klichowi złamanie procedur natowskich. „Zwierzchnik Sił Zbrojnych ze swoją kancelarią i BBN oraz najwyżsi dowódcy wojskowi na czele z szefem Sztabu Generalnego WP to kluczowy element infrastruktury krytycznej Polski! W związku z tym według procedur NATO:

1. Na lotnisku w Smoleńsku i na lotnisku zapasowym na parę dni przed przylotem tak ważnej delegacji powinny znajdować się ekipy złożone z przedstawicieli odpowiednich służb (wykaz w instrukcji NATO).

2. Ekipy oczekujące na delegację w Smoleńsku i na lotnisku wybranym jako zapasowe powinny mieć stałą łączność z koordynatorem wyjazdu w Polsce i między sobą oraz załogami samolotów od momentu zajęcia przez nie miejsc w kabinie pilotów.

3. Delegacja takiego szczebla i w takim składzie powinna udać się do Smoleńska czterema samolotami (minimum dla krajów biedniejszych – 3 samoloty).” W odpowiedzi MON wydał oświadczenie, że w NATO nie ma procedur opisywanych przez gen. Petelickiego (powtórzył to min. Klich w wystąpieniu sejmowym). W tym samym czasie różni eksperci - np. były wiceminister spraw wewnętrznych Zbigniew Rau - twierdzili, że w Polsce w ogóle nie ma procedur regulujących organizację lotów ważnych osób.  Jednocześnie nowo powołany szef BBN gen. Koziej zapowiedział podjęcie prac nad wypracowaniem takich procedur. Pozostawiając na boku rozbieżność dotyczącą istnienia lub nie procedur natowskich i wątpliwość, jak min. Klich przestrzegał procedur, których wg ekspertów nie ma, należy odwołać się do zdrowego rozsądku i pod takim kątem oceniać zachowania MON. Wśród zadań wykonywanym przez resort obrony jest „realizacja transportu powietrznego najważniejszych osób w państwie, tj. Prezydenta RP, Prezesa Rady Ministrów, Marszałka Sejmu i Senatu, ministrów, członków delegacji rządowych”. Wszystkie zagadnienia związane z transportem lotniczym, bezpieczeństwo przelotów, wybór lądowisk, w tym lądowisk zapasowych, dopełnienie formalności ochrona i kontrola przelotu, startu i lądowania znajdują się w gestii służb podległych ministrowi obrony narodowej. Minister ON posiada narzędzia niezbędne do wykonania powyższych zadań. W przypadku przelotu delegacji pod przewodnictwem prezydenta RP do Smoleńska mamy następującą sytuację: Przelot licznej delegacji, składającej się z bardzo ważnych osób, realizowano przy pomocy zaledwie dwu samolotów (Tu-154, Jak-40). Na lotnisko docelowe wysłano grupę funkcjonariuszy BOR, ale nie było służb MON badających warunki lądowania samolotu z prezydentem RP. Nie było na lotnisku ekip kontrwywiadu wojskowego i ABW. Min. Klich zapewniał, że załoga Tu-154 wybrała dwa zapasowe lotniska (Mińsk i Witebsk), To nie może odpowiadać prawdzie skoro nie było na wymienianych lotniskach żadnych polskich służb. Nic o takim wyborze nie wiedział BOR. Nic o tym nie wiedziała strona rosyjska. Brak polskich służb monitorujących lądowanie samolotu przyczynił się pośrednio do katastrofy. Nieobecność służb kontrwywiadu sprawiła, że po katastrofie strona polska nie mogła zabezpieczyć nośników elektronicznych danych z rozbitego samolotu. Znalazły się one w rękach rosyjskich. Zapewnienia min. Klicha, że mimo tego niedoszło do wycieku informacji ważnych dla bezpieczeństwa państwa nie wydają się wiarygodne. Uwzględniając powyższe można wnosić, że przy organizacji i realizacji lotu do Smoleńska doszło do poważnych nieprawidłowości bez względu na stan jakichkolwiek procedur obowiązujących MON. I jeszcze drobne przypomnienie w nawiązaniu do trwającego rosyjskiego śledztwa po katastrofie polskiego samolotu. W czasie pokazów lotniczych Air Show w Radomiu 30 sierpnia 2009 r. rozbił się białoruski samolot wojskowy SU-27. Obaj piloci zginęli. Czytam relację o postępowaniu po wypadku: „Rejestratory lotu (tzw. czarne skrzynki) zostają natychmiast przejęte przez białoruskie służby specjalne i natychmiast też rozpoczyna pracę polsko-białoruska komisja. Czarna skrzynka zostaje rozplombowana przez białoruskich techników. Odczyt i wszelkie analizy zapisów w czarnej skrzynce wykonują tylko i wyłącznie technicy białoruscy. Polscy specjaliści mają tylko dostęp do wyników pracy specjalistów białoruskich i nie mają absolutnie żadnego wpływu na decyzje dotyczące śledztwa. Jest to oczywiste, gdyż polscy specjaliści zaraz po wypadku nie mogli się nawet zbliżyć do rozbitego samolotu. Wszystkie materiały natychmiast po katastrofie są w wyłącznej dyspozycji strony białoruskiej. Raport komisji, w którym stwierdzono przyczynę wypadku został utajniony przez stronę białoruską. Udział strony polskiej w pracach komisji śledczej powstałej po tym wypadku był udziałem wyłącznie formalnym. Przez cały czas decydującym dysponentem informacji była Białoruś.” W katastrofie samolotu polskich sił powietrznych pod Smoleńskiem zginął prezydent RP i 95 osób, w tym wszyscy najwyżsi dowódcy wojskowi. Śledztwo prowadzą Rosjanie. W składzie delegacji udającej się na uroczystości do Katynia początkowo pod numerem 5. był „Pan Bogdan KLICH, Minister Obrony Narodowej”. Ostatecznie u boku pana prezydenta resort obrony reprezentował „Stanisław Jerzy Komorowski, wiceminister obrony narodowej”. W dniu 16 kwietnia wiceminister Komorowski został pochowany na warszawskich Powązkach. Nad jego grobem przemawiał minister Klich. Szeremietiew

Emerytalna ruletka Proszę sobie wyobrazić, że kupujecie Państwo za dwa złote kupon Toto-Lotka, w punkcie Toto go przyjmują, naklejają banderolę, idziecie do domu – i nagle dowiadujecie się, że, niestety, w tym losowaniu pula nagród będzie dwa razy mniejsza, bo Totek nie ma chwilowo pieniędzy – więc ci, których banderole mają numery nieparzyste, otrzymają tylko połowę regulaminowej wygranej… Ale by się wrzask podniósł – nieprawdaż? Ludzie ruszyliby na punkty Totka, poleciałyby szyby. Bo to jawne oszustwo, istotnie: pieniądze przyjęto – i tu taki kant! Wrzask by się podniósł straszny. O dwa złote. Tymczasem przy emeryturach ONI chcą okraść każdego średnio na kilkanaście tysięcy złotych – i nic! Nikt nie bierze kamieni i nie idzie wybijać szyb w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, w ZUSie ani w KRUSie. Zdumiewające! Przecież w tej grze robią nas w bambuko – a my nic. Państwo pokornie na NICH głosują, uważając, że tak „musi być”. Nie musi. Co to w ogóle jest emerytura? To jest właśnie taki zakład, jak w Totku czy w grze w ruletkę. Państwo zakładacie się z ZUSem (czy innym ubezpieczniakiem), że dożyjecie 60 (kobiety) czy 65 lat (mężczyźni). Opłatę za to (wysoką, nie jakieś dwa złote) macie rozłożoną na raty: wnosicie ją co miesiąc jako „składkę”. I teraz zaczyna się gra: jeśli przegracie zakład (czyli nie dożyjecie 65-go / 60-go) roku – to przegraliście. Jeśli dożyliście – to teraz ONI muszą wypłacać umówioną wygraną. Też na raty. Nazywa się ona „emeryturą”. I tak samo jak po przyjęciu 2 złotych Toto-Lotek nie ma prawa zmienić reguł, to – tak samo ONI nie mają prawa zmienić reguł przyznawania emerytur. Tyle że ONI uważają, że mają prawo z nami zrobić WSZYSTKO. Wcale nie wykluczam, że jeśli zabraknie IM pieniędzy, to wprowadzą obowiązkową eutanazję po 70-tym roku życia. Tak, tak! Genialny historiozof francuski, śp. Aleksy de Tocqueville, już 150 lat temu napisał: „NIE MA TAKIEGO OKRUCIEŃSTWA, ANI TAKIEJ NIESPRAWIEDLIWOŚCI, KTÓREJ NIE MÓGŁBY POPEŁNIĆ SKĄDINĄD ŁAGODNY I LIBERALNY RZĄD – JEŚLI ZABRAKNIE MU PIENIĘDZY”. Napiszcie to sobie Państwo wielkimi literami i powieście nad łóżkiem. Albo podniosą wiek emerytalny do 90-go roku…

…Nie wolno? A czy przypadkiem Państwo nie cieszyliście się, gdy zaczęli przyznawać wcześniejsze emerytury? Ja ostrzegałem (jeszcze za PRLu!): „Kto godzi się na to, że państwo może wiek emerytalny obniżyć – ten godzi się na to, że może go podwyższyć”. Teraz ONI będą się powoływać w Trybunale Konstytucyjnym, że jest społeczna zgoda na manipulowanie przy wysokości emerytur i w sprawie wieku emerytalnego. Niektórzy sędziowie mogą ten argument potraktować bardzo poważnie. Nawet jako decydujący. Bo ja, proszę Państwa, NIKOMU bym nie przyznał wcześniejszej emerytury – podobnie, jak nikomu, kto nie wpłacił dwóch złotych i nie skreślił właściwych liczb, nie wypłaciłbym nagrody w Totku. Ale też każdemu bym wypłacił tyle, ile się należy. W wieku 65 (60) lat. Dokładnie. Co do dnia – i co do złotówki. A socjaliści to jak małe dzieci. Jak mają – to rozdają garściami. Bo mają dobre serduszka. A kiedy zabraknie – to rozkładają ręce i mówią: „Nie ma… Nie ma…”. Jak mówi dwuletnie dziecko? Właśnie tak. Bo socjaliści to ludzie na poziomie umysłowym dziecka. Tyle że małym dzieciom nie powierza się dużych pieniędzy. W Toto-Lotku połowę pieniędzy zabiera reżym – podobno na obiekty sportowe. W grze zwanej „system emerytalny” też połowę pieniędzy zabierają, rozkradają i marnują ONI. Tyle że gra w Toto-Lotka nie jest obowiązkowa – a gra w emerytury – jest. W grach na małe pieniądze ONI są uczciwi. W grach na duże… Jak widać! JKM

Smoleńsk i pył Ten wyjazd, podczas którego planowałem ukończyć opracowywanie zbioru dokumentów opisujących, jak Sowieci mordowali Polaków w 1937 i 1938 roku, oraz oczywiście odpocząć nieco od codziennych spraw, rozpoczął się klasycznie jak u Hitchcocka, czyli od trzęsienia ziemi, tj. wiadomości o tragedii w Smoleńsku. A potem akcja zaczęła się rozkręcać. Ponad 100 dziennikarzy w sobotę 10 kwietnia rano zapakowało się w radosnym i rozluźnionym nastroju do samolotu, by wziąć udział w dorocznym, XIII Rejsie Dziennikarzy. Gdy startowaliśmy, zapowiadała się dobra zabawa na statku na Nilu. Podróż upłynęła upojnie. Gdy wylądowaliśmy w egipskiej Hurghadzie nad Morzem Czerwonym, dotarła do nas informacja o tym, że Lech Kaczyński i ludzie, z którymi podróżował, zginęli w drodze do Katynia. A my spadliśmy z nieba na ziemię.

Widziane z daleka Szybkość i przenikalność informacji jest obecnie tak nieprawdopodobna, że podróżując z Hurghady do Luksoru, czyli starożytnych Teb, niemal na bieżąco dowiadywaliśmy się o rozwoju wydarzeń. Gdy po kilku godzinach dotarliśmy do Luksoru wiedzieliśmy już prawie wszystko. Większość osób była wstrząśnięta, niektórzy się ucieszyli, a około 10 najbardziej „informacyjnych” reporterów, którzy chcieli wziąć udział w opisywaniu tego niewątpliwie wyjątkowego wydarzenia, postanowiło wrócić do kraju. Reszta kontynuowała rejs. Relacje z polskich wydarzeń oglądaliśmy za pośrednictwem trzech telewizji: BBC, CNN oraz rosyjskiej ORT Planeta. Trzeba przyznać, że różniły się dość znacznie. W dniu katastrofy najbardziej poruszający obraz przekazywała telewizja rosyjska, która eksponowała, jak bardzo osobiście zajęli się tą tragedią zarówno rosyjski prezydent, jak i premier. Co ciekawe, szybko otrzymaliśmy wiadomość, że na miejscu zdarzenia pojawił się premier Tusk. Tymczasem z rosyjskiej telewizji wynikało, że pierwszy dotarł tam jego poprzednik na tym stanowisku – Jarosław Kaczyński. Komentarz był prosty: PR Tuska nawet w takiej chwili działał szybko i precyzyjnie. Rosyjska telewizja nie pokazywała natomiast reakcji Polaków z ulicy, którzy w telewizji brytyjskiej i amerykańskiej sugerowali, że Rosjanie maczali palce w tej katastrofie.

Teoria spiskowa Od razu pojawiło się kilku dziennikarzy, którzy wyrazili myśl, że powinniśmy być głęboko wdzięczni władzom Rosji za ich zachowanie i nie ulegać paranoidalnym teoriom spiskowym. Oczywiście pozwoliłem sobie zaoponować. Traf bowiem sprawił, że tłumaczyłem właśnie dokument, w którym jeden z podwładnych krwawego ministra spraw wewnętrznych Mikołaja Jeżowa wyrażał mściwą satysfakcję z tego, że Sowieci na szeroką skalę gromią „polskich szpiegów” – przez co rozumiał każdego Polaka, którego postanowił tak nazwać i rozstrzelać – a Polacy zdają się tego w ogóle nie dostrzegać. Ten podwładny Jeżowa nie wiedział zresztą rzeczy najbardziej kompromitującej władze II RP – otóż im więcej płynęło w 1937 i 1938 polskiej krwi na Ziemiach Zabranych przez Związek Sowiecki, tym władze te stawały się bardziej prosowieckie. Czy trzeba się dziwić, że wobec takiej sytuacji Józef Stalin specjalnie nie ograniczał się w sprawie Katynia? Skoro więc Rosjanie robili takie rzeczy w czasach sowieckich, a i potem a to podtruli prezydenta Wiktora Juszczenkę, a to napromieniowali własnego agenta polonem, a to z kolei wszem i wobec ogłosili, że wprowadzają na całym świecie takie prawo, że gdy kogoś uznają za wroga to mogą go zabić – to nie trzeba chyba specjalnie się krępować z podejrzeniami o wrogie zamiary. Polityka Prezydenta Kaczyńskiego wobec Rosji może nie była specjalnie przemyślana, ale z całą pewnością uchodził on w powszechnej opinii za wroga Kremla. Na pokładzie samolotu było też kilku czołowych generałów oraz szef instytucji, która co najmniej zaszkodziła władzy agentów Moskwy w Polsce. A jak wiadomo, już starożytni Rzymianie nauczyli, że cui bono… Teorii spiskowej w tej sprawie nie da się obecnie udowodnić, ale nie można jej z całą pewnością wykluczyć. Pewność w tej dziedzinie zapanuje za kilkadziesiąt lat, czyli my jej już nie uzyskamy. Podobnie jak to było w sprawie Katynia czy dokumentowanego przeze mnie ludobójstwa Polaków z lat 1937-1938. Generalnie historia uczy, że lepiej być nieco za bardzo podejrzliwym niż skończyć z kulą w potylicy.

W izolacji Nasza grupa, mimo dostępu do przekazów największych sieci telewizyjnych, była jednak w znacznym stopniu odizolowana od codziennych i powszechnych reakcji na tragedię, które miały miejsce w Polsce. Szybko okazało się, że choć na naszym statku utrzymywaliśmy oczywiście żałobę, ludzie pisali do nas z kraju, sugerując, że zapanowała niezwykła atmosfera, której odczucie, będąc daleko, po prostu na zawsze już straciliśmy. Co ciekawe, podobna reakcja jak w kraju zapanowała na naszym statku na informację o pochówku na Wawelu. Generalnie uznaliśmy, że mimo wszystko jest to przesada. Pojawiła się nawet kolejna spiskowa teoria – o tym, że Wawel wybrano ze względu na prezydenta Baracka Obamę, którego ochrona ma opracowane zabezpieczenie Wawelu, a pewnie w Warszawie jego agenci musieliby wszystko szykować od nowa. I Obama – który, jak wiadomo, w Krakowie ostatecznie się nie stawił – do Warszawy nie przyjechałby na pewno. Oczywiście nieco różniłem się od większości kolegów-dziennikarzy w uzasadnianiu wątpliwości związanych z pochówkiem na Wawelu. Oni twierdzili, że nie zasługuje, bo był, mały, niski i w ogóle be, bo z PiS-u – ja, bo podpisał traktat lizboński, likwidujący niepodległość. Ale za ten podpis akurat duża część polskich dziennikarzy Lecha Kaczyńskiego kocha.

Pył Gdy już zbliżaliśmy się do planowanego końca naszego wyjazdu i dziennikarze nawet zaczęli sobie organizować telefonicznie wejścia na pogrzeb prezydenta Kaczyńskiego w Krakowie, wybuchł wulkan na Islandii. Zamknięto lotniska w Europie i odwołano większość lotów, w tym oczywiście nasz czarter. Z szumu informacyjnego nie mogliśmy wyłowić informacji, kto właściwie podjął taką decyzję. Porównując reakcję poszczególnych krajów, zauważyliśmy jednak, że oczywiście polskie władze jak zwykle w ograniczaniu wolności poszły najdalej – zamknęły przestrzeń powietrzną od razu całkowicie i na kilka dni. Dla nas oznaczało to jedno – nie mogliśmy wrócić do kraju w terminie. Od razu pojawił się problem zakwaterowania oraz kosztów, których przedłużenie wyjazdu przysporzy. Szczęśliwie na pierwsze dni organizator naszego wyjazdu wziął je na siebie. W sumie jednak sytuacja, jaka zapanowała, jest, delikatnie pisząc, beznadziejna. W krajach wakacyjnych zablokowane zostały dziesiątki tysięcy ludzi, drugie tyle siedzi na lotniskach i czeka. W światowych telewizjach podają informację, że poprzednio ten wulkan dymił przez dwa lata. Czy oznacza to, że przez dwa lata w Europie nie będą latały żadne samoloty pasażerskie? Przecież jest to zupełnie niewyobrażalne – oznacza bankructwo linii lotniczych na całym świecie i załamanie się systemu transportowego.

Msza w Luksorze Na pogrzeb Prezydenta Kaczyńskiego nikt więc nie zdążył (tekst był pisany oczywiście przed – dop. red.). Okazało się jednak, że w Luksorze jest kościół Franciszkanów, którzy zgodzili się na odprawienie Mszy św. za ofiary katastrofy. Ponieważ mieliśmy ze sobą muzyka z zespołu „Poparzeni kawą trzy”, który, jak się okazało, jest też organistą, Msza wyszła wyjątkowo wzruszająco i profesjonalnie. Zwłaszcza hymn żałobny odegrany na trąbce. Polały się łzy – nieco surrealistyczne, biorąc pod uwagę egipskie otoczenie, ale z pewnością szczere. A w roli ministranta wspaniale sprawdził się były rzecznik Komendy Głównej Policji, Paweł Biedziak, któremu należą się podziękowania za zorganizowanie uroczystości i naprawdę wspaniałe znalezienie się w całej sytuacji. Przez zbieg okoliczności ominęło mnie zatem współuczestnictwo w zdarzeniu, które odczuły miliony Polaków. A opracowanie dokumentów udało mi się niemal całkowicie dokończyć. Teraz oddam je do recenzji, a potem do druku… Tomasz Sommer

DRUGA ZMOWA KATYŃSKA Trwa śledztwo w sprawie ustalenia technicznych okoliczności katastrofy smoleńskiej. Ale to śledztwo nie obejmuje warunków politycznych i moralnych, z powodu których stała się ona możliwa. Śledztwo prowadzone przez władze Rosji da takie rezultaty, jakie tym władzom odpowiadają, tym bardziej, że polska prokuratura zachowuje się tak, jakby nadal była Rosjanom służbowo podległa. Śledztwo musi więc wykazać, że władze Rosji nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za katastrofę i był to tylko nieszczęśliwy wypadek. Inaczej śmierć prezydenta Polski wraz z liczną grupą wysokich urzędników państwowych musiałaby zostać potraktowana jak drugi Katyń, czyli akt zbrodniczej agresji dokonany wobec pokojowo nastawionego sąsiada. Uznanie winy obsługi lotniska w Smoleńsku musiałoby doprowadzić również do uznania współodpowiedzialności za śmierć głowy państwa i wysokich urzędników państwowych ze strony premiera Donalda Tuska, jego rządu i partii. Jest faktem, że rząd Polski i władze Rosji wizyty prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu nie chciały. Polityczne i moralne okoliczności katastrofy prowadzą do stwierdzenia, że nie mogłoby do niej dość, gdyby nie zachęta ze strony Tuska i jego ministrów, by Rosjanie potraktowali prezydenta Kaczyńskiego nie jako głowę państwa polskiego, lecz jako niereprezentatywnego intruza, którego najlepiej do wizyty w Katyniu zniechęcić albo mu w niej przeszkodzić. Gdyby premier i członkowie rządu polskiego nie wyrażali publicznie opinii, że prezydent Kaczyński powinien z wizyty w Katyniu zrezygnować, przyjęcie jego samolotu miałoby najwyższy priorytet i lądowanie stałoby się tak samo bezpieczne jak Putina i Tuska. Gdyby rząd Polski nie dążył do utrudnienia i zmarginalizowania znaczenia wizyty prezydenta, to do Katynia poleciałyby dwa lub trzy samoloty - jeden dla prezydenta i jego sztabu, inne dla polityków i wojskowych, a przed nimi wylądowałby samolot z funkcjonariuszami polskich służb specjalnych, którzy odpowiednio by zabezpieczyli przylot prezydenta. Ale gdyby samolotów było więcej, to trudniej byłoby odganiać ze Smoleńska samolot z prezydentem, a to właśnie jemu chciano utrudnić lub uniemożliwić wygłoszenie przemówienia protestującego przeciw nowemu kłamstwu katyńskiemu. W tej sytuacji śmierć prezydenta Kaczyńskiego stawia Donalda Tuska oraz jego rząd i partię wobec oskarżenia, że ich aktywne, gwałtowne i dzisiaj wiemy, że zbrodnicze ataki były wysługiwaniem się Rosjanom w zwalczaniu reprezentowanej przez niego polskiej racji stanu. Dlaczego? Otóż premier Donald Tusk oraz jego rząd i partia przyjęły w sprawie zbrodni katyńskiej stanowisko rosyjskie. Premier Donald Tusk wylądował w Smoleńsku bezpiecznie, ponieważ dał Władimirowi Putinowi zgodę na przyjęcie drugiego rosyjskiego kłamstwa katyńskiego, że była to zbrodnia stalinowska. Zgoda Polski na nowe kłamstwo katyńskie, czyli uznanie zbrodni nie za ludobójstwo, lecz za zbrodnię stalinowską (rzekomą zemstę Stalina za klęskę 1920 r.), oznacza wspieranie Rosji antydemokratycznej, spadkobierczyni zła sowietyzmu. Prezydent Kaczyński stał się wrogiem elit III RP dlatego, że uznał zbrodnię katyńską za akt założycielski PRL i potępiał uczestnictwo tych elit w starym i nowym kłamstwie katyńskim jako przedłużaniu uzależnienia Polski od Rosji na wzór podległości PRL wobec Związku Sowieckiego. Żądał, by Rosja uznała swoją odpowiedzialność za ludobójstwo sowieckie i poniosła wszystkie jego prawne i moralne konsekwencje. Domagał się uznania sowieckiego komunizmu za system ludobójczy od samego początku i w całości, a jego przywódców za zbrodniarzy przeciwko ludzkości. Wskazywał, że Rosja, odmawiając uznania tego faktu, pozostaje stałym zagrożeniem dla bezpieczeństwa Polski i Europy. Dopóki bowiem Rosja nie uzna swej odpowiedzialności za ludobójstwa komunistyczne i ich nie potępi, nie zrzuci z siebie ukształtowanej przez te ludobójstwa elity władzy, która nie daje Rosji stać się państwem demokratycznym i prawnym, być uczciwym europejskim sąsiadem. Ci ,którzy twierdzą , że Rosja nie jest, a przynajmniej nie chce być, państwem bandyckim, powinni zapamiętać wypowiedź prezydenta Rosji po pogrzebie na Wawelu. Na pytanie o haniebne, czysto stalinowskie oświadczenie Rosji wobec Trybunału Praw Człowieka, w którym zbrodnię katyńską nazywa się „zdarzeniem" i odmawia choćby rehabilitacji ofiar, Miedwiediew odpowiedział: - Stanowisko Rosji w tej sprawie nie ulega zmianie. Jeżeli nie ulegnie zmianie również rządu polskiego i nadal będzie on podtrzymywał nowe kłamstwo katyńskie, będzie to znak, że jest rządem Targowicy. Krzysztof Wyszkowski

KACZYŃSKI POTRZEBNY JAK NIGDY Ujawnienie prawdy o Lechu Kaczyńskim, pokazanie wielkiego, prawego męża stanu, ale też człowieka ciepłego i życzliwego ludziom, musiało prowadzić do odkrycia zaskakującej prawdy również o drugim z braci-bliźniaków.

Podsycanie lęku przed braćmi Kaczyńskimi było od lat głównym zadaniem propagandystów III RP. Realizowanym jako strategia przejęcia, utrzymania i sprawowania władzy. Intensyfikacja lęku, zastosowana jako forma manipulacji, okazała się niezwykle skuteczna, umożliwiając sterowanie nastrojami społecznymi, a następnie podporządkowanie decyzji wyborczych interesom wąskiej grupy beneficjantów. Na tym lęku zbudowano „pozycję startową” Platformy Obywatelskiej, wmawiając społeczeństwu, że wybór Tuska i spółki uchroni Polaków przed straszliwą katastrofą „kaczyzmu”. Po wyborach 2007 r. natychmiast powierzono mediom zadanie utrzymywania społeczeństwa w poczuciu zagrożenia recydywą rządów PiS, koncentrując się jednocześnie na tworzeniu negatywnego obrazu prezydentury Lecha Kaczyńskiego.

Wedle wzorów Putinowskiej Rosji Ten prosty zabieg socjotechniczny, oparty na manipulacji właściwej systemowi totalitarnemu, musiał okazać się efektywny w społeczeństwie uzależnionym od przekazu telewizyjnego i powszechnego, bezkrytycznego przyjmowania dziennikarskich relacji. W połączeniu z dziennikarską autocenzurą i przemilczaniem wiadomości nieprzystających do normy sprawił, że do świadomości Polaków nie mogła przedostać się żadna informacja ukazująca prawdziwy obraz Lecha i Jarosława Kaczyńskich. Trudno o bardziej wyrazisty dowód ciągłości systemowej III RP z okresem PRL jak właśnie wieloletnia kampania propagandowa skierowana przeciwko prezydentowi i prezesowi PiS. Znajdujemy w niej wszystkie elementy propagandy komunistycznej, w tym podstawową i najmocniej eksploatowaną kategorię „wroga” – z powodzeniem stosowaną również w Putinowskiej Rosji. Przed dwoma laty Jarosław Kaczyński stwierdził wprost, że „Tusk chce zdezintegrować naród”. Taktyka grupy rządzącej polegała bowiem na destabilizacji i dezintegracji państwa, zrywaniu więzów społecznych i narodowych. Brutalizacja języka politycznego, tworzenie trwałych i coraz głębszych podziałów, walka z pamięcią narodową, niszczenie szkolnictwa i kultury, propagowanie zachowań antypaństwowych lub amoralnych - stanowiło „fazę I” procesu dezintegracji. Kpiny i szyderstwa z Prezydenta, liczne obelgi pod jego adresem, przedstawianie go jako „nacjonalisty” i nieudacznika, konkurowały jedynie z mrocznym obrazem jego brata, któremu zarzucano „zbrodnie” z okresu rządów PiS, awanturnictwo polityczne, skłonności do dyktatury i konfliktowość. Nie sposób nawet wyliczyć wszystkich kłamstw i najbardziej haniebnych pomówień, po jakie sięgano, by przekonać Polaków do „wspólnego wroga”. Podtrzymywanie lęku przed „kaczyzmem” stanowiło również projekcję autentycznych obaw, jakie układ tworzący III RP żywił wobec tych polityków. Czas rządów PiS, w którym podjęto walkę z korupcją i przestępczością mafijną, uporządkowano finanse publiczne, wznowiono politykę zagraniczną zgodnie z polskimi interesami, a wreszcie – zlikwidowano Wojskowe Służby Informacyjne, będące osią patologicznego układu III RP - musiał wywołać dostatecznie mocny lęk wśród tzw. elit, które likwidację skamielin PRL potraktowały jako zamach na swoje przywileje. Na rzeczywisty stosunek Platformy Obywatelskiej do braci Kaczyńskich bezsporny wpływ miała również ambicjonalna trauma, jakiej doświadczył Donald Tusk po przegranych w 2005 r. wyborach prezydenckich oraz nie mniej mocne uczucie nienawiści i strachu widoczne u Bronisława Komorowskiego, obawiającego się publikacji treści Aneksu do raportu z weryfikacji WSI. Wielu innych polityków PO, biznesmenów, dziennikarzy i ludzi życia publicznego po likwidacji WSI odczuwało zagrożenie możliwością ujawnienia ich kontaktów i interesów prowadzonych pod dyktando wojskowej bezpieki. Wkrótce zatem nagromadzenie pod szyldem Platformy wszelkiego rodzaju renegatów, frustratów i „skrzywdzonej” rządami PiS agentury uczyniło z tego środowiska istny skansen agresywnych, twardogłowych typów, złączonych wspólną nienawiścią i żądzą odwetu. Dlatego przez cały okres istnienia koalicji PO-PSL lęk i nienawiść – jedyna broń tchórzy - stanowiły podstawowe narzędzie sterowania społeczeństwem i miały zastępować wszystkie wyższe aspiracje Polaków. Media, którym podobnie jak w okresie PRL powierzono rolę strażnika interesów partii rządzącej i katalizatora nastrojów społecznych, stworzyły z fałszywego obrazu „kaczyzmu” główny identyfikator zwolenników Platformy i same stały się częścią aparatu władzy. Dopiero tragedia z 10 kwietnia i śmierć Prezydenta Kaczyńskiego przerwały ten proces i na krótką chwilę wytrąciły broń manipulantom. Zdano sobie natychmiast sprawę, że spontaniczna reakcja Polaków na tragedię, przekraczająca najśmielsze oczekiwania i prognozy, wymaga odwrócenia dotychczasowych środków, a dalsze forsowanie negatywnego wizerunku może trwale zaszkodzić interesom grupy rządzącej. Tylko temu cynicznemu instynktowi należy przypisywać nagłe pokazanie innego Lecha Kaczyńskiego – człowieka wielkiego serca i umysłu, dobrego polityka, patrioty, męża stanu. Odegranie medialnego spektaklu żałoby narodowej pod dyktando fałszywego hasła „Bądźmy razem” przyszło mediom i politykom równie łatwo jak dotychczasowe rozgrywanie lęków i nienawiści. Nie zaniedbano przy tym zabiegów dezinformacyjnych, z których już w czasie symulowanej „płaczliwości” wyłaniał się przekaz sugerujący, iż winę za katastrofę będzie ponosić załoga polskiego samolotu, a pośrednio – Prezydent Kaczyński, mający wywierać presję co do miejsca i czasu lądowania. Dopóki trwał czas „żałobnej propagandy”, ta wersja była sączona w umysły odbiorców klasycznymi metodami dezinformacji: poprzez „modyfikację motywu” (Prezydent mógł wywierać presję, ale działał w dobrej wierze, obawiając się prowokacji rosyjskiej), „interpretację” (to, że wywierano presję na pilota, wynika z treści rozmów zarejestrowanych w „czarnej skrzynce”) lub „generalizację” (podobne zdarzenie miało mieć miejsce w Gruzji, inni przywódcy postępowali podobnie). Wkrótce jednak w odbiorze społecznym będzie musiało zaistnieć trwałe przeświadczenie, że tak naprawdę winę za tragedię z 10 kwietnia ponosi Prezydent, a o przebiegu zdarzeń zadecydowały błędne decyzje pilota, podjęte na skutek interwencji Lecha Kaczyńskiego lub jego otoczenia. Nie należy się spodziewać, by wnioski prokuratury wojskowej działającej pod dyktando Rosjan miały iść w innym kierunku. W tym obszarze – zdefiniowania przyczyn katastrofy - istnieje bowiem ścisła wspólnota interesów rosyjskich z oczekiwaniami grupy rządzącej w Polsce. Dlatego jak najszybsze przywrócenie negatywnej propagandy oraz atmosfery lęku i nienawiści jest dziś dla Tuska i Komorowskiego sprawą najważniejszą. Kandydatura prezesa PiS może skutecznie zniweczyć ten zamiar. Nie tylko z uwagi na realną możliwość wygranej i kontynuację dzieła Lecha Kaczyńskiego, ale również dlatego, że wokół sprawnego polityka jakim jest Jarosław Kaczyński, może powstać silny, ponadpartyjny ośrodek opozycji, zdolnej przeciwstawić się zamysłom układu rządzącego dziś Polską. Nigdy bardziej jak właśnie w tej chwili potrzebujemy polityka silnego, o jasno sprecyzowanych celach i wyrazistych poglądach. To, co nazywano „kontrowersyjnością” prezesa PiS, jest dziś zbiorem najbardziej pożądanych cech i gwarancją mocnej pozycji przyszłego prezydenta. Sama prezydentura Kaczyńskiego, oparta na patriotyzmie i antykomunizmie, byłaby (nawet przy ułomnych uprawnieniach Kancelarii) trwałą wartością, szczególnie w zakresie kształtowania polityki zagranicznej. Plan fasadowego „pojednania” z Rosją, sprowadzony do koncepcji wepchnięcia Polski w strefę wpływów Kremla, uległby załamaniu. Można się również spodziewać, że cechy przywódcze Kaczyńskiego i jego polityczna charyzma pozwoliłyby zbudować realną opozycję i zjednoczyć wszystkie siły przeciwne „porządkowi moskiewskiemu” - nawet na bazie „osieroconego” i pozbawionego wielu znaczących polityków PiS. Ludzie Platformy i jej zaplecza mają pełną świadomość zagrożenia prezydenturą Jarosława Kaczyńskiego. Świadczy o tym histeryczna reakcja wielu publicystów i osób publicznych, ujawniona natychmiast, gdy pomysł kandydowania stał się realny. Świadczą o tym „sondaże” i „badania opinii publicznej” – które od czasów wyborów 2005 r. należy traktować wyłącznie jako element socjotechniki służący zafałszowaniu społecznej rzeczywistości. Gdyby nie istniały żadne inne powody, dla których prezes PiS miałby startować w wyborach, ten jeden stanowi dostateczny argument, że tylko Jarosław Kaczyński może pokrzyżować plany Bronisława Komorowskiego. Podsuwanie opinii publicznej „egzotycznych” kandydatów, straszenie „demonami IV RP” i „pogłębianiem podziałów” czy bardziej wyrafinowane formy manipulacji ujawniły panikę w obozie układu rządzącego. Tymczasem wiadomo już, że próby sprowadzenia tej kandydatury do poziomu dawnego sporu politycznego okażą się nieskuteczne. Aleksander Ścios

01 maja 2010 Nie dać się zapędzić do Czerwonej Oberży... Znowu Lewica ma swoje „ święto”. Od  1890 roku nazywa się ono Międzynarodowym Dniem Solidarności Ludzi Pracy.. Każdy kolektywizm budzi we mnie dreszcze. .Jaki by nie był.. Czy to „solidarnościowy”, czy to kolektywizm liberalny, którego świadkami jesteśmy na co dzień - wszak rządzi partia” liberalna,” co prawda tylko z nazwy –Platforma Obywatelska, no i ma w swojej nazwie słowo” obywatelska”, czyli związana z państwem obywatelskim, które wyrosło z Rewolucji Antyfrancuskiej roku 1789… Zdetronizowano wtedy Boga, a na to miejsce postawiono człowieka obywatelskiego.. Z jego Prawami Człowieka, zamiast Praw Bożych.. I wtedy to się tak naprawdę zaczęło.. I z przerwami trawa do dziś.. Niesamowity jest upór twórców państw obywatelskich  i solidarnych w przewracaniu cywilizacji do góry nogami. Na ogół związanych z masonerią wolnomularską i Dziećmi Wdowami  Kiedyś były królestwa- przeciwieństwa państw obywatelskich, w których różne kucharki nie  zajmowały się wszystkim i niczym.. Tak jak dziś. No i w państwie obywatelskim mamy znacznie  mniej wolności, bo państwo obywatelskie i demokratyczne urzeczywistniające to i owo, nadaje nam różne prawa, których potem musimy dochodzić w różnych trybunałach rewolucyjnych praw człowieka.. W monarchii obowiązywały prawa naturalne, na straży których stał król.. Oczywiście też różnie to bywało, niemniej jednak, to co dzieje się dziś- to  obywatelski horror! Bałagan, burdel i serdel - ma się rozumieć obywatelski! A wolności mamy coraz mniej! Ciurkiem uchwalają ustawy kolektywne, które dotyczą nas wszystkich, a przecież każdy z nas jest indywiduum.. Jeśli mają być ustawy, to powinny być indywidualne.. Dla każdego indywidualnie każda. Tak nas  stworzył sam Pan Bóg sprawiedliwy, którzy za dobre uczynki wynagradza, a za złe karze.. I dał nam rozum i wolną wolę, którą zabija  demokracja większościowa i obywatelska, przegłosowując kolektywnie prawo do wolnego wyboru.. I jak taki człowiek obywatelski, będąc na Sądzie Ostatecznym, jako  Dziecko Boże będzie się tłumaczył Panu Bogu, w jego Królestwie- z postępowania obywatelskiego wobec demokratycznego państwa prawnego? Panie Boże, chciałem postąpić zgodnie z twoim prawem, ale demokraci narzucili mi swoje.. Przegłosowali kolektywnie i kazali mi się do tego prawa stosować.. Pod groźbą kary! Z natury, jako człowiek- jestem lękliwy, więc ustąpiłem.. Zabrakło mi odwagi! Twoje prawo naturalne szanuje prawo do  życia każdego człowieka; niemniej demokraci  przegłosowali demokratycznie w demokratycznym parlamencie,  że w czasie kształtowania się istoty ludzkiej można człowieka zabić, choć życie dał mu sam Pan Bóg,  i on mu je odbierze, a nie człowiek.. Który jest jedynie życia nosicielem..  Można demokratycznie  zabić człowieka nawet po kilku tygodniach kształtowania się jego  życia… I takiego kształtującego się człowieka- nazwali  „ płodem”(???) I co jakiś czas podnoszą granicę życia, przy której można człowieka eksterminować.. Demokratycznie po  obywatelsku! I jeszcze powtarzają co jakiś czas, że człowiek ma swoje prawa.. A ten, którego zabijają demokratycznie, też? Chciałem sobie , we własnym piecu, spalić, tekturowe pudełka po mleku, ale nie podobało się to sąsiadowi, bo niedawno oglądał program ekologiczny, w którym  przekonywano ludzkość, że jest to  działanie przeciwko  ludzkości. Tak się tym przejął, że zadzwonił po Straż Miejską, bo mieszkamy w mieście, mieszkańcy wsi dzwonią po Straż Wiejską- przyjechał funkcjonariusz państwowo- gminny i na mocy jakiegoś świstka papieru „ prawa ochrony środowiska” wszedł do mojego prywatnego domu i pobrał mi próbkę popiołu, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście sąsiad donosiciel miał rację..  I to wszystko w  demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniający zasady społecznej i demokratycznej sprawiedliwości.. Które systematycznie-  to demokratyczne państwo prawne, nie mające nic wspólnego z państwem prawa- na moich oczach przekształca się w państwo demokratycznej kontroli nad człowiekiem obywatelskim, które kilkadziesiąt lat wcześniej opisał wielki wizjoner ludzkości  obywatel, ale nie pan- G. Orwell, w swojej książce pt „Rok 1984”. Wszystko się sprawdza co do joty, a nawet więcej, bo demokracja ma to do siebie, że wszystko można przegłosować  i wszystko skontrolować. .To co było totalitarne pięćdziesiąt lat temu, jest jeszcze bardziej totalitarne po  latach pięćdziesięciu.. Mój ulubiony pisarz pan Paweł Jasienica, napisał w jednej ze swoich książek, że: ”dla mieszkańca przedrewolucyjnej Francji, współczesny świat wydawałby się jednym wielkim Domem Niewoli”(????). a pisał te słowa w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku.. Kiedy Dom Niewoli, powiedzmy sobie szczerze – socjalistycznej, bo socjalizm- jako ustrój jest nosicielem  ludzkiej niewoli, o czym pisał inny pisarz, F . August von Hayek, w swojej” Drodze do zniewolenia”.- był na początku swojej budowy.. A teraz jest w  pełnej krasie rozkwitu, a raczej upadku- niektóre budowle socjalizmu już  bankrutują, tak jak kiedyś Wielkie Socjalistyczne Imperium Romanum, oparte na rozdawnictwie, a to zboża, a to, wina, a to mięsa.. I wielkiego marnotrawstwa! Na początek poszła Islandia, teraz Grecja, kiedyś wspaniały kraj, teraz tornado socjalizmu zbliża się brzegów Hiszpanii, Portugalii, być może Francji, gdzie dłub publiczny narasta w tempie 2000 euro  politycznego na sekundę.. Rak socjalizmu przeżarł te państwa do szpiku kości.. Że to wszystko jeszcze się trzyma, gdy wszyscy, którzy niczego nie wytwarzają, chcą więcej i więcej, i jeszcze więcej.. Budowniczowie totalitarnego państwa bezprawia, posługujący się  zbitką propagandową o nazwie „ demokratyczne państwo prawa” mają zawrót głowy.. Doprowadzić do bankructwa  państwa i wpędzić w niewolę międzynarodówki lichwiarskiej   swoich” obywateli”(???). To jest dopiero sztuka.. Sztuka demokratycznego bezprawia! A gdzie wolność obywatelska, w demokratycznych państwach  demokratycznego bezprawia? Czy ktoś mnie pytał, czy chcę mieć już na garbie 27 000 złotych długu, którego nie chciałem,  na który się nie zgadzałem i nie zgadzały się moje dzieci- wiem to z autopsji- i nie zgadzają się moje wnuki? Gdzie moja wolność  wyboru decyzji? Co prawda duchowy przywódca rządzących czerwonych, czerwoną Europą, niejaki Lenin , mawiał, że: „To prawda, że wolność jest cenna- tak cenna,  że należy ją racjonować”(!!!). Ale ja się z tym nie zgadzam. Wolność jest naturalnym prawem człowieka przeddemokratycznego. .Wolność daje poczucie wartości człowiekowi przeddemokratycznemu, daje poczucie odpowiedzialności za swoje decyzje.. Socjalizm demokratyczny zabija wolność, własność i życie.. Bo i tak w konsekwencji buduje się go- jak twierdziła Ayn Rand- „na stertach z ludzkich ciał”(!!!). No i gwałcą prawo do własności, w demokratycznym państwie prawnym i socjalistycznym.. Wiem doskonale, że na budowę socjalizmu potrzeba  tylko trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy.. I dlatego rabują podnosząc ciągle podatki, bo  demokratyczni socjaliści potrzebują pieniędzy na budowę gmachu państwa socjalistycznego. Biorą sobie ile im potrzeba z mojej własności jaką jest moja praca, z której powstaje mój dochód, zresztą potem znowu opodatkowany dochodowo no i ma się rozumieć demokratycznie.. Mają w nosie własność, wolność i życie człowieka przeddemokratycznego i budują demokratyczne państwo bezprawia demokratycznego oparte na gwałcie i okraszonego demagogią demokratyczną lejącą się ze środków masowego i demokratycznego rażenia, bez której demokracja nie miałaby szans istnienia.. A trybunów ludu jest bez liku.. Jedni znikają- inni się pojawiają! Musi istnieć jakąś tajna  Państwowa Szkoła Trybunów Ludowych.. Najpewniej! Nie zlokalizowałem jeszcze miejsca gdzie się znajduje.. Ale jak tylko trafię na trop.. A teraz na cześć tego wariactwa będą maszerować w czerwonych pochodach, na czele demokracji, pośród zgiełku i czerwonych baloników, sztandarów socjalizmu zawieszonych wysoko, ponad głowami ludzkości, która o niczym innym przez wieki nie marzyła, jako o zwycięstwie demokracji, socjalizmu , praw człowieka i obywatela, przeciw Panu Bogu i zdrowemu rozsądkowi. Zaczęło  się od 1890… Socjalno- Rewolucyjna Partia Proletariat, Polska Partia Socjalistyczna, Socjaldemokracja Królestwa Polskiego i Litwy( nawet Królestwo Polskie w to socjaliści wmieszali!), Polskie Stronnictwo ludowe” Wyzwolenie”( od ucisku burżuazji wiejskiej!)., Komunistyczna Partia Zachodniej Ukrainy, Komunistyczna Partia Zachodniej Białorusi… A od 1983 roku Międzyzakładowy Robotniczy Komitet” Solidarności”, Grupa Polityczna Robotnik, Polska Partia Socjalistyczna- Rewolucja Demokratyczna, Nurt Lewicy Rewolucyjnej.. Normalny człowiek powinien być od tego z daleka , jeśli chce zachować odrobinę higieny umysłowej i być z daleka od tej chamokomuny. Święto Józefa Rzemieślnika (nie robotnika!) jak najbardziej, bo powołał je PIUS XII w kalendarzu liturgicznym, jako alternatywę dla laickiego Święta Pracy... Lewicowi Narodowi Socjaliści z Narodowo – Socjalistycznej Partii Robotniczej Niemiec( NSDAP), obchodzili to” święto” od 1933 rok, zaraz po dojściu do władzy Adolfa Hitlera.. Czarna swastyka na czerwonym tle.. Tak jak w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich.. sierp i młot.. Dwa wielkie socjalizmy dwudziestego wieku… Miliony ofiar! W Niemczech był to Narodowy Dzień Pracy.. Teraz mamy też dzień wolny od pracy.. No cóż…. Niech się świeci, pardon - święci Pierwszy Maja.. Lewą marsz! Jednostka niczym, jednostka zerem… A potem sznur na szyję proletariacką! Nie podobała mu się Wielka Socjalistyczna Rewolucja Proletariacka? WJR

Siódmy wariant Subotnik Ziemkiewicza W chwilach powszechnej dezorientacji jedyne, co człowiekowi pozostaje, to jego chłopski zdrowy rozum. Teorie spiskowe? Czasem okazują się prawdziwe, a czasem nie. To, czy teoria jest spiskowa, czy nie spiskowa, nie ma żadnego znaczenia, chyba tylko dla idiotów, którzy własnego rozumu nie posiadając, muszą polegać na naklejanych przez innych etykietkach. Na przykład, w starożytnym Rzymie trzech możnych facetów umówiło się kiedyś, że nic się nie stanie w państwie bez ich zgody, i w tym momencie Republika Rzymska na zawsze już przestała być republiką. Owszem, faceci potem się wzięli za łby, potem sukcesję po zwycięzcy wzięło kilku innych, którzy też się pobili między sobą… Ale jeśli się w Rzymie owych czasów nie zajmowało odpowiednio wysokiej pozycji w strukturach państwa, można było o tym wszystkim wcale nie wiedzieć, i przez ponad stulecie większość nie wiedziała, wierzyła wciąż niezłomnie, że Rzym pozostaje republiką, a władza spoczywa w rękach Senatu i wybieranych przez niego urzędników. To my dzisiaj mówimy o „pryncypacie”, oligarchii i cesarstwie, bo bez tej wiedzy historia w ogóle nie daje się napisać − ale współczesne Cezarom media, gdyby istniały, wykpiwały by zapewne takie spiskowe teorie ile wlezie. Co z tego wynika? Nic. Bo z drugiej strony historia obrosła tysiącami woluminów stawiających na temat różnych wydarzeń najbardziej wyrafinowane hipotezy, które bywały nawet doskonale spójne, tyle tylko, że nic ich nigdy nie potwierdziło. Sama tylko literatura dotycząca rewolucji francuskiej i Napoleona, demaskująca sięgające wielu wieków, niekiedy aż starożytności, spiski templariuszy, masonów, iluminatów, jezuitów, asyryjskich gnostyków i czort wie, kogo jeszcze, to dziesiątki grubych tomów, które swego czasu traktowali poważnie najświatlejsi przedstawiciele swych czasów. W Niemczech, Francji i krajach arabskich, czyli tam, gdzie tradycyjnie silna jest nienawiść do Ameryki, pokaźny procent ludności wierzy, że nie było żadnych zamachów na WTC, wszystkich tych ludzi zamordował Bush, żeby mieć pretekst do napaści na Irak – i mają na to niezbite dowody, na przykład analizy jakichś podobno wybitnych znawców, którzy stwierdzili, że na zdjęciach wlatującego w wieżowiec samolotu nie widać jakiegoś cienia, który powinno być widać, więc, krótko mówiąc, że to pic i fotomontaż. Skoro śledztwo w sprawie katastrofy w Smoleńsku prowadzone jest tak, jak jest prowadzone, to nieunikniony jest wysyp rozmaitych sensacji. W ich morzu mogą być także opinie przytomne, ale dopiero po jakimś czasie będziemy w stanie je odróżnić. Nie ma się tym specjalnie co przejmować, a już zwłaszcza nie wolno dać sobie wmówić, że te teorie, przeważnie głoszone przez anonimowych ludzi w Internecie, w jakikolwiek sposób równoważą czy usprawiedliwiają nikczemność redaktorów gazety pragnącej uchodzić za poważną, która od tygodnia snuje serial insynuacji pod adresem nieżyjącego prezydenta, i ludzi, ubiegających się o społeczny szacunek, którzy jej w tym pomagają. Polityczne rozgrywki i obsesyjna nienawiść do zmarłego, w połączeniu z antyprawicową fobią salonu, doprowadziła niektórych już do kompletnego zbydlęcenia, i nie można tego ocenić inaczej − zwłaszcza, że, wiedząc doskonale, iż znane fakty jednoznacznie tezie o winie Kaczyńskiego przeczą, nie formułują oni oskarżeń wprost, ale poprzez sugestie, aluzje i podsuwanie skojarzeń. Zdrowy chłopski rozum − bo nic innego w takich chwilach człowiekowi nie pozostaje (prawda, już to pisałem) − mówi, że nie sposób wskazać, jaki pożytek mieliby odnieść ze strącenia samolotu ewentualni zamachowcy. A już zwłaszcza tacy, którzy mieliby możliwości, by podobnie ryzykownej i niepewnej w skutkach operacji dokonać. Domniemanie, którym głównie żywią się spiskolodzy z rosyjskiego internetu, iż jedna frakcja rosyjskich służb chciała w ten sposób zaszkodzić drugiej, wydaje się mało przekonujące. Hipotezę zamachu trzeba oczywiście rozpatrzyć i wykluczyć, ale na pierwszy rzut oka niewiele na nią wskazuje. Zdrowy rozum i doświadczenie dziennikarza, który o wielu różnych katastrofach już czytał, a o niektórych nawet sam pisał, podpowiada mi, że przy tego typu zdarzeniach zazwyczaj nie ma jednej przyczyny. Przyczyną jest zwykle − jak w uznanej niegdyś za wydumaną powieści Lema „Katar” − splot błędów i przypadków, z których każdy w pojedynkę nie miałby tragicznych skutków, czasem nawet dwa na raz nic by nie spowodowały, ale łącznie doprowadziły do nieszczęścia. Tak było w Czarnobylu, tak było z dwoma amerykańskimi promami kosmicznymi czy z katastrofą samolotu amerykańskiej misji wojskowej w byłej Jugosławii. To oczywiście tylko domniemania laika, ale ze znanych już dziś faktów można wskazać kilka, które mogły się w takiego piekielnego puzla ułożyć. Mgła, złe oświetlenie pasa, prawdopodobnie błędna informacja z kontroli lotów, zmieniony układ radiolatarni. Coś mniej, coś więcej? Czekajmy na dalsze informacje. Osobiście zwracam uwagę na jeden wątek, który jakoś umyka uwagi komentatorów. Przez trzy tygodnie, jakie upłynęły od katastrofy, nie mogłem znaleźć wiarygodnej informacji, jaki właściwie charakter miała wizyta Lecha Kaczyńskiego i towarzyszącej mu delegacji w Katyniu − oficjalny czy prywatny? Zaproszenie dotyczyło wizyty oficjalnej. O taki status wystąpiła też kancelaria prezydenta. Ale wszystko wskazuje, że po stronie rosyjskiej uważano ją za nieoficjalną. Różnica jest zasadnicza − wizyta oficjalna to inne, dodatkowe procedury bezpieczeństwa. Takie, jak zastosowano trzy dni wcześniej podczas wizyty Tuska. W dniu katastrofy ich nie było. Odpowiedzi nie można było uzyskać. Oficjalna czy nie? A jeśli nie, to kto, gdzie, kiedy zdecydował obniżeniu jej statusu? Czy stało się to w Polsce, czy w Rosji? Z czyjej inicjatywy? W końcu znalazłem wywiad generała Janickiego, szefa BOR, z kuriozalnym stwierdzeniem, że wizyta była nieoficjalna, ale traktowana jak oficjalna. Cóż, w całym tym wywiadzie generał wije się i udziela dziwnych informacji, tego rodzaju, że odpowiednie służby zabezpieczyły jak należy wizytę premiera i to wystarczało także na wizytę prezydenta… Ale na razie wystarczy, dziękuję. A więc wizyta, która w MSZ i potem w kancelarii Prezydenta była jeszcze oficjalna, gdzieś po drodze ten status utraciła. Gdyby go nie utraciła, to być może do katastrofy by nie doszło. Zastosowane procedury nie pozwoliłyby wszystkim elementom śmiertelnej układanki wskoczyć na miejsce. Kto doprowadził do obniżenia rangi wizyty? I dlaczego? Czy polski rząd? Czy formalnie odpowiedzialny za takie sprawy minister Arabski? Czy po to, aby, jak to od dwóch lat konsekwentnie czyniła jego partia, po raz kolejny prezydenta poniżyć, pomniejszyć, odebrać mu znaczenie, na rzecz premiera? Na razie nie oskarżam. Pytam. Wizycie Głowy Państwa w Katyniu odebrano status oficjalny, i to jest fakt. Najbardziej prawdopodobne jest, że zrobił to polski rząd, i że zrobił to, tak, jak było z poprzednimi groteskowymi wojnami o oficjalne wyjazdy, samoloty i krzesła, w partyjnym interesie rządzącej formacji. I prawdopodobne jest, że gdyby nie ta głupia, małostkowa decyzja, do nieszczęścia by nie doszło. Domagam się odpowiedzi. Domagam się, aby oprócz podanych do wiadomości publicznej sześciu możliwych wariantów przyczyny katastrofy, prokuratura uwzględniła w śledztwie szukającym winnych „nieumyślnego sprowadzenia niebezpieczeństwa katastrofy w ruchu lotniczym” także siódmy wariant. Ten właśnie. Rafał A. Ziemkiewicz

Tak, Marta Kaczyńska powinna się zastanowić Czy woli aby mówili: "Jarosław Kaczyński nie cofnął się przed niczym, nawet pogrążoną w żałobie bratanicę cynicznie wykorzystał dla swoich politycznych celów, zmuszając ją do udziału w kampanii wyborczej." czy może: "Jarosław Kaczyński nie ma nawet wsparcia najbliższej rodziny, mimo szumnych zapowiedzi nie udało mu się cynicznie wykorzystać dla swoich politycznych celów pogrążonej w żałobie bratanicy i zmusić jej do udziału w kampanii wyborczej." Bo tylko taki ma wybór. Niech się nie łudzi, że może zrobić coś, co nie zostanie wykorzystane do ataku na jej stryja. Śmierć jej rodziców bardzo utrudniła (ale przecież nie uniemożliwiła, trwają usilne zabiegi, żeby to Lech Kaczyński został głównym sprawcą smoleńskiej tragedii, a przez to, że dał się potem pogrzebać na Wawelu także jedynym winnym dzielenia Polaków), ale stryj jeszcze żyje i niestety się nie poddaje. A dopóki on się nie podda, nie poddadzą się i oni. I jeśli uznają, że aby go zranić, osłabić lub zniszczyć trzeba uderzać w jego bratanicę, to będą uderzać. W bratanicę, wnuczki brata, matkę - redaktor Kuźniar obiecał wojnę bez zasad i sentymentów i w spełnienie akurat tej obietnicy niestety wierzę. Marta Kaczyńska jest w tej wojnie nikim, wyłącznie dodatkiem do swojego stryja, atutem, którego trzeba go pozbawić. Nie powinna więc niczego brać do siebie, bo tylko o niego tu chodzi. I cokolwiek ona postanowi, znajdą sposób, żeby to wykorzystać do ataku na niego. Zero złudzeń. Nie radźmy więc Marcie co powinna zrobić, aby uniknąć ciosów, bo ich nie uniknie, taka już cena tego przeklętego nazwiska. Jedyne co możemy dla niej zrobić, to dokumentować, nagłaśniać i pokazywać jak "pojednańcy" umieją ukarać opłakującą rodziców córkę za stanie przy stryju, tym wszystkim, którzy po 10 kwietnia zaczęli się budzić. Trzymaj się Marta! Wszystko co będziesz musiała teraz znieść to cena za to jakiego miałaś ojca. Kataryna

CZY MAMY PAŃSTWO? To, że nie mamy tajnych służb zdolnych ochronić państwo, już wiemy. Pozostają pytania, czy mamy armię i wiarygodnych sojuszników. W wywiadzie dla Rzeczpospolitej 27.04.2010 gen. Petelicki (pierwszy dowódca GROM) merytorycznie obnaża tragiczne zaniedbania polskich służb specjalnych dotyczące bezpieczeństwa władz RP. Przede wszystkim polskie służby powinny zabezpieczyć nie tylko lotnisko docelowe w Smoleńsku, ale też zapasowe – zwraca uwagę gen. Petelicki.
– BOR nie miał informacji o lotnisku zapasowym – twierdzi Dariusz Aleksandrowicz, rzecznik tej służby. Według rzecznika Sił Powietrznych płk. Roberta Kupracza takie zostały wybrane: były to Witebsk i Mińsk. Dlaczego informacja o tym nie trafiła do BOR? Rzecznik Sił Powietrznych nie potrafił wyjaśnić. (…) Inną zasadą obowiązującą w NATO, o której przypomina dowódca GROM, jest ta, że „delegacja takiego szczebla i w takim składzie powinna udać się do Smoleńska czterema samolotami (minimum dla krajów biedniejszych – trzy samoloty)”. A 10 kwietnia delegacja polskich władz leciała jedną maszyną Tu-154 (Jak-40 zabrał głównie dziennikarzy).
Dyletantyzm czy celowe zaniedbania są na porządku dziennym w naszych służbach. Oto na pogrzebie gen. Gągora na Cmentarzu Powązkowskim, gdzie zgromadziła się generalicja i oficjele, nie było żadnej ochrony. Pewien oficer NATO tak to skomentował: „Macie szczęście, że mimo waszego większego zaangażowania w Afganistanie niż hiszpańskie, nie zainteresowali się wami dotąd terroryści, bo moglibyście stracić na tym cmentarzu resztę generałów oraz ministra obrony i szefa BBN”. Podobne zdziwienie przeżyłem podczas uroczystości żałobnych w Krakowie. Wraz z dwoma przedstawicielami władz Unii Polityki Realnej mieliśmy wejściówki do sektora strzeżonego na wprost wejścia do Bazyliki Mariackiej. Na ulicy Sławkowskiej rzeczywiście dokładnie nas zrewidowano i wylegitymowano. Ale później do przemieszczania się po strefie zamkniętej wystarczyło pomachać identyfikatorem. Postanowiłem zrobić pewien eksperyment. Wszedłem do jednej z kamienic okalających Rynek i spędziłem tam przynajmniej 20 minut. Do gospodarza powiedziałem: jeśli po moim powrocie na Rynek nie podejdzie do mnie tajniak, by mnie powtórnie zrewidować, to znaczy, że nie ma tu żadnej ochrony (kamienica nie została wcześniej sprawdzona przez BOR). Przez nikogo nieindagowany powróciłem do sektora i podszedłem do barierki, przy której stały lawety dla trumien Pary Prezydenckiej. W odległości paru metrów przeszedł cały orszak żałobny… Nie mamy służb, ale może mamy przynajmniej armię? By to sprawdzić, należałoby zapytać, czy w kilka minut po katastrofie nasze wojsko zostało postawione w stan najwyższej gotowości bojowej? Nikt nie potrafił wtedy wykluczyć zamachu, a armia musi być przygotowana na najgorszy wariant. Jeśli takiego rozkazu nie było, nie mamy także wojska. Podobny test można przeprowadzić w stosunku do NATO. Czy w kilkanaście minut po rozbiciu prezydenckiego samolotu Dowódca Sił Sojuszniczych Paktu ogłosił alarm w podległych mu jednostkach (nie znam fachowego nazewnictwa, stąd używam potocznego)? Czy zebrała się w trybie nagłym Rada Północnoatlantycka, by ocenić stan zagrożenia i ewentualnego wsparcia jednego z państw członkowskich? Nie znam odpowiedzi na te pytania, ale w mediach o tym była kompletna cisza. Można więc z dużym prawdopodobieństwem domniemywać, że nic takiego się nie stało. Jedyne, co wiemy, to informacja o kolejnym przełożeniu (tym razem na koniec maja) rozmieszczenia w Polsce rakiet Patriot… (Rakiety Patriot w Morągu Po zakończeniu wszystkich przygotowań i konsultacji, ok. 24 maja, do Morąga ma po raz pierwszy przyjechać amerykańska bateria obrony powietrznej Patriot - powiedział PAP rzecznik MON Janusz Sejmej. Pierwotnie jako termin przybycia amerykańskich żołnierzy do Polski wskazywano przełom marca i kwietnia, a następnie połowę kwietnia.Wzmocnienie obrony powietrznej krótkiego i średniego zasięgu było warunkiem, jaki stawiała Polska w negocjacjach dotyczących udziału naszego kraju w amerykańskim programie obrony przeciwrakietowej. We wrześniu ubiegłego roku administracja Baracka Obamy ogłosiła rezygnację z planów ulokowania w Polsce wyrzutni rakiet przechwytujących, a w Czechach radaru dalekiego rozpoznania przetransportowanego z Wysp Marshalla, na rzecz koncepcji wykorzystania wytwarzanych dotychczas z wersji morskiej rakiet SM-3, rozmieszczonych w Europie i na Bliskim Wschodzie. Nowa wizja zakłada wykorzystanie tych rakiet także w wersji naziemnej. Jako główny powód rezygnacji z poprzednich - kosztowniejszych planów - rząd Stanów Zjednoczonych podał mniejsze niż wcześniej oceniano zagrożenia balistycznym atakiem nuklearnym ze strony Iranu. Nowa amerykańska administracja chce, by Polska była krajem gospodarzem jednego z dwóch zestawów tych rakiet, które mają być ulokowane w Europie. Zmienione podejście USA do programu globalnego systemu obrony balistycznej polega na zmianie kolejności budowy jego warstw. Stara koncepcja zakładała w pierwszej kolejności budowę części chroniącej terytorium USA i późniejsze uzupełnianie jej podsystemami regionalnymi. Obecna administracja chce najpierw zbudować podsystemy regionalne, chroniące amerykańskie wojska rozlokowane m.in. w Europie, a potem strategiczny segment ochraniający kontynent amerykański. SM-3 (Standard Missile) to rakiety wchodzące w skład systemu wykrywania i zwalczania zagrożeń powietrznych Aegis, opracowanego dla US Navy i umieszczanego na amerykańskich okrętach od 1973 r., a od tamtej pory rozwijanego i stosowanego także w marynarkach wojennych innych państw, w tym Japonii, Norwegii i Hiszpanii. Aegis składa się z radarów, systemu kierowania ogniem i wyrzutni pocisków SM-3. Zainteresowane umieszczeniem na swoim terytorium SM-3 - w planowanej wersji naziemnej - są Bułgaria i Rumunia. Trwają rozmowy o umieszczeniu radarów systemu w Turcji. Według przewidywań, pierwsze bazy rakiet SM-3 powstaną na Bałkanach około roku 2015, drugi szereg powstałby około 2018 r., wtedy też SM-3 zostałyby rozlokowane w Polsce. Rakiety te mają mniejszy zasięg niż pociski przechwytujące, których wyrzutnię planowano wcześniej w Redzikowie - nie mogą zwalczać rakiet międzykontynentalnych. Instalację w Europie nowej wersji SM-3 o tak zwiększonym zasięgu przewiduje się po roku 2020. Niezależnie od udziału w projekcie obrony przeciwrakietowej, MON planuje modernizację krajowego systemu obrony powietrznej. Miejsce dla swojej propozycji "Tarczy Polski" widzi Grupa Bumar oraz współpracujące z nią Przemysłowy Instytut Telekomunikacji i Radwar, proponujące budowę systemu wykorzystującego pociski Aster i MICA europejskiej korporacji MBDA, specjalizującej się w produkcji rakiet. Bumar zaznacza, że jego koncepcja lokalnej obrony powietrznej nie kłóci się z globalnym projektem amerykańskim, lecz go uzupełnia). Mamy więc do wyboru dwa scenariusze:

1. Jesteśmy całkowicie bezbronni i każdy może nas bezkarnie (i bez trudu) zaatakować.

2. „Wypadek” polskiej delegacji udającej się do Katynia nie był dla nikogo prócz zwykłych ludzi zaskoczeniem. A więc robi się nieprzyjemnie „straszno i groźno”…. Paweł Chojecki

MY I ONI Bez podziału świata na My i Oni nie byłoby Polski. Nawet ten twór, zwany III RP powstał z dychotomii różnych postaw i poglądów, choć sprowadzonych do wspólnego mianownika „historycznego pojednania”. Bez podziału na My i Oni nie byłoby  patriotyzmu, poczucia dumy narodowej, ruchów politycznych czy religijnych. Bez tego podziału nie byłby możliwy opór przeciwko okupantowi, sprzeciw wobec komuny, wybór między dobrem, a złem. Dychotomia My – Oni jest w życiu niezbędna. Organizuje i porządkuje nasz świat, pozwala odnaleźć grupową tożsamość, wydobyć się z nieokreśloności  Bez Oni nie byłoby My. To poczucie odrębności wyznacza granice tego, kim jesteśmy, do jakiego kręgu kultury należymy, co identyfikujemy jako nasze. Wskazanie wrogów, nazwanie obcych - pełni ważną funkcję i buduje grupową solidarność. Jest konieczne, by świat stał się uporządkowaną rzeczywistością, a nie chaosem przypadkowych, nienazwanych relacji. Dlatego Oni boją się podziałów. Boją – szczególnie wówczas, gdy prowadzą do budowania narodu, gdy identyfikują nas wokół wartości godnych miana Polaka. Dlatego nie pozwolili dobić nam komuny, czyniąc z tego zaniechania największą winę mojego pokolenia.  Choć od dwóch dziesięcioleci dzielą nas sami, według mętnych kryteriów własnego interesu, boją się wówczas, gdy to my dokonujemy wyboru, wprowadzając kategorię niedostępną dla ich mentalności. Dziś doprowadzili nas do muru, poza którym nie ma drogi. Dzieląc nas nienawiścią do człowieka prawego, drwiąc z naszych wartości i z naszych marzeń. Postawili nas pod murem obojętności na zło, przyzwolenia na rządy miernot i kanalii, wymagając zgody dla rzeczy niegodnych i fałszywych. Ale i tego było im mało. Gdy pod ciężarem ich nienawiści zginął mój Prezydent, zażądali od nas milczenia, wezwali do „pojednania”, do narodowej amnezji - w imię lęku przed katem. Zniewolenie każąc nam nazywać „pragmatyzmem”, kłamstwo  - „polityką pojednania”, a zdradę – „racją stanu”. W obronie zafajdanych życiorysów i marnych interesów narzucają nam semantyczne oszustwo i żądają odstąpienia od nazywania rzeczy po imieniu. Chcą dialektyki, w której prawa oprawcy mierzy się zdolnością do deptania grobów ich ofiar. Historia nie znosi idiotów i błędów popełnianych ponownie. Doświadcza – lecz uczy.  Dla tych, którzy ją ignorują – bywa bezlitosna i spycha ich w otchłań zapomnienia. Dlatego podział na My i Oni jest dziś konieczny. Nasz gniew jest dziś konieczny. I nasz sprzeciw. Nie okazaliśmy go, gdy był na to czas. Gdy żył nasz Prezydent, gdy mieliśmy wokół ludzi na miarę wolnej Polski. Nie okazaliśmy go wcześniej, gdy Książę Poetów wykrzyczał nam, że  „naród dostał w pysk, napluto na niego, na wszystkie jego marzenia.” Milczeliśmy tak długo, aż wina za smoleńską tragedię naznaczyła nas wszystkich, dających przyzwolenie na zatarcie granic dobra i zła.„Dusza polska jest chora, to prawda. [...] Głównym symptomem tej choroby jest wszak przekonanie, że nic od nas nie zależy, bo wszystkie ważniejsze role rozdano. To jest mentalność człowieka zniewolonego. [...] Najważniejsze, żeby zobaczyć tę polską niemoc i się wkurzyć. Im więcej ludzi to zobaczy i się wkurzy, tym większa szansa, że coś się zmieni. Kiedyś widziałem w filmie taką scenę: mężczyzna otwiera okno w środku nocy i krzyczy, że ma już dość i tak dalej być nie może. Po jakimś czasie zaczynają tak się zachowywać inni i powstaje reakcja zbiorowa. Może to jest jakiś pomysł?” – pytał przed dwoma laty prof. Ryszard Legutko.

Trzeba się wreszcie wkurzyć i nie powtarzać bredni o naszej jedności. Trzeba się wkurzyć, by nie usypiać Polaków opowieściami, jak wspaniałym są społeczeństwem i jak zjednoczyli się w obliczu tragedii. Trzeba się wkurzyć, by zamknąć drogę do kolejnej kampanii nienawiści. To, co chcą z nami zrobić Oni , wymaga otwarcia okien i krzyku w środku nocy. Wymaga wyznaczenia jawnej, nieprzekraczalnej granicy wobec retoryki rozmywania odpowiedzialności, wobec pokusy relatywizowania postaw. Wymaga wreszcie, by słowa i wybory były wyrażane według jasnych kryteriów dobra i zła, bez „światłocienia” , który jest mową oszustów. Jeśli ten podział dziś nie nastąpi, będziemy skazani na „Polskę Ketmanów”, którzy usprawiedliwią każde łajdactwo i z zaprzeczenia rzeczom niezaprzeczalnym uczynią wspólną normę. To Oni  - „światli naprawiacze świata”, tchórzliwi konformiści, bufoni, karierowicze i pospolite kanalie stworzyli przestrzeń własnej miernoty, nieistniejące „państwo Ketmana”, w którym próbują dyktować fałszywą wersję zdarzeń, pisaną językiem łgarzy. W świecie który wznoszą – ich zaprzaństwo ma znieść wszelkie granice, zatrzeć hierarchie i zniszczyć normy. Ma przeczyć istnieniu naturalnego porządku, w którym wybór (choćby i polityczny) dokonuje się zawsze w kategoriach dobra i zła. Nie wolno do tego dopuścić, ponieważ „państwo Ketmanów” zabija nadzieję i niszczy fundamentalną prawdę o naszej rzeczywistości, drwiąc z ludzi zdolnych udźwignąć ciężar odpowiedzialności. Nie wolno – bo takie państwo jest śmiertelnym wrogiem człowieka - wszystkiego, co w nas słabe i potężne, co czyni nas wolnymi i pozwala się zmierzyć z wyzwaniem. Nawet wówczas, gdy przygniata nas ciężar tragedii. My i Oni to podział dziś konieczny.  Kto boi się takiej dychotomii, niech zostanie w „Polsce Ketmanów”. Ten podział jest  konieczny, by stworzyć nową Polskę Aleksander Ścios

Wg Bismarka jestem głupcem Tytuł mówi sam za siebie. To moje odczucie. Kiedyś byłem zafascynowany UPRem i Korwinem. Kiedyś to znaczy pierwsze 40 lat życia. Do 2001 włącznie głosowałem na tę partię. Nawet w 2005 na kandydata na senatora. Aż tyle lat byłem jedynie młodzieńcem o konserwatywno liberalnym spojrzeniu na świat. Czytałem Miltona Friedmana czy Ludwiga von Misesa. Wprawdzie kupując regularnie Najwyższy Czas czkałem czasami po felietonach Korwina, ale nie do tego stopnia by go porzucić. Jego poglądy na ekonomie czy powstanie wszechświata są mi bliskie, jest facetem o wysokiej inteligencji i refleksie, nawet do lustracji próbował podejść. Musiały minąć dziesiątki wyborów bym uznał to za błąd. Powodów jest kilka ale najważniejszy to te flagi które pojawiają się co rok na 3 maja, wywieszane dzień lub dwa wcześniej z powodu „święta flagi narodowej”. W tym roku niezdjęte od 11 kwietnia. Te białoczerwone skolidowały się u mnie z poglądami JKM. Jego felietony i rozprawki są mocno obojętne (jakby to ująć?) narodowo? Patriotycznie? Polsko? Piszę nie cytując, bo chyba czytający NCz będą wiedzieć w czym rzecz. A u mnie właśnie, przez te kilka ostatnich lat te sprawy nabrały znaczenia decydującego. Póki wrogiem było SLD czy inne postkomuchy, nie miałem wrażenia odstawania przez konserwatywnego idola prawicy od spraw zasadniczych. Jednak w momencie jeśli patrzymy na scenę polityczną, jako na walkę III i IV RP, staje się ta różnica zasadnicza. Nie jest tak (chyba) że Korwin się określa po stronie IIIRP, ale on ciągle walczy ze wszystkimi! Walczy beznadziejnie proponując pomiędzy słusznymi reformami ekonomicznymi całkowitą depatriotyzację społeczeństwa. To co stało się przed wyborami 2007, czyli sojusz wyborczy z LPR i PR, to (już nie dla mnie) musiał być szok dla prawdziwych konserwatywnych liberałów. (PIS został przymuszony do koalicji, UPR nie bo miał wybór. O Ile pamiętam o PISie ta koalicja miała jedno, negatywne zdanie). Wyniki UPR (zawsze podobne). „Kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie skurwysynem, ale kto na starość socjalistą pozostał, ten jest po prostu głupi” (Otto von Bismark) To zdanie współgrało z moimi poglądami przez wiele lat. Będąc szczeniakiem (15-16), na autostopie, zabrałem się z Zannussim. Jakimś cudem zmusił mnie do wywodów politycznych. Gadałem o sprawiedliwości społecznej, o równościach o biedzie. Na studiach miałem w rękach deklarację członkowską UPR. A dziś? Dziś wg Bismarka jestem głupi, jeśli socjalizm to równe szanse, opieka państwa, solidarność. To spojrzenie na rzeczywistość zawdzięczam mojemu prezydentowi i jego bratu. Zwrócili mi bowiem uwagę na to, że państwo to coś więcej niż wolny rynek, konkurencja, indywidualny sukces. Ten indywidualny, pozbawiony refleksji sukces jest wrogiem mojego państwa. Czułem, że ważne są dla mnie kultura i historia, ale nie zdawałem sobie sprawy jak ważne jest jego – tego narodu – dobro. To było gdzieś dalej, nie w sercu. Rozbudzona została przez te ostatnie kilka lat chęć by nie tylko kilka procent Polaków znajdowało się w czołówce światowego biznesu, ale by mój kraj był zdrowym, silnym, wywierającym wpływ na swoje otoczenie międzynarodowe podmiotem polityki. To przesłanie człowieka, który spoczął ostatnio na Wawelu! Myślałem – zabierając się do pisania tej notki – że będzie ona skierowana do głosujących na JKM (UPR). Nie sądzę by mi wyszło, bo pisałem szczerze. Dodam więc tylko kilka zdań, coby nie rozminąć się całkiem z zamierzeniem. Czy JKM doprowadził swoją polityką walki ze wszystkimi do obniżenia podatków? (PIS tak). Czy JKM doprowadził do jakiejś, choćby minimalnej dekomunizacji Polski? (PIS tak). Czy JKM ma jakiekolwiek szanse na wyborczy sukces w najbliższej przyszłości ? – NIE Czy nie wydaje się to dziwne, że w każdych wyborach ktoś świadomie odbiera opcji prawdziwie patriotycznej, potencjalne 3% głosów ludzi niewątpliwie inteligentnych, młodych i mających szczere intencje? PS. W 2005 roku głosowałem na Michalkiewicza (wtedy UPR). Dziś mimo wszystko nie uważam tego za błąd. Dlaczego? MarkD

Orzeł wypchany Z powodu rozpoczęcia kampanii prezydenckiej znowu odżyła, wydawałoby się, zupełnie już zapomniana „IV Rzeczpospolita”. Perspektywą jej powrotu z jednej strony straszy Jasnogród, „Gazeta Wyborcza” i stacje telewizyjne, których funkcjonariusze, po odegraniu żałobnego przedstawienia, już wrócili do dawnej formy, a z drugiej - w zacnych Ciemnogrodzianach rozbudzane są nadzieje na „kontynuowanie misji”. Co tak naprawdę IV Rzeczpospolita ma oznaczać – Bóg jeden wie, bo oczekiwania – które w naiwności swojej sam kiedyś żywiłem – że w tym haśle zawiera się program odzyskania suwerenności politycznej i ekonomicznej przez naród i suwerenności politycznej przez państwo, rozwiały się ostatecznie po ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Od tej pory o żadnym programie „IV Rzeczpospolitej” nie może już być mowy i hasło to używane jest przez antagonistów już tylko jako instrument socjotechniki, podczas gdy naszą polityczną rzeczywistością pozostała i pozostanie III Rzeczpospolita – chyba, że strategiczni partnerzy obmyślą dla nas coś jeszcze innego. III Rzeczpospolita jest kolejną, okupacyjną formą polskiej państwowości, podobnie jak okupacyjną formą była PRL. Przesądza o tym fakt, iż naród nie odzyskał politycznej suwerenności, utraconej w następstwie II wojny światowej, a tylko jej namiastkę. Umowa okrągłego stołu, jaką w 1989 roku zawarł komunistyczny wywiad wojskowy z gronem ludzi zaufanych, którzy w otoczce zacnych naiwniaków wystąpili w charakterze „reprezentantów społeczeństwa”, dotyczyła bowiem podziału władzy NAD narodem. „Reprezentanci społeczeństwa” uzyskali dostęp do tak zwanych zewnętrznych znamion władzy w postaci gabinetów, sekretarek, limuzyn i apanaży, ale punkt ciężkości władzy trwale ulokował się poza konstytucyjnymi organami państwa. Przekonaliśmy się o tym ponad wszelką wątpliwość już 4 czerwca 1992 roku, a kolejne potwierdzenie tych podejrzeń uzyskaliśmy w roku 2005, 2007 i 2009. Umowa okrągłego stołu objęła również ustanowienie ekonomicznego modelu państwa w postaci kapitalizmu „kompradorskiego”, w którym dostęp do rynku i możliwości funkcjonowania na nim uzależnione zostały od przynależności do sitwy, której najtwardszym jądrem są tajne służby. Na straży tego przywileju razwiedki stoi ustawodawstwo gospodarcze, biurokracja i niezawisłe sądy. Znakomitą ilustracją tej sytuacji jest przypadek pana Romana Kluski, który – kiedy okazało się, że do sitwy nie należy – został natychmiast z rynku wyciśnięty i to nie przez konkurencję, tylko przez aparat państwa, który przy wykonywaniu tego zlecenia przeszedł do porządku nad prawem i wszelkimi procedurami. W rezultacie znaczna część, a może nawet większość społeczeństwa jest wyrzucana poza główny nurt życia gospodarczego ze wszystkimi tego konsekwencjami, zaś rozkradane i eksploatowane państwo nie potrafi wskutek tego stworzyć żadnej poważniejszej siły. Taka sytuacja wychodzi naprzeciw oczekiwaniom strategicznych partnerów, którzy coraz mocniej ujmują w swoje ręce ster europejskiej polityki i którym wysługuje się tubylcza razwiedka, bo to przyzwyczajenie stało się dla niej drugą naturą. W rezultacie, zwłaszcza po 10 października 2009 roku, kiedy to ratyfikowany został traktat lizboński, mamy swego rodzaju atrapę państwa. Przypomina ono wypchanego orła; ma on wprawdzie wszystko to, co i orzeł żywy: dziób, skrzydła i szpony, tyle – że nie lata. A symbolem tej schizofrenicznej sytuacji, w jakiej się znajdujemy, są dwa sąsiadujące ze sobą święta: pierwszego i trzeciego maja. Pierwszy maja jest świętem naszych okupantów i nawiązuje do tradycji okupacyjnej, podczas gdy trzeci maja – do tradycji niepodległościowej. Bliskie sąsiedztwo tych świąt, niczym dwóch stron tego samego medalu, dodatkowo informuje nas, że nie potrafiliśmy oddzielić światła od ciemności, co skazuje nas na życie w półmroku, w którym wszystkie kolory wyglądają tak samo. SM

Oświetlenie, którego nie było Lotnisko w Smoleńsku wyposażone jest w dwie radiolatarnie: bliższą – w odległości 1 km od pasa i dalszą – odległą o 4 km. Według nich wykonuje się podejście do lądowania. Tę oddaloną o kilometr od pasa startowego – jak pokazała na symulacji jedna z polskich telewizji – miał strącić polski samolot. Strącenie latarni wydaje się niemożliwe, bo samolot rozbił się niewiele ponad kilometr od pasa, więc skręcać musiał wcześniej, przed radiolatarnią. Skąd więc pojawiły się teorie, a nawet symulacje momentu, jak ją strąca? Żaden dziennikarz nie zrobił zdjęcia tej anteny.

Domowe żarówki Polski pilot powinien utrzymywać w momencie minięcia dalszej wieży radiolokacyjnej (NDB), czyli radiolatarni, która jest odległa 4 km od granicy pasa startowego, wysokość nie mniejszą niż 200 m. Między dalszą a bliższą wieżą, odległą od pasa o kilometr, musi utracić 100 m po to, żeby bliższą przejść na wysokości nie niżej niż 100 m. Takie są standardy dla tego typu lotniska przy podejściu do lądowania bez systemu naprowadzania ILS. Gdy znalazłby się na wysokości bliższej wieży NDB, wówczas powinien uzyskać kontakt wzrokowy z płytą lotniska i dopiero wówczas rozpocząć lądowanie. Jeżeli nie widzi lotniska, robi drugie podejście. Światła naprowadzające powinien zobaczyć znacznie wcześniej, nawet we mgle, bo są to specjalne reflektory, przebijające się przez mgłę – jednak takich nie było na lotnisku w Smoleńsku. Przyjmijmy, że ktoś chciał celowo zdezinformować załogę prezydenckiego samolotu. Mógł np. umieścić fałszywe radiolatarnie, podobnie jak światła naprowadzające, rozmieszczone nie w osi pasa startowego, lecz na samochodach, aby łatwo je ewakuować po wypadku. Jeżeli ktoś planował zamach, mógł celowo zbudować ten prowizoryczny system naprowadzania, który de facto nie naprowadzał na płytę lotniska, tylko na pobliski las. Potem usunąć prowizoryczne oświetlenie, a prawdziwe lampy sygnalizacyjne umieścić na właściwym miejscu. Ale mogło to być też niedbalstwo, co w warunkach rosyjskich nie trudno sobie wyobrazić. Tym bardziej zabezpieczenie wizyty przez BOR było tak ważne. Może z powodu złego oświetlenia dziennikarzom zabroniono po katastrofie fotografowania? A tym, którym udało się coś sfilmować – rekwirowano cały materiał?Z namienne są zdjęcia rosyjskich wojskowych i milicjantów, którzy kilka godzin po tragedii na smoleńskim lotnisku wymieniają reflektory i żarówki w lampach wskazujących samolotom położenie pasa startowego. Opublikowała je białoruska gazeta internetowa „Wieści Witebska”, a wykonał białoruski dziennikarz Siergiej Serebro. – Lampy stały bez żarówek – stwierdził. Serebro zauważył, że trzy godziny po tragedii „wojskowi i pracownicy lotniska przeciągają tamtędy kabel”. Zrobił zdjęcia. – Po chwili zaczęli wymieniać lampy i żarówki. Było to ponad 8 godzin po katastrofie. Ukraińscy dziennikarze sfotografowali inne lotniskowe lampy. Stały na drewnianych słupach, bardzo starych, a miały wskazywać drogę do krawędzi pasa startowego. Nie świeciły. Czy lotnisko w Smoleńsku posiada, a jeśli tak, to w jakim stanie, oświetlenie ścieżki podejścia do pasa oraz pasa? Jeżeli tak, to czy oświetlenie było włączone w chwili lądowania Tu-154? Światła te włącza się również w ciągu dnia, gdy warunki pogodowe utrudniają lądowanie. Oświetlenie lotniska jest bardzo ważne. Tych informacji nie ma w czarnych skrzynkach.

Mgła pojawiła się „nagle” Red. Jarosław Olechowski z TVP INFO krótko po katastrofie powiedział, że widok świateł podejścia robi bardzo złe wrażenie – są to domowe żarówki. W warunkach mgły są one praktycznie niewidoczne. Zwłaszcza przy prędkości lądowania tak ciężkiego samolotu. Światła podejścia to potężne lampy o regulowanej sile intensywności zależnie od widoczności i ich zadaniem jest także przebicie się przez mgłę. Mgła pojawiająca się tuż przed lądowaniem to kolejna tajemnica. Według oficjalnych doniesień opar nieprzejrzystej mgły pojawił się tuż przed przylotem prezydenckiego samolotu. Jeszcze o g. 8.30 lądowania odbywały się normalnie. O godz. 8.00 wylądował Jak-40 z polskimi dziennikarzami do obsługi wydarzenia. Pilotom prezydenckiego samolotu wieża zaleciła lot na zapasowe lotnisko w Mińsku lub Moskwie, ale ci nie posłuchali, podała strona rosyjska. Zrzucanie winy na mgłę wydaje się mało przekonującym argumentem. Jeżeli warunki są ekstremalne, zamyka się lotnisko. – Wieża albo zezwala na lądowanie, albo zakazuje – nie ma miejsca na negocjacje – mówi doświadczony pilot. Tym bardziej że było wiadomo, ile osobistości leci polskim samolotem. Jeśli przyjęlibyśmy wersję o zamachu, to nie jest problemem zainstalowanie wytwornic pary czy ciekłego azotu, które mogą wytworzyć krótkotrwałą, szybko znikającą mgłę. Zwłaszcza że na forum mieszkańców Smoleńska pojawiały się bezpośrednio po katastrofie głosy, że mgła pojawiła się „nagle” przed upadkiem samolotu i wkrótce potem znikła.

Leszek Misiak , Grzegorz Wierzchołowski

Najważniejszy jest Naród O bezpodstawnych oskarżeniach, planach na przyszłość i innych sprawach Z prof. KUL Romualdem Szeremietiewem rozmawia Jacek Majchrowski. W 2001 roku w wyniku medialnych zarzutów tolerowania korupcji w MON został Pan odwołany ze stanowiska wiceministra obrony narodowej. W tym samym roku Warszawska Prokuratura Apelacyjna podjęła przeciwko Panu śledztwo. W 2004 r. został Pan formalnie oskarżony, a proces rozpoczął się rok później przed Sądem Rejonowym w Warszawie. W 2008 r. Sąd wydał wyrok uniewinniający. Wszczęto również spektakularną akcję zatrzymania pańskiego współpracownika z MON Pana Zbigniewa Farmusa, wytoczono mu proces, który również zakończył się uniewinnieniem. Jaką rolę w tej sprawie odegrał ówczesny minister Obrony Narodowej Bronisław Komorowski? Najkrócej mówiąc – odegrał rolę haniebną. W 1997 r. w rządzie Jerzego Buzka zostałem sekretarzem stanu, pierwszym zastępcą Ministra Obrony Narodowej. Szefami resortu byli Janusza Onyszkiewicz, a po nim Bronisława Komorowski. Obaj z trudem znosili moją obecność w MON. Byli przeciwni mojemu widzeniu sił zbrojnych. Negowali proponowane przeze mnie rozwiązania w modernizacji technicznej wojska. Nie mieli zrozumienia dla umacniania polskiego przemysłu obronnego. Prezentowałem pogląd, że za granicą warto kupować myśl techniczną, aby w oparciu o nią rozwijać krajowy przemysł. Odrzucałem pomysły kupowania gotowej broni za granicą, przekształcania polskich fabryk w montownie. Tymczasem np. Onyszkiewicz deklarował – nie jestem ministrem obrony polskiego przemysłu obronnego. To co proponowałem nie podobało się. Służbom specjalnym, obcym wywiadom, lobby zbrojeniowemu, a może wszystkim naraz. Oponentów miałem bez liku i jak się okazało potężnych. Byłem też na polecenie obu panów ministrów inwigilowany – nie była to rutynowa tzw. osłona kontrwywiadowcza, jak teraz twierdzi pan Komorowski. Osłona jest procedurą chroniącą ważnego decydenta w czasie wykonywania ważnych zadań i odbywa się za wiedzą ochranianego. W przypadku inwigilacji prowadzi się działania utajnione, aby znaleźć dowody przestępstwa. O takim działaniu służb osoba inwigilowana nie powinna wiedzieć. Ja na polecenie ministra byłem inwigilowany, a nie ochraniany. W tym przypadku nie chodziło zresztą bym trafił do więzienia. Celem było stworzenie zarzutów i ich nagłośnienie w mediach. Nie troszczono się, czy są one prawdziwe i czy obronią się jako dowody w sądzie. Jak wiadomo nie obroniły się – zostałem uniewinniony. Chodziło o skompromitowanie mnie tak, abym nie miał wpływu na sprawy obronności kraju. Miałem być wyeliminowany z życia politycznego. I to się inspiratorom tej operacji udało osiągnąć.

W Pańskim wypadku była to publikacja w „Rzeczpospolitej” sugerująca tolerowanie przez Pana korupcji w MON przy zakupie, przetargach sprzętu wojskowego. A Komorowski wcześniej wiedział, że taka publikacja ukaże się. Na parę tygodni przed ogłoszeniem artykułu w dzienniku „Rzeczpospolita” minister z troską w głosie ostrzegł, że „duża gazeta” ogłosi obciążający mnie artykuł i będzie to „sprawa poważna”. Rzeczywiście taką była. Z Bronisławem Komorowskim zna się Pan od lat, razem przeciwstawialiście się systemowi komunistycznemu w PRL.

Sądzę, że Pan mu ufał, był dla Pana kimś więcej niż zwykłym znajomym. Jak Pan ocenia kondycję moralną Bronisława Komorowskiego w związku z tą sprawą, zwłaszcza wobec jego kandydowania na najwyższy urząd w Polsce? Do wybuchu „afery” w lipcu 2001 r. uważałem Komorowskiego za bardzo dobrego kolegę. Po uzyskaniu informacji na temat jego roli w tym, co mnie spotkało, zmieniłem o nim zdanie. Nie chcę o tym mówić. Komorowski został kandydatem na urząd prezydenta RP. Wolę milczeć, by nie narazić się na zarzut, że go z racji wyborów „atakuję”.

Przejdźmy wobec tego do następnego pytania. Podobno zamierza Pan kandydować w najbliższych wyborach samorządowych na stanowisko prezydenta Warszawy. Jeżeli tak, to czy ma Pan jakieś konkretne zaplecze polityczne, bądź obywatelskie, które wysunie Pańską kandydaturę, które będzie Pana wspierało. Rzeczywiście myślę o tym. Od pewnego czasu uczestniczę w inicjatywie społecznej pod nazwą Formacja Niepodległościowa. Są w niej ludzie i środowisk działające na rzecz odzyskania niepodległości w okresie PRL. Z tego kręgu słyszę wezwania, aby kandydować na prezydenta Warszawy. Są też w stolicy środowiska zainteresowane odpolitycznieniem warszawskiego samorządu. Rozmawiam z nimi. A więc moja kandydatura raczej nie znajdzie poparcia jakieś wpływowej partii politycznej. Mam nadzieję, że to będzie zaleta, a nie słabość mojej kampanii wyborczej.

A więc pytanie o wizję rozwoju Warszawy, o wizję Pańskiej ewentualnej prezydentury. Odpowiedź na takie pytanie jest przedwczesna. Zwłaszcza, że potencjalni kontrkandydaci nie mówią jakie są ich programy. Ze swej strony pracuję z gronem specjalistów i znawców problemów stolicy. Program w odpowiednim czasie ogłoszę. A są kwestie wymagające rozwiązania. Warszawa np. jest miastem coraz bardziej zadłużającym się. Obecna prezydent Warszawy ten stan pogłębia, co źle wróży przyszłości miasta i jego mieszkańców. Wielką bolączko Warszawy jest komunikacja. Metro to potrzebna, ale droga inwestycja powodująca perturbacje w funkcjonowaniu stolicy. Obecne władze miasta nie myślą na serio o wykorzystaniu warszawskich i podwarszawskich torów kolejowych i stworzeniu szybkiej kolei miejskiej. Należy również zdecydować, czy Warszawa będzie mieć wyraźne centrum. Do tego kwestia zagospodarowania Wisły, która zamiast łączyć ciągle dzieli miasto na dwa odrębne organizmy. No i mamy wielkie wyzwanie pod nazwą Euro 2012. To nie tylko konieczność utworzenia sprawnej komunikacji, sieci hotelowej, ale także zapewnienie szeroko pojętego bezpieczeństwa. A więc spraw do programu jest bez liku.

Przejdźmy więc do ostatniego pytania. Jak we współczesnym, mającym tendencje do zacierania granic państwowych, świecie widzi Pan rolę i przyszłość ruchów narodowych. Naród jest i nadal będzie najważniejszą wspólnotą. Ruchy narodowe propagujące patriotyzm i zrozumienie interesu narodowego odgrywają ogromną rolę w budowaniu i umacnianiu państwa. W Drugiej RP istniał jak sadzę pozorny spór miedzy zwolennikami programu narodowego (Roman Dmowski) i państwowego (Józef Piłsudski). Z czasem te obozy polityczne zaczęły zbliżać się do siebie. Proces ten przerwał wybuch wojny w 1939 r. Współcześnie, mimo procesów tzw. globalizacji, wspólnoty narodowe, charakterystyczne dla naszej cywilizacji łacińskiej, nie tracą na znaczeniu. Wybuch patriotyzmu po tragicznej katastrofie pod Smoleńskiem wskazuje jak ważną dla nas jest przynależność do polskiej wspólnoty narodowej. Dziękuję za rozmowę.

Czy to indywiduum ma zostać prezydentem III RP? CZEGO BOI SIĘ BRONISŁAW KOMOROWSKI „Taśmy Palikota” wywołały polityczną burzę. W całym tym zamieszaniu pojawił się jednak pewien istotny wątek, który – wydaje się – umknął uwadze wielu komentatorów życia politycznego w naszym kraju. To emocjonalna wypowiedź Bronisława Komorowskiego. Gdy ujrzałem w telewizji roztrzęsionego marszałka, który niczym lwica chroniąca swoje młode bronił partyjnego kolegi, nie mogłem powstrzymać zdumienia.
– Janusz Palikot pewnie jest pierwszy w tej nowej fali działań pisowskich, może ja będę drugi, może trzeci, może czwarty – mówił Komorowski. W rozmowie z dziennikarzami sugerował, że niebawem mogą ukazać się kolejne taśmy, które go zdyskredytują. Oczywiście o przygotowanie tej, jak i „preparowanie” następnej politycznej bomby oskarżył PiS, tak jakby nie istniały w Polsce niezależne media, które prowadzą własne śledztwa dziennikarskie. I gdy tak obserwowałem marszałka, zacząłem się zastanawiać, jakie to taśmy ma on na myśli? Dlaczego tak bardzo jest zdenerwowany sprawą finansowania kampanii Palikota? Czemu zdecydował się na wypowiedź wyglądającą na klasyczne uderzenie wyprzedzające? I po chwili przypomniałem sobie o pewnej leśniczówce niedaleko Janowa Lubelskiego. Leśniczówce, która kryje wiele tajemnic i łączy marszałka z Januszem Palikotem.

Ojciec chrzestny Komorowski W 2008 roku jako dziennikarz programu „Misja specjalna” przygotowywałem reportaż na temat konfliktu interesów, który miał dotyczyć Bronisława Komorowskiego, gdy ten pełnił funkcję ministra obrony narodowej w rządzie Jerzego Buzka. Reportaż ten nigdy nie został wyemitowany. Powodem był artykuł, który ukazał się w „Gazecie Wyborczej”. Agnieszka Kublik i Wojciech Czuchnowski opisali w nim prowadzone przeze mnie śledztwo – oczywiście w jednoznacznie negatywnym świetle. Artykuł był wyraźnie inspirowany przez samego marszałka Komorowskiego, który najwidoczniej obawiając się treści reportażu, postanowił wykonać ruch wyprzedzający i interweniował w zaprzyjaźnionej gazecie. Czy marszałek obawia się dokumentów i taśm zebranych w tym śledztwie? Być może. Historia, którą one zawierają, jest bowiem bardzo interesująca. Dotyczy zabytkowej leśniczówki położonej głęboko w Lasach Janowskich, nieopodal wsi Władysławów. Leśniczówkę tę wynajął od Nadleśnictwa Janów Lubelski na początku lat 90. Francuz o polsko brzmiącym nazwisku Kruch. Według pracowników nadleśnictwa pan Kruch był w rzeczywistości Belgiem z francuskim paszportem. Co ciekawe, w pismach kierowanych przez niego do Polski widniał adres w Monako. Pan Kruch wynajął leśniczówkę jako bazę dla swojego hobby, jakim były polowania. I rzeczywiście, w leśniczówce do tej pory wiszą na ścianach podpisane przez niego trofea. Jego pracownikiem i jedynym przedstawicielem w Polsce był Jerzy Kostka. Kostka za dewizy przysyłane przez Krucha kupował samochody, sprzęt AGD, meble, wybudował także obok leśniczówki (będącej zabytkowym dworkiem) mały dom, w którym zamieszkał. Od początku lat 90. w leśniczówce pojawiał się także Bronisław Komorowski. Był on wówczas wiceministrem obrony narodowej. Podobnie jak Kruch kochał polowania. Czy Komorowski dobrze znał Krucha? Nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że wokół obecnego marszałka pojawiali się w tamtych latach inni podejrzani Francuzi. Jednym z nich był Julien Demol, o którym służby wojskowe wiedziały, że prowadził działalność „stanowiącą zagrożenie dla obronności i skarbu państwa RP.” Mówiąc wprost, oznaczało to, że pracuje on dla obcego wywiadu. Demol stał się pretekstem do nielegalnego rozpracowania Komorowskiego przez WSI. Wracając jednak do leśniczówki, to z całą pewnością marszałek znał dobrze asystenta Krucha, Jerzego Kostkę. Panowie od lat się przyjaźnią. Komorowski jest nawet ojcem chrzestnym córki Kostki.

Złe wyniki polowań i inwazja grzybiarzy W 1997 roku Kruch nagle wyjechał i nigdy więcej się już nie pojawił. Wysłał jedynie do Polski dosyć lakoniczny list, w którym stwierdzał, że powodem jego wyjazdu były złe wyniki na polowaniach spowodowane inwazją grzybiarzy. Jednocześnie przekazał nadleśnictwu całe wyposażenie leśniczówki z meblami i sprzętem RTV i AGD. Oprócz tego zostawił samochody honker i łada niva, pojazd wojskowy, ciężarówki, motocykl i bryczki. Jednym słowem, dosyć spory i cenny jak na tamte czasy tabor. Jerzy Kostka otrzymał volkswagena taro. Okoliczni mieszkańcy twierdzą, że Kruch po prostu nagle zniknął. W tym samym roku 11 kwietnia leśniczówkę wynajęła od Nadleśnictwa Janów Lubelski firma Auto-Hit z Tychów. Jej właścicielem jest wymieniany na liście „Wprost” wśród najbogatszych Polaków – Krzysztof Strykier. Firma podpisała umowę na 10 lat i miała płacić za wynajem 13 tys. zł rocznie. Rok później do umowy o najem dołączyła spółka Prokom innego polskiego miliardera Ryszarda Krauzego. Od tej pory Prokom miał wnosić 90 proc. opłat za leśniczówkę, a Auto-Hit 10 proc. Jerzy Kostka został administratorem obiektu, a firma Prokom zarejestrowała go jako swojego pracownika. W 1997 roku Bronisław Komorowski został przewodniczącym Sejmowej komisji obrony narodowej i nadal często pojawiał się w leśniczówce. W 2000 roku obecny marszałek Sejmu został ministrem obrony narodowej. W tym samym roku spółka Auto-Hit podpisała z ministerstwem pierwszy duży kontrakt na dostawy samochodów fiat i iveco. Łącznie w latach 2000–2004 MON kupił od firmy Strykiera 308 pojazdów. W 2000 roku kontrakt opiewał na 2 374 824,00 zł. W 2001 na 15 480 974,22 zł, a w 2002 na 23 038 731,60 zł. Za kontrakt w 2003 roku MON zapłacił 15 447 040,84 zł, a za 2004 – 41 647 428,18 zł. Podobnie milionowe kontrakty w czasie, gdy Bronisław Komorowski był ministrem (2000–2001), MON podpisał z Prokomem i spółkami, w których Prokom ma udziały. Dotyczyły one dostaw sprzętu komputerowego, informatycznego i poligraficznego oraz oprogramowania. Biorąc pod uwagę powyższe, można z przekonaniem stwierdzić, że wieloletnie wizyty Komorowskiego w leśniczówce były klasycznym przykładem konfliktu interesów. Czy jednak były czymś więcej? Według rzecznika Prokomu, Bronisława Komorowskiego i Ryszarda Krauzego nigdy nie łączyły żadne relacje. Sam Krauze w leśniczówce był tylko raz, a leśniczówka nigdy nie służyła za miejsce spotkań. – Celem dzierżawy było odrestaurowanie obiektu i zachowanie go jako dziedzictwa historycznego i przyrodniczego. Mieściło się to w ramach działań określanych jako społeczna odpowiedzialność biznesu. Ponadto, leśniczówka służyła jako miejsce wypoczynku pracowników Prokomu – tłumaczył wówczas rzecznik firmy Krzysztof Król. Czy jednak Prokom nie wiedział, że częstym gościem leśniczówki był Komorowski? Gdy rozmawiałem z mieszkańcami wsi, to niemal wszyscy pamiętali wizyty marszałka. Do tej pory krążą opowieści o kolumnach limuzyn przyjeżdżających do wsi Władysławów i śmigłowcach lądujących nieopodal tamtejszej puszczy. W nadleśnictwie wizyty Komorowskiego też były tajemnicą poliszynela. Zresztą do dnia dzisiejszego zachowały się zeszyty, w których leśniczy rejestrowali polowania obecnego marszałka. Pomimo to Prokom i Auto-Hit utrzymują, że o wizytach Komorowskiego nie wiedziały. – W czasie gdy pracowników Prokomu nie było w leśniczówce, jej zarządcy mieli wolną rękę w jej wykorzystaniu – tłumaczył Krzysztof Król. – Oświadczam z pełnym przekonaniem, że pan Bronisław Komorowski nigdy nie był zaproszony przez kogokolwiek z kierownictwa lub pracowników Auto-Hitu do leśniczówki dzierżawionej przez naszą spółkę ani nie znamy jakiegokolwiek przypadku, aby nasi pracownicy spotkali pana Bronisława Komorowskiego na jej terenie – to z kolei Andrzej Stolarczyk, rzecznik Auto-Hit. Skąd dwie duże firmy dowiedziały się o istnieniu domku położonego w leśnej głuszy i o tym, że właśnie wyprowadził się stamtąd były dzierżawca i jest możliwość przejęcia obiektu? Czy Prokom, zatrudniając Jerzego Kostkę, nie wiedział o jego koligacjach z marszałkiem? Biorąc pod uwagę wypowiedź rzecznika, trzeba się zastanowić, jak często pracownicy Auto-Hit bywali w leśniczówce. Z opowieści mieszkańców wynika bowiem, że marszałek potrafił przyjeżdżać do leśniczówki na kilka dni, ale też mieszkał w niej nieraz i cały miesiąc. Komorowskiego wszyscy pamiętają, pracowników Auto-Hit, jak twierdzą, nie widywali.

Marszałek bez negatywnych związków Gdy przygotowywałem reportaż, zwróciłem się do marszałka Komorowskiego z prośbą o wypowiedź na temat jego wizyt w leśniczówce. Niestety pan marszałek konsekwentnie nie miał dla mnie czasu. W jego imieniu wypowiedział się wówczas rzecznik Jerzy Smoliński. – Pan marszałek przebywał rzeczywiście wielokrotnie w leśniczówce Władysławów. Przyjeżdżał tam na zaproszenie swojego przyjaciela Jerzego Kostki – potwierdzał rzecznik. – Czy pan marszałek miał świadomość, że leśniczówka ta była wynajmowana przez te (Prokom i Auto-Hit) firmy i że pan Kostka był ich pracownikiem? – pytałem wówczas. – Myślę, że tak, natomiast przebywali tam najczęściej, z tego co wiem, pracownicy szeregowi poszczególnych firm. I oczywiście tak się często zdarza, że w takich miejscach przebywają także osoby, które pracują w różnych firmach, ale tu jakby pan marszałek nie widział jakiegoś negatywnego związku – odpowiedział rzecznik. Być może do leśniczówki nigdy nie przyjeżdżali znani biznesmeni czy podejrzane postacie. Jeżeli jednak przyjeżdżali, to możliwe, że nigdy nie rozmawiali z Bronisławem Komorowskim. Czy jednak nie wiedział on, jakie firmy wynajmują leśniczówkę? Czy nikt ówczesnego ministra obrony narodowej nie poinformował, że w firmach tych pracują ludzie wywodzący się z wojskowych służb specjalnych lub związani z tymi służbami? Dyrektorem oddziału produkcji specjalnej w Auto-Hit był wówczas Marek Nowakowski, pułkownik Wojskowych Służb Informacyjnych. To właśnie ten dział zaopatrywał MON w ciężarówki. Nowakowski szerzej „zasłynął” z głośnej sprawy Pertronu. Jako oficer WSI odpowiedzialny był za nadzorowanie kontraktów dla Marynarki Wojennej. Według raportu weryfikacyjnego WSI mógł on świadomie preparować informacje na temat rzekomego szpiegostwa w marynarce, aby uzasadnić działania operacyjne wobec prezesa Pertronu Andrzeja Fornalskiego i tym samym zapewnić osłonę przed działaniem innych służb. Miało to na celu stworzenie dogodnej sytuacji do korumpowania oficerów marynarki i wyprowadzania pieniędzy z MON. O tym, że w Prokomie pracują ludzie związani z WSI, wiedzieli wówczas wszyscy. Bronisław Komorowski także musiał o tym wiedzieć. Ryszard Krauze wręcz „kolekcjonuje” ludzi ze służb specjalnych. Dość wspomnieć adwokata, a niegdyś współpracownika gen. Władysława Pożogi związanego z KGB, Krzysztofa Wilskiego, gen. Sławomira Petelickiego będącego niegdyś oficerem wywiadu i kontrwywiadu, Wojciecha Brochwicza będącego niegdyś dyrektorem w UOP, Zbigniewa Okońskiego nadzorującego swego czasu WSI czy Marcina Dukaczewskiego, syna gen. Marka Dukaczewskiego, byłego szefa WSI. Na Bronisławie Komorowskim obecność tych osób w firmach wynajmujących leśniczówkę, do której przyjeżdżał na polowania, mogła nie wywoływać specjalnego wrażenia. Marszałek, jak się w zeszłym roku okazało, miał wszak w zwyczaju przyjmować u siebie byłych oficerów WSI takich jak płk Tobiasz i płk Lichocki. Sam nie miał też złego zdania o WSI, bo jako jedyny poseł Platformy Obywatelskiej głosował przeciwko rozwiązaniu tej formacji.

Palikot poluje w Rosji Sprawa leśniczówki do tej pory nie została do końca wyjaśniona. Co jednak ma z nią wspólnego Janusz Palikot? Otóż okazuje się, że to właśnie w tej leśniczówce poznał on w sylwestrową noc 1994 roku Bronisława Komorowskiego. Panowie zaprzyjaźnili się i pięć kolejnych sylwestrów spędzili razem. Komorowski uczył Palikota myślistwa. Wspólnie odbywali wiele wypraw.

O jednej z nich Palikot pisze z rozrzewnieniem na swoim blogu: „Z tych wszystkich wydarzeń najbardziej niezwykły był nasz wspólny pobyt w Rosji i polowanie na głuszca. To było dobre 300 km od Moskwy, w kierunku na Białoruś, jak sobie przypominam – w marcu 1997 lub 1998 roku. […] To było moje pierwsze polowanie. Nie jestem urodzonym myśliwym i bardziej ciągnęło mnie do przygody i towarzystwa, niż do strzelania. Wśród prawdziwych myśliwych doświadczyłem swoistego rodzaju więzi i kultury, które mają niezwykle wiele uroku. Składają się na to różne obyczaje, pieśni i… nalewki, a nawet dobra tradycyjna kiełbasa. Dawne KGB podesłało nam na wieczór jakiegoś niby-sąsiada, który raczył nas wódką i próbował wyciągać na debaty polityczne. W pewnym momencie powiedział prowokacyjnie: mówcie co chcecie, ale Polska to prostytutka! Jak Rosja była silna – to była z Rosją, kiedy silna stała się Ameryka, to poszła za Ameryką. I patrząc na nas dodał: tylko się nie gniewajcie, ja wam tylko prosto mówię, co myślę… Bronek czujnie nie dał się sprowokować, zaczął coś swoim zwyczajem mądrze i historycznie tłumaczyć. Ja zaś w pewnym momencie powiedziałem: to i ja ci coś powiem – Rosja to było, jest i będzie gówno. Gawno! Tylko się nie gniewaj, wiesz, bo ja tak tylko po prostu ci mówię… co myślę. I tak sobie we trójkę gaworzyliśmy, budując przyjaźń polsko-postradziecką. I popijając jakimś bimbrem z soku z sosny”. Bronisław Komorowski wprowadzał Palikota nie tylko w arkana myślistwa, ale też w arkana polityki. To on miał być jego gwarantem w Platformie Obywatelskiej. Dziś, kiedy Palikot ma poważne problemy związane z finansowaniem swojej kampanii wyborczej, Komorowski gotów jest poświęcić wiele w jego obronie. Pozostaje tylko pytanie, jaką tajemnicę skrywa ich wspólna przyjaźń? Czy chodzi o taśmy, o których tak nerwowo mówił marszałek, gdy gorąco zrobiło się wokół Palikota? Na pytania te z pewnością mógłby udzielić odpowiedzi Janowski Las, który widział i słyszał wiele. Tylko jakoś ciągle milczy, zajęty własnymi sprawami. Filip Rdesiński

Skąd Komorowski miał na to pieniądze w 1991 roku? Ile pieniędzy zainwestował B.Komorowski w parabank Janusza Palucha?
Skąd dysponował taką kwotą w 1991r.? Fragment tzw.”Raportu o likwidacji WSI” (strona 78 i 79) „Służby interesowały się również kontaktami finansowymi Komorowskiego i Rayzachera z Januszem Paluchem, który prowadził tzw. „działalność parabankową”. Komorowski, Rayzacher i Benedyk mieli zainwestować w przedsięwzięcie Palucha 260 tys. DEM. Płk Janusz Paluch działał wśród oficerów, a jego pośrednikiem w przyjmowaniu lokat był m.in. ppłk Janusz Rudziński (118). Po bankructwie Palucha (wiosną 1992 r.) ws. „TOMASZEWSKI”, Bronisław Komorowski i Maciej Rayzacher chcieli odzyskać zainwestowane pieniądze przy pomocy wynajętych firm detektywistycznych, które wkrótce wycofały się z umowy, obawiając się powiązań politycznych Palucha. Komorowskiemu sugerowano, że pieniądze może odzyskać kontrwywiad WSI, który pomógł innym oszukanym w ten sposób wysokim oficerom WP (119). „TOMASZEWSKI” twierdził, że fundusze zbierane nieoficjalnie przez Palucha mogły posłużyć do sfinansowania biura wyborczego Lecha Wałęsy lub kandydata przez niego popieranego (120). W czasie, gdy miał kłopoty z policją, Paluch ukrywał się w mieszkaniu siostry Wachowskiego w Bydgoszczy a w listopadzie 1994 r. zaproponował „TOMASZEWSKIEMU” wspólne interesy (121).” (118) Według „Notatki służbowej” z 14.04.1995 r., sporządzonej przez kpt. Piotra Lenarta z Wydziału 2 Oddziału KW POW, Bronisław Komorowski i Maciej Rayzacher w okresie 1991-92 powierzyli WS. „Tomaszewski” wysokie sumy pieniędzy, aby ten wpłacił je do tzw. „banku Palucha” za pośrednictwem płk. Janusza Rudzińskiego. Cała suma opiewała na 260 tys.DM. Z odnalezionych dokumentów nie wynika, że WSI interesowały się źródłem pochodzenia zgromadzonego kapitału. Według rozpoznania Kontrwywiadu Wojskowego, pieniądze wpłacali także inni wyżsi oficerowie WP. (119) W notatce WSI stwierdzono, że Rayzacher i Komorowski nie mieli „możliwości żądania zwrotu pieniędzy drogą prawną”. WS Tomaszewski dowiedział się, że „generałom udało się odzyskać pieniądze przy pomocy kontrwywiadu wojskowego”. Próbą odzyskania pieniędzy zajął się w imieniu Komorowskiego i Rayzachera WS „Tomaszewski”. Podjął się on obserwować Demola, w zamian za pomoc w odzyskaniu od Palucha pieniędzy. W aktach nie ma informacji, czy próby odzyskania zainwestowanych pieniędzy przez ws. „Tomaszewski”, Komorowskiego i Rayzachera w „Bank Palucha” powiodły się. Brak też informacji, skąd tak dużą sumę posiadali wyżej wymienieni. Nie wiadomo też, jak zakończyło się rozpracowanie Komorowskiego, Rayzachera oraz wyższych oficerów WP. Warzechy, Ziemkiewicze i inni. Starczy wam odwagi by zadać te dwa proste pytania? Wkrótce będą odpowiedzi… http://lowcaszpiegow.salon24.pl/176913,majatek-b-komorowskiego-koniec-marzen-o-prezydenturze Od admina: Zdumiewają nas nieodpowiedzialne insynuacje wobec wybitnego polskiego męża stanu, Bronisława Komorowskiego. Jak wiadomo, pochodzi on z arystokratycznej rodziny hrabiowskiej, czy może nawet i książęcej (prostemu gajowemu mylą się tytuły powyżej nadleśniczego…), a przecież rody te posiadają rozliczne majątki, z których nie muszą się pospólstwu spowiadać. Marucha

Anatomia nagonki Strach, który opanował salon III RP jest zarówno ostentacyjny jak i naturalny. Skala żałoby po katastrofie smoleńskiej, która miała charakter zbiorowej i oczyszczającej ceremonii narodowej, może spowodować istotne przewartościowania, a w efekcie doprowadzić do utraty przez obecny establishment rządu dusz, a w konsekwencji i rządu ciał, co — z jego perspektywy — znacznie poważniejsze. Chodzi więc o to, aby unieważnić sens owego wspólnego przeżycia. Widać to doskonale w reakcjach na dokument Ewy Stankiewicz “Solidarni 2010″. SLD wystosowuje oficjalny protest do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji podpisany przez wiceszefa partii, Jerzego Wenderlicha i jej rzecznika, Tomasza Kalitę. Oto jak zaczyna się to wystąpienie: “W poniedziałek, 26 kwietnia Program Pierwszy Telewizji Polskiej, wyemitował film dokumentalny Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego, “Solidarni 2010″. Producentem filmu jest Robert Kaczmarek — ten sam, który wspólnie z Grzegorzem Braunem zrealizował dzieło pt. „Towarzysz Generał”, poświęcony Wojciechowi Jaruzelskiemu. Grono takich twórców stworzyło film, za pomocą którego po raz kolejny udało się wzbudzić wielkie kontrowersje, podgrzać społeczną atmosferę i podzielić społeczeństwo. Podczas dwugodzinnej emisji bez słowa komentarza, wybrani przechodnie obarczają winą za katastrofę prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem: media, partie polityczne, a nawet Rosjan.” I dalej: “Czy wzbudzanie społecznych i narodowych antagonizmów jest rolą telewizji publicznej? Czy misją telewizji publicznej jest propagowanie nienawiści? Pokazywania odczuć Polaków po tragedii tylko w jednym świetle, pełnym nienawiści, bezpodstawnych podejrzeń i spisków? Groteskowa poetyka tego tekstu, przypominająca prasowe donosy z okresu PRL-u, oddaje jednak retorykę, którą uruchomił salon III RP w obronie status quo. Dzielenie Polaków to podważanie monopolu dominujących w nim ośrodków opiniotwórczych. Te ośrodki nie wahają się użyć najdalej idących insynuacji, obelg i manipulacji. Nagonka organizowana przeciw “Solidarnym 2010″, to przykład kampanii nienawiści, które wcześniej wymierzane były przeciw tym, którzy podważali dogmaty III RP: zwolennikom lustracji czy dekomunizacji, krytykom oligarchicznych porządków naszego państwa. Gdyż próba zakwestionowania pozycji establishmentu III RP to “dzielenie Polaków”. Retoryka ta wyklucza debatę i starcie racji. Ma eliminować, unieważniać, unicestwiać. Przyprawić gębę i ośmieszyć. Jest więc z gruntu antydemokratyczna. Prześledźmy ją na przykładzie kampanii przeciw filmowi Ewy Stankiewicz. Wcześniej jednak dygresja na temat pozycji SLD. Z perspektywy czysto politycznej dziwny może się wydać atak tej partii na film dokumentujący protest przeciw rządowi i popierającym go mediom. Przecież SLD jest opozycją. Jest jednak powiązana silnymi więziami z establishmentem III RP. Ten bowiem wyrasta z postkomunistycznego układu, do którego dokooptowana została część dawnych, opozycyjnych elit. SLD długi czas była jego polityczną emanacją. Po aferze Rywina, która doprowadziła tę partię do — jak się okazało trwałego — kryzysu, establishment wszedł w układ z nowym politycznym protektorem, PO, współuczestnicząc w zasadniczej transformacji tej partii. Być może trudno mówić o zasadniczej transformacji, gdyż w punkcie wyjścia była to nieco pozbawiona wyrazu platforma politycznych rozbitków. Kształt nadał jej wstrząs moralno-polityczny, który był efektem afery Rywina. To wtedy twarzą PO stał się Jan Rokita z projektem radykalnej reformy państwa, a Donald Tusk i inni liderzy ugrupowania podpisali się pod nim. Wówczas PO nie była pupilkiem “Gazety Wyborczej”, a wręcz przeciwnie. Wojna z PiS-em i wyborcze zwycięstwo w 2007 roku doprowadziły do zasadniczej zmiany. Nastąpiła symbioza między establishmentem III RP a PO, a ideowi politycy tej partii zostali wypchnięci na margines. A SLD przecież wpisana jest w III RP. Toteż jej politycy mogą roić o przejęciu roli PO, ale nie mogą zakwestionować głębszego ładu, który utrzymuje ją przy władzy. Wróćmy do filmu. Po to, aby unieważnić jakiś przekaz należy go zdezawuować. Film pokazuje integrację Polaków wobec najważniejszych symboli i instytucji wspólnoty. Jest zapisem czasu szczególnego, gdy pod wpływem wstrząsu następuje zbiorowa refleksja i rozliczenie. Pytanie, które pojawia się przed bohaterami filmu: na ile medialny obraz jest adekwatny do rzeczywistości, jest w takim momencie naturalne. Oczywiste jest również rozważanie wszelkich hipotez, które wyjaśniają katastrofę. Żadnej hipotezy nie wyklucza prokuratura, a więc nie może wykluczyć zamachu ze strony rosyjskiej. Na ile jest to prawdopodobne, to inna sprawa. Byłoby manipulacją eliminować również takie pytania lub domniemania, które, jak wszyscy wiemy, funkcjonowały wówczas — i funkcjonują nadal — na szeroką skalę. W “Solidarnych 2010″ pojawiają się one w umiarkowanej proporcji. Trzeba bardzo złej woli, aby przedstawić je jako tezę filmu. Stwierdzenie (jedno na półtoragodzinny film) o tym, że Tusk ma krew na rękach ma raczej metaforyczny charakter. I znowu, przypisywanie go twórcom filmu, a w wielu wypadkach TVP, jest tak absurdalnym nadużyciem, że może ostać się tylko dzięki powtarzaniu i sytuacji, w której nagonka na film nie ma z nim nic wspólnego.

Owszem, ludzie wypowiadający się w “Solidarnych 2010″ są krytyczni wobec stanu rzeczy w Polsce, ale wyraźnie motywuje ich do tego troska o kraj w momencie wyjątkowo dramatycznym. Tak więc film o Polakach, którzy potrafią integrować się w trudnych chwilach i głęboko przeżywać swoją narodową tożsamość został przedstawiony jako nienawistny bełkot opętanej nienawiścią tłuszczy. Gratulacje. Oczywiście, jak zwykle, ton nadaje “Gazeta Wyborcza”, ale trzeba przyznać, że “solidarnie” podjęły go i inne media. TVP 2 ściga się z Polsatem, a ten z TVN 24. W organie Michnika po serii obelg i epitetów (trzeba przecież jakoś walczyć z nienawiścią) rozpisanej na szereg identycznych tekstów chociaż podpisanych przez różnych wykonawców, rozpoczęła się lustracja osób występujących w dokumencie. Okazało się, że ktoś z wypowiadających się pod Pałacem Prezydenckim był członkiem PiS, a ktoś (konkretnie trzy osoby) aktorami. Tomasz Lis w tej samej gazecie stwierdził, że autorzy filmu rzecznikiem ludu uczynili „zgrywającego się do bólu aktora, który nie chce powiedzieć, czy za swe patriotyczne zeznania dostał pieniądze”. Stosując jego poetykę powiedzieć można, że mizdrzący się do mdłości telewizyjny prezenter kłamie wykonując zamówienie swoich mocodawców. Wspomniany aktor wydał nawet oświadczenie, że przed kamerę Stankiewicz trafił przypadkiem i żadnego honorarium za swoje wypowiedzi, jak nikt w tym filmie, nie pobierał. Insynuacje potrzebują wzmocnienia. W “Punkcie widzenia” TVP 2, trójka niezwykle pluralistycznych rozmówców: Olga Lipińska, Daniel Olbrychski i dr Ewa Pietrzyk-Zieniewicz wraz z prowadzącym dyskutują czy film można uznać za “skandaliczny” czy “haniebny”. Olbrychski ogłasza, że pojawienie się w nim aktorów odbiera mu jakąkolwiek wiarygodność. Słuchając go uznać by można, że to prawda, ale byłoby to jednak niesprawiedliwe. Olbrychskiemu zresztą aktorzy mnożą się w oczach i wypełniają całość kadru, insynuuje, że zostali oni wynajęci. Cóż, chyba pozostaje mu współczuć. Stałym motywem ataków na film jest etykietowanie go jako politycznej agitki. Wprawdzie nikt w filmie nie nawołuje na głosowanie na kogokolwiek, ani nie przyznaje się do swoich politycznych wyborów, ale w Polsce Tuska krytyka rządu jest agitacją partyjną, co oznacza nowy rozdział współczesnej demokracji. Oto kolejny fragment naszej nieocenionej gazety. Wywiad z szefem klubu PO, Grzegorzem Schetyną: “— Jak pan ocenia film “Solidarni 2010″ pokazany w TVP? Jeden z bohaterów mówi o smoleńskiej katastrofie: “Tusk ma krew na rękach”. — Film jest nieobiektywny. Odnosi się wrażenie, że zrobiono go na polityczne zamówienie. — Na czyje zamówienie? — Nieprzypadkowo wyemitowano go kilka godzin po tym, gdy prezes PiS ogłosił swój start. Został zrobiony, żeby podzielić Polaków i jednocześnie wesprzeć kandydaturę Jarosława Kaczyńskiego. Uważam, że powrót do polityki nienawiści będzie zabójczy dla PiS.” Przez chwilę tylko podziwiajmy doskonałą harmonię wywiadującego i wywiadowanego. I przejdźmy do meritum. Autorka filmu wyszła z kamerą na Krakowskie Przedmieście w dzień katastrofy, sobotę wieczorem, pod wrażeniem tego co zobaczyła tam wcześniej. Chciała udokumentować ten czas i tę zbiorowość. Nie miała z nikim umowy. Ileś dni zajęło jej znalezienie producenta, a potem porozumienie się z TVP 1. Zrobiła film w tempie rekordowym na światową skalę, uznając, że należy go ludziom pokazać już dziś, kiedy emocje są jeszcze silne. Przez ten czas nikt, włącznie z “Wyborczą”, nie wiedział czy Jarosław Kaczyński weźmie udział w wyborach. Nie wiedział tego on sam. Ale przecież oczywiste, że film jest polityczną agitką robioną na zamówienie Kaczyńskiego. Rozpisałem się. Można zarzucić mi, że poświęcam miejsce ludziom, którzy na to nie zasługują, bzdurnym tekstom i wypowiedziom. Będzie to jednak tylko półprawda. Teksty są głupie, ich autorzy mali. Ale to oni tworzą opinie III RP, oni niszczą ludzi bezkompromisowych i wartościowych.

Bronisław Wildstein


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
04-dłutownica dwustronna dd - 180, Instrukcje BHP, IV - INSTALACJE CO, GAZOWE I WODNOKANALIZACYJNE
Prins emulator 180 71024 091 71004
180 i 181, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
Komisja Europejska IP 14 180 PL
Ir 1 (R 1) 179 180 Strona tytułowa do załączników
04 180 1861
180
kpk, ART 180 KPK, III KK 278/04 - postanowienie z dnia 15 grudnia 2004 r
DU2004 180 1860 jednolity w sprawie szkolenia w dziedzinie bhp
5 11B 180 1860
francuski egzamin lol553 id 180 Nieznany
04.180.1860, ROZPORZĄDZENIE
Dz U 04 180 1860 szkolenia w dziedzinie bezpieczeństwa i higieny pracy (1)
EKO Moc 23 180 kW id 154672
180 Czytanie głośne, recytacja, udział w grach teatralnych…
Hammersley M , Atkinson P 'Metody badan terenowych' rozdz 6 pt 'dokumenty' s 163 180(1)

więcej podobnych podstron