Bankrutujące SKOKi Czy mamy kryzys? Skrywane sprawozdania. Nisza rynkowa. Hazardowe lewarowanie. Specyficzni klienci. Złe długi. Wyprowadzanie zasobów. Piramida finansowa.
Czy mamy kryzys? Prezes Narodowego Banku Polskiego na spotkaniu z dziennikarzami Gazety Wyborczej w dniu 25 października 2012 r. oświadczył, że „w Polsce kryzysu nie ma. Jest spowolnienie.”. Jednocześnie wzmiankował że „istniejące już instrumenty pozwalają NBP w sytuacji skrajnie głębokiego kryzysu w strefie euro działać w sposób elastyczny. Co to znaczy? Przykładowo udzielać pomocy płynnościowej bankom komercyjnym na dłuższe niż dziś terminy, także w walutach obcych.”. Niby wszystko dobrze, a armaty przygotowane. Hmm. Czy system finansowy w Polsce jest zdrowy? Czy Amber Gold jest ostatnią, czy dopiero pierwszą niespodzianką? Czy istnieje sposób na w pełni bezpieczne przechowywanie oszczędności? Dzisiaj na tapetę wezmę spółdzielcze kasy oszczędnościowo-kredytowe. Nieprzypadkowo. Zaciekawiło mnie dlaczego władze jednej z kas nachalnie, z ideologicznym przytupem i nie merytorycznie zabiegały o nie poddawanie całego sektora spółdzielczych kas państwowemu nadzorowi finansowemu? To wzbudziło podejrzenia.
Skrywane sprawozdania Jeszcze większych podejrzeń nabrałem, gdy próbowałem znaleźć w Internecie sprawozdania finansowe największej kasy oszczędnościowo-kredytowej za 2010 i 2011 r. Nie znalazłem (jest Kasy Krajowej). Albo jestem fajtłapą (pomóżcie!), albo sprawozdania są głęboko zakopane, albo wręcz ich nie ma. Musiałem uzbroić się w cierpliwość do 26 października 2012 r. kiedy GUS opublikował raport o wynikach finansowych kas w 2011 r. Stała się jasność, zagadki zaczynają rozwiązywać się. Raport GUS jest sporządzony na podstawie sprawozdawczości przesyłanej przez kasy. Dane mogą zatem nie mieć charakteru obiektywnego, a wyrażać życzenia organów zarządzających kasami. Innymi słowy sytuacja kas może być w rzeczywistości gorsza niż wynikająca z na razie opublikowanych danych. Na razie, albowiem w dniu 27 października 2012 r. SKOKi trafiły pod nadzór KNFu i w przeciągu trzech miesięcy ma zostać sporządzony zewnętrzny audyt. Ponadto trudność w analizie sprawia stosowany przez kasy plan kont i układ sprawozdania finansowego właściwy dla przemysłu i handlu, a nie dla banków, co czyni szereg rozważań przybliżonymi. Jednak nie czekam, lepiej wiedzieć co święci się zawczasu.
Nisza rynkowa Jak nazwa własna wskazuje kasy oszczędnościowo-kredytowe zbierają kasę w formie depozytów i pożyczają ją. Na koniec 2011 r. kasy zebrały 14,7 mld zł depozytów i udzieliły 10,2 mld zł pożyczek. Mimo całego szumu wokół kas stanowią one pikuś w pośrednictwie finansowym. Są taką sobie ok. 2 % niszą w stosunku do depozytów bieżących i terminowych raportowanych przez NBP, które wyniosły w grudniu 2011 r. 762 mld zł.
Hazardowe lewarowanie Pierwszy sygnał ostrzegawczy włączył się, gdy porównałem wartość udzielonych przez SKOKi pożyczek z wartością ich kapitałów własnych. Te ostatnie w dniu 31 grudnia 2011 r. wyniosły 536 mln zł. Dlaczego kapitały własne są ważne w pośrednictwie finansowym? Otóż pożyczki nie spłacane przez dłużników rodzą straty, które nie zagrażają istnieniu podmiotu do chwili, gdy nie przekraczają kapitału własnego. Gdy straty przekraczają poziom kapitału własnego, to spieniężenie nawet całego majątku kasy nie starczy na spłatę wszystkich zobowiązań.
Przy SKOKowym portfelu 10,2 mld zł pożyczek wystarczy, że pożyczkobiorcy nie spłacą ok. 5 % długu aby strata zjadła wszystkie kapitały własne. Dużo to, czy mało? Na razie zauważmy, że banki komercyjne muszą utrzymywać minimalny współczynnik wypłacalności (kapitał/inwestycje) równy 8 %. W przypadku SKOKów pożyczki to nie jedyna inwestycja obarczona ryzykiem, a zatem ich współczynnik wypłacalności jest mniejszy niż szacowane 5 %. W finansach taki przypadek określa się mianem wysokiego lewarowania (zwiększanie rozmachu działalności dzięki długowi). Notabene wysoki lewar był jedną z przyczyn głębokiego załamania światowej gospodarki w latach 2008/2009. Do dzisiaj trwa nieprzyjemny proces delewarowania. Tymczasem zarządy SKOKów idą kontra rynkowi. Hazardziści. Pewnie dbają o ryzyko dzięki starannemu zarządzaniu portfelem. Na pewno?
Specyficzni klienci Prawdopodobnie w pozycji „przychody netto ze sprzedaży produktów” kryją się w danych SKOKów i GUSu odsetki i prowizje otrzymywane przez SKOKi. Przyjmuję, że ok. 90 % całej tej wynoszącej w 2011 r. 2,3 mld zł kwoty stanowią odsetki od pożyczek (przy 2,31 mln członków szacunkowe 10 zł prowizji miesięcznie za prowadzenie rachunku daje rocznie ok. 277 mln zł przychodu). Odnosząc 2 mld zł szacowanych odsetek do średniego stanu pożyczek z początku (9,6 mld zł) i końca 2011 r. (10,2 mld zł) otrzymamy średnią stopę oprocentowania pożyczek na poziomie ok. 20 %. Dla ustalenia uwagi według danych NBP średnie oprocentowanie kredytów w bankach komercyjnych wynosiło w 2011 r. 8,5 %. Ups, dwadzieścia procent. Maksymalne dopuszczalne ustawowo w Polsce odsetki wynoszą obecnie 25 %. Tak wysokie odsetki bywają potocznie określane jako lichwa. Ależ paradoks. Instytucje odwołujące się w przekazie marketingowym do patriotyzmu, katolicyzmu (z Rodziną Radia Maryja włącznie) oraz tradycji spółdzielczości ocierają się w praktycznej działalności o lichwę.
Kto płaci takie odsetki? Specyficzni klienci:
1. niezorientowany i nabrany (gdzie etyka?) przez sztuczki marketingowe,
2. niszowy preferujący wspólnotę nawet o charakterze sekty,
3. taki, który nie ma nic do stracenia, bo nie ma już specjalnie gdzie zaciągnąć kredytu.
Ostatnia grupa klientów to bomba dla każdego banku, a kas mających liche kapitały własne to wręcz ładunek atomowy. Na dodatek gdy pogarsza się koniunktura, spadają realne wynagrodzenia oraz wzrasta bezrobocie, to nawet w przypadku bezpieczniejszych klientów wysokie oprocentowanie (duże raty kredytów i pożyczek) prowadzi do ponadproporcjonalnego w stosunku do reszty sektora finansowego narastania problemów ze złymi długami.
Złe długi Szukam najciekawszej w dzisiejszych trudnych czasach informacji na temat złych długów i innych toksycznych aktywów w bilansach SKOKów. Oczywiście nie ma. „Normalka”, po co niepokoić ufnych klientów. Dla chcącego nie ma jednak nic trudnego. Gdy klient nie reguluje w terminie raty pożyczki, to pojawia się ryzyko że kasa nie odzyska zainwestowanych pieniędzy. Poniesie stratę. Pożyczyła, a nie dostała z powrotem. Na stratę kasa tworzy rezerwy, wrzuca je w koszty. W rachunku zysków i strat SKOKów wartość odpisanych w koszty (utworzenie rezerw) niespłaconych pożyczek znajduje się w pozycji „aktualizacja wartości aktywów niefinansowych”, która w 2011 r. wyniosła 679 mln zł. Kwota 679 mln zł to ok. 6,8 % średniego stanu pożyczek w 2011 r. Dotyczy tylko tych długów które odpisano w koszty (utworzono rezerwy) w 2011 r. Jeden rok, a kwota przekracza kapitały własne (536 mln zł). W których SKOKach źle się dzieje? GUS pozwala odkryć trop podając rachunki wyników w rozbicie na dwie podgrupy: kasy z dochodem netto oraz kasy ze stratą netto. W grupie kas z dochodem netto rezerwy na złe długi wyniosły w 2011 r. 620 mln zł. Bingo, kłopoty z toksycznymi aktywami mają głównie kasy jeszcze wykazujące zyski. Co ciekawe właśnie te kasy w 2010 r. utworzyły rezerw tylko na ok. 270 mln zł. Tym samym w 2011 r. ujawniły one zdwojenie problemów z toksycznymi aktywami. Wychodzi „specyficzny” klient. Na ile specyficzny? Aby to ustalić spojrzałem na końcówkę rachunku zysków i strat za 2011 r. Wynik finansowy brutto 182 mln zł. Podatek dochodowy 72 mln zł. Tymczasem stawka podatku dochodowego od osób prawnych (SKOKi to spółdzielnie) wynosi 19 %. SKOKi naliczyły go od podstawy 379 mln zł (19 % od tej kwoty daje 72 mln zł). A zatem ok. 379-182 = 197 mln zł kosztów nie stanowiło kosztów uzyskania przychodów. Najprawdopodobniej większość z tej sumy stanowią rezerwy na złe długi. Skoro tych rezerw w sumie utworzono na ok. 620 mln zł to ok. 423 mln zł mogły stanowić rezerwy stanowiące koszty uzyskania przychody. Takie rezerwy dotyczą jednak dłużników najcięższego kalibru –z nieściągalnymi komorniczo włącznie. Podsumowując najprawdopodobniej nieściągalne długi przyrosły w 2011 r. w jeszcze zyskownych SKOKach o ok. 423 mln zł tj. dotyczyły aż ok. 4 % ujawnionego w bilansie portfela pożyczek. Zazwyczaj takie ciężkie przypadki stanowią mniejszą część problemu, przynajmniej na początku procesu windykacji. Stąd mogę postawić hipotezę, że SKOKi nie utworzyły wszystkich wymaganych zasadami rachunkowości rezerw na złe długi. To dopiero czubek góry lodowej. Zaraz, zaraz jak to jest? Ponad dwukrotnie większe niż w 2010 r. odpisy na złe długi, a trafione SKOKi nadal mają zyski?
Wyprowadzanie zasobów W przyrodzie nic nie ginie. W 2011 r. SKOKi z podejrzanego kręgu jeszcze zyskownych na papierze wykazały stratę z działalności operacyjnej w wysokości 223 mln zł. Ta strata po skorygowaniu o przychody i koszty finansowe przekształciła się w 182 mln zysku. Ki czort? Tajemnica „sukcesu” znajduje się głównie w pozycji „zysk ze zbycia inwestycji”, który w 2011 r. wyniósł 301 mln zł. W 2010 r. ta pozycja wynosiła tylko 3 mln zł. W 2011 r. jakiś będący na plusie SKOK(i) dokonał jakiejś niecodziennej transakcji zbycia inwestycji, która cudownym zrządzeniem losu wyciągnęła go (je) ze strat. Jest to tym ciekawsze, że w 2011 r. nie spadły, a wzrosły zarówno inwestycje długoterminowe (zapadalność ponad 1 rok) z 773 do 1237 mln zł i krótkoterminowe (do 1 roku) z 2490 do 2809 mln zł. Dotychczasowe SKOKowe przypadki uprawdopodabniają tezę, że ta transakcja została skonstruowana głównie pod wynik bilansowy i oparta była o wyprowadzenie z jakiegoś SKOKu jakiegoś aktywa za cenę z przymrużeniem oka (wygórowaną). Wobec braku danych, aby rozwikłać i tę tajemnicę zaczekam do wyników audytu, albo do informacji bardziej wnikliwego czytelnika :-) Gdyby nie ta incydentalna (w sensie dotychczasowej historii SKOKów) transakcja, grupa na papierze zyskownych SKOKów miałby wynik mniejszy o ok. 300 mln zł, czyli ze 109 mln zysku netto zrobiłoby się ok. 200 mln zł straty. Odpowiednio w tej grupie kapitały własne spadłyby z 715 mln do ok. 415 mln zł. I to przy podejrzeniu, że nie zostały utworzone wszystkie konieczne rezerwy, które powinny zwiększyć koszty i tym samym straty oraz w rezultacie zmniejszyć kapitały własne.
Piramida finansowa Czy ukrywanie informacji i wzbudzające podejrzenia transakcje są jedynymi metodami uniknięcia lub odsunięcia w czasie bankructwa? Chyba nie, wskazuje na to sam uśmiechnięty Ojciec Mateusz, który wszystko wie ;-) Reklamy jednego ze SKOKów z Arturem Żmijewskim (uwielbianym przez starsze klientki grupy docelowej kas) są narzędziem intensywnego marketingu pożyczek gotówkowych i mieszkaniowych. Co dają nowe pożyczki? Prowizje i odsetki czyli przychody. Co z ich szkodowością? Zacznie stopniowo pojawiać się najwcześniej dopiero po kilku miesiącach. Nie wykluczam, że nowi klienci mają przykryć kłopoty starych, płacąc horrendalne odsetki. Witam w świecie piramid finansowych Oprócz „dochodowych” SKOKów w 2011 r. działały również SKOKi ponoszące straty. One mają jednak nie tylko straty. Ich kapitały własne na koniec 2011 r. wynosiły minus 180 mln zł. Były bankrutami. Po spieniężeniu wszystkich aktywów tych SKOKów dla ich wierzycieli (m.in. oszczędzających) zabraknie właśnie 180 mln zł. W świetle dotychczasowych ustaleń wśród SKOKów z grupy „dochodowej” są SKOKi relatywnie bliskie dołączenia do grupy bankrutów. Amber Gold - stracone setki milionów, SKOKi - zagrożone miliardy, a co siedzi w bankach komercyjnych? O tym w drugiej części. Tomasz Urbaś
UJAWNIAMY: MSZ próbowało blokować publikację PAP na temat wycieku danych o pomocy dla białoruskiej opozycji Jako Rzecznik MSZ, działając w ramach swych obowiązków, po otrzymaniu pytań red. Cezarego Gmyza, próbowałem przekonać Redakcję „Rz", że jej zarzuty są nieuzasadnione, a publikacja mogłaby szkodzić interesom państwa oraz środowiskom niezależnym na Białorusi. Tak w specjalnym oświadczeniu tłumaczył swoje naciski na "Rzeczpospolitą" rzecznik MSZ Marcin Bosacki (b.dziennikarz "Gazety Wyborczej"). Sprawa dotyczyła publikacji materiału o wysyłaniu przez resort spraw zagranicznych pocztą PIT-ów do białoruskich opozycjonistów. Rzadko się zdarza, aby presja ze strony urzędników, gdy chcemy napisać o popełnionych błędach, była tak silna. Przedstawiciele MSZ wydzwaniali przez cały dzień do późnej nocy, w przeddzień publikacji o białoruskich PIT-ach, do co najmniej czterech redaktorów "Rz". Sugerowali, aby zdjąć tekst, nie chcieli też zająć w tej sprawie stanowiska - mówił Tomasz Wróblewski, redaktor naczelny "Rz". Portalowi wPolityce.pl udało się dotrzeć do informacji, z których wynika, że urzędnicy MSZ chcieli też zablokować publikację PAP z 24.10 na temat wycieku wewnętrznych danych resortu dotyczących pomocy rozwojowej. Wewnętrzna baza danych MSZ dot. pomocy rozwojowej zawierająca m.in. opisy projektów z ich celami politycznymi, kwoty na wsparcie opozycji białoruskiej, znalazła się na ogólnodostępnym portalu internetowym. Udało nam się dotrzeć do osoby, która tę bazę znalazła w sieci:
Trafiłem na tę bazę zupełnie przypadkowo, szukając czegoś zupełnie innego. W pierwszej chwili nie mogłem uwierzyć, że tak szczegółowe informacje są dostępne dla wszystkich w internecie. Przeprowadziłem krótkie śledztwo. Okazało się, że wrażliwe dane przekazał jeden z urzędników Departamentu Współpracy Rozwojowej MSZ amerykańskim studentom, którzy prowadzili projekt naukowy na temat polityk demokratyzacyjnych w różnych państwach. Natychmiast zwróciłem się do kilku osób, w tym dziennikarzy, żeby jak najszybciej o sprawie poinformować opinię publiczną. Ten przeciek to tylko jeden z przykładów zupełnie skandalicznego bałaganu w polskim MSZ. Sekwencja przecieków wrażliwych danych dotyczących np. białoruskich opozycjonistów każe zadać pytanie o to, czy to zwykła głupota urzędników czy coś więcej. Zwracanie się bezpośrednio do MSZ nie miało większego sensu. Sprawę trzeba było nagłośnić, żeby nie została zamieciona pod dywan przez nieudolnych urzędników, którzy narażali życie ludzi walczących z krwawym reżymem - mówi nasz informator. Sprawą zainteresowali się dziennikarze PAP, którzy postanowili przygotować tekst na ten temat. Spotkali się jednak z dużym oporem przedstawicieli MSZ, którzy w pierwszej reakcji zareagowali dość histerycznie. Następnie przez niemal dwa tygodnie MSZ próbowało zablokować publikację dziennikarzy PAP. Doszło nawet do kilku spotkań z kierownictwem Polskiej Agencji Prasowej w tej sprawie. Dziennikarze i redaktorzy PAP nie chcą oficjalnie potwierdzać tych rewelacji, ale nieoficjalnie przyznają, że rozmowy miały miejsce. Nasz informator potwierdza, że spotkania były w PAP, a także w siedzibie MSZ. Kierownictwo ostatecznie nie ugięło się pod naciskami urzędników z Al. Szucha i pozwoliło depeszę opublikować. Obecnie MSZ zapowiada nowelizację ustawy o służbie zagranicznej, która ma wprowadzić nową kategorię tajemnicy: "tajemnicy dyplomatycznej". Pomysł resortu wzbudza liczne kontrowersje. PAP
UJAWNIAMY! Co mówił Remigiusz Muś w smoleńskim śledztwie. Obszerne fragmenty zeznań. Opis miejsca katastrofy godzinę po zdarzeniu 23 czerwca 2010 r. śp. Remigiusz Muś ponownie zeznawał w smoleńskim śledztwie. Pierwszy raz został przesłuchany już 10 kwietnia. W czerwcu podtrzymał wcześniejsze zeznania i dodał kilka faktów w odpowiedzi na pytania ppłk. Karola Kopczyka, najważniejszego prokuratora w śledztwie smoleńskim, pierwszego referenta w tej sprawie. Publikujemy obszerne fragmenty tego przesłuchania (treść oryginalna, poprawione jedynie błędy ortograficzne). To być może jedno z najważniejszych zeznań, świadectwo osoby będącej na lotnisku w czasie katastrofy, relacja jedynego Polaka, który słyszał, jak 10 kwietnia wyglądała korespondencja smoleńskiej wieży z załogą TU-154M. Zdecydowaliśmy się opublikować te zeznania w obliczu nagłej i zagadkowej śmierci chorążego. Cześć jego pamięci! Jeżeli chodzi o wskazania radiolatarni dalszej znajdującej się przed lotniskiem w Smoleńsku, to nie miałem żadnych zastrzeżeń co do ich wiarygodności. Wskazania tego urządzenia były prawidłowe. Po przelocie nad dalsza radiolatarnią, por. Wosztyl powinien kontynuować lot na bliższa radiolatarnię. Przełączył się na bliższa radiolatarnię i po przełączeniu por. Wosztyl stwierdził, że nie podobają mu się wskazani bliższej radiolatarni. Ja wtedy spojrzałem na wskaźnik NPP (będący ba wyposażeniu JAK-40) jak również na wskaźnik IKU. Stwierdziłem, że wskazania na w/w urządzeniach wychylają się w lewo i następnie wracają na prawidłowy kurs. Świadczyć to mogło, że są chwilowe zaniki sygnału z bliższej radiolatarni. Wobec tego, por. Wosztyl przełączył się na wskazania dalszej radiolatarni i kontynuował podejście według jej wskazań, tzn. od niej. Po przełączeniu jej wskazania były prawidłowe. Ponadto opieraliśmy się na wskazaniach GPS. Chciałbym w tym miejscu zeznać, że wskazania GPS w porównaniu ze wskazaniami dalszej radiolatarni różniły się. Gdybyśmy oparli się tylko na wskazaniach GPS, to wyszlibyśmy 50 do 70 metrów z lewej strony od osi pasa. Jeżeli chodzi o GPS do niego wprowadziliśmy dane z tzw. karty podejścia. (…) Określają one topografię lotniska i sposób podejścia i sposób podejścia do lądownia na tym lotnisku, tzn. Siewiernyj w Smoleńsku. Na karcie (…) w lewym górnym rogu znajduje się opis IPU (w języku rosyjskim), tzn. pod nim są współrzędne punktu, które mają odzwierciedlać środek pasa. Na pasie punkt ten zaznaczony jest w formie kółka z krzyżykiem. Te dane – współrzędne zostały wprowadzone przez por. Kowaleczko do GPS. Jeżeli te dane byłyby prawidłowe, to GPS wskazywałby odchylenia w lewą stronę od osi pasa, tak jak by miało miejsce w dn. 10.04.2010r. W trakcie lotu wyglądało to w ten sposób, że GPS nakazywał nam skręcać w lewo, a NPP i IKU nakazywał nam korygować w prawo. Ostatecznie na wysokości bliższej radiolatarni zobaczyliśmy 2XAPM, tzw. bramkę i ona wtedy była jeszcze z prawej w odniesieniu do naszego lotu, por. Wosztyl skorygował wtedy lot. Następnie weszliśmy w bramkę i wylądowaliśmy. Podczas lądowania widoczność wynosiła 1500 metrów. Na zadane pytanie zeznaję: podczas podchodzenia do lądowania ja nie widziałem żadnego innego oświetlenia oprócz APM. Na zadane pytanie: podczas podchodzenia do lądowania ja nie przypominam sobie aby ze strony kontrolera z lotniska padały jakiekolwiek informacje, takiego typu jak jaką mamy odległość od pasa, na jakiej jesteśmy wysokości, czy jesteśmy na kursie. Kontroler wydał nam tylko zgodę na zajście do lądowania i po naszym potwierdzeniu, że jesteśmy na prostej, wydał zgodę na lądowanie. W trakcie ostatniej fazy lotu nie podawał żadnych komend. Ja nie słyszałem komendy ze strony kontrolera, aby nakazał nam odejście na drugi krąg. Po wylądowaniu kontroler pochwalił nas : „maładiec, abarot 180 rulitie na stajaniu”. Następnie ustawiliśmy się na drodze kołowania równoległej do pasa 300 metrów od jej końca, blokując ją w ten sposób. Na zadane pytanie zeznaję: słyszałem komendy podawane przez kontrolera IŁ, który lądował po nas. Przypuszczam, iż IŁ lądował korzystając z RSBN. Urządzenie to emituje fale radiowe, które pozwalają załodze samolotu ustalić kierunek i odległość od pasa. JAK-40 i TU-154M w takie urządzenie, tzn. odbiornik nie jest wyposażony. Urządzenie to jest dokładniejsze i przydatniejsze przy lądowaniu niż wskazania bliższej i dalszej radiolatarni. W trakcie podejścia IŁ, korespondencja pomiędzy nim a wieżą była prowadzona dosyć często. Meldunki o położeniu, to załoga IŁ-a podawała kontrolerowi, tzn. mówiła o odległości i wysokości do pasa. Kontroler mówił tylko o tym, że mają kontynuować podejście i że mają być gotowi do odejścia na drugi krąg z wysokości nie niżej niż 50 metrów. Dalej chorąży zeznał, iż na ok. 12 minut przed katastrofą słyszał korespondencję wieży z załogą TU-154M. Znów padają słowa o 50 metrach, do jakich nakazali zniżyć się załodze kontrolerzy: W końcowej fazie lotu kontroler zapytał się czy chcą lądować. Załoga odpowiedziała, że warunkowo podejdziemy. Kontroler wyraził zgodę na podejście. Ja nie słyszałem, aby kontroler zabronił im lądowania i odejście na zapasowe. Wydaje mi się, że kontroler powiedział TU-154M, że mają być gotowi do odejścia na drugi krąg z wysokości nie mniejszej niż 50 metrów. Po tym my wyszliśmy z JAK-a. Ważna dla ustalenia, co działo się na miejscu katastrofy, gdy tylko Rosjanie mieli do niego dostęp, jest następna część relacji por. Musia:
Na miejsce katastrofy udaliśmy się po około 1 godzinie od jej zaistnienia. Kiedy przybyliśmy na miejsce, to pracowały już tam służby ratownicze. Ja widziałem dużo nagich ciał. Leżały one pomiędzy częściami samolotu. Jedno ciało ludzkie było całe. Pozostałe, to były części ludzkich ciał, ręce, nogi. Kiedy my tam byliśmy, to nikt się nimi nie interesował, tzn. nie przykrywał ich, nie zbierał. Byliśmy tam około 15 minut. W trakcie pobytu tam zauważyłem, że do poszczególnych stanowisk, utworzonych przez służby znoszono części samolotu. Tych stanowisk było tam już wtedy kilka. Stanowiska te wyglądały w ten sposób, ze był to stolik, na nim dokumentacja, laptop itp. Przy stanowiskach znajdowali się ludzie. A zatem to kolejny dowód na to, że Rosjanie nie postąpili właściwie z wrakiem TU-154M. Zamiast dokumentować nietknięte miejsce katastrofy, natychmiast zaczęto niszczyć ślady poprzez przemieszczanie szczątków maszyny. Godzinę po zdarzeniu! Można przypuszczać, że natychmiast po przybyciu na miejsce odpowiednich służb. Zwraca także uwagę informacja o potwornych obrażeniach ofiar. Warto też przypomnieć inne słowa śp. Remigiusza Musia, z wywiadu dla tvn24.pl z 6 lipca 2010r. Wtedy również potwierdził, iż słyszał, jak kontrolerzy mówili załodze tupolewa o zejściu do 50 metrów:
- A słyszał Pan jeszcze komunikat wieży tuż po trzecim zakręcie TU-154: „Polski 101, i od 100 metrów być gotowym do odejścia na drugi krąg”? - Tak, ale ja słyszałem „50”. Tak mówiłem kolegom tuż po katastrofie i nadal tak twierdzę. Pamiętam też, że Ił również dostał od kontrolera komendę „50 metrów i być gotowym do odejścia”. Podczas pierwszego i drugiego podejścia. (…) słyszałem jak mówił wcześniej, że najniżej mogą zejść na 50 metrów i być gotowi odlecieć, jeśli nie zobaczą pasa. Nie na 100. Teraz: czy nasze słowa są bardziej wiarygodne, czy stenogram?
- Dwóch różnych komend kontrolera, który by raz mówił „bądźcie gotowi do odejścia przy 100 metrach”, a w innym momencie „bądźcie gotowi przy 50 metrach” Pan nie słyszał? - Nie, nie słyszałem. Była jedna komenda.
- I jedyną osobą, poza kontrolerem i dowódcą TU-154, który ją słyszał był właśnie Pan? - Tak. Artur i Robert mogli tylko potwierdzić moją wersję. Jeśli kontroler wszystkich traktował równo, to logiczne, że im też wydał komendę z wysokością 50 metrów.
- A jak było z wami, tzn. z lądowaniem, Jaka-40? - Nam również kontroler powiedział, że mamy zejść do wysokości 50 metrów. Remigiusz Muś potwierdził również, że załoga Jaka uzyskała zgodę wieży na lądowanie:
- Czy wy uzyskaliście zgodę na lądowanie? - Tak. Kiedy wyszliśmy z czwartego zakrętu i zameldowaliśmy, że jesteśmy na prostej.
- Kontrolerzy ze Smoleńska mieli zeznać, że nie wydali waszemu JAK-owi zgody na lądowanie. Uzyskaliście ją, czy nie? - Tak. Kiedy wyszliśmy z czwartego zakrętu i zameldowaliśmy, że jesteśmy na prostej.
- Porównując to do sytuacji Tu-154: to był mniej więcej ten moment, kiedy w stenogramach występuje po sobie tych siedem niezrozumiałych wypowiedzi? - No tak. Im został jeszcze czwarty zakręt, ale po pierwsze w przypadku Tu-154 trzeci i czwarty to był praktycznie jeden element – nie robi się między nimi wyrównania. Poza tym to jest większa i szybsza maszyna. Mogli się wcześniej dogadać, lub nie dogadać, na lądowanie. Tych komend w stenogramach brakuje najbardziej. Zaznaczam, że nie wiem, co zostało wypowiedziane w tych siedmiu niezrozumiałych komendach. Wiem, co powinno paść: zgoda, albo niezgoda na lądowanie. Wiadomo tylko, że kontroler sprowadzał ich nadal.Zapytany, czy przysłuchiwał się rozmowom wieży z dowódcą Iła, odpowiedział:
Tak, ale to byli dwaj Rosjanie i często mówili niezrozumiale dla mnie. Ciężko było słuchać tej korespondencji. Tamtej komendy jestem jednak pewien. Zresztą to jest do sprawdzenia, bo na naszym (JAK-a) magnetofonie, który miałem okazję raz później przesłuchać w obecności żandarmów, nagrana jest cała korespondencja Iła z wieżą. Po tym jak Rosjanie odeszli na inne lotnisko magnetofon, tak jak wiele innych odbiorników, wyłączyliśmy. Byliśmy tam bez akumulatorów a nie wiedzieliśmy, czy dojedzie zasilanie lotniskowe. Później włączyliśmy już tylko naszą radiostację, bez magnetofonu. Szkoda. Jeśli te słowa się potwierdzą i okaże się, że Remigiusz Muś się nie przesłyszał, a magnetofon z Jaka-40 zarejestrował polecenie kontrolera zejścia załogom do 50 metrów, będzie to solidny dowód na fałszerstwo rosyjskich stenogramów, a może nawet zapisów czarnej skrzynki z TU-154M. Prokuratura powinna jak najszybciej odnieść się do tej sprawy i upublicznić treść zapisów magnetofonu z Jaka-40. Marek Pyza
Do kogo świat należy – rozważania Noama Chomsky’ego Kiedy Anglia była największą potęgą na świecie głównymi twórcami jej polityki byli kupcy i fabrykanci – wówczas najbogatsi ludzie w tym państwie. Ludzie ci chcieli zawładnąć światem. Brytania dominowała na początku XX wieku ale była w stadium powolnego upadku, tak że z końcem Drugiej Wojny Światowej w 1945 roku USA było bezpieczne i posiadało połowę zasobów świata, jak też kontrolowało w sposób bezprzykładny w historii Zachodnią Półkulę oraz Oceany Spokojny i Atlantycki. Planiści Roosevelta w czasie Drugiej Wojny Światowej planowali powojenną „wielką przestrzeń” zajmującą całą Zachodnią Półkulę, cały Daleki Wschód, wszystkie byłe kolonie brytyjskie i centra handlowe i przemysłowe Eurazji i Europy Zachodniej za pomocą siły wojskowej i dominacji ekonomicznej, jednocześnie zapewniając sobie ograniczenie suwerenności państw, które mogłyby w tych planach przeszkadzać. Tak jak Roosevelt miał nadzieję już w 1937 roku, w czasie Drugiej Wojny Światowej amerykańska produkcja przemysłowa czterokrotnie wzrosła, wyprowadziła USA z depresji, w czasie kiedy rywale byli niszczeni i osłabiani. Obecnie sformułowane zasady są nadal stosowane mimo osłabienia USA „wojną na kredyt” przeciwko Irakowi. Pismo Foreign Affairs opublikowało niedawno jako główny artykuł, tekst prof. Chomsky’ego, pod tytułem „Czy Ameryka wykończyła się” („Is America Over?”). Stwierdzano w nim, że „potęga rośnie w Chinach i w Indiach które prawdopodobnie będą hegemonami globu w przeszłości”. Profesor Chomsky uważa że w niedalekiej przyszłości będzie inaczej. Mianowicie Chiny i Indie są ubogimi państwami w stosunku do zaludnienia ich. Według ONZ Chiny są na 90. miejscu, a Indie na 120 miejscu według indeksu „rozwoju człowieka”. Mają one kolosalne problemy demograficzne, biedy, kontrastów stanu posiadania i zatrucia środowiska. Chiny stały się wielkim ośrodkiem przemysłowym zasilanym częściami produktów wysokiej technologii pochodzących z Japonii, USA, Europy, Tajwanu, Korei Południowej, Singapuru i Europy. Wartość towarów dodana w Chinach jest jak dotąd stosunkowo mała.
Od czasu kiedy Chiny odzyskały niepodległość w późnych latach 1940., kiedy “Amerykanie stracili Chiny” w czasie kiedy wielu Amerkańw wierzyło, że USA jest właścicielem całego globu. W latch 1950. „Amerykanie stracili Azję Południowo Wschodnią”, gdzie uwikłali się w wojnę w Wietnamie i gdzie w 1965 roku pucz Soharto w Indonezji i mordy masowe otworzyły nowy teren dla eksploatacji Zachodu w Azji. Henry Kissinger mówił w 1965 roku o skutecznym zwalczaniu “wirusa niepodległości” z pomocą Suharto w Indonezji i Marcom na Filipinach oraz dyktaturach w Tajlandii i Południowej Korei. Ameryka Łacińska oswobodziła się w czasie ostatnich 10 lat z kontroli USA trwająej blisko 500 lat od czasu Conquistadorów i ostatnio rządów białej elity rządzącej masami nędzarzy a zorientowanej w kierunku Europy i w kierunku USA. W ostatnich 10 latach państwa łacińskie zaczęły działać bardziej solidarnie w kierunku niepodległości, mimo problemów wewnętrznych. Obecnie USA nie ma baz wojskowych a Ameryce Łacińskiej, z wyjątkiem Guantanamo na Kubie. Wiosna Arabska stanowi nowe zagrożenie interesów USA strategicznie ważniejsze niż straty w Południowo Wschodniej Azji i w Ameryce jako Południowej. W latach 1940. Departament Stanu oceniał Bliski Wschód jako „największą materialną zdobycz w historii świata” i spektakularne źródło strategicznej potęgi potrzebnej do kontrolowania globu. Pucz USA do spółki Brytanią w Iranie w 1953 roku rzuca cień na dzień dzisiejszy mimo tego, że nie ma już Zimnej Wojny. Był to objaw nacjonalizmu, który przeszkadzał w kontrolowaniu świata przez USA. Obecnie Wiosna Arabów została siłą opanowana przy pomocy rządu Arabii Saudyjskiej. Egipt natomiast jest ważnym państwem, w którym USA na początku broniło posłusznego dyktatora, póki armia nie zwróciła się przeciwko niemu i wtedy pozwolono inteligentom mówić o ich miłości dla demokracji, tak jak było wcześniej w Nikaragui, Haiti, na Filipinach, Korei Południowej. W Kongo Mobutu, etc., gdzie dla USA prawdziwa demokracja jest niewygodna według Chomsky’ego, w świecie w którym istnieje gwarantowane obopólne zniszczenie nuklearne obok katastrof środowiska powodowanych ocieplaniem się atmosfery ziemskiej oraz topieniem się lodowców do roku 2020, a nie 2050. Politycy szkodzą ochronie środowiska, tak w ograniczniu gazów cieplarnianych jak w wydobywaniu ropy naftowej bez ograniczeń.
Sprawa obrony monopolu nuklearnego Izraela przed Iranem natrafia na to, że nie ma sposobu udowodnienia faktu, że nie ma tam budowy broni nuklearnej i dlatego Iranowi trzeba zabronić prawa do wzbogacania uranu – prawa gwarantowanego dla państw członkowskich Traktatu „Non-Proliferation” – mimo członkostwa w nim Iranu, Iranowi ma być zabronione korzystanie z tego prawa mimo poparcia większości mieszkańców kuli ziemskiej, którzy uważają, że obecnie największe zagrożenie nuklearne stanowi Izrael i na drugim miejscu USA – wspomina o tym profesor Noam Chomsky w swoich rozważaniach na temat „Do Kogo Świat Należy”. Iwo Cyprian Pogonowski
Ilu blogerów zabił Maglarz, a w zasadzie Magiel 24? Zamach warszawski, zwany katastrofą smoleńską, a przez głębiej zakonspirowanych agentów tytułowany„zamachem smoleńskim”, zebrał – przypuszczalnie – więcej cichych ofiar, aniżeli oficjalna cyfra „96” plus ew. jeden z członków delegacji i osób towarzyszących. Faktycznie, ofiary delegacji to jedynie “wierzchołek góry lodowej” – góry trupów „około-smoleńskich”, bo ilość skrytobójstw związanych z tą ukrytą stroną tej zbrodni jest większa, niż ta oficjalna liczba 96 ofiar. Jest to bardziej niż pewne, bo liczbę znanych powszechnie “samobójstw” należny pomnożyć przez jakaś krotność “samobójstw” lub śmiertelnych wypadków osób o nazwiskach nam nieznanych , a które trudno skojarzyć z Delegacją do Katynia. Gwałtowne zgony profesorów Urbanowicza czy Szaniawskiego (nawet ten nie jest wykluczony) mogą do tej góry trupów należeć – licząc oczywiście od chronologicznego końca listy zgonów. Internet z jego blogerstwem był i pozostaje wciąż częścią drugą tego mechanizmu zbrodni: porwania i zamordowania Delegacji. Walka za kulisami, związanymi z tym mordem warszawskim, toczy się dalej, a ten drugi etap dotyczy ukrywania okoliczności zamachu i likwidowania dowodów tej zbrodni oraz niewygodnych świadków, a nawet depozytariuszy dowodów lub prostych informacji o określonych faktach, które nie mogą być dowodami w sensie procesowym czy nawet poszlaką. Po jednorazowym wybiciu członków delegacji trzeba zlikwidować też i „dalsze” dowody materialne oraz osoby „coś wiedzące w sprawie”. Chodzi tu o wyłuskanie wszystkich świadków, związanych nie tylko z akcją porwania Delegacji, ale także zachodzi tu konieczność likwidacji wszystkich innych ludzi, którzy mogliby wejść w posiadanie istotnych informacji o tym mordzie. Jest to dość obszerne zagadnienie, na które składa się wiele spraw, np.:
-Informacja o zachowaniu ofiar w okresie bezpośrednim przed „odlotem”, ew. pozostałe po nich poszlaki, sms – y, notatki czy kontakty z innymi ludźmi, etc.
-Stan techniczny (jego unikalne cechy, np. ślady po remontach) samolotu TU-154m, oraz historia jego przemieszczeń (ostatnich 48 godzin), stan serwisu i zapisy o znakach szczególnych w konstrukcji remontowanego zespołu i to łącznie z historią tankowań paliwa.
-Szmugiel części wraku smoleńskiego do Polski,
-Plotki personelu technicznego z Okęcia,
-Zbiory dokumentów administracji państwowej mogących mieć znaczenie w śledztwie, etc.
To wszystko, plus wiele innych faktów, ma być wyśledzone i unicestwione. Dowody rzeczowe mają być zniszczone, a „nośniki” inteligentne takich dowodów, tzn. ludzie – świadkowie, którzy mogliby poświadczyć coś o tych dowodach, mają być zabici. Trywialnym przykładem takiej sytuacji jest dokument osobowy jednej z ofiar – T. Merty, którego papiery zostały zniszczone w MSZ, a urzędnik posiadający wiedzę na temat tej procedury „zmarł”. Nie wiemy nawet, jak się ten urzędnik nazywał, czy powodem zgonu była ptasia grypa, czy też depresja – to znaczy: sznur od odkurzacza.
Rozwiązanie 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego to także droga do wymordowania wszystkich zamieszanych w jakąś wiedzę o odlocie. Byłoby czymś rzucającym się w oczy mordowanie tych pracowników i wojskowych w sytuacji, kiedy oni wszyscy pracują w jednym miejscu, widzą się codziennie i zauważają to, że jeden po drugim nagle schodzi z tego świata. Kiedy zostali rozwiązani jako pułk i drogą naturalną rozejdą się do nowych miejsc pracy, wtedy prosta przejrzystość co do nadreprezentacji nagłych zgonów w jednym środowisku nie będzie miała miejsca.
Zajęczy strach, który leży u podstaw takiego zbiorowego milczenia, będzie tylko przybierał na sile. Świadkowie Okęcia 9/10 kwietnia np. na misjach poza granicami Polski i w ew. zagranicznych koncernach, awansowani na różne piękne stanowiska, poumierają na zawały czy na sznur od odkurzacza. To w sposób praktycznie niezauważalny tak dla ogółu, jak i innych potencjalnych ofiar – „świadków”, które w niewiedzy czekać będą na swoją kolej nieoczekiwanego zgonu.
Chociaż – bez ryzyka zbytniej brutalności – prorokujemy, że będą to mordy w pewien sposób „zasłużone”, bo te przyszłe ofiary nie uczyniły niczego, aby się bronić czy też ogólnie zachować się po żołniersku. Bo ta wiedza, którą miał 36 Specjalny Pułk, jest wiedzą kluczową o przebiegu Zamachu Warszawskiego i jako taka powinna być ona bezzwłocznie upubliczniona, nawet przez anonimowe wpisy w Internecie. Polakom brak testosteronu we krwi, a to z powodu strat w drugiej wojny światowej, obłędnego równouprawnienia kobiet, gdzie mężczyźni nabierają cech kobiecych od koleżanek w pracy, a co najgorsze, również chłopcy w szkole koedukacyjnej i od coraz częściej seksualnie rozwydrzonych nauczycielek, co zabija męskość w społeczeństwie w ogóle, a w szczególe poprzez chlanie wódki, która niszczy męski hormon. Jakby jednak damsko nie było, żołnierz, który pozwala na rozbrojenie go, zasługuje tylko na śmierć. Przejdźmy na chwilę do historycznego opisu zakresu metod ścigania i inwigilacji. Omówmy jeden tego aspekt stosowany w Polsce, który od czasów okupacji niemieckiej w Polsce nosi nazwę „kocioł”. Młodzi ludzie mogą nie wiedzieć, co to znaczy, więc wyjaśniany to nieco szerzej. Gestapo po zidentyfikowaniu jakiegoś Polaka, jako członka aktywnej konspiracji, wchodziło – potajemnie wobec sąsiadów – do jego mieszkania i tam godzinami oczekiwało na wizyty innych konspiratorów, faktycznych, czy domniemanych. Każdy, kto tam wszedł, już nie wychodził wolny i albo jechał do obozu koncentracyjnego, albo na rozstrzelanie. Takie mieszkanie, a nawet dom cały, nazwane było „kotłem”. Metoda „kotła” była szeroko stosowana przez UB w PRL. Metoda PRL-owska była nawet bardziej rozwiniętą techniką, miała człon dodatkowy „kotła”: szeroko stosowaną prowokację, dzięki której wciągała dodatkowe ofiary do tegoż kotła, a dotyczyło to także osób czysto przypadkowych. Niemcy, w przeciwieństwie do żydobolszewi w PRL-u, raczej nie kładli dużego nacisku na prowokację, wynikało to z tego, że ich cywilizacja była zbudowana – w dużym stopniu – na Nowym Testamencie, a tam było o grzechach, jako czymś rzeczywistym i złym, co trzeba było zwalczać, a nie tworzyć. Podczas kiedy „prowokacja” jako metoda walki ma swe głębsze pochodzenie od judaizmu: tam wprawdzie też jest grzech – co prawda, ale też jest – co ważniejsze – okoliczność, która naucza, że na tym grzechu można osiągnąć jakąś korzyść, dlatego może się opłacać to, aby ktoś grzeszył, bo na tym robi się interes. Rezultaty tych dwóch różnych kotłów były bardzo odmienne, kocioł niemiecki zabijał ciało, kocioł razem z prowokacją – czyli żydobolszewicki zabijał i ciało, i duszę. Bowiem prowokacja właśnie opierała się na wejściu do głębi ludzkiego rozumu ofiary i zmanipulowania go do granic zniszczenia systemu mentalnej odporności immunologicznej na zagrożenie – a później skutkiem porażki, totalne złamanie woli własnej. To wyjaśnia – patrząc szerzej – dlaczego Polacy po okupacji niemieckiej mogli żyć i budować, a po okupacji żydobolszwickiej nic już prawie nie mogą, ani żyć ani budować: bo po tej drugiej okupacji został zabity ich duch, nie są już dłużej ludźmi z duszą i honorem, ale łapczywymi, wyuzdanymi z rozumu popychaczami wózków na zakupy w supermarkecie. Wszystkie znane okresy niepokojów społecznych po roku 1944 w Polsce były rezultatem prowokacji. Na czele tych rozruchów zawsze szedł jakiś agent UB. Zrywów takich było w Polsce wiele, a ostatni taki wybuch – „Solidarność” – jest tego ewidentnym przykładem. „Solidarność” była takim kotłem, a w dodatku kotłem z prowokacją, która polegała na działalności różnych agentów ubeckich. Za pieniądze MSW budowali oni tajne drukarnie czy też tworzyli wszelkiego rodzaju „komisje problemowe”. Miały one rzekomo rozwiązać wiele różnych dość nabrzmiałych problemów społecznych, które faktycznie obiektywnie istniały i wymagały pilnych rozwiązań. Na czele tych „komisji” stali różni prowokatorzy wszelkiej maści. Największym prowokatorem był „Bolek”, który umożliwił unicestwienie Polski: zniszczono najpierw samą „Solidarność”, następnie po 1989 roku całe gałęzie przemysłu, a w międzyczasie miliony jej członków wygnano za granicę. Ogromne ilości skrytobójczo zabitych solidarnościowców to m. in. głównie jego „zasługa”. Oczywiście „Bolek” nie miał jakichkolwiek zasobów intelektualnych do tego, aby to wszystko zaplanować i dokonać. „Bolek” był jedynie źle skrojonym „garniturem”, w który wciśnięto „wkładkę biologiczną” o człekokształtnym wyglądzie i poruszającym się na przesadnie krzywych nogach i płaskostopiu, a na to wszystko naklejono polskie wąsy i żydowskie oczy, co zdradziło pochodzenie lalkarza, który tę kukłę wymodził. Na koniec nalepiono na klapie marynarki obrazek Matki Boskiej – i gotowe – w ten sposób utworzono Polaka-katolika, który „przerabiał Polskę na Japonię”. Oczywiście nie tylko Bolek, ale i specsłużby nie miały potencjału na to, aby tą olbrzymią masą ludzką sterować tak, a nie inaczej. Sterowanie wyższego rzędu odbywało za pomocą tzw. doradców, byli nimi głównie żydzi i głównie tzw. KOR-owcy. A podkład ideologiczny czy też plan, także nie pochodził od nich, wtedy celów prowokacji „Solidarność” jeszcze nie ujawniono. Sam zryw „Solidarności” był niejako bezideowy i został wywołany przez KGB i bazowany na prowokowanych niepokojach. Było to KGB-owcom konieczne jako zaczyn „kontrrewolucji”, od którego miało później upaść całe imperium sowieckie, ale my już tu tych kolejnych mocodawców czy ich motywów tu nie rozważamy. Wspomniani KOR-owcy byli podłączeni do ruchu „S” już dość rutynowo, bo znano ich ze spontanicznej antypolskości, która miała podłoże rasowe, czy jako piątą kolumnę, która historycznie sprawdzała się w Polsce od wieków. Stąd KGB i Gestapo, jak każdy wróg Polski – zawsze mogło na nich liczyć, jako lojalne narzędzie w walce przeciw Polakom i to nawet bez wstępnie zadeklarowanych celów. Dopiero potem, po wprowadzeniu stanu wojennego, kiedy prawdziwa „Solidarność” została zniszczona, a działacze ujarzmieni, zaczęto stopniowo ujawniać motywy czy też perspektywy zmian. Wydarzenia nabrały właściwego biegu w połowie lat 80-tych. Dopiero tam i wtedy otwarcie zaprezentowano plany zmian, które w warszawskim środowisku wprowadzał Jan Józef Lipski. Ale i on tego nie wymyślił, a został oświecony parę lat wcześniej w Tavistock Institute w Londynie. Lipski, w ramach choroby serca, jeszcze podczas stanu wojennego został wysłany przez Jaruzelskiego do Londynu na leczenie, gdyż z powodu, poprzednich, notorycznych strajków nie było w Warszawie dla niego należytej opieki lekarskiej. Działo się to w tym samym czasie, kiedy dokonywano skrytobójstw na niepokornych działaczach „Solidarności”, gdzie błogosławiony ks. Popiełuszko był jedynie wierzchołkiem góry lodowej zbrodni na „Solidarnościowcach”. Wybór: jedni na leczenie do zagranicznych klinik, a drudzy głową w dół do studni, odbywał się według kryteriów rasowych, w tym drugim przypadku stan służby zdrowia w Polsce nie miał znaczenia. Według wielu różnych pogłosek, jakie wówczas towarzyszyły obecności Lipskiego w Londynie, był on tam przyjmowany w różnych lożach i po powrocie do Warszawy miał być intelektualnym zaczynem zmian, które zaplanował Tavistock. O tym, dużo bardziej obszerniej niż w Polsce, mówiło środowisko Lyndon Hermyle LaRouche’a:
http://en.wikipedia.org/wiki/Lyndon_LaRouche#Imprisonment.2C_release_on_parole.2C_attempts_at_exoneration.2C_visits_to_Russia
LaRouche, który w trakcie trwania burzy „Solidarności” wysyłał swych emisariuszy do polskiego episkopatu i nakłaniał władze Kościoła do odrzucenia zasadności konieczności spłacania długów Polski wobec żydowskiej lichwy na Zachodzie. Kościół miałby wywierać właściwy wpływ na władze państwowe i partyjne. Uzasadniano to tym, że długi Gierka zostały zmanipulowane przez agresywnych lichwiarzy i nie miały rzeczowego przełożenia na rzeczywiste zobowiązania ekonomiczne, jakie później starano się Polsce narzucić. Były to jeszcze czasy kard. Wyszyńskiego i biskupi zgadzali się z tym, że w aspekcie moralnym dług nie może być uznany, zaś zobowiązania jego spłaty – narzucone na społeczeństwo – muszą być uznane za nieważne. Stanowisko takie nie trwało jednak długo, bo Wielki Prymas zmarł, a uśpione w Episkopacie upiory wypłynęły natychmiast na powierzchnię i rozpoczęła się „nowa, otwarta epoka antykościoła w Polsce”. Z roku na rok ta sytuacja szybko pogarszała się, a to także za sprawą nowych nominacji na biskupów, które to już bez skrępowania wzrokiem Prymasa stosował JPII, a czynił to wg ścisłych kryteriów rasowych, co widać po dzisiejszym episkopacie – bezczelnie antykatolickim i antypolskim. Informacje od LaRouche’a o Polsce i planach jej zagłady były wysoce wiarygodne, bo oparte na głębokiej wiedzy zakulisowej, wiarygodnej to do tego stopnia, że na 12 miesięcy przed zgonem Andropowa w środowisku ludzi LaRouche’a wieszczona była jego śmierć (likwidacja), o ile nie nakłoni on Reagana do rezygnacji z planu budowy rakiet „gwiezdnych wojen”. Taki bowiem miał być układ pomiędzy stronnikami Andropowa a wojskiem; nie uda się polityka wobec Reagana, to „kula w łeb”. Potem jakieś parę lat po jego śmierci krążyła informacja o tym, że Andropow został zabity w zamachu dokonanym przez jakieś dziecko. Później zaś informacja ta całkowicie przepadła i nie wiadomo, czy była to „kula w łeb”, czy igła z zatrutym ostrzem.
Sam LaRouche został ukarany przez lichwę i na podstawie bardzo słabych dowodów skazany w USA na bardzo długie więzienie za rzekome oszustwa podatkowe. Umarłby tam w celi, gdyby nie amnestia, jakiej udzielił mu Clinton.UB najpierw wylansowała „Bolka”, a potem tak sterował wydarzeniami, aby wszystko kręciło się wobec osoby tego nieuka, oszusta, złodzieja i zoologicznego chama. W ten sposób przechwycono wszystkich gorliwych patriotów, a mogących zaszkodzić systemowi – zabijając ich (na przestrzeni wielu lat), spuszczając na nowo najlepszą krew z Narodu, była to niewątpliwie kontynuacja Katynia, gdyż było to ubijanie Liderów Narodu – tak jak w Katyniu. A zamordowano nie tylko najbliższych „Bolkowi”, ale także wielu innych pozornie mu odległych czy nawet przeciwstawnych. Spójrzmy np. na czołowych działaczy także PZPR i ich wiek, jakiego dożyli – umierali młodo, niektórzy bezczelnie otruci, jak np. Moczar. Strona postsolidarnościowa: np. Kalabiński, Falandysz, Zakrzewski, Milewski, Paga – wykopyrtnęli się niekoniecznie dlatego, że byli aktywni (np. negatywnie), ale także z tego powodu, że otarli się o wiedzę na temat Polski, która nie powinna wyjść poza określony krąg osób. Nikt nie może mieć wątpliwości co do tego, że krąg tajemnicy zbrodni warszawskiej jest częścią tej wielkiej zbrodni przeciw Polsce jako całości. Nie jest to jakaś „rozgrywka pomiędzy frakcjami”, ale walka o likwidację Polski poprzez totalny sabotaż, a przejawiający się miedzy innymi poprzez:
- destrukcje jej struktury władzy,
- ciągła zmianę na gorsze praw stanowionych (np. prawo do zamykania Polaków za długi),
- likwidacje fizycznych osób władz centralnych, a nawet i niższego szczebla.
Wszelkie fakty prowadzące do odkrycia prawdy będą surowo i bezwzględnie niszczone, bo nie jest to sprawa dywagacji: prawa lub bezprawia, ale militarnie pojętych korzyści terytorialnych na wrogu. I w takich wypadkach nie jest istotne to, czy kraj taki jest bombardowany z powietrza czy z lądu, liczy się tylko i wyłącznie cel ostateczny: zdobycz. Polacy tego nie pojmują, gdyż w przypadku każdego następnego skrytobójstwa czy zamachu liczą w duchu, że to może jest już „ostatni raz”. Tak właśnie mogli myśleć inż. Wróbel czy bp. Cieślar, kierując się otwarcie do polskojęzycznych prokuratur w Warszawie czy Katowicach. Nikt nie zastanawia się nad tym, dlaczego oni wszyscy brną w te zbrodnie, nie boją się tego, że przyjdzie zmiana władzy i ich osądzi? Weźmy np. durną twarz bezczelnego Tuska, która nie wyraża jakiejkolwiek refleksji – czy on nie myśli? Tusk wie, że po nim już nikt nie przyjdzie i państwo będzie rozwiązane, a w następującym po nim chaosie nikt nie będzie dochodził prawdy. Świadomość tego u tych wszystkich bandytów jest częścią mechanizmu tej zbrodni. Żyją i postępują tak, jak rozpasany grzesznik, który nie wierzy w Boga i liczy na to, że nie będzie rozliczony, bo „tam” nic nie ma. To przydługie wtrącenie o najnowszej historii, jest próbą ukazania młodemu czytelnikowi „schematu postępowania”, który z biegiem lat nie zmienia się, a ulega jedynie jakiemuś tylko przeskalowaniu i jest wysoce skutecznie używany przeciw Polakom. Taki właśnie schemat zastosowany do „Solidarności” w latach osiemdziesiątych, zastosowano wobec blogerów przy okazji „katastrofy smoleńskiej”. System ten jest skutecznie powtarzany całymi pokoleniami, a Polacy dają się na to łapać.
Jak to możliwe, że się nie uczą? To proste, ci, którzy się go nauczyli i przejrzeli jego mechanizmy, dość szybko są zabijani, po nich przychodzą nowe pokolenia, które tego nie znają, bo w obecnej Polsce nie ma ciągłości pokoleń, a wróg jest przecież ten sam, ciągle jest ten sam, a dodatkowo z kumulującym się bagażem doświadczeń zwalczania Polski i Polaków, bo jego jądro intelektualnie nie zostało nigdy naruszone przez jakąkolwiek wojnę. Kiedy niemal natychmiast po ogłoszeniu katastrofy smoleńskiej zorientowano się, że Internet aż huczy od plotek, a tradycyjnie rozpowszechniane oszustwa telewizji przestały być skuteczne do tego stopnia, że powstało coś na kształt alternatywnej społeczności, przerażono się nie na żarty. Dodatkowo musiało stać się oczywiste to, jakim zagrożeniem dla kłamstwa smoleńskiego jest ta spontaniczna forma ruchu oporu narodowego, która tak żywiołowo eksplodowała wśród Polaków. Po okresie kilku tygodni ujawniły się dwa centra informacji – pozarządowej wymiany myśli – Magiel 24 z Maglarzem i parlamentarny zespół z Wielkim Magiem. Wielkiego Maga wszyscy znają i podziwiają, nie trzeba GO przedstawiać, jest to agent-as unii wszelkich antypolskich służb, które od trzydziestu lat intensywnie dorzynają Polskę. My podkreślimy jedynie to, że jest on człowiekiem wielkiego zaufania u swych mocodawców – nigdy nie zawodzi. Co do Maglarza, to trzeba powiedzieć, że z drobnego znerwicowanego pismaka internetowego stał się nagle Maglarzem smoleńskim pierwszej wielkości – Wielkim Maglarzem. Jego swada, przenikliwość, ustawianie adwersarzy pod ścianą, cenzura, pomawianie i wyzwiska, 24-godzinne czuwanie na Internecie, wzbudzało powszechny entuzjazm ludu sieci w sieci, a nawet poza nią. Zdolność, z jaką wodził on za sobą tłumy wyznawców smoleńskich (szczególnie dotyczy to kobiet, które zamiast włazić chłopu pod pierzynę, wolały spędzać intymne noce na czatach z Maglarzem), dawała przyczynek do zastanowienia się, czy oto nie jest to jakaś nowa gwiazda polityczna na firmamencie polskiej dumy dziennikarskiej, jeżeli nawet nie rządowa, jak jakiś tam – w przyszłości - premier, to choćby medialna np. następca wielkiej charyzmy burdelarza Sokorskiego lub perwersja Drawicza, który też zmarł nagle. Śmierć Cieślara, Dulinicza, Knyże, nieco bez związku systemowego też i Ratajczaka, prześliznęły się jakoś przez świadomość, bez dopatrzenia się w tych zgonach jakiegoś „organizacyjnego”, wyższego porządku. Porządku lub systemu, odbiegających od powszechnego myślenia społeczeństwa, które polegało na przeświadczeniu, że te osoby były niewygodne – jako świadkowie – dla zamachowców i z tego powodu je zlikwidowano, ale zabito je w okolicznościach jakiegoś przemijającego chaosu – ad hoc. Dopiero zabójstwo Eugeniusza Wróbla dało asumpt do tego, żeby na nowo przemyśleć mechanizm tych skrytobójstw. Jak do tego dochodzi, że nagle służby wiedzą to, kto jest trefny, a kto nie? Ratajczak czy Wróbel w Smoleńsku nie byli, a znajomych, którzy im wysłali SMSy, także nie mieli.
Wiec co i dlaczego? Dr D.Ratajczak był człowiekiem całkowicie poza systemem, a kompetencja inż. Wróbla w zakresie dochodzenia do prawdy całkowicie niegroźna. Wróbel nie mógł nic zdziałać jako jednostka, a jego siła polegała na biernej nominacji do komisji, jaką otrzymał, którą to nominację – w przypadku komplikacji – można było najzwyczajniej odwołać i na jego miejsce powołać kogoś innego – niegroźnego. To byłoby dużo prostsze i tańsze niż wysłanie morderców, których – po kilku akcjach – też trzeba będzie zabić, przez innych z kolei nasłanych likwidatorów. No i nie trzeba byłoby zabijać Rosiaka, którego śmierć miała jedyny motyw: odciągnąć uwagę opinii publicznej od losów „syna-zabójcy”. Z powodu wystawienia innego kandydata do komisji niż Wróbel nikt by nie robił afery, a już Jarosław nie może być o to posądzany, bo to człowiek arcynielojalny wobec towarzyszy, a ślepo posłuszny wobec swych niewidzialnych zwierzchników, posłuszny do tego stopnia, że nawet samego diabła pocałuje pod ogon, o ile mu tak każą – bo to taka już jego cecha rasowa. Rozgłaszana zatem wszem i wobec pogłoska o tym, że dr. inż. Wróbel był gotowy do polemiki z MAK i to skazało go na śmierć, jest skutkiem rozumowania ludzi negatywnie dotkniętym określonym, łatwo wybuchowym ładunkiem emocjonalnym, typowym dla osób lubujących się w historiach z dreszczykiem, a dotyczy to głównie pięknych pań. Powody zabójstwa musiały być zgoła inne, zaś inż. Wróbel musiał posiadać jakąś wiedzę dowodową groźną dla zamachowców, bądź stał się depozytariuszem jakiegoś dowodu. I jako taki osobnik został namierzony, jako ten, kto takie dane posiada i może je użyć, i to tym groźniej, że – z pozycji urzędnika państwowego, dlatego go zabito. Podobnie musiało być z Ratajczakiem, on też musiał posiąść jakąś wiedzę, która mogła mieć charakter dowodu. Znając jego profesjonalizm czy dociekliwość, mógł być zapytany przez jakiegoś świadka o poradę lub pomoc w przerzuceniu sprawy do innych osób, którym on Ratajczak ufa, bo sam, jako osoba poddana terrorowi, stał się jakąś ikoną godną zaufania, a takich osób jest w Polsce niewiele. Bo -inaczej – kalkulowanie motywów zabójstwa, jako zemsty Izraela na Ratajczaku, za wytykanie żydom ich oszustw dotyczących faktów historycznych, jest mało racjonalne (bardzo mało prawdopodobne). W końcu wróg poniżony, czołgający się na kolanach, opuszczony przez wszystkich i mieszkający kątem w samochodzie jest spektaklem, który nadaje żydowskiej zbrodniczości sens, optymizm i witalizm. A nawet żyd nie niszczy tego, co jest mu piękne i w czym on się lubuje, zaś dla sterroryzowanych polaczków „dr Nędza” był narzędziem groźnej przestrogi: to też jest wartościowe, bo oprócz wielu innych cnót, żyd jest także wybitnym pedagogiem, który w swym posłannictwie wobec gojów posługuje się dosadnymi przykładami.
Dziwnego rodzaju poczta mailowa, nadsyłana z końcem 2010 roku do piszącego te słowa, nasunęła mu myśl, która z czasem możliwie wyjaśniła wszystko. W tychże mailach, oprócz pogróżek, czy wyzwisk, przyszła pewna ilość „informacji” n.t. Smoleńska, były to informacje dość chwytliwe „internetowo”, ale podpisany kierowany zwykłą powściągliwością, nie wysyłał tych rewelacji dalej, ani ich nie publikował. Adresy, z których nadchodziła poczta, były dość osobliwe. I tu zrodziła się myśl czy podejrzenie, że to właśnie kontakty sieciowe są źródłem inwigilacji. Bo podobną pocztę mogli dostawać i Wróbel, i Ratajczak. W ramach zaś odbioru takiej poczty i zainteresowania się jej zawartością, mogli coś odsłonić wobec inwigilatora, co kosztowało ich życie. Może to było tak, że to Internet pozwalał układać siatkę kontaktów. Co ważniejsze Internet – maile – pozwoliły zidentyfikować nadawców oraz zasób wiedzy, jaką oni posiadają, a tym samym określić stan wiedzy smoleńskiej tzn. zagrożenia na podstawie jakichś tam skomplikowanych algorytmów – tak może chyba być. Ale z drugiej strony, układanie jakiś algorytmów kontroli przebiegu kontaktów z faktyczną lub przypuszczalną wiedzą na temat ich zawartości mogło być kłopotliwe, tego nie wiemy, możemy jedynie spekulować.
Może było najprościej, że w/w otrzymali istotne informacje i o materiałach w sprawie i złożyli o tym stosowne zawiadomienia do prokuratora. Przedłożyli dowody, a nawet informacje o tym, kto był nadawcą wiadomości, że był nim np. Kowalski. W ten sposób zgubili siebie i przysłowiowego Kowalskiego. Nawet do inteligentnych i zorientowanych ludzi trudno dochodzi prawda mówiąca to, że aparat ścigania w Polsce to nie aparat jakiegoś formalnego tam prawa, któremu policjant czy prokurator wiernie i uczciwie podlega. Polski aparat ścigania jest pod całkowitą, szczelną kontrolą mafii przestępczych, które wszelkie prerogatywy tej władzy używają przeciw Polakom. O ile śmierć Ratajczaka, czy w Wróbla były wydarzeniami głośnymi i komentowanymi, to śmierć Kowalskiego, którego nikt nie utożsamiał ze Smoleńskiem, może pozostać niezauważona, ot spadł ze schodów i uderzył się w głowę, a był to dzień popularnych imienin, każdy coś tam wypije. Kiedy zatem po pierwszym tygodniu prania mózgu żałobą narodową w massmediach sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli, bo tradycyjne autorytety nie dały sobie rady z kłamstwami smoleńskimi, Magiel24 siedział już dobrze w cuglach, jako kontrola świadomości blogerów i wystarczyło jedynie uruchomić system. Tak też się stało i M24 urósł szybko do miana sieci monopolu smoleńskiego i do dzisiaj, nawet po upadku Maglarza, jest to najsilniejszy i najbardziej sprawny umysłowo blog, z jego pozycją portalową zajmującą się Smoleńskiem, która jest niekwestionowana, tak pod względem jakościowym, czy ilościowym. Było królestwo, to musiał być i król: jak byliśmy świadkami, wybór padł na Maglarza. Było to neurotyczny typ z silnym ego, podobne jak u „Bolka”, w zasadzie wszystko było tak jak z „Bolkiem”, poza dysleksją naturalnie. Bolek internetowy pisał bardzo sprawnie, dość szybko jednak można było się zorientować, że nie bardzo wie, co pisze, a wynikało to z nadzwyczajnej jednokierunkowej pewności siebie. Brak refleksji nad własnymi przekonaniami czy tezami ujawnia zwykle niekompetencje, chociaż może to ujawniać kolektywizm lub płeć żeńską takiej osoby: czytając – co prawda zaledwie kilka art. – nigdy jakoś nie mieliśmy pewności co do płci. Kwestia kontroli czy zaborczości była widoczna jako ważna, w tym celu Maglarz stworzył słowo „maskirowka”, które jest w pełni nielogiczne, a które jest stosowane powszechnie w tym właśnie błędnym zrozumieniu. Bo żadnego maskowania tam nie było, ale ew. antynomin czyli glasnost, tj. to, co zdemaskowało inscenizację, natomiast przypuszczalnie maskirowka to słowo klucz do jakiegoś Mind – Control, którym to Maglarz stygmatyzował swoich wyznawców i utrzymywał ich w swym kręgu. Do dziś po wielkim upadku Maglarza jego sekciarze są rozpoznawalni po takim właśnie błędnym używaniu słowa maskirowka. Świetność środowiska Maglarza nie wynikała jedynie z jego własnego boskiego blasku. Blogerzy jako agenci na usługach służb robili niesłychany rejwach we wszystkim i wszędzie, co później i tak mógł obrobić jedynie tylko Maglarz. Akcja „las smoleński”, „tablica smoleńska”, „pomnik smoleński”, „warsztaty smoleńskie” mnożyły się i powielały w swoich klonach. Nawet Stary kabareciarz PRL-owski – wyszedł z lamusa i domagał się od Rosjan – na YT – o zwrot obrączek czy pistolów, jakiś reżyser powiedział, że będzie kręcił film fabularny o ostatnich sekundach lotu. Obok Maglarza na blogach pojawił się fachowiec, profesor z Kanady robiący kolorowe wykresy, a których finezja i kunszt graficzny mają odwrócić uwagę od niskiego poziomu inżynierskiej inteligencji u ich twórcy. Bowiem tylko inżynierski głupek może dyskutować o warunkach technicznych lotu, które były niemożliwe, a to ze względu na wciąż obowiązujące prawa fizyki, które to prawa obowiązują najprawdopodobniej w całym wszechświecie. Jakie przykłady by nie wyliczać, to i tak ten złoty pył spadał na Maglarza, bo najlepszy brał wszystko. Tak w tej ponurej i przerażającej tragedii, gdzie rzeczywistymi ofiarami nie jest Delegacja, ale Polska, ponownie – jak za „Solidarności” – drgnęło całe społeczeństwo, pospolite ruszenie internetowe stało się faktem. W tej atmosferze nawału informacji Maglarz był jak rybak, który nie tyle ugania się z rybami, ile siedzi tam, gdzie ryba przechodzi, a on tylko skwapliwie zagrania ją jakąś tam prostą siecią czy koszykiem. Z „Bolkiem” było podobnie, jakiekolwiek by nie były te glosowania, to zawsze glosy układały się tak, jak to chciał ten wielki wódz i nawet rozsądni ludzie zgadzali się z tym, że charyzma dużo może. Maglarz w okresie apogeum swojej sławy, o ile by ujawnił swe nazwisko, aby je wylansować medialnie, mógł nie tylko zostać posłem na Sejm i to bez najmniejszego wysiłku kampanijnego, ale nawet w wyborach na prezydenta miałby wielkie szanse. Tak wielce popularny posiadł on do dyspozycji zastępy jakichś agentów czy lektorów myśli, którzy nie tylko pomagali mu w bieżącej pracy, ale zaciekle bronili jego pozycji „nieomylnego papieża”: gdyby napisał np. czerwoną książeczkę, zdobyłby więcej umysłów niż sam Mao Tsetung. Bo wielki Mao był kochany, ale niezrozumiany, a Wieki Maglarz zdobył i jedno, i drugie. Była to miłość i mądrość w jednej osobie, a nawet „Bolek” tego nigdy nie osiągnął, chociaż w jego królewskim orszaku szedł niejeden wybitny intelektualista, którego zaszczytem było podtrzymywanie szaty Wodza tak, aby ta cudowna tkanina nie pokalała się prochem ulicznym. A Wielki Maglarz osiągnął coś więcej niż Bolek. Tak więc czy osoba ta, mając tyle cnót i zastępy wiernych rycerzy, nie zbudowała swoją osobą posągu bezkrytycznego zaufania? Czy osoby będące blogerami lub znajomymi kogoś, kto miał jakieś informacje, nie pokusiły się, aby z czymś takim wyjść albo w sieć, albo zasięgnąć porady u kogoś, kto w tej sieci jest dobrze znany?
Czy był ktoś właściwszy niż Maglarz? Maglarz zatem zbierał informacje, a za jego plecami ubowiec zbierał je w swoją sieć – to bardzo mocno podejrzewamy. Maglarz był przynętą służb celem wyłapania kolejnych ofiar Smoleńska – świadków. Nie posądzamy tu Maglarza o to, że on sam był agentem czy donosicielem, nie mamy ku temu podstaw. Utrzymujemy jedynie to, że siedząc jak pająk w sieci, musiał zdawać sobie sprawę z tego, że popularyzacja jego wpisów, które mnożył się same z siebie i to na wielu miejscach równocześnie, jest niczym innym jak działaniem służb, także nawet wtedy, gdy te żenujące akcje popularyzowania samego siebie, zaśmiecania blogosfery faktami smoleńskimi bez merytorycznego sensu, powierzał – w jego własnym mniemaniu – innym „czystym” blogerom. Musiał domyślać się tego, że za tym wszystkim stoi jakaś organizacja i nie jest to jakaś organizacja charytatywna, ale bandyci.
Nie posądzamy Maglarza o agenturę czy otwarte wydanie kogoś na likwidacje, jak powiedzieliśmy powyżej, nie mamy ku temu powodów. Z drugiej jednak strony nie oddajemy sprawy ot tak walkowerem. Maglarz, M24 i najbliżsi kooperanci musieli być świadomi specjalnej sytuacji, jaka im wpadła w ręce i jako ludzie inteligentni musieli mieć świadomość co do tego, co się za tym kryje, a tym gorzej, co może z tego wyniknąć dla innych. Maglarz zajmował się zabitymi w delegacji, zabitymi po tym wydarzeniu, co nastąpiło jako jego skutek bezpośredni i musiał liczyć się z tym, że mogą paść nowe ofiary, tym razem za sprawą wymiany określonych informacji, które – powinien podejrzewać – nie były szczelne. Musiał widzieć to, że takie ofiary padały w trakcie jego blogowania. Z samego Okęcia mamy już parę trupów i to za kadencji Maglarza. Maglarz musiał był to rozumieć, a nawet i wiedzieć, bo ten kreteński tekst o uciecze delegacji w ciepłe kraje, czy tam zimne, napisał celowo, aby dać tym redaktorom B24 asumpt do działania i likwidacji blogu. Czyli jest to znak jego współpracy – w tamtym momencie. „Prowokowany rozpad” to stary chwyt powszechny wśród służb, jeżeli jakaś siatka ma być wyłączona – jako upadek – aby odwrócić uwagę od rzeczywistych powodów likwidacji, to robi się takie inscenizacje: porwania, morderstwa czy wysadzania w powietrze, aby mieć pretekst do wycofania się. Podobnie robią nawet przedsiębiorstwa, które aranżują własne plajty, tak robili KOR-owcy w czasie stanu wojennego, dawali się złapać po to tylko, aby zdobyć „korony cierniowe”, a potem i tak być wypuszczonymi na wolność po dwóch dniach. Ten cyrk zastosował także Maglarz. Ale musiał mieć świadomość co do tego, że jest tu podwójne dno i tu już także musiał być w kontakcie z ubowcami, bo jakiś wymoczek administracyjny M24 nie mógł być jakimkolwiek decydentem wobec Maglarza, któremu mógłby coś tam zamknąć! Zamknięcie blogu to nie była decyzja M24, ale najprawdopodobniej MSW. I tu maglarz także nie mógł mieć wątpliwości co do tego, że chodzi jedynie o zamkniecie jakieś tam gadatliwej gęby. Musiał wiedzieć to, że chodzi o zamknięcie systemu informacji, a to celem późniejszego zniszczenia jego danych o personaliach wszystkich korespondentów. Zniszczenie danych pociąga za sobą zniszczenie wszelkich śladów, jakie tam zostawili blogerzy, którzy gdzieś przepadli bez śladu. I to jest fakt, który jest głównym motywem tego artykułu. Zniknięcia blogerów zauważył piszący te słowa, a podobnie zauważyli też inni i to zupełnie niezależnie od siebie. Magiel 24 mógł być miejscem śmierci wielu osób, nie wolno tej sprawy zostawić tak sobie i przed upływem terminu nakazu przechowywania danych zmusić prokuraturę do zabezpieczenia wszystkich informacji o komunikacji na blogu Maglarza. Bo nawet ta zdegenerowana organizacja musi zachować pewne formalności, a przecież są tam tez i ludzi uczciwi , chociaż niewątpliwie w mniejszości , a może nawet i w konspiracji. Tak czy owak wymaganie formalne jest zawsze podstawa do dalszych ruchów. Fakty zaś tam zdobyte mogą być równie strasznie, jak fakty o losach Delegacji.Krzysztof Cierpisz
PS. w Trakcie publikowania tego art. otrzymaliśmy informacje o kolejnej śmierci. Tym razem był to chorąży Remigiusz Muś. Niech Pan Bóg świeci nad Jego duszą, a ludzie zaopiekują się rodziną. Ten przypadek – w przykry sposób - potwierdza jednie to, co napisano powyżej.
Dlaczego zginął Remigiusz Muś Remigiusz Muś był jednym z najważniejszych świadków w śledztwie ws. katastrofy smoleńskiej. Słyszał komendy wydawane z wieży w Smoleńsku, podczas przesłuchania mówił też o dwóch eksplozjach, które nastąpiły przed zgaśnięciem silników Tu-154M.
- W sobotę ok. godz. 23:30 zawiadomiono policję, że w piwnicy jednego z budynków w Piasecznie znaleziono ciało Remigiusza M. Przybyły na miejsce lekarz stwierdził zgon. Prokurator po wstępnych oględzinach uznał, że nie było działania osób trzecich i zarządził przeprowadzenie sekcji zwłok na poniedziałek – mówi prokurator Dariusz Ślepokura z Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Nie wiadomo, dlaczego sekcja odbędzie się dopiero w poniedziałek – jej wstępne wyniki będą znane za kilka dni. O śmierci Remigiusza Musia powiadomił nas członek rodziny jednej z ofiar katastrofy smoleńskiej.
– Byłem z nim umówiony na niedzielę. Rano dowiedziałem się, że nie żyje. Jestem wstrząśnięty, bo załoga jaka-40, podobnie jak inni piloci z 36. specpułku, została potraktowana skrajnie niesprawiedliwie. Większość z nich w młodym wieku musiała odejść na emeryturę, straszono ich odpowiedzialnością karną za rzekome przewinienia podczas lotu do Smoleńska. Publicznie deprecjonowano ich zeznania – mówi nasz rozmówca.
Remigiusz Muś podobnie jak inni członkowie załogi jaka-40 był świadkiem katastrofy rządowego Tu-154M. Podczas przesłuchania w Wojskowej Prokuraturze Okręgowej w Warszawie, odpowiadając na pytania śledczych o ewentualne wywieranie presji na załogę, chorąży Muś zeznał, że nigdy się z tym nie spotkał. Przypomnijmy, że rzekome naciski na załogę były forsowane już w dniu katastrofy, m.in. przez Romana Kuźniara, obecnego doradcę prezydenta Bronisława Komorowskiego.
„Nigdy nie zdarzyło się, aby wyżsi przełożeni przejmowali stery, gdy nie byli ujęci jako członkowie załogi” – mówił w czerwcu 2010 r. śledczym chorąży Muś. W swoich zeznaniach wypowiadał się pozytywnie na temat poszczególnych członków załogi Tu-154M, co stało w sprzeczności z forsowaną przez prorządowe media tezą o ich fatalnym wyszkoleniu.Chorąży Muś podobnie jak inni członkowie załogi jaka-40 słyszał dwa wybuchy, które nastąpiły przed zakończeniem pracy silników rządowego tupolewa. Godzinę po katastrofie poszedł tam, gdzie leżały szczątki samolotu i ciała ofiar.
„ (…) Nikt się nimi (ciałami – przyp. red.) nie interesował, tzn. nikt ich nie przykrywał, nie zabierał. W trakcie pobytu tam zauważyłem, że do poszczególnych stanowisk utworzonych przez służby (rosyjskie – przyp. red.) znoszono części samolotu. Takich stanowisk już wtedy było kilka. Stanowiska wyglądały w ten sposób, że był to stolik, na nim dokumentacja, laptop itp. Na stanowiskach znajdowali się ludzie (…)” – zeznał Remigiusz Muś. Co ciekawe, po tych słowach przesłuchujący go prokurator zadał kolejne pytanie na zupełnie inny temat, po czym zakończył przesłuchanie. Do sprawy składowania samolotu i pozostawienia ciał, o czym mówił chorąży Muś, śledczy już nie wrócili w żadnym przesłuchaniu. Dorota Kania, Grzegorz Broński
Tajemnicza śmierć świadka “katastrofy” w Smoleńsku Chorąży Remigiusz Muś, który 10 kwietnia 2010 r. lądował w Smoleńsku, nie żyje. Technik pokładowy Jaka-40 nagrywał korespondencję z “Korsarzem” na pokładowym magnetofonie. Był ostatnim rozmówcą mjr. Arkadiusza Protasiuka, dowódcy tupolewa, który rozbił się na Siewiernym W nocy z soboty na niedzielę zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach 42-letni technik pokładowy Jaka-40, jedyny świadek korespondencji między wieżą kontrolną Smoleńsk Północny a załogą Tu-154M. Jego ciało o godzinie 22.30 znalazła żona w piwnicy rodzinnego domu, wisiało na żeglarskiej linie. Żona próbowała go reanimować. Jeszcze przed przeprowadzeniem sekcji zwłok policja wykluczyła udział osób trzecich. Po stwierdzeniu zgonu ciało przewieziono do Zakładu Medycyny Sądowej w Warszawie. Jak informuje Dariusz Ślepokura, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie, dziś rano zostanie podjęta decyzja o przeprowadzeniu sekcji zwłok. Sprawę prowadzi Prokuratura Rejonowa w Piasecznie. Śledczy zapewniają, że na ciele oprócz blizny po linie nie stwierdzono innych obrażeń. – Na tę chwilę, na podstawie oględzin zwłok prokuratura nie stwierdziła udziału osób trzecich – stwierdza Ślepokura. Piloci są wstrząśnięci śmiercią kolegi. – Dowiedziałem się o tym dziś rano od kolegów. Przepraszam, nie dam rady rozmawiać – tłumaczą. To Muś ujawnił, że kontroler z wieży wydał załodze tupolewa komendę zejścia na wysokość 50 metrów. Zeznał, że po lądowaniu na Siewiernym nasłuchiwał korespondencji innych statków powietrznych z wieżą. Według niego, kontroler z “Korsarza” wydał załodze Tu-154M dyspozycję zejścia do wysokości nie mniejszej niż 50 metrów. Takie same komendy usłyszała wcześniej załoga Jaka-40 i Iła-76. Muś nasłuchiwał komunikacji między Tu-154 a kontrolerem, siedząc w kabinie jaka, już na lotnisku, słyszał te słowa w radiostacji pokładowej. W jego ocenie, polskie załogi wiedziały, że na lotnisku w Smoleńsku obowiązuje 100 m jako minimalna wysokość do podjęcia decyzji o lądowaniu (tzw. wysokość decyzji). Piloci nie mieli prawa zejść niżej i na takiej wysokości decyzję o lądowaniu podjęła właśnie załoga jaka. Dlaczego tupolew znalazł się poniżej 100 metrów i czy miała na to wpływ rozmowa z wieżą na kilka minut przed katastrofą? Muś był ostatnim z członków załogi jaka, który rozmawiał z pilotami tupolewa. Porucznika Artura Wosztyla (pierwszego pilota, który rozmawiał wcześniej z dowódcą Tu-154) nie było już wtedy w samolocie. – Ja też wyszedłem na mniej więcej dwie minuty, na tę ostatnią fazę lądowania, żeby nasłuchiwać, jak lądują. Porucznik Wosztyl rozejrzał się i powiedział: “Nie, teraz to już w ogóle nic nie widać. W tych warunkach to się chyba nie da wylądować. Może lepiej, żeby nie lądowali?”. Mgła wchodziła na lotnisko takimi pasami. Wtedy to był moment, że nie było widać już drzew, które stały obok nas. Ja na to: “Dobra, to wrócę”. Wróciłem i powiedziałem o tych 200 metrach. Odpowiedzieli: “Dzięki” – relacjonował Muś. Wcześniej, siedząc w kabinie, słyszał, jak kontroler ze smoleńskiej wieży wydał załodze Iła-76 i Tu-154M dyspozycję zejścia do wysokości nie mniejszej niż 50 metrów. – Tak mówiłem kolegom tuż po katastrofie i nadal tak twierdzę. Pamiętam też, że ił również dostał od kontrolera komendę “50 metrów” i “być gotowym do odejścia” – dodał. Jako jedyny z Jaka-40 widział pierwsze nieudane podejście rosyjskiego iła do lądowania. Reszta załogi była wtedy w samolocie. – Skrzydła nad trawą były na wysokości około 3 metrów, i to z dużymi przechyleniami – wskazywał, podkreślając, iż jest pewien tej komendy, jak zresztą komendy “50″, wydanej przez wieżę tupolewowi. Muś, który razem z por. Arturem Wosztylem i por. Rafałem Kowaleczką stanowił załogę Jaka-40, mówił również, że słyszał odgłosy eksplozji. Według stenogramów z czarnej skrzynki tupolewa, kontroler wydaje po raz pierwszy komendę “101 horyzont” dokładnie w tej samej sekundzie, w której nawigator odczytuje wysokość “50 metrów”. – Słyszałem, jak mówił wcześniej [kontroler z wieży - red.], że najniżej mogą zejść na 50 metrów i być gotowi odlecieć, jeśli nie zobaczą pasa. Nie na 100. Teraz: czy nasze słowa są bardziej wiarygodne, czy stenogram? – dopytywał Muś. Podkreślał, że była tylko jedna komenda dla polskiej maszyny z prezydentem na pokładzie, owo “50″ metrów. Był jedyną osobą, poza kontrolerem i dowódcą Tu-154M, który ją słyszał. Podkreślał, że wszystko można sprawdzić, bo zapisy rozmów zostały zarejestrowane na magnetofonie Jaka-40. Deszyfracją tych nagrań zajmuje się obecnie Instytut Ekspertyz Sądowych w Krakowie. Jak informuje płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnego Prokuratora Wojskowego, prace trwają. I nie wiadomo, kiedy się zakończą. Instytut opracowuje opinię na potrzeby prokuratury. – Żadnych terminów jeszcze nie znamy, opracowanie jeszcze trwa. Biegli zwracali się o pewne rzeczy, które trzeba było im dosłać. Opinia ciągle jest opracowywana – zapewnia Rzepa.
Świadkowie pod szczególną ochroną Piloci Jaka-40, którzy 10 kwietnia byli na lotnisku Smoleńsk Północny, zdaniem posłów z sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych powinni zostać objęci specjalną ochroną. Takie prerogatywy ma minister spraw wewnętrznych. Prokuratura prowadząca postępowanie w sprawie katastrofy smoleńskiej może o to wnioskować do MSW. Oczywiście wniosek musi być uzasadniony, że zachodzi podejrzenie zagrożenia życia lub zdrowia danej osoby. – Spodziewam się, że zostaną podjęte właśnie takie decyzje i że świadkowie zdarzenia, którzy byli obecni 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku, zostaną objęci specjalną ochroną. Świadków zdarzenia powinno się chronić. Oczekiwałbym od prokuratury złożenia takiego wniosku do ministra Marka Cichockiego, zbyt wiele jest niewyjaśnionych śmierci wokół sprawy Smoleńska – mówi w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” Jarosław Zieliński, wiceszef komisji. – Coś złego dzieje się w Polsce po katastrofie smoleńskiej z udziałem instytucji niekoniecznie polskich. Przykładem są sprawy związane z zamianą ciał ofiar katastrofy. Rosjanie rozgrywają tragedię smoleńską na swój sposób przy biernej postawie władz polskich – dodaje Stanisław Piotrowicz, były prokurator, członek tejże komisji. Dopytywany o ochronę świadków płk Zbigniew Rzepa nie mógł się do tej kwestii ustosunkować, bo… o niczym nie wiedział. – Nie mam żadnych informacji na temat śmierci Remigiusza Musia – przyznał wczoraj w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” rzecznik NPW. Anna Ambroziak
Za: Nasz Dziennik, Poniedziałek, 29 października 2012, Nr 253 (4488) – ‘Nie żyje świadek z “Korsarza”‘
“Samobójstwo”? Nie wierzę Z gen. bryg. rez. Janem Baranieckim, zastępcą dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej w latach 1997-2000, rozmawia Marcin Austyn Remigiusz Muś, technik pokładowy z samolotu Jak-40, który 10 kwietnia 2010 r. jako pierwszy lądował na lotnisku Siewiernyj, nie żyje. Dlaczego młody żołnierz miałby targnąć się na własne życie? - Patrząc na to, co dzieje się wokół wyjaśniania katastrofy smoleńskiej, to wersja samobójstwa absolutnie do mnie nie przemawia.
A to, jak rozwiązano specpułk, jak traktowano jego żołnierzy, szkalowano imię pilotów, którzy zginęli w katastrofie, ale i tych, którzy byli w tym czasie w Smoleńsku, to mogło mieć znaczenie? - Nie sądzę, aby wszystkie te okoliczności, mimo swej dotkliwości, mogły tu przeważyć. Piloci, w ogóle żołnierze, nie załamują się tak łatwo. Chyba że są dodatkowo mocno szykanowani.
Technik prowadził korespondencję z załogą Tu-154M z płyty lotniska, to on twierdził, że smoleńska wieża zezwalała na zejście do 50 m, a nie do 100 m, jak stwierdzono w czasie badań. To nie pasowało do znanego nam obrazu… - W tym miejscu przypomnę tylko, że w “Naszym Dzienniku” niedawno były rozważane powody, dla których prokuratorzy 10 kwietnia 2010 roku nie wylecieli wojskową CASĄ do Smoleńska. Dla mnie sprawa jest oczywista. Rosjanie im zabronili. A chodziło głównie o to, by nie mieć możliwości do zrobienia z góry zdjęcia rozrzutu części samolotu na miejscu katastrofy. Gdybym dysponował taką dokumentacją z 10 kwietnia 2010 roku, z pewnością byłbym w stanie stwierdzić, czy w tym przypadku można mówić o wybuchu, jak również o tym, czy statek powietrzny rozpadał się w powietrzu. Takiej dokumentacji jak do tej pory jakoś nikt nie widział, a powinna zostać wykonana. Dziękuję za rozmowę. Marcin Austyn
Muś – ostatni rozmówca mojego syna Z Władysławem Protasiukiem, ojcem mjr. Arkadiusza Protasiuka, dowódcy lotu PLF 101 do Smoleńska, rozmawia Marta Ziarnik Słyszał Pan o śmierci technika pokładowego z Jaka-40 – chorążego Remigiusza Musia? - Pierwsze słyszę od pani. Wiadomo, jak do tego doszło?
Sprawą zajmuje się prokuratura. Na razie podano jedynie, że zginął w niewyjaśnionych okolicznościach.
- Pani redaktor, tu chyba nie trzeba już żadnego komentarza… Śmierć tego młodego człowieka jest kolejnym dowodem na to, że Polska nie zdała egzaminu ani 10 kwietnia 2010 r., ani nie udało jej się to do tej pory. Doprowadzili do tego nasi rządzący, którzy od ponad dwóch i pół roku za wszelką cenę zdają się robić wszystko, aby sprawa katastrofy smoleńskiej nie została wyjaśniona. I ta nagła, niewyjaśniona śmierć pana Remigiusza jedynie tego po raz kolejny dowodzi.
To znaczy? - To znaczy, że pan Muś był osobą niewygodną dla tych wszystkich, którym zależy na zamieceniu katastrofy pod dywan. Przecież to był jeden z najważniejszych świadków w sprawie katastrofy. Razem z resztą załogi Jaka-40 wylądował na Siewiernym około godziny przed załogą Tu-154M, którym leciała cała delegacja prezydencka. I wiemy, że był on jedną z ostatnich osób, które rozmawiały przez radio pokładowe z moim synem Arkadiuszem. To przecież m.in. jego zeznania jako pierwsze rzuciły cień na te wszystkie kłamstwa, którymi od samego początku starali się nas zbyć zarówno Rosjanie, jak też pan premier Donald Tusk, Radosław Sikorski i inni. Podważył m.in. kłamstwa “Korsarza”, jakoby wieża wydała mojemu synowi, dowódcy tupolewa, polecenie zejścia do 100 metrów i w razie braku widoczności konieczność odlotu. Dzięki zeznaniom pana chorążego dowiedzieliśmy się, że tak naprawdę było zupełnie inaczej. Że wieża zaleciła załodze Tu-154M zejście do poziomu 50 m – tak samo, jak wcześniej zaleciła Jakowi-40 oraz IŁ-owi 76. Czyli że zdając sobie sprawę z coraz gorszych warunków pogodowych, celowo naprowadzała załogę tupolewa na zgubę. Dzięki zeznaniom śp. Musia oraz temu, że po wylądowaniu na Siewiernym został w kabinie jaka i nasłuchiwał korespondencji innych samolotów z wieżą w oczekiwaniu na lądowanie 96-osobowej delegacji z prezydentem RP Lechem Kaczyńskim na czele, udało się wykluczyć, a być może także zapobiec innym kłamstwom na temat przyczyn katastrofy, której spowodowanie usiłuje się zrzucić na pilotów.
Muś twierdził, że korespondencję z “Korsarzem” nagrywał na pokładowym magnetofonie. - No właśnie, czyli dysponował dowodami, które podważają wszystkie serwowane nam kłamstwa, które całkowicie przekreślają przekazane nam przez stronę rosyjską rzekome materiały dowodowe w postaci gotowego zapisu czarnej skrzynki Tu-154M, a które stanowiły główny dowód zarówno dla komisji MAK, jak też dla komisji Jerzego Millera. Być może nagrania z magnetofonu znajdującego się na pokładzie Jaka-40 brzmią zupełnie inaczej niż zaprezentowane nam zapisy z czarnej skrzynki. To zaś świadczy o tym, że ktoś kłamie, że udostępnione nam nagrania, bo nie dostaliśmy do tej pory należących do nas czarnych skrzynek, są zwyczajnie sfałszowane.
Taśmy z Jaka-40 w dniu katastrofy zabezpieczyła Żandarmeria Wojskowa, jednak do tej pory nie ujawniono ich zapisu. - Czyli to tylko potwierdza moje wcześniejsze słowa, że Rosjanie kłamią. Ale kłamie też nasz rząd, skoro nie robi nic, by te nagrania ujrzały wreszcie światło dzienne. Jednak obserwując dotychczasowe działania ekipy pana Tuska w sprawie katastrofy smoleńskiej śmiem twierdzić, że nie tyle nie robi nic, by ujawnić owe taśmy, ile robi wszystko, żeby nie zostały upublicznione. A dlaczego? To już chyba każdy może sobie odpowiedzieć na to pytanie.
Nie ma Pan wrażenia, że coś bardzo niedobrego dzieje się w ostatnich latach z naszym lotnictwem?
- Pani redaktor, nie mam wrażenia, tylko pewność. Ktoś bardzo zabiega o to, żeby żołnierze ze specpułku stali się pewnym pośmiewiskiem. Najpierw było niszczenie 36. SPLT od środka, poprzez stwarzanie coraz gorszych warunków do pracy i szkolenia, co w swoich raportach podkreślał m.in. gen. Andrzej Błasik i inni, i o czym pisał niejednokrotnie “Nasz Dziennik”. Następnie usiłowano zrzucić winę za katastrofę na niewinnych pilotów, a gdy to się nie udało, wówczas na znajdującego się na pokładzie dowódcę Sił Powietrznych. W międzyczasie rozpoczęto przedziwną nagonkę na pozostałych pilotów. Wiemy, że wielu z nich po katastrofie albo straciło pracę, albo też sami rezygnowali, gdyż nie mogli już znieść takiego traktowania. Docierają też do mnie słuchy, że wielu pilotów, w tym zwłaszcza załoga jaka, żyje w jakimś niezrozumiałym strachu. To o czymś świadczy. Dlatego też nie możemy pozostawać obojętni wobec tej nagłej i niejasnej śmierci pana Remigiusza Musia. Tych dziwnych zgonów mamy już zbyt dużo, by można było mówić o przypadku. Giną świadkowie i ci, którzy mają jakąś większą wiedzę odnośnie do tej strasznej tragedii, która miała miejsce pod Smoleńskiem. Zastanawiam się, ilu jeszcze niewinnych ludzi musi zginąć, by nasz kraj, nasi rządzący, zrobili wreszcie coś, by bronić swoich obywateli i żołnierzy, a tym samym swojego dobrego imienia.
Dziękuję za rozmowę. Marta Ziarnik
Mafia komandem „samobójca „ ochrania bonzów partyjnych? Niskie, a nawet uniewinniające wyroki dla bossów „Pruszkowa”,..„Remigiusz Muś był jednym z najważniejszych świadków w śledztwie ws. katastrofy smoleńskiej.....Skowroński „Sposób, w jaki generał Petelicki naruszał różne grupy interesów w Polsce Oskarżenia samobójcy II Komuny Leppera pod adresem Tuska i Schetyny wygłoszone z trybuny Sejmowej „ „... Wam nie trzeba pieniędzy (...) No po co wam? Te billboardy to wam z nieba spadają. Aniołki płacą za to, tak? (...) A czy jest prawdą, że również, no, niestety posłowie Sojuszu Lewicy... Też zapytam prokuratora. Pan minister Cimoszewicz w hotelu Victoria 4 marca 2001 r.(...) 120 tys. dolarów. Następnie pan minister Szmajdziński. Carringtona pan zna. 50 tys. Ja pytam: Czy tak było? Do sądu, do prokuratury te dokumenty trafią. Co zrobi prokuratura, zobaczymy. A może byście panowie tak pojechali razem,pan Szmajdziński, pan Tusk i pan Cimoszewicz, na mecz do Wrocławia, Śląsk-Wrocław. Pojedźcie tam na ten mecz. Tam w hotelu Wrocław między godz. 9 a 9.30, 20 kwietnia 2001 r.,jeden z was (nie wiecie, który, to porozmawiajcie ze sobą) podobno – ja nie twierdzę, że tak było – podobno otrzymał kwotę 350 tys. dolarów od niejakiego pana S. Jeszcze pan Schetyna też widział to.Panie Tusk, sprawa spotkania pana z nieżyjącym ˝Pershingiem˝. Nie wiem, czy miała miejsce; może pan... Zaprzeczycie na pewno temu. 10 lipca 1998 r. podobno pożyczył panu 300 tys. zł. ...”Źródło: Wystąpienie A. Leppera w Sejmie, 21 listopada 2001 „...(więcej)
„Niskie, a nawet uniewinniające wyroki dla bossów „Pruszkowa”, bardzo szybko zostały wyjaśnione przez sąd słabością aktu oskarżenia przygotowanego przez prokuraturę opartego ponoć tylko na zeznaniach jednego świadka koronnego (choć oskarżający prokurator o razu skomentował ten zarzut, że to nieprawda),więc ani minister sprawiedliwości Jarosław Gowin ani tym bardziej premier Donald Tusk, nawet nie zostali zapytani przez dziennikarzy, czy nie czują jakiejś formy odpowiedzialności za to co się stało. „....( źródło )
Gazeta Polska „Remigiusz Muś był jednym z najważniejszych świadków w śledztwie ws. katastrofy smoleńskiej. Słyszał komendy wydawane z wieży w Smoleńsku, podczas przesłuchania mówił też o dwóch eksplozjach, które nastąpiły przed zgaśnięciem silników Tu-154M. „...”Nie wiadomo,dlaczego sekcja odbędzie się dopiero w poniedziałek – jej wstępne wyniki będą znane za kilka dni. O śmierci Remigiusza Musia powiadomił nas członek rodziny jednej z ofiar katastrofy smoleńskiej.–Byłem z nim umówiony na niedzielę. Rano dowiedziałem się, że nie żyje. .(źródło)
Skowroński „ Sposób w jaki generał Petelicki naruszał różne grupy interesów w Polsce, jak o nich mówił, to była rzecz, która musiała głęboko tkwić w oku Donalda Tuska, kiedyś Aleksandra Kwaśniewskiego, jak i tych, którzy rządzą polskim wojskiem.Zadawałpytania o przetargi i o to czym jest wojsko, które straciło jakiekolwiek możliwości obrony kraju. Pokazywał sznurki, które wiążą układ władzy. Głośno mówił rzeczy niewygodne dla władzy.I miał wielką wiedzę, tak strukturalną jak detaliczną„....”Nieczęsto się spotyka ludzi z taką energią. Jak się z nim rozmawiało to był spokojny i uśmiechnięty, alekilka razy widziałem go w sytuacjach kiedy musiał pokazać kto w danej sytuacji rzadzi. moment ujawnienia tej energii ifragmentu wiedzy, którą posiadał, był porażający dla kogoś po drugiej stronie. Wtedy ten ktoś w sekundę stawał na baczność, z olbrzyma nawet robił się karzeł. No i teraz okazuje się, że ta energia atomowa nie wystarczyła by pokonać jakieś przeciwieństwo losu.To się wydaje bardzo dziwne „....(źródło)
I tak dalej . Ze sztandarowa sprawą Olewnika , z seryjnym samobójstwem świadków . Dziwnym trafem popełniają samobójstwa wszyscy ci , którzy zagrażają interesom nomenklatury, oligarchii , generalnie stabilności II Komuny . Grażyna Niegowska wskazuje tutaj na polskie służby specjalne w swoim tekście „Olewnik musiał umrzeć„Dwa dni po porwaniu Krzysztofa Olewnika przestępcy zadzwonili do Włodzimierza Olewnika z numeru 504 791 853. Ówczesny minister obrony narodowej, Bronisław Komorowski, poproszony o pomoc, przekazał już 2 listopada 2001 r. numer identyfikujący telefon, w którym pracowała karta SIM o numerze 504 791 853. Numer ten znajduje się w aktach sprawy VI Ds. 22/06. Stanowi on sekwencję cyfr: 350103-10-783377-2. Przekazana przez ministra Komorowskiego informacja była na wagę życia Krzysztofa Olewnika. Powinna doprowadzić do natychmiastowego ujęcia sprawców porwania. Tak się jednak nie stało. Jakaś instytucja obezwładniła polską prokuraturę! Kim są ludzie stawiający się ponad prawem? Kim są ci zwyrodnialcy?!”...(źródło)
Warto zadać sobie pytanie związek pomiędzy bezkarnością kryminalistów z mafii, a szeregiem weekendowych samobójstw ( do czasu sekcji w poniedziałek większość substancji odurzających w ciele znika ).Jeśli istniej komando „śmierci„eliminujące ludzi zagrażających prominentnym członkom nomenklatury II Komuny to kto je tworzy , gdzie i przez kogo zostają podejmowane decyzje o eliminacji przeciwników . W jaki sposób zostają one przekazane do komanda śmieci . W jaki sposób takie komando jest finansowane i jakie jest zabezpieczenie przed zdradzeniem tajemnicy przez jego członków . Musi być to jakieś standardowe rozwiązanie, bo istnienie takiego komanda wyszło na jaw w czasie ochrony litewskich prominentów uwikłanych w aferę pedofilską co związane było z seryjnymi samobójstw i nieszczęśliwymi wypadkami świadkami w tej sprawie. Kto takie komanda tworzy . Mafia, czy też są one przysyłane na Litwę i do Polski przez służby z Rosji. Czy też rzeczywiście komando jest gdzieś zakonspirowane w polskich służbach specjalnych. „Usas,przedsiębiorca i polityk, jest czwartą ofiarą w aferze pedofilskiej. W październiku ubiegłego roku zamordowani zostali w Kownie sędzia Jonas Furmanaviczius i Violeta Naruszevicziene. O ich zabicie był podejrzany Drasius Kedys, którego ciało znaleziono pod koniec kwietnia. „...”Ciało głównego podejrzanego w sprawie pedofilii na Litwie Andriusa Usasa zostało znalezione w niedzielę. Trwa ustalanie przyczyn śmierci. „....”Wszczęto w tej sprawie dochodzenie. Czy śmierć nastąpiła wwyniku przemocy, wykażą badania - powiedział w poniedziałek w wywiadzie dla Litewskiego Radia pełniący obowiązki prokuratora generalnego Raimondas Petrauskas. „...”Nietypowy zbieg okoliczności - tak określa śmierć Usasa litewski minister spraw wewnętrznych Raimundas Palaitis. Jednak na Litwie coraz głośniejmówi się, że kolejna śmierć w tzw. sprawie pedofilskiej, nie jest przypadkiem. Chodzą słuchy, że klan pedofilski pozbywa się niewygodnych świadków, a także, że zabójstwo jest próbą odwrócenia uwagi od znacznie poważniejszych przestępstw, a także że może mieć związek z porachunkami gangów handlu narkotykami. „.....(źródło)
„Pis wzmocnił ochronę Kaczyńskiego w obawie o..samobójstwo „Wyborcza pisze „Prezes PiS Jarosław Kaczyński z prywatnej ochrony korzysta odco najmniej dwóch lat.Płaci za to partia. I to dużo. - Dotarliśmy do faktur, z których wynika, że miesiąc pracy ochroniarzy wynajętych przez Prawo i Sprawiedliwośćmoże kosztować nawet ponad 100 tys. zł - pisze "Newsweek". Tygodnik podaje, żeprezesa i jego warszawski dom ochraniają pracownicy GROM Group.”.....”Dlaczego usług ochroniarzy były tak kosztowne? "Newsweek" pisze, że w cenę wliczono m.in. podnajem budki znajdującej się na posesji sąsiadującej z willą Kaczyńskiego.Barak stał się siedzibą ekipy chroniącej dom prezesa. - Budka wygląda jak punkt obserwacyjny - zamiast szyb ma wstawione lustra weneckie „....(więcej) Marek Mojsiewicz
Nie żyje świadek z "Korsarza" - Nie mam żadnych informacji na temat śmierci Remigiusza Musia - przyznał w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" rzecznik NPW.Chorąży Remigiusz Muś, który 10 kwietnia 2010 r. lądował w Smoleńsku, nie żyje. Technik pokładowy Jaka-40 nagrywał korespondencję z "Korsarzem" na pokładowym magnetofonie. Był ostatnim rozmówcą mjr. Arkadiusza Protasiuka, dowódcy tupolewa, który rozbił się na Siewiernym. W nocy z soboty na niedzielę zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach 42-letni technik pokładowy Jaka-40, jedyny świadek korespondencji między wieżą kontrolną Smoleńsk Północny a załogą Tu-154M. Jego ciało o godzinie 22.30 znalazła żona w piwnicy rodzinnego domu, wisiało na żeglarskiej linie. Żona próbowała go reanimować. Jeszcze przed przeprowadzeniem sekcji zwłok policja wykluczyła udział osób trzecich. Po stwierdzeniu zgonu ciało przewieziono do Zakładu Medycyny Sądowej w Warszawie. Jak informuje Dariusz Ślepokura, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie, dziś rano zostanie podjęta decyzja o przeprowadzeniu sekcji zwłok. Sprawę prowadzi Prokuratura Rejonowa w Piasecznie. Śledczy zapewniają, że na ciele oprócz blizny po linie nie stwierdzono innych obrażeń.
- Na tę chwilę, na podstawie oględzin zwłok prokuratura nie stwierdziła udziału osób trzecich - stwierdza Ślepokura. Piloci są wstrząśnięci śmiercią kolegi. - Dowiedziałem się o tym dziś rano od kolegów. Przepraszam, nie dam rady rozmawiać - tłumaczą. To Muś ujawnił, że kontroler z wieży wydał załodze tupolewa komendę zejścia na wysokość 50 metrów. Zeznał, że po lądowaniu na Siewiernym nasłuchiwał korespondencji innych statków powietrznych z wieżą. Według niego, kontroler z "Korsarza" wydał załodze Tu-154M dyspozycję zejścia do wysokości nie mniejszej niż 50 metrów. Takie same komendy usłyszała wcześniej załoga Jaka-40 i Iła-76. Muś nasłuchiwał komunikacji między Tu-154 a kontrolerem, siedząc w kabinie jaka, już na lotnisku, słyszał te słowa w radiostacji pokładowej. W jego ocenie, polskie załogi wiedziały, że na lotnisku w Smoleńsku obowiązuje 100 m jako minimalna wysokość do podjęcia decyzji o lądowaniu (tzw. wysokość decyzji). Piloci nie mieli prawa zejść niżej i na takiej wysokości decyzję o lądowaniu podjęła właśnie załoga jaka. Dlaczego tupolew znalazł się poniżej 100 metrów i czy miała na to wpływ rozmowa z wieżą na kilka minut przed katastrofą? Muś był ostatnim z członków załogi jaka, który rozmawiał z pilotami tupolewa. Porucznika Artura Wosztyla (pierwszego pilota, który rozmawiał wcześniej z dowódcą Tu-154) nie było już wtedy w samolocie.
- Ja też wyszedłem na mniej więcej dwie minuty, na tę ostatnią fazę lądowania, żeby nasłuchiwać, jak lądują. Porucznik Wosztyl rozejrzał się i powiedział: "Nie, teraz to już w ogóle nic nie widać. W tych warunkach to się chyba nie da wylądować. Może lepiej, żeby nie lądowali?". Mgła wchodziła na lotnisko takimi pasami. Wtedy to był moment, że nie było widać już drzew, które stały obok nas. Ja na to: "Dobra, to wrócę". Wróciłem i powiedziałem o tych 200 metrach. Odpowiedzieli: "Dzięki" - relacjonował Muś. Wcześniej, siedząc w kabinie, słyszał, jak kontroler ze smoleńskiej wieży wydał załodze Iła-76 i Tu-154M dyspozycję zejścia do wysokości nie mniejszej niż 50 metrów.
- Tak mówiłem kolegom tuż po katastrofie i nadal tak twierdzę. Pamiętam też, że ił również dostał od kontrolera komendę "50 metrów" i "być gotowym do odejścia" - dodał.
Jako jedyny z Jaka-40 widział pierwsze nieudane podejście rosyjskiego iła do lądowania. Reszta załogi była wtedy w samolocie.
- Skrzydła nad trawą były na wysokości około 3 metrów, i to z dużymi przechyleniami - wskazywał, podkreślając, iż jest pewien tej komendy, jak zresztą komendy "50", wydanej przez wieżę tupolewowi. Muś, który razem z por. Arturem Wosztylem i por. Rafałem Kowaleczką stanowił załogę Jaka-40, mówił również, że słyszał odgłosy eksplozji. Według stenogramów z czarnej skrzynki tupolewa, kontroler wydaje po raz pierwszy komendę "101 horyzont" dokładnie w tej samej sekundzie, w której nawigator odczytuje wysokość "50 metrów".
- Słyszałem, jak mówił wcześniej [kontroler z wieży - red.], że najniżej mogą zejść na 50 metrów i być gotowi odlecieć, jeśli nie zobaczą pasa. Nie na 100. Teraz: czy nasze słowa są bardziej wiarygodne, czy stenogram? - dopytywał Muś. Podkreślał, że była tylko jedna komenda dla polskiej maszyny z prezydentem na pokładzie, owo "50" metrów. Był jedyną osobą, poza kontrolerem i dowódcą Tu-154M, który ją słyszał. Podkreślał, że wszystko można sprawdzić, bo zapisy rozmów zostały zarejestrowane na magnetofonie Jaka-40. Deszyfracją tych nagrań zajmuje się obecnie Instytut Ekspertyz Sądowych w Krakowie. Jak informuje płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnego Prokuratora Wojskowego, prace trwają. I nie wiadomo, kiedy się zakończą.
Instytut opracowuje opinię na potrzeby prokuratury. - Żadnych terminów jeszcze nie znamy, opracowanie jeszcze trwa. Biegli zwracali się o pewne rzeczy, które trzeba było im dosłać. Opinia ciągle jest opracowywana - zapewnia Rzepa.
Świadkowie pod szczególną ochroną Piloci Jaka-40, którzy 10 kwietnia byli na lotnisku Smoleńsk Północny, zdaniem posłów z sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych powinni zostać objęci specjalną ochroną.
Takie prerogatywy ma minister spraw wewnętrznych. Prokuratura prowadząca postępowanie w sprawie katastrofy smoleńskiej może o to wnioskować do MSW. Oczywiście wniosek musi być uzasadniony, że zachodzi podejrzenie zagrożenia życia lub zdrowia danej osoby.
- Spodziewam się, że zostaną podjęte właśnie takie decyzje i że świadkowie zdarzenia, którzy byli obecni 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku, zostaną objęci specjalną ochroną. Świadków zdarzenia powinno się chronić. Oczekiwałbym od prokuratury złożenia takiego wniosku do ministra Marka Cichockiego, zbyt wiele jest niewyjaśnionych śmierci wokół sprawy Smoleńska - mówi w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Jarosław Zieliński, wiceszef komisji.
- Coś złego dzieje się w Polsce po katastrofie smoleńskiej z udziałem instytucji niekoniecznie polskich. Przykładem są sprawy związane z zamianą ciał ofiar katastrofy. Rosjanie rozgrywają tragedię smoleńską na swój sposób przy biernej postawie władz polskich - dodaje Stanisław Piotrowicz, były prokurator, członek tejże komisji.
Dopytywany o ochronę świadków płk Zbigniew Rzepa nie mógł się do tej kwestii ustosunkować, bo... o niczym nie wiedział. - Nie mam żadnych informacji na temat śmierci Remigiusza Musia - przyznał wczoraj w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" rzecznik NPW.
Śmierć po raz pierwszy W nocy ze środy na czwartek 27 października br. zmarł Wojciech Dąbrowski, b. konserwator zabytków w Gdańsku, członek KOR (drukował ulotki przez 7 lat), wykładowca historii sztuki w USA, który od sierpnia br prowadził głodówkę protestując przeciw eksmisjom w Gdańsku w namiocie pod urzędem. Eksmisje spowodowane były brakiem wydolności finansowej lokatorów po podwyżkach czynszów dokonanych przez ekipę prezydenta Pawła Adamowicza. Czynsze te wzrosły z kwoty 4,08 - 5,85 za m kw. (w zależności od strefy) do jednolitej stawki 10,2 zł za m kw. połączonej z systemem zniżek. Jednym z takich lokatorów była eks-żona Dąbrowskiego, b. nauczycielka, częściowo sparalliżowana (po wylewie, emerytura 812 zł, czynsz po podwyżkach ponad 900) eksmitowana w czasie pobytu w szpitalu. Wg informacji Dąbrowskiego ich mieszkanie miało przypaść w udziale prokurator Barbarze K. mającej chronić od początku firmę Amber Gold. Mimo problemów ze zdrowiem (dwaj zawały) Dąbrowski głodował przez półtora miesiąca (przyjmował płyny). W międzyczasie był hospitalizowany, ponieważ jego organizm nie znosił tak wielkiego obciążenia. Na początku października Dąbrowski trafił do szpitala.
- Był mocno obciążony kilkoma chorobami przewlekłymi i lekarze uznali, że potrzebna jest hospitalizacja. 3 października opuścił szpital w stanie ogólnym dobrym. Ponownie trafił do nas w środę ok. 1 w nocy, na szpitalnym oddziale ratunkowym był badany przez dwóch internistów, o godz. 15 wyszedł ze szpitala – cytuje Małgorzatę Bartoszewską-Dogan, dyrektor Pomorskiego Centrum Traumatologii w Gdańsku "Gazeta Wyborcza".
W noc po wyjściu ze szpitala 65-letni Dąbrowski zmarł Wg blogerki w dniu eksmisji przyjaciele pp Dąbrowskich zadeklarowali chęć spłacenia zadłużenia, wg tego samego źródła w mieszkaniu zajęte też zostały ruchomości (obrazy, antyki) znacznie przekraczające wartość długu. Wg listu Dąbrowskiego na skutek niewłaściwego przechowywania przynajmniej część tych ruchomości uległa zniszczeniu. Uczestnikom miasteczka namiotowego służby miejskie udzieliły mandatów za bezprawne zajęcie zieleni miejskiej,
http://cirilla.nowyekran.pl/post/71019,ekipa-prezydenta-miasta-gdansk-ek...
http://cirilla.nowyekran.pl/post/73238,ultimatum-dla-adamowicza
http://wiadomosci.onet.pl/regionalne/trojmiasto/nie-zyje-wojciech-harry-...
Śmierć po raz drugi W nocy z soboty na niedzielę 28 października zmarł chorąży Remigiusz Muś.10 kwietnia 2010 r. Remigiusz Muś słyszał rosyjskiego kontrolera, który podał Jak-owi 40 komendę o zejściu na wysokość 50 m, czyli poniżej przepisowej wysokości 100 m, na której podejmuje się decyzję o lądowaniu. Według chorążego, Tu-154M 101 oraz Ił-76 (który ostatecznie nie wylądował, a na pokładzie, którego były samochody dla polskiej delegacji oraz ochrona FSB) dostały od Rosjan taką samą komendę. Remigiusz Muś słyszał te słowa w radiostacji pokładowej. Nagranie, które miało zarejestrować komendy trafiło do prowadzącej śledztwo Wojskowej Prokuratury Okręgowej. Prokuratorzy przekazali nagrania do Instytutu Ekspertyz Sądowych im. J Sehna w Krakowie, ale do tej pory nic nie wiadomo o losach nagrania. W następujący sposób śmierć chorążego Musia skomentował rzecznik stołecznej policji M. Mrozek:
- Mogę jedynie powiedzieć, że wstępne oględziny wykluczyły udział osób trzecich. Wiele wskazuje na to, że mamy do czynienia z kolejną ofiarą "seryjnego samobójcy". Za Redakcją niepoprawni.pl przypomnijmy wcześniejsze dziwne zgony:
1. Chorąży Stefan Zielonka, rok 2009 - szyfrant w kancelarii premiera. Zielonka dysponował wiedzą o tajnikach łączności w NATO oraz miał dostęp do zastrzeżonych danych.
2. Profesor Stefan Grocholewski - ekspert od odczytywania nośników cyfrowych, wykrył manipulacje w nagraniach czarnych skrzynek z CASY (katastrofa w Mierosławcu). Zmarł na raka 31.03.2010 r., nigdy nie otrzymał oryginalnej czarnej skrzynki samolotu CASA, o którą się zwrócił.
3. Grzegorz Michniewicz - dyrektor generalny Kancelarii Donalda Tuska.Powiesił się 23 grudnia 2009 roku na kablu od odkurzacza, w dniu, w którym z remontu w Samarze wrócił samolot TU-154, który potem rozsypał się w drobny mak na Siewiernym.
4. Mieczysław Cieślar, biskup Diecezji Warszawskiej Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego, zginął w wypadku samochodowym 18.04.2010 r, miał być następcą Adama Pilcha, który zginął w Smoleńsku. Podobno otrzymał telefon ze Smoleńska od A.Pilcha już po katastrofie.
5. Krzysztof Knyż, operator "Faktów",10 kwietnia 2010 był w Smoleńsku. Zmarł w Moskwie 2 czerwca 2010r. Śmierć całkowicie przemilczana.
6. Profesor Marek Dulinicz, szef grupy archeologicznej,zginął 6 czerwca 2010 w wypadku samochodowym, w trakcie oczekiwania na wyjazd do Smoleńska.
7. Doktor Eugeniusz Wróbel, wykładowca na Politechnice Śląskiej, specjalista od komputerowych systemów sterowania samolotem, poddawał w wątpliwość, że wrak na Siewiernym to TU-154 o nr 101. Zabity za pomocą piły mechanicznej 16.10.2010 r, przez swego syna, który zdołał usunąć ślady krwi, zawieźć pocięte zwłoki do jeziora, wrócić i zapomnieć wszystko. Złego stanu swego "chorego psychicznie" syna przez ponad 20 lat nie zauważyła matka, która jest psychiatrą.
8. Ryszard Kuciński, prawnik Andrzeja Leppera, zmarł w maju 2011 r.
9. Wiesław Podgórski, były doradca Andzreja Leppera, w czasach gdy ten był ministrem rolnictwa, znaleziony martwy w biurze Samoobrony pod koniec czerwca 2011 r. Jako przyczynę śmierci podano samobójstwo.
10. W 2011 roku samobójstwo przez powieszenie popełnił oficer Służby Kontrwywiadu Wojskowego, służący w Centrum Wsparcia Teleinformatycznego i Dowodzenia Marynarki Wojennej w Wejherowie. Żołnierz posiadał najwyższą klauzulę dostępu do materiałów niejawnych.
11. Róża Żarska, adwokat Andrzeja Leppera, zmarła w lipcu 2011 r. w Moskwie.
12. Dariusz Szpineta - zawodowy pilot i instruktor pilotażu, ekspert i prezes spółki lotniczej, został znaleziony martwy w łazience ośrodka wczasowego w Indiach. Wcześniej parokrotnie wypowiadał się w mediach w sprawie Smoleńska, kwestionując oficjalne ustalenia.
13. Generał Sławomir Petelicki, były dowódca jednostki "Grom". Znaleziony martwy 16 czerwca 2012 roku. Ostro krytykował ustalenia Komisji Badania Wypadków Lotniczych i opieszałość polskiego rządu przy wyjaśnianiu przyczyn katastrofy w Smoleńsku. Zmarł na skutek ran postrzałowych.
14. Andrzej Lepper, szef "Samoobrony" oraz były wicepremier, 5 sierpnia 2011 został znaleziony martwy w swym biurze w Warszawie. Według informacji przedstawicieli policji popełnił samobójstwo poprzez powieszenie się.
15. płk. Leszek Tobiasz - były oficer WSI, główny świadek w "aferze marszałkowej" (dot. Bronisława Komorowskiego). Zmarł 17.02.2012 podczas balu OHP ("zatańcował się na śmierć") rzekoma przyczyna zgonu: niewydolność krążenia. 01.03.2012 miał składać zeznania przed sądem.
16. dr Dariusz Ratajczak - historyk, tzw. "rewizjonista holocaustu", wydalony z "wilczym biletem" z Uniwersytetu Opolskiego. Jego zwłoki w stanie rozkładu znaleziono 11.06.2010 w samochodzie przed opolskim centrum handlowym "Karolinka". Oficjalnie samochód miał stać na parkingu od 28 maja. Nieoficjalnie - świadkowie twierdzą, że samochód ze zwłokami dr Ratajczaka został podstawiony znacznie później.
17. Jerzy Pronobis - prezes spółki Club&Travel, która zajmuje się rozprowadzaniem lukratywnych biletów na Euro 2012. Rozprowadzanie biletów odbywało się w atmosferze korupcji i skandalu. Pronobis "wpadł" pod pociąg. Policja nie wyklucza samobójstwa, choć denat tradycyjnie nie pozostawił listu pożegnalnego. Nazwisko Pronobisa pojawia się w tzw. "taśmach Grzegorza Laty". Ofiary seryjnego samobójcy łaczy jedno: żadna nie pozostawiła listu pożegnalnego.
http://dorotakania.salon24.pl/458539,nie-zyje-kluczowy-swiadek-sp-remigi...
http://niepoprawni.pl/blog/394/lista-ofiar-seryjnego-samobojcyd
29 Październik 2012 „Wstępne oględziny wykluczyły udział osób trzecich”- powiedział w sprawie „samobójczej” śmierci chorążego Remigiusza Musia, pan Mariusz Mrożek ze stołecznej policji. Zawsze mnie zastanawia, jakie to są wstępne oględziny, na podstawie, których policja ocenia czy było samobójstwo, czy też był udział osób trzecich w tym samobójstwie- beż żadnych badań.. Tylko na oko policjanta.. Nie minęło dwa miesiące jak wpadł do przepaść w Tatrach profesor Józef Szaniawski, a było to 4 września 2012 roku, a już mamy następnego trupa.. W felietonie o śmierci pana profesora pytałem: „Kto następny”(???) Skoro chodzący trzydzieści lat po górach człowiek wpada w przepaść.. „Samobójstwo generała Sławomira Petelickiego- to był czerwiec.. Marsz Niepodległości miał odbyć się 11 listopada, generał miał stanąć na jego czele.. No i jest następny trup.. Chorąży Remigiusz Muś. Technik pokładowy Jaka -40, który wylądował w Smoleńsku godzinę przed TU154M. Był to ważny świadek twierdzący, że słyszał rozmowę pomiędzy wieżą a TU154 i ostrzegał kapitana Protasiuka przed gęstą mgłą.. On również potwierdzał informację, że wieża kontrolna sugerowała zejście samolotu poniżej 100 metrów, poniżej- 50 metrów.. Powiesił się na linie żeglarskiej. Mocna lina.. Ciekawe, czy oprócz lotnictwa- miał pasję żeglarską..? Żona stwierdziła, jak odkryła „samobójstwo” około 23.30 z soboty na niedzielę- jeszcze przed majstrowaniem przy przesuwaniu czasu przez władzę – „Był przywiązany jakby liną”(???) Sekcję zwłok należ robić natychmiast po śmierci, bo jak” samobójca” przed śmiercią „samobójczą” dostał od osób czwartych, bo udział osób trzecich został wykluczony od razu przez policję- na przykład pawulon, to po 12 godzinach nie będzie śladu specyfiku w organizmie.. Pan Andrzej Lepper popełnił” samobójstwo” w piątek o szesnastej, a sekcja zwłok została zrobiona w poniedziałek.. Sekcja zwłok- to musztarda po obiedzie.. To samo z generałem Petelickim.. Samobójstwa popełniane są w weekendy- dziwne? I nie ma żadnych listów pożegnalnych, żeby można było dowiedzieć się dlaczego?? A może „ samobójcy” listy pożegnalne zjadają? Taśmy z Jaka 40, zostały dwa lata temu przekazane do Krakowa do Instytutu Ekspertyz Sądowych i do tej pory krakowski ośrodek Ekspertyz Sądowych nie zrobił ekspertyzy tych nagrań..(????) Czy to znowu nie ciekawe? Dlaczego najważniejszy dowód w sprawie” katastrofy smoleńskiej” nie został upubliczniony i nie zrobiono ekspertyzy? Potrzebne są jakieś międzynarodowe ośrodki, które niezależnie zajęłyby się wyjaśnieniem sprawy „ katastrofy smoleńskiej”, tak jak wyjaśnienia tajemniczych śmierci samobójczych popełnianych w weekendy.. „Odejście na drugi krąg z wysokości nie mniejszej niż 50 metrów”- tak brzmiała komenda z wieży smoleńskiej, dla Iła, który poleciał na inne lotnisko, dla Jaka-40 i dla Tu-154 M, jako samolotu wojskowego- bo literka ”M” oznacza- wojskowy. Tymczasem całą sprawę oparto na Konwencję Chicagowską z 1944 roku, która to Konwencja nie dotyczy samolotów wojskowych- dotyczy samolotów cywilnych. (???) Dlaczego? Bo wtedy całą sprawę prowadzi niezależna prokuratura federacji rosyjskiej.. Polacy nic nie mogą.. Do tej pory nie mamy wraku i czarnych skrzynek.. Możemy sobie powróżyć z fusów.. Komendy o zejściu poniżej 50 metrów nie ma na kopiach taśm MAK-u, które otrzymaliśmy od Rosjan.. Ani na kopiach z rozmów z wieży kontrolnej.. To gdzie są? Chorąży Muś twierdził, że taka komenda padła.. I że jest zapisana na taśmie w Jaku- 40.. Wystarczyłoby sprawdzić tę informację mając taśmę z Jaka-40.. Ale jakoś sprawa grzęźnie w miejscu? Może czas zaprzestania przenoszenia terminu ekspertyzy? Bo to już dwa lata.. Chorąży Remigiusz Muś twierdził również , że słyszał dwa wybuchy..(???) Ale jakoś prokuratura nie traktuje poważnie tych zeznań, których chorąży nie odwołał.. Odważny żołnierz.. Tylko 42 lata- na emeryturze zamiast się cieszyć życiem- popełnia samobójstwo na linie żeglarskiej.. Żeby się przypadkiem nie zerwała.. 42 lata.. Piękny wiek, emerytura wojskowa, można jeszcze spokojnie pocieszyć się życiem w spokojnym Piasecznie…. Ciekawe, czy zostanie pochowany po chrześcijańsku, to znaczy w poświęconej ziemi.. Pan Bóg życie daje, Pan Bóg je odbiera.. I to jest zasada chrześcijańska. Człowiek, który sam sobie odebrał życie nie powinien być chowany w poświęconej ziemi, bo wystąpił przeciw Panu Bogu.. Zobaczymy co w tej sprawie się wydarzy. .Jak zachowa się ksiądz, jeśli oczywiście chorąży był chrześcijaninem.. Jak nie był- to inna sprawa. .Chrześcijański ksiądz nie ma nic do tego. Nie wiem też jak został pochowany innych chorąży, chorąży Stefan Zielonka, który wychodząc z domu na Gocławiu w Wielkanoc 2009 roku- więcej do domu nie powrócił.. Był wtajemniczonym szyfrantem Służby Wywiadu Wojskowego, znał szyfry, kody. tajne informacje.. Deszyfrowywał depesze z Samary, gdzie naprawiany był TU–154 M. Naprawa kosztowała 600 000 dolarów, ale minister obrony zapłacił spółce pośredniczącej w naprawie- 20 milionów dolarów..(???) Ładny interes.. Ponad 19 milionów dolarów zarobić.. Tylko na naprawie jednego samolotu, podczas, gdy można było kupić brazylijskiego Embrayera za- 28 milionów dolarów- nowego! Co wiedział chorąży Stefan Zielonka, że musiał zaginąć a potem zginąć, bo wyłowiono jego ciało z Wisły w stanie rozkładu, ale dokumenty się nie rozłożyły.. Były w dobrym stanie.. Znowu ciekawostka.. Czy ktoś jeszcze prowadzi tę sprawę? Przed wojną- podczas wojny Piłsudskiego z patriotami- zaginął generał Zagórski, ciała do tej pory nie odnaleziono.. Był przełożonym towarzysza Piłsudskiego w wywiadzie austriackim, jak Austriacy pozwalali zakładać Legiony przeciw Rosji.. Nie odnalazły się też pamiętniki generała Zagórskiego, które pisał.. A które opowiadały o agenturalnej działalności tow., Józefa Piłsudskiego.. Niepotrzebnie się chwalił, że pisał.. Przed wojną działała Grupa Tasiemka i Grupa Łokietka.. Grupy te wykonywały brudną robotę. Dawni PPS- owcy z bojówek PPS-u.. Tak się składało, że na przeciwnikach Piłsudskiego.. Tata Tasiemka został nawet skazany przez sąd przedwojenny, po wielu perypetiach, zastraszaniu świadków, wycofywaniu ich zeznań, ale ułaskawił go prezydent Wojciechowski, kolega Piłsudskiego.. Dopiero w 1944 roku został zabity w obozie przez Niemców … Kolejna sprawa niewyjaśniona i tajemnicza.. „Samobójstwo” popełnia ważny świadek w sprawie” katastrofy smoleńskiej” Kto następny?- znowu pytam. Ile jeszcze tych samobójstw i pozamienianych ciał w trumnach, o których bajki opowiadała pani Ewa Kopacz.. Marszałek Sejmu! Że wszystko porządku, przekopali każdy metr ziemi, była identyfikacja, DNA.. A wszystko pozamieniane.. Wrzucone do trumien jak leci.. Tak jak w 1943 roku zrobiono z generałem Sikorskim.. Generała wrzucili do trumny w slipkach i podkoszulku.. A kuriera Grzelewskiego znaleziono martwego na pasie lotniska w Gibraltarze. Chciał powiedzieć generałowi, że gotowy jest zamach na niego… I powiedział przy kolacji, ale generał nie uwierzył.. Może był człowiekiem małej wiary, ale wielkim dowódcą- szczególnie w roku 1920. Dowodził piątą armią, która stawiała bohaterski opór nacierającym armiom bolszewickim.. Potem odsunięty przez Piłsudskiego od spraw wojskowych.. Nie mógł pogodzić się z mordem Katyńskim. Miał wszelkie dokumenty w dwóch walizkach.. Dokumenty gdzieś zaginęły.. Tak jak jego ukochana córka.. Prawdopodobnie wywiezione wraz z córką w godzinę po „katastrofie Gibraltarskiej”. Właśnie wtedy z Gibraltaru wystartował samolot sowiecki z Majskim na pokładzie.. I z dokumentami o Katyniu.. Kto następny?- pytam złowieszczo kolejny raz.. Kto????????? WJR
Dramatyczne wyznanie Aleksandra Grada: nie zarabia 110 tys. zł miesięcznie, tylko o połowę mniej. Czy starczy mu do pierwszego? Aleksander Grad, były minister skarbu w rządzie Donalda Tuska, a dziś szef dwóch państwowych spółek odpowiedzialnych za budowę elektrowni jądrowej, zdobył się na szczere wyznanie. Nie jest prawdą, że zarabiam 110 tys. zł miesięcznie. Moje łączne miesięczne wynagrodzenie to 55 286,45 zł brutto - oświadczył Aleksander Grad w „Super Expressie”. Raczej powinno mu to wystarczać do pierwszego, co nie znaczy, że może spać spokojnie. Niedawno zbliżeni do rządu eksperci ogłosili, że Polskę nie stać na jednoczesne inwestycje w gaz łupkowy i energetykę jądrową, a priorytetem powinno być wydobycie gazu. Spółki jądrowe mogą więc okazać się niepotrzebne. A jak ich nie będzie, zniknie też pensja ich prezesa.
Na razie minister postanowił przerwać spekulacje wokół swoich aktualnych zarobków. Według mediów miał zarabiać 110 tys. zł miesięcznie. Okazuje się, że musi zadowolić się pensją o połowę mniejszą. Jako prezes PGE Energia Jądrowa dostaje 13 818,32 zł brutto, a jako szef PGE EJ1 41 468,13 zł brutto. Po odliczeniu składek społecznych i zaliczki podatkowej łącznie daje to ponad 43 tys. zł, miesięcznie na rękę - wylicza precyzyjnie „SE”. Decyzja w sprawie przyszłości energetyki jądrowej, wedle rządowych zapowiedzi, ma zapaść na przełomie 2014 i 2015 r. Do tej pory Aleksander Grad może być spokojny o swoją pensję. Jaka by nie była. 55 tys. zł to wprawdzie nie to samo co 110 tys., ale zawsze to coś.
Wyjaśnienie w sprawie zarzutów red. Tomasza Wróblewskiego Redaktor naczelny „Rzeczpospolitej” Tomasz Wróblewski zarzuca MSZ „próbę wywierania nacisku” i „niewiarygodną presję” na jego gazetę, by nie publikowała materiału o „wysyłaniu pocztą PiT-ów dla opozycji białoruskiej” Fakty są takie: jako Rzecznik MSZ, działając w ramach swych obowiązków, po otrzymaniu pytań red. Cezarego Gmyza, próbowałem przekonać Redakcję „Rz", że jej zarzuty są nieuzasadnione, a publikacja mogłaby szkodzić interesom państwa oraz środowiskom niezależnym na Białorusi:
1. MSZ wypłacił niewielkie (poniżej 600 zł) diety kilku (nie ok. 30 - jak twierdziła „Rz") działaczom organizacji niezależnych na Białorusi za ich udział w oficjalnej Konferencji przy Szczycie Partnerstwa Wschodniego Unii Europejskiej we wrześniu 2011 r. Ich aktywny udział w Konferencji UE był jawny, publiczny, większość z tych osób spotykała się z politykami z UE i z mediami (także polskimi). Diety te nie dotyczyły zatem nieakceptowanego przez prawo białoruskie zagranicznego wsparcia na projekty pozarządowe, więc porównywanie tego do sprawy A. Bialackiego było nieuzasadnione.
2. Żaden z uczestników od lutego, gdy PiT-y wysłano, nie spotkał się z jakimikolwiek nieprzyjemnościami ze strony władz białoruskich. Zaś niektóre z osób, do których wysłano PIT-y na Białoruś potwierdzały MSZ, że nie mają nic przeciwko temu.
3. Informowałem red. Gmyza (pisemnie i w rozmowie telefonicznej), że taka jest nasza ocena sytuacji i prosimy o niepublikowanie materiału, w którym polska gazeta przedstawi pobieranie diet za udział w oficjalnej konferencji Unii Europejskiej jako coś nagannego, gdyż dopiero to da oręż oficjalnej propagandzie Łukaszenki. Gdy to nie przyniosło skutku, skontaktowałem się telefonicznie z zastępcą red. naczelnego „Rzeczpospolitej" A. Talagą, przedstawiając jemu nasze argumenty i wysyłając mejla, którego wcześniej otrzymał red. Gmyz.
4. Nieprawdą jest, co pisze red. Wróblewski, że urzędnicy MSZ „dopiero gdy dowiedzieli się, że nie poddamy się tej presji, wysłali swoje wyjaśnienia". Mejl z odpowiedziami wysłaliśmy red. Gmyzowi o 17.03, red. Taladze o 18.13. Red. Wróblewski nieprawdziwie pisze też: „przedstawiciele MSZ wydzwaniali przez cały dzień do późnej nocy, (...) do co najmniej czterech redaktorów Rz (...) nie chcieli też zająć w tej sprawie stanowiska". Z red. Gmyzem rozmawiałem o 15.18 a z red. Talagą o 17.41.
5. „Rzeczpospolita" opublikowała następnego dnia materiał, który nazywał diety dla oficjalnych uczestników konferencji UE „kieszonkowym dla opozycjonistów" białoruskich, wypłacanym przez Polski MSZ. Publikację „Rz" skrytykowałem jako nieodpowiedzialną: http://www.msz.gov.pl/pl/p/msz_pl/aktualnosci/dla_mediow/sprostowania/sprostowanie_do_artykulu__bialoruska_wpadka_msz___rzeczpospolita_18_10_2012_r__2
Taką ocenę artykułu MSZ podtrzymuje i dziś.
6. Od czasu publikacji zarówno w Polsce, jak i na Białorusi w środowiskach niezależnych toczy się dyskusja. Cieszymy się, że wielu działaczy niezależnych na Białorusi podziela punkt widzenia MSZ. Np. działacz ruchu "Mów prawdę" Andriej Dmitriew czy Tatiana Rewiaka z Centrum Praw Człowieka "Wiasna". (m.in. http://zapraudu.info/absurd-boimsya-uzhe-i-sobstvennoj-teni/, http://www.belaruspartisan.org/politic/221534/)
7. Cała sprawa nie świadczy więc o „niewiarygodnej presji" MSZ na redakcję „Rz", a raczej o nieprzyzwyczajeniu Redakcji, że praca dziennikarzy, zwłaszcza gdy jest nieodpowiedzialna, może być oceniana i krytykowana.
8. Wczoraj przy świadkach – dziennikarzach apelowałem też do red. Talagi, by dziennikarze „Rz" nie dzwonili do polskich dyplomatów za wschodnią granicę, by wypytywać ich o szczegóły spotkań z działaczami niezależnymi na Białorusi. Także i takie zachowania uważamy za nieodpowiedzialne. Marcin Bosacki Rzecznik Prasowy MSZ
Prezes NCS odwołany za Basen Narodowy Minister sportu Joanna Mucha zdecydowała o odwołaniu prezesa Narodowego Centrum Sportu Roberta Wojtasia. Mucha tłumaczyła, że jej decyzja nie dotyczy tylko skandalu z 16 października, kiedy mecz Polska-Anglia został odwołany, ponieważ na murawie Stadionu Narodowego nie dało się grać. Według szefowej resortu sportu problemy we współpracy z dotychczasowym prezesem Narodowego Centrum Sportu pojawiły się tuż po zakończeniu Euro 2012. Od teraz funkcję prezesa NCS będzie pełnił Michał Prymas, który wcześniej pracował jako pełnomocnik prezydenta Poznania ds. Euro 2012, w tamtejszym Urzędzie Miasta oraz jako wiceprezes spółki Euro Poznań 2012. Prymas jest czwartym prezesem powołanego do życia w 2007 roku NCS. Jako pierwszy spółce, która odpowiadała za budowę warszawskiego stadionu przygotowywanego na Euro 2012, a obecnie pełni funkcję gospodarza obiektu, przewodził Michał Borowski. W sierpniu 2008 roku został zastąpiony przez Rafała Kaplera. Ten, po niespełna trzech latach pracy, w lutym sam zrezygnował ze stanowiska, a jego miejsce zajął Wojtaś. Wciąż niewyjaśniona pozostaje kwestia premii Kaplera. Były prezes domaga się wypłacenia całej sumy przewidzianej kontraktem (571 tys. 187 zł i 50 groszy), podczas gdy zdaniem minister sportu kwotę tę "trzeba zweryfikować w dół". Sprawa trafiła do sądu Niezalezna
Dwa (z wielu) oblicza III RP Oblicze pierwsze Mawiano ongiś: Prawo w Polsce jest jak pajęczyna - bąk się przebije ugrzęźnie muszyna. Dziś znowu to się potwierdza. Wobec zwykłych obywateli prawo jest surowe i skuteczne. Wobec hochsztaplerów czy przestępców wyższego kalibru jest zaś bardzo liberalne. Widać to w przypadku państwa Dąbrowskich, matki którą aresztowano za nie zapłacenie 2 tys. zł, a dzieci oddano pogotowiu opiekuńczego. Jednocześnie na wolność wychodzą członkowie II Pruszkowa, piramidę finansową Amber Gold urząd skarbowy zwalnia z płacenia podatków itd.itp. Przy okazji wszystko to zgodne jest z literą prawa. Dochodzi do tego jeszcze jeden element charakterystyczny dla III RP. Coraz więcej czynności przerzucane jest z władzy publicznej na obywatela: gdański magistrat podnosząc o 100% czynsze nie musiał sprawdzać, czy lokatorzy mają szanse je zapłacić, matka dwojga dzieci sama jest sobie winna bo dwa razy nie odebrała poczty, tym samym "podpisała" wezwanie i przyjęła do wiadomości wyrok sądu z rozprawy, o której nie wiedziała. Nieco inna kategoria to klienci Amber Gold którzy złożyli oszczędności w legalnej i popieranej przez władze instytucji, która zbankrutowała.
Oblicze drugie Jak widać w dzisiejszej edycji III RP pojawiło się nowe schorzenie, nazwijmy go "syndromem kontestacji". Dotknięci syndromem krytykują bardziej wrażliwe elementy i wkrótce okazują się jednostkami nie zaradnymi, sfrustrowanymi, przestępcami, mającymi psychiczne problemy. Widać to zarówno w przypadku twórcy antykomor.pl, który okazał się fałszerzem legitymacji studenckiej, jaki i w przypadkach byłego wicepremiera, czy wysokiego oficera SB, twórcy i dowódcy elitarnego Gromu. Oni obaj, ojcowie rodzin, okazali się jednostkami słabymi psychicznie, desperatami, którzy skutecznie targnęli się na własne życie, wcześniej tyskając optymizmem, rozpoczynając realizację nowych projektów.
Trzecie oblicze Jakoś po smoleńsku, obojętnie czy był to wypadek czy zamach, życie w Polsce staniało. Nie ma też czegoś takiego jak solidarność ludzi z konspiry. Bo Pawłowi Adamowiczowi z NZS nawet nie chciało się porozmawiać ze starszym kolegą z KOR, który głodował pod jego gabinetem. Foros - blog
PLF 031Czy nagła, tragiczna śmierć jednego z członków załogi „dziennikarskiego jaka” przerwie panującą od paru lat zmowę milczenia
http://wiadomosci.onet.pl/katastrofa-smolenska,5290125,temat.html
Czy jeszcze bardziej złowrogie milczenie zapanuje wokół 10 Kwietnia i to nie tylko wokół tego, co się działo na smoleńskim XUBS, ale i na warszawskim EPWA? Zobaczymy. Czasami bowiem śmierć kogoś znajomego (może nawet przyjaciela – dla pozostałych członków załogi A. Wosztyla?) powoduje, iż czyjeś sumienie kruszeje – a czasami wcale nie. Przypomnę, że historia z „jaczkiem” jest pełna osobliwości. I to od samego świtu dnia zamachu. W ostatnią sobotę zresztą miałem okazję rano przejeżdżać koło wojskowej części Okęcia i rzucić okiem na tonące w zamieci lotnisko. Nie sądziłem, iż jeszcze tego samego dnia, wieczorem, jeden z głównych świadków związanych z wydarzeniami 10-04, do którego relacji zresztą odwoływałem się w moich publikacjach, zginie. 10-04 na EPWA dla wybierających się na katyńskie uroczystości przygotowane są, wedle oficjalnych relacji, 4 samoloty. Dwa jaki stojące już na płycie lotniska, tupolew (wyprowadzony z hangaru dość wcześnie, biorąc pod uwagę przesunięty w czasie wylot) i jeszcze jeden samolot pozostający w hangarze podczas dziwnych „roszad” dokonywanych na EPWA w związku z wylotami. Trzymając się oficjalnych relacji (takich np. jak P. Świądra z RMF-u, ale też takich jak dokumentacja „komisji Millera”), dziennikarze, z których część dopiero po przybyciu na lotnisko dowiaduje się, że nie leci tupolewem z Prezydentem (a wylot miał być ponoć o 5 rano
http://www.rp.pl/artykul/466762.html
trafiają najpierw do jaka-40 (o nr. bocznym 045), na którego (wg ustaleń „millerowców”) nie ma dyplomatycznej zgody, jeśli chodzi o przelot, więc nie powinien być w ogóle uruchamiany http://freeyourmind.salon24.pl/346023,samoloty-zastepcze-i-inne
Tenże „jaczek” okazuje się jednak, że ma „awarię” i dziennikarze zostają poproszeni o przejście do kolejnego, czekającego na odlot, a oznaczonego nr. 044. Ten odpala bez problemu i dziennikarze ruszają w podróż, gdy po piątej rano (jak wspomina 10 Kwietnia jeden z uczestników lotu, W. Cegielski) „tutka” grzeje już silniki http://freeyourmind.salon24.pl/296019,ukladanka
Jak mogliśmy przeczytać w dokumentacji „komisji Millera”, ów 044 to miał być... zastępczy samolot dla tupolewa. Zacytuję (już kiedyś przeze mnie cytowany) fragment ustaleń tejże komisji, pomijając kuriozalność tego całego wyjaśnienia zaistniałej sytuacji (mało kto bowiem mógłby zasadnie przyjąć, iż delegacji prezydenckiej, gdyby się okazało coś nie tak – zaproponowano by "jaczka" do wykorzystania w zastępstwie):
Na wyznaczony w rozkazie dowódcy JW 2139 na 10.04.2010 r. do przewiezienia delegacji dziennikarzy samolot Jak-40 nr 045, 36 splt nie wystąpiło zgodę na przelot i lądowanie w SMOLEŃSKU. Zgodnie z dokumentami samolotem zapasowym dla Tu-154M na dzień 10.04. był samolot Jak-40 nr 044. Nie istniał żaden plan użycia w razie konieczności samolotu zapasowego uwzględniający znaczną różnicę pojemności pomiędzy samolotem Tu-154M a Jak-40. Z powodu usterki samolotu Jak-40 nr 045, decyzją jego dowódcy, nie skonsultowaną z przełożonymi, do wykonania zaplanowanego rejsu został wykorzystany samolot o nr 044 (samolot zapasowy dla operacji HEAD). W rozkazie dziennym na 10.04.2010 r .nie została wyznaczona załoga dla samolotu zapasowego. Należy również podkreślić, że gdyby nie awaria samolotu Jak-40 nr 045, to przelot delegacji dziennikarzy do SMOLEŃSKA zostałby wykonany samolotem, dla którego nie została wydana zgoda dyplomatyczna”)
http://freeyourmind.salon24.pl/346023,samoloty-zastepcze-i-inne
O ile jednak 044 z oczywistych względów nie mógł być powietrznym statkiem zastępczym dla wszystkich pasażerów Tu 154M, to na pewno mógł być przewidziany i przygotowany jako zapasowy dla samego Prezydenta i kilku/kilkunastu towarzyszących mu osób, prawda? Gdyby więc coś niepokojącego wyszło podczas porannego sprawdzania tupolewa (a było parę powodów do niepokoju: wyciek pod silnikiem, niedziałająca sprawnie klimatyzacja, uszkodzenie owiewki nosa po „zderzeniu z ptakiem”, nie wyważenie samolotu po „rekonstrukcji 3 salonki” http://freeyourmind.salon24.pl/345616,uwagi-do-uwag
brak oblotu komisyjnego itd.; por. też
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/09/zaacznik-4.html
to – przyjmując ten scenariusz oficjalny, tj. iż 044 miałby być „zastępczy” dla delegacji prezydenckiej – rozdzielono by pasażerów tupolewa na Prezydenta i osoby, które on zabiera – oraz na resztę, która np. uda się na uroczystości wyczarterowanym cywilnym embraerem do Witebska (cywilny samolot nie mógłby lądować na XUBS i nie poleciałby tam). Problem w tym, że to właśnie załoga Wosztyla wsiadła do tego „zastępczego” samolotu (044) i to na długo przed wylotem „prezydenckiego tupolewa”, a tym samym uniemożliwiła dokonanie takiego manewru, jaki opisałem wyżej. Czyżby więc w sytuacji niedopuszczenia tupolewa do wylotu (z powodu jakiejś wykrytej usterki) prezydencka delegacja miała zostać pozbawiona samolotów 36 splt? Nie do końca – jak pamiętamy bowiem - w hangarze czekał jeszcze czwarty statek powietrzny. Być może trzeci "jaczek", a być może nie "jaczek" (vide Aneks-3 do Czerwonej strony Księżyca
http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2012/06/FYM-Aneks-3.pdf
Tym niemniej kwestia ewentualnej zgody na ten tajemniczy, ukryty samolot pozostaje także tajemnicą i to bardzo głęboko ukrytą w całej „smoleńskiej historii” (być może znaną śp. R. Musiowi). Oficjalnie bowiem (jak się nam mówi) z ramienia prezydenckiej kancelarii „zamówiono dwa” - tj. właśnie "jaczka" dla dziennikarzy i tupolewa dla pozostałych osób. Zamówiono „dwa”, powtarzam, przy czym, mimo że oficjalnie (po „jaczku”) z EPWA na uroczystości wyleciał 10 Kwietnia tylko jeden jedyny statek powietrzny, a więc drugi z tych „zamówionych”, to zrazu pojawiło się wiele trudności z ustaleniem, co to był za samolot, który „uległ katastrofie”. Dziennikarze wprawdzie polecieli „jaczkiem”, a mimo to wiele osób w Polsce sądziło, iż zginęli w „katastrofie prezydenckiego tupolewa”. No ale mniejsza z tym – trzymamy się historii „jaczka” właśnie – przy czym nie drążymy kwestii „prezydenckiego jaka”, który przemknął przez media, zamieniając się z czasem w „prezydenckiego tupolewa”. Fakt z 11-04-2010 (jak sygnalizowałem w 3. Aneksie na s. 16, por. też
http://www.fakt.pl/wydanie-specjalne/
pisał o tym, że jacyś dziennikarze widzieli „katastrofę”. Potem jednak, tj. z biegiem czasu, tak się nieszczęśliwie lub dziwnie złożyło, iż nikt żadnych dziennikarzy na XUBS nie widział. W każdym razie poznikali ci, co mieli obserwować ze smoleńskiego lotniska unoszący się zza mgły szary dym. Jedni bowiem, jak J. Mróz z TVN, mieli przybyć na XUBS dopiero „kilka minut po katastrofie”, a więc, „gdy tupolew znikł z radarów” http://freeyourmind.salon24.pl/323106,spotkanie-mroz-wisniewski
drudzy akurat wracali ze śródmieścia, jak P. Kraśko z TVP i dopiero w hotelu się dowiedzieli (telefonicznie) http://freeyourmind.salon24.pl/285796,oko-zaby-4
że „coś się stało z samolotem, awaria”, inni dopiero mieli w te pędy jechać z Katynia na XUBS przez korki i inne zapory złożone przez „przecząco kręcących głowami milicjantów”
http://freeyourmind.salon24.pl/311503,milicjanci-przeczaco-kreca-glowami
a jeszcze inni wprawdzie siedzieli przytomnie w hotelu, jak moonwalker S. Wiśniewski i nawet widzieli jakąś katastrofę, lecz zrazu sądzili, że rozwalił się jakiś mały, wojskowy samolot. Potem zaś się miało okazać, że nie taki mały, i że owszem wojskowy, i że nawet polski, a w dodatku „prezydencki”. Tego się Wiśniewski dowiedział dzięki SMS-owi od koleżanki z TVP, gdyż na pobojowisku, brodząc wśród szczątków, jakoś nie miał takiej pewności. Wracamy do „jaczka”. Jego załoga ma wprawdzie (10 Kwietnia) nawiązywać łączność z załogą tupolewa, lecz kiedy dokładnie, to trudno powiedzieć, bo Wosztyl „nie spogląda na zegarek” http://wyborcza.pl/1,76842,7913721,Tupolew_wcale_nie_ladowal.html
Rozmowy załóg, dodajmy, znane są jednak „komisji MAK” z pewnym wyprzedzeniem, gdyż odwołuje się do nich ona w tzw. wstępnym raporcie z 19 maja 2010 (a więc zanim zostaną opublikowane „stenogramy”); w całości ten „raport” opublikowany jest w książce doc. S. Amielina. Wosztylowcy (jak wiemy z kolei ze „stenogramów” http://www.tvp.info/informacje/polska/zobacz-stenogramy-prezydenckiego-tu154/1875462; http://s.v3.tvp.pl/repository/attachment/a/3/6/a36e77bad50ace0bd32c0d43f30e412a1275399951398.pdf
wprawdzie informują załogę PLF 101 o fatalnej pogodzie, lecz bynajmniej nie zalecają natychmiastowego przerwania podejścia do lądowania. Wosztyl wprost zachęca do próbnego podejścia. Czy tego rodzaju komunikaty przekazuje 10 Kwietnia on dobrowolnie i spontanicznie, czy też nie? Oto jest pytanie. Jak bowiem informowały media, Ruscy załogę Wosztyla przetrzymali trochę w jaczku „po katastrofie”. Czy nie trzymano jej już wcześniej? Wosztyl w wywiadzie z maja 2010 (jeszcze nie były opublikowane „stenogramy”, lecz już był opublikowany „wstępny raport MAK” z 19 maja) twierdzi, iż siedzieli w jaku (Na lądowanie tupolewa czekaliśmy w jaku, bo musieliśmy dotankować samolot oraz Siedziałem w jaku jakieś 700-800 m od miejsca katastrofy. Samolot podchodził do lądowania na ustalonym zakresie pracy silnika. I nagle usłyszałem, że dodał obrotów, potem dźwięk jednego milknącego silnika, potem jakieś trzaski, huki. Pomyślałem: "no, chyba chłopaki się rozbili"). Potem jednak Wosztyl będzie twierdził (jak to już opisywałem w październiku 2010
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2010/10/dwoch-wosztyli-w-smolensku.html
wraz z innymi członkami załogi 044, że wszyscy czekali na XUBS na zewnątrz „jaczka”: Tak, byłem na płycie lotniska i nasłuchiwałem jak tupolew podchodzi do lądowania (...) Cała załoga była razem ze mną. Zresztą to R. Muś będzie (początek lipca 2010, a więc już po opublikowaniu „stenogramów”) podawał szczegóły tego oczekiwania http://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/dostalismy-zgode-na-50-metrow-tu-154-i-il-tez,138702.html
-Porucznika Artura Wosztyla (pierwszego pilota, który rozmawiał wcześniej z dowódcą Tu-154 – red,) nie było już wtedy w samolocie?
- Nie. Ja też wyszedłem na około dwie minuty, na tę ostatnią fazę lądowania, żeby nasłuchiwać jak lądują. Porucznik Wosztyl rozejrzał się i powiedział: „Nie, teraz to już w ogóle nic nie widać. W tych warunkach to się chyba nie da wylądować. Może lepiej żeby nie lądowali?”. Mgła wchodziła na lotnisko takimi pasami. Wtedy to był moment, że nie było widać już drzew, które stały obok nas. Ja na to: „Dobra, to wrócę”. Wróciłem i powiedziałem o tych 200 metrach. Odpowiedzieli: „Dzięki”. Chwilę później Muś, na pytania: Wcześniej siedział pan w kabinie pilotów? Z kim? - doda:
Od pewnego momentu już tylko sam. Artur i Rafał Kowaleczko (drugi pilot – red.) byli na początku, później siedzieli w saloniku. Ja w kabinie nasłuchiwałem przez radio, co się dzieje. Czy więc faktycznie byli w „jaczku”, czy też poza nim? Czy byli poza nim i widząc, że są fatalne warunki atmosferyczne (teraz to już w ogóle nic nie widać), nie odradzali załodze PLF 101 lądowania ani nawet przeczekiwania niepogody (na wysokości kręgu)? Czy - patrząc już zupełnie z dystansu - nie wyglądają te opowieści dość dziwnie? Muś mówił w lipcu 2010, że: przy pierwszym nieudanym podejściu Iła tylko ja byłem na zewnątrz. Chłopaki obserwowali to przez okienka w samolocie. Powiedziałem: „Chodźcie, może jeszcze raz podejdzie. I podszedł”. Tymczasem red. P. Wudarczyk (który też miał przylecieć tymże „jaczkiem”) wspominał 10 Kwietnia: Jak my lądowaliśmy, to STARTOWAŁ jakiś samolot (podkr. F.Y.M.) i nasz pilot z tego specjalnego pułku powiedział: „hu, duży zuch, jak on to zrobił, w ogóle bokiem, nie wiadomo” – znaczy on był zadziwiony, że on startował, ten samolot (…)
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/by-jeszcze-jeden-samolot_31.html
Natomiast red. W. Cegielski tamtego dnia będzie relacjonował: widzieliśmy, kiedy odjechaliśmy, z pasa do lądowania przejechaliśmy na pas do kołowania, widzieliśmy przez szybę transportowego iła, o którym już też mówiliśmy wiele razy, który próbował wylądować, przechylił się lekko, w związku z czym pilot podjął decyzję o tym, żeby podnieść się i spróbować wylądować jeszcze raz. To wszystko jest o tyle dziwne, bo my nie mieliśmy żadnego problemu z lądowaniem. Ten ił miał problemy z lądowaniem i tak na logikę to wszystko, to wszystko nie jest spójne, jeśli chodzi o przyczynę tej katastrofy (tu rozmawiająca z Cegielskim prezenterka TVP Info się wtrąca ze swoimi mądrościami o tragicznych warunkach do lądowania i konieczności zamknięcia lotniska) Jeśli są trudne warunki, bo tutaj my nie mieliśmy ani mgły tak naprawdę, bo to nie była mgła a chmury, nie mieliśmy też żadnego poważnego wiatru, nie padał deszcz, przez te chmury prześwitywało słońce. Każdy inny normalny dzień wyglądałby tak samo
http://freeyourmind.salon24.pl/296019,ukladanka
Tak to się komplikuje zdawałoby się prosta historia z przelotem i wylądowaniem „jaczka” dziennikarskiego, jak też ówczesnymi okolicznościami - choć jej bohaterami są dziennikarze (ludzie nawykli do w miarę rzeczowego opisywania zdarzeń) i wojskowi (także przysposobieni do używania precyzyjnego języka). Co więcej, w tym przywoływanym wcześniej majowym wywiadzie Wosztyl uchylał się będzie od dokładnej odpowiedzi na pytanie, jak wyglądała rozmowa między nim a śp. R. Grzywną: Przekazałem swoje sugestie. Nie powiem, jakie to były sugestie – jak też od odpowiedzi na pytanie, czy wieża odradzała lądowanie załodze PLF 101. Warto też wspomnieć w tym kontekście o złożonych w prokuraturze (już 10 Kwietnia) zeznaniach stewardessy jaka-40, która – wg ustaleń K. Galimskiego i P. Nisztora (opublikowanych w ich książce) – miała stwierdzić, że do katastrofy prezydenckiego tupolewa miało dojść 15 minut po drugim nieudanym przyziemianiu iła-76. Na tym nie koniec osobliwości. Mimo że już w lutym 2012 Niezależna zapowiadała przełom w śledztwie po ujawnieniu nagrań właśnie z „jaczka”
http://niezalezna.pl/22682-tajemnica-czarnej-skrzynki-jaka-40
mamy za pasem listopad br., a tu ani widu, ani słychu po tychże nagraniach. Ani nawet „stenogramów” żadnych nie opublikowano w jakiejś choćby wstępnej wersji. Czyżby znowu przeszkadzał w odczycie jakiś „ruski prąd”? Czy też odczytano tak wiele, że aż za wiele, jak na smoleńską historię? Tymczasem sam przylot „jaczka” do Smoleńska to też cały splot zagadek, o czym pisałem w Aneksie-3– załoga PLF 031 zgłasza się po angielsku moskiewskiej kontroli obszaru, a tu na komunikat ... odpowiada po angielsko-rusku „Korsaż”: Papa Lima Fox zero three onе. «Корсаж» вызывали?
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/stenogramy-z-wiezy.html
I co? I jest OK, załoga wojskowego natowskiego samolotu bez pośrednictwa ruskiej kontroli, bez uzyskania niczyjej zgody, bez jakiejkolwiek korespondencji z instytucją nadzorującą ruchem, leci sobie dalej do neo-ZSSR na wojskowe lotnisko. Warunki atmosferyczne mają być potem takie, że kontrolerzy nie widzą podchodzącego do lądowania „jaczka” nawet w odległości poniżej 1 km od pasa, więc „wieża” nakazuje odejście na drugi krąg (Уход на 2-й круг) – PLF 031 mimo to ląduje i też jest OK (Plusnin wszak ma powiedzieć: Посадка. Papa Lima Foxtrot zero three onе, после остановки на 180, молодец). Wypadałoby zatem, by ktoś nareszcie opowiedział ze szczegółami historię „jaczka” („jaczków”?) z 10-04. Wiemy wszak, iż śp. R. Muś jej już nie opowie. FYM
Tusk zapędzony do narożnika. Kiedy wyląduje na deskach? Zgon nastąpił, trwa ustalanie daty pogrzebu – ten dowcip krążący po Sejmie najlepiej pokazuje sytuację, w której znalazł się Donald Tusk. Drugi z żartów mówi o tym, że Tusk modli się, aby zima przyszła jak najszybciej i trwała jak najdłużej. W zimie ludzie nie wyjdą na ulicę więc zyska kilka miesięcy, aby się otrząsnąć i powalczyć o pozostanie na scenie politycznej. W boksie jest określenie groggy. Oznacza ono boksera, który chociaż stoi na nogach, to faktycznie jest zamroczony. W takim stanie obecnie znajduje się Donald Tusk. Ma zmęczoną twarz. W ciągu ostatnich kilku miesięcy przybyło mu kilkanaście lat. Nie wytrzymuje nerwowo stresu związanego z ofensywą opozycji.
Samotność długodystansowca – Tusk boi się dojścia do władzy Kaczyńskiego i jego zemsty – mówi jeden z byłych polityków PO. O stanie Tuska dużo mówią teksty i materiały w mediach. Przez cztery lata rządów cieszył się swoistym immunitetem. Nawet gdy doszło do wybuchu afery stoczniowej i hazardowej, Tusk nie otrzymał żadnego mocnego ciosu. Ten immunitet się jednak skończył i wszystko wskazuje na to, że premier nie jest w stanie przyzwyczaić się do nowej sytuacji. A ta jest znacznie gorsza od tej, w której znajduje się bokser w stanie groggy. Ten musi uważać na cios ze strony jednego przeciwnika. Tusk ma tych przeciwników dużo. Używając tej analogii sportowej, może dostać także od ekipy z własnego narożnika, kibiców, a nawet sędziego.
Brak kontroli Tydzień temu pochylił się z troską nad losem premiera salonowy „Newsweek”, któremu szefuje Tomasz Lis. Opisał on psychozę Tuska, który boi się rozmawiać z własną rodziną i we własnym gabinecie, obawiając się wszechwładnych służb specjalnych. Przypomina mi to (z zachowaniem proporcji), jak po czystce w MSW związanej z zabójstwem ks. Popiełuszki oczekujący na wyrok ze strony gen. Kiszczaka gen. Zenon Płatek (szef jednostki zajmującej się dezintegracją Kościoła) przed wypiciem każdej kawy kazał próbować jej sekretarce. Tusk znajduje się w stanie groggy. Nie wie, kto jest jego wrogiem, kto przyjacielem i skąd przyjdzie kolejny cios. Jeżeli atakuje go „Newsweek”, to oznacza, że wewnętrzna walka w PO wymknęła się spod kontroli. A że kolejne ciosy nastąpią, to niemal pewne. Skoro nawet TVN wyemitowała program, w którym pytała o szczegóły pochówku ofiar katastrofy smoleńskiej, to widać, że z Tuskiem jest źle. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, co mogliśmy przeczytać w mediach. Oto premier rządu boi się działań podległych mu służb. Tusk ma przeciwko sobie nie tylko Grzegorza Schetynę. Coraz silniejszą opozycją jest Jarosław Gowin. Głośno było o konflikcie Tuska z konserwatystami w sprawie wprowadzenia zakazu zabijania dzieci poczętych. 40 posłów PO zagłosowało za projektem Solidarnej Polski, który likwiduje prawo do zabijania dzieci z powodu choroby lub gdy ciąża jest wynikiem gwałtu. Gowin miał się zetrzeć z Tuskiem także w sprawie wprowadzenia ZUS dla umów o dzieło. Ten pomysł „Solidarności”, sprzedawany pod hasłem walki z umowami śmieciowymi, wprowadzony w Polsce przyspieszyłby kryzys. Trudno powiedzieć, czy Tusk wycofał się z pomysłu, bojąc się przegrania głosowania w Sejmie, czy też od samego początku był to zabieg socjotechniczny. Dziś przedsiębiorcy i normalni ludzie cieszą się, że rząd nie przegłosował wprowadzenia ZUS na umowy o dzieło. Przypomina to stary żart, w którym dwóch skinów uratowało życie staruszce – przestało ją kopać.
Powtórka z historii Jest sporo analogii między obecną sytuacją Donalda Tuska a tą, w której znalazł się Leszek Miller po ujawnieniu afery Lwa Rywina na początku 2003 roku. Miller – podobnie jak Tusk – miał prezydenta ze swojego obozu politycznego, z którym miał sprzeczne interesy. Wiosną 2003 roku Aleksander Kwaśniewski atakował Millera, ponieważ zostało mu wówczas dwa lata kadencji i chciał przygotować sobie powrót do władzy w SLD. Na skutek wojny Miller stracił szefostwo partii i musiał zrezygnować z bycia premierem. Kwaśniewski jednak stracił wszystko. Odszedł z funkcji prezydenta w polityczny niebyt, z którego do tej pory nie może się wydobyć. Między Bronisławem Komorowskim a Tuskiem iskrzy podobnie jak między Kwaśniewskim i Millerem i ich zapleczami. Komorowski potrzebuje dziś wcześniejszych wyborów. Prezydenckie i parlamentarne wybory w 2015 roku przyniosą obecnej władzy praktycznie pewną klęskę. Gdyby udało się przeprowadzić je wcześniej, PO by straciła, natomiast dwa-trzy lata bez rządu PO lub z szerokim rządem koalicyjnym dałyby Komorowskiemu szanse na bycie ponadpartyjnym kandydatem.
Tusk – podobnie jak Miller w 2003 roku – ma kłopoty z PSL. Fakt, że jego koalicyjny wicepremier Waldemar Pawlak urządził sobie za jego plecami serię spotkań z szefami opozycji, o których pisała prasa, jest znaczący. W przeciwieństwie do Millera, Tusk nie może jednak wyrzucić PSL z rządu. Wymiana PSL na SLD lub Ruch Palikota doprowadziłaby do sytuacji, w której część posłów PO dokonałaby rozłamu. Tak jak w 2003 roku SLD, dziś PO jest na ścieżce wojennej z „Gazetą Wyborczą”. Środowisko tego dziennika nie może się zdecydować, czy prowadzić z PO wojnę za to, że część posłów tej partii jest konserwatystami, czy odpuścić w imię strachu przed dojściem PiS do władzy. „GW” najchętniej widziałaby przy władzy Janusza Palikota. To jest jednak nierealne. Rozdarcie „Wyborczej” było widać po głosowaniu w sprawie ochrony życia. Z jednej strony chciała wbić w ziemię PO i jej konserwatywną frakcję, ale z drugiej pojawiły się kolejne sondaże wskazujące, że przewaga PiS nad PO nie była błędem statystycznym, lecz jest trwałym trendem.
Propagandowa klęska O stanie obecnej władzy świadczy porażka w walce o blokowanie lub przejęcie Marszu Niepodległości 11 listopada. Oficjalnie środowiska „Gazety Wyborczej” wycofały się z wezwań do blokady. Nie udała się również próba „wrogiego przejęcia” i postawienia na celu marszu prezydenta Bronisława Komorowskiego. W efekcie 11 listopada będą trzy marsze: pierwszy tradycyjny, drugi prezydencki i trzeci lewicowy. To, że środowiska „GW” zaniechały konfrontacji i zdecydowały się na próbę zamilczenia Marszu Niepodległości, pokazuje, jak bardzo władza i tzw. salon obawiają się dziś tłumu ludzi na ulicach. Tuskowi pozostaje teraz wspomniana „modlitwa o śnieg”. Im więcej zimy, tym mniej liczne demonstracje i więcej czasu na opracowanie kontrofensywy. W polityce osiągnął już szczyt. Jest mało prawdopodobne, aby udało mu się przeskoczyć do Pałacu Prezydenckiego. Znalazł się w niewesołej sytuacji. Odpiera ataki i nie ma żadnego pomysłu na przyszłość. Pojawiające się pogłoski o stanowiskach w Unii Europejskiej są zapewne pokłosiem szukania przez niego pracy poza Polską. Nie spisywałbym Tuska jeszcze na straty. Od bitwy pod Stalingradem do kapitulacji Rzeszy upłynęły dwa lata, a wódz był w stanie trzymać władzę mimo kolejnych porażek na wszystkich frontach. Aby ocalić władzę, Tusk będzie zmuszony do przeprowadzenia trudnych manewrów. Problem w tym, że po pięciu latach rządzenia może mu się zwyczajnie już nie chcieć. Na dodatek nie ma przy sobie żadnego współpracownika dużego formatu, który mógłby być dla niego partnerem. Obecnie współpracownicy chętnie zgodziliby się na utrzymanie posad nawet za cenę zmiany lidera. Wszystko zależy od tego, czy Tusk wykrzesze z siebie trochę energii. Na razie nie ma pomysłu wyjścia z osobistego kryzysu. Jan Pinski
Dzisiaj organizowana przez PiS, debata samorządowa Poważna debata z samorządowcami jest bardzo potrzebna i w związku z wagą spraw, które przez ostatnie 5 lat rządów Tuska nie znalazły w tym rządzie żadnego zrozumienia, może być bardzo interesująca.
1. Dzisiaj w Sejmie odbędzie się kolejna debata programowa organizowana przez Prawo i Sprawiedliwość, poświęcona problemom samorządu terytorialnego. Zaproszeni zostali eksperci, przedstawiciele ogólnopolskich organizacji samorządowych (dużych miast, miasteczek, gmin wiejskich, powiatów i samorządów województw), a także samorządowcy reprezentujący wszystkie rodzaje samorządów od wójtów, burmistrzów, prezydentów po starostów i marszałków województw. Debata ta została wywołana przez ogólnopolskie organizacje samorządowe, które opracowały projekt zmian w ustawie o finansowaniu jednostek samorządu terytorialnego nazywając go umownie „stawka większa niż 8 mld zł” i skierowały do wszystkich klubów parlamentarnych. Owe 8 mld zł zdaniem samorządowców, to kwota której w ciągu ostatnich lat nie przekazał do gmin powiatów i województw rząd, przekazując zadania w ramach kolejnych posunięć decentralizacyjnych. Klub Prawa i Sprawiedliwości zdecydował się na te postulaty zareagować i stąd propozycja debaty z udziałem ekspertów i samorządowców o najważniejszych problemach toczących polski samorząd terytorialny.
2. Jednostki samorządu terytorialnego już dawno znalazły się na celowniku ministra Rostowskiego. Na początku tego roku wysłał on do Brukseli informację, że w roku 2012 samorządy zmniejszą swoje deficyty budżetowe o 0,4% PKB czyli przynajmniej o 6 mld zł. Otóż szef resortu finansów uznał, że dług publiczny generowany przez jednostki samorządu terytorialnego, jest zbyt wysoki i dlatego powinien zostać ograniczony w pierwszej kolejności i to radykalnie. Mimo tego, że zadłużenie sektora samorządowego wynosiło na koniec 2011 roku tylko niecałe 8% całego zadłużenia publicznego (67 mld zł na 860 mld zł), to ten dług właśnie miał być redukowany przy pomocy nowej ustawy, której projekt intensywnie przygotowywano w resorcie finansów. Rostowski chciał aby już w roku 2012 deficyty budżetów jednostek samorządu terytorialnego wynosiły nie więcej niż 4% ich dochodów, w 2013 - 3%, w 2014 - 2% i w 2015 nie więcej niż 1% ich dochodów. Propozycje te wywołały wręcz bunt samorządowców (a trzeba wiedzieć, że duża część jednostek samorządu terytorialnego jest kierowana przez członków Platformy albo samorządowców z nią sympatyzujących) i w ostatnich dniach resort z tego pomysłu się po cichu wycofał. Wiadomo bowiem, że dług jednostki samorządu terytorialnego nie może być wyższy niż 60% wykonanych dochodów, a koszty jego obsługi nie mogą być wyższe niż 15% planowanych dochodów budżetowych. Przestrzegania tych progów pilnują Regionalne Izby Obrachunkowe, które opiniują każdy projekt budżetu i ich negatywna ocena, w sytuacji kiedy projekt nie przestrzega tych zasad, nie pozwala na jego uchwalenie. I to powinno ministrowi finansów wystarczyć.
3. Kolejny problem jaki pojawił się na linii rząd - samorządy to podwyżki płac dla nauczycieli i sposób ich finansowania przez państwo. Od 2008 roku premier Tusk jest dobroczyńcą polskich nauczycieli, bo corocznie ogłasza paroprocentowe podwyżki ich płac, tak że średnia płaca nauczyciela w latach 2008-2012 wzrosła o około 50%. Oczywiście po ogłoszeniu podwyżki płac dla nauczycieli, samorządowcy równocześnie usłyszeli, że środki na ten cel zostały już uwzględnione w subwencji oświatowej wcześniej im przekazanej ale w praktyce okazuje się, że subwencja nie wystarcza na pełne pokrycie kosztów podwyżek płac. Samorządowcy nie mają wyjścia, premier Tusk w telewizji zapowiedział podwyżki płac, ich służby finansowe muszą zgodnie z ustawą je wyliczyć i wypłacić najczęściej od początku roku szkolnego. Jest jeszcze jeden problem, którego rząd przy tej okazji nie bierze pod uwagę. Nauczycielami są także ci pracujący w przedszkolach, a ponieważ wychowanie przedszkolne jest zadaniem własnym gmin i musi być finansowane ze środków własnych samorządów to na podwyżki płac dla tych nauczycieli, środki finansowe muszą znaleźć samorządowcy we własnych budżetach. W ten sposób rząd doprowadził do sytuacji, że samorządy muszą dokładać rocznie około 4 mld zł do subwencji oświatowej aby tylko pokryć wydatki bieżące szkół. A przecież wydają jeszcze rocznie przynajmniej klika miliardów złotych na wydatki inwestycyjne w edukacji.
4. A to tylko niektóre problemy związane z funkcjonowaniem jednostek samorządu terytorialnego. Negocjowane są właśnie rozporządzenia wykonawcze do środków finansowych z unijnej perspektywy finansowej na lata 2014-2020, w których są zawarte zapisy bardzo niekorzystne dla samorządów. Nie uznawanie VAT-u jako kosztu kwalifikowanego, czy podniesienie minimalnego finansowego udziału samorządów w projektach unijnych z 15 do 25% może oznaczać, że dla większości samorządów środki finansowe z tej unijnej perspektywy, będą zwyczajnie niedostępne, ponieważ do każdego euro samorząd będzie musiał dołożyć drugie ze swojego budżetu. Poważna debata z samorządowcami jest więc bardzo potrzebna i w związku z wagą spraw, które przez ostatnie 5 lat rządów Tuska nie znalazły w tym rządzie żadnego zrozumienia, może być bardzo interesująca. Kuźmiuk
Dość destruktorów cywilizacji łacińskiej w prokuraturach i sądach
Mam dość. Za tydzień rozpoczynam w Warszawie głodówkę protestacyjną przeciwko destruktorom cywilizacji łacińskiej w organach ścigania i wymiarze sprawiedliwości oraz wśród prawodawców. Trzecia władza w Polsce, to karykatura instytucji wymyślonych w cywilizacji łacińskiej. Do tego mamy postkomunistyczne kadry i kodeksy oraz ustawy niejednokrotnie wzajemnie sprzeczne, a często biorące swój początek w prawodawstwie lat 50-tych. Jeszcze nie naprawiono poprzednich błędów, a już pojawiły się nowe na skutek „wynalazków” w Unii Europejskiej, jak choćby walka z rodziną i małżeństwem, czy wynaturzony system rodzicielstwa zastępczego. Trudno wymienić wszystkie najważniejsze patologie. Oto wstępna lista.
Lista głównych patologii w prokuraturach i sądach
Błędne lub celowo tendencyjne postanowienia prokuratorów o umorzeniach śledztw (lub odmowie ich wszczęcia) w okolicznościach, gdy dowody popełnienia przestępstw są nieomal oczywiste (najczęściej ma to miejsce w śledztwach dotyczących oszustw, wyłudzeń, celowego działania na szkodę w sprawach gospodarczych, naruszania praw obywatelskich lub w śledztwach dotyczących wypadków komunikacyjnych).
Fałszywe oskarżanie przez prokuratorów niewinnych ludzi, np. przedsiębiorców „na zamówienie” - w celu wykluczenia ich z rynku, działaczy społecznych i politycznych - w celu uniemożliwienia im prowadzenia działalności publicznej, ojców - w celu przejęcia ich majątku przez żony wnoszące pozwy rozwodowe, a także ludzi zgłaszających nadużycia prawników i funkcjonariuszy publicznych (notariuszy, komorników, policjantów, etc.) lub innych osób ustosunkowanych w kręgach prokuratorsko-sądowych - aby zawiadamiającym "odechciało się" dochodzić sprawiedliwości i aby im odebrać wiarygodność.
Powszechne łamanie prawa procesowego w sądach (zastraszanie stron i odbieranie im głosu, fałszerstwa protokołów, odrzucanie uzasadnionych dowodów, powoływanie dyspozycyjnych biegłych, orzekanie na podstawie nierzetelnych ekspertyz, bezpodstawne utajnianie procesów). Faktyczny brak możliwości wyłączenia stronniczego sędziego.
Wydawanie wyroków na podstawie zmanipulowanego materiału dowodowego, błędna ocena dowodów lub zwyczajne kłamstwa w wyrokach i postanowieniach sądowych.
Błędne orzekanie przez bardzo młodych sędziów, bez doświadczenia życiowego i zawodowego, nadmiernie uzależnionych od swoich służbowych przełożonych (przewodniczących wydziałów).
Nagminne faworyzowanie w orzeczeniach prokuratorskich i sądowych oszustów i przestępców przeciwko życiu i zdrowiu, jeśli tylko mają powiązania z władzą. Szczególne „przywileje” dla łamiących prawo komorników, notariuszy, policjantów, prokuratorów, etc. (nadzwyczaj alarmujące są kolejne raporty Europejskich Komisarzy Praw Człowieka Rady Europy, sygnalizujące powszechne poplecznictwo wobec policjantów).
Fikcja przestępstw przeciwko wymiarowi sprawiedliwości (praktycznie się ich w Polsce nie ściga).
Błędne orzeczenia w sprawach małżeństwa i rodziny (łatwość uzyskania rozwodu, dodatkowe konfliktowanie małżonków i rodzin podczas procesów, błędne, nierealistyczne orzeczenia w zakresie alimentów, kwestionowanie autorytetu ojców, dopuszczanie fałszywych dowodów o rzekomej przemocy w rodzinie, odbieranie dzieci rodzinom z powodu biedy, etc.).
Niewielkie możliwości rewizji błędnych wyroków (coraz trudniejszy dostęp do Sądu Najwyższego).
Brak realnych możliwości uzyskania adekwatnego odszkodowania i zadośćuczynienia za błędy wymiaru sprawiedliwości, a najczęściej jakiegokolwiek odszkodowania (przy czym obciążanie powodów wysokimi kosztami zastępstwa procesowego na rzecz pełnomocników Skarbu Państwa).
Wysoce utrudniony dostęp do pomocy prawnej. Utrudniony dostęp do Sądu z powodu wysokich opłat sądowych i uznaniowości podczas wydawania postanowień o zwolnieniach z kosztów.
Wzajemnie sprzeczne orzeczenia Sądów Apelacyjnych i Sądu Najwyższego w wielu sprawach.
Bezkarność prokuratorów i sędziów przed społeczeństwem. Znikomo małe możliwości pociągnięcia prokuratora lub sędziego do odpowiedzialności za oczywiście błędne postanowienia lub wyroki.
Błędny system skarg (tzw. pozorne czynności administracyjne, skutkujące często przewlekłością postępowań). Lekceważenie prawnego obowiązku denuncjacji przez władze sądowe, państwowe i samorządowe.
Błędne prawo – niektóre dobitne przykłady
W prawie gospodarczym: komunistyczny relikt w postaci bankowego tytułu egzekucyjnego, błędny system doręczeń, faworyzowanie banków, firm windykacyjnych, funduszy sekurytyzacyjnych kosztem przeciętnych obywateli, etc.
Błędne prawo karne: utrzymywanie w kodeksie karnym skandalicznego Art. 212, nadmierna represyjność (np. poprzez powszechną zamianę kar grzywien na zastępcze kary pozbawienia wolności, niezasadne areszty), bezpodstawne kierowanie stron postępowania na badania psychiatryczne, etc.
Brak rzeczywistej kontradyktoryjności procesów, choćby poprzez powoływanie biegłych przez Sąd, a nie poprzez strony procesu.
Co trzeba pilnie zmienić? Niezbędne i pilne jest wprowadzenie nadzwyczajnych możliwości rewizji błędnych wyroków i orzeczeń. Konieczna jest zmiana ustroju sądownictwa i prokuratury (wprowadzenie ław przysięgłych do sądownictwa, wybór sędziów zawodowych przez społeczeństwo lub nominacje przez parlament, kadencyjność zatrudnienia sędziów, wybory powszechne na stanowiska funkcyjne w prokuraturach i sądach, procedura impeachmentu dla niegodnych sędziów i prokuratorów, etc.). A poza tym zmiany w prawie materialnym i procesowym, takie, które byłyby w zgodzie z prawem naturalnym i odzwierciedlały wartości związane z cywilizacją łacińską. Dość turańszczyzny, Bizancjum i Talmudu w polskim prawie. Mam tego dość. Polecam wywiad w "Warszawskiej Gazecie" Nr 43 przeprowadzony przez Aldonę Zaorską "Tysiące ludzi zniszczonych przez system prawny w Polsce".
Gehenna mojej rodziny, trwająca od 2001 roku Janusz Górzyński jest menedżerem, który z powodzeniem zajmował się wyposażaniem obiektów publicznych i prywatnych w Polsce w kompletne linie gastronomiczne i pralnicze. Wyposażył wiele szpitali, więzienia i obiekty wojskowe. Od 1999 r. prowadził własną działalność gospodarczą. Firma bardzo dobrze rozwijała się, wygrywając wiele przetargów i zdobywając doskonałe referencje. Od początku bezpardonowo atakowali go konkurenci w branży. W walkę konkurencyjną po dwóch latach „włączyły się” organa ścigania, wszystko wskazuje na to, że na zlecenie konkurentów, wśród których była firma należąca do rodziny prokuratorów oraz firmy powiązane rodzinnie z byłymi funkcjonariuszami służb specjalnych. Janusz Górzyński był od 2001 bezwzględnie prześladowany. W 2001 r. Policja pobiła go „przez pomyłkę” i „nieumyślnie” w Poznaniu podczas realizacji kontraktu dla duńskiej firmy Faxe. Winni nigdy nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności. W 2003 r. rozpoczęła się seria wyłudzeń komorniczych /w sytuacji braku jakichkolwiek długów/ na szkodę rodziny Górzyńskich. Gdy J. Górzyński podnosił bezzasadność egzekucji oskarżono go, że utrudniał prawne czynności służbowe. Miał on dokonać tych „przestępstw” bezpośrednio przez znalezieniem się na IOM w stanie zagrożenia życia Po dwóch latach intensywnych zabiegów we wszystkich możliwych instancjach wymiaru sprawiedliwości, gdy potwierdziło się, że Górzyński nie miał żadnych zadłużeń, a komornik musiał zwrócić zabrane pieniądze i ruchomości, mimo to stwierdzono, że komornik działał zgodnie z prawem, a wobec J. Górzyńskiego skierowano akt oskarżenia (postępowanie następnie umorzono). W październiku 2003 r. w ramach ustawicznych retorsji za wskazywanie na nadużycia funkcjonariuszy Policja ze Środy Wlkp. napastowała Janusza Górzyńskiego na sali ratunkowej szpitala, gdzie znajdował się z zaburzeniami rytmu serca, a gdy przerażony /w lęku sercowym/ odepchnął policjanta, natychmiast oskarżono go o czynną napaść na Policję i skierowano na 6-tygodniową obserwację psychiatryczną, zamierzając bezpodstawnie pozbawić go wolności ze szczególnym udręczeniem. Prokuratura jednocześnie „ustaliła”, że policjanci – mimo brutalnego łamania praw pacjenta - nie popełnili żadnych przestępstw. Górzyńskiemu próbowano wytoczyć kilka procesów. W efekcie zaaresztowano go na Wigilię 2004 r. W areszcie spędził ponad 3 miesiące. Areszt okazał się całkowicie bezzasadny. Wszystkie sprawy przeciwko Januszowi Górzyńskiemu umorzono, a we wrześniu 2009 r. Sąd Okręgowy w Poznaniu przyznał mu odszkodowanie za niezasadne aresztowanie. Trzeba dodać – skrajnie nieadekwatne. W 2004 roku prześladowania Janusza Górzyńskiego nie skończyły się. W 2005 r. Prokuratura Rejonowa w Środzie Wlkp. pod bezpośrednim nadzorem Prokuratora Okręgowego w Poznaniu Krzysztofa Grześkowiaka wniosła przeciwko Januszowi Górzyńskiemu akt oskarżenia o rzekome wyłudzenie kredytu /kwota 3.520 PLN/, pomimo tego, że Janusz Górzyński nie był stroną kredytu, a jego podpis na umowie kredytowej jako gwaranta – co ustaliły organa ścigania – został sfałszowany. W tej sprawie Janusz Górzyński wraz ze swoją żoną był w rzeczywistości poszkodowany przez oszustów, którzy przywłaszczyli sobie kredyt z Banku, zaciągnięty przez Wiesławę Górzyńską. Prokuratura wielkopolska nie chciała jednak oszustów pociągnąć do odpowiedzialności, gdyż jeden z nich pracował w firmie brata prokuratora okręgowego K. Grześkowiaka. Z zemsty za ujawnienie tego faktu oskarżono Janusza i Wiesławę Górzyńskich wbrew dowodom zgromadzonym w sprawie i elementarnej logice. Podstawą oskarżenia były pomówienia oszustów, że rzeczywiście nie dostarczyli Górzyńskiej zamówionego komputera, ale że wykonali jakąś modernizację starego. Na potwierdzenie tego nie przedstawili żadnych dowodów. Mimo to, prokuratura „ustaliła”, że Wiesława Gorzyńska razem z mężem rzekomo oszukała Bank, wprowadzając go w błąd co do celu kredytowania. Ten absurdalny akt oskarżenia Sąd przyjął na wokandę. Następnie Sąd Rejonowy w Gostyniu nakazał aresztować Janusza Górzyńskiego i wydał za nim list gończy, łamiąc przy okazji wszystkie polskie procedury karne. Janusz Górzyński od 4 lat wielokrotnie zwracał się o rzetelne zbadanie sprawy do kilku Ministrów Sprawiedliwości, domagając się wycofania oczywiście bezpodstawnego aktu oskarżenia. Niestety, Prokuratura Krajowa, Biuro Ministra i Departament Sądów Powszechnych Ministerstwa Sprawiedliwości z zaciekłym uporem broniły niekompetentnych i/lub przestępczych funkcjonariuszy, fałszywie oskarżających Wiesławę i Janusza Górzyńskich. W niniejszej sprawie wielokrotnie interweniował senator Czesław Ryszka i wielu innych parlamentarzystów.
Nic to nie pomogło. W 2007 roku Janusza Gorzyńskiego poszukiwali antyterroryści z bronią maszynową. 17 lutego 2010 roku Górzyński został brutalnie zatrzymany przez Policję, która potraktowała go jak groźnego gangstera, rzuciła go na posadzkę, gdzie leżały narzędzia budowlane i spowodowała wiele poważnych obrażeń. Prokuratury i sądy uchyliły się od ścigania brutalnych funkcjonariuszy. Janusz Górzyński po 1,5 miesiąca leczenia w areszcie obrażeń zadanych przez Policję oraz schorzeń kardiologicznych stanął przed Sądem w Gostyniu i został natychmiast zwolniony, a po kolejnych 3 miesiącach uniewinniony. Sąd w Gostyniu stwierdził, że akt oskarżenia był całkowicie bezpodstawny i kuriozalny, a nawet nie spełniał warunków formalnych. Od 2007 roku prześladowaniami objęto blisko 80-letnią matkę Janusza Górzyńskiego i jego siostry. W dniu 12 stycznia 2007 r. na zlecenie Prokuratury z Poznania do mieszkania leciwej pani Felicji Górzyńskiej wtargnęła (przedtem niszcząc ogrodzenie terenu nieruchomości) grupa antyterrorystyczna z bronią maszynową, w kamizelkach kuloodpornych i maskach na twarzy oraz z psem, domagając się wydania wszystkich komputerów w domu. Policjanci posługiwali się nakazem, w którym było napisane, że z jakiegoś komputera pod tym adresem miało nastąpić znieważenie jakiegoś sędziego z Poznania. Po przyjeździe właścicieli do domu Policja zabrała 4 sztuki komputerów do badań. W ich efekcie ustalono, że nie było w komputerach żadnych śladów żadnych zapisów znieważających i śledztwo umorzono. Jednakże 3 komputery po policyjnych badaniach powróciły bezpowrotnie zniszczone, w tym te, które należały do Krystyny Górzyńskiej, doradcy w dziedzinie zarządzania. Nakaz prokuratorski był nie tylko bezzasadny, ale także bezprawny, gdyż w świetle wyroku Trybunału Konstytucyjnego sygn. P 3/06 z 11.10.06 prokuratura nie miała prawa prowadzić takiego śledztwa z urzędu, a rzekomo pokrzywdzony sędzia żadnego postępowania się nie domagał. Właścicielka domu, siostra J. Górzyńskiego oraz 80-letnia pani Felicja Górzyńska wystąpiły z powództwem cywilnym przeciwko Prokuraturze z Poznania i Policji domagając się odszkodowania oraz zadośćuczynienia za krzywdę. W dniu 14 sierpnia br. ich powództwo zostało przez Sąd w Pszczynie oddalone. Nadto obciążono je (w tym ponad 80-letnią emerytkę) kosztami zastępstwa procesowego w kwocie około 5 tysięcy złotych. To skandal! W dniu 17 lutego 2010 roku do domu w Czechowicach-Dziedzicach nad ranem wtargnęła 7-osobowa grupa policyjna brutalnie zatrzymując na zlecenie organów z Wielkopolski niewinnego (jak potem prawomocnie ustalił Sąd), chorego na serce J. Górzyńskiego. Protestującą wobec brutalności Policji siostrę zatrzymanego Krystynę Górzyńską. kilkukrotnie rzucano na ziemię, a następnie wywieziono z domu do zakładu psychiatrycznego, pomimo tego, że nie wyrażali na to zgody lekarze pogotowia ratunkowego. Do szpitala kardiologicznego trafiła na leczenie matka zatrzymanego Felicja Górzyńska. Prokuratury śląskie nigdy nie wyjaśniły okoliczności brutalnych działań organów ścigania w dniach 12.01.07 r. i 17.02.10 r. w Czechowicach-Dziedzicach. Sądy - Rejonowy w Pszczynie i Rejonowy w Bielsku Białej uporczywie udzielały i udzielają poplecznictwa brutalnym działaniom prokuratorskim i policyjnym. Na skutek sądowego poplecznictwa okoliczności naruszania nietykalności osobistej i bicia niewinnych osób, spowodowania poważnych obrażeń u jednej z nich, a także szoku psychicznego i rozstroju zdrowia w postaci zaburzeń kardiologicznych u kilku członków rodziny, pozbawienia wolności i wywiezienia do zakładu psychiatrycznego zdrowej osoby bez skierowania lekarzy i wbrew stanowisku lekarzy pogotowia, niszczenia mienia, zastraszania osób, które nie popełniły żadnych czynów zabronionych, w tym 80-letniej staruszki, naruszania prywatności, tajemnicy korespondencji i dobrego imienia – nigdy nie zostały wyjaśnione i nikt z funkcjonariuszy nie został pociągnięty do odpowiedzialności karnej bądź dyscyplinarnej bądź cywilnej. Obecnie Sąd Okręgowy w Katowicach utrudnia uzyskanie przez Janusza Górzyńskiego odszkodowania za oczywiście bezzasadne aresztowanie w 2010 roku. Nadto sądy poznańskie i śląskie uniemożliwiają poszkodowanym uzyskanie odszkodowań i zadośćuczynienia za krzywdę, nie zwalniając ich z kosztów sądowych.
Jak jest prowadzony proces o odszkodowanie Janusza Górzyńskiego?
Po raz pierwszy proszę Was, blogerów, we własnej sprawie. Wesprzyjcie, proszę, mój protest!!!
Krystyna Górzyńska
30 Październik 2012 Celebryta - to taki człowiek, który jest znany z tego, że jest znany. I obeznany z różnymi sprawami, co bardziej znanymi od nieznanych, ale mało istotnych. Na wizji i podczas fonii- zapluje się na śmierć, epatując znajomością rzeczy prostych i plotkarskich , realizując program rozpylania dymu bez ognia. O sprawach ważnych nie dyskutuje. Ale wszyscy wiedzą kto to jest.. A on nadal rozpyla, korzystając z możliwości rozpylania przed milionową publicznością.. Każdy celebryta ma taką możliwość.. Celebryta jest częścią budowanego systemu.. Którego potem jesteśmy ofiarami.. Bo ludzie w Polsce dzielą się na tych, którzy system budują i z niego dostatnio żyją, i ci, którzy ciężko pracując ten system podtrzymują- ale są jego ofiarami.. Często nie zdając sobie z tego sprawy.. Zresztą nie mają na jego budowę wpływu, oprócz przymusu jego finansowania poprzez system podatkowy.. Celebrytów ci u nas dostatek.. Wystarczy posłuchać pierwszej lepszej dyskusji na śniadanie, na ławie czy przy stole.. O czym celebryci na ogół rozmawiają? ONI plotkują? I wymyślają różne parabole, mające na celu wyepatowanie nas, zadziwienie i wprowadzenie w dobry humor.. Wszystko na wesoło, na kanwie żartu, choć sprawy państwa są tak naprawdę poważne- ale nie dla celebrytów.. Oni ze wszystkiego żartują.. Poważna dyskusja nie może się odbyć.. ONI do niej nie dopuszczą.. Bo III Rzeczpospolita to największe osiągnięcie tajnych służb, i z tego osiągnięcia tajne służby nie zrezygnują.. Zamiast zajmować się bezpieczeństwem państwa, zajmują się sobą i wyciskaniem z państwa, czyli z nas- co tylko się da.. Aż do nagich kości.. A celebryci wzmacniają ten system absurdu, próbując burzyć stary porządek, nie mając nic do zaoferowania w nowym.. No bo co może mieć do zaoferowania „królowa polskich seriali” pani Ilona Łepkowska, związana z kandydatem do warszawskiego ratusza panem Czesławem Bieleckim, kandydatem Prawa i Sprawiedliwości? W jednym z wywiadów powiedziała:” Ja nie jestem katoliczką, jestem nieochrzczona(…) I do tego wiem dla kogo robię te seriale. .Na pewno nie dla wąskiej elity intelektualnej(….), ale dla przeciętnego Polaka, dla przeciętnej Polki, często z małych miasteczek, często bardzo tradycyjnie wychowanych. Rozbudzam ich aspiracje, pokazuje im świat bardziej liberalny niż ich własny”(???) No właśnie.. Jakie treści mogą zawierać seriale, „ królowej polskich seriali”, która nie identyfikuje się z chrześcijaństwem? Nie traktuje chrześcijaństwa jako fundamentu naszego życia, ale robi seriale dla chrześcijan.. Żeby miliony ludzi wychowane w innej tradycji oglądały z sympatią homoseksualistów, rozwodników, ludzi żyjących w związkach pozamałżeńskich i wymieniających się pomiędzy sobą przy każdej okazji.. To jest” liberalny” świat pani Ilony Łepkowskiej- „ królowej polskich seriali”.. Ale czy one są polskie? No pewnie, że nie są polskie, bo nie mają nic wspólnego mentalnie z Polską. Są obce świadomościowo Polsce i Polakom, ale mówione po polsku.. I komuś może się wydawać, że są polskie.. Ale mają przyzwolenie na milionową emisję.. Kto pozwala robić wodę z mózgów milionom Polakom? Jaki jest cel niszczenia tradycyjnej rodziny, Kościoła, tradycyjnych stosunków pomiędzy ludźmi? Ośmieszania księdza, biskupa, tradycyjnej wsi.. Zresztą ośmieszania każdego, kto nie myśli” liberalnie”- nie jest trendy, i nie nadstawia się wszystkim dookoła.. Nie zmienia partnerów, nie wychwala homoseksualizmu pod niebiosa, kieruje się w życiu nauczeniem Kościoła Powszechnego i stara się żyć przyzwoicie- tak jak mu przeciwnik , czyli państwo- pozwala.. To ma być nowy ład medialny, nowe stereotypy, bo stare są złe, trzeba je wyrzucić na śmietnik.. Choć się sprawdziły przez wieki.. Ale będą nowe stereotypy lansowane przez partnerkę pana Czesława Bieleckiego- architekta, panią Ilonę Łepkowską, nie związaną z „prawicą”- tak jak pan Czesław Bielecki.. Ona jest naprawdę architektem nowych prądów, które powoli zalewają nas i nasze dzieci.. Aż nas w końcu zaleje krew.. W chrześcijańskim kraju, jakieś antychrześcijańskie wybryki – i to na dużą skalę.. Taki celebryta, o nazwisku Kuba Wojewódzki, to jest dopiero” gwiazda”. Powinien się nazywać Kuba Powiatowy.. Też jest częścią tworzonego systemu, zagospodarowuje mentalnie młodzież za grube pieniądze.. Obok Jurka Owsika- też wielkiej części systemu, którego jesteśmy ofiarami.. Kilka lat w TV POLSAT, potem TVN- obok redaktora Tomasza Lisa, który tylko z nazwy jest redaktorem.. Spełnia na wizji rolę dyscyplinującą rozmówcę.. Bardzo inteligentny celebryta, mocny przeciwnik.. Twarz Faktów TVN, dyrektor programowy POLSAT, za rządów prezesa Andrzeja Urbańskiego w państwowej telewizji miał swój program.. Potem redaktor naczelny „ Wprost”.. Od niedawna szef polskiej edycji „Newsweeka”.. Co on tak fruwa po tych mediach? Jaką rolę spełnia? Przecież to nie jest przypadek- to jest znak..” Panie Prezydencie, niech nas pan ratuje” –zwracał się do prezydenta Lecha Wałęsy podczas” Nocnej Zmiany”.. No i został” uratowany”.. Zamiast obiektywnej informacji- serwują nam propagandę: Monika Olejnik, Tomasz Lis, Jacek Żakowski, Piotr Najsztub, , Jarosław Gugała, Kolenda – Zaleska, której tata był pierwszym szefem Platformy Obywatelskiej w Krakowie. Chyba jest zadowolony z rządów tej socjalistycznej formacji.. Dopóki ci ludzie przebywają systematycznie na wizji i fonii- i robią wodę z mózgów milionom- nie ma mowy o zmianach.. Oni konserwują brak zmian.. Ludzie tzw. Salonu.. W TVP dyrektorem programowym do niedawna był Jacek Weksler, wcześniej wiceminister kultury w rządzie pana Donalda Tuska. Teraz „jedynką” kieruje pan Piotr Radziszewski, którego żona była rzeczniczką ministra Bogdana Zdrojewskiego, a wcześniej kierował informacją w TVN.. W POLSACIE informacją kieruje pan redaktor Jarosław Gugała, niegdyś ambasador w Urugwaju z nominacji Bronisława Geremka, a przez wiele lat głównym dziennikarzem politycznym tej stacji był Tomasz Machała, syn posłanki Platformy Obywatelskiej- Joanny Fabisiak.. Pan Mariusz Walter jest szefem TVN, najbardziej postępowej telewizji, w naszym” ładzie” zaprojektowanym przy Okrągłym Stole, zorganizowanym przez pana generała Czesława KIszczaka.. W piśmie z lutego 1983 roku, rzecznik rządu pancerzy Urban- tak charakteryzował pana Mariusza Waltera, sugerując utworzenie” odrębnego pionu służby propagandowej”, w którym to pionie mógłby się znaleźć pan Mariusz Walter..” nadaje się na głównego konsultanta, jakiegoś szefa programowania, szefa realizacji programów radiowych i TV- jednym słowem nie kierownika działu propagandy, lecz główną siłę koncepcyjno- fachową. Najzdolniejszy w ogóle redaktor telewizyjny w Polsce, organizator i koncepcjonista. Przedstawia tow. Rakowskiemu i mnie sporo interesujących koncepcji ogólnopolitycznych i propagandowych”(!!!) Tyle Jurek Urban, o panu Mariuszu Walterze- według koncepcji zwracania się do siebie- Jurka Owsiaka.. Żyjemy w świecie zorganizowanym przez propagandzistów i celebrytów.. Ale jeszcze można wyłączyć i nie słuchać.. Dopóki nie wprowadzą przymusu oglądania i słuchania.. No i jest Internet.. Można czytać to co się chce i co napiszą inni nie powiązani z układem propagandowo- instytucjonalnym.. Tam musimy słuchać tego, co oni chcą, żebyśmy słyszeli. W Internecie możemy sobie swobodnie wybrać myśli tego, kto myśli tak- a nie inaczej.. Ale za Internet celebryci też się wezmą.. To tylko kwestia czasu.. Chyba już coraz bliższego.. W miarę narastania socjalizmu biurokratycznego powiązanego z marnotrawstwem- i bankructwem.. Znani z tego, że są znani z… propagandy. WJR
JAK SIĘ MASZ, GENPROKU SEREMET??? Andrzej Seremet 20.04.2012 dla GW – wybuchu w tupolewie nie było „Obserwuję niepomierny wzrost liczby fachowców od śledztw. Wszyscy Polacy znają się na medycynie, ale teraz już niemal wszyscy znają się też na śledztwach. Pouczają prokuratorów, krytykują, niektórzy twierdzą, że robimy wszystko źle.”...
„Nic nie świadczy, by na pokładzie był wybuch. „...
„Nasi prokuratorzy sięgnęli po najwybitniejszych fachowców w Polsce od efektów fizykochemicznych użycia broni. Biegli z Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii w Warszawie powiedzieli: nie ma śladu.
Może nasi eksperci przeprowadzili badania standardowe, a użyte zostały niestandardowe materiały wybuchowe?
- Biegli użyli najlepszych, najnowocześniejszych metod.
Czy pod kątem wybuchu badany był również wrak?
- Rosjanie badali wrak i wybuch wykluczyli.”...
„Co wobec tego nasi eksperci badali w Smoleńsku we wrześniu 2011?
- Badali elementy silnika, proces uszkadzania samolotu, stan instalacji paliwowych i hydraulicznych, pobierali próbki paliwa, płynów hydraulicznych.
Jacy to biegli?
- Wymienię niektórych: dr inż. pilot Antoni Milkiewicz, dr Ryszard Szczepanik, mgr Stanisław Podskarbi, mgr inż. Jan Kawęcki. Dr Milkiewicz, przewodniczący zespołu, jest jednym z najbardziej cenionych ekspertów. Badał katastrofę Iła-62 w Lesie Kabackim w 1987 r. Choć były polityczne naciski, by orzekł, że przyczyną był błąd pilota, doszedł do tego, że katastrofę spowodowały wady konstrukcyjne elementów silnika.”...
„Nie było wcześniej dwóch silnych wstrząsów?
- Na litość boską, jakich wstrząsów? Dlaczego akurat dwa, a nie jeden?
Według Szuladzińskiego jeden urwał skrzydło, a drugi rozerwał kadłub. Skrzydło, jak stwierdził Macierewicz, nie mogło zostać oderwane przez uderzenie w brzozę.
- Rejestrator odnotował po uderzeniu w drzewo inną pracę lotek tego skrzydła. Zapisał utratę statyki samolotu i gwałtowny przechył.”... To kilka wyrywek z wywiadu Andrzeja Seremeta, prokuratora generalnego RP, którego udzielił GW 20.04.2012 r.
http://wyborcza.pl/1,75478,11576169,Prokurator_Seremet__Wybuchu_w_tupolewie_nie_bylo.html?as=4
We wrześniu pytałam marszałki Kopacz – jak się masz marszałko ? „Nie o zdrowie oczywiście pytam ale o samopoczucie po tym jak wszystkie kłamstwa smoleńskie marszałki od dziś noszą znamiona przestępstwa ?” (19.09.2012)
Dziś zadaję to samo pytanie – jak się masz, genproku Seremet??? Nie o zdrowie pytam ale o samopoczucie ! Samopoczucie po tym jak cały powyższy wywiad dziś jest nie obrazem kompetencji i uczciwości, a tylko wyrazem POlitycznej Poprawności genproka RP. Co powie genprok - jak to się stało, że ci wspaniali prokuratorzy, wspaniali specjaliści, eksperci najwyższej klasy tyle się nalatali do Smoleńska i do Moskwy, tyle się nabadali i wszystko było w porządku – ależ skąd, jaki wybuch, jaki zamach, proszę mnie nie rozśmieszać ! Tylko brzoza, ach ta brzoza, nie ma praktyki otwierania trumien itd., Rosjanie perfekcyjni. Itd., itp. To rodziny źle identyfikowały ofiary w Moskwie, to ten śmieszny zespół tego głupiego, upierdliwego karierowicza Macierewicza (Sikorski – Macierewicz co dotknie to spieprzy) – oczywiście pan genprok tego wprost nigdy nie powiedział, ale wielokrotnie dał do zrozumienia, że tak właśnie uważa, to on – Macierewicz z tym, tym wrednym Biniendą, Nowaczykiem z amerykańskiego zadupia – no jak, no jak można twierdzić nie widząc na oczy dowodów, nie dotykając ich, wziąć z powietrza albo z palca dane i robić obliczenia, że nie było brzozy, że były dwa wybuchy ? Przecież to idiotyzm, paranoja, mania spiskowa, psy dupami szczekają i w ogóle szczyt bezczelności... Aż tu nagle...??? Okazuje się, że nie dość, że w trumnach stan faktyczny zawartości nijak nie zgadza się z perfekcyjnymi bumagami Moskwy, to na szczątkach wraku tupolewa nagle zostają odkryte materiały wybuchowe. I że w ogóle już nic, a nic się nie zgadza z tym co twierdził i twierdzi genprok i jego „specjaliści”. Nagle się okazuje, że ci „egzotyczni” – jak łaskawie raczył nazwać ekspertów ZP pan prezydęt Komorowski - właśnie ci eksperci od tego wrednego Macierewicza, mają 1000 razy więcej racji niż wszyscy wspaniali eksperci od Anodiny i Millera razem z ich wspaniałymi raportami. Panie genproku Seremet – może jednak posłuchać prof.Nałęcza, doradcy prezydęta i jednak zwołać„na poważnym uniwersytecie, z poważnymi ekspertami" konferencję smoleńską ? Prof. Nałęcz jej pragnie jak kania dżdżu. Tylko nie jest zupełnie jasne co p.Nałęcz ma na myśli – TEGO Kanię czy TĄ kanię. Ale to bez znaczenia. Konferencja ZP A.Macierewicza z 22 pańdziernika wg profesora ani nie była poważna, ani na poważnym uniwersytecie ani z poważnymi ekspertami. Wygląda na to, że tamta w Kazimierzu nad Wisłą z udziałem światowej sławy astrofizyka z Totontowa i wybitnych kolegów Macieja Laska również nie była poważna. Dziwne to cokolwiek bo przecież jej uczestnicy to wybitni specjaliści lansowani przez sam rząd RP. Jak to jest genproku Seremet, że przez ponad 2 i pół roku śladów materiałów wybuchowych na elementach wraku samolotu nie było i nagle się pojawiły ?
Czy były w końcu te badania - o których pan genprok twierdzi w wywiadzie dla panów Wrońskiego i Wróblewskiego z GW - czy ich nie było ?
Czy są ci wszyscy reżymowi eksperci ekspertami i specjalistami?
Czy są ci Rosjanie - których genprok własną piersią broni i chwali - perfekcyjni czy nie są?
Czy pan genprok jest w stanie odpowiedzieć na pytanie - dlaczego od prawie 3 lat giną jak muchy osoby, które w kwestii wyjaśnienia tragedii smoleńskiej miały by sporo do powiedzenia ? Nie wiem kto był pierwszy – może śp. G. Michniewicz? 27.10.2010 umiera chor.R.Muś z załogi Jaka, który wylądował w Smoleńsku przed tupolewem z Prezydentem RP na pokładzie... Dlaczego oni wszyscy giną w weekend, w niewyjaśnionych okolicznościach ale prokuratury z góry wiedzą, że oczywiście odchodzą „bez udziału osób trzecich” ? A gdzie osoby „drugie” ? Gdzie „pierwsze” ? Dlaczego o nich nikt nic nie mówi. Kto następny – panie genproku ??? I na końcu - czy jest genprok Seremet uczciwym obywatelem RP, kompetentnym i rzetelnym prokuratorem generalnym, mającym prawo i sprawiedliwość oraz rację stanu Najjaśniejszej za cel najwyższy ? Czy jest genprok Seremet po prostu POprawnym POlitycznie zwykłym kłamcą i wiernym partii karmicielce sługusem i wykonawcą jej partykularnych interesów! Pytam, dlatego, że... jakby nie patrzeć na poczynania pana genproka to wciąż nie chce wyjść inaczej bo wszystko wskazuje, że niestety – to drugie !!! Contessa - blog
Dlaczego nie ślubowałem? Humanizm neguje wiarę jako źródło poznania, na pierwszym miejscu stawia człowieka jako źródło wszelkich prawd, promuje też relatywizm moralny, z którym się nie zgadzam. Nie muszę zgadzać się również z obecnym ustrojem, gwarantuje mi to konstytucja - mówi w rozmowie z PCh24.pl Grzegorz Gilewicz - niewpisany na listę studentów gdańskiej ASP po tym, jak odmówił przysięgi na humanizm i demokrację. Jak doszło do tego, że człowiek przyjęty z jednego z najwyższych miejsc na elitarną Akademię Sztuk Pięknych, nie został wpisany w poczet studentów? Co w treści ślubowania ASP wzbudziło w Panu tak silny sprzeciw, że zdecydował się Pan odmówić przysięgi? We wrześniu otrzymałem do zapoznania się wszystkie niezbędne dokumenty z uczelni. Znalazła się wśród nich treść ślubowania studenta ASP, które miałem podpisać i odesłać . W tym dokumencie oczekiwano od przyszłego studenta, by przysiągł wierność ideałom humanizmu i demokracji. Jeszcze tego samego dnia wystosowałem zapytanie, czy skoro wyznaję inne poglądy, niż te, na które miałbym składać przysięgę, mógłbym nie podpisać dokument bez wymienionego ustępu. Odpowiedź była negatywna. Dostałem bardzo formalny e-mail, z którego dowiedziałem się, że – w myśl regulaminu – jeśli chcę studiować, muszę podpisać dokument przysięgi w pełnym brzmieniu. Poprosiłem o ponowne rozpatrzenie i osobiście stawiłem się na uczelni. Odesłano mnie do rektoratu, w którym ponowiłem prośbę. Odpowiedź odebrałem 1 października – znów potwierdzająca, że nie mogę złożyć ślubowania bez fragmentu z którym się nie zgadzam. Co więcej, w odpowiedzi zawarto sugestię, że starając się o przyjęcie na studia mogłem sobie wybrać uczelnię, która oczekuje od kandydata innej treści ślubowania. Przyznam szczerze, że do głowy mi nie przyszło, by przed aplikacją na studia sprawdzać, która uczelnia każe mi przysięgać na demokrację i humanizm. A już z całą pewnością nie spodziewałem się, że Akademia Sztuk Pięknych każe mi przysięgać na ustrój polityczny i system filozoficzny.
Humanizm i demokracja są w dzisiejszych czasach niejako samookreśleniem się elity, osób „na poziomie”. Szczególnie negowanie „świętości” obowiązującego ustroju jest dziś szalenie niepopularne. Profesor uczelni, wypowiadając się na konferencji prasowej do mediów, próbował wyprowadzić następujący tok myślowy – humanizm to godność, a godność to… tolerancja. Powiedziano wprost, że skoro nie chcę przysięgać na humanizm, to znaczy że nie chcę być tolerancyjny. To tłumaczenie jest dla mnie obraźliwe. Humanizm jest bowiem szerokim prądem myślowym i nie wszystko w nim jest tak jasne. Humanizm przecież neguje wiarę jako źródło poznania, na pierwszym miejscu stawia człowieka jako źródło wszelkich prawd, promuje też relatywizm moralny, z którym się nie zgadzam. Jeśli zaś chodzi o demokrację, mam konstytucyjnie zagwarantowane prawo nie zgadzać się z założeniami tego ustroju. Popieram ustrój monarchii konstytucyjnej i dlatego odmówiłem ślubowania. A przecież poglądy ludzkie stale się kształtują, wiele osób w moim wieku, a tym bardziej młodszych, nie rozmyśla nad takimi kwestiami. Jest więc wyjątkowo nieuczciwe kazać składać przyrzeczenia na konkretny system filozoficzny czy ustrój państwowy, którego wiele osób nie jest w stanie do końca zdefiniować. Przypominam, że zdawałem na ASP a nie na filozofię czy politologię. Nie chciałbym jednak, by moje poglądy stały się sednem tej sprawy, bo dyskusje na temat filozofii i polityki nie są tu kwestią kluczową. Chodzi po prostu o to, że każdy, kto nie uznaje za najbardziej wartościowe tego, co państwowa uczelnia, nie może liczyć na przyjęcie na nią. To nie dotyczy oczywiście poglądów konstytucyjnie niedozwolonych – systemów totalitarnych. Ale całą resztę poglądów wolno w Polsce wyznawać i nikt nie powinien na państwowej instytucji tej wolności ograniczać, bez względu na to, czy sprawa dotyczy monarchisty czy republikanina.
Po interwencji mediów ASP wydała oświadczenie dla dziennikarzy, w którym potwierdziła swoją decyzję. Zamierza Pan szukać pomocy prawnej a także próbować rozpocząć studia gdzie indziej? O konferencji i jej przebiegu dowiedziałem się od dziennikarzy. Nikt z uczelni nie pokusił się o to, by poinformować najpierw mnie. Mediom powiedziano natomiast, że uczelnia nadal jest skłonna przyjąć mnie w poczet studentów, jeśli tylko złożę ślubowanie. Nie widzę takiej możliwości, zamierzam walczyć o wolność sumienia i przekonań. Złożyłem już skargę do Rzecznika Praw Obywatelskich i czekam na jego interwencję. Ten rok akademicki mam już jednak z głowy – jest koniec października, więc rekrutacja na uczelnie jest od dawna zakończona.
Zdaje Pan sobie sprawę, że 90 proc. Pana kolegów, będąc w takiej sytuacji, podpisałaby każdą treść ślubowania, byle tylko móc studiować na tak renomowanej uczelni? Tak, rozmawiałem o tym z wieloma osobami i część z nich nawet nie pamiętała, że wśród dokumentów które dostali był nakaz przyrzeczenia, które podpisali. Spotkałem się również z osobami, którym treść ślubowania przeszkadzała, ale podpisali je.
Rozmawiał Krystian Kratiuk
Jak z tą Unią Jednym z pytań najczęściej zadawanych na spotkaniach z czytelnikami (a z racji kolejnej książki znowu jest tych spotkań więcej) jest: czy Pan w końcu jest za Unią Europejską, czy przeciwko? Jest dla Polski dobra czy zła? Odpowiadam na to tak: a czy Pan (Pani) jest za kredytem bankowym, czy przeciwko niemu? Opłaca się go brać, czy lepiej trzymać się od banku z daleka? Otóż tak to wygląda. Kredyt jako taki zły przecież nie jest. Każdy powie, że lepiej go wziąć, wprowadzić się do nowego mieszkania i potem przez dziesięć lat je spłacać, niż mieszkać te dziesięć lat pod mostem, aż się uciuła pełną stawkę na zakup własnego lokum. Ale jeśli ktoś nie przeczytał uważnie umowy kredytowej, nie zwrócił uwagi na niekorzystne dla niego zapisy − to czyja to wina, jego czy przebiegłego banku? Albo jeżeli ktoś bierze kredyt nie na mieszkanie – konieczne, by założyć rodzinę i mieć potomstwo właśnie wtedy, kiedy na to czas, a nie wtedy, gdy wreszcie będzie go na to stać − ale na bieżącą konsumpcję, „plazmę”, kino domowe, wycieczkę do Amazonii? Jeśli zadłuża się ponad to, co będzie w stanie oddać? Jeśli, dodajmy, bezmyślnie wierzy, że bank mu „daje” pieniądze, tak za nic, z miłości do niego, bo tak to sugerowała telewizyjna reklama − to kto jest winien jego późniejszym kłopotom? Instytucja kredytu jako taka, bank, faceci, którzy robili owe reklamy, czy może sam ów nieszczęsny idiota? Nasz problem z Unią polega na tym, że en masse okazaliśmy się właśnie takimi idiotami. Nie wybraliśmy rządu, który by umiał i chciał przeczytać umowy ze zrozumieniem i objaśnić je nam. Nie zrozumieliśmy, że Unia „daje” nam pieniądze nie z bezinteresownej życzliwości, ale z tej samej przyczyny co bank, żeby mieć z tego także swój profit. A skoro nie zrozumieliśmy, to nie negocjowaliśmy. A skoro nie negocjowaliśmy, to przepłacamy. Jak to mówił legendarny trener piłkarski: tak się gra, jak przeciwnik pozwala. Tak się robi interesy, jak pozwala na to kontrahent czy klient. Jeśli się w ogóle nie targuje − kto powie: nie, nie, pan nie rozumie, na czym sprawa polega, ja podałem cenę zawyżoną, pan zaproponuje połowę mniej, i tak po jakimś czasie ustalimy cenę do przyjęcia dla nas obu? Nikt tak nie powie. Zgodził się, frajer? W ogóle nie rozumie, że to targ, a nie miłość, wspólna sprawa i takie tam? To niech buli, jego problem, mój fart. Jaki jest mój stosunek do Unii Europejskiej? Gdyby kiedykolwiek ode mnie to zależało, sformułowałbym interes polski w tej kwestii bardzo prosto i wziął nań długofalowy kurs jak na odległą latarnię morską. Powinniśmy zrobić wszystko, żeby być w europejskim obszarze gospodarczym, i jednocześnie zrobić wszystko, żeby nie być w strukturach politycznych UE. Czyli ideałem byłoby uzyskać status taki jak Norwegia. Norwegia, oczywiście, mogła to wywalczyć, bo jest bodaj najlepiej zorganizowanym krajem Europy, ma duże zasoby ropy i gazu, które zagospodarowała bardzo mądrze. Nam do takich atutów daleko. Ale trzeba wiedzieć, o co się starać.
Rafał A. Ziemkiewicz
Houston - mamy problem. Jaki? Z nagraniem korespondencji z wieżą na Seviernym - tą z Jak-40
Zeznania Ś.P. chorążego Remigiusza Musia miały potwierdzenie w nagraniu korespondencji radiowej między wieżą na lotnisku w Smoleńsku a załogą Jak-40, IŁ-76, TU-154. Nagrane były w magnetofonie JAK-40. I zaprzeczają oficjalnej wiedzy. Według zeznań chorążego, komenda o zejściu na 50 metrów, skierowana była do załogi Jak-40, rosyjskiego IŁ-76, który próbował lądować po Jaku-40, no i do załogi TU-154M, została nagrana na magnetofonie, w jaki wyposażony był jak. No i mamy problem. Nie ma śladu o takiej komendzie w rejestratorach TU-154 M - stenogramy odczytane w Krakowie. Analizą tego nagrania na zlecenie wojskowej prokuratury zajmuje się krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych (ten sam, który analizował nagrania z czarnej skrzynki tupolewa). Nagranie jest od dawna od początku powrotu Jak-40 ze Smoleńska. I jakoś cicho. Żadnych informacji o odczycie z JA- 40. A jak się wydaje odczyt z tego magnetofonu to pikuś w porównaniu z odczytami rozmów w kabinie z rejestora TU-154 M. Czemu? Bo zapisy rozmów w kabinie TU-154 M nie zawierają tych komend.Nieodnalezienie jednego z rejestratorów TU-154 M produkcji rosyjskiej zapisującego informacje na taśmie filmowej, brak zapisów z wieży w Smoleńsku, zaginięcie zdjęć satelitarnych dostarczonych przez Amerykanów - oj można by ciągnąć temat dłużej. A więc nie ma innego wyjścia - zapisy rozmów rejestrowane przez Jak-40 - powinny też zaginąć. A zeznania chorążego Remigiusza Musia? Cóż, jeśli nie odnajdzie się w/w zapis - znacząco, choć nie do końca, może to podważyć jego zeznania, złożone w krótkim czasie po katastrofie w Smoleńsku. Szczególnie, jeśli "popełnił samobójstwo" Czekamy na zapisy z Jak40.
Co "mistrzowie" w tej sprawie wymyślą?
Ciekawe jak czuł się Pan Chorąży Remigiusz Muś, mając swoją wiedzę i dowiadując się o oficjalnych ustaleniach Komisji Millera oraz prokuratury. Akwedukt
W sprawie Seryjnego Samobójcy, wszystko, jak przewidziano Gdy pisałem wczoraj o tajemniczej śmierci Ś. P. chorążego Musia, starałem się zachować jak najdalej idącą ostrożność, bo zwyczajnie nie mieliśmy żadnych wiadomości, nie znaliśmy żadnych faktów. Przytoczyłem jedynie charakterystyczne przy poprzednich przypadkach aktywności Seryjnego Samobójcy, postaci charakterystycznej dla epoki schyłkowego Tuska, jak kiedyś to będą określać historycy. I proszę, dziś, jakbym był jakimś jasnowidzem, mamy „brak śladów udziału osób trzecich”, mamy „depresję”, „poczucie odsunięcia”. Przy okazji poprzednich tajemniczych śmierci też od razu mieliśmy takie wrzutki, nie wiadomo skąd, nie wiadomo, od kogo, ot, takie sugestie w prasie o depresji, o jakiejś świeżo wykrytej chorobie, o długach. Potem okazywało się to najzwyczajniejszym kłamstwem, nie wiadomo skąd wyciągniętym. Nie wiadomo skąd, bo nikt się nie przyznawał do szeptania takich wiadomości do zaczerwienionych z podniecenia uszek dziennikarzy. A i ci, po pierwsze, nie podejmowali tematu, a jeśli, to zasłaniali się tajemnicą dziennikarską. No, dobrze, żadna niespodzianka, pamiętajmy tylko, jakie to gazety i jacy to dziennikarze to pisali. Jestem przekonany, że za każdym razem będą to te same nazwiska. No, oczywiście, ja jestem pisowskim jątrzycielem, oszołomem i paranoikiem, ale, apeluję do nieparanoików i nieoszołomów, by sobie te rzeczy sprawdzili i gdzieś zapisali, ot, tak dla siebie. Dla swojej ciekawości. Ja jestem przekonany, że będą mieli okazje te informacje sprawdzić przy następnej okazji, gdy późnym weekendowym popołudniem ktoś się powiesi, albo zatańcuje na śmierć bez udziału osób trzecich. I jedno jest ZAWSZE. Zadawanie jakichkolwiek pytań stawia pytającego poza nawiasem ludzi rozumnych. Każdy, kto zadaje jakieś pytania, jest śmiechu wartym paranoikiem, hieną, tańczy na grobie i zamierza wjechać ta trumną na Wawel. Natomiast natychmiastowe histeryczne uznanie, że wszystko jest w porządku, zanim jeszcze jakikolwiek posterunkowy obejrzy teren, jest charakterystyczne dla ludzi rozumnych, dla europejczyków, z dużych miast. Jak się przeleci komentarze z forów, to widać, że wszyscy użyli tej śmierci, by potwierdzić dokładnie to, o czym pisali do tej pory. Kto pisał, że to Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz terroryzują niewygodnych świadków, dalej pisze, że Jarosław Kaczyński i Antoni Macierewicz terroryzują niewygodnych świadków, ot, jak właśnie chorąży Muś. Kto pisał, że to ruscy, albo WSI mordują świadków, dalej pisze, że to ruscy, albo WSI mordują świadków. Komu pasuje, że chorąży był świadkiem wybuchów, piszą, że był świadkiem wybuchów. Komu pasuje, że nie słyszał wybuchów, pisze, że nie słyszał wybuchów. Kto pisał, że już dosyć tej histerii smoleńskiej, dalej pisze, że dosyć tej histerii smoleńskiej. Kto pisał, że co go obchodzi, że zdychają jacyś pisowcy, dalej pisze, że co go obchodzi, że giną jacyś pisowcy. Nic nowego. To zdumiewające, bo przecież trudno o cos bardziej wstrząsającego, ostatecznego, jak śmierć człowieka, nie sposób przejść nad tym do porządku, musi to wszystkimi, jak by się wydawało, wstrząsnąć. To nie jest jakiś wirtualny „fakt prasowy”. To jest śmierć, tragedia, cos najbardziej ostatecznego. A jednak nie, wszystko zostało tak, jak było. Dlatego, jak myślę, Seryjny Samobójca grasuje i będzie bezkarnie grasował nadal. Bo właśnie o tym jest przekonany, że tak będzie. Kto miał się przestraszyć, to się przestraszy, kogo to utwierdzi w determinacji, to go utwierdzi, a kogo to nie obchodzi, ten dalej będzie sobie oglądał „Gwiazdy sikają na lodzie” i kretyństwa Wojewódzkiego. Jeszcze raz podkreślę, co jest w tej sprawie najważniejsze. To, że tej informacji o 50 metrach, która chorąży z cała pewnością pamięta, nie ma na nagraniach z czarnych skrzynek Tupolewa. A to oznacza, że nie mamy tu już do czynienia z drobną w istocie, no, może nie drobną, ale dającą się jakoś wytłumaczyć, sprawą błędu kontrolera, ale gardłową sprawą sfałszowania zapisów czarnych skrzynek. I to jest sprawa, o którą wywraca się cała smoleńska narracja. Nikt nie fałszuje zapisów, jeśli te zapisy nie świadczą przeciw niemu. Nikt nie kłamie, jeśli nie ma nic do ukrycia. Teraz wystarczy powiedzieć, że chorąży się przesłyszał, Już niczego nie potwierdzi. Wydaje mi się oczywiste, że kluczowym świadkom w tej sprawie świadkom należy przyznać ochronę. Tylko pozostaje jeszcze kwestia zaufania do tej ochrony. Na ich miejscu, jakby mi TEN Pan Generał, szef BORu przysłał ochronę, to bym chyba raczej uprzejmie podziękował i wynajął swoją.
http://naszeblogi.pl/blog/69
http://niepoprawni.pl/blogs/seawolf/
http://wpolityce.pl/autorzy/seawolf
http://freepl.info/authors/seawolf
seawolf - blog
Porucznik Wosztyl bez ochrony? Pułkownik Zbigniew Rzepa z Naczelnej Prokuratury Wojskowej twierdzi, że NPW „nie posiada wiedzy procesowej na temat jakichkolwiek zagrożeń dla któregokolwiek ze świadków”. Tymczasem poseł Antoni Macierewicz już wczoraj mówił Niezależnej.pl, że porucznik Artur Wosztyl powinien być chroniony tak samo jak kluczowi świadkowie. W sobotnią noc zginął chorąży Remigiusz Muś, który jest jedną z dwóch osób, zeznających, że z wieży na smoleńskim lotnisku padła komenda o zejściu na wysokość 50 metrów. Drugą jest porucznik Artur Wosztyl, pierwszy pilot Jaka-40, który wylądował krótko przez katastrofą prezydenckiego tupolewa. Po śmierci chorążego Musia, jest więc jedyną osobą, mogącą potwierdzić słowa technika pokładowego. Dlatego wczoraj zapytaliśmy posła Antoniego Macierewicza, przewodniczącego zespołu parlamentarnego badającego katastrofę smoleńską, czy porucznik Wosztyl powinien otrzymać ochronę.
- Nieraz ochrona może być równie ryzykowna, ale bez wątpienia powinien zostać objęty programem, jakim otacza się kluczowych świadków. Najważniejsze jest jednak podjęcie działań o umiędzynarodowienie śledztwa, bo nie będzie można wtedy ukrywać dowodów i mataczyć – tłumaczył Niezależnej.pl poseł Macierewicz. - Dzisiaj musimy mieć bowiem świadomość, że chodzi o zbrodnię. Mamy pełne prawo i obowiązek podejrzewać, że doszło do zbrodni smoleńskiej. I świadkowie, którzy mogą pomóc w jej wyjaśnieniu, muszą być szczególnie chronieni.
Dzisiaj to samo pytanie pułkownikowi Zbigniewowi Rzepie zadał portal dziennik.pl. Odpowiedź rzecznika Naczelnej Prokuratury Wojskowej jest co najmniej zaskakująca.
- Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie nie posiada wiedzy procesowej na temat jakichkolwiek zagrożeń dla któregokolwiek ze świadków przesłuchanych w toku śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej – twierdzi płk Rzepa. - Jeśli zaistnieje tego typu sytuacja, Prokuratura rozważy podjęcie stosownych środków, określonych przez polskie prawo.
Miejmy nadzieję, że wojskowi prokuratorzy „rozważą podjęcie stosownych środków” zanim będzie za późno!
Niezalezna
Drwale i baletnice z MSZ-etu Panie, chroń mnie przed przyjaciółmi, bo z wrogami poradzę sobie sam – mogą powiedzieć nasi przyjaciele zza wschodniej granicy. Co jednak jest przyczyną serii wpadek polskiego MSZ-etu wobec białoruskiej opozycji? Zła wola? Głupota? Służalczość względem innych państw? A może celowe działanie sąsiadów? Od kiedy Radosław Sikorski ogłosił koniec polityki jagiellońskiej i powrót do Piastów, czyli rezygnację z silnej obecności Polski na Wschodzie na rzecz budowania relacji z państwami zachodnimi, Ministerstwo Spraw Zagranicznych zaliczyło całą serię wpadek na obszarze, z którego się wycofuje. Być może uznało, że będzie w tym wycofywaniu się najskuteczniejsze, gdy zdekonspiruje białoruską opozycję. Nie wystarczyło przekazanie informacji na temat Alesia Bialackiego, trzeba było jeszcze opozycjonistom wysłać PIT-y (a wysyłanie PIT-ów to akurat to, co nasz rząd lubi robić najbardziej). A kiedy już można było o tym przeczytać w „Rzeczpospolitej" – kolejna niespodzianka. Od pół roku w internecie można znaleźć szczegóły dotyczące pomocy polskiego rządu niesionej opozycyjnym organizacjom z Białorusi i Ukrainy. Wszystko na amerykańskich serwerach, z których usunięcie informacji nie jest proste.
Głupota czy działanie agentury? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, warto sięgnąć do jeszcze jednego materiału. Kiedy w tym roku pojawiły się wątpliwości co do działania MSZ-etu w pierwszych minutach po katastrofie smoleńskiej, ministerstwo ujawniło na swoich stronach nagrania rozmów Radosława Sikorskiego z Centrum Operacyjnym MSZ-etu. Mogliśmy dzięki temu zobaczyć od kuchni, jak działa polskie państwo w sytuacji kryzysowej. Zamiast profesjonalnej informacji – przypuszczenia i powtarzanie pogłosek, najczęściej suflowanych. Kłopot z listą pasażerów. Gdy urzędnikowi wreszcie udaje się ją zdobyć, nie może jej przesłać ministrowi mejlem, bo od dwóch dni nie działa poczta ministerialna. W końcu była burza, prawda? Ten materiał powinien być przeanalizowany przez każdego, kto pyta o kondycję państwa, o sprawność jego służb i powagę w traktowaniu wykonywanych obowiązków. Można zapytać, jak działałoby ministerstwo w sytuacjach jeszcze poważniejszych, np. wybuchu konfliktu zbrojnego, jeśli nie jest w stanie zapewnić nawet sprawnej komunikacji z centrum decyzyjnym. Ale przecież już w tym momencie – śmierci głowy państwa – kluczowym dla bezpieczeństwa kraju, dostęp do informacji jest chaotyczny, bezradność miesza się z nieudolnością urzędników, a towarzyszy temu jeszcze zwykła techniczna niesprawność działania instytucji na najbardziej podstawowym poziomie. Wydaje się, że ten stan to codzienność polskiej dyplomacji.
Deprofesjonalizacja państwa To paradoks rządów PO. Z jednej strony wzmacnia się niektóre uprawnienia państwa, przede wszystkim te, które ograniczają swobody obywatelskie, ale też dające wyjątkowo sprawny nadzór nad mediami. Z drugiej strony jest całkowita deprofesjonalizacja tam, gdzie odbywa się żmudna urzędnicza robota, za którą nie idą medialne efekty. Dobry przykład został ujawniony niedawno. Oto urzędnicy MSW, którzy nie mają ostatnio zbyt wielu okazji do przecinania wstęg, bo budynków policyjnych powstaje mało, postanowili jednak jakąś fetę zrobić, gdy tylko nadarzyła się po temu okazja. Można przecież otworzyć nowy budynek w ramach tajnego ośrodka policji. Cóż tam dekonspiracja, są sprawy ważniejsze. Podobnie do MSW działa nie tylko MSZ – za nimi są pozostałe instytucje państwa polskiego.
Ta deprofesjonalizacja państwa ma swoje źródła w doborze osób, które obecnie kierują instytucjami. Pochodzą one albo z samego centrum polityki i głównym dla nich celem jest przełożenie własnego wizerunku medialnego na miejsce na partyjnej liście i dobry wynik wyborczy, albo też pochodzą z zewnątrz, swoje szlify zdobywały poza państwem, a często nawet w pogardzie dla niego. Środowisko liberałów całe zło widziało właśnie w państwie i niczego dobrego się po nim nie spodziewało. Dziś przyszło tym ludziom kierować Polską i mają z tym wyraźny problem. To jest trochę tak, jakby drwalowi kazać tańczyć w balecie. Nie ma co oczekiwać po nim ani zgrabnych piruetów, ani tego, że trykot będzie na nim ładnie leżał.
Baletnica w lesie Ale bywa też i tak, że to baletnica jest wpuszczana do lasu, by drwa rąbać. I takich sytuacji mamy wiele. Prawdopodobnie należy do nich ujawnianie coraz to nowych informacji na temat polskiego zaangażowania na Białorusi. Nasi urzędnicy pomagają, ale robią to bez wiary w moc własnych działań. Przyjmują z góry, że ta pomoc jest symboliczna i nic nie znaczy. Bo skoro w ich głowach znaczenie Polski jest niewielkie, to konsekwentnie i ich działania jako urzędników wielkiej wagi nie mają. Stąd i brak staranności, i nadzoru, i wreszcie zwykłej autorefleksji. Nauczyli się, że cokolwiek zrobią, i tak większych skutków to nie przyniesie, po cóż więc przejmować się własną odpowiedzialnością. Te dwie uwagi o drwalu w balecie i baletnicy w lesie dobrze opisują stan zdeprofesjonalizowanego państwa, które dostrzega tylko te własne działania, które przejawiają się na Twitterze. Jest jeszcze trzeci aspekt. Jak pisał Adam Naruszewicz: „Żaden kraj cudzej potęgi nie zwabił, który sam siebie pierwej nie osłabił". Osłabienie państwa jest już jasne, pozostaje pytanie, w jakim stopniu ta słabość zdołała przyciągnąć „cudze potęgi". A zatem pytanie, jak słabym ogniwem staje się Polska w systemie bezpieczeństwa Zachodu i jakim siłom w regionie pozwala odgrywać większą rolę dzięki własnej deprofesjonalizacji. To, co tym razem jest być może zwykłą pomyłką urzędniczą, następnym razem może być już celowym działaniem.
Pytanie o odpowiedzialność Podejdźmy do sprawy poważnie: ujawniono informacje, które dekonspirują przeciwników Aleksandra Łukaszenki. Do niedawna reżim białoruski walczył z aktywnością Zachodu wobec opozycji za pomocą inspirowanych przez KGB reportaży śledczych. Być może teraz już nie trzeba wykładać pieniędzy na kosztowne reportaże, skoro wydatnie pomóc może nieudolny polski urzędnik? A może za którymś razem nie będzie to już nieudolność? Wschodnie reżimy są u nas często lekceważone. Łukaszenkę sprowadza się do roli niezbyt inteligentnego komedianta. Zapomina się jednak, że ten groteskowy nieco człowiek stworzył represyjny system, a na jego rozkaz jest spora armia. Być może przestarzała, ale zdolna do szeroko zakrojonych działań. I wreszcie niezwykle ważnym elementem tego systemu są służby specjalne, działające także poza granicami Białorusi. Do tego dochodzą służby rosyjskie, w których interesie jest osłabienie zachodniego oddziaływania na Białoruś. Wpadki traktujmy poważnie. To nie są gafy. To pociski, które trafiają w nasze państwo i kaleczą przyjaciół.
Mateusz Matyszkowicz
Odarliby Monikę Olejnik z resztki złudzeń Przystawili polskie pieczątki do rosyjskich kłamstw – ot i całe wyjaśnienie katastrofy
1. Już nawet Monika Olejnik się dziwi, dlaczego po konferencji naukowców, gdzie była mowa o wybuchu na pokładzie Tupolewa, komisja rządowa nie organizuje własnej konferencji i argumentów naukowców nie obala. Wątpliwości zaczynają dręczyć sumienie Pani Redaktor, które w sprawie Smoleńska było dotychczas raczej jednostronnie ukierunkowane.
2. Szanowna Pani Redaktor. Nie robią kontrkonferencji, bo przeciw argumentom naukowców nic nie mają. Nic! Teraz sobie drwią, że naukowcy mówią o wybuchach, choć nie mieli dostępu do wraku. Gdyby jednak zrobili polemiczną konferencję, musieliby odpowiedzieć na pytanie – a do czego wy mieliście dostęp? Badaliście wrak, robiliście jego rekonstrukcję? A brzozę widzieliście? Nie? To na jakiej podstawie zaręczanie za jej pancerne właściwości?
3. Nie zrobią konferencji, bo nie mają z czym na nią przyjść. Nie zbadali wraku, nie zbadali oryginałów czarnych skrzynek, nie widzieli na oczy brzozy, nie było ich przy sekcjach zwłok ani przy wkładaniu ciał do trumien. Przepisali rosyjskie raporty, rosyjskie protokoły, przystawili polski pieczątki do rosyjskich kłamstw – ot i całe śledztwo, ot i wyjaśnienie katastrofy. Nie zrobią żadnej konferencji, Pani Moniko, bo odarliby Panią z resztki złudzeń.
Janusz Wojciechowski
Tusk znów okłamuje Polaków Irlandia już nieaktualna. Mamy być drugą Szwecją, a nawet lepsi czyli... „Nie róbmy wojny, róbmy dzieci!” Koktajl Tuska – wrzucamy do szejkera kilka chwytliwych terminów (np.urlop macierzyński, model, Szwecja), mieszamy, potrząchamy i powstaje pijarowski beł(ko)t, mieszający w głowie lepiej niż kombinacja wszystkich trunków świata, podlana szampanem. Nic – tylko rzygać! Ale do rzeczy!
D.Tusk :”Proponujemy przedłużenie urlopu macierzyńskiego do roku.Szukamy modelu, który dobrze sprawdził się w Europie, chociaż tylko jeden kraj zdecydował się na taki wymiar: Szwecja.”
Z dalszych słów p.Tuska wynika, że model polski, który p.Tusk szykuje będzie o niebo doskonalszy od szwedzkiego.
Niestety... Nagła „hojność” p.Tuska nie wynika z troski o polską rodzinę, o stymulację chęci posiadania dziecka i w ogóle z polityki prorodzinnej obu rządów p.Tuska bo przez 5 ostatni była to polityka wyjątkowo antyrodzinna (choćby przypomnieć o emigracji 2 mln, głównie młodych Polaków w tzw. wieku produktywnym), a wynika jedynie z walących się z hukiem słupków poparcia dla partii miłości i p.Tuska w szczególności. Pan Tusk zapomina, że w Szwecji, jako takiego urlopu macierzyńskiego nie ma. Jest urlop rodzicielski, który trwa 46 tygodni i może zacząć się 7 tygodni przed porodem. Jak to wygląda z grubsza w Szwecji:
„Szwecja już w 1974 r. zastąpiła urlop macierzyński rodzicielskim. W kraju Wikingów ojcowie mają prawo korzystać ze zwolnienia związanego z urodzeniem dziecka na równi z matkami (część wolnego muszą nawet wykorzystać obowiązkowo). W praktyce z dzielonego urlopu korzysta 85 proc. par. A jest co dzielić. Urlop przeznaczony dla rodziców to 390 dni, z których 60 musi wziąć ojciec, a reszta może być w dowolny sposób podzielona między oboje rodziców. Co ważne, nie ma potrzeby wykorzystywania wolnego od razu po narodzinach dziecka. Można to zrobić do ukończenia przez malucha ośmiu lat. W dodatku w dowolny sposób: miesięcznie, tygodniowo, jako pojedyncze dni, a nawet godziny. W tym czasie rodzice otrzymują ok. 80 proc. pensji sprzed urlopu z górną granicą ustaloną na poziomie przekraczającym średnią krajową (ponad 800 koron szwedzkich/350 zł dziennie). Dodatkowo można skorzystać z 90 dni, w czasie których można liczyć na mniejsze wpływy w wysokości niespełna 200 koron szwedzkich (90 zł) dziennie. Oprócz tego ojcom przysługuje dziesięciodniowy urlop z tytułu narodzin dziecka, a osoby posiadające dzieci w wieku przedszkolnym mogą pracować w wymiarze czasu zmniejszonym do sześciu godzin dziennie. System opieki socjalnej dla młodych rodziców jest uzupełniany przez przedszkola w większości przypadków opłacane z państwowej kasy (przyjmują one dzieci już po ukończeniu jednego roku) oraz system dopłat dla dziadków opiekujących się wnukami”
http://www.emito.net/finanse/artykuly/ile_w_europie_placa_za_urlopy_macierzynskie__992596.html )
...Już słyszę ten skrzyp sprężyn w sypialniach, te wszystkie „och”, „ach”, bo wszystko co jeszcze może, rzuca się w wir prokreacji. Już widzę w sierpniu-wrześniu 2013 demograficzny boom bo zima idzie i dni co raz krótsze, noce co raz dłuższe, prąd i gaz drogie no to chop pod kołderkę. Tym bardziej, że p.Tusk obiecał 80% przez okrągły rok. Niestety p.Tusk w swych obietnicach zapomniał (?) dodać, że te jego 80% to... średnia i przez pierwszepółrocze urlopu rodzicielskiego (wychowawczego czy jak go tam nazwą białe kołnierzyki) płatność ma wynieść 100% ale przez drugie już tylko 60%. W sumie rzeczywiście wychodzi w skali roku 80% bo 80+80=160 : 2 = 80, a 100+60=160 i też podzielone przez 2 = 80. Tylko, że... gdy np. z 1000 zł z I półrocza urwie się nagle 400 zł to robi się z tego tylko 600! A wiadomo, że tak jak woda ma to do siebie, że spływa, tak dziecko ma to do siebie, że rośnie i czym jest większe, jego potrzeby rosną razem z nim i te 400 zł choć zbyt wiele nie pomaga to jednak gdy nagle ich zabraknie... dziecko drastycznie spada daleko pod... granicę ubóstwa, która np. w 2011 r. wg ustaleń Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych wynosiła 1404 zł. Pan Tusk - podobnie jak p.Vincent – ma liczby za nic, ale one są nieubłagalne i tylko pokazują, że p.Tusk uprawia względem Polaków pewnego rodzaju GENOCYD! W takiej np. Bułgarii, wlokącej się w ogonie państw unijnych, urlop młodej mamy trwa... DWA LATA!!! Pierwsze 12 miesięcy jest płatne 90%, następne 12 miesięcy - 120 euro/miesiąc. Jeśli oczywiście dziecko jest wychowywane w domu. Dziadków przejmujących wychowanie dziecka również obejmuje system dopłat w wys. 120 euro/miesiąc, o ile dziecko nie zostaje oddane do żłobka. Wobec powyższego twierdzenie Tuska, że„tylko jeden kraj zdecydował się na taki wymiar: Szwecja.”, tzn.12 miesięcy – jest po prostu bezczelnym kłamstwem i kolejnym wciskaniem kitu Polakom!!! Co tu powiedzieć na koniec - po raz kolejny p.Tusk wpuszcza Polaków w maliny bo jak mówi.... to mówi. I zawsze „zapomina” o jakimś istotnym szczególe, a nawet kilku. Sformułowanie „model szwedzki”, użyte przez Tuska jest kolejną oszukańczą pijarowską zagrywką !!! Numerkiem, który ma omamić nie tylko młodych potencjalnych kandydatów na rodziców, ale ma również na celu omamić liczne rzesze potencjalnych babć i dziadków, dlatego że model szwedzki kojarzy się również z system dopłat z tytułu wychowania wnucząt. O polskich babciach i dziadkach jednak p.Tusk nie wspomina, ale „modelem szwedzkim” ich łechce i cygani bo... no bo teraz te sondaże tak lecące na ryj, a czemu nie ugrać coś a konto wyborów?...Choć z wyborami sobie partia miłości już poradziła - kremlowski doradca, rosyjskie serwery i takie tam! Niech żyje przestępczość legalna!
NASZ WYWIAD. Macierewicz: mamy 58 relacji osób, które widziały lub słyszały eksplozje. Prokuratura odwraca głowę przed bijącymi w oczy faktami wPolityce.pl: - Ustalenia naukowców dotyczące prawdopodobnego wybuchu na pokładzie TU-154M nie są niczym nowym. Już wcześniej, nawet krótko po katastrofie pojawiały się relacje ludzi, którzy słyszeli wybuch, bądź nawet go widzieli. Jaka jest skala tych świadectw? Antoni Macierewicz: - Do dnia dzisiejszego zewidencjonowaliśmy już 58 zeznań, relacji osób, które widziały lub słyszały – a czasami i widziały i słyszały – eksplozje. Najczęściej były to dwie eksplozje następujące po wydawaniu przez samolot bardzo dziwnych dźwięków. Zwykle powtarza się sekwencja, iż usłyszano dźwięk silnika, jak przy dodawaniu gazu, następnie załamywanie się tego dźwięku, później dwie eksplozje, a następnie ciszę zamarłych silników i uderzenie w ziemię. Najbardziej charakterystycznym i naszym zdaniem wiarygodnym jest relacja pilota jaka, pana porucznika Artura Wosztyla oraz jego załogi.
Czyli osób, które w momencie katastrofy były na płycie Siewiernego. A więc w odległości kilkuset metrów od zdarzenia. Czekali na kolegów z tupolewa. To wojskowi, którzy znakomicie odróżniają eksplozję od ryku silników czy jakiegokolwiek innego dźwięku i którzy wszyscy podobnie relacjonują swoje wrażenia z momentu, kiedy nad lotnisko nadlatywał TU-154M. Mówią, że słyszeli dwie eksplozje, a następnie zamierające silnika i uderzenie w ziemię. Są też tacy świadkowie, którzy mówią o kuli ognia za samolotem. Trzeba też podkreślić, iż identyczne albo bardzo analogiczne relacje składają zarówno Polacy, jak i Rosjanie – tak obyci z bronią i eksplozjami jak milicjanci czy żołnierze, jak i nauczycielki czy kierowcy autobusu. Mamy cztery relacje kierowców, nad którymi ten samolot przeleciał dosłownie. Jechali bądź stali przy ulicy Kutuzowa, gdy samolot niejako zawisł nad nimi, a następnie rozpadł się w powietrzu. Trzy relacje mówią, iż jako pierwsza część oderwał się od samolotu ogon. Podkreślam to, bo jest to zbieżne z analizą dr. inż. Berczyńskiego, konstruktora Boeinga, który bardzo precyzyjnie analizował proces i przyczyny rozpadu samolotu.
Nie ma pan wątpliwości, co do wiarygodności tych świadków? Zdajemy sobie sprawę, że często pod wpływem szoku mylą niektóre szczegóły obserwowanych wydarzeń, źle pojedyncze świadectwo nie może być przesądzającym dowodem. Dlatego gromadzimy ich jak najwięcej i porównujemy. To, co nas uderza w tych kilkudziesięciu już świadectwach, to powtarzające się słowa o huku eksplozji. Nie wszyscy ją widzieli, większość tylko słyszała. Ale wszyscy mówią o eksplozji, która miała miejsce w powietrzu. Te świadectwa współgrają z wnioskami naszych naukowców, którzy na podstawie kształtu szczątek samolotu, trajektorii jego lotu, rozrzutu wraku i ich wielkości stwierdzają, iż mieliśmy do czynienia z wybuchem w powietrzu.
Skąd pochodzą te relacje? Czy to są wypowiedzi medialne, czy cytaty z zeznań w śledztwie przedstawiane przez media? A może z jeszcze innych źródeł? To wszystko są relacje naocznych czy „nausznych” świadków. Nie mówimy o relacjach z drugiej ręki. Najczęściej są to relacje zebrane przez polskich, a czasami rosyjskich dziennikarzy i umieszczonych w różnorodnych mediach, często w formie nagrania, z którym każdy może się zapoznać. Np. mamy wstrząsające wypowiedzi kilkuletnich chłopców, którzy jako jedni z pierwszych osób postronnych znaleźli się na miejscu tragedii i zastali tam już żołnierzy Specnazu. Oni także mówią o huku eksplozji. Otrzymaliśmy też poprzez Władimira Bukowskiego i naszych rosyjskich współpracowników ze Stanów Zjednoczonych relacje pisemne ludzi, którzy byli na miejscu tego dramatu i relacjonują zdarzenie podobnie. Chodzi np. o rosyjskich ratowników z personelu lotniskowego. Wśród nich jest kierowca karetki.
Wspomniał pan o trzech relacjach, z których wynika, że pierwszy oderwał się ogon rządowego tupolewa. Może pan powiedzieć o nich coś więcej? Kto jest ich autorem? Dwóch z nich to kierowca samochodu osobowego oraz autobusu. Jechali ulicą Kutuzowa, gdy samolot nad nimi przeleciał.
I oni twierdzą, że widzieli, jak ogon się odrywa. Dokładnie tak. Ich relacje były publikowane przez lokalne media smoleńskie, więc w Polsce nie są znane. Polacy często nie zdają sobie sprawy z tego, że tragedia smoleńska i różnorodne formy dziennikarskiego, obywatelskiego śledztwa – czasami poważniejszego, czasami mniej, bądź zupełnie amatorskiego – są w Rosji i rosyjskim internecie nieporównanie bardziej rozwinięte, żywe i obecne do dziś niż w naszym kraju. Nie mamy świadomości, jak olbrzymie znaczenie dla społeczeństwa obywatelskiego, zwłaszcza dla młodzieży w Rosji, ma dramat smoleński. Tam dochodzenie jest bardzo wnikliwe, czasami drastyczne, ale zawsze widać, że dominuje zmierzanie do odkrycia prawdy. Dodam jeszcze, że wszystkie zebrane relacje uszeregowaliśmy pod względem odległości od miejsca zdarzenia. Wynosiła ona od siedmiuset do stu metrów.
Czy ma pan wiedzę – być może od rodzin, które się zapoznawały z materiałem prokuratorskim, od innych osób mogących mieć rozeznanie w tym, czym dysponuje prokuratura – czy takie relacje zainteresowały polskich prokuratorów, czy te wątki były głębiej badane? O kilku tak zeznających świadkach sami wiemy, protokoły ich przesłuchań przysłano z Rosji. Ale podana przez pana liczba 58 przypadków jest zaskakująca. Według mojej wiedzy, śledczy nie prowadzą osobnych badań związanych z tymi relacjami i dotychczas, nawet jeżeli je odnotowywali w ramach przesłuchań, to nie poświęcili im żadnej odrębnej analizy.
Ten wątek w ogóle nie był drążony? Niestety nie. Dodajmy, że zgodnie z decyzją prokuratury z kwietnia 2011, by w ogóle nie badać hipotezy katastrofy spowodowanej przez osoby trzecie.
To kuriozalne. Andrzej Seremet i prokuratorzy wojskowi powiedzieli wówczas przecież, że nie ma na razie dowodów na udział osób trzecich i jeśli takowe się pojawią, ta hipoteza będzie ponownie przedmiotem zainteresowania śledczych. Dowodów do zbadania jest co niemiara, a prokuratorzy nie wykonują żadnego ruchu. Trudno się z panem nie zgodzić. Prokuratura świadomie odwraca głowę przed bijącymi w oczy faktami. Mamy przecież zarówno relacje, o których rozmawiamy, jak i dowody w postaci dokumentacji fotograficznej z miejsca katastrofy – rozrzutu i kształtu szczątków TU-154M, stanu ciał ofiar. Mimo to prokuratura od początku nie chce brać tego pod uwagę. Wygląda na to, jakby respektowała jakiś zakaz badania tego, co się samo nasuwa. Dodajmy jeszcze prace ekspertów zespołu parlamentarnego, a także dużej grupy profesorów systematycznie podkreślających, iż jedyną całościowo opisującą wydarzenia jest hipoteza związana z eksplozjami w samolocie jako przyczyną tragedii. Znp
Trotyl na wraku tupolewa Polacy, którzy badali wrak samolotu, odkryli na nim ślady materiałów wybuchowych
Badania przeprowadzali przez miesiąc w Smoleńsku polscy prokuratorzy i biegli – ustaliła „Rzeczpospolita". Wrócili dwa tygodnie temu. Informację o tym, że prokuratura od kilkunastu dni zna wyniki ekspertyz, potwierdziliśmy w rozmowie z prokuratorem generalnym Andrzejem Seremetem. Polscy prokuratorzy mieli wątpliwości co do rosyjskiej ekspertyzy pirotechnicznej. Dostarczona przez Rosjan analiza nie spełniała wymogów proceduralnych. Nasi biegli odmówili podpisania ostatecznej opinii o przyczynach zgonu bez dokładnego przebadania wraku. Domagali się ponownego wyjazdu do Smoleńska. Twierdzili, że polscy eksperci, którzy prowadzili wcześniejsze badanie, mieli do dyspozycji zbyt małą liczbę próbek, by wykluczyć obecność materiałów wybuchowych. Do Smoleńska wraz z prokuratorami pojechali biegli pirotechnicy z Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego oraz Centralnego Biura Śledczego, z nowoczesnym sprzętem. Już pierwsze próbki, zarówno z wnętrza samolotu, jak i poszycia skrzydła maszyny, dały wynik pozytywny. Urządzenia wykazały m.in., że aż na 30 fotelach lotniczych znajdują się ślady trotylu oraz nitrogliceryny. Substancje te znaleziono również na śródpłaciu samolotu, w miejscu łączenia kadłuba ze skrzydłem. Było ich tyle, że jedno z urządzeń wyczerpało skalę. Podobne wyniki dało badanie miejsca katastrofy, gdzie odkryto wielkogabarytowe szczątki rozbitego samolotu. Ślady materiałów wybuchowych nosiły również nowo znalezione elementy samolotu, ujawnione podczas tej właśnie wyprawy do Smoleńska. Wiadomość o odkryciu osadu z materiałów wybuchowych natychmiast przekazano do Warszawy na ręce prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta oraz naczelnego prokuratora wojskowego płk. Jerzego Artymiaka. Prokurator generalny osobiście przekazał informacje premierowi Donaldowi Tuskowi. Od powrotu ze Smoleńska trwają intensywne konsultacje, co dalej robić z tym odkryciem. Eksperci nie są w stanie stwierdzić, w jaki sposób na wraku maszyny znalazły się ślady trotylu i nitrogliceryny. Wciąż biorą pod uwagę hipotezy, według których osad z materiałów wybuchowych mógłby pochodzić z niewybuchów z okresu II wojny światowej. Wówczas w rejonie Smoleńska toczyły się bardzo ciężkie walki. Do tej pory biegli pracujący dla prokuratury nie stwierdzili obecności we wraku materiałów wybuchowych. Powoływali się przy tym na ekspertyzy rosyjskich specjalistów. Rzecznik prokuratora generalnego Mateusz Martyniuk w rozmowie z „Rz" zapowiedział wczoraj, że w najbliższych dniach prokuratura zajmie stanowisko w tej sprawie. Cezary Gmyz
"Rz": Ślady trotylu na wraku tupolewa. Znaleźli je polscy biegli, którzy wrócili ze Smoleńska dwa tygodnie temu Polacy badający wrak tupolewa odkryli na nim ślady trotylu. Jak czytamy na internetowych stronach "Rzeczpospolitej", kilka tygodni temu do Smoleńska pojechało jedenastu prokuratorów i biegłych pirotechników z Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego oraz Centralnego Biura Śledczego, z nowoczesnym sprzętem. Polscy prokuratorzy mieli wątpliwości co do rosyjskiej ekspertyzy pirotechnicznej. Dostarczona przez Rosjan analiza nie spełniała wymogów proceduralnych. Próbki, które polscy prokuratorzy pobrali z wnętrza samolotu, jak i te z poszycia skrzydła maszyny, dały wynik pozytywny. Co ważne - informację dziennikarzom "Rz" potwierdził Andrzej Seremet. Te ustalenia są tożsame z badaniami naukowców, którzy wyniki swoich prac przedstawili tydzień temu na konferencji poświęconej katastrofie smoleńskiej. Urządzenia wykazały m.in., że aż na 30 fotelach lotniczych znajdują się ślady trotylu oraz nitrogliceryny. Substancje te znaleziono również na śródpłaciu samolotu, w miejscu łączenia kadłuba ze skrzydłem. Było ich tak dużo, że jedno z urządzeń uległo zepsuciu. Inne jednak potwierdziły obecność podejrzanych substancji. Podobne wyniki dało badanie miejsca katastrofy, gdzie odkryto wielkogabarytowe szczątki rozbitego samolotu. Ślady materiałów wybuchowych nosiły również nowo znalezione elementy samolotu, ujawnione podczas tej właśnie wyprawy do Smoleńska. Eksperci nie są w stanie stwierdzić, skąd na wraku samolotu wzięły się ślady trotylu. Cezary Gmyz, autor artykułu na antenie Radia Wnet powiedział, że śledczy biorą pod uwagę trzy teorie - pierwszą z nich jest zamach. Pozostałe dwie związane z hipotezą mówiącą o tym, że tupolew mógł zetknąć się z trotylem już po uderzeniu w ziemię. Wciąż brana jest pod uwagę hipoteza, według której osad z mógłby pochodzić z niewybuchów z okresu II wojny światowej lub zostać podrzucony. Dotychczas biegli pracujący dla prokuratury nie stwierdzili obecności we wraku materiałów wybuchowych. Powoływali się przy tym na ekspertyzy rosyjskich specjalistów. Nowe ustalenia całkowicie podważają dotychczasową oficjalną wersję wydarzeń. Prokurator Generalny przekazał już premierowi Tuskowi informacje w tej sprawie. Od powrotu ze Smoleńska trwają intensywne konsultacje w celu podjęcia dalszych działań. Maf, "Rz"
Cezary Gmyz o szczegółach informacji dot. odnalezienia na wraku śladów trotylu: Teoria dwóch wybuchów znajduje potwierdzenie w tych ustaleniach Gościem poranka Ranka Wnet był Cezary Gmyz, autor artykułu, który wywołał ogromną burzę. Dziennikarz śledczy mówił Piotrowi Gockowi o szczegółach ustaleń:
Ok. półtora miesiąca temu do Smoleńska udała się grupa polskich prokuratorów i biegłych pod kierownictwem dwóch referentów Warszawskiej Okręgowej Prokuratury Wojskowej. To byli biegli m.in. od pirotechniki. Na pytanie, dlaczego śledczy byli podejrzliwi wobec analiz rosyjskich, Gmyz odpowiadał:
Do tej pory mieliśmy przeprowadzone sekcje kilku osób, ale chodziło o trzy ofiary katastrofy – Janusza Kurtykę, Przemysława Gosiewskiego i Zbigniewa Wassermana. Już wtedy pojawiły się pierwsze wątpliwości – że być może trzeba jeszcze raz przebadać wrak. Gdy poproszono Rosjan o analizy pirotechniczne z miejsca wydarzenia, okazało się, że ich ekspertyzy nie spełniają żadnych standardów cywilizowanego świata. Eksperci, którzy przeprowadzali sekcję zwłok poprosili prokuraturę wojskową, by ta wysłała na miejsce ekipę biegłych, by mogli ostatecznie wykluczyć bądź potwierdzić przyczynę śmierci tych trzech osób.
Wrócili ze Smoleńska ok. dwóch tygodni temu. Dlaczego premier nie ujawnił tych wieści wcześniej? Informacja ma bardzo dużą siłę rażenia i trzeba wykluczyć pozostałe hipotezy – to znaczy prokuratorzy biorą pod uwagę – roboczo – trzy hipotezy. Pierwsza z nich zakłada, że te ślady materiałów wybuchowych to efekt zamachu. Druga z nich mówi o tym, że z materiałami wybuchowymi Tupolew mógł się zetknąć już po uderzeniu w ziemię – Smoleńsk był przedmiotem bardzo ciężkich walk w latach II wojny światowej. No i trzecia hipoteza stawia pytanie o to, czy ktoś już po samej katastrofie nie naniósł tych środków na wrak tupolewa. Która z nich jest najbardziej prawdopodobna – nie podejmuję się przesądzać, ale jest oczywistym, że lekceważona przez prokuraturę hipoteza zamachu musi być potraktowana poważnie. Piotr Gociek dopytywał o konferencję naukową o Smoleńsku, której uczestnicy doszli do podobnych wniosków, które wynikają z ustaleń "Rz". Gmyz odpowiadał:
Teoria dwóch wybuchów znajduje potwierdzenie w tych ustaleniach, o których piszemy dziś w „Rz”, bowiem ślady trotylu znalezione są właśnie w dwóch miejscach. Mianowicie – we wnętrzu samolotu, na ok. 30 fotelach oraz na tzw. śródpłaciu – miejscu, gdzie z grubsza rzecz biorąc, skrzydło łączy się z kadłubem. To odpowiada temu, co ustalili naukowcy na wspomnianej konferencji. Na ile wiarygodne są ustalenia "Rzeczpospolitej"? Informację potwierdził nam Prokurator Generalny – wiem, że trwają w niej intensywne narady, co dalej. U prokuratora był szef mojej gazety, Tomasz Wróblewski – bowiem sprawa ma arcyduży ciężar gatunkowy. Prokuratura intensywnie zastanawia się, jak informować o tej sprawie. Ilość zaniedbań, jakie popełniła polska strona rządowa jest powszechnie znana – począwszy od podstawy prawnej przy śledztwie, przez brak nacisku co do powrotu wraku do Polski. Przecież te informacje mogliśmy mieć znacznie wcześniej! To – nie waham się powiedzieć – rejterada premiera Tuska od sprawy katastrofy smoleńskiej. Radiownet
Ślady trotylu znaleźli na wraku Tu-154M polscy biegli w Smoleńsku Aż na 30 fotelach lotniczych znajdują się ślady trotylu oraz nitrogliceryny. Substancje te znaleziono również na śródpłaciu samolotu, w miejscu łączenia kadłuba ze skrzydłem. Było ich tyle, że jedno z urządzeń wyczerpało skalę. Ślady trotylu znaleźli na wraku Tu-154M polscy biegli w Smoleńsku W artykule tym, znany dziennikarz śledczy Cezary Gmyz pisze m.in., że polscy prokuratorzy mieli wątpliwości, co do rosyjskiej ekpertyzy pirotechnicznej. Ustalenia biegłych ze Smoleńska są identyczne z badaniami naukowców, którzy wyniki swoich prac przedstawili tydzień temu na konferencji poświęconej katastrofie smoleńskiej - stwierdza red. Gmyz w "Rzeczpospolitej". Informację o tym, że prokuratura od kilkunastu dni zna wyniki ekspertyz — "Rzeczpospolita" potwierdziła w rozmowie z prokuratorem generalnym Andrzejem Seremetem. Natomiast kolejną zbrodnią postsowieckich, agenturalnych rządów w PRL-bis jest to, że od 2 tygodni wyniki tych nowych ekspertyz były ukrywane przez Seremeta, prokuraturę i Tuska!
Trotyl na wraku tupolewa Polscy biegli, którzy badali wrak samolotu, odkryli na nim ślady materiałów wybuchowych - czytamy na stronach "Rzeczpospolitej". Z ustaleń "Rzeczpospolitej" wynika, że ślady trotylu znaleźli na wraku Tu-154 polscy biegli, którzy przebywali przez miesiąc w Smoleńsku i wrócili stamtąd dwa tygodnie temu. Te ustalenia są tożsame z badaniami naukowców, którzy wyniki swoich prac przedstawili tydzień temu na konferencji poświęconej katastrofie smoleńskiej. Informację o tym, że prokuratura od kilkunastu dni zna wyniki ekspertyz, "Rzeczpospolita" potwierdziła w rozmowie z prokuratorem generalnym Andrzejem Seremetem.
"Już pierwsze próbki, zarówno z wnętrza samolotu, jak i poszycia skrzydła maszyny, dały wynik pozytywny. Urządzenia wykazały m.in., że aż na 30 fotelach lotniczych znajdują się ślady trotylu oraz nitrogliceryny. Substancje te znaleziono również na śródpłaciu samolotu, w miejscu łączenia kadłuba ze skrzydłem. Było ich tyle, że jedno z urządzeń wyczerpało skalę. Podobne wyniki dało badanie miejsca katastrofy, gdzie odkryto wielkogabarytowe szczątki rozbitego samolotu. Ślady materiałów wybuchowych nosiły również nowo znalezione elementy samolotu, ujawnione podczas tej właśnie wyprawy do Smoleńska" - czytamy w "Rzeczpospolitej". Jak pisze dziennik - prokurator generalny osobiście przekazał informacje premierowi Donaldowi Tuskowi o tym odkryciu, całkowicie podważającym oficjalne ustalenia. Od powrotu ze Smoleńska trwają intensywne konsultacje w celu podjęcia dalszych działań. Niezalezna
A jeszcze wczoraj bolszewickie, załgane "GWno" napisało:
Kłamstwa smoleńskie a milczenie Tuska 12-13 kwietnia 2010 r. w Zakładzie Ekspertyz Kryminalistycznych Departamentu Spraw Wewnętrznych Obwodu Smoleńskiego przeprowadzono ekspertyzę na obecność śladów materiałów wybuchowych w próbkach pobranych z wraku. Nie stwierdzono trotylu, heksogenu, oktogenu, TEHa, okfolu, tetrylu - typowych składników materiałów wybuchowych; - 18 czerwca 2010 r. (dwa miesiące po katastrofie) biegli z Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii w Warszwie stwierdzili, iż w próbkach szczątków pobranych z miejsca katastrofy (które w pierwszych dniach po katastrofie trafiły do Polski) nie ujawniono obecności bojowych środków trujących oraz produktów ich rozkładu. Biegli nie stwierdzili także obecności materiałów wybuchowych takich jak dinitrotoluen, nitroglikol, nitrogliceryna, trinitrotoluen, heksogen, oktogen oraz pentryt. Agnieszka Kublik
I komentarz do tego napisany przez jakiegoś sukinsyna — komentarz jeden z wielu — wręcz wyładowanych tą bolszewicką nienawiścią do polskości, jakiej swoich janczarów uczą w "GWnie"...
Hieronim_kowalski Co do zasady zgadzam się z tezami pani Kublik, ale po przeczytaniu komentarzy mam wątpliwości. Takich idiotów-patriotów, jak zbrzydlomitoubeckiebydlo nie przekonają żadne argumenty. Im żadne materialne dowody nie są potrzebne - mogą sobie wydumać dowolne teorie, których nie da się racjonalnie obalić. Czy polemizowanie z tymi teoriami przekona ludzi skłonnych do uwierzenia w samolot ścinający drzewa jak trawę, w sztuczną mgłę, rozpylanie helu, dobijanie rannych, bomby baryczne i magnetyczne, spisek Putina i Tuska z udziałem kontrolerów z wieży, wybuchy i inne dyrdymały, a nie mogących dać wiary, że niedouczona załoga w gęstej mgle mogła się pogubić i stracić kawał skrzydła na drzewie?
I wcześniejszy materiał antypolskiego politruka Kublik... Na co nam wrak Tu - 154? Eksperci: wszystko już zbadaliśmy - Agnieszka Kublik
Trzy wybuchy, trotyl i nitrogliceryna - co naprawdę wydarzyło się w Smoleńsku? Do mediów wyciekły stenogramy z przesłuchań nieżyjącego technika pokładowego chorążego Remigiusza Musia. Czytamy w nich, że słyszał on trzy wybuchy przed katastrofą Tu – 154M.Badający sprawę katastrofy śledczy mieli z kolei znaleźć na wraku rozbitego Tupolewa materiały wybuchowe – trotyl i nitroglicerynę. W chwili katastrofy smoleńskiej Muś stał na lotnisku w Siwiernyj. Chwilę wcześniej wylądował tam Jak – 40, na którym był on technikiem pokładowym. Już 10 kwietnia zeznawała, że zbliżającego się do lotniska tupolewa nie było widać ze względu na gęstą mgłę.
- Po kilku minutach usłyszeliśmy charakterystyczne gwiżdżące brzmienie silników tupolewa, typowe dla zmniejszanych obrotów przy zniżaniu. Nagle obroty wzrosły do maksymalnych, po dwóch sekundach uderzenie i trzy wybuchy i krótko trwający dźwięk zatrzymującego się jednego silnika a potem już cisza – miał zeznawać Muś. Chorąży Muś zmarł w sobotę wieczorem. Jego ciało znaleziono w piwnicy domu, w którym mieszkał. Oficjalnie wyniki sekcji zwłok wykluczyły udział osób trzecich.To jednak nie koniec nowych faktów w sprawie tragedii smoleńskiej. Półtora miesiąca temu do Smoleńska wysłana została grupa 11 prokuratorów i biegłych, w tym także specjalistów do spraw pirotechnicznych z Centralnego Biura Śledczego. Wyposażeni byli w nowoczesny sprzęt pozwalający wykryć najdrobniejsze ślady materiałów pirotechnicznych. Podczas badań wraku Tupolewa odkryto na poszyciach około 30 foteli lotniczych, oraz na części skrzydła zwanej śródpłaciem liczne ślady trotylu oraz nitrogliceryny – podstawowe materiały do konstruowania środków wybuchowych. Było ich tak dużo, że jedno z urządzeń wykrywających uległo zepsuciu – podaje „Rzeczpospolita”. Skąd mogły wziąć się ślady materiałów wybuchowych na wraku rozbitego tupolewa? Jest kilka hipotez. Jedną z nich jest zamach. Inne mówią o tym, że materiały te są pozostałościami po II wojnie światowej i były już wcześniej na miejscu katastrofy. Pod uwagę brana jest również hipoteza, że ślady materiałów wybuchowych pojawiły się na wraku już po jego przetransportowaniu na miejsce obecnego przechowywania na lotnisku smoleńskim. Dlaczego prokuratorzy nie poinformowali o sensacyjnym odkryciu na miejscu katastrofy? Dlaczego jeszcze nie zbadano wszystkich hipotez dotyczących znalezionych na wraku tupolewa trotylu i nitrogliceryny? To zestaw kolejnych pytań, które pojawiają się w sprawie śledztwa dotyczącego katastrofy smoleńskiej.
Źródło: rp.pl/dziennik.pl
Media rządowe już nadają: przecież wrak dawno zbadano. To nieprawda! Przypominamy fakty
Przy okazji ujawnionych przez "Rzeczpospolitą" informacji o odnalezieniu na wraku tupolewa śladów materiałów wybuchowych, warto przypomnieć, jak do tej pory badano ten wątek śledztwa smoleńskiego. Przypominamy to - bo już od rana w mediach (w czym brylowali m.in. dyżurni propagandyści z TOK FM) pojawiały się informacje zupełnie niezgodne z prawdą - bądź też prawdę tę mocno naciągające. Przede wszystkim należy przypomnieć sobie kilka faktów związanych z badaniami pod kątem sprawdzenia obecności na wraku tupolewa materiałów wybuchowych:
- badano tylko próbki ubrań, banknotów przesłane przez Rosjan do Mińska Mazowieckiego kilka tygodni po tragedii
- nie badano części samolotu
- próbki nie zawierały opisu, z jakiej części samolotu zostały pobrane oraz czy pochodzą z bagażu podręcznego czy z głównego
- badania zostały przeprowadzone tylko na występowanie niektórych substancji wchodzących w skład ładunków konwencjonalnych i śladów promieniotwórczych
- nie przeprowadzono pełnych badań na występowanie wszystkich ładunków niekonwencjonalnych i broni termo barycznej.
- wykryto obecność węglowodorów alifatycznych, naftenowych i aromatycznych zawierających w cząsteczce od 8 do 14 węgli.
Należy też przypomnieć, na jakiej podstawie wysnuto wnioski o tym, że na pokładzie tupolewa nie doszło do wybuchu. Ekspertyza Wojskowego Instytutu Chemii i Radiometrii opierała się o:
But z uszkodzeniem w postaci rozerwania i nadpalenia. Wycinek swetra o wymiarach 16 cm na 18 cm. Dwa banknoty o nominale 100 i 50 zł. Kawałek ułamanej parasolki, wycinek spodni dżinsowych, egzemplarz książki pt. „Śpij mężnie" z uszkodzeniem w postaci nadpalenia. Wycinek rękawa o wymiarach 17 cm na 13 cm. Wycinek nogawki spodni o wymiarach 47 cm na 21 cm – to jedyne próbki, jakie pobrano do zbadania na obecność materiałów wybuchowych i promieniowania radioaktywnego. Śledczy nie podali jednak wówczas, że przebadano zaledwie dziewięć próbek i wśród nich nie było szczątków rządowego tupolewa.Maf
Halicki i Hypki. Ich hańba nie ma granic Będzie jeszcze wysyp różnych Hypkich, no bo oni mają przecież swoje zadania do wykonania. A jednak, wydaje się, że Donald Tusk i jego partia powoli pakują się. Miałem dziś pisać rano notkę o tym, że Donaldowi Tuskowi z jakichś powodów jest wszystko jedno, co się będzie działo dalej z nim i z jego rządem, że, albo ma jakiś swój pomysł na „stan wojenny” 2, albo się po prostu powoli pakuje. Wczoraj, być może trochę intuicyjnie pisałem z kolei o oczekiwaniu na rząd niepodległościowy w Polsce. Sądzę, że to oczekiwanie nabiera realnego znaczenia po tym, czego dowiadujemy się z publikacji „Rzeczpospolitej”:
„Już pierwsze próbki, zarówno z wnętrza samolotu, jak i poszycia skrzydła maszyny, dały wynik pozytywny. Urządzenia wykazały m.in., że aż na 30 fotelach lotniczych znajdują się ślady trotylu oraz nitrogliceryny. Substancje te znaleziono również na śródpłaciu samolotu, w miejscu łączenia kadłuba ze skrzydłem. Było ich tyle, że jedno z urządzeń wyczerpało skalę.”*
Urządzenie wyczerpało skalę, ale to nie robi wrażenia na pośle Andrzeju Halickim (PO), który tak komentuje dla TVP ustalenia polskich specjalistów w Smoleńsku:
„To na pewno nie są to informacje przełomowe,.... nie wiem czy jest prawda w obliczu tych wielu wcześniejszych spekulacji o mgle, zamachu, Stoję po stronie rodzin (!), które teraz mają problem, uznanie tych spekulacji byłoby nobilitacją teorii spiskowych, rzeczy kompletnie nieprawdziwych i nierzetelnych”
I dalej, mówi, że obliczu informacji „Rzeczpospolitej” trzeba powrócić do takich pytań:
„Dlaczego samolot w ogóle wystartował, skoro nie miał pozwolenia, dlaczego nie dotarł na lotnisko zapasowe, dlaczego złamano procedury,......prokuratura już wcześniej wykluczyła zamach, to są teorie spiskowe,......to kancelaria Prezydenta przygotowywała lot....”, etc. etc.**
Wszystko w tonie, że nic się nie stało, że to spekulacje, no a dalej, też w TVP, człowiek – hańba o nazwisku Tomasz Hypki powiada w gruncie to samo, co wystraszony wyraźnie poseł Halicki, że TU –154 M nie powinien wystartować. Porównuje (!) Smoleńsk do sytuacji, w której samochód uderza w drzewo z kierowcą bez prawa jazdy. W studiu obok Hypkiego, siedzi redaktor Cezary Gmyz (moje wyrazy współczucia ), który uzupełnia informację swojej gazety, że ślady materiałów wybuchowych (trotylu) znaleziono podczas badań ciał Przemysława Gosiewskiego i Janusza Kurtyki. I reakcja Pawła Grasia, czyli rządu, czyli PO:
„Jest to informacja nowa , bulwersująca”
Dwa dni temu dowiedzieliśmy się o kolejnej niewyjaśnionej śmierci niezwykle ważnego świadka w śledztwie smoleńskim, ś. p. Remigiusza Musia, który tak jak inni ważni świadkowie, według wstępnych ustaleń prokuratury popełnił samobójstwo. Dziś mamy arcyważny, przełomowy być może dla poznania prawdy o 10/4 artykuł w „Rzeczpospolitej”.
Ponad głowami Polaków toczy się na pewno gra, jeśli nie wojna służb, i to nie tylko naszych. Od wielu miesięcy, Zespół Parlamentarny kierowany przez posła Antoniego Macierewicza, blogerzy i niezależni publicyści - na podstawie dostępnych informacji, faktów, nie domysłów – jednoznacznie wskazuje, że 10 kwietnia 2010 roku w samolocie TU 154 M doszło do wybuchu, że polską elitę polityczną i wojskową po prostu zamordowano. To dopiero początek całej serii zdarzeń, która czeka nas w najbliższych tygodniach i miesiącach. Nie zabraknie prowokacji, prób wykorzystania choćby nadchodzącego Święta Niepodległości do ewentualnych siłowych rozwiązań. Będzie jeszcze wysyp różnych Hypkich, no bo oni mają przecież swoje zadania do wykonania. A jednak, wydaje się, że Donald Tusk i jego partia powoli pakują się. Rolą opozycji jest teraz odpowiedzialne zachowanie, by zamęt, jaki wkrótce powstanie nie został wykorzystany przez wrogów Polski, tych zewnętrznych i tych wewnętrznych. Podtrzymuję to, co napisałem zaledwie wczoraj***, że nadchodzi czas powołania rządu niepodległościowego.
http://www.rp.pl/artykul/613504,947282-Trotyl-na-wraku-tupolewa.html
TVP INFO Grzechg
Smoleńskie oczywistości na teraz: jeśli to prawda... Tryby, w których po 10 kwietnia 2010 roku znalazł się Donald Tusk i jego ekipa, już dość dawno zaczęły się poruszać. A teraz jeszcze przyspieszyły... Mamy niemal stuprocentową pewność, że na szczątkach Tupolewa znaleziono ślady materiałów wybuchowych, trotylu i nitrogliceryny: „Dzisiejsza czołówka „Rzeczpospolitej" nigdy nie ukazałaby się bez wcześniejszego potwierdzenia tych informacji, zarówno u osób znających szczegóły śledztwa, jak i wysokich urzędników w kraju” - zapewnia redaktor naczelny Tomasz Wróblewski. Jeśli to już wkrótce potwierdzi prokurator generalny Andrzej Seremet, to wiele rzeczy dotyczących tragedii smoleńskiej natychmiast straci znaczenie. Bez względu na pochodzenie tych śladów materiałów wybuchowych; bez względu na to, w jaki sposób tam trafiły. Jeśli to prawda, to mamy również szereg oczywistości, takich jak:
- komisja Millera to była jedna wielka hucpa, przeoczenie takich śladów raz na zawsze i do końca życia ich dyskwalifikuje
- komisja Anodiny to była jeszcze większa hucpa niż komisja Millera
- ówczesny rząd rosyjski z Putinem na czele tylko markował śledztwo
- polski rząd udawał śledztwo mając do dyspozycji ochłapy rzucane mu przez kagiebistę
- konieczność powołania międzynarodowej komisji śledczej jest bezdyskusyjna
- rząd polski z Donaldem Tuskiem na czele to jest niekompetentna ekipa, jedna wielka tragikomedia personalna
- fakt, że polski premier oddał ster śledztwa bezkrytycznie rządowo rosyjskim kwalifikuje go Trybunału Stanu i dyskwalifikuje moralnie jako człowiek
- rząd polski przez kilka tygodni ukrywał przed opinią publiczną informacje na temat śladów materiałów wybuchowych uzyskane od prokuratury
- Donald Tusk powinien się spalić ze wstydu, ale przedtem podać się do dymisji
- jeśli Tusk nie zechce odejść, to oczywiste staje się wyjście ludzi na ulicę - w życiu nie widziałem silniejszego uzasadnienia i bardziej racjonalnej motywacji dla rewolty obywatelskiej. Jego rząd w sprawie katastrofy smoleńskiej działał przeciwko polskiej racji stanu, łamał prawo, a faktycznie dopuścił zdrady interesu narodowego. Seaman
Zuzanna Kurtyka: to jest dowód na zamach Od dawna mówiło się, że doszło do wybuchu, ale znalezienie materiałów wybuchowych to nie jest już jakaś tam spekulacja, jest w końcu twardy dowód, że doszło do zamachu - mówi w rozmowie ze Stefczyk.info Zuzanna Kurtyka, wdowa po prezesie IPN.
Jak odebrała pani informacje ujawnione przez "Rzeczpospolitą" i Cezarego Gmyza, że na wraku tupolewa, a wcześniej na ciele pani męża znaleziono ślady trotylu? Jestem w szoku, ale przede wszystkim z tego powodu, że te informacje najpierw przedostały się do dziennikarzy niż dotarły do rodzin ofiar. Od czasu ekshumacji mojego męża i od postępowania sekcyjnego minęło już sporo czasu, a ja wciąż nie dostałam żadnego podsumowania tych działań. Na moje pytanie, kiedy dostanę jakieś dokumenty w tej sprawie zaległa głucha cisza. Dostałam tylko informację, że mogę sobie przyjechać do Warszawy i poczytać sobie dokumentacje, ale do Krakowa nikt mi nic nie przyśle. Jak to państwo działa?! O co tu chodzi? I teraz dowiaduję się, że znaleziono materiały wybuchowe. Jestem w szoku, ale jestem w szoku już od dawna, więc to chyba tylko pogłębienie tego stanu.
A może to, że nie wysłano pani żadnych dokumentów można powiązać z tym, że podczas sekcji zwłok po ekshumacji właśnie coś znaleziono, że znaleziono trotyl? To są dwie zupełnie różne sprawy. Czym innym jest postępowanie prokuratorskie i czym innym prawo pokrzywdzonego obywatela Rzeczpospolitej do informacji na temat śledztwa. Dokąd my się jeszcze możemy posunąć? Jak nas będą traktować? Niech oni sobie szukają, czego chcą, niech sobie znajdują, co chcą. Ja mam prawo o tym wiedzieć.
A wracając do ujawnionych informacji, trotyl na 30 siedzeniach tupolewa, trotyl na ciałach pani męża i Przemysława Gosiewskiego. Jakie pytania się pani nasuwają, jako pierwsze? Nie jest nowością, że wersja wybuchu była już rozpatrywana, ale do tej pory mówiliśmy o wielu wersjach wybuchu. Że to mogła być iskra z instalacji, która gdzieś się przebiła. Że to były opary paliwa, amunicja BOR-owców. Skończmy już z tymi bzdurami, przecież znaleziono trotyl! To nie jest normalne, że taki materiał znajduje się na pokładzie samolotu, którym leci oficjalna delegacja z prezydentem na czele. Nie przyjmuję tłumaczenia, że ten trotyl pochodził z czasów drugiej wojny światowej. No tak, skoro mój mąż był kombatantem, to na jego ciele mógł być trotyl, prawda? Nie wiem, czy się śmiać, czy płakać. Według mnie, znalezienie materiałów wybuchowych to nie jest już jakaś tam spekulacja, jest w końcu twardy dowód, że doszło do zamachu.
Czego oczekuje pani teraz od prokuratury? Czego ja oczekuję… Jakiejś w końcu zdecydowanej postawy, zdecydowanego stanowiska. Myślę, że teraz prokurator jakieś stanowisko w końcu zajmie. No i przestanie gadać bzdury, ze trotyl był z czasów drugiej wojny światowej. Rozmawiał Marcin Wikło
Kaczyński: Zabójstwo jest tutaj wielce prawdopodobne - Zabójstwo jest tutaj wielce prawdopodobne. Nie ma pewności, ale ta hipoteza ma wiele przesłanek - powiedział Jarosław Kaczyński. Prezes PiS odniósł się w ten sposób do informacji "Rzeczpospolitej", która napisała, że Polacy, którzy badali wrak samolotu, odkryli na nim ślady materiałów wybuchowych.
- Mamy ślady wybuchu, a każe nam się wierzyć, bo w tym kierunku idą teraz propagandyści, że to kolejny zbieg okoliczności - powiedział prezes PiS.
- Sprawa jest jasna - stwierdził Kaczyński i dodał, że "konieczne są decyzję". Ocenił, że należy powołać nadzwyczajne posiedzenie Sejmu, zaapelował także o przedstawienie przez prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta informacji na temat katastrofy smoleńskiej.
Cytat: Nie można nazwać komisji Millera komisją, tylko mafią. Wspólnie dochodźmy do prawdy, bo być może chodzi tu o niepodległość Polski
Ewa Błasik, wdowa po generale Błasiku, dzisiaj na posiedzeniu komisji Macierewicza
- Mordowanie 96 osób, w tym prezydenta, to jest niesłychana zbrodnia. I każdy, kto miał z nią cokolwiek wspólnego musi ponieść konsekwencje. W tym kierunku będziemy działali. Takie są wymogi demokratycznego państwa - powiedział Jarosław Kaczyński.
Doniesienia "Rzeczpospolitej" "Rzeczpospolita" napisała we wtorek, że Polacy, którzy badali wrak samolotu, odkryli na nim ślady materiałów wybuchowych. Jak podał dziennik, polscy prokuratorzy mieli wątpliwości co do rosyjskiej ekspertyzy pirotechnicznej. Nasi biegli odmówili podpisania ostatecznej opinii o przyczynach zgonu bez dokładnego przebadania wraku. Do Smoleńska wraz z prokuratorami pojechali biegli pirotechnicy z Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego oraz Centralnego Biura Śledczego, z nowoczesnym sprzętem. Już pierwsze próbki dały wynik pozytywny. Według "Rz", urządzenia wykazały m.in., że aż na 30 fotelach lotniczych znajdują się ślady trotylu oraz nitrogliceryny. Substancje te znaleziono również na śródpłaciu samolotu, w miejscu łączenia kadłuba ze skrzydłem. Jak podaje "Rz", wiadomość o odkryciu osadu z materiałów wybuchowych natychmiast przekazano do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta oraz naczelnego prokuratora wojskowego płk. Jerzego Artymiaka, a prokurator generalny osobiście przekazał informacje premierowi Donaldowi Tuskowi. Dotychczas polscy prokuratorzy i biegli ośmiokrotnie wyjeżdżali do Rosji w związku ze śledztwem w sprawie katastrofy smoleńskiej. Poprzednio - na przełomie lipca i sierpnia - do Smoleńska udała się licząca 13 osób grupa specjalistów. Jej zadaniem było m.in. wykonanie pomiarów szczątków samolotu przed planowanym w przyszłości transportem wraku do Polski.
Śledztwo ws. Smoleńska Śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej zostało przedłużone do 10 kwietnia 2013 r. Jest ono prowadzone w sprawie "nieumyślnego sprowadzenia katastrofy w ruchu powietrznym, w wyniku której śmierć ponieśli wszyscy pasażerowie samolotu TU-154 Sił Powietrznych RP, numer boczny 101, w tym prezydent RP Lech Kaczyński oraz członkowie załogi". W sierpniu 2011 r. WPO postawiła zarzuty niedopełnienia obowiązków służbowych dwóm oficerom, którzy w 2010 r. zajmowali dowódcze stanowiska w 36. specpułku. Chodzi o organizację lotu Tu-154M w zakresie wyznaczenia i przygotowania załogi samolotu. Podejrzani nie przyznali się do winy i odmówili składania wyjaśnień. Za zarzucany czyn grozi im do trzech lat więzienia. Prokuratorzy wojskowi czekają także m.in. na zleconą w sierpniu zeszłego roku całościową opinię zespołu biegłych dotyczącą tragicznego lotu.
Wykluczyli eksplozję Rosyjski MAK - komisja zajmująca się badaniem przyczyn wypadków lotniczych na terytorium Wspólnoty Niepodległych Państw - w opublikowanym 12 stycznia 2011 r. raporcie końcowym nt. katastrofy smoleńskiej wykluczył eksplozję, jako jej przyczynę. Wykluczył to także opublikowany 29 lipca 2011 r. raport Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, której pracami kierował ówczesny szef MSWiA Jerzy Miller. Raport polskiej komisji wskazywał m.in. na zejście poniżej minimalnej wysokości zniżania, przy nadmiernej prędkości opadania, w warunkach atmosferycznych uniemożliwiających wzrokowy kontakt z ziemią i spóźnione rozpoczęcie procedury odejścia na drugi krąg. Doprowadziło to - według komisji - do zderzenia z brzozą, oderwania fragmentu lewego skrzydła wraz z lotką, a w konsekwencji do utraty sterowności samolotu i zderzenia z ziemią. Eksplozję wykluczają także dotychczasowe ustalenia polskiej prokuratury, która prowadzi śledztwo w sprawie katastrofy. W kwietniu 2012 r. rzecznicy prasowi prokuratur - generalnej i wojskowej - we wspólnym oświadczeniu przypomnieli, że według ustaleń śledztwa nic nie wskazuje, aby katastrofa smoleńska była wynikiem zamachu. Podczas prac zespołu parlamentarnego ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej, którym kieruje Antoni Macierewicz (PiS), niektórzy eksperci przedstawiali ekspertyzy i opinie, z których wynikało, że przyczyną katastrofy smoleńskiej miałoby nie być zderzenie z brzozą, ale eksplozja. W ubiegłym tygodniu podczas konferencji naukowej na UKSW w Warszawie część ekspertów także przekonywała, że eksplozja jest jedynym logicznym wytłumaczeniem katastrofy smoleńskiej. Dowodzili, że nie doszło do uderzenia maszyny w brzozę, a otwarcie ścian kadłuba na zewnątrz świadczy o wybuchu w jego wnętrzu. W konferencji uczestniczyli naukowcy pracujący na uczelniach technicznych. INTERIA.PL
Groźniejsze od prawdy są skrywane prawdy Zwłoka, brak wyjaśnień czy ogłoszenia nawet najtrudniejszych do zinterpretowania faktów otwierają drogę do najgorszego scenariusza wydarzeń. Fałszywych interpretacji, manipulacji opinią publiczną i trudnych do przewidzenia reakcji społecznych. Dzisiejsza czołówka „Rzeczpospolitej" nigdy nie ukazałaby się bez wcześniejszego potwierdzenia tych informacji, zarówno u osób znających szczegóły śledztwa, jak i wysokich urzędników w kraju. W tym tych, którzy apelowali do naszego poczucia odpowiedzialności za państwo i sugerowali zwłokę. Jesteśmy oczywiście w pełni świadomi wagi ustaleń prokuratorów i potencjalnych konsekwencji dla naszej sceny politycznej, a może nawet relacji międzynarodowych. Ale właśnie z poczucia odpowiedzialności podjęliśmy decyzję o przekazaniu opinii publicznej wszystkiego, co udało nam się potwierdzić i co w naszym przekonaniu natychmiast powinno zostać nagłośnione. Nie, żeby rozpalać emocje i wzajemne antagonizmy, ale właśnie po to, żeby uniknąć eksplozji podejrzeń i móc zacząć to wszystko sobie wspólnie jeszcze raz układać od nowa. Chcemy wierzyć, że istnieje wytłumaczenie, które ostudzi emocje i odsunie od nas kolejne spiskowe teorie. To mogą być nowe wyniki testów, które pokażą, że to jednak wojenne skażenia, że śladów, które znalazły się wewnątrz samolotu, w tym na fotelach, nie znajdziemy na szczątkach ofiar. A może to tylko prowokacja rosyjskich służb, które podrzuciły śledczym osad po materiałach wybuchowych. Nie byłby to pierwszy raz, kiedy Moskwa próbuje nas wszystkich ze sobą skłócić. Im prędzej dojdziemy prawdy, tym mniejsze będą szkody – polityczne i społeczne. Ten tekst ma jedynie być apelem do wszystkich środowisk, a zwłaszcza do rządzących, żeby odłożyć na bok wzajemne uprzedzenia. Zapomnieć wszystkie impertynencje, wzajemne oskarżenia, podejrzliwości, jakie narosły po obu stronach smoleńskiej barykady. Otwórzmy nowe śledztwo. Jeszcze raz rozpatrzmy wszystkie, ale to wszystkie, możliwe scenariusze zdarzeń. Włącznie z tym najgorszym. Dopuszczając wszystkich możliwych ekspertów. To dla opozycji może wydać się mało – tylko tyle. Ale dla strony rządowej będzie aż tyle. Przyznanie się do błędu z jednej strony i poczucie odpowiedzialności z drugiej. Uznanie, że wartością nadrzędną jest zachowanie równowagi politycznej. Rządy racji, a nie nienawiści.
Tomasz Wróblewski
Seryjny samobójca znów w akcji? Chorąży Remigiusz Muś, technik pokładowy Jaka-40, który w kwietniu 2010 roku lądował na Smoleńsku Siewiernym tuż przed – jak głosi wersja oficjalna – katastrofą rządowego Tupolewa 154M z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie, powiesił się 28 października w piwnicy bloku w Piasecznie, w którym mieszkał z rodziną. Ciało znalazła żona. Dzień później rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie, Dariusz Ślepokura, oświadczył, że wstępne wyniki sekcji wskazują iż śmierć nastąpiła w wyniku ucisku pętli na szyję. Nie stwierdzono też m.in. obrażeń wskazujących na udział osób trzecich. Jednocześnie przez media przemknęła informacja, że chorąży mógł znajdować się w depresji, gdyż po odejściu z 36 Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego nie mógł znaleźć pracy. Prawda, jakie to logiczne i proste? Był w depresji, nie wytrzymał, zszedł do piwnicy… Czy po Polsce krążą smoleńskie szwadrony śmierci, a ofiarami ich działań stają się seryjni samobójcy w ten czy inny sposób powiązani z 10 kwietnia 2010 roku? Śmierć chorążego Musia jest bowiem kolejną z serii dziwnych zgonów osób związanych z „katastrofą smoleńską”. Żadna z tych osób nie zginęła śmiercią naturalną, np. po ciężkiej chorobie, czy z uwagi na podeszły wiek. Grzegorz Michniewicz, dyrektor generalny w Kancelarii Premiera, mający certyfikat dostępu do najściślej strzeżonych tajemnic państwowych tuż przed Wigilią 2009 roku, którą miał spędzić z rodziną, powiesił się na sznurze od odkurzacza. Dariusz Szpineta, zawodowy pilot i instruktor pilotażu, został znaleziony martwy w łazience ośrodka wczasowego w Indiach. Podważał oficjalną wersję wydarzeń z 10 kwietnia 2010 roku. Samobójstwa popełnili również szef „Samoobrony” Andrzej Lepper i gen. Sławomir Petelicki. Założyciel jednostki GROM nie pozostawiał na ekipie Tuska suchej nitki za Smoleńsk. Według niektórych mediów ujawnił treść sms-a rozsyłanego do polityków Platformy Obywatelskiej, z wytycznymi, że mają upowszechniać tezę, że katastrofa samolotu była spowodowana winą pilotów. W jednej ze stacji telewizyjnych mówił zaś: „W NATO straciliśmy reputację, bo zwróciliśmy się o pomoc nie do NATO, tylko do Rosjan. Czy jedno przytulenie przez pana Putina spowodowało od razu, że pan Tusk zapomniał, że jesteśmy w NATO od dziesięciu lat? Może trzeba mu o tym przypomnieć? Ja będę mu przypominał”. Może przypominał zbyt natarczywie? Są samobójstwa, ale też i katastrofy komunikacyjne lub morderstwa dokonane przez szaleńców. Polski duchowny luterański bp. Mieczysław Cieślar zginął w wypadku samochodowym w czerwcu 2010 roku. Według prawicowych portali internetowych już po rozbiciu samolotu miał odebrać wiadomość tekstową od ks. Adama Pilcha, znajdującego się na pokładzie tupolewa. Eugeniusz Wróbel, podający w wątpliwość autentyczność wraku na Siewiernym, został podobno zamordowany oficjalnie przez niezrównoważonego syna, który ciało ojca pociął piłą i wrzucił do zbiornika wodnego. Syn co prawda miał mieć zaburzenia emocjonalne, ale ślady po morderstwie zostały bardzo dokładnie posprzątane, kto jednak by się takimi „drobiazgami” przejmował? Na wszelki wypadek jednak ten spektakularny mord „przykryto” napadem na łódzkie biuro Prawa i Sprawiedliwości i śmiercią Marka Rosiaka. Prof. Jacek Trznadel w tekście „Mój komentarz późniejszy” (kwiecień-maj-lipiec 2011 roku) pisał: „Naliczono już przez ostatni rok kilka tragicznych zgonów powiązanych w ten czy inny sposób ze sprawą smoleńską. Tylko jedno wydarzenie było całkowicie obnażone i jawne. W atmosferze politycznej „posmoleńskiej”, morderca, przeciwnik PiS-u, chcąc zamierzyć się na Jarosława Kaczyńskiego, dokonał znanego mordu w biurze łódzkim PiS-u. Użył skutecznie broni palnej, a potem noża, ale druga zaatakowana ofiara przeżyła. To morderstwo polityczne tak ewidentne i głośne, w efekcie społecznym odegrało jednak w jakimś sensie rolę maskującą, pozwalającą mniej myśleć ludziom o innych sprawach wysoce podejrzanych.” 6 czerwca 2011 roku w hiszpańskiej Asturii doszło do katastrofy dwóch awionetek. Pierwsza pilotowana była przez wybitego architekta Stefana Kuryłowicza, który zaprojektował, a następnie realizował projekt m.in. terminala Warszawa-Okęcie, oraz jego współpracownika Jacka Syropolskiego. W drugiej śmierć poniósł Janusz Zieniewicz, były kierownik działu łączności w PLL LOT, potem właściciel firmy Cerberis, zajmującej się zabezpieczeniami elektronicznymi, która również obsługiwała Okęcie. Co to ma wspólnego z 10 kwietnia? Otóż w grudniu 2010 roku podczas przesłuchania przed smoleńskim zespołem parlamentarnym pracownik kancelarii Lecha Kaczyńskiego Tomasz Szczegielniak powiedział rzecz niezmiernie interesującą, dotyczącą wydarzeń na Okęciu: „Nie widziałem tego, no, z prostego powodu, że cały czas byłem wtedy w tym hanga… w termi… na terminalu i byliśmy zajęci obsługą tych wszystkich osób, które miały towarzyszyć panu Prezydentowi.” Czy to tylko przejęzyczenie, czy faktycznie Szczegielniak był w jakimś hangarze i zajmował się obsługą jakichś osób z delegacji? Jeśli tak, to których? Czy architekt Kuryłowicz zginął w katastrofie, gdyż np. znał rozkład tuneli pod Okęciem połączonych z hangarami? Dlaczego zespół Macierewicza tego tropu nie podjął, mimo że badając Smoleńsk cały czas wracamy na Okęcie? Oficjalna wykładnia jest taka, że tupolew rozbił się na Siewiernym. To jest początek i koniec. Tu brzoza, tam dwa wybuchy, i tylko nikt nie sięga do etapu najważniejszego, czyli do lotniska wojskowego na Okęciu, tego w jaki sposób ofiary na nie przybyły, jakie były przyczyny awarii monitoringu. Czy nie jest dziwne, że z wylotu prezydenta 10 kwietnia nie ma żadnych fotografii prasowych, mimo że jest to standard. Przy każdej wizycie zagranicznej prezydenta, bądź premiera robione są one w saloniku prasowym hali odlotów, na płycie lotniska, niekiedy we wnętrzu samolotu? Podobnych spostrzeżeń dotyczących Okęcia i terenu Smoleńska można sformułować więcej, by wspomnieć tylko o braku pożaru, paliwa, ciał, kokpitu, czy foteli. O tej ostatniej sprawie mówił 31 maja 2012 r. mówił w „Naszym Dzienniku” dr inż. Wacław Berczyński, wieloletni pracownik Działu Wojskowo-Kosmicznego Boeinga i innych koncernów lotniczych: „Siedzenia samolotów zgodnie z normami międzynarodowymi projektuje się na działanie przyspieszenia 9 g, czyli dziewięciokrotnego przyspieszenia ziemskiego. Ono może się odkształcić, ale nie może złamać. A ja na zdjęciach nie widzę tych siedzeń. Gdy się ogląda zdjęcia z miejsc katastrof, zawsze widać te fotele. Bywa, że samolot spada z ogromnej wysokości, rozbija się zupełnie, a te fotele są prawie jak nowe. A tu na zdjęciach w ogóle nie widać foteli.” Reakcją na te słowa była cisza, chyba, że z powagą potraktujemy słowa eksperta zespołu parlamentarnego, dr. Grzegorza Szuladzińskiego, że „jeżeli nie ma [foteli], no to znaczy, że ktoś je sobie wziął”. Sprawa tragedii smoleńskiej okryta jest szczelną mgłą dezinformacji. Dobrze, że Prawo i Sprawiedliwość odeszło od retoryki stosowanej przez szefa Zespołu Parlamentarnego i zajęło się tym, czy powinna zajmować się poważna opozycja: programem alternatywnym i debatami publicznymi. Smoleńsk można próbować rozwikłać dopiero jak się weźmie władzę, choć – jak mi się zdaje – z prawdą o 10 kwietnia 2010 roku będzie jak z Gibraltarem: wiemy co się stało, ale nie dowiemy się w jakich naprawdę okolicznościach ginęli ludzie. Dezinformacja z lewa i z prawa oraz seryjni samobójcy są dowodem, że walka toczy się pomiędzy potężnymi grupami interesów. Piotr Jakucki
Zbiorowy Samobójca" eliminuje świadków w przyszłym procesie Informacja o śladach materiałów wybuchowych we wraku opublikowana dziś przez Rzeczpospolitą wyjaśnia także serię wypadków i samobójstw dotyczącą świadków potwierdzających fakt, iż w Smoleńsku doszło do zamachu. Dzisiaj jest dzień przełomowy, publikacja RzePy spieła wszystkie poszlaki i zeznania osób, które potwierdzają, że 10 kwietnia 2010 roku nie doszło do katastrofy, a 96 osób na czele z Prezydentem RP Lechem Kaczyńskim zostało zamordowanych przez Putina, Tuska, Komorowskiego i Arabskiego.I pomimo, iż wcześniej wyciekały różne inne ważne informacje, że przypomnę blogera Nowego Ekranu Demostenesa, który 10 miesięcy temu opublikował post "Ślady materiałów wybuchowych na ciele Zbigniewa Wassermanna"
http://demostenes.nowyekran.pl/post/44918,slady-materialow-wybuchowych-na-ciele-zbigniewa-wassermanna
to dziś mamy do czynienia z pierwszą informacją potwierdzającą zamach, ustaloną przez oficjalnych ekspertów polskiej prokuratury.Jeśli Rzeczpospolita wie to od kilku dni, to Seremet i Tusk wiedzą to od 2-3 tygodni. To ważne, gdyż tłumaczy także niedawną śmierć Remigiusza Musia, technika Jaka-40, osoby, która słyszała ostatnie słowa załogi Tu-154 i jej rozmowę z rosyjską wieżą kontrolną. Fakt, że to nie było samobójstwo nie był do dzisiaj taki oczywisty dla wielu osób (w tym np. dla Janusza Korwin Mikke), bo co prawda Muś słyszał wyraźnie naprowadzanie Tupolewa z Prezydentem RP na katastrofę oraz 3 wybuchy przed katastrofą
http://janpinski.nowyekran.pl/post/78255,technik-z-jaka-40-slyszal-trzy-wybuchy-przed-katastrofa
ale przecież o tym wszystkim już dawno zdążył zeznać przed polską prokuraturą więc nie był powiernikiem jakiejś nieujawnionej tajemnicy. Dzisiaj już wszystko jasne, komando "Zbiorowych Samobójców" nie zamordowało Remigiusza Musia dlatego, by tajemnica nie ujrzała światła dziennego. Oni już kilka dni temu wiedzieli, że i tak ujrzy i nic na to nie mogą poradzić. Oni mordując Musia po prostu eliminowali głownego świadka w przyszłym procesie karnym przeciwko polskim sprawcom zamachu, oraz przeciwko tym wszystkim wysokim urzędnikom, prokuratorom, wojskowym i agentom służb specjalnych, którzy zajmowali się tuszowaniem i mataczeniem w śledztwie dotyczącym śmierci 96 Polaków na ziemi smoleńskiej. Bo gdy są silne dowody (a nie tylko poszlaki), że doszło do wybuchu na pokładzie Tu-154 a więc do zamachu, to do takiego procesu przeciwko sprawcom po prostu musi dojść, i to nie tylko w sprawie morderstwa, ale także zabójststwa Prezydenta i jego ukrywania w porozumieniu z obcym mocarstwem, zamachu stanu i pospolitej Zdrady Ojczyzny. W tym procesie zeznania złożone wcześniej do protokołu w Prokuraturze to mało, najważniejsi będą świadkowie, którzy będą zeznawać pod przysiegą, odpowiadać na pytania, oraz których będzie mjożna skonfrontować z zeznaniami innych świadków i działaniem oskarżonych. Dlatego właśnie Muś musiał zginąć mimo, że od Smoleńska mineło 2,5 roku. Co prawda nie była to pierwsza ofiara komanda "Zbiorowych Samobójców" która miała wiedzę dotyczącą Zamachu w Smoleńsku, ale ta śmierć jest przełomowa - o czym za chwilę. Wcześniej stracili życie w dziwnych okolicznościach:
1. Grzegorz Michniewicz – dyrektor generalny Kancelarii Donalda Tuska. Powiesił się 23 grudnia 2009 roku …czas Świąt Bożego Narodzeniana kablu od odkurzacza, w dniu, w którym z remontu w Samarze wrócił samolot TU-154, który potem rozsypał się w drobny mak na Siewiernym.
2. Chorąży Stefan Zielonka - szyfrant w kancelarii premiera. Zielonka dysponował wiedzą o tajnikach łączności w NATO oraz miałdostęp do najściślejszych danych, m.in. wiadomości nadawanych z placówek zagranicznych do centrali.Przy rozkładających się zwłokach szyfranta znaleziono sznur wskazujący na samobójstwo. Jednak na ciele były rany kłute wskazujące na morderstwo.
3, Prof.Stefan Grocholewski - ekspert od odczytywania nośnikówcyfrowych, wykrył manipulacje w nagraniach cz. skrzynek z CASY. "Zmarł" 31.03.2010r.
4. Mieczysław Cieślar, biskup Diecezji Warszawskiej Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego, zginął w wypadku samochodowym 18.04.2010 r, miał być następcą Adama Pilcha, który zginął w Smoleńsku. Podobno otrzymał telefon ze Smoleńska od A.Pilcha już po katastrofie.
5. Krzysztof Knyż, operator "Faktów",10 kwietnia 2010 był w Smoleńsku. Zmarł w Moskwie 2 czerwca 2010r. Śmierć całkowicie przemilczana.
6. Profesor Marek Dulinicz, szef grupy archeologicznej, zginął 6 czerwca 2010 w wypadku samochodowym, w trakcie oczekiwania na wyjazd do Smoleńska.
7. Doktor Eugeniusz Wróbel, wykładowca na Politechnice Śląskiej, specjalista od komputerowych systemów sterowania samolotem, poddawał w wątpliwość, że wrak na Siewiernym to TU-154 o nr 101. Zabity za pomocą piły mechanicznej 16.10.2010 r, przez swego syna, który zdołał usunąć ślady krwi, zawieźć pocięte zwłoki do jeziora, wrócić i zapomnieć wszystko. Złego stanu swego "chorego psychicznie" syna przez ponad 20 lat nie zauważyła matka, która jest psychiatrą.
8. W 2011 roku samobójstwo przez powieszenie popełnił oficer Służby Kontrwywiadu Wojskowego, służący w Centrum Wsparcia Teleinformatycznego i Dowodzenia Marynarki Wojennej w Wejherowie. Żołnierz posiadał najwyższą klauzulę dostępu do materiałów niejawnych.
9. Dariusz Szpineta - zawodowy pilot i instruktor pilotażu, ekspert i prezes spółki lotniczej, został znaleziony martwy w łazience ośrodka wczasowego w Indiach. Wcześniej parokrotnie wypowiadał się w mediach w sprawie Smoleńska, kwestionując oficjalne ustalenia.
10. Generał Sławomir Petelicki, były dowódca jednostki "Grom". Znaleziony martwy 16 czerwca 2012 roku. Ostro krytykował ustalenia Komisji Badania Wypadków Lotniczych i opieszałość polskiego rządu przy wyjaśnianiu przyczyn katastrofy w Smoleńsku. Zmarł na skutek ran postrzałowych. Jednak osoba Remigiusza Musia, podobnie jak wcześniej Grzegorza Michniewicza w sposób precyzyjny wskazuje nam sprawców. Grzegorz Michniewicz był Dyrektorem Generalnym Kancelarii Donalda Tuska, przez którego ręce przechodziła cała korespondencja, wszystkie tajne i jawne depesze, oraz telefony pomiędzy Kancelarią Premiera Tuska i Kancelarią Premiera Putina w okresie, gdy ustalano szczegóły rozdzielenia wizyt na 7 i 10 kwietnia 2010 r. w Katyniu. O jego roli mogły wiedzieć tylko 3-4 osoby, w tym Donald Tusk i Tomasz Arabski, i tylko te osoby miały wiedzę jakimi informacjami dysponuje, oraz że może być nielojalny w stosunku do pryncypałów gdy chodzi o Polskę. Remigiusz Muś natomisat zginął w okresie, gdy wiedzę na temat ustaleń ekspertów prokuratury odnosnie materiałów wybuchowych na pokładzie Tupolewa, czyli, że zaraz sprawa się ujawni miała garstka prokuratorów, specjalistów, oraz Prokurator Generalny Seremet i Donald Tusk. wraz z Arabskim Z czego tylko Donald Tusk i Tomasz Arabski mieli bezpośredni interes w eliminacji przyszłego świadka oskarżenia. Eliminacji jak najszybcszej, zanim sprawa znów stanie sie topowa i dziennikarze będą ponownie szukali kontaktu z takimi osobami.Stawiam więc tezę, że komandem "Zbiorowych Samobójców" steruje bezpośrednio Donald Tusk, bo tylko on ma takie mozliwości i kontrolę nad Służbami Specjalnymi jako Premier oraz Koordynator, oraz poparcie Bronisława Komorowskiego będącego końcówką byłych oficerów WSI. Uważam także, że dopiero teraz na całego zacznie sie polowanie komanda na przyszłych świadków oskarżenia. Łażący Łazarz