Naród wynaleziony Dr Szlomo Sand, ekspert historii Europy na Uniwersytecie Tel Awiwu, dowodzi w bestsellerze pt. Kiedy i Jak Wynaleziono Naród Żydowski, że narodowe tabu, uzasadniające powstanie Izraela, to mit sprzed nieco ponad stu lat, Żydów nigdy nie wypędzono z Ziemi Świętej, większość Żydów nie ma historycznych więzi z ziemią palestyńską i że jedynym rozwiązaniem politycznym dla Izraela jest rozwiązać to państwo. Większość kolegów akademickich dra Sanda nie odważyła się debatować jego argumentów, a Israel Bartal, profesor historii na Uniwersytecie Hebrajskim, na łamach Haaretz bronił historyków izraelskich, zamiast dyskutować książkę. Wg Sanda, na przełomie XX w. syjoniści zaczęli tworzyć historię narodową, wymyślając ideę, że Żydzi istnieli jako naród niezależnie od swej religii, a syjonistyczna idea powrotu z wygnania na Ziemię Obiecaną kłociła się z judaizmem: W przeszłości, święte miejsca postrzegano jako przedmiot tęsknoty, a nie zamieszkania. Przez 2 tys. lat Żydzi trzymali si z daleka od Jerozolimy nie dlatego, że nie mogli wrócić, tylko że religia im tego zabraniała do czasu przyjścia mesjasza. Sand szukał dowodów archeologicznych na wypędzenie Żydów z Rzymu w 70 r. Przekonał się, że królestwa Dawida i Salomona były legendą. Podobnie z exodusem. Faktycznie, nie można bez niego wytłumaczyć żydowskości. „Ale gdy zacząłem szukać książek historycznych opisujących wydarzenia tej tułaczki, nie mogłem ich znaleźć. Ani jednej. Bo Rzymianie nie wyganiali ludzi, a Żydzi w Palestynie byli przeważnie rolnikami i wszystkie dowody świadczą, że pozostali na swych ziemiach.” Prawdopodobnie mit o exodusie jako karze boskiej stworzyli chrześcijanie, by przyciągnąć Żydów do nowej wiary. To jak wytłumaczyć, że tak wielu Żydów zostało rozproszonych po świecie? Wg Sanda, judaizm w okresie przed i po narodzeniu Chrystusa potrzebował konwertytów, o czym pisze ówczesna literatura rzymska. Żydzi podróżowali daleko, by nawracać w Jemenie i Płn. Afryce. Wieki później, wg Sanda, masowe przejście na judaizm zaszło w Chazarii, dając początek Aszkenazyjczykom. Sand przypomniał artykuły w prasie izraelskiej nt. odkrycia stolicy chazarskiej nad Morzem Kaspijskim, co nie poruszyło historyków. Np. wiodąca gazeta Yedioth Ahronoth zatytułowała artykuł „Rosyjscy archeologowie znajdują od dawna zagubioną stolicę Żydowską”. Ponadto podręczniki izraelskie nie uczą, że większość przywódców syjonizmu, w tym Dawid Ben Gurion, wierzyli, iż Palestyńczycy pochodzą z miejscowych Żydów, którzy następnie przeszli na islam. Niechęć kolegów do dyskusji na te tematy Sand przypisał milczącej zgodzie, że historia żydowska nauczana w Izraelu to przysłowiowy domek z kart. W l. 1930-tych rozdzielono przedmiot historii na uniwersytetach na historie ogólną i żydowską, bo uważano doświadczenia narodu za unikalne. Specjaliści w historii Żydów żyją w bardzo wyizolowanym i konserwatywnym świecie, gdzie nie docierają nowoczesne osiągnięcia badań historycznych – powiedział Sand. Jonathan Cook – Israeli Bestseller Breaks National Taboo, 15.X.2008, www.informationclearinghouse.info/article21020.htm Przekład z angielskiego i skrót: Piotr Bein
Chazarskim tropem Artykuł dr-a Dariusza Ratajczaka na temat totalnie i bezczelnie sfałszowanej historii żydostwa, albo raczej historii talmudników. I te sprawy znane są większości naszych gości, ale warto przypomnieć, iż dr Ratajczak miał dokładnie te same poglądy, co my. – admin Od dawna twierdzę, że historia jako nauka podporządkowana jest polityce. Szczególnie dotyczy to dziejów najnowszych, ale nie tylko. Również wydarzeniom odleglejszym czasowo, a pisząc dokładniej: niektórym naukowym teoriom, które są z nimi związane, grozi celowe zepchnięcie w otchłań niepamięci. Bo są niewygodne, niepoprawne, wręcz groźne dla możnych tego świata. Jedna z takich teorii, nie pozbawiona kontrowersji, lecz prawdopodobna, dotyczy pochodzenia większości europejskich Żydów, których potomkowie oprócz naszego kontynentu zamieszkują obie Ameryki, Australię oraz Izrael. W tym ostatnim do dnia dzisiejszego tworzą warstwę rządzącą państwem. Mówiąc wprost, chodzi o etnogenezę Aszkenazyjczyków. We wczesnych wiekach średnich na euroazjatyckich stepach rozciągających się od Wołgi , Morza Kaspijskiego i Kaukazu pojawiły się bitne plemiona chazarskie. Był to koczowniczy lud turecki (a raczej turecko-tatarsko- mongolski), który wkrótce częściowo osiadł na roli. W VIII w. Chazarowie tworzyli już dobrze zorganizowany organizm państwowy obejmujący swym zasięgiem Krym i północne obrzeża Morza Czarnego po rzekę Dniestr. Prawdziwe imperium: od Kaukazu po tereny współczesnej Mołdawii! Pośrednicząca w wymianie handlowej między Wschodem i Zachodem Chazaria była rządzona przez chana (kagana), pod władzą którego znajdowały się trzy główne prowincje, siedem zależnych królestw oraz siedem plemion lennych. Wsród lenników plemiennych dominowali Słowianie oraz ludy fińskie. Pierwotnie Chazarowie byli pogańskimi szamanistami, później zdawało się, że przyjmą islam, ostatecznie jednak przeszli na… judaizm, który stając się religią państwową ogarnął również prosty lud. Stali się „chazarskimi Żydami”, chociaż- nie zapominajmy- w chanacie mieszkali również „Żydzi-semici” uciekający przed władzą Bizancjum i muzułmanami. Przybywający wraz z nimi rabini stali się duchowymi przewodnikami Chazarów. Świadczą o tym chociażby prace wykopaliskowe Murada Magomedowa w Belendjerze i Semenderze (dawnych chazarskich miastach nad Morzem Kaspijskim). Uczony ten odkrył nie tylko groby chanów, ale i symbol ich władzy: sześcioramienną gwiazdę. Zjudaizowani Chazarowie, dominujący oczywiście liczebnie nad semickimi uciekinierami, stanowili groźnych przeciwników dla swych sąsiadów. Wojowali z Bizancjum, przedsiębrali łupieżcze, wyjątkowo okrutne wyprawy na tereny czysto słowiańskie. Echa tych eskapad długo jeszcze pobrzmiewały w ruskich i rosyjskich legendach. Wspominały one o pełnych dramatyzmu bojach z „Wielkim Żydowinem”. Nie mógł być nim z oczywistych względów „Żyd-semita”, lecz chazarski konwertyta. Być może późniejszy niechętny stosunek wielu Rosjan i innych wschodnich Słowian do Żydów był następstwem utrwalonych w ludowej pamięci wydarzeń sprzed ponad 1000 lat. Wszak w historii nic się nie dzieje bez przyczyny. Etniczne skutki budzących grozę rajdów były oczywiste. Pojmanych mężczyzn napastnicy sprzedawali w niewolę, natomiast Słowianki stawały się chazarskimi nałożnicami lub – po przejściu na judaizm – żonami. Tłumaczyłoby to współczesny antropologiczny obraz potomków europejskich Żydów, wśród których nie dominuje typ semicki (jego cechy są co najwyżej w niektórych przypadkach mniej lub bardziej wyeksponowane) a turecko-tatarsko- słowiański. Sprawa zasadnicza: co się stało ze zjudaizowanymi Chazarami? Czy tak silne, żywotne plemię mogło rozpłynąć się we mgle ? Cóż, w II połowie X w., mniej więcej w czasach chrztu Polski, państwo chazarskie zostalo rozbite przez księcia kijowskiego Światosława. Tytułem rewanżu Słowianie popędzili wielu Chazarów na Ruś. Reszta dołączyła do współbraci później, uciekając przed hordami Czyngis Chana na ziemie polskie, rusko-litewskie, węgierskie i dalej . W ten sposób stali się europejskimi Żydami. Jest rzeczą otwartą jak długo zachowali niektóre obyczaje chazarskie, czy ogólniej świadomość swego pochodzenia. Albo jak mocno utrwalił się w nich żal lub wręcz nienawiść do sprawców upadku Chazarii. Czy były to uczucia stałe, podświadomie rzutujące na ich stosunek do sukcesora Rusi Kijowskiej aż do czasów współczesnych? Ciekawe pytanie, ale nie śmiem na nie odpowiedzieć. Wersja o chazarskim pochodzeniu europejskich Żydów (Aszkenazyjczyków) ma swoich zwolenników. Przede wszystkim od dawna skłaniało się ku niej wielu uczonych i publicystów rosyjskich. Na Zachodzie natomiast przetarł jej drogę nie kto inny jak Artur Koestler. Autor „Ciemności w południe” napisał był prawie 30 lat temu ksiażkę „The thirteenth Tribe: The Khazar Empire and Its Heritage”, w której udowadniał, że Chazarowie byli antenatami Aszkenazyjczyków, czyli stali u źródeł europejskiego żydostwa. Wspierał tym samym wcześniejsze ustalenia mieszkańca Izraela Natana M. Pollocka. Ten tłumacz naukowych tekstów i korektor w firmie wydawniczej poświęcił 40 lat życia na udowodnienie tezy, że 6 z 10 żydowskich mieszkańców Izraela i 9 z 10 Żydów mieszkających w Europie i obu Amerykach ma korzenie chazarskie, a nie semickie. Jako ciekawostkę podam, że według ustaleń Pollocka nazwiska: Halperin, Alpert, Halpern, Galpern itd.- tak częste wsród europejskich Żydów – świadczą o chazarskim rodowodzie ich nosicieli (np. „Alper” w języku chazarskim oznacza „śmiałego rycerza”; miano to chan przyznawał szczególnie wybijającym się wojownikom). Podobnież: Kaplan, Caplon, Koppel itd. („Kaplan” oznacza „dzikiego jastrzębia”) oraz – co oczywiste – Kogan, Kagan, Kaganowicz. We wrześniu 1966 r. Pollock postanowił oficjalnie uczcić 1000-lecie żydowsko-chazarskiego przymierza. Nie zgodziły się na to izraelskie władze między innymi dlatego, że teorię o chazarskim, to jest nie palestyńskim, pochodzeniu europejskich Żydów podjęli Arabowie. Naprawdę nikogo z oficjeli nie obchodziło, czy Pollock ma rację czy też mija się z prawdą. Po raz kolejny polityka nie pozwoliła historii wybić się na niepodległość. A tak przy okazji: ciekawe, co by napisali publicyści „Gazety Wyborczej” gdyby okazało się, że rzekomi polscy antysemici są w istocie nieszkodliwymi anty-Chazarami?! Dariusz Ratajczak
Od czasu napisania artykułu przez dr-a Ratajczaka, ukazało się sporo pozycji na ten temat, w tym także autorów żydowskich. Czy zrobiły one jakiekolwiek wrażenie na plugawych szmatławcach typu „GazWyb”? Czy przestały one bredzić o jakimś „antysemityzmie”?
Antysemityzm nie istnieje. Istnieje natomiast silny, oparty na racjonalnych przesłankach, doświadczeniach historycznych i instynktownej niechęci ludzi do kłamstwa, szubrawstwa i bandytyzmu, antyjudaizm/antytalmudyzm. – admin Marucha
Kompendium wyborcy:
1. Jak głosować: Ja doskonale rozumiem, że Państwo doskonale wiedzą, na kogo glosować w tych wyborach. Ten mały poradnik ma służyć przekonaniu się wahających. Otóż, przede wszystkim trzeba się z zmierzyć z Teorią Straconego Głosu. Jednak: co to jest głos stracony? Jest, rzeczywiście, prawda, że w wyniku skoncentrowanej akcji wszystkich reżymowych merdiów, ośrodków badania i wytwarzania opinii publicznej, reżymowych szkół i uczelni – najprawdopodobniej do drugiej tury przejdzie Jarosław Kaczyński i Bronisław Komorowski. Bynajmniej jednak nie jest to pewne. Trzeba bowiem wziąć pod uwagę, że w tych wyborach wystąpiło niespotykane zjawisko: połowa ankietowanych odmawia udzielenia odpowiedzi na pytanie, na kogo będą głosować!! Można być niemal pewnym, że nie są to wyborcy tych dwóch kandydatów – bo ci nie boją się ujawniać swoich preferencyj. Wcale nie jest wykluczone, że zdecydowana większość to zwolennicy kandydata przedstawianego jako kompletny oszołom – czyli mnie. Po prostu wstydzą się ujawnić swoje preferencje. Natomiast na ulicy odbieram powszechnie wyrazy życzliwości. Być może więc głos oddany na mnie w I turze byłby głosem „zmarnowanym”; proszę jednak zauważyć, że dokładnie tak samo zmarnowany byłby głos na Bronisława Komorowskiego i Jarosława Kaczyńskiego. Skoro bowiem oni – zdaniem merdiów - „na pewno” przejdą do drugiej tury – to oddawanie na nich głosu jest jego marnowaniem... a jeśli jeden z nich nie przejdzie – to trzeba się starać, by zastąpił go kandydat właściwy! By być ścisłym: powiedzmy, że ja uzyskam 10% głosów, a pp.BK i JK po 35% - to „zmarnowane” jest po 25% głosów na tych kandydatów – czyli połowa. Plus wszystkie głosy na mnie – i na wszystkich pozostałych kandydatów! W sumie zmarnowanych zostałoby w takim przypadku 80% głosów. Czy to znaczy, że 80% ludzi poszło do urn niepotrzebnie? Nie. Ci ludzie dali wyraz swoim przekonaniom. Jeśli nie głosują na kandydata Normalnej Prawicy – czyli JKM – to pokazują tym, co rządzą Polską – czyli służbom specjalnym – że tego typu propozycje nie mają „poparcia społecznego” - a więc nie tylko nie muszą wcielać ich w życie: oznacza, że gdyby nawet Władcy Polski chcieli wcielić je w życie, to jest to operacja, która spotka się ze zdecydowaną niechęcią ludności. Więc jej – w obawie o swoje stołki, a nawet życie – nie zaryzykują. Oddanie więc głosu na mnie jest jednocześnie pokazaniem: poza tymi, którzy bezmyślnie oddają głosy – bo „tak trzeba”... - na Bandę Czworga, czyli cztery bez'ideowe partie gangsterskie istnieje całkiem spora liczba ludzi, którzy rozumieją całkowicie odmienny program i świadomie się za nim opowiadają. Nawet 10% takich ludzi – to już solidne oparcie – bo opcja przeciwna jest bezideowa, czyli słaba („ideowy” to jest p.Bogusław Ziętek, a nie p.Grzegorz Napieralski). A taki wynik jest absolutnie w granicach możliwości. Proszę pamiętać, że zawsze otrzymuję ok., trzy razy więcej głosów, niż dają mi sondaże – a obecnie nawet skrajnie niechętne „Homo homini” oraz biuro wynajmowane przez „Rzeczpospolitą” dają mi 2-3%. I proszę nie zapominać o tych, którzy odmawiają ankieterom udziału w sondażach. A jak one są prowadzone? We czwartek okazało się, że „osoby badane” w sondażach telefonicznych, to jednak nie z góry upatrzone 1200 osób – lecz osoby losowane rzeczywiście. Przynajmniej: przez to biuro. Zadzwoniła bowiem bowiem Pani, do której z takiego biura zadzwoniono... i zadano pytanie: „Czy w nadchodzących wyborach prezydenckich zagłosuje Pani na: Bronisława Komorowskiego? Jarosława Kaczyńskiego? Grzegorza Napieralskiego? Waldemara Pawlaka? Czy Andrzeja Olechowskiego? Może Pani ewentualnie wskazać jakiegoś innego kandydata...” I to wyjaśnia dlaczego w sondażach telefonicznych uzyskuję 2-3% - a np., w sondażach internetowych – niekiedy na olbrzymiej próbce (prawie pół miliona głosów!) uzyskuję 8% ÷ 23% z reguły zajmując drugie albo trzecie miejsce. A proszę jeszcze pamiętać, że ludzie pytani przez telefon doskonale wiedzą, że ankieter zna przecież ich numer telefonu. I: kto wie czy służby specjalne sobie tego nie odnotują? Dotyczyć to może zwłaszcza moich wyborców – bo właśnie Państwo jesteście (i słusznie) przekonani, że służby specjalne pakują swoje cienkie i sprytne macki, gdzie się da. Robiąc całe bazy danych... a kto wie, do czego się komu może potem taka baza przydać? Dlatego właśnie jestem optymistą. Niezależnie jednak od moich nadziei i przekonań, generalna reguła brzmi: I tura jest po to, by głosować zgodnie z sercem i rozumem – a druga: by wybrać, często z obrzydzeniem, mniejsze zło. Bo, oczywiście, lepsze jest mniejsze zło od większego. Suum malum cuique... Wreszcie proszę powiedzieć wahającym się wyborcom tak: głosowałeś na p. Lecha Wałęsę? Nie wstyd Ci teraz? Głosowałeś na p. Aleksandra Kwaśniewskiego – nie wstyd Ci teraz? Głosowałeś na śp. Lecha Kaczyńskiego – nie wstyd Ci teraz, gdy człowiek ten podpisał Traktat Lizboński, ośmieszył się w Gruzji, i zantagonizował Niemcy i Rosję, czyniąc z nich swoich sojuszników?
To uważaj, byś nie musiał wstydzić się za jednego z tych dwóch... Bo oni sami to są ludzie na pewno większego formatu, niż poprzedni pożal-się-Boże prezydenci Polski. Ale oblepieni są masą tych samych ludzi: tych samych aferzystów tych samych bezpieczniaków, tych samych pospolitych głupków – którzy popierali tamtych prezydentów. Co gorsze: nowe pokolenie – co widać po składzie w programie „Młodzież kontra” - jest jeszcze gorsze, niż ich poprzednicy. Więc swoim głosem trzeba dać świadectwo, że ma się dość ciągłego ześlizgu III Rzeczypospolitej. ( Za tygodnikiem „Najwyższy CZAS!” )
2. Namów dziadków i babcie! Rysuje się szansa wejścia do II tury. 50% ankietowanych odmawia odpowiedzi na pytanie, na kogo zagłosują – a nie jest to na pewno elektorat pp.Kaczyńskiego i Komorowskiego. A teraz pójdą dobre spoty w TV, co powinno przełamać opory tych, co mówią, że „JKM ma rację, ale nikt Go nie popiera, więc nie marnujmy głosu”. I jest ogromny elektorat, prawie dwa miliony głosów – dziadków moich zwolenników. Jak poprosić babcię i dziadka (każdy może mieć ich czworo - a są jeszcze wujeczni i stryjeczni!) do zagłosowania na mnie? Oto recepta.
1. Dz v B wierzą zapewne telewizji, że jedyni Kandydaci to pp. K u. K, więc zapewne chcą poprzeć jednego z Nich.
2. Dz v B wierzą też telewizji, że obydwaj na pewno awansują do II tury.
3. Należy ustalić (to łatwe!) , na którego z Nich Dz v B chcą głosować. Nazwijmy go (K1). Drugiego nazwijmy (K2).
4. Należy starannie wytłumaczyć, że skoro (K1) na pewno wejdzie do II tury, to glosowanie na niego nie ma sensu. To marnowanie głosu, który może być użyty w słusznej sprawie – a przynajmniej: do zrobienia przyjemności ukochanym wnusiom.
5. Należy pokazać umieszczone w poprzednim wpisie obrazki ukazujące silne poparcie dla JKM – więc ich głos nie będzie zmarnowany; dzięki temu JKM pokona kandydata tej obrzydliwej Lewicy – a, być może, również (K2), który przecież z całą pewnością nie jest lubiany przez Dz v B – zwolennika (K1)! (Ten argument działa bezbłędnie na zwolenników p.BK!); trzeba zrobić (K2) psikusa!
6. Można pokazać ten śliczny i patriotyczny spot:
http://www.youtube.com/watch?v=dcKdUzWG33E
który do TV się nie nadaje, bo zdecydowana większość Polaków nie wie, kim był ks. Skarga, a Stańczyka uważa za jakiegoś ponurego błazna (o ile wie, kim On był...); ale Dz v B – wiedzą!
7. Po czym wymóc solenną obietnicę, że – z uwagi na w/w argumenty - zagłosują, jak trzeba.
8. Jak najszybciej rozpowszechnić ten tekst wśród naszych zwolenników!! Na wszystkich naszych forach.
9. W dniu wyborów zadzwonić, powiedzieć (zgodnie z prawdą - bo będzie po emisji tych spotów), że dobrze idzie i poparcie rośnie – i przypomnieć o obietnicy...
Trochę zachodu – ale to bardzo obiecujące pole agitacji!! Wynik może być zadziwiający!!
PS. Od razu odpowiadam, bo {~ela} martwi się, co będzie, jeśli wskutek tego BK wygra w I turze... Droga Pani: to w NICZYM nie zależy od tego, czy ktoś zagłosuje na JK czy na JKM!!! 50+% trzeba mieć w stosunku do WSZYSTKICH głosów - a nie w stosunku do głosów na JK!!!
A teraz o samym głosowaniu:
3. Walka z fałszerstwami wyborczymi: sfotografuj kartkę wyborczą! We wszystkich poprzednich wyborach nagminne było fałszowanie ich wyników – na poziomie komisyj. Stwierdzaliśmy to wtedy, gdy mój wyborca oddawał głos – a potem okazywało się, że w danej komisji oddano na mnie zero głosów. Był to wynik nadgorliwości fałszerzy: gdyby jeden głos zostawili, to choćby oddano ich na mnie sto, fałszerstwa nie dałoby się stwierdzić: każdy myślałby, że to on był tym jedynym. Choć zdarzył się przypadek, że glosowała na mnie pięcioosobowa rodzina – i też w komisji było zero głosów. Takie fałszerstwa są dziecinnie łatwe: wystarczy na kartce z głosem oddanym na mnie dostawić drugi krzyżyk – i głos staje się nieważny. Sądy odmawiały stwierdzenia takiego fałszerstwa – gdyż „jeden świadek – to żaden świadek”, a dowodu przestępstwa nie było. By w tych wyborach temu zapowiedz proszę o głosowanie zgodnie z poniższą instrukcją: We właściwej kratce postawić krzyżyk – ale nie zupełnie prosty, lecz nieco fikuśny, rysowany krzywymi liniami. UWAGA: to MUSI jednak być krzyżyk, w przeciwnym razie głos będzie uznany za nieważny. Podobno wedle PKW dopiski na karcie nie czynią jej nieważną – więc można zrobić gdzieś u dołu jakiś charakterystyczny znaczek. Przy pomocy komórki lub fotoaparatu zrobić zdjęcie kartki wyborczej z tym krzyżykiem i znaczkiem
Wrzucić kartkę do urny Następnego dnia (na ogół nawet koło północy w niedzielę) na wywieszonej przed komisją cedułce można sprawdzić, czy został na mnie oddany choć jeden głos. Jeśli nie – mamy dowód fałszerstwa: będzie nim kartka z charakterystycznym, a uwiecznionym na zdjęciu, krzyżykiem... oraz drugim krzyżykiem, lub innym dopiskiem w zbiorze „Głosy nieważne” Tak czy owak w poniedziałek, punktualnie o godzinie 18.tej, trzeba przyjść pod drzwi lokalu komisji (wziąć papier i długopis!), gdzie wiszą cedułki z wynikami... i się policzyć. Jeśli przyjdzie więcej osób, niż jest głosów na mnie – to mamy fałszerza. I sporządzamy zawiadomienie o przestępstwie. A jeśli fałszerstwa nie będzie widać, to można przy okazji zawiązać miejscowe Koło WiP, Koło Sympatyków WiP lub Koło UPR!! Nie wykluczone, że Partia urośnie w ten sposób do miliona członków!!! JKM
Czy Mundial uratuje Angelę Merkel? Niemiecki piątek Piotra Semki* Aż 60 proc. Niemców źle ocenia rządy pani kanclerz. Szczyt brukselski też nie był sukcesem Merkel. Skąd taki zjazd w dół w dziewięć miesięcy po wyborach? „Truemmerfrau” –kobieta od gruzów – tak „Der Spiegel” ironicznie nazywa dziś Angelę Merkel. Po II wojnie światowej nazwano tak dzielne i pracowite kobiety, które wobec braku pochłoniętych przez wojnę lub niewolę mężczyzn, same gołymi rękami musiały odgruzować niemieckie miasta. Teraz to nie pozbawione szacunku określenie ma wskazywać, że koalicja CDU/CSU-FDP to gruzowisko, które trzyma się do kupy w jakim takim porządku tylko dzięki żelaznej woli pani kanclerz. Oczywiście należy brać poprawkę na skłonność niemieckich mediów do dramatyzowania sytuacji politycznej – ale istotnie, coś jest na rzeczy z kryzysem „czarno-żółtej” koalicji. Sondaże są bezlitosne. Ogłoszone w tym tygodniu prestiżowe badania „Deutschlandtrend” wykazały, że koalicję chadeków i liberałów krytycznie ocenia aż 86 proc. ankietowanych. To najgorszy wynik badań popularności rządów RFN od marca 2004 roku, gdy łapał zadyszkę czerwono –zielony rząd Gerharda Schroedera. Na pytanie, czy czarno-żółta koalicja ma rządzić do 2013 roku pozytywnie odpowiada tylko 23 proc. ankietowanych. Aż 47 proc. Niemców chce nowych wyborów, a 24 proc. – powrotu do wielkiej koalicji chadecji-SPD. Co takiego było grzechem pierworodnym koalicji, która jeszcze we wrześniu 2009 r. po wygranych wyborach do Bundestagu zdawała się tryskać optymizmem? Wielu polityków CDU odpowiada po cichu: to tak jak w nieudanych małżeństwach – problem tkwi w źle dobranym partnerze. To zarzut pod adresem Guido Westerwellego, który po prostu jawi się zbyt wielu Niemcom jako polityk niedojrzały i chroniący przywileje dobrze usytuowanych. Dziewięć miesięcy temu FDP zdobyła 14,6 proc. i wydawała się ożywczą odmianą po czterech latach zachowawczej wielkiej koalicji CDU/CSU z SPD. Ale dziś FDP ma tylko 7 proc. poparcia, a jej lider walczy z opinią „wiecznego chłopca”. Król Guido – tak zwano go w beztroskich czasach, gdy jako polityk opozycji zdobywał uwagę mediów swoim stylem playboya i gospodarczego liberała. Był chętnie słuchanym krytykiem socjalistów, z barwnymi filipikami przez Gerhardowi Schroederowi. W kampanii 2009 roku znalazł sposób na zdobycie popularności wokół haseł obniżenia podatków jako impulsu dla gospodarki RFN. Ale gdy jesienią 2010 został wicekanclerzem i szefem dyplomacji, szybko stracił swój charme, a nie zyskał uznania za fachowość. Reklamowany jako nauczyciel Westerwellego Hans Dietrich Genscher, nestor dyplomacji RFN, przestał pokazywać się u boku swego partyjnego kolegi. Mówiąc najkrócej, Guido działa zaskakująco wielu Niemcom na nerwy. Jego krytyki rozdętego socjale, przyrównywanego przezeń do dekadencji późnego Rzymu, mściwie zapamiętali mu ci Niemcy, którzy lękają się deklasacji w ramach procesu kurczenia się klasy średniej. Jako szef niemieckiej dyplomacji rozsierdził narodowców z CDU/CSU swoją determinacja przy usunięciu Eriki Steinbach z rady „widomego znaku”. Z kolei irytację mediów wywołał zabierając ze sobą w zagraniczne wyprawy biznesowych przyjaciół Michela Mronza, swego homoseksualnego partnera życiowego. Nawet dla komentatorów dbających o polityczną poprawność było to za wiele. Zastrzegają oni, że ich krytyka mieszania życia osobistego z polityką i biznesem nie wynika z płci wybranka. Gdyby Westerwelle latał po świecie z żoną żyjącą z organizowania imprez hippicznych dla śmietanki politycznej i biznesowej –wątpliwości byłyby takie same.
Angela Merkel coraz mniej się z nim liczy. Po przegranych przez CDU wyborach landowych w Nadrenii-Westfalii 9 maja br. – gdzie FDP zdobyło jedynie liche 6,7 proc. – wprost zapowiedziała, że zamyka kwestię obniżki podatków, obiecywanej w zeszłorocznej kampanii przez FDP. Teraz liberałowie walczą już tylko o to, by podatków nie podwyższano, a i tu być może z czasem mogą zostać zmuszeni do kapitulacji. Koalicja biedzi się nad planem racjonalizacji opieki zdrowotnej, który przedstawił minister zdrowia z FDP Philipp Roessler. Ale ponieważ – tak jak w Polsce – opieka zdrowotna to polityczny dynamit – Angela Merkel głowi się, co w planie Roesslera wywołać może protesty. Bo nawet bogate Niemcy muszą dziś ciąć wydatki. Skoro Berlin poucza Greków, że żyją ponad stan – sami muszą dawać przykład. Pakiet oszczędnościowy, który wprowadza w życie Angela Merkel, wszyscy niby rozumieją, ale consensus się kończy się, gdy dochodzi do obcinania konkretnych wydatków. To budzi rozdrażnienie przeciętnego Niemca, że nie jest już tak bezpiecznie, jak kiedyś. I to odbija się na ocenie szefowej CDU. Według sondażu „Deutschlandtrend” dziś pozytywnie ocenia jej rządy tylko 40 proc., podczas gdy aż 60 proc. wyraża dezaprobatę dla działań „Angie”. Nie zapomniano jej, że była liderką akcji ratunkowej dla Grecji, w sytuacji gdy wielu Niemców uważa, że to im raczej należy się jakaś pomoc. Ale i polityczne elity zaczynają mieć dość politycznej pragmatyki Angeli Merkel, którą łatwo uznać za cynizm. Dziwne rzeczy dzieją się wśród polityków CDU. Najpierw cichy rywal Merkel, premier Hesji Roland Koch ogłosił, że rozczarował się polityką i ustępuje ze stanowiska. Potem całkiem niespodziewanie ustąpił ze stanowiska prezydent RFN Horst Koehler. Formalnie miał on obrazić się za fale krytyk medialnych z powodu jego ryzykownej wypowiedzi. Wskazał w niej, że Niemcy z racji swoich globalnych interesów gospodarczych na całym świecie muszą móc wysyłać oddziały zbrojne, by tych interesów broniły. Takie wypowiedzi pasowały bardziej do epoki Wilhelma II i jego polityki kanonierek, niż do XXI wieku, i media zawyły. Koehler zaskakująco szybko ustąpił. To dało podstawę do plotek, że wykorzystano całą sprawę jako pretekst, a do dymisji zmusiła Koehlera jakaś intryga wszechwładnej Angeli. Merkel zaproponowała na nowego prezydenta chadeckiego premiera Dolnej Saksonii Christiana Wulffa – kolejnego po Rolandzie Kochu niegdysiejszego młodego wilka, podejrzewanego o snucie planów sukcesji na stanowisku szefa CDU w razie zmierzchu Angeli. W takiej sytuacji prezydencka propozycja pani kanclerz wyglądała jak pozbycie się kolejnego rywala kopniakiem w górę. Karykaturzysta berlińskiego dziennika „Der Tagesspiegel” narysował Wullfa zamkniętego za drzwiami z napisem „pałac Bellevue” (siedziba prezydentów RFN), walącego bezskutecznie w zaryglowane drzwi, i panią kanclerz blokująca plecami drzwi i myślącą z ulgą: „Kolejny konkurent z głowy”. Ale ruch z Wullfem wywołał szeroką krytykę. Jak przypominają media, prezydent Niemiec powinien być ponadpartyjny, a Wulff jest czystym wytworem kariery w CDU. Dlatego tak popierany jest w sondażach niegdysiejszy twórca badań nad aktami Stasi, Gerhadt Gauck, rywal Wolffa, wysunięty na prezydenta przez SPD i Zielonych. Formalnie elektorzy Chadecji i FDP powinni zyskać większość i wybrać Wolffa, ale część elektorów wolnych demokratów odgraża się, że poprze Gaucka. Jeśli 30 czerwca – w dzień wyborów nowego prezydenta – Gauck jakimś cudem wygra z Wullfem, prestiż Angeli Merkel mocno na tym ucierpi. W ogłoszonym w piątek w „Politbarometer” (sondażu osobistej popularności zamawianym przez telewizję ZDF) Merkel spadła aż na piątą pozycję, wyprzedzona przez nowego szefa SPD Sigmara Gabriela i byłego szefa socjaldemokratów Franka Steinmeiera. Pociechą dla chadeków może być tylko to, że pierwszą pozycję w notowaniach “politycznego barometru” zajmuje minister obrony z bawarskiej CSU, Karl-Theodor zu Guttenberg, przed szacownym chadeckim szefem finansów Wolfgangiem Schaeuble. Do myślenia dają plotki, jakie opublikował nawet szacowny „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, że zu Guttenberg brał niedawno pod uwagę dymisję z rządu Merkel. Czy bawarski baron zastanawia się już, jak opuścić nabierającą wodę koalicyjną łódź i poczekać na kanclerską inwestyturę chadecji za jakiś czas? Jak to bywa w polityce, wszyscy na czele z samym zu Guttenbergiem zdementowali takie spekulacje, ale polityka nie znosi próżni. Kiedyś także i dla „wiecznej” Angeli skończyć się musi się polityczna passa. A wtedy jak spod ziemi pojawią się chętni kandydaci do sukcesji. Pani kanclerz, wracająca z połowicznymi osiągnięciami ze szczytu w Brukseli, może teraz liczyć, że społeczne nastroje pesymizmu może odmienić sukces niemieckiej jedenastki na mistrzostwach w RPA. Dla narodu ,który wymyślił pojecie Fussballpatriotismus czyli patriotyzmu piłki nożnej, sukcesy na Mundialu zawsze były prawdziwym narodowym świętem. Ale i tu trudno o pełny optymizm, w dniu, w którym drużyna Joachima Loewa przegrała z Serbią zero do jednego.
Co to jest niemiecki piątek Piotra Semki?
Przedstawiam oto wielce szacownym czytelnikom strony rp.pl podrozdział mojego bloga poświęcony tematyce niemieckiej. W zasadzie (zostawmy sobie furtkę na nieoczekiwane sytuacje) ukazywać się on będzie w piątek – akurat na początek weekendu, gdy więcej jest czasu na lekturę.
Ma to być rodzaj blogerskiego dziennika, na którego forum opowiadać będę czytelnikom o dużych, średnich, a niekiedy małych sprawach i sprawkach zza Odry i o tym, o czym piszą niemieckojęzyczne media. Niekiedy zaglądać będę też do Austrii i Szwajcarii, które do obszaru niemieckojęzycznego także się zaliczają – o czym w Polsce często się zapomina. Blog to idealne miejsce na opowieści , sylwetki i śmiesznostki, które nie są godne jakichś poważnych komentarzy czy napakowanych faktami analiz, ale które dają nam pojęcie, jak jest barwa życia u naszych sąsiadów zza Odry. Semka
1. Kaczyński wygra te wybory. Może nie od razu w pierwszej turze, ale wygra. Odbyłem ostatnio wiele spotkań z ludźmi i czuję tę falę, która go wyniesie do prezydentury.
2. Kaczyński wygra te wybory, chociaż żaden sondaż nie daje mu zwycięstwa. Lech miał to samo, też przegrywał wszystkie sondaże, ale wygrał jeden, ten najważniejszy, w dniu wyborów.
Sondaże blamaże kolejny raz poniosą fiasko.
3. Kaczyński wygra te wybory, bo Polacy chcą prezydenta prawdziwego, a nie dozorcy żyrandola, a w najlepszym razie notariusza uwierzytelniającego rządy Tuska. Kaczyński będzie prawdziwym prezydentem, z własną wizją Polski, z własnym zdaniem, z samodzielnymi poglądami. Komorowski nie ma wizji, nie ma własnego zdania, a z ustaleniem jego poglądów nawet sąd ma kłopoty.
4. Kaczyński wygra te wybory, gdyż jest człowiekiem kulturalnym, spokojnym i postępuje w myśl zasady „Zgoda buduje”. A Komorowski po sądach się prowadza, a jego zaplecze ogłasza wojny.
5. Kaczyński wygra te wybory, bo jego kampanię prowadzi ze spokojem i wdziękiem Kluzik-Rostkowska, a kampanie Komorowskiego firmuje nieistniejący bez agresji i wstrętnych gadżetów Palikot.
6. Kaczyński wygra te wybory, bo Polacy widzą jego siłę, wzmocnioną cierpieniem. Jeśli nie załamało go, to co przeżył w kwietniu, to znaczy, że jest to człowiek twardy i niezniszczalny. Najlepszy materiał na prezydenta.
7. Kaczyński wygra te wybory, bo jest potrzebny Polsce.
Sąd Apelacyjny ocalił demokrację
1. Sąd Apelacyjny w Warszawie uchylił orzeczenie zakazujące mówienia o tym, że Komorowski chce prywatyzacji szpitali. Cieszy mnie to orzeczenie apelacyjne nie tyle od strony politycznej (choć też) ile od strony prawniczej. Wyrok ten ocala bowiem wolność debaty politycznej. Powiem więcej – on ocala demokrację. Cieszę się tym bardziej, że Sąd Apelacyjny w Warszawie to mój sąd, w którym kiedyś orzekałem, zaś postanowienie ogłaszała pani sędzia Barbara Trębska, która była kiedyś moją aplikantką.
2. Wyrok sądu I instancji oparty był na poglądzie, że Komorowski to nie Platforma Obywatelska i że nie odpowiada on za program Platformy. Analogicznie trzeba by uznać, że Jarosław Kaczyński nie ma nic wspólnego z programem PiS-u i nie można go krytykować za to, co jest, albo czego nie ma w tym programie. Owszem, napisał ten program, podpisał się pod nim, ale się od niego oderwał.
Byłby to absurd, nieprawdaż?
3. Sąd I instancji uznał, że PO-wski program prywatyzacji szpitali, choć wisiał na oficjalnej stronie internetowej Platformy, jest nieaktualny. PiS-owski program IV Rzeczypospolitej też jest nieaktualny, - i co z tego? Czy nie wolno przypominać tego programu i krytykować go? Ależ wolno! Komu się ten program nie podoba, może się do niego odwoływać i straszyć nim kobiety, dzieci i starców. Na tym bowiem polega wolność polityczna, na tym polega wolność wyrażania opinii, na tym polega demokracja.
4. Gdyby wyrok I instancji się ostał, trzeba by chyba – jak sugerował rozsądnie ostatnio wypowiadający się poseł lewicy Marek Wikiński - rejestrować oficjalnie programy wyborcze partii i kandydatów, a debaty wyborcze ograniczać tylko do tego, co zostało wprost zapisane w tych oficjalnych programach. Gdyby kandydat nie miał żadnego programu, to nie można by go krytykować wcale.
To byłaby demokracja ograniczona, oprawiona w ramki oficjalnych programów.
5. Dobrze, że Sąd Apelacyjny zachował zimny obiektywizm i kampania wyborcza go nie rozgrzała. Janusz Wojciechowski
Komorowski między Krabem a Homarem Kandydat na prezydenta, p.o. Bronisław Komorowski zakończył swą kampanię symbolicznym akcentem: pojechał do Stalowej Woli, gdzie obiecywał różne rożności pracownikom zbrojeniówki. Obiecywał stojąc na tle samobieżnej haubicy „Krab”. Co uwieczniła telewizja Haubica „Krab” miała być niegdyś dla Huty Stalowa Wola ratunkiem w ciężkiej sytuacji ekonomicznej. Jej historia jest do znalezienia w wielu miejscach. W największym skrócie, kupiliśmy licencję z prawem eksportu, dopracowaliśmy szczegóły łoża i wozu bojowego, prototyp przeszedł pomyślnie próby i nawet już zgłosili się kontrahenci − bodajże z Indii – chętni na kupno pierwszej serii. Z tym, że zgodnie z prawem, żeby HSW mogła produkować działo na eksport, najpierw musiała je kupić polska armia. A polska armia w okolicznościach gwałtownych odstąpiła od rodzimego programu, zainteresowawszy się mocno południoafrykańską haubicą G-5. Jak łatwo się domyślić, znacząco to nadwerężyło kondycję finansową wystawionych do wiatru zakładów. Półoficjalną przyczyną wysadzenia programu „Krab” w kosmos było oskarżenie Romualda Szeremietiewa, który podejmował korzystne dla Stalowej Woli decyzje, o korupcję − jak wiemy, potrzeba było 10 lat chodzenia po sądach, aby udowodnić iż były one potwarzą, zmontowaną najprawdopodobniej przez ludzi z kręgu WSI. Mówiło się w tym kontekście o lobbingu, ale, jak pisał Mistrz, „cóż, czego nie wiemy, tego nie wiemy”. Wiemy natomiast, kto, personalnie, jako stosowny minister, pogrzebał program polskiej haubicy i wtrącił zakłady zbrojeniowe HSW w kłopoty, z których dziś obiecuje je wyciągnąć, fotografując się właśnie na tle „Kraba”. Mówiąc nawiasem, jego dzisiejsze obietnice wiążą się z wdrożeniem systemu „Homar”. Kabareciarz by tego nie wymyślił.
Po kilku tygodniach kampanii nie wymagam zbyt wiele. Ani od kandydata, który pewnie nie wiedział nawet, co to za żelastwo za nim postawili, a podpisując swego czasu decyzje może pomylił haubicę G-5 z grupą G-8, a może w ogóle nie przeczytał, co mu podsunięto, bo właśnie się przerzucał z generalicją jędrnymi kawałami. Ani od pracowników HSW, którzy stali wokół i bili grzecznie brawo, wyraźnie zachwyceni, że mają kandydata tak związanego z ich zakładem. Po prostu − „a to Polska właśnie”. Czym się strułeś, tym się lecz. Co cię nie zabije, to cię wzmocni. I jeszcze jeden cytat: “myśmy wszystko zapomnieli”. I jeszcze inny: “ach, łotry, szelmy, ach, łajdaki, żeby ich piorun trzasł!” Zdaję sobie sprawę, że, skoro po wezwaniu, by wybrać człowieka uczciwego, abp Michalik został przez oddane władzy media potępiony za popieranie Jarosława Kaczyńskiego, także ten ostatni cytat zostanie odebrany jako ewidentne zaangażowanie po stronie konkretnego kandydata i złamanie ciszy wyborczej. Więc na wszelki wypadek zaznaczam, że liczy on sobie jakieś 180 lat. Chociaż autora nie na darmo nazywano „wieszczem”. RAZ
19 czerwca 2010 Powszechny stan bezmyślenia.. panujący wśród rządzących na szczeblu centralnym , przenosi się na dół, zgodnie z niepisaną zasadą, że przykład idzie z góry. Pragnienie, usiłowanie, zaspokojenie.. Na przykład oddany do użytku przed kilkunastoma miesiącami nowy peron kolejowy w Nowej Dębie , na Podkarpaciu-jest….. za krótki(????) Wesoła kontynuacja PRL-u bis Stanisława Barei trwa.. Żeby mnie źle nie zrozumieć.. Ja nie potępiam w czambuł PRL-u.. Co było złe, to było i należało to zmienić, na przykład gospodarkę planową , na wolnorynkową, czy możliwość swobodnego wypowiadania kłębiących się w głowie myśli. Należało wszystko sprywatyzować i wprowadzić ustawę reprywatyzacyjną, czego nie zrobiono do dziś. Gorzej! Do gospodarki wprowadzono setki regulacji, przepisów, podniesiono wielokroć podatki i uchwalono setki krępujących nasze życie i naszą wolność przepisów. Komunizm się przepoczwarzył Przypominam, że jeszcze za rządów pana Mazowieckiego( rok 1990)„ pierwszego niekomunistycznego” premiera, nie zlikwidowano cenzury na Mysiej, ale jeszcze uchwalono dla niej budżet(!!!). Wojsko w PRL-u było lepsze, sprawniejsze, liczniejsze.. Więzienia były normalne, bo stanowiły prawdziwe miejsca odosobnienia i nie było prawa dla więźniów, w szkołach był jako taki autorytet nauczyciela, a policja ścigała prawdziwych przestępców a nie urojonych, tak jak w IIIRP ściga się rowerzystów. Państwo było poważne, mimo, że zależne od ZSRR. Prawo było respektowane w stopniu niedoskonałym, ale na pewno lepszym niż dziś.. Prawo było lepsze, prostsze i egzekwowalne.. Milicja Obywatelska była sprawniejsza niż obecna Policja Obywatelska, która głównie zajmuje się propagandą przeciw kierowcom jeżdżących po drogach informując nas codziennie ile to” pijanych” kierowców zatrzymała i ściganiem przekraczających prędkość.. Ani nie jest prawdą, że takie ilości ”pijanych kierowców” jakie podaje Wydział Propagandy i Agitacji Policji Obywatelskiej jeździ po naszych dogach, ani, że prędkość samochodów jest główną przyczyną wypadków. Człowiek- kierowca posiadający w swojej krwi 0,2 promila nie jest pijany.. Jest o sztucznie ustawiona bariera pijaństwa- wymyślona dla wszystkich taka sama, a tym samym nieprawdziwa.. Można jechać szybko bezwypadkowo, i wolno- powodując wypadki. Każdy z nas ma swój sposób jazdy przy określonych prędkościach i dobrze się przy tym czuje podczas jazdy.. Trzeba budować i naprawiać drogi w stopniu szybszym i bardziej skutecznym niż do tej pory.. Drogi mają być porządne, a nie sezonowe, które trzeba wiecznie naprawiać.. I wcale nie śmieszą mnie programy „ rozrywkowe” pana Marcina Dańca, w których śmieje się do rozpuku z PRL-u i innym wmawia to samo, że było bardzo śmiesznie.. Owszem w niektórych sprawach było! Tak jak” walutą angielską są funty i penisy.” Albo, że” bandyci wpadli do sklepu i wymordowali samoobsługę”. Lub:” Obyczaj nakazuje, że kapitan spuszcza się ostatni”. W każdym ustroju jest, i śmieszno i straszno.. Ale dlaczego nie nakręci programu rozrywkowego o III Rzeczpospolitej, która jest znacznie śmieszniejsza od PRL-u? Wystarczy tylko szerzej otworzyć oczy.. Ale panu Marcinowi Dańcowi się nie chce, czy nie może- tego nie wiem, natomiast naigrywanie się ciągle z małego fiata i pustych półek? W każdym razie peron w Nowej Dębie jest za krótki w przeciwieństwie do peronu we Włoszczowie, który jest w sam raz, a którego budowę pilotował poseł Prawa i Sprawiedliwości, pan Przemysław Edgar Gosiewski .Kosztował kilka milionów złotych i można było z niego wsiąść do pociągu nie byle jakiego, bo takiego, który nigdy nie zatrzymywał się we Włoszczowie.. Była wielka radość, wstęga, peron nawet się nazywał imieniem pana posła Przemysława Gosiewskiego.. W Nowej Dębie nie było wstęg ani orkiestry- może dlatego okazał się za krótki.. Gdy ruszyły roboty, spółka PKP Intercity nie chciała zbudować peronu dłuższego niż stumetrowy. Wystarcza on na obsługę szynobusów oraz krótkich składów. Jest jednak kompletnie niefunkcjonalny dla pociągów dalekobieżnych, które nie miały, ale- jak się okazało później ani minuty wcześniej- mają niebawem zatrzymywać się w Nowej Dębie. Trwa poszukiwanie pieniędzy na dalsze sto metrów..(????) Tak wyglądają rządy urwisów na państwowej kolei, przy pomocy pasożytujących na niej spółek, które zajmują się głównie wysysaniem pieniędzy pompowanych w PKP z budżetu państwa, czyli naszych podatków.. To wszytko tak naprawdę członków spółek, nic, ale to nic nie obchodzi, tak jak nie obchodzą ich pasażerowie jeżdżący państwowymi kolejami.. Bo niby dlaczego miałoby to wszystkich ich obchodzić? Chodzi im wyłącznie o pieniądze na wynagrodzenia i żeby jeszcze jakoś przetrwać… do następnej dotacji. W takiej na przykład gminie Lubań, na Dolnym Śląsku, gmina wylała asfalt na drogę biegnącą przez tory. Linia była zawieszona , przejazd nikomu nie wadził, bo był zawieszony. Gdy państwowe pociągi wróciły na dawną trasę, okazało się, że przejazd jest nielegalny(???) Wcześniej nie był nielegalny.. Ponieważ urząd gminy nie odpowiadał na pisma PKP w sprawie schowanych torów, przewoźnik wziął sprawy w soje państwowe ręce i…. zaorał asfalt(???) Moje pytanie brzmi: Skąd wziął maszyny do zarania asfaltu? Czyżby państwo znowu zaingerowało? I kupiło zarządom państwowych dróg i państwowej kolei- państwowe maszyny do orania asfaltu? Takie jaja mogą być jedynie w systemie bezwładności, gdzie każdy robi pod siebie i dla siebie, a nie dla innych, tak jak to jest w systemie wolnej konkurencji i prywatnej własności.. W prywatnym obowiązuje cnota egoizmu- na państwowy bezcnocie altruizmu. Wszystkim wszystko zwisa, tylko darmowa kasa się liczy.. I żeby nas ogołocić do cna W gminie Lubań trwa wojna wójta z kolejarzami.. Jak budżet zapłaci- będzie spokój!. A propos golizny:. Do Bazyliki Archikatedralnej Św. Stanisława Kostki w Łodzi, podczas porannej mszy wszedł nagi mężczyzna i spacerował sobie po niej nago i zupełnie swobodnie wśród modlących się ludzi.. Wszystko to kręciła kamera poznańskiej ekipy(???) Bez niczyjej wiedzy i zgody.. Tamtejszy proboszcz archikatedry Ireneusz Kulesza powiedział, że:” To zbezczeszczenie świątyni!” I wiecie państwo co w komentarzu na ten incydent zorganizowany z premedytacją napisał lewicowy tygodnik „Angora”? „Jakie świętości, jakie zbezczeszczenia , jaki prokurator? Czyż nie tak wyglądamy pod ubraniem, jak stworzył nas Pan Bóg? A czyż archikatedra nie jest domem właśnie tego Pana Boga, który nas tak stworzył?”(????) Ten co pisał ten komentarz, wyjątkowo nienawidzi chrześcijaństwa.. Cywilizacja nas ubrała i nie chodzimy po ulicach, w kościołach, w miejscach publicznych nago.. Taka jest zasada w której żyjemy! Jesteśmy odziani i obuci.. Autor chce nas rozebrać, żebyśmy powrócili do wspólnoty pierwotnej i nagiej.. Najlepiej niech wraca na drzewo nagi, ale po ulicy i w kościele musi chodzić ubrany.. A do kościoła wstępować nie musi- nikt go nie zmusza! … ale nich pozwoli się modlić innym pośród ludzi ubranych i cywilizowanych.. Niektórzy rzeczywiście pochodzą od małpy! WJR
Siedziałem z ludźmi ze sprawy Pileckiego Z Januszem Krasińskim, prozaikiem, dramatopisarzem i reportażystą, honorowym prezesem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, członkiem jury Nagrody Mediów Publicznych w dziedzinie literatury pięknej Cogito, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler Pisarstwo stało się dla mnie konspiracją - stwierdził Pan w jednym z wywiadów. Co motywowało Pana do pisania w czasach komunizmu? - Pisarzem się chyba urodziłem, bo już od czasów chłopięcych marzyłem o pisarstwie i próbowałem coś pisać. Z czasem zacząłem dostrzegać świat i zapragnąłem opowiadać o nim w taki sposób, jak go odbieram. Pierwszą motywacją, która skłaniała mnie do tego, żeby pisać, była konieczność dawania świadectwa. Żartuję ponuro, że mój życiorys podzielony jest na dwie części: hitlerowski i stalinowski. Ten pierwszy był za komuny względnie niecenzurowany, drugi natomiast był cenzurowany. Odczuwałem i do dziś odczuwam silną potrzebę przekazania wiedzy o tamtych czasach, ponieważ po traumie, jakiej doświadczyłem, nie można milczeć.
Cena za niezłomną postawę w okresie PRL była chyba wysoka, a nie poszedł Pan na żadne kompromisy z władzą komunistyczną... - Mój debiut zaczyna się od strachu - debiutuję w więzieniu, pisząc zapałką na tabliczce z chleba posmarowanej proszkiem do zębów. Gdyby to, co na niej napisałem, dostało się do wydziału specjalnego, dziś by mnie pan tu nie widział. Pisałem wiersze prawdziwe, z jednej strony o tym, jak wygląda marsz więzienny, z drugiej utwory typu: "Tu Workuta, tu Workuta, płyną głosy po kolczastych drutach". Gdyby dostały się one w ich ręce, na pewno by mnie zamęczyli, ponieważ tam, gdzie siedziałem, do śmierci Stalina nie było więzienia, lecz mordownia. Siedziało nas w celi pięciu dwudziestolatków. Pewnego razu zwróciliśmy się do kierownika specjalnego, tzw. speca, z prośbą, że chcielibyśmy się uczyć, dostać jakieś książki. On spojrzał na nas ponuro i odpowiedział: "Wyście są tu nie na uczenie, wyście są tu na zgnojenie". O to tam chodziło. Szybko dali nam gruźlika do celi, oczywiście zachorowałem, lecz streptomycynę dostałem dopiero wtedy, gdy zmarł Stalin. Przed jego śmiercią odmówiono mi lekarstwa, bo na leczenie trzeba było mieć pozwolenie.
Czy wiedział Pan, że w tym samym więzieniu mokotowskim, w którym Pan przebywał, przetrzymywany jest rotmistrz Witold Pilecki? - Tak, przecież siedziałem z ludźmi ze sprawy Pileckiego: niedawno zmarłym Tadeuszem Płużańskim, Ryszardem Jamonttem-Krzywickim, Witoldem Różyckim, Jerzym Nowakowskim. Wszyscy czekaliśmy na to, że Bierut ułaskawi Pileckiego, tak jak ułaskawił skazanego również na śmierć Tadeusza Płużańskiego. Niestety, nie ułaskawił. Nie mogę powiedzieć, że widziałem rotmistrza, ale wyglądaliśmy przez okno nocą, jak prowadzili ludzi na stracenie. Ich głowy okręcone były szmatą, więc nie mogliśmy rozpoznać, kogo prowadzą, ale można było wyliczyć, kiedy został rozstrzelany Pilecki.
Wyliczyć? W jaki sposób...? - Od momentu napisania do prezydenta prośby o ułaskawienie - przepraszam, to słowo nie pasuje do Bieruta, ale wtedy mówiło się "prezydent" - do przyjścia odpowiedzi, mijało dwa miesiące. Jeśli odpowiedź nie przychodziła, to oznaczało, że skazanego wyprowadzą zaraz na rozstrzelanie. Tak ustaliliśmy w celi dzień, kiedy zginął Witold Pilecki. Wiedzieliśmy, że jeden z tych, których prowadzili wówczas z głową obwiązaną szmatą pod naszymi oknami, to nasz wspaniały rotmistrz.
Nie zgodził się Pan, żeby być "inżynierem dusz" na usługach włodarzy PRL. Jak przetrwał Pan tamten czas, gdy nie można było pisać o rzeczach najważniejszych? - To prawda, nie chciałem być "inżynierem dusz", doświadczyłem więc bardzo szybko, czym jest cenzura. To ona zatrzymała mi tom opowiadań więziennych pt. "Jakie wielkie słońce". Wcześniej podpisałem umowę z Państwowym Instytutem Wydawniczym, lecz gdy skończyłem ostatnie opowiadania, w PIW zmienił się jego dyrektor. Został nim Józef Różański, dyrektor wydziału śledczego, ten sam, który wyrywał więźniom paznokcie... Moja książka musiała więc zostać zdjęta. Bardzo żałuje, że się wtedy nie ukazała, bo jak podkreślał jeden ze znanych krytyków literackich, Tomasz Burek, gdyby się wówczas ukazała, coś by znaczyła. Gdy wyszedłem z więzienia, chciałem pisać o wszystkim, nie tylko o więzieniu, zacząłem więc robić reportaże. Pisałem prawdę o ludziach, których spotykałem na swojej drodze, o ich codziennym życiu i problemach.
Czy czuje się Pan - w rozumieniu norwidowskim - pisarzem narodowym, który czuje powinność dawania świadectwa, ale jednocześnie bardzo mocno odczuwa zło tego świata? - Dziś trudno jest mówić - jak przed wojną - że ktoś jest narodowcem. Niewątpliwie jestem patriotą. A czymże jest patriotyzm, jak nie dbałością o to, żeby obcy nas nie oszukał, żeby polski przemysł sprzedawał swoje produkty, a nie niemiecki, żeby tłumaczenia polskich książek ukazywały się za granicą, by w kraju zagraniczne książki nie zastępowały polskiej literatury...? Gdyby nasze granice były zagrożone, poszedłbym ich bronić.
Wierność za wszelką cenę, wierność mimo wszystko jest w Pana twórczości szczególnie widoczna. - Bo patriotyzm to też wierność zasadom. Jestem wierny swojej rodzinie - żonie, córce, synowi, i będę ich bronił. Naród z kolei to moja większa rodzina. Jeśli cały Naród jest zagrożony, to moja najbliższa rodzina również jest zagrożona. Niestety, ludziom trudno dziś wytłumaczyć, na czym polega patriotyzm; lekceważy się dzisiaj to słowo, to uczucie. Ktoś powiedział, że to jest przeżytek, i teraz wszyscy to za nim powtarzają, nie wiedząc, o czym mówią.
Rok 1989 niósł wielkie nadzieje na zmiany, również w sferze kultury. Nikt nie spodziewał się, że nastanie pewna duchowa próżnia, a liczyć zacznie się to, co można dobrze sprzedać. - Nie odbierałem tego jako próżni, po prostu byłem jeszcze za mało zorientowany. To był nagły przeskok, człowiek miał jeszcze wielkie nadzieje... Uważałem, że skoro skończyła się komuna, to to, co piszę, na pewno będzie rozchwytywane, bo pisałem zawsze prawdę o tamtym systemie. Szybko okazało się, że wcale tak nie jest, że moich książek właściwie nie należy pokazywać. Rynek księgarski zarzucono wtedy zagranicznymi bublami, a książki moje i kolegów, którzy podobnie pisali, nie miały żadnego poparcia i były źle widziane. Dziś autor bez billboardów na przystanku tramwajowym nie istnieje.
Nie jest to pewna forma cenzury, już inna niż za PRL? Niewygodnych autorów nadal się przemilcza... - Oczywiście. Sam jestem bezustannie przemilczany, do tej pory moje książki mają trudności z dostaniem się na półki księgarskie. Nawet jak trafią do księgarń, w ogóle się ich nie eksponuje. Kiedyś moja żona specjalnie poszła do księgarni i spytała księgarza, dlaczego na półkach nie widać moich książek. - Bo mamy powiedziane, które książki mają być na wierzchu, a które nie. Nie mogę sam decydować, którą książkę eksponuję, a którą nie - odrzekł.
Dzieje się tak również przez naciski pewnych środowisk? - Niewątpliwie. To są środowiska, które zainteresowane są tym, żeby tego rodzaju literatura się nie przebijała. Dziś liczą się jedynie pisarze, którzy nie podejmują ważnych tematów.
To znaczy, że w dalszym ciągu trwa zakamuflowana walka z Narodem? Przykładem spór o dzieła Józefa Mackiewicza... - Trwa bezustanna walka. Mackiewicz to wybitny, wspaniały pisarz, który jest stale nieobecny. Coś się jego ukazało, coś przemknęło, ale to wciąż za mało. Nie jest tak jak ze Stefanem Żeromskim po I wojnie światowej, gdy nagle obwieszczono, że mamy wielkiego pisarza, który pisał o tym, jak było za cara.
Dlatego też po 1989 roku nie otworzono polskiego rynku literackiego na twórczość emigracyjną, którą w dalszym ciągu znamy wyrywkowo i wciąż jest ona nieobecna w szkole? - Właśnie tak. Stosuje się bowiem tę samą politykę do pisarzy emigracyjnych, co do mojej twórczości czy twórczości moich kolegów.
Nie na taką Polskę Pan czekał... - Nie. Jedynie przez rok, po 1989 roku, wydawało mi się, że mamy wolną Polskę, potem przestało mi się wydawać. Mogę wprost powiedzieć, że nie żyję w wolnej Polsce. Nie wiem, co to jest; jakiś protektorat niemiecko-rosyjski, ale z pewnością nie wolna Polska.
Jak by więc dziś potoczyły się losy Szymona Bolesty, głównego bohatera Pana książek? Czy w ogóle będą kontynuowane? - Będą kontynuowane. Nie wiem, jak potoczyłyby się jego losy, zobaczymy. Na pewno nie pozbyłem się swoich nieustannych lęków. Nie są to już te same co za komuny, że wsadzą mnie do więzienia, będę miał proces i zostanę skazany. Są one inne, a mianowicie, że moja praca zostanie zniszczona w zarodku. To nawet nie jest praca, lecz bolesne wyrzucanie z siebie swoich przeżyć i doświadczeń.
Czym dla Pana są takie wyróżnienia jak ostatnio przyznany przez Stowarzyszenie Pamięci Piotra Skórzyńskiego medal "Nieulękłym w dążeniu do prawdy"? Odbierając go, powiedział Pan, że zmusza on do przeanalizowania całego życia... - To niesłychanie ważne wyróżnienie dla mnie, czuję się bardzo zaszczycony i doceniony. Przy okazji jego odbioru wygłosiłem traktat "Prawda i strach", bo przecież ja bezustannie się bałem... To ważne, że doceniono te moje lęki, zrozumiano, że musiałem je przezwyciężać w imię zasad, którym byłem wierny.
Wierność prawdzie zawsze się opłaca... - Opłaca się jedynie dla siebie samego, bo we współczesnym świecie z pewnością to się nie opłaca...
Dlatego tacy twórcy jak Pan powinni być propagowani wśród młodzieży, która jednak wciąż poszukuje autorytetów... - Wiem, że bardzo mocno oddziałują na młodzież pozytywne postawy, które warto naśladować. Ostatnio byłem w Oświęcimiu, gdzie opowiadałem młodzieży o swoim życiu w obozie i o tym, co było po. Przyjęli mnie bardzo gorąco. Sam jestem otwarty na obcą literaturę, sztukę, bo nie można zawężać swoich horyzontów, ale musimy pamiętać, że nasza sztuka, nasza literatura jest bardzo bogata, że mamy się czym poszczycić. Dlatego dziś musimy jej bronić, bo próbuje się ją niszczyć, zastępować cudzą.
Uważa się Pan za pisarza spełnionego? - Tak. Mam jednak żal, że czytelnicy nie mają dostępu do moich książek, że nie są one tłumaczone na inne języki. Przecież jedna z nich - "Czapa", swego czasu obleciała pół świata, począwszy od Japonii i Meksyku po Anglię, Niemcy i Francję. W czasie stanu wojennego w Paryżu grane było moje "Śniadanie u Desdemony" z Silvią Monfort w roli głównej, jedną z największych aktorek francuskich. Wiem, że jestem pisarzem strawnym dla zagranicy, w każdym kraju można mnie czytać, bo jestem zrozumiały dla wszystkich. Niestety, zostałem skazany na przemilczenie. Niedawno miałem propozycję od tłumacza francuskiego zachwyconego moją książką "Przed agonią", który chciałby ją przetłumaczyć. Niestety, wydawca wycofał się, bo któryś z polskich opiniotwórców napisał, że książka zawiera "niesympatyczny kontekst polityczny". A co oni myśleli - że mord błogosławionego ks. Jerzego Popiełuszki będzie sympatycznym akcentem politycznym?
Co Pana niepokoi, a co budzi nadzieję, gdy patrzy Pan na współczesną polską literaturę? - Jest paru pisarzy, na których można liczyć, którzy próbują powiedzieć prawdę, mnie jednak jako honorowemu prezesowi Stowarzyszenia Pisarzy Polskich nie wypada wymieniać nazwisk. Mam świadomość, że jest wielu pisarzy formalistów, bardzo dobrych formalistów, którzy potrafią jednak napisać bardzo dobrą książkę, ale o czymkolwiek, a nie o rzeczach najważniejszych.
Przeważa obecnie literatura, która podtrzymuje ducha w Narodzie, broni pewnych wartości, czy raczej ta, która ma tendencję do degrengolady? - Dziś, krótko mówiąc, zależy to, niestety, od nakładów książki i jej promocji. Ducha bowiem może podtrzymywać to, co do niego dociera. Skoro wiele wartościowych książek osiąga nakład tysiąca egzemplarzy, a lansuje się te bezwartościowe lub mało ważne o półmiolionowym nakładzie, to co tutaj mówić o wpływie literatury na ducha... To jest smutna prawda naszych czasów.
Co z lustracją pisarzy? - Jestem za lustracją wszystkich, nie tylko pisarzy. Ilu jest chociażby profesorów, którzy nadal okłamują młodzież? Samo ich rozliczenie jest ważne, ale przecież żaden z nich nie pójdzie za to do więzienia, napiszą jedynie w gazetach, że był TW. Jeden z nich powie, że żałuje, drugi przeciwnie, że donosił, bo tak było trzeba, i spłynie to po nim jak po psie. A tu chodzi o coś ważniejszego, a mianowicie, żeby nie mieli już wpływu na politykę kulturalną, żeby już więcej nie szkodzili!
Tragedia smoleńska odmieni Polskę? - Nie. Nie sądzę. To wielka tragedia narodowa i nie wiem, czy z tego wyjdziemy.
Dziękuję za rozmowę.
Między Izraelem a Niemcami Zaczęło się jak w klasycznym polityczno-szpiegowskim thrillerze, w którym najpierw dokonywana jest zbrodnia, a później napięcie tylko rośnie. Na początku stycznia - jak twierdzi jeden z brytyjskich dzienników - premier Izraela Benjamin Netanjahu odbył naradę z członkami szwadronu śmierci izraelskich służb specjalnych, którzy przygotowywali akcję zamordowania lidera Hamasu w Dubaju Mahmuda al-Mabhuha. Na tym spotkaniu dano zielone światło do przeprowadzenia akcji, której "nie uznano za specjalnie skomplikowaną ani ryzykowną". Dochodzenie do tego rodzaju decyzji sugestywnie zostało oddane w filmie "Monachium" przedstawiającym historię izraelskiego komanda, które w ramach zemsty za zamach terrorystyczny na izraelskich sportowców podczas Igrzysk Olimpijskich w Monachium w 1972 r. otrzymało zadanie od Goldy Meir wymordowania kluczowych aktywistów organizacji "Czarny Wrzesień". 20 stycznia br. faktycznie dochodzi do zabójstwa 49-letniego Mahmuda al-Mabhuha, który był przedstawiany światowej opinii publicznej jako dostawca broni dla Hamasu. Mord, za którym według policji Zjednoczonych Emiratów Arabskich stoi Mossad, był dokonany w sposób prowokacyjnie nieprofesjonalny. Zamachowcy od początku do końca akcji byli nagrywani w Dubaju przez kamery na lotnisku i w hotelu, w którym zatrzymał się Palestyńczyk. Posługiwali się sfałszowanymi paszportami niemieckimi, brytyjskimi, francuskimi, irlandzkimi i australijskimi. Ponieważ zostali zarejestrowani, więc bardzo łatwo było ich zidentyfikować i stwierdzić, że posługują się cudzymi dokumentami. Wybuchł międzynarodowy skandal. Kraje, których paszporty wykorzystali zabójcy, zostały postawione w trudnej sytuacji nie tylko w stosunku do Palestyny, ale również do całego świata muzułmańskiego. Nic dziwnego, że ochłodziły się stosunki między 4 krajami europejskimi, Australią a Izraelem. W ramach retorsji władze w Londynie wydaliły rezydenta Mossadu w tym kraju, a rząd australijski jednego izraelskiego dyplomatę. Lecz to nie koniec filmu. 4 czerwca w Warszawie na Okęciu funkcjonariusze straży granicznej pojmali mężczyznę posługującego się tożsamością Uri Brodsky. Zatrzymania dokonano na podstawie europejskiego nakazu aresztowania wystawionego na prośbę władz niemieckich za pośrednictwem Interpolu. Według niemieckiego wymiaru sprawiedliwości zatrzymany jest agentem Mossadu zamieszanym w zamordowanie Mahmuda al-Mabhuha, a w Niemczech jest prowadzone przeciwko niemu postępowanie, w którym zarzuca się mu działalność wywiadowczą na rzecz zagranicznych służb specjalnych oraz pomoc w dostarczeniu jednemu z uczestników tego zamachu fałszywych dokumentów. Według śledczych federalnych, zatrzymany w Warszawie Izraelczyk miał pomóc w wyłudzeniu paszportu na nazwisko Michael Bodenheimer. Prawdziwa osoba o tej tożsamości jest podobno bardzo pobożnym rabinem. Mieszka w Tel Awiwie i zapewnia, że nie miała nic wspólnego z zamordowaniem Palestyńczyka. To wszystko to jednak nie filmowa fikcja, ale realpolitik. Przy okazji Polska poprzez wielopiętrową grę kombinacyjną znalazła się między młotem a kowadłem. Zaiskrzyło na linii Warszawa - Berlin - Tel Awiw. W wymiarze politycznym staliśmy się zakładnikiem rozgrywki między dwoma bardzo ważnymi krajami. Z jednej strony na nasze władze naciska rząd izraelski, który oficjalnie zaprzecza, że ma coś wspólnego z zamachem w Dubaju, ale jednocześnie domaga się wypuszczenia aresztowanego i odesłania go do Izraela. A z drugiej strony na Warszawę naciskają Niemcy, które odwołują się do prawa międzynarodowego jednoznacznie zobowiązującego Polskę do przekazania Izraelczyka Prokuraturze Federalnej w Karlsruhe. Zważywszy na fakt, że sprawa aresztowania w Warszawie została nagłośniona przez niemieckie media, trudno nie odnieść wrażenia, że chodzi o uwikłanie naszego kraju w międzynarodową aferę i stworzenie wrażenia, że Polska wydaje izraelskiego obywatela Niemcom. Zgodnie z zasadą: nieważne czy Iksiński jest złodziejem, czy został okradziony, ważne, że jest zamieszany w sprawę kradzieży.
Jan Maria Jackowski
Prawnicza socjotechnika Orzeczenie Trybunału w Strasburgu wskazuje na chęć zrewidowania oceny zgodności z polskim porządkiem prawnym rozporządzenia z 2007 r. dotyczącego umieszczania ocen z religii na świadectwie i wliczania ich do średniej Z mecenasem Jackiem Sińskim, pełnomocnikiem "Gościa Niedzielnego" w procesie wytoczonym przez Alicję Tysiąc, rozmawia Mariusz Bober
Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu uznał we wtorek, że brak na świadectwie oceny z etyki, na którą uczeń nie chodził, jest przejawem dyskryminacji niewierzących w Polsce. Jak Pan ocenia ten wyrok w sprawie wytoczonej państwu polskiemu? - Nie miałem możliwości zapoznania się z pełnym uzasadnieniem wyroku Trybunału, mogę więc oceniać jedynie to, co oficjalnie przekazało polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Uważam jednak, że o dyskryminacji można mówić wtedy, gdy w różny sposób traktowane byłyby osoby znajdujące się w takiej samej sytuacji. Tymczasem trudno mówić o podobieństwie, gdy mamy do czynienia z ateistami, czy też agnostykami, którzy nie chcą uczęszczać na lekcje religii, i z ludźmi wierzącymi, którzy chcą uczestniczyć w katechezie, z czym wiąże się konieczność wystawienia oceny końcowej. Innymi słowy, możliwość uzyskania oceny uprawnionej na świadectwie jest swego rodzaju nagrodą za uczestnictwo w danych zajęciach, które nie są obowiązkowe. Jeżeli ktoś nie chce uczestniczyć w zajęciach z religii z przyczyn światopoglądowych, do czego ma pełne prawo, to w zakresie kwestii ocen nie jest on w takiej samej sytuacji jak uczniowie uczestniczący w zajęciach z religii.
A w takim razie jak możemy mieć do czynienia z dyskryminacją? Ponadto trudno mi dopatrzyć się dyskryminacji ucznia z powodów religijnych w sytuacji, gdy nie może mieć wpisanej na świadectwie oceny z etyki, a chce mieć wyższą średnią; w sytuacji, gdy lekcji etyki nie było z powodów organizacyjnych, np. zbyt małej liczby chętnych. Obie te sytuacje nie podpadają pod pojęcie dyskryminacji, o którym jest mowa w art. 14 Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności. Z drugiej strony - gdyby rzeczywiście to szkoła nie zapewniła zajęć z etyki dla tego konkretnego ucznia, którego rodzice wnieśli skargę do Strasburga, pomimo jego próśb, oznaczałoby to, że jest problem w sposobie organizacji tych zajęć. Nie byłoby to jeszcze samo w sobie niepokojące dla państwa polskiego. Oznaczałoby to też, że problem dotyczy tej jednostkowej sprawy, choć wtedy również zastanawiające staje się, czy jest to przejaw dyskryminacji wskazujący na naruszenie art. 9 i 14 konwencji.
Wyrok ten może mieć szersze znaczenie dla Polski i wymusi np. dalej idące zmiany w traktowaniu lekcji religii w polskich szkołach? - ETPC dokonuje daleko idącej wykładni funkcjonalnej i celowościowej przepisów Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności. Tymczasem takie podejście zwykle zmierza do przemycania własnych poglądów w orzeczeniach i wymuszania zmian na państwach, które ratyfikowały konwencję, oraz wywoływania przemian społecznych i mentalnych w społeczeństwach europejskich. W tym kontekście niebezpieczne mogą być dwie kwestie ujawnione w związku z tym wyrokiem. Pierwsza to niepokojący wniosek, jaki nasuwa się na podstawie analizy tego orzeczenia, a mianowicie, że wydając je, ETPC pozwala sobie na polemikę z polskim Trybunałem Konstytucyjnym, który już wypowiadał się w sprawie ocen z religii na świadectwach szkolnych. TK zajmował się tą sprawą dwukrotnie: w latach 1993 i 2009. Za pierwszym razem badał kwestię zgodności z Konstytucją nauczania religii w ogóle, a drugie orzeczenie dotyczyło zbadania zgodności rozporządzenia ministra Romana Giertycha dotyczącego m.in. możliwości wpisywania ocen z religii na świadectwach. Tymczasem ETPC pośrednio wskazuje, że w swoich orzeczeniach polski TK nie wziął pod uwagę pewnych okoliczności.
Niepokoją też komentarze przedstawicieli Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, którzy porównują orzeczenie Trybunału do zimnego prysznica dla rządu polskiego oraz polskiego Trybunału Konstytucyjnego. - Znamienne jest to, że w komentarzach tych podkreśla się nie aspekt indywidualny danej osoby, która złożyła skargę, lecz kwestie o charakterze ogólnym, takie jak ewentualne dyskryminacje osób niewierzących poprzez wliczanie osobom uczęszczającym na religię oceny z tych zajęć do średniej ocen na świadectwie. Wskazuje to na chęć powrotu do kwestii ponownej oceny zgodności z polskim porządkiem prawnym rozporządzenia ministra Romana Giertycha z 2007 r. [dotyczącego umieszczania ocen z religii na świadectwie i wliczania ich do średniej - red.]. Jeszcze bardziej niepokojące są wypowiedzi przedstawicieli innych organizacji zajmujących się zwalczaniem wszelkich przejawów dyskryminacji, według których wyrok Trybunału w Strasburgu winien znaleźć swoje rozwiązanie w ustawie o równym traktowaniu wraz z możliwością dochodzenia z tego tytułu bliżej niesprecyzowanych roszczeń odszkodowawczych.
Można zauważyć pewną analogię do niedawnego postanowienia ETPC w sprawie krzyża we włoskiej szkole... - Trudno to jeszcze ocenić z prawnego punktu widzenia. Natomiast z punktu widzenia politycznego zrobili to już m.in. polscy europosłowie. Wiadomo jednak, że duża część orzeczeń Trybunału w Strasburgu, podobnie zresztą jak wiele orzeczeń sądów mocno upolitycznionych, jakimi bez wątpienia są sądy konstytucyjne w państwach Unii Europejskiej, ma charakter werdyktów politycznych. Można odnieść wrażenie, że w ten sposób uprawia się socjotechnikę prawniczą, dążąc do zmiany rzeczywistości prawnej, chcąc jednocześnie wpływać na kierunek przyszłych orzeczeń oraz na zachowania ludzkie, by w ten sposób kształtować podejście do mniejszości i do różnych problemów społecznych.
Wydawałoby się, że w dzisiejszej Europie, w której przepisy tworzy się na tony, margines interpretacyjny dla sędziów powinien być niewielki... - To złudzenie. Jest dokładnie odwrotnie. Stworzono bowiem rzeczywiście ogromną liczbę przepisów, ale napisanych językiem tak nieprecyzyjnym, że daje to ogromne możliwości nadinterpretacji. To zaś pozwala na podjęcie próby osiągania określonych celów, także ideologicznych. Zresztą sądy europejskie nadużywają wykładni odbiegającej od wykładni językowej, preferując w tym zakresie jakże częste odwoływanie się do bliżej niesprecyzowanych pojęć, takich jak cele danych instytucji europejskich czy też duch traktatów europejskich.
Jakie skutki dla Polski miałoby zignorowanie tej sprawy i nieodwołanie się przez nasze władze od wyroku Trybunału? - Rząd powinien zaskarżyć to orzeczenie. Należałoby poszukać wszelkich możliwych wad w uzasadnieniu tego wyroku, by doprowadzić do jego skutecznego zaskarżenia, wykorzystując w tym zakresie stanowisko wyrażone w zdaniu odrębnym do wyroku. Jeśli poważnie traktować wypowiedzi organizacji zwalczających wszelkiego rodzaju przejawy dyskryminacji, to orzeczenie Trybunału może być wykorzystywane w celu zmiany obowiązujących w polskim porządku prawnym regulacji dotyczących kwestii ujawniania ocen z religii na świadectwach i wliczania ich do średniej z ocen. Chciałbym też zwrócić uwagę na niebezpieczne podejście ETPC, który wydaje wiele orzeczeń przeciwko Polsce w sprawach światopoglądowych. Sprawia to wrażenie, jakby Trybunał w Strasburgu chciał uczyć nas demokracji i tolerancji w znaczeniu akceptowania wszystkiego, a także ulegania swego rodzaju poprawności politycznej w kwestii przejawów rzekomej dyskryminacji. Dziękuję za rozmowę.
Zabiorą dzieci na podstawie donosu Ustawa "antyprzemocowa" radykalnie zmienia relacji państwo - rodzina. Jeśli będziemy milczeć, możemy być pewni, że w Polsce, podobnie jak w Szwecji, więzi rodzinne ulegną daleko idącemu rozpadowi. Z Tomaszem Elbanowskim, prezesem Stowarzyszenia Rzecznik Praw Rodziców, kontynuującym akcję sprzeciwu wobec ustawy pozwalającej na bezzasadne odbieranie rodzicom dzieci, rozmawia Mariusz Bober Organizacje prorodzinne nadal wzywają do oprotestowywania znowelizowanej ustawy "antyprzemocowej". Czy nie przekonały Państwa poprawki zgłoszone przez Senat i przyjęte przez Sejm? - Poprawki Senatu wprowadziły ważne zmiany, ale jest ich niewiele. W ustawie pozostało wiele rzeczy, które nadal nas niepokoją. Chodzi przede wszystkim o zapis nakładający na gminy obowiązek utworzenia zespołów, które mają ścigać sprawców przemocy w rodzinie. W Polsce nie ma żadnego urzędu ds. rodziny, a na mocy ustawy zostanie powołany krajowy system ds. przeciwdziałania przemocy w rodzinie. Na jego czele stanie wiceminister pracy i polityki społecznej, będą koordynatorzy wojewódzcy i komisja w każdej polskiej gminie. Komisje otrzymają ogromne uprawnienia. Będą szukały przypadków przemocy na podstawie definicji wprowadzonej w 2005 r., za rządów Sojuszu Lewicy Demokratycznej, która mówi, że przemoc w rodzinie to "jednorazowe albo powtarzające się umyślne działanie lub zaniechanie naruszające (...) wolność". Na mocy takiej definicji każdy normalny rodzic jest podejrzany, co zresztą sformułowano dość otwarcie w uzasadnieniu podpisanej wczoraj nowelizacji.
Taka definicja umożliwi odbieranie dzieci rodzicom chcącym wychowywać je zgodnie ze swoimi przekonaniami? - Tak. Analogiczne prawo funkcjonuje m.in. w Szwecji i Niemczech. Już obecnie zdarza się, że rodzicom w Polsce odbierane są dzieci i są oni ścigani z nieuzasadnionych powodów. W Europie Zachodniej wielu rodziców składa na takie decyzje skargi do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, który często przyznaje im rację. Konkretne przypadki nadużyć urzędników w tej dziedzinie opisywał niedawno także "Nasz Dziennik".
Pozostaje zaskarżenie ustawy do Trybunału Konstytucyjnego? - Wiele autorytetów prawniczych wykazuje niekonstytucyjność ustawy. Do Trybunału zamierzał ją zaskarżyć śp. Janusz Kochanowski jako rzecznik praw obywatelskich. Teraz może to zrobić np. grupa parlamentarzystów.
Czy, według Stowarzyszenia Rzecznik Praw Rodziców, cała ustawa nadaje się do kosza? - Są w niej przepisy, jak ten o nakazie opuszczenia mieszkania przez sprawcę przemocy, które można by wyjąć z tej ustawy i uchwalić niezależnie. Wystąpiliśmy z taką propozycją. Oczywiście należy przeciwdziałać przypadkom przemocy, które zdarzają się w niektórych rodzinach, tak jak w całym społeczeństwie. Ale ustawa w obecnym kształcie nie walczy z patologiami, tylko forsuje bezstresowe wychowanie dzieci pod rygorem ich odbierania. Ktoś słusznie zauważył, że powinna nosić tytuł: Ustawa o nacjonalizacji dzieci.
Co w takim razie należałoby jeszcze w niej zmienić? - Należałoby przede wszystkim wyrzucić zapisy zmuszające gminy do tworzenia aparatu służącego ściganiu rodzin oraz niezgodne z kodeksem karnym zapisy dotyczące rozumienia samej przemocy. Prowadzą one do podważenia podstawowych zasad państwa prawa, czyli np. domniemania niewinności. Uchwalone przepisy pozwalają na ściganie ludzi już na podstawie czyjegoś donosu, i to nawet bez wysłuchania nie tylko strony podejrzewanej o stosowanie przemocy, ale również domniemanej ofiary przemocy. To całkowite ubezwłasnowolnienie dorosłych obywateli naszego państwa. Musimy pamiętać, że jedna z promotorek ustawy, pani poseł Iwona Guzowska z PO, zapowiedziała publicznie stworzenie systemu odpytywania w szkole wszystkich dzieci z tego, czy rodzice w domu zachowują się poprawnie. Namawianie dzieci do donoszenia na swoich rodziców, znane z modelu szwedzkiego, jest według pani poseł jedyną szansą na sprawne działanie ustawy.
Jak można w obecnej sytuacji wyrazić sprzeciw wobec tych zapisów? - Można nadal podpisywać sprzeciw wobec ustawy na stronie internetowej rzecznikrodzicow.pl. Dotychczas zrobiło to już 46 tys. osób. Zapraszamy też do szerokiej pomocy organizacjom prorodzinnym. Warto również kontaktować się w tej sprawie z parlamentarzystami i politykami, którzy mówią nam, że bardzo potrzebują takiego wsparcia. Promotorzy ustawy stosują bowiem szantaż moralny: jeśli sprzeciwiasz się ustawie, to znaczy, że jesteś za katowaniem dzieci. Dopiero trwający od marca tego roku protest organizacji prorodzinnych, jak również wyraźne stanowisko Komisji Episkopatu Polski ds. Rodziny pozwoliło przełamać narzucone milczenie. Wielu posłów i senatorów, nawet z Platformy Obywatelskiej, głośno zaprotestowało przeciw radykalnej zmianie relacji państwo - rodzina, jaką wprowadza ustawa. Jak jednak widać, opór jest wciąż zbyt słaby. A stawka tej gry jest naprawdę ogromna. Jeśli będziemy milczeć, możemy być pewni, że w Polsce, podobnie jak stało się to w Szwecji, więzi rodzinne ulegną daleko idącemu rozpadowi. Dziękuję za rozmowę.
Antyrodzinna ustawa podpisana przez Bronisława Komorowskiego Pełniący obowiązki prezydenta Marszałek Sejmu RP Bronisław Komorowski podpisał w piątek znowelizowaną ustawę o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Nowela wejdzie w życie 1 sierpnia. Ta skandaliczna, antyrodzinna ustawa zakłada daleko idącą ingerencję urzędników państwowych w życie rodziny oraz zwiększenie nad nią nadzoru administracyjnego. Przeciwko nowelizacji protestowały liczne organizacje prorodzinne w tym Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. ks. P. Skargi. „Jak pokazują analizy ustawa brutalnie godzi w dobro rodzin. Przede wszystkim zakłada ona daleko idącą ingerencję urzędników państwowych w życie rodziny oraz zwiększenie nad nią nadzoru administracyjnego” – czytamy w piśmie, które Stowarzyszenie wysłało do wszystkich członków Senatu RP przed głosowaniem w tej izbie Parlamentu. „Szczególnie niebezpiecznie brzmią zapisy ustawy mówiące o przetwarzaniu intymnych danych osób dotkniętych przemocą w rodzinie i osób stosujących przemoc w rodzinie, bez zgody i wiedzy osób, których dane te dotyczą (art.9c 1)” – czytamy w apelu do senatorów. „W myśl nowych przepisów pracownik socjalny miałby prawo do zabrania dziecka z rodziny biologicznej bez wcześniejszej decyzji sądu! (art. 12a). Należy tu przypomnieć, że taki pracownik działa zazwyczaj na podstawie »Poradnika Pracownika Socjalnego«, który za przemoc w rodzinie uznaje np. »narzucanie własnych poglądów« czy »krytykowanie zachowań seksualnych« (str. 3), co uderza bezpośrednio w autonomię i wolność rodziny” – zauważa SKCh. Źródło: PiotrSkarga.pl, rp.pl
Jastrzębie to za mało Po nieuniknionym wycofaniu ze służby w polskich Siłach Powietrznych samolotów Su-22 naszego nieba strzec będzie tylko ok. 50 maszyn bojowych. Wprawdzie liczba posiadanych przez nasze lotnictwo samolotów jest nieco większa, ale średni poziom sprawności F-16 waha się w granicach 70 procent, a i migi wymagają równie częstych napraw. Wprawdzie Ministerstwo Obrony Narodowej planuje nabyć 16 samolotów szkolno-bojowych, ale ich użyteczność w walce jest stosunkowo niewielka. Niewykluczone, że zadania Su-22 wypełniać będą kolejne F-16, ale na nowe maszyny raczej nas nie stać. Z kolei ich remonty są kosztowne, bo producent zgodził się na serwis tylko i wyłącznie w USA. W polskich Siłach Powietrznych swoją służbę kończą samoloty Su-22, które po raz pierwszy wzbiły się w polskie niebo w 1984 roku. Obecnie mamy trzy eskadry latające na tej sowieckiej konstrukcji. To 7. i 40. Eskadra Lotnictwa Taktycznego (stacjonują w 21. Bazie Lotniczej w Świdwinie) oraz 8. ELT (stacjonuje w 12. Bazie Lotniczej w Mirosławcu). Samoloty teoretycznie mogłyby jeszcze służyć, ale przez lata ich użytkowania nie zadbano o ich modernizację. Najpierw liczono, że zostaną szybko zastąpione zachodnimi samolotami wielozadaniowymi. Później, kiedy wiadomo było, że Polska będzie miała swój udział w NATO, zapadła decyzja o doposażeniu części floty, a na zachodnie maszyny pieniędzy nie znaleziono. W latach 1993-1994 modernizacji ok. 50 samolotów Su-22 miały dokonać firmy izraelskie. Proponowano m.in. wymianę wyposażenia kabiny, zainstalowanie żyroskopu laserowego, termowizyjnego systemu obserwacji, nowego systemu kierowania bronią. Modernizacja oznaczałaby przedłużenie całkowitego resursu samolotów do 25 lat lub 2500 godzin użytkowania. Projekt jednak uznano za zbyt drogi. W 1995 roku swoje oferty składali także Rosjanie i Francuzi, bez skutku. W efekcie jeszcze latające maszyny (jest ich 48) do końca 2012 roku będą sukcesywnie znikać z polskiego nieba... a następców dla tego typu samolotów jak dotąd nie widać. Siły Powietrzne dysponują też samolotami MiG-29 wyprodukowanymi w latach 1988-1990. Rozpoczęty w połowie roku 2000 program przejścia samolotów na eksploatację według stanu technicznego z jednoczesnym wydłużeniem ich resursu technicznego umożliwi im służbę do 2028-2030. Samoloty te podlegały modernizacji w zakresie dostosowania do standardów obowiązujących w NATO, jak również wymogów Międzynarodowej Organizacji Lotnictwa Cywilnego. Posiadają systemy nawigacji TACAN oraz GPS, systemy lądowania VOR/ILS umożliwiające starty i lądowania w każdych warunkach atmosferycznych oraz system identyfikacji "swój-obcy". Obecnie mamy jeszcze 31 takich samolotów. Na wyposażeniu SP znajdują się też amerykańskie F-16. Pierwsze egzemplarze trafiły do Polski w listopadzie 2006 roku. Polska zamówiła łącznie 48 tych maszyn w wersji Advanced Block 52 (w tym 36 samolotów jednomiejscowych F-16C oraz 12 dwumiejscowych F-16D). Samoloty od początku budziły kontrowersje w związku z brakami odpowiedniej bazy szkoleniowej oraz kłopotliwymi remontami, które mają odbywać się w Stanach Zjednoczonych (Amerykanie nie zgodzili się, by samoloty przechodziły naprawy w Polsce lub Turcji). Jak ocenia dowództwo Sił Powietrznych, "awarie zdarzają się w każdym sprzęcie na świecie, zwłaszcza tak skomplikowanym technologicznie jak nowoczesne samoloty. W praktyce oznacza to tylko tyle, że średni poziom sprawności polskich maszyn utrzymuje się na poziomie ok. 70 proc., co nie odbiega od doświadczeń krajów użytkujących F-16. Po wycofaniu Su-22 Siły Powietrzne pozostaną z 48 egzemplarzami F-16 (biorąc pod uwagę zakładaną średnią awaryjność i niezbędne remonty, stałą gotowość bojową utrzymywać będzie ok. 30 takich maszyn) oraz z 31 migami (jeśli będą się psuły jak F-16, można liczyć na ok. 20 stale sprawnych maszyn). Liczba samolotów chroniących naszych granic może się jeszcze zmniejszyć, jeśli te będą brały udział w zagranicznych misjach - wówczas gotowość bojową w kraju może utrzymywać mniej więcej połowa posiadanych samolotów. Tymczasem według szacunków do obrony polskiego nieba potrzeba ok. 90-100 samolotów bojowych. Oznacza to, że po wycofaniu Su-22 należałoby zakupić ok. 20 nowych samolotów wielozadaniowych. - Nie ma wątpliwości, że trzeba szukać nowych samolotów. Były takie plany, by utrzymać eskadry latające obecnie na Su-22, by obsługiwały inne samoloty, ale na razie nie ma szans na zakup nowych maszyn - ocenił znawca lotnictwa wojskowego. Wśród dotychczas rozważanych rozwiązań padała propozycja zakupu używanych F-16. Tu łakomym kąskiem mogłyby być belgijskie samoloty. - Belgowie wypracowali dobry system i potrafią utrzymywać średni poziom sprawności tych maszyn w granicach 90 proc. - ocenił ekspert. To rozwiązanie wymagałoby jednak stworzenia w Polsce odpowiedniej bazy serwisowej. Teoretycznie są szanse, by taka baza powstała w Bydgoszczy, ale wymaga to zarówno czasu, jak i nakładów finansowych. Opłacalność takiej inwestycji byłaby też wyższa, gdyby w takim ośrodku naprawy przechodziły F-16 będące na gwarancji. Z pewnością Su-22 nie zastąpią samoloty szkolno-bojowe, których zakup (16 sztuk) planuje MON. Wprawdzie mają one być przystosowane do realizacji zadań bojowych, ale ich potencjał będzie niewielki. - Wiadomo, że w czasie wojny lata się wszystkim, ale tu chodzi o samoloty do wsparcia wojsk lądowych, by tak jak Su-22 mogły atakować cele naziemne. F-16 jest samolotem wielozadaniowym, który z powodzeniem może wykonywać takie misje - ocenił ekspert pragnący zachować anonimowość. Jego zdaniem, nie należy jednak być zbyt optymistycznym, bo przetarg na samoloty szkolno-bojowe jest obiecywany już od kilku od lat i jego realizacja może być trudna. - Nie sądzę, by tym razem zakupy odbyły się szybko, szczególnie że czeka nas kupno samolotów dla VIP-ów. Z drugiej strony potrzeba jest nagląca, bo samoloty Iskry się powoli "kończą" - dodał. Jeśli już jednak mielibyśmy swój ośrodek szkoleniowy, to dobrze byłoby, aby nie służył on tylko polskim siłom, ale zarabiał na swoje utrzymanie i szkolił pilotów zagranicznych. Do tego trzeba jednak mieć odpowiednie zaplecze sprzętowe i dobry system szkolenia. W ocenie eksperta, przy braku pieniędzy może okazać się, że MON zrezygnuje z zakupu samolotu szkolno-bojowego, a szkolenie pilotów zostanie przeniesione zagranicę, a takie pomysły pojawiają się już od jakiegoś czasu. W ocenie gen. Jana Baranieckiego, byłego zastępcy dowódcy Wojsk Lotniczych Ochrony Powietrznej, obecna sytuacja polskich Sił Powietrznych jest bardzo zła. Jego zdaniem, dziś należałoby przede wszystkim postawić na szkolenie pilotów, by mogli latać na F-16, i na stworzenie własnego samolotu szkoleniowego. Jak podkreślił, nie warto teraz inwestować w samoloty typu MiG i związane z nimi zaplecze logistyczne - owszem, można je utrzymywać jeszcze własnymi siłami i wykorzystywać, ale MON powinno już myśleć o zakupie nowych samolotów F-35, które w przyszłości powinny zastępować posiadane F-16. - Niepotrzebne są nam używane samoloty, których ktoś się pozbywa. Mamy nowoczesne F-16 i dziś przede wszystkim trzeba szkolić pilotów, tak by na każdy samolot przypadało ich trzech. Mamy 12 dwumiejscowych F-16, trzeba je wykorzystać do szkoleń. To, co mamy na razie, wystarczy; i tak F-16 nie jest w pełni wykorzystywany. Efekt będzie taki, że nie zużyjemy ich resursów. Samoloty się zestarzeją i będziemy je kasować jako prawie nowe - dodał. W ocenie gen. Baranieckiego, przez najbliższe 2-3 lata (po lekkiej modernizacji) będzie można jeszcze wykorzystywać do szkoleń samoloty typu TS-11 Iskra, ale nie warto inwestować w nowe samoloty zagranicznej produkcji (czy to T-50, czy M-346). - Uważam, że obecnie nie ma na świecie dobrych samolotów szkoleniowych. Dlatego warto sięgnąć do wiedzy zgromadzonej przez Instytut Techniczny Wojsk Lotniczych i na tej podstawie opracować własny, dobry projekt. Moim zdaniem, jesteśmy zdolni w ciągu tych 2-3 lat opracować lepszy szkolny samolot niż te proponowane na rynku. Dlaczego nikt nie uważa, że w Polsce można produkować nowoczesne samoloty? - dodał. Generał Baraniecki uznał też, że Polska docelowo powinna posiadać ok. 70 nowoczesnych samolotów, które będą w pełni wykorzystywane. Marcin Austyn
Kiedy skończymy z tym idiotyzmem? Trzy lata temu pisałem w Salonie24, jakim idiotyzmem jest cisza wyborcza. Wszystkie ówczesne argumenty powtórzę, ale sytuacja jest tym razem jeszcze drastyczniejsza, PKW okazała się bowiem intelektualnie bezsilna wobec faktu istnienia takiego fenomenu jak serwisy społecznościowe w Internecie. Nie wiadomo zatem, co począć, jeśli ktoś w czasie trwania ciszy założy na Facebooku grupę poparcia dla któregoś kandydata albo będzie toczył na Twitterze polityczną rozmowę. Czy rozmowa o polityce na Twitterze łamie ciszę wyborczą czy nie? Przecież Twitter to forma rozmowy pomiędzy chętnymi, choć zarazem forma publicznej wypowiedzi. Co z tym fantem zrobić – nie wiadomo. PKW asekuracyjnie zwala sprawę na organy ścigania. Te zapewne zwróciłyby się jednak o interpretację przepisów właśnie do PKW. Porażająca bezsilność PKW w tych kwestiach wyszła na jaw, gdy TVN24 wpadło na pomysł zadania mędrcom z komisji paru pytań. Z udzielonej odpowiedzi jasno wynika, że nie mają pojęcia, co począć z nowoczesnymi mediami. Ta kuriozalna sytuacja to kolejny powód, żeby zrobić coś wreszcie z bezsensowną instytucją ciszy wyborczej. Takie pojedyncze głosy odzywają się zresztą przy okazji każdych wyborów, ale jakoś nigdy nie dochodzi do zmiany przepisów. Zwolennicy ciszy mają właściwie tylko jeden argument: że potrzebny jest czas na wyciszenie i refleksję. Przeciwko temu jedynemu argumentowi można wytoczyć wiele kontrargumentów:
Po pierwsze– jeśli państwo uważa, że musi swoim obywatelom zapewniać jakieś szczególne warunki do podejmowania decyzji, to znaczy, że traktuje ich jak malutkie dzieci. W dodatku zakłada, że wyborcy podejmują decyzję wyłącznie pod wpływem impulsów. Przecież gdyby założenie było inne, nie miałoby sensu odcinanie wyborców od tych impulsów. A jeśli ktoś z kolei decyduje rozważnie, to w czym przeszkadzałaby mu trwająca kampania?
Po drugie– co państwu do tego, na podstawie jakich przesłanek decydują wyborcy? Dlaczego decyzja pod wpływem impulsu w ostatniej chwili ma być gorsza niż ta rozważana tygodniami? A jeśli impulsem jest rozmowa z ciocią na godzinę przed głosowaniem? Może należałoby zabronić rozmów o polityce w ogóle, także u cioci na imieninach? Zresztą złudzeniem jest, że cisza eliminuje impulsy – nadal przecież wiszą wszystkie ogłoszenia, plakaty, billboardy oraz informacje w Internecie, umieszczone przed początkiem ciszy. Gdyby cisza miała spełniać deklarowany cel, przestrzeń publiczną należałoby z chwilą jej rozpoczęcia całkowicie wyczyścić z tych informacji.
Po trzecie – jeśli założeniem ciszy jest stworzenie wyborcy spokojnych warunków do „głębokich przemyśleń”, to znaczy, że państwo wychodzi z założenia, iż jedynie wybór poprzedzony takimi przemyśleniami jest słuszny. Konsekwentnie zatem należałoby – o co apeluję od dawna – wprowadzić zakaz głosowania dla osób, które nie są w stanie uzasadnić swojego wyboru choć trzema zdaniami. Jeśli takiego zakazu nie ma, to cisza wyborcza nie ma sensu.
Po czwarte– jaka jest różnica między decyzją, podejmowaną pod wpływem emocji i obejrzenia udanego spotu wyborczego w piątek wieczorem a w niedzielę rano?
Po piąte – w wielu państwach, szczególnie anglosaskich, ciszy wyborczej nie ma. Agitacja jest jedynie zabroniona w bezpośrednim sąsiedztwie lokalu wyborczego, gdzie indziej trwa w najlepsze. A Wielka Brytania czy Stany Zjednoczone mają się dobrze i ich demokracje jakoś się nie zawalają.
Po szóste – szczegółowa interpretacja przepisów o ciszy naświetla całą absurdalność tych uregulowań, zwłaszcza w połączeniu z nowymi technologiami. O przypadku Twittera już pisałem. Co z grupami na Facebooku? Czy można zakładać nowe? A co z już istniejącymi grupami? Czy można wysyłać do nich zaproszenia? Czy można dołączać? Co z prywatnymi blogami? Jeśli ktoś napisze na blogu w Salonie24, dlaczego należy głosować na kandydata X, to jeżeli admin da to na stronę główną, będzie to pewnie załamanie ciszy. A jeśli nie da i wpis pozostanie w tle? Co z działami sondażowymi na stronach głównych portali – nawet jeśli nie ma tam nowych sondaży? Czy można poruszać się po ulicach autem z naklejoną na zderzaku naklejką z poparciem dla jednego z kandydatów (tzw. bumper sticker)? A jeśli ktoś takim samochodem przyjedzie w niedzielę na głosowanie? Jakby tego wszystkiego było mało, PKW wypichciła skrajnie idiotyczną interpretację przepisów, która zawiera następujące stwierdzenie: „Dopuszczalne jest także prezentowanie osób zachęcających do udziału w wyborach. Jednakże wypowiedzi tych osób nie mogą zawierać żadnych elementów agitacji na rzecz kandydatów. Wypowiedzi tych nie powinni jednak udzielać kandydaci na Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, ani osoby wchodzące w skład tzw. sztabów kandydatów lub powszechnie kojarzone z danym kandydatem, gdyż może być to odbierane jako niedozwolona mobilizacja elektoratu tego kandydata”. Konia z rzędem temu, kto będzie w stanie jednoznacznie zinterpretować pojęcie „osoby powszechnie kojarzonej z danym kandydatem”. Już za samo zawarcie takiego określenia w swoim komunikacie cała PKW powinna wylecieć na bruk. Są zapewne osoby, które i mnie kojarzyłyby z „danym kandydatem”. Jeślibym zatem zachęcał do głosowania, sąd musiałby określić, od jakiej liczby osób, mających dane skojarzenie, liczy się powszechność. Rozumiem, że musi milczeć cały skład honorowego komitetu poparcia jednego z kandydatów, w szczególności pan, który nie wiedział, na kogo właściwie chce zagłosować. A co z osobami, które były doradcami Lecha Kaczyńskiego, ale w obecną kampanię się nie angażują? A co z publicystami, którzy pisali teksty mocno wspierającego tego lub owego? Obraz całej tej sytuacji powala swoim kretynizmem – trudno tu użyć innego słowa. Tym bardziej niepojęte jest, że ów kretynizm trwa w najlepsze, choć z roku na rok staje się coraz głupszy, a przepisy coraz bardziej anachroniczne. Łukasz Warzecha
Rosja: Zbrodnia katyńska się przedawniła Główny prokurator wojskowy Rosji nie widzi podstaw do wznowienia śledztwa dotyczącego rozstrzelania polskich oficerów w Katyniu w 1940 roku. Poinformowała o tym rozgłośnia Echo Moskwy powołując się na wypowiedź prokuratora Siergieja Fridińskiego dla agencji prasowej Interfax. Siergiej Fridiński uważa, że winni tragedii są znani i nowe śledztwo nie jest potrzebne. Według prokuratora, śledztwo nie jest też możliwe, gdy sprawa uległa przedawnieniu. Prokurator Fridiński podkreśłił, że zbrodnia katyńska nie była przestępstwem popełnionym w imieniu państwa i dlatego rozstrzelani polscy jeńcy wojenni nie mogą być uznani za ofiary represji politycznych. Według prokuratora, polscy oficerowie zostali zastrzeleni przez konkretne osoby; w sprawie są wymieniane też nazwiska osób, które podejmowały decyzje. Rozgłosnia “Echo Moskwy” przypomina, że śledztwo w sprawie mordu katyńskiego zostało umorzone w 2004 roku . W maju tego roku stowarzyszenie Memoriał zwróciło się do prezydenta Dmitrija Miedwiediewa z prośbą, aby polecił prokuraturze generalnej sprawdzenie jakości śledztwa przeprowadzonego przez Główną Prokuraturę Wojskową i rozpatrzenie mozliwości jego ponownego wznowienia. Szef sekcji polskiej Memoriału Aleksander Gurianow ocenia, że wystąpienia Siergieja Fridińskiego mają na celu ugruntowanie stanowiska prokuratury w sprawie zbrodni na polskich oficerach w Katyniu. Gurianow podkreślił w rozmowie z IAR, że Memoriał domaga się wznowienia śledztwa w sprawie zbrodni katyńskiej.
Aleksander Gurianow wyjaśnił, że wystąpienie Fridińskiego to powtórzenie stanowiska, znanego już od dawna – formułowanego w trakcie rozpraw sądowych w latach 2008 – 2009. Szef sekcji polskiej Memoriału zaznaczył, że stowarzyszenie wystąpiło z dwoma listami w marcu oraz w maju do prezydenta Federacji Rosyjskiej. Zawierały one postulaty dotyczące rozwiązania kwestii prawnych wokół zbrodni katyńskiej. Jak mówił IAR, najważniejsze to postulat wznowienia umorzonego śledztwa. Jak wyjaśnił, w czasie śledztwa nie wykonano szeregu zadań, które są obowiązkowe dla każdego postępowania w sprawie karnej. Przede wszystkim nie ustalono wówczas w sposób procesowy- mówił szef polskiej sekcji Memoriału – pełnego składu personalnego wszystkich zamordowanych ale też nie ustalono pełnej listy odpowiedzialnych za mord katyński. Aleksander Gurianow podkreślił, że do sprawców nie zaliczono głównych decydentów – czyli Stalina i głównych członków biura politycznego. Jak zaznaczył, Główna Prokuratura Wojskowa odmawia ponadto uznania rozstrzelanych polskich jeńców za ofiary represji politycznych. Według śledczych są też ogromne braki w dokumentacji, które uniemożliwiają postępowanie. Jednak Memoriał uważa, że zachowane akta wystarczają dla zmiany kwalifikacji prawnej zbrodni katyńskiej. Według Gurianowa, odbywa się to na zasadzie błędnego koła – do zmiany kwalifikacji prawnej czynu potrzebne jest wznowienie śledztwa, to z kolei jest niemożliwe, gdyż według rosyjskiej prokuratury zbrodnia katyńska była przestępstwem pospolitym, ulegającym przedawnieniu. Gurianow przypomniał, że Memoriał wystąpił pod koniec maja z apelem o skontrolowanie przez Prokuratora Generalnego, czy śledztwo jest prowadzone prawidłowo. Według stowarzyszenia nierzetelność, z jaką prowadzono postępowanie, jest wystarczającą podstawą dla jego wznowienia. Apel trafił z Kancelarii Prezydenta do Prokuratury Generalnej.IAR/Kresy.pl
Przesłuchają Tuska w sprawie Smoleńska? Adwokat rodziny ofiary chce wyjaśnić, co premier ustalił z Rosjanami. Przesłuchania premiera Donalda Tuska chce mec. Stefan Hambura, berliński adwokat, reprezentujący Janusza Walentynowicza, syna Anny Walentynowicz, która 10 kwietnia zginęła pod Smoleńskiem. Przygotowuje właśnie wniosek w tej sprawie. Zamierza go złożyć w Wojskowej Prokuraturze Okręgowej w Warszawie, która prowadzi śledztwo dotyczące wypadku. Co – jego zdaniem – miałby wytłumaczyć Donald Tusk? – Musimy wyjaśnić, czy dokonywał z Władimirem Putinem uzgodnień dotyczących prowadzenia śledztwa według konwencji chicagowskiej, a nie porozumienia polsko-rosyjskiego z 1993 r. – mówi „Rz” Hambura. – Są przesłanki, że mogło tak być. A konwencja chicagowska praktycznie zamknęła polskim śledczym drogę do obiektywnego wyjaśnienia przyczyn katastrofy, skazując ich na to, co przekażą im Rosjanie.
Hambura wniosek o przesłuchanie premiera zamierza złożyć w wojskowej prokuraturze Zdaniem adwokata konwencja chicagowska nie może być stosowana do badania wypadków samolotów wojskowych (Tu-154 należał do naszej armii).
Przełomowy 13 kwietnia Przygotowując wniosek o przesłuchanie Tuska, skonfrontował dwa dokumenty: polsko-rosyjskie porozumienie z 1993 r. (o współpracy w sprawie ruchu samolotów wojskowych i badania katastrof lotniczych) oraz stenogram z relacji Edmunda Klicha, pełnomocnika Polski akredytowanego przy Komisji Badania Wypadków Federacji Rosyjskiej, jaką składał 6 maja na posiedzeniu jednej z sejmowych podkomisji. – Z wypowiedzi Edmunda Klicha bezspornie wynika, że Rosjanie od początku naciskali na zastosowanie konwencji chicagowskiej – zauważa Hambura. I wskazuje na fragment jego wypowiedzi, według której Aleksiej Morozow, przewodniczący rosyjskiej komisji technicznej, poinformowawszy go telefonicznie 10 kwietnia o katastrofie, natychmiast sugerował konwencję chicagowską jako podstawę działania. – Było tak, chociaż przez pierwsze trzy dni na miejscu katastrofy pracowały niezależne od siebie zespoły polski i rosyjski, tak jak to przewiduje porozumienie z 1993 r. – zaznacza adwokat. Członkowie dwudziestokilkuoosobowego zespołu Inspektoratu MON ds. Bezpieczeństwa Lotów, któremu szefował płk Mirosław Grochowski, pracowali do 13 kwietnia i zdołali sporządzić dokumentację z miejsca wypadku. Zastępcą płk. Grochowskiego był właśnie Edmund Klich. 13 kwietnia to według Hambury kluczowa data. Tego dnia szefowa Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego Tatiana Anodina na konferencji prasowej Władimira Putina w Moskwie oznajmiła, że podstawą działań śledczych będzie konwencja chicagowska. W konferencji wziął też udział – za pośrednictwem łącza satelitarnego – Edmund Klich, który 13 kwietnia był w Smoleńsku. Jak mówił potem przed sejmową podkomisją, podczas konferencji odniósł wrażenie, że postępowanie według konwencji chicagowskiej ustalono na poziomie międzyrządowym. Edmund Klich przed podkomisją mówił też o swojej rozmowie z płk. Krzysztofem Parulskim, naczelnym prokuratorem wojskowym: „powiedział mi, że ja w ogóle nie potrafię działać, ja utrudniam pracę prokuraturze, a w ogóle ja ustawiłem... przyjąłem jako załącznik 13 (do konwencji chicagowskiej, dotyczący badania wypadków lotniczych – red.) do procedowania i działam na szkodę Polski (...) Ja mówię, ja muszę procedować według załącznika 13 i wymaga tego ode mnie pan Morozow”. Natomiast wiceminister obrony narodowej Marcin Idzik wyjaśniał posłom z podkomisji, że konwencję wybrano z powodów technicznych. Jak tłumaczył, umożliwiła ona podjęcie natychmiastowych działań, a w porozumieniu z 1993 r. o badaniu katastrof jest zaledwie jedno zdanie, więc należałoby, zamiast badać katastrofę, na szczeblu rządowym uzgadniać procedury.
Bezpieczniejszy wariant Jednak mec. Hambura wskazuje na inne motywy, które 29 kwietnia w Sejmie przedstawił sam premier Tusk. Mówił: „Czy w istocie dla obiektywizmu i przejrzystości tego śledztwa nie jest bezpieczniejszym wariantem maksymalnie dobra współpraca między polskimi i rosyjskimi instytucjami (...)?”. – Argumentował też, że przyjęcie konwencji chicagowskiej spowoduje, iż śledztwo będzie obiektywne i pozbawione podejrzeń, że polscy śledczy coś zmanipulowali – przypomina adwokat. I ocenia: – Nieprzewidzianą konsekwencją szlachetnych intencji stało się, zamiast szybkiego badania przyczyn katastrofy kompletne spowolnienie śledztwa.
Premier: stawię się Rzecznik rządu Paweł Graś uważa, że wniosek mec. Hambury o przesłuchanie premiera nie ma szans powodzenia. – Prokuratura zajmuje się badaniem przyczyn katastrofy, a nie tym, jaka konwencja została zastosowana do jej zbadania – mówi „Rz” Graś. – To nie pierwsza polityczno-marketingowa akcja mecenasa Hambury na jego zawodowej drodze – ocenił wczoraj sam Tusk, ale zadeklarował: – Będę oczywiście do dyspozycji prokuratury, jak wszyscy urzędnicy państwowi zaangażowani w sprawę wyjaśniania katastrofy. Rzecznik naczelnego prokuratora wojskowego płk Zbigniew Rzepa zaznacza: – Jeśli wniosek zostanie złożony, prokurator prowadzący śledztwo po jego przeanalizowaniu wyda stosowną decyzję. Graś zaś poleca Hamburze lekturę artykułu dr. Krzysztofa Karsznickiego w „Rz” 11 czerwca. Dyrektor Departamentu Współpracy Międzynarodowej Prokuratury Generalnej tłumaczy w nim, że zastosowanie porozumienia z 1993 r. do uregulowania „współpracy organów wymiaru sprawiedliwości” jest niemożliwe, bo zawarli je ministrowie obrony, a nie sprawiedliwości. Ale mec. Hambura uważa, że to, kto prowadzi czynności śledcze, może wpłynąć na ich końcowe wyniki. – Faktycznymi dysponentami dowodów rzeczowych i materiałów śledztwa są Rosjanie – podkreśla Hambura. – Trudno uwierzyć, że wyeksponują oni ewentualne zaniedbania swoich służb lotniczych. Jarosław Kałucki
Przyjęcie nowego znaku Czerwonego Krzyża krokiem do destrukcji Organizacji W środę 21 czerwca 2006 roku podczas genewskich obrad 29. Międzynarodowej Konferencji Federacji Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i Półksiężyca po dokonaniu zmian w statucie struktur Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i Ruchów Czerwonego Półksiężyca (ICRC), ogłoszono w wydanej rezolucji, iż do struktur organizacji zwanej na świecie jako Czerwony Krzyż dołączono dwóch nowych członków narodowych: izraelski Megan David Adomi (MDA) oraz Palestyńskie Stowarzyszenie Czerwonego Półksiężyca (PRCS). Jednocześnie, na podstawie ustaleń z grudnia 2005 roku, rezolucja wprowadza nowy znak zwany Czerwonym Diamentem (Red Diamond, Czerwony Kryształ). Tym samym kończy się pewien etap sporu pomiędzy międzynarodowymi strukturami Czerwonego Krzyża a Izraelem i jego największym poplecznikiem – Amerykańskim Czerwonym Krzyżem. Przez kilkadziesiąt lat Izrael nie godził się na żadne kompromisowe rozwiązania i naciskał, stosując różnorodny szantaż i wykorzystując swoich popleczników, na przyjęcie dodatkowego znaku, na którym widniałaby Gwiazda Dawida. W 2000 roku Amerykański Czerwony Krzyż posunął się nawet do wycofania swej składki do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, wprowadzając tym samym nowy język faktów dokonanych i szantażu w dyplomacji. Wydawało się wówczas, że Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża nie ugiął się pod naciskiem żądań izraelsko-amerykańskich, dziś jednak widać, że zainicjowane szantażem rozmowy nad możliwością rozszerzenia znaków, nie były bezowocne. W 2001 roku Międzynarodowy Czerwony Krzyż zaproponował ustanowienie nowego znaku – Czerwonego Diamentu, w którym umieszczona byłaby Gwiazda Dawida. I choć przedstawione rozwiązanie nie uzyskało wtedy aprobaty i zostało ostro skrytykowane przez stronę izraelską oraz amerykańską, to stało się punktem wyjściowym do dalszych negocjacji i ustępstw. Obecnie jesteśmy świadkami przyjęcia przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż rozwiązania poprzez zaadoptowanie nowego znaku Czerwonego Diamentu i umożliwienie wpisywania weń Gwiazdy Dawida. Rozwiązanie to można nazwać trzykrotnym ugięciem się Międzynarodowego Czerwonego Krzyża pod naciskiem lobby żydowskiego, poprzez: Samo przyjęcie nowego znaku, co było zerwaniem obowiązujących od 1929 roku przepisów ICRC, z powodzeniem gwarantujących przez tyle lat unikalność znaku Czerwonego Krzyża (i w mniejszym stopniu Czerwonego Półksiężyca). Na konferencji tej ustalono, iż ilość i rodzaje wprowadzonych symboli jest już ostateczna. Przyjęcie Gwiazdy Dawida, która będzie wpisana w Czerwony Diament. Przyjęcie znaku Gwiazdy Dawida jest odrzuceniem jednego z pryncypiów organizacji, czyli neutralności stosowanych znaków. Znak Gwiazdy Dawida nie jest bowiem neutralny czy areliginy, a przeciwnie – jest symbolem religijnym samym w sobie oraz budzi wielkie kontrowersje, a w wielu miejscach na świecie nawet nienawiść. W nowo zaaprobowany znak Czerwonego Diamentu wpisana jest Gwiazda Dawida większych rozmiarów niż w wersji zaproponowej przez ICRC przed kilku laty. Przyjęcie nowego znaku oraz możliwość adaptacji nowego znaku dla lokalnych potrzeb poprzez wpisywanie kontrowersyjnego symbolu Gwiazdy Dawida, stwarza wielkie niebezpieczeństwo i dla samego ruchu Międzynarodowego Czerwonego Krzyża jak i dla osób, którym niesiona jest pomoc. Rozwadnia i degraduje znaczenie istniejących znaków oraz wprowadza konflikty w łonie Organizacji. Pokazuje też jak silne jest dzisiaj lobby żydowskie, które jest w stanie przeforsować każde rozwiązanie, byle było korzystne dla wąskiej grupy interesów żydowskich. Co ciekawe, rezolucja umożliwia stosowanie – co prawda “tylko na terenie Izraela” jak zaznacza – znaku dotychczas używanego przez organizację MDA. Oznacza to tym samym, że wprowadzenie nowego znaku Czerwonego Diamentu zupełnie nie zmienia funkcjonowania tej izraelskiej organizacji i jeśli tylko będzie chciała, będzie dalej stosowała Gwiazdę Dawida w formie jak dotychczas (czyli bez wpisania jej w Czerwony Diament). Z tego co wiadomo, będzie to jedyny na świecie przypadek stosowania przez stowarzyszoną organizację Czerwonego Krzyża, znaków nie będących oficjalnymi znakami Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Od momentu ustanowienia państwa Izrael wysuwane były żądania wprowadzenia Gwiazdy Dawida jako równoważnego znaku organizacji Czerwonego Krzyża. Należy zadać sobie zasadnicze pytanie: dlaczego? Dlaczego areligijny znak czerwonego krzyża będący przecież odwróconym symbolem areligijnej flagi szwajcarskiej, był nie do zaakceptowania przez Izrael? Odpowiedź tkwi w nienawiści rabinicznej religii zwanej judaizmem, której wyznacznikiem jest antychrześcijański Talmud, do Krzyża Świętego i w konsekwencji do każdej postaci krzyża. Dla osób myślących w ten sposób krzyże, w tym trzepoczące flagi z krzyżem są nie do przyjęcia, czemu dawali wyraz wielokrotnie.
Obswerwując wydarzenia i spisując swoje uwagi przed pięcioma laty (patrz tekst poniżej, wydrukowany w 2001 roku w Naszym Dzienniku), podałem cztery możliwe warianty rozwiązania sporu, z których jak widać wybrany został wariant trzeci. Mówił on, iż poprzez przyjęcie neutralnego symbolu, uznanie Gwiazdy Dawida i stworzenie możliwości używania dowolnej kombinacji znaków, doprowadzi się do rozmycia dotychczasowej działalności Międzynarodowego Czerwonego Krzyża i do stopniowej degradacji jego statusu. Można jednak spekulować, iż poprzez przyjęcie nowego znaku i zaadoptowanie Gwiazdy Dawida proces degradacji dopiero rozpoczyna się i że w przyszlości dokonywane będzie stopniowe deprecjonowanie symbolu Czerwonego Krzyża, w miejsce którego wprowadzany będzie symbol Czerwonego Diamentu. Mówi o tym sama rezolucja, która umożliwia dobrowolne przyjęcie przez stowarzyszoną organizację jednego z trzech znaków. W związku z tym można pokusić się na taki obraz przyszłości: gdy powstanie nowe europaństwo – co wydaje się tylko kwestią czasu – a w niej europejska organizacja “Czerwonego Krzyża” przejmująca dotychczasowe narodowe organizacje, jaki znak zostanie zaadoptowany? Obowiązująca polityczna poprawność narzuca tylko jedno rozwiązanie.
Lech Maziakowski
Zmarł Bobby Fischer, mistrz szachowy Bobby Fischer, słynny szachista, niepokonany mistrz świata w latach 1972-75, zmarł 17 stycznia br. w wieku 65 lat w Reykjaviku. Robert “Bobby” Fisher był cudownym dzieckiem: zafascynował się szachami w wieku 6 lat i już w wieku 14 lat został mistrzem juniorów Stanów Zjednocznych, a w wieku 16 lat – mistrzem seniorów. Od tego czasu stawał się niepokonanym przeciwnikiem na arenie światowej, szczególnie w meczach z arcymistrzami radzieckimi. Przez połowę swojego życia prowadził ostrą kampanię przeciwko twierdzeniom jakoby był Żydem. W 1984 roku wysłał list do wydawcy Encyclopedia Judaica stwierdzający, że nie jest i nigdy nie był Żydem i zażądał wycofania swojego nazwiska z tej encykopedii, co wydawcy uczynili. Od mniej więcej tego czasu toczył bój ze środowiskiem żydowskim twierdząc otwarcie, że Żydzi są zgubą dla świata i że ich wpływy i działania destabilizują społeczeństwa. Był wielokrotnie szykanowany, zatrzymywany i więziony. Jednym z ostatnich incydentów było zatrzymanie na lotnisku w Tokio. Jak twierdził w wywiadach radiowych, władze amerykańskie pod wpływem sił żydowskich, w podstępny i bezprawny sposób odebraly mu paszport, co było przyczyną zatrzymania w 2004 roku i wydalenia z Japonii, gdzie mieszkal ze swoją żoną – Japonką, również mistrzynią szachową. Dowodził, że paszport, którym się posługiwał był wydany przez ambasadę amerykańską w Szwajcarii zaledwie rok wcześniej i że był cały czas ważny. Zwrócił się o azyl polityczny do Niemiec, powołując się na obywatelstwo niemieckie swojego ojca, jednak władze Niemiec odmówiły tej prośby. Podobnie uczyniły władze Islandii, choć przyznały mu prawo do osiedlenia się w tym kraju, gdzie mieszkał do końca życia. Po tzw. terrorystycznych atakach 9-11, Fischer twierdził, że były one dziełem wywiadów amerykańskiego i izraelskiego, a na wiadomość w tym dniu o tym, że zaatakowano Pentagon i Biały Dom, odpowiedział w wywiadzie radiowym dla stacji filipińskiej, że “To świetna wiadomość”. Wyznał też, że “nikt nawet nie interesuje się tym, że Stany Zjednoczone i Izrael mordują Palestyńczyków.” Wzywał do “zamknięcia wszystkich synagog” w USA i unieszkodliwienia “setek tysięcy przywódców żydowskich w Ameryce” i “aresztowania Żydów”. Wkrótce po tym amerykańskie władze szachowe w cofnęły mu członkostwo w Federacji Szachowej. Bobby Fischer prowadził życie ekscentryka, jednak jasność jego umysłu, doskonała pamięć i charakterystyczne spojrzenie na politykę światową, towarzyszyły mu do końca życia. W informacji o śmierci, agencja izraelska JTA zadała pośmiertnie cios wymierzony z premedytacją pisząc, że zmarł “Bobby Fischer, mistrz szachowy. Urodzony jako Żyd.”
Możliwość ekshumacji zwłok Bobby Fischera celem ustalenia ojcostwa – Batalia o spadek po mistrzu szachowym Ciało zmarłego w 2008 roku, legendarnego mistrza szachowego Bobby Fischera ma zostać ekshumowane celem ustalenia ojcostwa, czy dzisiaj 9-letnia Jinky Young jest rzeczywiście córką Fischera i filipinki – Marilyn Young, z którą utrzymywał on kontakty. Sąd w Reykjaviku stwierdził, że potrzebne do tego rodzaju badań są próbki ciała, i nie wystarczają zdeponowane w islandzkim szpitalu próbki krwi. Fischer nie pozostawił po sobie spisanego testamentu i po śmierci rozpoczęły się procesy o podział majątku, szacowanego na 2 miliony dolarów. O majątek walczy zarówno jego była filipińska znajoma, jej córka, lecz także amerykański Urząd Skarbowy IRS, który uważa, że mistrz szachowy zalegał z podatkami. Mistrz szachowy Bobby Fischer pochowany został na cmentarzu w południowej Islandii, około 50 km od Reykjaviku. Przed śmiercią poprosił on o pogrzeb katolicki, którego udzielił mu ks. Jakob Rolland z Diecezji Reykjavik.
Oszczędności wg Zapatero: Koniec z becikowym, ale badania nad łechtaczką sfinansujemy Cięcia w pensjach, zawieszenie rewaloryzacji emerytur, likwidacja becikowego – to pomysły hiszpańskiego rządu José Luisa Zapatero na zmniejszenie deficytu budżetowego. Na priorytety – jak badania nad łechtaczką – funduszy jednak nie zabraknie. Nic dziwnego, że Hiszpanów denerwuje marnowanie pieniędzy z państwowej kasy, gdy okazuje się, że Ministerstwo Równości przeznacza 26,5 tys. euro na subwencję dla projektu badawczego, który hiszpańskie media nazwały „mapą łechtaczki”. Spór wybuchł w parlamentarnej Komisji Równości. Susana Camarero z opozycyjnej Partii Ludowej (PP) wyraziła ubolewanie, że resort nie wspiera raczej projektów ważnych dla Hiszpanek w czasach kryzysu, takich jak zwalczanie bezrobocia kobiet. Finansowania „mapy” broniła jednak socjalistyczna minister równości Bibiana Aido. Argumentowała, że dogłębne zbadanie unerwienia tej części ciała jest niezwykle ważną sprawą. – Każdego dnia na świecie pozbawianych jest łechtaczki 6 tys. dziewczynek – przekonywała dodając, że mapa ułatwi pracę chirurgom, którzy zetkną się z takim okaleczeniem. Stanowisko minister Aido w pełni podziela dyrektorka Instytutu Kobiety Laura Seara. Oświadczyła ona nawet, że dla niej jest to kwestia praw człowieka. AJ/Rp.pl
Kardynał Dziwisz znów poparł kandydata PO, czyli zaufani tajnych służb komunistycznych podają sobie ręce Wczoraj, wczesnym rankiem, dzięki zabiegom posła PO Ireneusza Rasia (jego rodzony brat jest sekretarzem kardynała) Bronisław Komorowski został wprowadzony do pałacu kardynalskiego w Krakowie. Równocześnie odmówiono tego wszystkim pozostałym kandydatom. Powtórzyła się sytuacja sprzed pięciu lat, kiedy to, tuż przed ciszą wyborczą kardynał Stanisław Dziwisz w blasku fleszy przyjął w swoim pałacu ówczesnego kandydata PO na prezydenta, Donalda Tuska, odmawiając także tego samego pozostałym kandydatom.
Wczorajsze wydarzenie jest więc kolejnym jednoznacznym poparciem hierarchy dla konkretnej formacji politycznej, co dzieje się wbrew wcześniejszym ustaleniom, zakazującym duchownym angażowania się w kampanię wyborczą. Kiedyś archidiecezja krakowska za tę postawę swego metropolity będzie musiała się wstydzić. W spotkaniu wziął udział także Sławomir Nowak, zaciekle atakujący konkurencyjnych kandydatów, oraz wspomniany poseł Raś. Ten ostatni powiedział, co cytuję za sprzyjająca mu “GW”: Dla mnie to spotkanie było szczególnie ważne, bo mieliśmy okazję porozmawiać o tym, że katolicy z PO są gorzej traktowani przez katolickie media niż katolicy z innych partii . Co oznaczają te słowa? A to, że od tej pory te media katolickie, które podlegają metropolicie krakowskiemu, będą musiały dużo i życzliwie pisać o politykach PO, w tym zwłaszcza o samym Rasiu, którego ambicje są nadzwyczaj wygórowane. W innym fragmencie swej relacji gazeta Adama Michnika donosiła: Sam kandydat po wizycie w kurii mówił: – Spotkanie przebiegło w duchu pełnego zrozumienia. Rozmawialiśmy m. in. o atmosferze towarzyszącej obecnej kampanii wyborczej i o innych ważnych dla Polski problemach, w tym też lokalnych, krakowskich. Krakowski finał ma też kampania Jarosława Kaczyńskiego. Spotkania z kardynałem Dziwiszem nie będzie, bo metropolita dziś wyjeżdża z Krakowa. Bardzo sprytne. Kiedyś archidiecezja krakowska za tę postawę swego metropolity będzie musiała się wstydzić. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
Amerykański Czerwony Krzyż ukarany przez FDA za nieprawidłowe przetwarzanie produktów z krwi Amerykańska rządowa Agencja ds. Żywności i Leków (Food and Drug Administration -FDA), nałożyła karę w wysokości 16 milionów dolarów na Amerykański Czerwony Krzyż (ARC), za “niedostosowanie się do federalnych regulacji prawnych przy pobieraniu i przetwarzaniu produktów z krwi”. Pomimo surowej kary, FDA w swoim oświadczeniu pisze, że “nie znaleziono żadnych dowodów na to, że przewinienia Czerwonego Krzyża stanowią jakiekolwiek zagrożenie dla pacjentów i zapas krwi uznany jest za bezpieczny”. FDA pochwalił jednocześnie Amerykański Czerwony Krzyż za wysiłki kierownictwa w poprawie problemów z jakością. Zaznaczono, że ARC uczynił kolejny krok naprzód w kierunku skorygowania wytkniętych przez Agencję Żywności i Leków niedociągnieć. Kierownictwo Amerykańskiego Czerwonego Krzyża wystosowało oświadczenie, w którym pisze, że kara została nałożona niesłusznie. “Jesteśmy rozczarowani tym, że FDA uważał za konieczne nałożenie na nas kary za wykroczenia sprzed wielu lat [których] aż 98 procent zidentyfikowanych zostało przez FDA w 2008 roku i wcześniej.” Amerykański Czerwony Krzyż ukarany został w poprzednich latach przez FDA karami sięgającymi 23 miliony dolarów, jednak w znacznym stopniu poprawił swoją działalność i proces pobierania krwi. Jak twierdzi w oświadczeniu, sporne próbki dotyczą zaledwie 0,0775 procenta wszystkich produktów z krwi. ARC pobiera i przetwarza rocznie około 43 procent całego krajowego zaopatrzenia w krew, co przekłada się na 6,5 miliona jednostek krwi rocznie. Krew przetwarzana jest na około 9,5 miliona produktów wykorzystywanych do transfuzji. Przed zaledwie trzema dniami Federalny Komitet Doradczy ds. Bezpieczeństwa i Dostępności Krwi (ACBSA) przegłosował zakaz oddawania krwi przez aktywnych homoseksualistów. Niestety po stronie “dyskryminowanych gejów” stanął właśnie Amerykański Czerwony Krzyż, którego kierownictwo uważa, że procedury są na tyle doskonałe, że zarażona wirusem HIV krew jest na czas wyłapywana i podlega selekcji. Krytycy jednakże wskazują na niezaprzeczalny fakt, iż testy na HIV nie są często w stanie wykryć zakażenia aż do 6 miesięcy od zarażenia. Amerykański Czerwony Krzyż przed wieloma laty przejęty został przez lewicowe środowiska, pozostające w wielu aspektach lokalnej i globalnej polityki pod wpływem lobby syjonistycznego, najbardziej wpływowego politycznie, finansowo, prawnie i gospodarczo lobby w Stanach Zjednoczonych. To właśnie w wyniku agresywnej postawy ARC, zmuszono Międzynarodowy Czerwony Krzyż do zaaprobowania i wprowadzenia w 2006 roku nowych znaków tej organizacji: izraelskiego Megan David Adomi (MDA) oraz Palestyńskiego Stowarzyszenia Czerwonego Półksiężyca (PRCS). Jednocześnie, na podstawie ustaleń z grudnia 2005 roku, wprowadzono nowy znak zwany Czerwonym Diamentem (Red Diamond, Czerwony Kryształ). Obserwatorzy obawiają się, że w przyszłości “ofensywny” znak krzyża zostanie powszechnie zastąpiony “uniwersalnym” Czerwonym Diamentem, a w wielu regionach rozprzestrzeni się Gwiazda Dawida Megan David Adomi.
Będziemy słono płacić za euro Koalicja PO – PSL z uwagi na to, że Polska nie jest w strefie euro, nie miała obowiązku szafować pieniędzmi podatników, a jednak minister finansów wyskoczył przed szereg i zaoferował zagrożonym krajom gwarancje na blisko połowę naszego budżetu.
Będziemy słono płacić za euro Z jednej strony płacimy za kredyt walutowy z Międzynarodowego Funduszu Walutowego, z drugiej oferujemy pomoc finansową dla państw strefy euro. W jakim właściwie stanie są finanse Polski? Finansiści spekulują, że możemy pośredniczyć w przekazywaniu pieniędzy z MFW do zagrożonych krajów eurostrefy. Polska zapłaci ok. 60 mln USD za roczny dostęp do elastycznej linii kredytowej (FCL) z Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Wniosek o postawienie w stan gotowości pomocy walutowej dla Polski w wysokości 20,1 mld USD złożony został przez ministra finansów oraz prezesa NBP we wtorek. - Byłam przekonana, że wniosek do MFW będzie respektował ustalenia zarządu NBP, iż to rząd jako podmiot wnioskujący sfinansuje koszty FCL – mówi prof. Zyta Gilowska, członek Rady Polityki Pieniężnej. – Gdyby było inaczej, uznałabym to za skandal, zwłaszcza że stanowisko zarządu NBP było kilkakrotnie prezentowane publicznie przez p.o. prezesa Piotra Wiesiołka i wiceprezesa prof. Witolda Kozińskiego – dodaje. Przed złożeniem wniosku minister finansów Jacek Rostowski odbył długą rozmowę z nowym prezesem NBP Markiem Belką na temat tego, kto za FCL zapłaci. Rząd stał na stanowisku, że powinien to być NBP. - Jeszcze przed wyborem prezesa Belki stanowiska rządu i NBP bardzo się zbliżyły – twierdzi Rostowski, nie wyjaśniając, na czym to zbliżenie polega, skoro jednak to rząd zapłaci. Minister powiedział też, że obaj z prezesem NBP uważają, że to, co dzieje się w gospodarce światowej, a szczególnie europejskiej, grozi poważnymi szokami dla gospodarki polskiej. – Dlatego nie chcieliśmy opóźniać wystąpienia o elastyczną linię kredytową do MFW – wyjaśnia. Tymczasem zaledwie dzień wcześniej pojawiła się wiadomość, że minister finansów obiecał Brukseli, iż może udzielić finansowej pomocy, gdyby jakiś kraj eurostrefy stanął przed widmem zapaści finansowej. Chodzi o deklarację udziału Polski w tzw. Europejskim Funduszu Stabilizacyjnym, który ma dysponować 750 mld euro na pomoc zagrożonej Grecji, a w razie negatywnego rozwoju wydarzeń – także Hiszpanii, Portugalii, Włochom i Irlandii. 500 mld euro z tej kwoty zobowiązane są dostarczyć kraje eurostrefy, a 250 mld zadeklarował MFW. Polska, nie będąc w strefie euro, nie miała obowiązku szafować pieniędzmi polskich podatników, a jednak Rostowski wysunął się przed szereg. Spośród 11 państw UE spoza eurostrefy zdecydowała się na to oprócz nas tylko Szwecja.
Analitycy Goldman Sachs wyliczyli, że według reguł Europejskiego Funduszu Stabilizacyjnego Polska zobowiązana byłaby udzielić zagrożonym krajom gwarancji na 28 mld euro, czyli blisko połowę swojego budżetu. - Polska i Szwecja zadeklarowały, że są gotowe dołączyć do tej pomocy w zależności od przypadku, jeżeli będziemy uważali, że jest to w interesie naszym, naszych najbliższych sąsiadów i całej Europy. To znaczy, że sami zdecydujemy, czy pomóc i w jakiej skali – przekonuje Rostowski, dodając, że „nie wyobraża sobie, co mogłoby być większym dla Polski zagrożeniem niż rozpad UE”. Decyzję w tej sprawie podejmie rząd. - Realną kwotą byłoby kilkaset milionów euro, gdyby chodziło o większą kwotę – decydował będzie polski parlament – zapewnia szef resortu finansów. Dodaje, że byłaby to pożyczka, ponieważ nie ma prawnej możliwości udzielenia gwarancji. – Będziemy jednak proponowali zmianę ustawy, aby zamiast pożyczki mogły to być gwarancje. Są one mniej uciążliwe dla gospodarki – zaznacza Rostowski. - Z jednej strony rząd chce dostępu do kredytu MFW, z drugiej – deklaruje bliżej nieokreśloną pomoc na rzecz eurostrefy. Sami się zadłużamy i jednocześnie chcemy gwarantować pożyczki innym zadłużonym krajom. To zupełnie nie ma sensu. Rząd wkręca kraj w spiralę zadłużenia, gdzie wszyscy wszystkim są coś winni – komentuje Jerzy Bielewicz, szef Stowarzyszenia „Przejrzysty Rynek”. Według niego, może to zagrozić naszej walucie. – Takie decyzje powodują, że powstaje pajęcza sieć niejasnych zobowiązań, która dla sektora publicznego jest surogatem derywatów w prywatnym sektorze finansowym – ocenia prof. Gilowska, była minister finansów. Wielu finansistów spekuluje na tle tych dwóch decyzji Rostowskiego, o co właściwie rządowi chodzi. - FCL i pomoc dla eurostrefy mogą być posunięciami niezależnymi. Po prostu władze Polski zdecydowały, że trzeba dać zarobić MFW za ów „platynowy pakiet ubezpieczeniowy” – uważa jeden z rozmówców „Naszego Dziennika”, przypominając, że szef NBP Marek Belka był do niedawna dyrektorem w MFW. - Na podobnej zasadzie Polska przez cały okres transformacji płaciła ciężki haracz za różne „gotowości” na rzecz Banku Światowego. Dopiero rząd PiS zerwał z tą polityką – utrzymuje nasz rozmówca związany z resortem finansów. Dopuszcza jednak możliwość, że pomoc dla eurostrefy i FCL to kombinacja powiązana. - Pomoc deklarowana przez ministra Rostowskiego może być pretekstem, żeby zmienić ustawę o gwarancjach i poręczeniach Skarbu Państwa w taki sposób, aby pozwoliła rządowi na sfinansowanie FCL. Rostowski miał z tym problem prawny, dlatego cała gra szła o to, by NBP zapłacił – twierdzi nasz rozmówca. Rząd musi znaleźć na ten cel w budżecie 180 mln złotych.
Nie brakuje też głosów, że przedsięwzięcie Rostowskiego ma charakter bardziej skomplikowany. - Konieczność skorzystania przez strefę euro z pomocy MFW – w którym dyrygują Amerykanie – w utworzeniu Europejskiego Pakietu Stabilizacyjnego jest potężną porażką prestiżową dla UE, która sama nie potrafi utrzymać w ryzach swojej waluty. Może zatem chodzi o to, aby MFW świadczył tę pomoc za pośrednictwem kraju należącego do UE, jakim jest Polska? Kłopoty Grecji i innych krajów mogą być większe niż 750 mld euro z Europejskiego Funduszu Stabilizacyjnego, a w takim wypadku Polska mogłaby dostarczyć ekstra pomocy w postaci środków z MFW – spekulują finansiści. - Zachodzi pytanie o granice naszego poświęcenia… – kończy refleksyjnie jeden z nich. W takim wypadku w grę wchodziłoby realne wykorzystanie przez Polskę elastycznej linii kredytowej. Według wyliczeń NBP za wykorzystanie zaledwie 30 proc. tych środków przez 5 lat Polska musiałaby zapłacić 1 mld złotych. Małgorzata Goss
Polskie Podziemie po II Wojnie Światowej Otrzymaliśmy obszerne fragmenty referatu dr Dariusza Ratajczaka. Wygłosił go 1.8.2004 roku w Kędzierzynie – Koźlu na spotkaniu poświęconym Polskiemu Podziemiu lat 1944-1948. W spotkaniu uczestniczyła młodzież reprezentująca różne kierunki Ruchu Narodowego w Polsce. Zapis z taśmy magnetofonowej. – Redakcja ["Wiru" - przyp. adm.] Osobiście bardzo się cieszę, że nasze spotkanie poświęcone jest polskiemu zbrojnemu podziemiu niepodległościowemu po zakończeniu II Wojny Światowej. Decyduje o tym tradycja rodzinna, oczywista – chociaż, siłą rzeczy, mocno skrótowa, wręcz impresyjna – chęć przybliżenia tematu siedzącym tu młodym ludziom [...] Od wielu już lat, gros mass-mediów w Polsce, opanowanych przez rozpoznane, czyli „wiadome” siły, stara się przedstawić problematykę podziemia w fałszywym świetle. Oto zaczynają się pojawiać filmy dokumentalne lub teksty publicystyczne, w których niedwuznacznie sugeruje się, że niewątpliwi, tragiczni bohaterowie tamtych czasów byli ludźmi „kontrowersyjnymi”, że mordowali niewinnych ludzi. Przykładami mógłbym obdzielić kolejne trzy nasze spotkania, wspomnę tylko o jednym. Otóż czytam tekst, jaki w 2001 roku ukazał się w żydowskim miesięczniku „Midrasz”. Rozmawiają panowie Piotr Paziński, będący również dziennikarzem „Gazety Wyborczej”, co na jedno wychodzi, oraz słynny reżyser, Jerzy Hoffman. Przy okazji: jego „słynność” polega na tym, że dokonał swoistego harakiri na ekranizacji „Ogniem i Mieczem” Henryka Sienkiewicza. Pewnie niewiele brakowało, by wpiął w sobolą czapkę Bohuna „szlachetny znak Tryzuba”. Paziński pyta się reżysera, co sądzi o sejmowej debacie na temat „dziękczynienia dla Wolności i Niezawisłości”, a ten odpowiada: Każda partyzantka… na każdym etapie bandycieje. Dla mnie, na przykład, Narodowe Siły Zbrojne kojarzą się w zdecydowanie negatywny sposób. Co ten człowiek wie o WiN i NSZ? I tacy ludzie ekranizują historię? Hoffman ma szczęście, że nie żyje już śp. Stefan Marcinkowski z Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Miałem zaszczyt poznać tego żołnierza, później członka Kongresu Polonii Amerykańskiej, podczas jego wizyty w Polsce (bodajże w 1990 roku), na krótko przed jego śmiercią. Pewnie laską obiłby siedzenie potwarcy. Zresztą ta swoista, antypolska rewizja historii dotyczy również wojennych dziejów Armii Krajowej, że wspomnę o skandalicznych tekstach Michała Cichego w „Gazecie Wyborczej”, oskarżających AK o rżnięcie niedobitków żydowskich podczas Powstania Warszawskiego. Wszystko to wpisuje się w szeroki, zorganizowany nurt antypolskości, na który składają się obrzydliwe kłamstwa dotyczące „polskich obozów koncentracyjnych”, „polskiego antysemityzmu”, „współpracy polsko-niemieckiej w dziele niszczenia Żydów podczas wojny”, „sprawy Jedwabnego”. Ciężko z tym walczyć. Nie dlatego, że nie mamy argumentów (bo mamy!), nie dlatego, że ponosimy winę (bo nie ponosimy!), nie dlatego, że brakuje nam inteligencji i odwagi (nie brakuje!). Nie mamy środków – mówiąc brutalnie: pieniędzy, by „sprzedać” publice nasze racje. Cóż znaczy szlachetna książka wydana w nakładzie 1000 egzemplarzy wobec „Gazety Wyborczej”, której dzienny nakład wynosi coś około 0,5 mln? Cóż znaczy fantastyczny wykład wobec kłamliwego filmu dokumentalnego oglądanego przez 3 mln telewidzów. Oczywiście trzeba jednak wydawać, referować i pisać… Trzeba protestować, jak robi to Polonia amerykańska, kanadyjska, czy australijska, gdy po raz kolejny ukazuje się kretyński tekst dotyczący wspomnianych „polskich obozów koncentracyjnych”… Kropla drąży skałę. Jesteśmy to winni prawdzie, uczciwości, honorowi, Narodowi i Ojczyźnie. A poza tym, zawsze to powtarzam, nie przemogą, nie przemogą… Przeciwnik na razie wygrywa bitwy, ale wojnę przegra z kretesem. Tego bądźmy pewni. Na kłamstwie nikt niczego jeszcze nie zbudował. Powiedzmy sobie tak: moralne kundle wyją do księżyca, a nasza skromna karawana, obijana, potrzaskana, ze skrzypiącymi kołami, nadal jedzie. I będzie jechała. Przechodząc do meritum… Lewicowe publikatory, typu „Gazeta Wyborcza”, „Trybuna”, czy „Nie” Jerzego Urbana, twierdzą, iż w latach 1944-1948 mieliśmy w Polsce do czynienia z wojną domową, a zatem z dramatem wielu Polaków walczących i ginących po obu stronach barykady. Nic bardziej błędnego. Po 1944 roku nie było w Polsce wojny domowej. Sytuacja była jasna. Oto okupację niemiecką zamieniliśmy na okupację sowiecką. Nie łudźmy się. Gdyby nie potężna pomoc sowiecka świadczona polskim komunistom – od Armii Czerwonej poczynając, na NKWD kończąc – los krajowej komuny byłby szybko przesądzony. W walce z narodem, pozostawiona własnemu losowi, nie miałaby żadnych szans, zostałaby rozniesiona w strzępy. Jak w ogóle można mówić o wojnie domowej w tych latach, skoro z jednej strony mamy świetnie wyekwipowane przez Sowietów „Ludowe Wojsko”, powstaje specjalnie przeznaczony do walki z podziemiem niepodległościowym Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego, komuniści dysponują środkami, na jakie stać jedynie totalitarną władzę, mogą liczyć na pomoc światowego mocarstwa, z drugiej zaś, całej tej machinie przeciwstawiają się słabo uzbrojone oddziały leśne? Wojna domowa powinna spełniać warunek przybliżonej równowagi sił między wrogami. Tutaj nie został on spełniony. [...] Dlaczego podziemie niepodległościowe po 1944 roku było słabsze od tego z lat II Wojny Światowej? W lipcu 1944 roku, gros oddziałów AK, wykonując akcję „Burza”, ujawniło się wobec wkraczających do Polski Sowietów. Miało to fatalne następstwa. Żołnierzy rozbrojono, część wcielono do „Armii Berlinga”, niektórych, jak w przypadku żołnierzy AK z Wileńszczyzny, wywieziono na Wschód. Dla organizującego się antykomunistyczno-niepodległościowego podziemia, większość z tych ludzi była stracona. Pamiętajmy również o hekatombie Powstania Warszawskiego, w którym zginął kwiat polskiej, patriotycznej młodzieży, w którym zagładzie uległy najlepsze jednostki bojowe AK. Strasznie tych ludzi będzie brakowało Polsce po wojnie. To oni mieli tworzyć warstwę przywódczą wolnego narodu. Zbrakło ich… Wkrótce dobito w stalinowskich więzieniach tych, którzy wojnę przeżyli. Szczęśliwcy znaleźli się na emigracji. Jakże brakuje tych wszystkich ludzi, jakże inaczej wyglądałaby polska świadomość narodowa, gdyby przeżyli lub, zmuszeni okolicznościami, nie opuścili Kraju. Zamiast nich, pojawili się synalkowie i córeczki komunistycznych tatusiów buntujących się przeciwko rodzicom. Myślę o tych wszystkich „Michniko-Kuronio-coś tam”, tych wszystkich trockistach, lewakach, facetach o zaburzonej świadomości narodowej i moralności rodem z „Dzielnic Czerwonych Latarń”. To oni stali się tą fałszywą inteligencją, to oni zajęli miejsce im nienależne. Prawem kaduka, prawem kaduka. Właśnie powoli zastępują ich kolejne zastępy córeczek i synalków wlewających się na podobieństwo wodospadu do redakcji gazet, telewizji, radia, polityki itd. Ani to polskie, ani ładne. „Ni pies ni wydra, coś koło świdra”. Wskazując na przyczyny braku możliwości skutecznego opierania się komunistom, powiedzmy i to, że w 1944/45 roku, wielu Polaków było zmęczonych 5-letnią okupacją niemiecką i pierwszą okupacją sowiecką (1939-1941). Naprawdę nie można było wymagać, aby po raz kolejny naród wzniósł się na „bojowe wyżyny”. Zresztą, byłoby to nieroztropne. Pamiętajmy, że istnieje coś takiego, jak „ekonomia narodowej krwi”. Obóz narodowy zawsze zwracał na to uwagę i tak już zostanie. Pomimo wskazanych ograniczeń, podziemie niepodległościowe skupiało wcale licznych, naprawdę twardych i świadomych patriotów. To byli ci najlepsi z najlepszych, wierzący, że opór ma sens, że wkrótce dojdzie do konfliktu Zachodu z Sowietami. Oczywiście nic z tego nie wyszło…, ale to wiemy my. Oni tej wiedzy byli jeszcze pozbawieni. To była ta część, którą naród przeznaczył do aktywnej walki z komuną. Zresztą, owi „leśni ludzie” nierzadko nie mieli wyboru: albo walka z komuną w oddziale partyzanckim, albo aresztowanie, wywózka na Wschód, tudzież anonimowa śmierć… Powiem tak: skrwawiony naród po 1944 roku zachował się racjonalnie. Wygenerował legalną opozycję w postaci Polskiego Stronnictwa Ludowego, bo tylko na to komuniści pozwolili. Ludzie odbudowywali Kraj, zasiedlali Ziemie Odzyskane i… swoje myśleli o pachołkach Rosji. Dali temu wyraz w słynnym referendum czerwcowym. Istotna cząstka walczyła z bronią w ręku. To była instynktowna, równoczesna „gra na 2-3 fortepianach”. Przeciwnik nie uznawał jednak żadnych reguł, a Zachód po zwodniczych deklaracjach („wolne wybory”, „demokracja” itd.), po prostu zgodził się na zniewolenie połowy kontynentu. Podziemie niepodległościowe w Polsce, w latach 1944-1948, nie stanowiło jednej, scentralizowanej struktury. Wiele oddziałów leśnych działało de facto niezależnie, nie podporządkowując się żadnym wyższym instancjom. Bez wątpienia największą i najpoważniejszą organizacją niepodległościową, nazwijmy ją jednak centralą dla innych grup, był WiN, czyli Wolność i Niezawisłość. WiN był kontynuacją AK w „zmienionych warunkach”. Poprzedzały go organizacja „Nie” (Niepodległość) i Delegatura Sił Zbrojnych na Kraj. Jego pierwszy Prezes, płk. Jan Rzepecki, pragnął nadać organizacji charakter bardziej cywilny niż wojskowy, zawarty w formule: „Ruch Oporu Bez Wojny i Dywersji”. Chodziło mu o „rozładowanie lasów”, obawiał się bowiem, że walki partyzanckie z komunistami nie mają szans powodzenia. W zamian, on i jego współpracownicy proponowali przedsiębranie akcji uświadamiających, informujących i przygotowujących społeczeństwo do wolnych – jak sądzono – wyborów. Niestety, wybory z 1947 roku ordynarnie sfałszowano, zatem WiN, zmuszony warunkami narzuconymi przez komunę, zaktywizował działania dywersyjne, czy zbrojne. Historia WiNu dzieli się na 2 zasadnicze okresy. W pierwszym (wrzesień 1945 – styczeń 1948), WiN jest niezależną organizacją kroczącą „drogą dziejową AK”. W drugim, od początków 1948 do końca 1952 roku, „góra” konspiracji zostaje opanowana przez agentów bezpieki. Na pewno WiNowi nie było podporządkowane działające w Polsce podziemie narodowe. Co więcej, kierownictwo WiN wręcz nieprzyjaźnie odnosiło się do narodowców. Przykładowo, Rzepecki nosił w sobie „anty-endecką” fobię, czemu dawał wyraz jeszcze podczas wojny. Narodowcy to oczywiście żołnierze Narodowych Sił Zbrojnych, Narodowej Organizacji Wojskowej, wreszcie Narodowego Związku Wojskowego. Kwestie nazewnicze dla okresu powojennego są w tej materii mocno skomplikowane i nie miejsce, aby je tu szerzej rozszyfrowywać. Powiem tylko, że poszczególne jednostki terenowe NZW często używały dawnej nazwy: NSZ. Dla komunistów prawdziwą „zwierzyną łowną” byli NSZ-owcy. Wynikało to ze słusznej koncepcji walki przyjętej przez kierownictwo organizacji podczas wojny. Uznało ono w 1943 roku, że Polska znajdzie się pod sowiecką okupacją. Aby „wyczyścić przedpole” dano rozkaz do Akcji Specjalnej, która oznaczała likwidację komunistycznych band terrorystycznych, siejących trwogę na Lubelszczyźnie czy Kielecczyźnie. Było to postępowanie słuszne, zgodne z polską racją stanu, cieszące się poparciem miejscowej ludności. Oczywiście ta duża, poważna organizacja (75 tys. żołnierzy), nie zaprzestała walki z Niemcami. Warto wspomnieć, że kierownictwo NSZ sprzeciwiało się idei wybuchu powstania w Warszawie, jednak gdy walki w stolicy wybuchły – miejscowi żołnierze NSZ chwycili za broń. To znamienne dla obozu narodowego i warte zapamiętania: unikaj niepotrzebnego rozlewu krwi, walcz, gdy nie ma odwrotu… Albo: działaj fortelem. W tym wypadku myślę o epopei Brygady Świętokrzyskiej NSZ, która w styczniu 1945 roku wycofała się za liniami niemieckimi do Czech, następnie wyzwoliła obóz koncentracyjny w Holeszowie i przekroczyła granicę strefy amerykańskiej w Niemczech. Jej mądry dowódca, płk. „Bohun”- Dąbrowski, uratował ponad tysiąc młodych ludzi. Przez następne dziesiątki lat komuniści przypięli Brygadzie łatkę kolaborantów. Nie bez sukcesów… Propaganda robi swoje, nawet ta prymitywna, komunistyczna. Mówiąc o podziemiu narodowym nie wolno nie wspomnieć o „królu Podbeskidzia”, kpt. Henryku Flame – „Bartku”, byłym pilocie w kampanii wrześniowej, komendancie NSZ powiatu Cieszyn podczas niemieckiej okupacji. Jego zgrupowanie partyzanckie liczyło 400 żołnierzy, w latach 1945-47 stoczyło 240 walk z grupami operacyjnymi UB i KBW. 3 maja 1946 roku opanowało nawet na krótko Wisłę. Część żołnierzy „Barka” została z zimną krwią wymordowana przez komunę w Łambinowicach k. Opola. Z tego co wiem, śledztwo w tej sprawie szybciutko umorzono. Cóż, to nie Jedwabne, gdzie wszystko na rozkaz, „ruki po szwam”, spłoszony wzrok prezesa IPN, Kieresa, itd… Na zasadzie impresji wspomnijmy również o legendzie Podhala – „Ogniu”, czyli Józefie Kurasiu. To był twardy góral, niezależny człowiek (miał konflikty z miejscowym dowództwem AK podczas wojny, przeszedł do Konfederacji Tatrzańskiej, związał się ze Stronnictwem Ludowym), dobry dowódca i patriota. W czerwcu 1943 roku, Niemcy spalili jego dom, zabili żonę, syna i ojca. Stąd pseudonim. Po zajęciu Podhala przez Sowietów, na chwilę został, zapewne ze względów taktycznych, szefem Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Nowym Targu. Zabiera z posterunku broń i idzie z podkomendnymi do lasu. Na Turbaczu mówi chłopcom: walkę musimy zacząć od początku i teraz będziemy się bić za Polskę z komunistami. Jego zgrupowanie „Błyskawica” liczyło pół tysiąca żołnierzy. Nigdy nikomu się nie podporządkowało. Przez długie miesiące stanowiło prawdziwy problem dla komunistów. Otoczony przez bezpiekę „Ogień”, śmiertelnie postrzelił się we wsi Ostrowsko, w lutym 1947 roku. Wielu ich było: rotmistrz Zygmunt Szendzielarz ze sławnej V Wileńskiej Brygady Śmierci, Hieronim Dekutowski – „Zapora”, Stanisław Sojczyński – „Warszyc”, dowódca Konspiracyjnego Wojska Polskiego, Antoni Olechnowicz i jego Mobilizacyjny Ośrodek Wileńskiego Okręgu AK z siedzibą (czasową, tak sądzili wilniucy) w Gdańsku, żołnierze Wielkopolskiej Samodzielnej Grupy Ochotniczej „Warta”… Ginęli oni, ginęli inni. Przeżył legendarny Antoni Heda – „Szary”- autor głośnego rozbicia więzienia w Kielcach – przeżył i nadal, pomimo podeszłego wieku, walczy, pisze, protestuje… Nie tylko on przerażony jest tym, co dzieje się w Polsce po… kontrolowanym upadku komunizmu.
Proszę Państwa! W gruncie rzeczy nadal niewiele wiemy o podziemiu niepodległościowym w l. 1944-1948. Jeszcze mniej, o beznadziejnych walkach toczonych przez „epigonów” w latach następnych. Nazwano ich „żołnierzami wyklętymi”. Bo istotnie takimi byli. Wyrwano ich z korzeniami w dobie „Polski Ludowej”. Nadal podważa się ich patriotyzm, moralność, ideowość. Wyświetlane ostatnio w publicznej telewizji filmy o „Ogniu” i „Burym” nie są dziełem przypadku. Widać, ubecka dziatwa mocno dzierży ster mediów. Iluż to historyków przed 1989 rokiem żyło – i to bardzo dobrze – z pisania nieprawdy o tych ludziach. Iluż łgało w żywe oczy? Tym kłamcom włos nie spadł z głowy, objęła ich słynna „gruba kreska”? Źle świadczy o narodzie, gdy zapomina o własnych bohaterach. To samo mógłbym powiedzieć o „naszych” elitach politycznych… Mam jednak dylemat. Polskie one, czy „hybrydalne”? Narodowo-patriotyczne, czy kosmopolityczne? Najwyższy czas, Drodzy Koledzy, skończyć z tym hamletyzowaniem. Czas podjąć walkę o prawdziwą, wielką duchem Polskę. Inne państwo w tej części Europy, zważywszy na potencję sąsiadów ze Wschodu i Zachodu, istnieć nie może. Albo Polska będzie wielka, albo przestanie istnieć. Nie stać nas nawet na średniość. To będzie zadanie dla Waszego pokolenia. Jesteście je winni również cieniom tych, którzy zginęli w nierównej walce w pierwszych latach po zakończeniu II Wojny Światowej. Dziękuję za uwagę. Od Redakcji “Wir”: Dzięki Pani Danie Alvi z witryny Polsko-Amerykańskiego Komitetu Stosunków Wzajemnych PAPUREC za przekazanie tekstu. Polecamy tę witrynę z bogatym zbiorem ważnych dla Polaków materiałów.
Prelekcję wygłosił dr Dariusz Ratajczak.
Doktora Dariusza Ratajczaka wspomina jeden z jego przyjaciół Dariusz Ratajczak padł ofiarą intrygi na Uniwersytecie Opolskim. W broszurze, którą wydał własnym sumptem na początku 1999 r., oprócz publicystyki historycznej znajdowały się także uszczypliwości pod adresem władz uczelni. Uszczypliwości satyryczne, pisane z przymrużeniem oka, ale na tyle dotkliwe, by zdenerwować tych, których dotyczyły. Wywołało to chęć uderzenia w niego, a skuteczny sposób znaleziono w przedstawieniu krótkiego rozdzialiku poświęconego rewizjonizmowi historycznemu jako jego własnych przekonań. Doktor Ratajczak popełnił błąd, nie komentując streszczenia, którego dokonał, co stało się pretekstem do przyparcia na niego ataku. Atak był bezwzględny i brutalny. Darek został wyrzucony dyscyplinarnie z uniwersytetu, otrzymał zakaz nauczania na wszystkich szczeblach, a jego sprawą zajęły się prokuratura i sąd. Mijały miesiące, a potem lata – nie mógł znaleźć pracy, był napiętnowany jako ten, który „uważa, że w Oświęcimiu nie było komór gazowych”. Doktora nauk historycznych, człowieka wykształconego, komunikatywnego, mającego w sobie dużo życiowego entuzjazmu nie chciano nigdzie zatrudnić. Najgorsze, że nikt, kto go znał, nie był w stanie mu pomóc. To jest najgorsze, bo nawet dziś publiczne wypowiadanie się o nim z sympatią ściąga na ludzi odium – uznawani są oni za przyjaciół negacjonisty i antysemity. Bardzo mi go szkoda. Uważam, że jego historia dowodzi tego, iż żyjemy w państwie, w którym w majestacie prawa można zniszczyć człowieka za przekonania. A on wierzył w wolność słowa w niepodległej Polsce i w sprawiedliwość. Jedną z pierwszych osób, która rzuciła w niego kamieniem, był pan Bartoszewski. Już na samym początku prowadzonej na niego nagonki na łamach „Gazety Wyborczej” Bartoszewski wysłał go na leczenie psychiatryczne, dezawuując jego kwalifikacje jako historyka i wykładowcy akademickiego. Kiedy niedawno pytałem kolegę, co słychać u Darka, odpowiedział, że jedyne, co go może uratować, to wyprowadzenie się z Opola i zmiana nazwiska. To świadczy o skali zaszczucia i presji, jakiej Darek był poddany przez ostatnie 10 lat swojego życia.
Not. MZ, „Nasz Dziennik”.
Od admina: tenże Nasz Dziennik w artykule „Samobójstwo ofiary nagonki Gazety Wyborczej” bez słowa komentarza zamieszcza teorię o rzekomym samobójstwie historyka. Co najmniej dziwne nam się wydaje, by samobójstwo popełnił człowiek, który właśnie kupił sobie samochód i miał zamiar jechać nim do pracy w Holandii. Jeszcze dziwniejszy wydaje nam się fakt potwierdzony przez kilku świadków, iż samochód ze zwłokami pojawił się na parkingu jakieś 1-2 dni po śmierci dr-a Ratajczaka.
Ważna informacja PO Smolensku zamachów ciąg dalszy ??
1. Biskup Mieczysław Cieślar- Duchowny zginął w godzinach nocnych w wypadku samochodowym-miał być następcą ks.Adama Pilcha -który zginął w Smoleńsku. Bp. Cieślar był przewodniczącym Kolegium Komisji Historycznej w sprawie inwigilacji luteran przez SB (sprawa Zwierzchnika Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego bp Janusza Jaguckiego)
http://www.tvp.info/informacje/polska/zginal-luteranski-biskup-mieczyslaw-cieslar/1676752
2. Krzysztof Knyż operator “Faktów”-nie żyje, pracował z W. Baterem…śmierć operatora nieomal przemilczana…ponoć w Polsat News (platforma cyfrowa) była relacja na żywo i pokazywano jak TU154 ląduje awaryjnie i nie był to banajmniej rozbity w drobny mak samolot ale dobrze zachowana maszyna-czy ktoś z Państwa to oglądał??? nagranie wsiąknęło jak kamfora
http://www.tvnfakty.pl/?p=357
3. prof. Marek Dulinicz szef „rzekomej”grupy archeo która miała wyjechać do Smoleńska-nie żyje…zginął w wypadku samochodowym…
http://archeowiesci.wordpress.com/2010/06/08/profesor-marek-dulinicz-nie-zyje/
4. Dr Dariusz Ratajczak, zginął w bardzo zagadkowych okolicznościach. Dariusz Ratajczak (48 l.) był doktorem historii, jedynym w Polsce skazanym za „kłamstwo oświęcimskie”.
Znajdujące się w stanie znacznego rozkładu zwłoki znaleziono w ubiegłym tygodnie w samochodzie renault kangoo, który prawdopodobnie od 28 maja stał na parkingu pod “Karolinką”.
http://www.poranny.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20100619/KRAJSWIAT/566349035
20 czerwca 2010 "Ciemność w tym państwie, gdzie łotry na świeczniku"... (Stanisław Jerzy Lec) Prokuratura Rejonowa w Gdyni umorzyła śledztwo w sprawie pana Adama Darskiego , pseudonim „Nergal,” lidera satanicznego zespołu Behemoth, i związanego z panią Dorotą Rabczewską o pseudonimie „ Doda”. Pan Adam Darski napisał i wyśpiewuje ” piosenkę pt” Chwała mordercom Wojciecha” .Oboje państwo, Dodo- Nergalowie są zaręczeni od 1 stycznia 2010 roku.. Pan Darski wyśpiewuje piosenkę pt” Chwała mordercom Wojciecha” i właśnie w tej sprawie wypowiedziała się Prokuratura Rejonowa w Gdyni. Szefowa prokuratury umarzając śledztwo powiedziała,:” Wyraża w nim tylko swój krytyczny stosunek do wiary chrześcijańskiej”(???) I jeszcze do tego wyjaśniła, że utwór” nie jest pochwałą zabójstwa”(???) Święty Wojciech, Wojciech Sławnikowic ,biskup Pragi, zamordowany przez pogańskich Prusów, udzielał chrztu św. Stefanowi- królowi Węgier. I był prawdopodobnie- są takie przypuszczenia- autorem Bogurodzicy, pieśni śpiewanej przez naszych zwycięskich rycerzy pod Grunwaldem. Właśnie zbliża się 600 rocznica, na którą się wybieram.. Bolesław Chrobry wykupił jego ciało za złotą cenę wagi. „Nergal „to sumeryjski bóg, a pan Adam Michał Darski, zwał się kiedyś( do roku 1993)- „Holocausto”.- to chyba bóg satanistyczny. Tak przynajmniej wynika z teksu . A oto tekst złowieszczej apokalipsy, której prawdopodobne Prokuratura w Gdyni nie czytała. Proszę przeczytajcie państwo sami.. Chwała mordercom Wojciecha „Tysiąc lat, tysiąc pierdolonych lat, dziesięć ciemnych wieków Gnuśnieliśmy w wilczych dołach, a naszą świętość czas pogrzebał I krzyż wielki, drewniany, wciąż rzuca krwawy cień na waszą przeszłość Co potrzebujecie , będzie wam dane Czy ta zdradziecka bestia wciąż żyje?. Że już czas prócz tego powolnego, który taki zagubiony, niedołężny, ślepy na tronie Watykanu. Hail! To my jesteśmy morzem Apokalipsy, ostatnią nadzieją odradzającej się istoty Waszym piekłem, naszym ukojeniem.. A nie topory lecz wspomnienia będą piły krew Waszą- tam na Armagedońskich polach Dziś my karcimy waszego, ścinamy głowę Watykanu. Którą wyślemy zanim przyjdzie tam, gdzie wasza wiara rozpostarła swe brudne skrzydła Hail! Dzisiaj…. Ścinamy głowę Watykanu, w koronie.. Ludzie, ludzie się od śmierci ociągają Nienawiść… Lecz tego miejsca już nie ma! Hail! Pomścimy!!!! Pomścimy, tak!!! Hail! Wojna!!! To jest tekst młodzieżowej piosenki. Obskurny, obrzydliwy , pełen nienawiści i śmierci.- Watykanowi! Do tego jakiś hałas zwany muzyką.. Syf i degeneracja! I ciekawe, że Prokuratura Rejonowa w Gdyni nie zauważyła słowa „Hail”, nawiązującego do pozdrowienia hitlerowskiego” Hail Hitler”. Musiała tekstu nie czytać.. Bo autor powtórzył je czterokrotnie.. Więc nie można było go nie zauważyć. A jednak! Czy to nie jest przypadkiem pochwała hitleryzmu, zakazana w Polsce? Nieoczytanie i podpisywanie jest w Polsce modne od jakiegoś czasu. Na przykład pan premier Donald Tusk podpisał Traktat Lizboński, choć go nie czytał- tak sam powiedział. I Prokuratura Rejonowa w Gdyni bierze w tym udział.. I ten” ślepy na tronie Watykanu”- to kto? Święty Wojciech kilkanaście dni przed swoją męczeńską śmiercią przebywał w Ciechanowie.. W tamtejszym kościele. Z Ciechanowa pochodzi również Dorota Rabczewska, zaręczona z „ Adamem Darskim grająca wcześniej w zespole „Virgin”( Dziewica). Czy to jakiś sataniczny znak? Zbliża się Apokalipsa wywołana przez Dodę i Nergala? Mam nadzieję, że nie.. Chociaż Doda podarowała koronę, która zawsze była symbolem królewskiego autorytetu na akcję Wielkiej Socjalistycznej Orkiestry Świątecznej Pomocy, ale ta którą podarowała była z symbolem ss-mańskim- symbolem trupiej czaszki.. I tego nikt nie zauważył- oprócz mnie. Korona królewska z symbolem trupiej czaszki…(???) Nawet Jurek Owsiak tego nie zauważył, bo gdyby zauważył, toby oczywiście powiedział. Zawsze ceniłem u niego prawdomówność. Piosenka nie jest pochwałą zabójstwa.. A sam tytuł” Chwała zabójcom Wojciecha”(????). -nie jest pochwałą zabójstwa. To co jest pochwałą, jak pochwała nie jest pochwałą? „Pomścimy”, „ nienawiść”, „ wojna”..- to co to za słowa.. „Ścinamy głowę Watykanu”..(???) No i Hail”- to nic! Adam Michał Darski, sumeryjski bóg, pierwszą swoją gitarę otrzymał od rodziców na Pierwszą Komunię Świętą..(???) Czy rodzice przypadkiem nie żałują tego co wtedy zrobili? Dali mu do ręki instrument, przy pomocy którego dzisiaj bluźni i depcze wszystko z czego wyrosła nasza cywilizacja chrześcijańska.. A pan były poseł Ryszard Nowak nic nie wskórał., zgłaszając do prokuratury fakt, że Nergal darł biblię w gdyńskim klubie.. Ale za to zapłacił , że nazwał „ Nergala” przestępcą”. Taki dostał wyrok i jeszcze musiał przeprosić. Bo do tego zobowiązał go niezawisły sąd! Babcia Dody, nazywała ją „Lucyferem „, jak mówiła Doda- „ksywa Lucypfer” . Chyba babcia się zbytnio nie pomyliła. W końcu Dorotka brała udział w sesjach takich pornograficznych pism jak: CKM, Playboy i Nowy Wamp. Jak wybierała się na koncert do Gdańska powiedziała:” W Gdańsku będę darła ryja na koncercie”..(???) Prawda, że ładnie powiedziane? I dostała nawet nagrodę w 2008 roku.. Nagroda nosiła tytuł” Świry 2008”. Jej były mąż, Radosław Majdan, z zawodu bramkarz, oświadczył jej się podczas zgrupowania polskiej reprezentacji piłkarskiej w… Jerozolimie(???) Oczywiście wtedy jak się oświadczał, jeszcze mężem nie był.. Dlaczego akurat w Jerozolimie? To teraz ma za swoje. Dorotka będzie żoną innego. Sumeryjskiego boga, którego pieśń Chwała mordercom Wojciecha” nie jest pochwałą zabójstwa. – jak twierdzi Prokuratura Rejonowa w Gdyni.. I tylko „ wyraża w nim swój krytyczny stosunek do wiary chrześcijańskiej”(????). No i przypadkowo nie wyraża swojego stosunku do innych wiar.. No niechby spróbował! Wtedy Prokuratura Rejonowa w Gdyni byłaby w nie lada kłopocie.. Bo jak wytłumaczyć Żydom i Muzułmanom, że sumeryjskiemu bogowi chodziło jedynie o” wyrażenie krytycznego stosunku do wiary muzułmańskiej i judaistycznej..”? Byłaby to bardzo trudna sprawa.. I nie dałoby się jej tak łatwo umorzyć.. I ja miałbym taką nadzieję. WJR
Testy lojalności Ajajajajajajaj! „Pani traci już wszelką powagę”... Mówię oczywiście o żydowskiej gazecie dla Polaków, czyli prasowym organie pana redaktora Adama Michnika, zgodnie z rozkazem („a my wszyscy za drogim Bronisławem”) angażującej się po stronie marszałka Bronisława Komorowskiego. Mimo mobilizacji totalnej, notowania pana marszałka muszą wyglądać umiarkowanie, bo wśród jego zwolenników dominuje nie tyle siła spokoju, co przeciwnie - zaniepokojenie, aż po granice bezradnej irytacji. W tej sytuacji jeszcze nie wiadomo, czy generał Marek Dukaczewski, szef Wojskowych Służb Informacyjnych, których jak wiadomo, już „nie ma”, będzie mógł już w niedzielny wieczór uraczyć się szampanem. Pan generał Dukaczewski odgrażał się bowiem, że w przypadku wygranej marszałka Komorowskiego z radości otworzy szampana. Oficjalnie chodzi mu o to, że marszałek Komorowski jako jedyny sprzeciwiał się rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych. Tego oczywiście lekceważyć nie można, bo lojalność pana marszałka wobec WSI błyszczy nawet na tle posłusznej wobec razwiedki Platformy Obywatelskiej, ale przecież nie o sprzeciw tu chodzi, bo zgodnie ze zbawiennymi pouczeniami filozofa Tadeusza Kotarbińskiego, „nieistnienie jest atrybutem zaszczytnym, przysługującym także Bogu i sprawiedliwości” – więc i formalne nieistnienie Wojskowych Służb Informacyjnych jest tylko wyższą formą ich obecności w polskim życiu publicznym, jako okupanta całego państwa. Okupacja ta sprawowana jest za pośrednictwem agentury, pracowicie ulokowanej również przez ostatnie 20 lat we wszystkich, bez żadnego wyjątku, środowiskach społecznych zarówno w imieniu własnym – jak i w coraz większym stopniu – w imieniu strategicznych partnerów, coraz mocniej ujmujących w swoje wypróbowane ręce ster europejskiej polityki. Dlatego poparcia swego udzielił marszałku Bronisławu Komorowskiemu również słynny lider lewicy Włodzimierz Cimoszewicz, którego gorliwość wywołała zaskoczenie nie tylko szeregowych działaczy, ale nawet samego Aleksandra Kwaśniewskiego. Jest to zrozumiałe tym bardziej, że przed laty intrygi PO posługującej się podstawioną Włodzimierzu Cimoszewiczu w charakterze asystentki panią Jarucką, zniechęciły go nie tylko do kandydowania na prezydenta, ale nawet do jakiejkolwiek działalności politycznej. Teraz jednak panią Jarucką niezawisły sąd właśnie skazał za rozpuszczanie o Włodzimierzu Cimoszewiczu fałszywych pogłosek, a i na niego samego też musiały zadziałać jakieś Siły Wyższe, bo okazał wielkoduszność i marszałka Komorowskiego poparł, żeby tylko przeszkodzić Jarosławu Kaczyńskiemu w reaktywacji IV Rzeczypospolitej. Widmo reaktywacji IV Rzeczypospolitej spędza również sen z powiek reżyseru Andrzeju Wajdzie, który już nie może z tego niepokoju znaleźć sobie miejsca, podobnie jak inne autorytety moralne z Władysławem Bartoszewskim na czele. Władysław Bartoszewski poskarżył się na pogróżki, jakich nie oszczędzili mu anonimowi korespondenci i w związku z tym nawet otrzymał ochronę Biura Ochrony Rządu, jako ostatni nasz skarb narodowy, który nam pozostał po zgonie „Drogiego Bronisława” czyli Bronisława Geremka. Wszystko to powinno wznieść na przepastne wyżyny popularność marszałka Komorowskiego, bo wiadomo, że nic tak nie pomaga kandydatowi, jak prześladowania, jeśli już nie jego samego, to przynajmniej jego zwolenników – ale chyba nie wzniosło i to nie tylko ze względu na gafy, z jakich marszałek zdążył już zasłynąć. Najsłynniejsza dotyczyła zamiaru wyprowadzenia Polski „z NATO”, co marszałek miał nawet skonsultować już z zaskoczonym premierem Tuskiem. W wielu środowiskach nie przysparzają marszałkowi Komorowskiemu popularności koncepty posła Palikota w iście biłgorajskim stylu, zaś nudna debata, jaka odbyła się w państwowej telewizji z udziałem 4 kandydatów reprezentujących ugrupowania parlamentarne, przysporzyła sympatii raczej liderowi SLD Grzegorzowi Napieralskiemu, chociaż „jako człowiek” był on „zasmucony” woltą Cimoszewicza. Na stan notowań nie wpłynął również proces, jaki marszałek Komorowski wytoczył Jarosławowi Kaczyńskiemu przed niezawisłym sądem za to, że sztab prezesa PiS zarzucił mu opowiedzenie się za prywatyzacją szpitali. Marszałka Komorowskiego tak to oburzyło, jakby PiS przypisał mu co najmniej zamiar obrabowania nie tylko szpitali, ale nawet wszystkich pacjentów, a chociaż niezawisły sąd przyznał mu rację, to zwycięstwo to może okazać się pyrrusowe, ponieważ ostatecznie demaskuje nie tylko samego marszałka Komorowskiego, ale również całą Platformę Obywatelską, w oczach zwolenników wolnego rynku, których liczba chyba rośnie zwłaszcza wśród młodego pokolenia. Pokolenie to zaczyna rozumieć, że dalsze umacnianie w Polsce modelu sitwowego kapitalizmu kompradorskiego, którego głównym beneficjentem jest razwiedka z komunistycznym rodowodem, grozi im w Polsce dożywotnią marginalizacją, albo koniecznością emigracji, a samo państwo skazuje w najlepszym razie na chroniczną słabość, a w najgorszym – nawet na scenariusz rozbiorowy. Świadczą o tym wysokie notowania w internecie, a więc medium raczej zdominowanym przez młodzież, Janusza Korwin-Mikke, prezentującego się jako kandydat antysystemowy i atakującego zarówno PiS, jak i Platformę z prawej, wolnorynkowej strony. Sytuacja marszałka Komorowskiego jest tym trudniejsza, że Jarosław Kaczyński prezentuje się jako gołąbek pokoju, który nade wszystko pragnie nie tylko zakończenia „wojny polsko-polskiej”, to znaczy – doprowadzenia do wielkiej koalicji Platforma Obywatelska – Prawo i Sprawiedliwość, ale również ocieplenia stosunków z Rosją, której nie szczędził komplementów w ostatnim wywiadzie dla agencji „Nowosti”. Wprawdzie Salon uchwalił, że nie wierzy w pokojową metamorfozę Jarosława Kaczyńskiego, a podsycanie wątpliwości w pozytywną przemianę „Jarka-Podróbki” stanowi główny nurt czarnej propagandy uprawianej przez posła Palikota, ale cóż to znaczy w zestawieniu z recenzją wystawiona Jarosławowi Kaczyńskiemu przez samego prezydenta Dymitra Miedwiediewa, który w prezesie PiS dostrzegł ostatnio wybitnego męża stanu? Następstwem tej diagnozy był wspomniany wywiad dla agencji „Nowosti” – a to wskazuje, że Rosjanie, którzy w sprawach polskich raczej są zorientowani niezależnie od sondaży i opinii Salonu, muszą realistycznie oceniać zarówno perspektywy marszałka Komorowskiego, jak i możliwości Jarosława Kaczyńskiego. Ich zachowanie potwierdza przypuszczenie, jakie prezentowałem od samego początku, że dobry gracz nie stawia wszystkiego na jedna kartę, więc i strategiczni partnerzy nie zamierzają zostać zakładnikami premiera Tuska i marszałka Komorowskiego. Znacznie bardziej odpowiada im sytuacja, gdy będą mogli wybierać jako arbitrzy między obozem zdrady i zaprzaństwa i obozem płomiennych obrońców interesu narodowego, którzy nie tylko traktat lizboński, ale i inne traktaty też podpiszą, może nawet znowu bez czytania, jeśli zajdzie taka nieubłagana konieczność. A właśnie tubylcze władze, na skutek prowokacji, albo zwyczajnie – głupiej nadgorliwości tajniaków na lotnisku Okęcie, będą musiały przejść test lojalności. Chodzi oczywiście o aresztowanie niejakiego Uri Brodskiego, prawdopodobnie agenta Mosadu, którego wydania oczekują od Polski Niemcy na podstawie tzw. europejskiego nakazu aresztowania za sfałszowanie paszportu i poświadczenie nieprawdy – a więc przestępstwa ścigane również w Polsce. Władze Izraela z kolei twierdzą, że przed izraelskim sądem Uri Brodski też zostanie praworządnie osądzony. Taktownie nie wspominają, że nie mają zaufania do polskiego wymiaru sprawiedliwości, ale to jest zrozumiale samo przez się. Decyzja należy oczywiście do niezawisłego sądu, ale to z pewnością zbyt duży wiatr na jego wełnę, toteż jestem pewien, że każdą dobrą radę zwłaszcza ze strony razwiedki, niezawisły sąd przyjąłby z wdzięcznością. Zwłaszcza, że i tak źle i tak niedobrze, bo za odmowę ekstradycji do Niemiec z pewnością obraziłaby się Nasza Złota Pani Aniela, dotknięta brakiem zaufania premiera Tuska do niemieckiego wymiaru sprawiedliwości, a z kolei odmowa spełnienia oczekiwań władz Izraela może spowodować pojawienie się nie tylko na łamach „prasy międzynarodowej”, ale i przeznaczonej dla tubylczych Polaków opinii, że Polacy „znowu” wydają Żydów Niemcom. SM
Z armaty do chorego wróbla Chory psychicznie Łukasz wysłał z więzienia do pani prokurator 10 złotych, prosząc przy tym o widzenie z matką. Został oskarżony o korupcję, z paragrafu surowszego niż Rywin.
1. Obok mojej rodzinnej wsi,w sąsiedniej wiosce żył kiedyś chory psychicznie Jasio, człowiek, z którego, jak to z każdego odmieńca, różni głupcy urządzali sobie pośmiewisko. Jasio w odwecie wziął się za prześladowanie... kolejki wąskotorowej, której tory wiodły w pobliżu wsi. Te tory, idące tam akurat mocno pod górę, smarował jakimś olejem czy mydłem i wyładowana węglem kolejka miała problem z wdrapaniem się na górę,bo koła jej się ślizgały. Nie widziałem tego, ale gramoląca się kolejka ponoć wyglądała śmiesznie i przynajmniej wtedy wszyscy we wsi z niej się śmieli bardziej niż z Jasia. Władzy ludowej nie przyszło do głowy, żeby Jasia aresztować pod zarzutem terroryzmu.
2. Chory psychicznie Lukasz ma 29 lat, z czego prawie dziewięć spędził w więzieniu. Jego przestępstwa to telefony o podłożeniu bomby np. do urzędu skarbowego, który trzeba było szybko ewakuować. Bomby nie było żadnej,ale Łukasz został uznany za terrorystę, który stworzył śmiertelne zagrożenie dla pracowników skarbówki – choć urząd skarbowy to nie szpital i od kroplówki nie trzeba było nikogo odłączać. Inne przestępstwa Łukasza to listy. Listy z pogróżkami i obelgami pod adresem sędziów i prokuratorów, również traktowane przez nich ze śmiertelną powagą, choć ich treść jednoznacznie wskazuje, że są to brednie chorego człowieka.
Łukasz wysłał też do pani prokurator 10 złotych i prosił, żeby za to pozwoliła mu na widzenie z matką. Prokuratura oskarżyła go o korupcję. Z surowszego paragrafu niż Rywina.
3. Obecnie Łukasz, który poza dwoma królikami nikogo nie skrzywdził, jest w więzieniu traktowany jak terrorysta z Al-Kaidy - trzymają go w czerwonym kaftanie i prowadzają w łańcuchach na rękach i nogach. Czekają go kolejne oskarżenia i kolejne wyroki, na razie uzbierało się ich na 12 lat, ale będą następne. On z więzienia nie wyjdzie chyba nigdy. Psychiatrzy uzgodnili, że Łukasz jest chory, zresztą leczył się psychiatrycznie od dziecka, a w szkole był przez rówieśników wysmiewany i odrzucony. Nie mogą tylko biegli dojść do porozumienia, czy jego niepoczytalność jest całkowita, czy tylko częściowa. I z uwagi na ten brak uzgodnienia chłopak życie przesiedzi w kryminale.
4. Napisałem w tej sprawie list, już nie jako poseł (bo dzięki ustawie uchwalonej przez obecną koalicję, jako posłowi nie wolno mi się trącać do spraw prokuratorskich), ale jako zwykły człowiek, poruszony tym, że wymiar sprawiedliwości bez litości pastwi się nad chorym człowiekiem, któremu lekarza trzeba, a nie prokuratora.
Rawa Mazowiecka, 19czerwca 2010 Pan Andrzej Seremet Prokurator Generalny RP Szanowny Panie Prokuratorze Generalny,
1. Na podstawie art. 63Konstytucji RP i art. 241 kodeksu postępowania administracyjnego zwracam się do Pana z wnioskiem o zbadanie spraw, jakie są prowadzone przez organy Prokuratury woj. łódzkiego przeciwko Łukaszowi Z. Znam tylko jedną sygnaturę prowadzonych przeciw niemu postępowań (I.Ds 790/08 Prokuratury Rejonowej w Brzezinach woj. łódzkie, ale wiem, że prawdopodobnie toczą się przeciw niemu także inne postępowania.
2. Według informacji, jakie uzyskałem o tej sprawie za pośrednictwem programu telewizyjnego „Sprawa dla reportera”, Łukasz Z. jest człowiekiem chorym psychicznie.. W świetle dokumentów, do których miałem dostęp. Łukasz leczy się psychiatrycznie od 13 roku życia, a biegli lekarze psychiatrzy nie mają wątpliwości co do jego choroby, są natomiast sprzeczne opinie psychiatryczne co do tego, czy jest on całkowicie niepoczytalny, czy jego poczytalność jest ograniczona. W każdym razie ten młody człowiek jest z całą pewnością chory i wymaga leczenia. W świetle dokumentów, okazanych mi przez jego matkę i jego obrońcę wiadomo też, że Łukasz od dziecka miał trudności adaptacyjne, był odrzucany i poniżany przez rówieśników, z uwagi na widoczne defekty jego psychiki.
3. Ten młody człowiek od 9lat jest niemal nieustannie więziony pod różnymi zarzutami. Obecnie, według przekazanych mi informacji, jest tymczasowo aresztowany pod kolejnymi zarzutami kryminalnymi, a stan ten trwa już4 lata.
4. Składam niniejszy wniosek, bo niektóre z zarzutów, pod jakimi stoi Łukasz Z. budzą zdziwienie, a nawet zdumienie. Zarzuca mu się na przykład, że stworzył powszechne zagrożenie dla życia i zdrowia pracowników Urzędu Skarbowego, przez fałszywy alarm o podłożeniu bomby w tym urzędzie. Owszem, jest to groźne przestępstwo, ale w sytuacji gdy żadna bomba nie została podłożona, żadnego zagrożenia życia pracowników Urzędu Skarbowego nie było. Owszem, była groźba, która też jest przestępstwem, ale oskarżanie o zagrożenie życia jest w tym przypadku nieprawdziwe. Ani przez sekundę zagrożenia czyjegokolwiek życia bowiem nie było.
5. Inny zarzut dotyczy korupcji, która miała polegać na tym, że oskarżony przesłał pani prokurator w kopercie 10 złotych, jako łapówkę za widzenie z rodziną. Jeszcze inny zarzut z kolei dotyczy gróźb, jakie Łukasz kierował do jednego z lekarzy szpitala psychiatrycznego, w którym się leczył. Podobnych zarzutów jest więcej i trudno oprzeć się wrażeniu, że prokuratura tego chorego człowieka traktuje jak wroga publicznego.
6. Miałem możliwość widzieć film, z którego wynika, że Łukasz Z. traktowany jest w więzieniu jako przestępca niebezpieczny, trzymany jest w osobnej celi, w czerwonym kaftanie, a wyprowadzany jest z kajdanami na rękach i nogach. Dość osobliwa to praktyka wobec człowieka, który jest chory i który mimo wypowiadanych gróźb i obelg nikogo jak dotychczas nie skrzywdził.
7. Panie Prokuratorze Generalny – zdaję sobie sprawę, że mój mandat poselski nie uprawnia mnie do jakiejkolwiek interwencji w sprawie prowadzonej przez prokuraturę. Zdaję sobie też sprawę, że prokuratura nie musi się przed nikim tłumaczyć z tego co robi albo i nie robi w postępowaniach karnych i że jest w tym zakresie całkowicie niezależna i całkowicie nieodpowiedzialna przed nikim.
Dlatego zwracam się do Pana nie jako poseł, ale jako człowiek, poruszony cierpieniem innego człowieka. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że prokuratura, a być może i sądy, traktują chorego człowieka z surowością, na jaką on w żadnym razie nie zasługuje. Ten chory i odrzucony przez ludzi człowiek wymaga raczej pomocy i zainteresowania, a nie więzienia. I myślę, że to, co dzieje się z tym człowiekiem, nie służy sprawiedliwości. Nie mogę nic więcej zrobić, tylko prosić, więc proszę Pana – by się Pan zajął tą sprawą, przynajmniej w zakresie tych postępowań, które się aktualnie toczą w prokuraturze. Janusz Wojciechowski
[---] (ust. o ciszy wyborczej poz. nr par.) Subotnik Ziemkiewicza Naprawdę niełatwa sprawa − napisać felieton, do którego nikt się nie przyczepi, że łamię ciszę wyborczą. Kiedyś w czasie ciszy wyborczej można było przynajmniej ogólnikowo wzywać do pójścia na wybory, ale w chwili, gdy zdaniem licznych komentatorów frekwencja ma decydować o wyniku, to też może być uznane za zakazaną agitację. Zresztą ja akurat wcale nie jestem zwolennikiem podnoszenia frekwencji wyborczej za wszelką cenę. Nawet przeciwnie, uważam, że prawo do głosowania powinno być obwarowane jakimś prostym egzaminem, eliminującym z tej procedury przynajmniej najbardziej skrajnych idiotów. Amerykanie kiedyś taki test zastosowali, nader prosty − chodziło tylko o zrobienie dziurki w papierze w oznaczonym miejscu. I już samo tylko wyeliminowanie głosów tych, którzy nie mieli dość inteligencji, by sprostać tak nieskomplikowanemu wyzwaniu, zmieniło wynik, a z nim, śmiało można powiedzieć, bieg historii, na lepsze. Kiedyś też można było opowiadać poczciwe banały, w rodzaju „wybierzcie dobrego prezydenta, wybierzcie kandydata najlepszego” − ale i to dziś już odpada. Wciąż pamiętam świeży przypadek arcybiskupa Michalika (wspominałem już), na którego, gdy w homilii na Boże Ciało wezwał, by wybrać człowieka uczciwego i takiego, który będzie sam podejmował decyzje, a nie wykonywał wolę obcych stolic, „Gazeta Wyborcza” naskoczyła, że agituje za… no, za konkretnym kandydatem, którego ona akurat nie popiera. Redaktorom wspomnianej gazety nie przyszło nawet do głowy, że można tych przymiotów dopatrywać się u kogokolwiek innego. Pod wieloma względami wróciliśmy do czasów „propagandy sukcesu”. Także i pod tym, że wszystko się kojarzy politycznie, wszystko jest polityką. Jak byłem mały, to nawet kiedy „Czerwone gitary” śpiewały „nieutulony w sercu ból, za pikowym czarnym królem drugi król”, ludzie uważali, że to o Gierku i Breżniewie. Teraz, gdy nawet Czerwony Kapturek dostał przydział mobilizacyjny do walki z IV RP, publiczność może jeszcze nie, ale przodujące media i tak zwane organa wykazują się czujnością podobną. Powiedz o kimś banalny komplement, że jest człowiekiem prawym − już ci przyładują za nielegalną agitację za. Stwierdź jakiś oczywisty fakt, dajmy na to, że Polska przez niedopatrzenie odpowiednich władz nie wdrożyła europejskiej dyrektywy powodziowej, na co był czas do listopada ubiegłego roku, co niesie za sobą konkretne i bolesne konsekwencje finansowe − już cię mają za nielegalne agitowanie przeciw. A już nie daj Boże bym przypomniał, co w czasie niewyborczym pisałem o ustawie „przeciwko przemocy w rodzinie” − skandalicznej, absurdalnej, szkodliwej − którą w wersji niewiele zmienionej podpisał [---] (ust. o ciszy wyborczej poz. nr par.) w ostatnich godzinach przed zapadnięciem ciszy wyborczej. Ustaw się nie komentuje, podobnie jak wyroków sądowych. W każdym razie nie dzisiaj. Z mocy ustawy. Pomyślałem że, wzorem licznych felietonistów salonu, jak nie mam o czym pisać, to napiszę o sobie samym. I zaraz się złapałem za włosy, na jaką minę lezę. Przecież od razu postawię na porządku dziennym kwestię mojej wiarygodności! Jeszcze w lutym tego roku ważyłem 125 kilo, a teraz tylko 95. Czy można wierzyć w prawdziwość tak daleko idącej zmiany? Czy kiedy ktoś tak na zawołanie wyszczupla swój wizerunek, nie jest to podejrzane? A jeśli nawet przyjąć, że zmieniłem się szczerze, to czy na długo? Już widzę, jak redaktor Węglarczyk, swego czasu eksponowany przez „Wyborczą” jako sukces redakcyjnej akcji odchudzania, a dziś niewątpliwy ekspert od tzw. efektu jo-jo, huknie: kto tyle zrzucił, prędzej czy później przybierze ponownie, takie są odwieczne prawa natury! I czy to przypadek, że Ziemkiewicz zmienia wizerunek akurat na wybory, w których niby to nie startuje, ale przecież wszyscy wiemy, kogo nie popiera?! Sami państwo widzicie, od jakich skojarzeń nie sposób się uwolnić. Zresztą, skoro jednak napocząłem ten temat, gdyby nie fakt, że znam siebie osobiście a własne poglądy z autopsji, sam bym się sobą zdumiewał nie mniej, niż autorzy „Gazety Wyborczej”. Oto niejaki Krzysztof Mazur gromi tam Kingę Dunin za brak kręgosłupa ideowego, wyrażający się odcinaniem od kandydata, który jaki jest, taki jest, ale jedyny może uratować Polskę przed drugim kandydatem. A ratować trzeba, gdyż, pisze pan Mazur, jeśli wygra [---] (ust. o ciszy wyborczej poz. nr par.) to „przekształci Polskę w zaściankowe państewko kierowane przez katolickich ideologów sarmatyzmu na czele z Rafałem Ziemkiewiczem.” Już jest dobrze, ale dalsza demaskacja Kingi Dunin jest jeszcze bardziej dobitna: „I o to chodzi – wtedy feministki będą miały jasnego i oczywistego wroga i w swojej oblężonej twierdzy będą opowiadać o swoim prześladowaniu. Aby tak dalej. Niech rządzi Ziemkiewicz, Rydzyk i [---] (ust. o ciszy wyborczej poz. nr par.) Powodzenia.” Zwracam uwagę na tę kolejność. Czy mając w nieodległej perspektywie rządzenie Polską jako naczelny katolicki ideolog sarmatyzmu (sarmatyzmu? dziadek-endek w grobie się przewraca) mogę się jeszcze czegoś lękać? Chyba tylko, że zostanę zdemaskowany jako nie dość katolicko-sarmacki, co z kolei czyni w tejże samej gazecie Janusz Anderman. Ten ci odkrył mój stary tekst z „Rzeczpospolitej”, w którym stoi jak wół, że działalności ojca Rydzyka wcale nie uważam za pożyteczną dla Kościoła − i nijak nie może sobie poradzić z dysonansem poznawczym. Jak to, czytał tyle razy w swojej gazecie, jedynym źródle objawionej wiedzy, że Ziemkiewicz i Rydzyk (plus ten trzeci, którego imienia nie wolno dziś wymówić pod karą do miliona złotych) to jedna sarmacka szajka, a teraz, po tylu latach, przeczytał wreszcie jakiś tekst Ziemkiewicza… I „już ideowa nadbudowa mu się w gruzy wali”. Cuduje, próbuje dowcipnie udawać oburzonego, że jak to, taki przecież rydzykoid, a nie chwali Rydzyka? A w gruncie rzeczy przeraził się, jak każdy, komu nagle zarysują się fundamenty świata. A co będzie, jak, nie daj Boże, przeczyta, co pisałem i nadal piszę o tym, z którym według jego gazety będziemy rządzić Polską, a którego imienia dziś nie wolno wymawiać pod karą do miliona złotych? Panie Anderman, niebezpiecznie tak czytać inne gazety, niż ta, która podaje pełną i jedyną prawdę o świecie i ludziach. Kto sięga po inne źródła wiedzy, nieuchronnie mu się ta wiedza musi pokłócić z wiedzą objawioną przez Adama Michnika, a stąd się rodzą grzeszne wahania i wątpliwości, które mogą doprowadzić do herezji. Na przykład, dojdzie pan do wniosku, że Ziemkiewicz wcale nie rządzi Polską, a w każdym razie nie wespół z Rydzykiem, i że, gorzej jeszcze, wcale nie jest ideologiem PiS − niby drobiazg, ale stąd prosta droga do utraty wiary w informację objawioną i jej naczelnego… A jak ją pan straci, to z czego pan będzie żył? Proszę pamiętać, ja ostrzegałem: samodzielne lektury są niebezpieczne, przynajmniej dla pewnego rodzaju inteligentów, do których wydaje się pan zaliczać. W temacie mojej wiarygodności wypowiedział się też ostatnio na gościnnych stronach krytykipolitycznej.pl Cezary Michalski (czy to przypadek, że Palikot zmieniając fryzurę i okulary dobrał nowe tak, by upodobnić się do Michalskiego właśnie? tak pytam) w prosty, klasowy sposób, rzec by się chciało, „po robociarsku”. Ziemkiewicz, pada, to oszust, co udaje „przyjaciela ludu”, a ma dochody „dwadzieścia razy większe od Agnieszki Graff”. I jeszcze Agnieszka Graff płaci ZUS, a Ziemkiewicz „ukrywa się (? – RAZ) w KRUS-ie”. Akurat co do tego ukrywania, publicysta KP powinien tu widzieć zapowiedź przyszłej ateistycznej kary bożej, że pani Graff będzie na starość korzystała z dobrodziejstw opiekuńczego państwa socjalnego, a kombinator z KRUS zdechnie z głodu na głodowej rolniczej emeryturce, ale konwersja Michalskiego widać jeszcze jest niekompletna, bo właśnie wylazło z niego, że w przymusowym ubezpieczeniu społecznym widzi opresję a nie prawo człowieka; samokrytyka za ten zgniły upeeryzm będzie potrzebna jak w banku. Mniejsza o to, jak również i o to, skąd czerpie Michalski wiedzę o moich przychodach; ja nie mam żadnych wtyczek w wywiadzie skarbowym, nie jestem więc w stanie zweryfikować, czy Uniwersytet Warszawski rzeczywiście wypłaca swej pracownicy kwoty jeszcze mniejsze od przeciętnej rolniczej emerytury. Przyjmuję, że Michalski pisze prawdę, że feministki żyją w skrajnej biedzie, a wszystkie te unijne i inne granty pod pozorem wspierania „genderowej” pseudonauki są po prostu zasiłkami socjalnymi. Dla uproszczenia zgódźmy się też, że „udaję przyjaciela ludu”, choć, dalibóg, jak może to oceniać człowiek, który wiedzę o „ludzie” czerpie z książek różnych zachodnich mędrków o trudnych do wymówienia, a co dopiero zapamiętania, nazwiskach? Wcześniej Michalski pisał o mnie, że niby to ujmuję się za pokrzywdzonymi, a „prywatnie gardzę wszelkim frajerstwem” (skąd ten facet, u licha, to wszystko o mnie wie?); wątek insynuowania innym nieszczerości deklarowanych przekonań powtarza się u tego publicysty z zastanawiającą doprawdy regularnością. Ale mniejsza. Uderzający jest sam sposób myślenia Michalskiego. „Gazeta Wyborcza”, pada, jest mu wprawdzie obca, ale jest uczciwsza, bo oni, mając kupę kasy, wyrażają opinie szmalownej, „liberalnej” elity. Bo jeśli ktoś ma kasę, nie ma prawa być przeciwko III RP. Klasowa perspektywa, jaką przyjął Michalski, jest prosta jak cep. Jak nie zdychasz z głodu, nie masz prawa krytykować ustroju. Jak zdychasz, masz prawo, ale nie masz możliwości, więc w sumie na jedno wychodzi: III RP tak czy owak nie podlega krytyce, jest najlepszym z możliwych światów, wyjąwszy problemy z wciąż jeszcze niedotłuczonym „patriarchatem”, katolicką i narodową tradycją oraz innymi trumiennymi upiorami, która na swym odcinku zwalcza obecnie Michalski. Cóż, po przyjacielsku zwracam uwagę, że otwarte przyznawanie się do takiej perspektywy może w jakimś niecnym człowieku zrodzić podejrzenie, iż także punkt widzenia samego Michalskiego, którego przemiana przypadkiem zbiegła się z utratą posady u Axela i Springera, chyba nie mniej dochodowej, niż moje wierszówki od Presspubliki, jest może, tak jak sugeruje to publicysta innym, powiązany na sztywno z punktem siedzenia. Aktualnie jest bez kasy, więc został lewicowcem. Ale jak mu się pofortuni, to stanie się neoliberałem, może nawet w „Gazecie Wyborczej”, bo tak właśnie rozumie wiarygodność, by reprezentować kastę, do której się z mocy widełek w urzędzie skarbowym przynależy. Nie chcę być dla Michalskiego bardziej przykry, niż to absolutnie konieczne dla obrony własnej, więc na tej przestrodze poprzestanę. W ogóle tyle na dziś. Ten felieton dotrze do Państwa, niestety, ze znacznym opóźnieniem, bo teraz jeszcze musi go przeczytać cały legion prawników, by nie naraził redakcji na zarzut złamania ciszy wyborczej. W ostateczności dotrze do Państwa już po wyborach. Kłania się katolicki ideolog sarmatyzmu, który dzięki sekretnemu wsparciu feministek będzie rządzić Polską (cholera, spodobało mi się, więcej takich tekstów, a końcu gniew polubię!) − do usłyszenia w normalnym trybie. RAZ
WIELKA KATASTROFA EKOLOGICZNA Tekst o wielkiej katastrofie ekologicznej i humanitarnej w rejonie zatoki meksykańskiej. To, co zostało tam poczynione może w niedalekiej przyszłości zagrozić życiu biologicznemu na naszej planecie. Rozmiar tragedii jest wprost niewyobrażalny i zagraża nam wszystkim. Oczywiście, jak zawsze, milczą oficjalne media, a rzeczywisty rozmiar katastrofy jest tuszowany, także w Internecie, np w wyszukiwarce Google. Co więcej, wszystko wskazuje na to, że gigantyczny wyciek ropy jaki ma tam miejsce został stworzony celowo. Dlaczego nic o tym nie wiemy? Dlaczego nic się o tym nie mówi? Tutaj poruszymy ten problem: prezydent USA, Barack Obama właśnie autoryzował wysłanie ponad 17.000 żołnierzy gwardii narodowej w rejon kataklizmu. Po co to zrobił i jakie zadania będą mieli żołnierze? Czy nie będzie to przypadkiem zadanie trzymania ‘krótko’ tamtejszej ludności cywilnej? Czy nie są oni wysłani na wypadek ewentualnych zamieszek bądź powstania? Na portalu facebook do stowarzyszenia bojkotu koncernu BP, odpowiedzialnego za kataklizm, wpisało się ponad 400.000 ludzi (dane sprzed 1,5 tygodnia). Bunt wśród społeczeństwa amerykańskiego jest powszechny. Austriacka dziennikarka śledcza podaje, że z rejonu skażenia ma być ewakuowanych około 40 milionów ludzi. Czy po to zostały wysłane tam wojska? strefa Zatoki jest objęta blokadą informacyjną ? dochodzi do aresztowań dziennikarzy, zaś mainstreamowe media wyraźnie przedstawiają tylko wycinek prawdy. Aresztowań dokonują prywatne służby ochroniarskie BP nie mające do tego uprawnień, aczkolwiek w zgodnej opinii obserwatorów i uczestników dramatu w Luizjanie odbywa się to za cichym przyzwoleniem rządu USA. Brytyjska Organizacja Gospodarowania Zasobami Wodnymi zakazała całkowicie używania środka Corexit 9500.Gdyby wyciek nastąpił na wodach Morza Północnego , BP nie mogłoby używać tego środka. Wiec dlaczego w Zatoce Meksykańskiej pozwolono na użycie tego środka? Różne ‘odmiany’ środka Corexit są bardzo toksyczne dla fauny i flory morskiej, dlatego środek ten jest zabroniony przez ustalenia międzynarodowe (których USA nie ratyfikowały). Podobnie jak w wypadku trującego DDT, stosowanie Corexitu było wielką pomyłką ludzkości. Środek ten oficjalnie stosowany jest jako rozpraszacz ropy wylanej do morza. Kłopot w tym, że Corexit jest skrajnie toksyczny. Jakie działanie będzie on miał na ludzi? Czy wkrótce będziemy notować pierwsze ofiary dziwnych chorób, także w Polsce, gdy cząstki Corexitu dotrą do nas wraz z opadami / frontami atmosferycznymi? Według oficjalnych informacji do wód zatoki meksykańskiej zrzucono 1.021.000 galonów Corexitu. To daje niewyobrażalną ilość ok. 3,6mln litrów tego toksycznego środka. Co więcej, ostatnio zezwolono na dalszy zrzut 805.000 galonów Corexitu, co daje nam 2,9mln litrów tej toksyny. Jak wielkie są to liczby? Według raportów 2,61 cząstki na milion Corexitu 9500 (zmieszanego z ropą w stosunku 1 : 10) jest śmiertelnie trujące dla 50% fauny morskiej w ciągu 96 godzin. Oznacza to, że 1 galon mieszanki Corexitu 9500 i ropy jest w stanie zatruć 383.141 galonów wody. Oczywiście, oficjalnie wszystko jest w porządku. Zrzucanie Corexitu do wód USA jest legalne, zaś według zapewnień władz jest to robione dla dobra ludzi. Taka sama sytuacja była ze szczepionkami na świńską grypę. Także utwierdzano nas w złudnym przekonaniu, że jest to robione dla naszego dobra. Tymczasem okazało się to gigantycznym kłamstwem na skalę całej planety. Zaś teraz, kilka miesięcy po zdemaskowaniu prawdziwych intencji Światowej Organizacji Zdrowia w kontekście nowej grypy, notuje się dużą liczbę zgonów i przypadków kalectwa po zastosowaniu tych szczepionek. Nikt już o tym nie mówi poza niezależnymi mediami, w których takie przypadki są odnotowywane. Jak naprawdę jesteśmy traktowani my, zwykli ludzie, świadczy wypowiedź jednego z szefów koncernu BP, który określił mieszkańców rejonu zatoki meksykańskiej mianem ‘maluczkich’. Link do artykułu to opisującego tutaj Statki monitorujące przebieg wypadków w Zatoce Meksykańskiej, używając GPS i podwodnego radaru dostrzegły niepokojące zjawisko które formuje się wokół odwiertu z którego wycieka ropa naftowa. Tym zjawiskiem jest rosnący w szybkim tempie pęcherz, który tworzy się pod powierzchnią dna morskiego. Pęcherz ten ma już w tej chwil około 30 km średnicy i podniósł dno morskie o conajmniej 4 metry. Bardzo trudno jest na tym etapie oszacować jego dokładne rozmiary, bo nie pozwala na to sprzęt, który używa się na statkach. Najlepszy sprzęt do takich badań posiada marynarka wojenna, ale ta nie dzieli się ani swoimi informacjami ani instrumentami naukowymi z nikim. Nie ma jednak wątpliwości, że bąbel ? który prawdopodobnie wypełniony jest gazem, bo zazwyczaj towarzyszy on ropie naftowej ? jest faktem i co wzbudza niepokój ? nieustannie rośnie. Rzeczą wiadomą jest, iż amerykanie posiadają satelity zdolne wykonywać tomografię (prześwietlenia) wnętrza ziemi. Tak więc ci, którzy mają znać szczegółowe informacje na ten temat, już teraz je znają i to w wymiarze większym niż my. Mając na uwadze powyższe informacje, tym bardziej groźne wydaja się zapowiedzi tego, co oni chcą zrobić. Zdaniem specjalisty od techniki wojskowej, przy pomocy potężnej konwencjonalnej bomby można zlikwidować wyciek ropy naftowej w Zatoce Meksykańskiej – informuje serwis ‘BBC New/Science’. Wielu fachowców na świecie uważa ze użycie małego ładunku nuklearnego może zatrzymać wyciek ropy. Rosja robiła to juz z powodzeniem 5 razy. I tutaj zastanówmy się nad konsekwencjami użycie tak potężnych ładunków wybuchowych. W jaki sposób wpłyną one na stabilność skorupy ziemskiej i warstw geologicznych w tym rejonie, skoro pod powierzchnia ziemi tworzy się gigantyczny bąbel gazu? Czy nie doprowadzi to do dalszego poszerzenia odwiertu i kataklizmu na jeszcze większą skalę? Co planują te chore umysły? Nikt dokładnie nie wie przez ile warstw geologicznych przepływa ropa, zanim wydostanie się na powierzchnię morza. Mogą to być warstwy piasków, iłów, wapnia a nawet mniejsze rezerwuary ropy lub gazu. Ciśnienie ropy wykorzystując słabość takich warstw jest w stanie spowodować pękanie dna morskiego, co właśnie obserwuje się w tej chwili. To bardzo niebezpieczne zjawisko, bo oznacza, że jeśli nawet uda się w końcu zaczopować wyciek w odwiercie, potężne ciśnienie ropy z całą furią ruszy w te pęknięcia rozrywając przy okazji dno morskie. Tak gwałtownie uwolniony gaz niechybnie eksploduje na skale nigdy dotąd nie widzianą. Wybuch ten – 50 mil morskich od wybrzeży Luizjany – można porównać do podwodnej erupcji wulkanu Mt. St. Helen. Stworzy on toksyczną chmurę, która podróżując wraz z wiatrem dotrze do wielkich miast położonych na wybrzeżu zatoki (Houston, Nowy Orlean, Sarassota). Reszty zniszczenia dokona olbrzymie tsunami, którego największą ofiarą stanie się Floryda wystająca z wody zaledwie na 10 cm. Zniszczone zostaną także tysiące platform wiertniczych, którymi usiana jest Zatoka Meksykańska, powiększając tylko w sposób wręcz niewyobrażalny rozmiary katastrofy. Link tutaj pomimo wielu prób nie udało się zatamować wycieku ropy, wypływa ona codziennie w wielkich ilościach. Mówi sie nawet o 1.7 milionach galonów w ciągu dnia. Zbliża sie okres huraganów i sztormy przyspiesza rozprzestrzenianie sie ropy. Skutki tego beda tragiczne. Właścicielami BP jest żydomasońska rodzina Rotschildow która dostała dzisiaj poparcie od senatora Bloomberga który stwierdził ze przecież oni tego nie zrobili , ze to tylko wypadek przy pracy. Ale chyba coraz więcej trzeźwo myślących zaczyna mieć wątpliwości. Ropa dotarła juz do wybrzeży Luizjany, Missisipi, Alabamy i Florydy. Warto zobaczyć mapę interaktywna. Kliknijcie w czerwone punkty. wartość 1.7 miliona galonów ropy daje około 6.12 milionów litrów ropy w ciągu dnia. To już teraz może sprawić, że cała zatoka meksykańska stanie się strefą pozbawioną życia biologicznego. Co więcej, gigantyczna plama ropy połączona z toksycznym Corexitem zaczyna się przemieszczać poza rejon zatoki meksykańskiej, na otwarty ocean. To skażenie, wraż z naturalnie występującymi prądami morskimi, zaczyna płynąć w kierunku Europy. Zagrożone są: Portugalia, Hiszpania, Francja, Anglia, Irlandia, Norwegia, a także zachodnie wybrzeża Afryki. Pośrednio zagrożeni jesteśmy i my, gdyż Corexit wymieszany z ropą naftową będzie wędrował z prądami morskimi do Bałtyku (w mniejszej ilości), jak i z opadami atmosferycznymi nad terytorium całej Europy. Poza tym dalsze continuum życia biologicznego na naszej planecie może stać pod znakiem zapytania, gdyż oceany skażone ropą naftową nie będą produkowały wystarczającej ilości tlenu. Oceany pozbawione życia biologicznego nie produkują tlenu, gdyż nie ma w nich roślinnych mikroorganizmów, które by to robiły. Zobaczcie poniżej wideo jest licznik podający aktualne dane ile tego świństwa wycieka . Jeśli doszło do pęknięcia skorupy ziemskiej na dnie morskim, to wycieku nie da się żadną miarą zatamować. Grozi olbrzymia globalna katastrofa ekologiczna. W najbliższym czasie ropa i benzyna oraz gaz podrożeją dwa a nawet więcej razy. To tylko kwestia czasu. Obie firmy olejowe BP i Transocean, są na skraju bankructwa, co okaże się w ciągu kilku tygodni. Pozostanie wtedy społeczeństwo amerykańskie, a także ludzkość, samym sobie naprzeciw tej katastrofy. problem podstawowy – otóż nikt nie wie, jak ów wyciek powstrzymać. Jak piszą eksperci, rzecz w tym, że ten nieszczęsny odwiert – 1500m pod powierzchnią Zatoki - i ok. 10km! pod dnem oceanu był jednym z kontrowersyjnych działań nazwanych poszukiwaniem deepoli głębokiej ropy. Dlaczego kontrowersyjnych? Albowiem wielu ekspertów przestrzegało przed ruszaniem tego pokładu ropy i gazu, do którego BP postanowiło się za wszelką cenę dokopać. Dlaczego przestrzegało? Albowiem ludzka technologia nie miała dotychczas możliwości zmierzenia się z tak ogromną siłą natury. Ciśnienia, które występują w tego typu pokładach ? gazu, który wypycha ropę – nie są spotykane na powierzchni planety i? nie ma technologii, która jest w stanie sobie z nimi poradzić. Mówiąc w skrócie, wywalono dziurę w dnie oceanu do jednego z największych ze znanych nam pokładów ropy i gazu, który jeszcze nie został zagarnięty przez człowieka i teraz? biologicznie jesteśmy w bardzo złym położeniu. przez bierność względem głupoty, to wszystko ludzka ręka i wolna wola? niestety ludzi złych. British Petroleum zdecydowała się na wiercenie dna morskiego w miejscu dzisiejszej katastrofy na początku tego roku. Decyzję taką podjęto wbrew radom kilku poważnych firm geologicznych, które wskazały, że BP nie posiada żadnych zabezpieczeń, na wypadek gdyby doszło do katastrofy ekologicznej. Rad udzielali ludzie, którzy doskonale znali swój fach i rozumieli niuanse wydobycia ropy naftowej. Jedna z tych firm uczestniczyła w gaszeniu szybów naftowych w Kuwejcie, podpalonych jeszcze przez Sadama Husseina. Niezależni geologowie z kolei przestrzegali, że formacja geologiczna tworząca dno Zatoki Meksykańskiej jest niestabilna i nie jest w stanie wytrzymać ciśnienia pompowanej z olbrzymiej głębokości ropy. Już wtedy zdawano sobie sprawę ze skali ciśnienia jakie panuje w złożu, jednak BP postanowiła nakłuć je tak czy inaczej. Ta nonszalancja sprawiła, że katastrofa ekologiczna była tylko kwestią czasu i jak się okazało, nie trzeba było na nią długo czekać. Źródło: astral-projection.blog.onet.pl . Marucha
Co robimy po wyborach? Bardzo dziękuję wszystkim, którzy ciężko pracowali dla mnie w Sieci. Dziękuję też tym, którzy oddali na mnie swój głos – i namówili na to innych. Otrzymałem też masę telefonów od tych, którzy z kolei dziękują mnie... Cóż: walczymy o wspólną, Wielką Sprawę. Jak powiedział był śp. Winston L. S. Churchill: „Dobry polityk –to człowiek, który potrafi dokładnie przewidzieć, co się stanie.... a potem przekonywująco wytłumaczyć, dlaczego tak się nie stało”. Nie będę ukrywał, że - pomijając przedwyborcze prężenie mięśni – liczyłem na wynik w granicach 5-6%. Dwa razy mniejszy wynik rozczarowuje. Wyjaśnienie jest jedno – i bardzo proste. Moi zwolennicy obawiający się zwycięstwa WCzc. Jarosława Kaczyńskiego zagłosowali na NCzc. Bronisława Komorowskiego – w nadziei, że wygra On w I turze (bo obawiali się, że w drugiej – gdy inteligencja powyjeżdża na urlopy zagraniczne – wygra Kaczyński). Sądzę więc, że wśród tych, którzy jednak zagłosowali na mnie, więcej jest przeciwników BK niż JK. Ale, oczywiście, ewentualne ogłoszenie poparcia dla któregoś z Nich (tak, tak, {~Oburzony Wyborco}: gdyby był Pan w rękach bandytów, to pojąłby Pan, że są lepsi i gorsi bandyci...) możliwe jest tylko po rozmowie w cztery oczy. Jednak, ponieważ walka trwa o elektorat Lewicy, do takich rozmów w ogóle najprawdopodobniej nie dojdzie – bo jakiekolwiek porozumienie PO lub PiS z Prawicą odciągnęłoby od nich elektorat WCzc. Grzegorza Napieralskiego. Tak, że chyba będziemy mogli 4 lipca spokojnie sobie odpoczywać... Natomiast wynik tych wyborów jest znakomity pod innym względem: wygraliśmy bój o kształt Prawicy. Będziemy budowali Prawicę nowoczesną, wzorowaną na Ameryce – a nie zaściankową. Choć, oczywiście, tradycje bardzo cenimy. Tylko dlaczego tradycje miałyby przeszkadzać w budowie rakiet kosmicznych? JKM
Mazowsze jak Grecja? W katastrofalnej sytuacji budżetowej znalazło się województwo mazowieckie. Największy i najbogatszy region Polski. Wysokie zadłużenie oraz dodatkowe zobowiązania z tytułu tzw. „janosikowego”, w zestawieniu ze znaczącym spadkiem wpływów podatkowych, zarysowało groźbę bankructwa. Ten przypadek pokazał, że mimo niezłych – na tle pozostałych krajów UE – wskaźników wzrostu PKB, nasz kraj również narażony jest na „grecką chorobę”. Tym bardziej, że strefa euro mimo zadeklarowanej gigantycznej pomocy dla Grecji, ciągle nie może spać spokojnie.
Sarkozy zagroził wyjściem Francji ze strefy euro Unia Europejska, aby ratować Grecję przed ogłoszeniem niewypłacalności uchwaliła udzielenie specjalnej pomocy. Są to gwarancje o gigantycznej wartości 750 mld zł. (Dla porównania stanowi dziesięciokrotność polskiego budżetu). Kilka dni po spotkaniu przywódców krajów ze strefy euro w Brukseli, na którym podjęto te decyzję prasa ujawniła kulisy narady. Udzielenie pomocy wymusił prezydent Francji Nicolas Sarkozy wsparty przez kilka innych krajów południowych z Włochami i Hiszpanią na czele. Według jednej z poważnych gazet miał uderzać ręką w stół i grozić wyjściem swego kraju ze wspólnej europejskiej waluty. Podobno dopiero te groźby skłoniły kanclerz Niemiec Angelę Merkel do wyrażenia zgody. Decyzja ta jest bowiem wyjątkowo niepopularna wśród naszych zachodnich sąsiadów. Zresztą znalazło to natychmiastowe odbicie w wynikach wyborów w Nadrenii-Północnej Westfalii. Partia pani kanclerz przypłaciła zgodę na pomoc dla Grecji utratą władzy w tym jednym z największych landów. Łatwiej będzie nam zrozumieć tę determinację francuskiego prezydenta, gdy spojrzymy na to kto jest głównym wierzycielem Aten. Oto okazuje się, że tamtejszy rząd jest winien zagranicy łącznie 238 mld dolarów. Z tego najwięcej, bo aż 75 mld właśnie bankom francuskim. Bankructwo Grecji nie tylko mogłoby podważyć zaufanie do euro, ale też pociągnąć falę upadków wielu europejskich instytucji finansowych.
Europa musi oszczędzać Prezes największego niemieckiego banku – Deutsche Bank – wkrótce po ogłoszeniu pakietu pomocowego dla Grecji publicznie wyraził wątpliwość, czy temu krajowi uda się kiedykolwiek spłacić zaciągnięte pożyczki. Wyraził w ten sposób głośno to co większość ekonomistów i polityków mówi po cichu. Zadeklarowana pomoc jest bowiem jak na razie tylko obietnicą uzależnioną od wprowadzenia przez rząd w Atenach znacznego programu oszczędności, które od zaraz zaczną ograniczać deficyt budżetowy. Greckie władze się do tego zobowiązały, ale nie ma jeszcze projektów konkretnych ustaw. Wobec masowych protestów i braku społecznego przyzwolenia na cięcie wydatków ich ostateczny kształt jest dużą niewiadomą. Pewne obniżenie poziomu życia jest jednak konieczne wobec tego, że znaczna część społeczeństw europejskich konsumowała więcej niż było je stać. Taki program ogłosiła już Portugalia, wymieniana jako następny kandydat do greckich problemów. VAT w tym kraju wzrośnie o 1 pkt proc. do 21 proc. Dodatkowo opodatkowane będą zyski w dużych firmach powyżej 2 mln euro. Premier zapowiedział też obniżkę pensji urzędników. Wszystko po to, by deficyt budżetowy w 2011 r. spadł do 4,6 proc. PKB (w 2009 r. sięgał 9,4 proc.). O potrzebie oszczędzania mówi też rząd Niemiec, który zapowiedział przygotowanie odpowiednich propozycji dla wszystkich państw ze strefy euro.
Mazowiecka przestroga Marszałek województwa mazowieckiego Adam Struzik w specjalnym liście do premiera Donalda Tuska napisał: „Realizacja dochodów z tytułu udziału w podatku dochodowym od osób prawnych (CIT) stanowi zaledwie 80 % wykonania tego źródła dochodów w analogicznym okresie ubiegłego roku i jest najniższa od 5 lat. Analiza tegorocznych wpływów podatkowych Mazowsza wskazuje, że w 2010 roku dochody z CIT będą niższe od zaplanowanych o ok. 300 mln zł. Oznacza to, że obciążenie Województwa Mazowieckiego z tytułu „janosikowego” w 2010 roku wyniesie blisko 70 % przewidywanych dochodów podatkowych zamiast 54 %, jak zakładano podczas prac nad budżetem Mazowsza. Pozostałe 30 % nie wystarczy nawet na uregulowanie sztywnych obciążeń budżetu województwa. To niespodziewane załamanie dochodów podatkowych oznacza nieuniknione przekroczenie ustawowych wskaźników zadłużenia, które oblicza się w odniesieniu do dochodów danej jednostki samorządu terytorialnego. Aktualnie wskaźnik zadłużenia wynosi 58 , wobec ustawowego limitu 60 %, jednakże tak duży ubytek dochodów oznacza dla Mazowsza przekroczenie ustawowego limitu nawet o 8-10 punktów procentowych. Pragnę zatem poinformować, że powyższa sytuacja zmusza władze Mazowsza do wstrzymania wszelkich zadań inwestycyjnych, zaprzestania realizacji zadań własnych, a także zadań z zakresu administracji rządowej, które Samorząd Województwa Mazowieckiego od lat współfinansował z własnych środków, jednak mimo licznych wystąpień do tej pory nie otrzymał konstytucyjnie zagwarantowanych środków”. Informacje te pozostają w sprzeczności z komunikatami rządu o dobrej kondycji polskiej gospodarki. Jest to też przestroga, że koncentrowanie uwagi tylko na jednym wskaźniku może być złudne. Istotny jest bowiem ogólny stan finansów publicznych. Państwowy dług publiczny na koniec 2009 r. wyniósł prawie 670 mld zł. Stanowi to 49,9 proc. naszego PKB. To dużo, chociaż nie przekracza jeszcze dopuszczalnych limitów. Ale sprawa wygląda o wiele gorzej jeśli uwzględni się tendencje zmian. W ubiegłym roku nasz dług publiczny urósł o 72,2 mld zł, czyli o 12,1 proc. Z roku na rok polskie państwo zadłuża się coraz szybciej. Dodatkowo znaczną część deficytu pokrywa z przychodów z prywatyzacji, czyli ze źródła, które wkrótce się wyczerpie, a przy tym zmniejsza wpływy z dywidendy. W okresie zeszłego roku najszybciej rosło zadłużenie sektora ubezpieczeń społecznych (o blisko 4,2 mld zł, czyli o 150,8 proc.) oraz właśnie samorządów (o 11,2 mld zł, czyli o 39,9 proc.). Pokazuje to, że problemy Mazowsza mogą być tylko czubkiem góry lodowej. Bogusław Kowalski
Napieralski chwilowo uratowany Lider Sojuszu Lewicy prawdopodobnie ocali stanowisko. Ale SLD to nadal partia aparatu. I to nie jest aparat młodych wrażliwych lewicowców. Jeszcze półtora miesiąca temu zdawało się, że to jego ostatnie miesiące jako szefa SLD. Wystartował z 3 – 4-procentowym poparciem i niewiele wskazywało na to, że zdobędzie dużo więcej. Kilkunastoprocentowy wynik (jeśli w exit polls nie będzie znaczącego błędu) nie jest wielkim sukcesem lewicy, patrząc z historycznej perspektywy, można nawet powiedzieć, że to wynik słaby, ale w roku 2010 niewątpliwie to sukces. Grzegorz Napieralski uratował swoją polityczną pozycję. Szefa SLD trudno będzie teraz obalić. Nawet jeśli jego przeciwnikami są takie tuzy lewicy, jak Ryszard Kalisz, Katarzyna Piekarska, Wojciech Olejniczak czy Krzysztof Janik. Oraz Aleksander Kwaśniewski i Bartosz Arłukowicz, którzy – formalnie – nie są członkami Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Za to aparat partyjny na pewno jest Napieralskiemu wdzięczny za podciągnięcie wyniku wyborczego o dobrych parę punktów procentowych. Bo oznacza to, że partia w następnych wyborach parlamentarnych i samorządowych ma jakieś szanse. Że może zdobyć sporo miejsc w radach miejskich, sejmikach i parlamencie i próbować wchodzić w koalicje, które przyniosą dalsze stołki do obsadzenia. SLD żyje. Przynajmniej na razie. Ale czy rzeczywiście Sojusz w obecnym kształcie ma perspektywy? Na przetrwanie może tak, ale będzie to oznaczać raczej wegetację w okolicach 10 procent poparcia. Dopóki nie powstanie nowa formacja lewicowa albo SLD nie otworzy się na nowe środowiska i nie znajdzie nowej formuły i języka politycznego, będzie to ciągle dogorywająca partia rodem z poprzedniej epoki. Nawet z obecnym młodym liderem. Napieralski miał żywą kampanię, ale jego partia się nie zmieniła. Uzyskał dobry wynik, ale w bardzo specyficznych okolicznościach. SLD to nadal partia aparatu. I to nie jest aparat młodych wrażliwych lewicowców. Ale – co ważne i co jest plusem – to bardzo silny i niezwykle rozbudowany aparat. Niedawno pewien znany polityk Prawa i Sprawiedliwości przekonywał mnie, że Sojusz ma ciągle największy i najsilniejszy aparat ze wszystkich polskich ugrupowań. Najbardziej karny i zdyscyplinowany. Taka struktura to marzenie każdej partii. Tyle że jak na ową strukturę poparcie społeczne dla SLD jest słabiutkie. Grzegorz Napieralski odniósł sukces, ale jego sytuacja nie jest łatwa. Jeśli zdecyduje się na rzeź wśród opozycjonistów (co może mu pójść nawet dość łatwo, bo aparat pomoże wyciąć niewiernych), to szybko doczeka się próby budowy alternatywnej siły na lewicy. Trudno uwierzyć, by pełen wielkich ambicji Bartosz Arłukowicz tak łatwo odpuścił. Oczywiście trzeba pamiętać, że wszystkie odpryski SLD czy wcześniej SdRP wegetowały na marginesie i nie odegrały większej roli w życiu politycznym. Budowanie nowego ugrupowania jest też bardzo trudne ze względu na ustawę o finansowaniu partii politycznych. Ale jednocześnie w dobie błyskawicznie budujących się społeczności internetowych i zmian zachodzących w polskim społeczeństwie wszystko jest możliwe. Wzmocniony Napieralski może jednak wybrać inną drogę: szukania porozumienia z opozycjonistami i z ich pomocą otwierania SLD na nowe środowiska. Na pewno dziś łatwiej mu będzie z nimi rozmawiać, gdyż jest silniejszy niż jeszcze dwa miesiące temu. Przed Grzegorzem Napieralskim i jego partią stoi jeszcze jeden dylemat. Czy nie należałoby już w tej kadencji parlamentu przejść do politycznej ofensywy i spróbować przebudować parlamentarną scenę? Politycy w ostatnich dniach sporo plotkują o możliwej zmianie koalicji rządzącej. W którą stronę? W każdą. Wszystkie partie odzyskały dziś tak zwaną zdolność koalicyjną.
Wśród rozplotkowanych polityków można usłyszeć i o tym, że po słabym wyniku Waldemara Pawlaka zagrożone wypadnięciem z gry PSL może przejść do opozycji. A wtedy na jego miejsce mógłby wskoczyć SLD. Wicepremier Grzegorz Napieralski? Dla aparatu brzmiałoby to nieźle. Ileż stanowisk do rozdania! Tyle że na krótko. Jednocześnie mówi się – choć wydaje się to mniej realne – o możliwości powstania koalicji “wszyscy przeciwko Platformie”. Także z udziałem SLD. Janke
Poza Sejmem nie ma polityki Żaden z kandydatów niszowych nie powiedział wyraźnie, dlaczego chce, aby wyborcy postawili właśnie na niego, a nie na któregoś z faworytów Głównymi przegranymi tych wyborów są ci, którzy liczyli na przełamanie duopolu PO – PiS. To fakt, że nie mieli ani czasu, ani przestrzeni medialnej na prezentację swoich racji, osób i programów. To, czego nie wypełniły emocjami katastrofa i powódź, zabudował tradycyjny spór zwolenników i przeciwników III RP, znajdujący swe groteskowe ukoronowanie w procesie o prywatyzację służby zdrowia. Większość Polaków wciąż odnajduje się w tym podziale, prostym jak audio-tele, i wciąż czuje się w nim wygodnie. Ci, którzy chcieliby ich z niego wyrwać, po prostu nie mieli możliwości zabłysnąć. Inna sprawa, czy byliby w stanie. Niektórych kandydatów po prostu nie rozumiem. Domyślam się, po co startowali Bogusław Ziętek czy Kornel Morawiecki, ale po kampanii tak samo jak i przed nią nie bardzo wiem, czym chcieli porwać wyborców, odciągnąć ich od świętej wojny hegemonów sceny politycznej i przekonać do swoich ruchów, o których wypromowanie przecież chodziło. Ten sam zarzut postawić można Markowi Jurkowi. Żaden z kandydatów z tej grupy nie wyartykułował wyraźnie, dlaczego chce, aby wyborcy postawili właśnie na niego, kandydata niszowego, a nie na któregoś z faworytów. Być może obezwładniło ich przekonanie, że w tych wyborach po prostu nie wypada ostro akcentować różnic ani atakować. Ale bez tego nie sposób sobie wyobrazić wydostania się z marginesu sceny politycznej. Nie mówię tu o nadmiernym ugrzecznieniu, ale o braku wyrazistej oferty. Janusz Korwin-Mikke nie szczędził faworytom wyścigu obelg, podobnie jak Andrzej Lepper, ale oni też nie osiągnęli sukcesu – bo w wypadku Korwin-Mikkego mówić można raczej o wypracowanej przez 20 lat “rozpoznawalności” niż o sukcesie politycznym. Polacy po prostu nie dostali przekonującego komunikatu, dlaczego mecz między PO a PiS mieliby uznać za odwracanie ich uwagi od spraw naprawdę ważnych, i jakie to sprawy. Tymczasem, jak pokazuje frekwencja, większość nadal się tym meczem pasjonuje, zapewne dlatego, że polityka sprowadzona do swego rodzaju “tańca z gwiazdami” stała się dla wszystkich zrozumiała. Jak na razie, nikt nie znalazł na tę tabloidyzację debaty publicznej sposobu. Wszyscy, którzy tego spróbowali, pozostają na marginesie tak samo teraz, jak byli tam przed wyborami. Ich dalsza działalność pozostaje wyłącznie kwestią determinacji i wiary w siebie, które niczym nie zostały podbudowane. Grzegorz Napieralski i Waldemar Pawlak startowali w interesie swych formacji. Pierwszy odniósł sukces pozwalający uznać go za prawdziwego zwycięzcę pierwszej tury. Ocalił swe przywództwo w partii, ocalił sens istnienia samej formacji, na której, jak się zdaje, postawiła już krzyżyk większość jej historycznych liderów, i na dodatek stał się gospodarzem części elektoratu łakomej dla obu hegemonów. O to samo walczył Pawlak, bez powodzenia. Można tylko przypomnieć, że nigdy jeszcze w wyborach prezydenckich kandydat chłopski nie osiągnął sukcesu, i zadać retoryczne pytanie, kiedy przywódcy PSL zauważą, że chłop wcale nie chce widzieć w Belwederze innego chłopa. Można też przypomnieć, że fatalne wyniki kolejnych prezesów PSL w wyborach prezydenckich jak dotąd nie szkodziły zanadto ani im, ani ich partiom. Niewątpliwie największym przegranym jest Andrzej Olechowski, a raczej Paweł Piskorski, który zamierzał jego kandydaturą wyprowadzić z niebytu Stronnictwo Demokratyczne. Zamiar nie był może zuchwały, biorąc pod uwagę możliwości organizacyjne i finansowe, ale wybór kandydata okazał się całkowitym nieporozumieniem. Olechowski nigdy nie błyszczał energią ani charyzmą, ale tym razem sprawiał wrażenie po prostu kompletnie niezainteresowanego wygraną. Trudno naprawdę zrozumieć, po co mu było takie upokarzające zakończenie kariery. Menu naszej politycznej restauracji pozostało więc takie samo: dwa dania, dwie przystawki. Może nie należy się dziwić, że przyśpieszona, krótka kampania, w dodatku odbywająca się w cieniu tragedii, nie mogła tego zmienić? RAZ
Tym gorzej dla faktów Wiara w teorie spiskowe wyróżnia jakoby “osoby starsze, słabo wykształcone i z mniejszych ośrodków”.
Są jednak takie teorie spiskowe, w które, choć nic ich nie potwierdza, właśnie trzeba wierzyć, jeśli się chce zaliczać do “dobrego towarzystwa”. Należą do nich “presja” śp. Lecha Kaczyńskiego na pilotów tupolewa czy kłamstwo o księdzu, który żałował, że nie spadł samolot z Tuskiem, powtarzane przez “wykształciuchów” z tym samym tępym uporem, z jakim fanatyczni antysemici mówią o tysiącach Żydów uprzedzonych przed zamachem na WTC. Do tej kategorii zalicza się też narracja o odpowiedzialności Jarosława Kaczyńskiego za śmierć Barbary Blidy. Im więcej prokuratorskich umorzeń i procesów wygranych przez polityków PiS, im więcej rzekomych zbrodni IV RP okazuje się zmyśleniem, im bardziej samotne pozostają w tej kategorii uszkodzony laptop i nieprawna korzyść majątkowa w postaci dorsza za 8,50 zł – tym bardziej uporczywie mnożą antykaczyści znaki zapytania wokół samobójstwa byłej minister.
Tylko że nic one nie wnoszą do istoty sprawy, a wręcz wiodą w kierunku przeciwnym do zapowiadanego, wskazują bowiem na kompletną panikę i niezborność działań w miejscu wypadku. Pracowicie budują antykaczyści obraz nie żadnych zabójców, lecz nieudaczników, którzy zamiast aresztowaną skuć, pozwolili jej wziąć pistolet i chodzić z nim niepilnowanej po domu, a potem potracili głowy.
Robi się przy tym miny, że w sprawie wciąż Bóg wie, co jest do odkrycia, bo ktoś może był nie tu, lecz pół metra obok, a ślad powinien być podłużny, nie okrągły – w istocie zaś ma to służyć tylko podtrzymywaniu przez polityczne hieny pozorów, że ich dawno zdyskredytowane oskarżenia miały jakieś podstawy. I takie “sensacje” miały w ostatniej chwili zmienić wynik wyborów? RAZ
Kaczyński zbliżył się do prezydentury Jarosław Kaczyński zbliżył się znacznie do prezydentury. Prawie 36 procent to więcej niż w I turze poprzednich wyborów uzyskał Lech Kaczyński, który potem zwyciężył. Zaliczka na zwycięstwo Jarosława jest więc wyższa niż Lecha. Teraz Kaczyński przejdzie do ofensywy. Będzie mówił o problemach stojących przed Polską, o wizji rozwoju Polski o polityce zagranicznej, służbie zdrowia, rolnictwie, prywatyzacji, wolności gospodarczej czy podatkach. W II turze będzie musiało dojść do debat, w których Kaczyński rozbije Komorowskiego swoją merytorycznością. Komorowski jest zbyt słaby, żeby mu stawić czoła. Napieralski zapewne nie poprze nikogo, ale jego wyborcy w dużej części poprą Kaczyńskiego, bo Polska solidarna jest im bliższa niż liberalna. Głosy Pawlaka, Leppera i Jurka przepłyną głównie na Kaczyńskiego. Uzbiera się tego na ponad 50 procent. 4 Lipca będziemy się cieszyć, ze Polska wybrała dobrego prezydenta. Prawdziwego prezydenta, Głowę Państwa, a nie dozorcę żyrandola. A teraz do pracy, bo zwycięstwo samo nie przyjdzie! Janusz Wojciechowski
Komorowski – zwycięzca mimo woli Wybór kandydata PO był głosowaniem przeciwko Kaczyńskiemu. Lęk przed IV RP został głęboko wdrukowany w świadomość Polaków Wydawało się, że Bronisław Komorowski zrobił wszystko, aby wypaść słabo. Jego kampania, nastawiona na rywalizację z Lechem Kaczyńskim, nie uległa modyfikacji mimo zasadniczej zmiany sytuacji politycznej po tragedii smoleńskiej. Marszałek nadal miał być lepszym Lechem Kaczyńskim, tzn. nieco konserwatywnym patriotą, dobrym ojcem rodziny o ładnej przeszłości i rodowodzie. Nic więcej, żadnego przekazu merytorycznego poza straszeniem konkurentem i sloganem “zgoda buduje”. Seria wpadek marszałka wykraczała poza zwykłe przejęzyczenia, odsłaniała obszary ignorancji, które kompromitują polityka. Wpisanie Norwegii do UE czy mylenie budżetu państwa z produktem krajowym brutto świadczy o elementarnych brakach wiedzy o Europie i ekonomii. Pełniący obowiązki prezydenta marszałek zachowywał się, jakby nie wierzył w sukces, usiłując maksymalnie wykorzystać prerogatywy, jakie trafiły się mu zrządzeniem losu po katastrofie smoleńskiej. Nie łamał prawa, ale naruszał polityczną przyzwoitość. Wykazywał się absolutnym brakiem jakiejkolwiek charyzmy, jak – nadużywając tego pojęcia – nazywa się dziś polityczną atrakcyjność. Właściwie nie miał do powiedzenia nic na żaden temat i był chyba najnudniejszym (obok bezkonkurencyjnego Waldemara Pawlaka) z kandydatów na prezydencki urząd. Niezwykle trudne było odnalezienie entuzjastycznego zwolennika Bronisława Komorowskiego. Ci, którzy deklarowali głosowanie na niego, w prywatnych rozmowach przyznawali, że robią to mimo albo wbrew, w każdym razie bez specjalnej ochoty. Wydawało się, że na niekorzyść kandydata PO działa brak przygotowania Polski do kolejnej powodzi i pierwotna niezgoda Polaków na przekazanie Rosjanom śledztwa w sprawie smoleńskiej katastrofy. Okazało się, że żadna z tych spraw nie miała znaczącego wpływu na decyzje obywateli i wynik nie różni się wiele od tego, jaki mógłby być, gdyby od początku kwietnia nic się nie zmieniło w naszym kraju. Wydaje się, że jedyną interpretacją pozostaje uznanie, iż głos na Komorowskiego był głosem przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu, a szerzej – przeciw PiS. Okazuje się, że lęk przed IV RP, jaki przez opiniotwórcze środowiska wdrukowany został w świadomość Polaków, jest głębszy, niż mogło się wydawać. Gdyby więc Komorowski został ostatecznie w II turze prezydentem, wybrany będzie jako przedstawiciel PO. Funkcja ta daje jednak dużą niezależność. Przyjąć można, że zdobycie w powszechnych wyborach prezydenckiego urzędu oznacza polityczne nowe narodzenie. Nie będą już miały znaczenia uprzednie błędy czy wpadki. Komorowski zaznaczał, że chce sprawować funkcję prezydenta według istniejących reguł, co dawałoby mu spore uprawnienia z możliwością wetowania ustaw włącznie. Dotychczas premier Tusk był niepodzielnym suwerenem PO, nowy prezydent z tej samej partii może się stać jego konkurentem. Duża rządząca partia w systemie demokratycznym rzadko pozostaje pod władzą arbitralnego i niekwestionowanego przywódcy. Prezydent w Polsce ma spory urząd, dzięki któremu może wynagradzać stanowiskami swoich stronników. W konstytucję polską wpisane jest napięcie między posiadającym określone uprawnienia i wybranym w bezpośrednich wyborach prezydentem a reprezentującym realną władzę premierem. Jeśli nawet reprezentują oni tę samą partię – jak było w wypadku Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera – antagonizm się pojawia. Chyba nieprzypadkowo właśnie teraz Donald Tusk chce sobie zagwarantować jeszcze silniejszą pozycję w partii, i to za pomocą instytucjonalnych rozwiązań. Napięcia wewnątrz PO, jak choćby konkurencja między Tuskiem a Grzegorzem Schetyną, były już wielokrotnie opisywane. Prezydent nie jest poddany sprawdzianom, jakimi są wybory parlamentarne, a nawet samorządowe, nie ponosi takiej odpowiedzialności za rządzenie jak premier, jest więc w sposób naturalny silnym ośrodkiem władzy, zwłaszcza w sytuacji gorszych notowań partii, za co ponosi bez porównania mniejszą odpowiedzialność niż premier. Istnieje więc prawdopodobieństwo, że Tuskowi może wyrosnąć cichy konkurent. Wcześniej jednak musi wygrać wybory i ujawnić większy temperament polityczny.
Komorowski – zwycięzca mimo woli (1) Wybór kandydata PO był głosowaniem przeciwko Kaczyńskiemu. Lęk przed IV RP został głęboko wdrukowany w świadomość Polaków Niezły rezultat Bronisława Komorowskiego w pierwszej turze zaskakuje. Wydawało się, że kandydat zrobił wszystko, aby wypaść słabo. Jego kampania, nastawiona na rywalizację z Lechem Kaczyńskim, nie uległa modyfikacji mimo zasadniczej zmiany sytuacji politycznej po tragedii smoleńskiej. Komorowski nadal miał być lepszym Lechem Kaczyńskim, tzn. nieco konserwatywnym patriotą, dobrym ojcem rodziny o ładnej przeszłości i rodowodzie. Nic więcej, żadnego przekazu merytorycznego poza straszeniem konkurentem z PiS i sloganem “zgoda buduje”. Seria wpadek marszałka wykraczała poza zwykłe przejęzyczenia czy gafy i odsłaniała obszary ignorancji, które kompromitują polityka, nie mówiąc już o prezydencie. Wpisanie Norwegii do UE czy mylenie budżetu państwa z produktem krajowym świadczy o elementarnych brakach wiedzy o stanie Europy i ekonomii. Komorowski wykazywał się absolutnym brakiem jakiejkolwiek charyzmy, jak – nadużywając tego pojęcia – nazywa się dziś polityczną atrakcyjność. Właściwie nie miał do powiedzenia nic na żaden temat i był chyba najnudniejszym (obok bezkonkurencyjnego Waldemara Pawlaka) z kandydatów na prezydencki urząd. Niezwykle trudne (jeśli nie niemożliwe) było odnalezienie entuzjastycznego zwolennika Bronisława Komorowskiego. Ci, którzy deklarowali głosowanie na niego, w prywatnych rozmowach przyznawali, że robią to mimo albo wbrew, w każdym razie bez specjalnej ochoty. Wydawało się, że na niekorzyść kandydata PO działa brak przygotowania Polski do kolejnej powodzi i pierwotna niezgoda Polaków na przekazanie Rosjanom śledztwa w sprawie smoleńskiej katastrofy. Okazało się, że żadna z tych spraw nie miała znaczącego wpływu na decyzje obywateli i wynik jest podobny do tego, jaki mógłby być, gdyby nic od początku kwietnia nie zmieniło się w naszym kraju. Wydaje się, że jedyną interpretacją pozostaje uznanie, iż głos na Komorowskiego był głosem przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu, a szerzej przeciw PiS. Okazuje się, że lęk przed IV RP, jaki przez opiniotwórcze środowiska wdrukowany został w świadomość Polaków, jest głębszy, niż mogło się wydawać. Gdyby więc Komorowski został ostatecznie w II turze prezydentem, wybrany będzie jako przedstawiciel PO. Funkcja ta daje jednak dużą niezależność. Przyjąć można, że zdobycie w powszechnych wyborach prezydenckiego urzędu oznacza polityczne nowe narodzenie. Nie będą już miały znaczenia uprzednie błędy czy wpadki. Komorowski zaznaczał, że chce sprawować funkcję prezydenta według istniejących reguł, co dawałoby mu spore uprawnienia z możliwością wetowania ustaw włącznie. Dotychczas premier Tusk był niepodzielnym suwerenem PO, nowy prezydent z tej samej partii stać się może jego konkurentem. Duża rządząca partia w systemie demokratycznym rzadko pozostaje pod władzą arbitralnego i niekwestionowanego przywódcy. Prezydent w Polsce ma spory urząd, dzięki któremu może wynagradzać stanowiskami swoich stronników. W konstytucję polską wpisane jest napięcie między posiadającym określone uprawnienia i wybranym w bezpośrednich wyborach prezydentem a reprezentującym realną władzę premierem. Jeśli nawet reprezentują oni tę samą partię – jak było w wypadku Aleksandra Kwaśniewskiego i Leszka Millera – antagonizm się pojawia. Chyba nieprzypadkowo właśnie teraz Donald Tusk chce sobie zagwarantować jeszcze silniejszą pozycję w partii, i to za pomocą instytucjonalnych rozwiązań. Napięcia wewnątrz PO, jak choćby konkurencja między Tuskiem a Grzegorzem Schetyną, były już wielokrotnie opisywane. Prezydent nie jest poddany sprawdzianom, jakimi są wybory parlamentarne, a nawet samorządowe, nie ponosi takiej odpowiedzialności za rządzenie jak premier, jest więc w sposób naturalny silnym ośrodkiem władzy, zwłaszcza w sytuacji gorszych notowań partii, za co ponosi bez porównania mniejszą odpowiedzialność niż premier. Można więc uznać, że Tuskowi wyrasta cichy konkurent. Premier ma szczęście, że nigdy dotąd nie wykazał się on polityczną inicjatywą. Bronisław Wildstein
21 czerwca 2010 Wyciśnij prąd z cytryny... - jak się komuś uda- niech spróbuje. Bo Dnia Cytryny na razie socjaliści europejscy nie obchodzą. Obchodzą za to Dzień Bociana, Dzień bez Krawata, Dzień bez Wiatru... To ostatnie dni „ świąteczne”.. Ale Dnia Głupoty Parlamentu Europejskiego na razie nie ogłaszają? Wolą głupotę uchwalać. Właśnie i w trosce o jakość sprzedawanych w socjalistycznej Unii Europejskiej socjalistycznych steków i socjalistycznej szynki socjalistyczny Parlament Europejski nie zgodził się na dopisanie trombiny do listy dopuszczonych dodatków do żywności. Substancja ta używana jest przez przemysł do sklejania kawałków mięsa w jednolity produkt. W ogóle dlaczego Parlament Ponadnarodowy zajmuje się takimi sprawami- jakby producent nie potrafił się tym zająć? No i czym teraz będzie kleił te 30% mięsa znajdującej się w 100% europejskiej szynki? Zdaniem europosłów wpisanie substancji na listę stanowiącą załącznik do dyrektywy z 1995 roku pozwoliłoby na wprowadzenie konsumenta w błąd co do jakości produktu. A wpisanie załącznika na listę produktów nie wprowadziłoby konsumenta w błąd? Na mocy na przykład dyrektywy z 1994 roku? Błędem było przyłączenie Polski do Unii Europejskiej a teraz przesiadywanie i uchwalanie głupot, które będą uwierać wszystkich.. Jak jest tylko 30% mięsa w „ szynce”, a reszta to woda i wypełniacze spożywcze, to po co uchwalać eliminację trombiny, skoro już samej szynki nie ma.. I co tu kleić? Wodę z cytryną i z tego robić prąd? Takie to mają słodkie życie posłowie do Parlamentu Europejskiego.. Byle co- żeby uchwalić! Żeby sztuka uchwały się zgadzała.. Jak to powiedział kandydat na prezydenta III Rzeczpospolitej pan Bronisław Komorowski:” ilość przejdzie w jakość”(???) Skoro Marksowi odbiło i wymyślił coś zupełni kuriozalnego, że ilość przejdzie w jakość, to nie powód, żeby te głupstwa powtarzać.. I to na szczeblu przyszłego prezydenta.. Jak mogą nawet miliony spróchniałych desek przejść w deski zdrowe? Albo miliony głupot zamienić się w jakość mądrości? Czy miliony bijących serc zamienić się w serce jedno bijące razem i jednocześnie? Tak jak Krajowa Spółka Cukrowa, która według „Dziennika Gazety Prawnej” straciła dziesiątki milionów złotych podczas restrukturyzacji: spółka wypłacała gigantyczne odprawy dla ludzi pracujących zaledwie od kilku miesięcy, dotowano zakłady, które potem zamykano. Czy „ilość” państwowej Krajowej Spółki Cukrowej przejdzie kiedyś w” jakość” Krajowej Spółki Cukrowej? Nie ma takiej opcji.! Chociaż z raportu NIK wynika, że w państwowej spółce panował bałagan i niegospodarność, sprawy nie skierowano do prokuratora.. Bo i po co?. Za chwilę, przy kolejnej” restrukturyzacji” będzie to samo.. Jak coś jest niczyje- to zarządzający niczyim , taktują je per noga.. Okradają i wyduszają z niej co się da.. Potem porzucają i przenoszą się w następne miejsce- również niczyje.. Bo takie do żerowania jest najlepsze! Podobnie jest z państwowym Sanepidem: przenosi się z miejsca na miejsce, kontroluje, karze, narzuca i wymaga.. Właśnie starosta tatrzański, pan Andrzej Tadeusz Gąsienica Makowski zapowiedział kontrolę góralskich bacówek pod kątem wymagań unijnych, wszak jesteśmy w Unii i ona decyduje jak czysto ma być w bacówkach. Bo Unii chodzi o to, żeby klienci kupujący oscypki byli zadowoleni.. Bo do pierwszego grudnia ubiegłego roku, gdy Polska nie była jeszcze częścią Unii- konsumenci oscypków nie byli zadowoleni.. Na razie będzie tylko zwracanie uwagi na mankamenty- mandaty będą potem.. Jak się Górale nie zaleją potem od tych kontroli.. Kobieta do lekarza: - Panie doktorze, mam poważny problem. Nie pamiętam tego, co przed chwilą powiedziałam. - Kiedy po raz pierwszy pani zauważyła ten problem? - Jaki problem? Mamy Unię - mamy problem.. Górale zawsze mogą wziąć ciupagi. I próbować rozwiązać problem. Jeśli oczywiście spełniają unijne normy i nie są niebezpieczne. Mniejsza o wolność- najważniejsze jest bezpieczeństwo. .Dla niego można poświęcić wolność.. Wraz z przyłączeniem Polski do Unii Europejskiej, do obecnie istniejącej grupy biurokratycznych samorządowców dołączyła kolejna. .”Zatrudnienie” w polskich samorządach wzrosło ze 195 tysięcy do 244 tysięcy, czyli o ponad jedną czwartą(!!!). To i tak nieźle zważywszy, że ,mogło wzrosnąć o połowę, albo drugie tyle.. Bo na przykład w urzędach marszałkowskich aż 80% nowo utworzonych etatów jest przeznaczonych do obsługi unijnych funduszy(!!!) Zamiast pracować i wytwarzać coś pożytecznego, rośnie liczba ludzi zajmujących się rozdzielaniem cudzych pieniędzy już wypracowanych.. I badania zwartości cukru w cukrze, soli w soli i pieprzu w pieprzu... Urzędnik nie wypracowuje i nie wypracuje ani jednego grosza dobrobytu. Taka jego natura! Jedynie przejada dobrobyt wypracowany przez innych.. Chwała wszystkim, którzy na nich pracują.. Bo jest im ciężko i będzie coraz ciężej. W miarę rozrostu „ nowej klasy” –„klasy” pasożytującej.. No i będzie się zaostrzała ‘ walka klasowa”. Jak to przy budowie socjalizmu, o czym wspominał inny budowniczy socjalizmu- towarzysz Stalin, który „ usta miał słodsze od malin”- jak pisała wielka nasza noblistka. Szymbmoska. Tęgie ma pióro- Nobel jej się należał. Także za wiersz” Nienawiść” zamieszczony w dzień obalania rządu Jana Olszewskiego. Mężczyźni są męscy, a kobiety boskie.. A niektóre kobiety nie są piękne, tylko tak wyglądają. Tymczasem Komisja Europejska postanowiła wprowadzić specjalny system kontroli biokomponentów dodawanych do paliw, który ma gwarantować że nie powstały one z uszczerbkiem dla środowiska- co z kolei znacząco podniesie koszty produkcji biokomponentów, a co za tym dalej idzie- wzrosną ceny na stacjach benzynowych
Podwyżki cen benzyny i oleju napędowego będą jedynie o kilka groszy.. Tak że nie ma się czym specjalnie martwić. Był rok- o ile pamiętam 1999- gdy cena benzyny i oleju napędowego wzrastała 22 razy w ciągu roku(????) O kilka groszy. .No i nic się nie stało.. Bezrobocie jedynie wzrosło.. Część naszych rodaków wyjechało za granicę i wszystko jest w najlepszym porządku. Można podnosić dalej.. No i co wytrzymamy? Wytrzymamy, tak jak wszystko dotychczas. Najwyżej pojawią się nowi bezrobotni bo niektóre firmy nie wytrzymają.. Ale co tam firmy! Biurokracja wzrośnie- a że nie będzie miał kto wkrótce efektywnie pracować.. Są kraje, gdzie już mało kto pracuje efektywnie, na przykład Grecja.. Przy 400 mld euro długu jakoś sobie radzą.. Zabrali im czternastki, zostawili trzynastki. Wprowadzą dwunastki.. Prowizorka socjalizmu może jeszcze potrwać, do czasu aż zbankrutuje.. Ale kto będzie się przejmował bankructwem, jak orkiestra gra.. Dopóki gra- jest fajnie i będzie jeszcze fajniej.. Jak powiedziała pani Isia Radwańska do swojego ojca, który ją trenuje w tenisie.…- Spier…aj! Spier….aj!. Czy my możemy powiedzieć obecnemu systemowi: Spier….aj!? Możemy - ale tylko powiedzieć.. WJR
Przesterowanie obnaża manipulację Nawet najbardziej wyrafinowane strategie polityczne i propagandowe nieraz zawodzą. Pomimo ogromnych nakładów finansowych na kampanie wyborcze, pełnego profesjonalizmu tzw. społecznej inżynierii, skoordynowanej akcji polityków, mediów i ośrodków badania opinii zachowanie wyborców może okazać się zupełnie inne, niż projektują je elity. Współczesna historia polityczna zna "wielkie" wyborcze niespodzianki; wyniki, których nie spodziewał się nikt. Historia wyborów powszechnych w III RP wskazywała do niedawna na występowanie dwu niebezpiecznych zjawisk, które można zakwalifikować wręcz jako patologię demokracji. Pierwsze to spadające zainteresowanie obywateli wyborem ludzi, którzy mają nimi rządzić, a drugie - uleganie presji sondaży przez tych, którzy już zdecydują się pójść do urn. Połączenie obu tych zjawisk sprawia, że o tym, kto Polską rządzi, coraz częściej w demokratyczny sposób decyduje... mniejszość, i to pozostająca w dużej mierze pod presją mediów oraz wyników badań opinii publicznej. Czy tak ma wyglądać polska demokracja w XXI wieku? Niekoniecznie. - Inżynierowie społeczni myślą, że społeczeństwem można w pełni sterować, że jest masą, którą da się mechanicznie zarządzać. Ale rzeczywistość jest inna - wskazuje prof. Mieczysław Ryba z KUL, dodając, iż gdy "inżynierowie" przesadzają z naciąganiem wyników, wyborcy to dostrzegają. - "Przesterowanie" w tym procesie powoduje obnażenie systemów kłamstwa i manipulacji, a w efekcie zmianę reakcji społecznych. W takich momentach ujawnia się prawda o wolności człowieka i elektorat może zachować się inaczej, niż oczekują ci, którzy chcą zarządzać społeczeństwem - wskazuje publicysta. To zjawisko jest oczywiście pozytywne, daje nadzieję, że społeczeństwo się budzi, a sami ludzie zyskują poczucie własnej wartości. Zdają sobie sprawę z tego, że właśnie wtedy, gdy zaczynają myśleć samodzielnie i decydują się przeciwstawić płynącej ze wszystkich stron presji określonego zachowania i niejako się buntują, naprawdę zyskują - odtąd świadomie współdecydują o swoim państwie i - co ważne - dowiadują się, że nie są sami. Jednak aby doszło do takiego zwrotu w zbiorowym myśleniu opinii publicznej, coś musi się wydarzyć. Czasem jest to wydarzenie spektakularne i tragiczne, tak jak katastrofa pod Smoleńskiem, która nie tylko zabrała wiele znaczących postaci życia publicznego (w tym kandydatów na urząd prezydenta), ale też wpłynęła na obraz polityki i polityków u Polaków. Ale nie zawsze, żeby zmienić społeczne postawy, potrzeba takiego wydarzenia. Czasem proces ten dokonuje się w sposób niewidoczny, powolny i stopniowy. Może okazać się, że zewnętrzna presja mediów jest zbyt silna i ludzie zaczynają czuć się nią zniewoleni. Wtedy dochodzi do zmiany poglądów, która może być nieuchwytna dla sondaży, bo respondenci odmawiają odpowiedzi. Także dramatyczna sytuacja bytowa, rażąco odbiegająca od kolorowych wizji nigdy niespełnianych obietnic, skłania do odwrócenia się od rządzącej i najwyżej wymieniającej się rolami co kadencję politycznej elity. Być może taką reakcję spowodują skutki tegorocznej powodzi.
Serial popularniejszy od wyborów Ale aby mogło dojść do takiego przewartościowania w umysłach wyborców, muszą wpierw wyrwać się ze swoistego uśpienia, zrozumieć, że wybory i ogólnie cały proces polityczny mają realny wpływ na ich sytuację życiową, na przyszłość ich samych i ich dzieci. Wreszcie muszą uwierzyć, że sami mają na to wpływ. Potrzeba do tego pokonania pewnego rodzaju odrętwienia, które każe koncentrować się na codzienności, ograniczać się do zaspokajania podstawowych potrzeb; potrzeba też poszerzenia horyzontów, lepszej znajomości demokratycznego mechanizmu i zasadniczych problemów państwa i społeczeństwa. Nie sprzyja temu lansowany obecnie, bazujący na niskich instynktach konsumpcyjny model życia. By lepiej zobrazować problem, wystarczy porównać oglądalność niektórych popularnych seriali telewizyjnych z frekwencją wyborczą. Przesada? Jeden z tasiemcowych seriali emitowanych od lat w TVP gromadzi przed telewizorami niekiedy 11,6 mln Polaków. Tymczasem nawet podczas wyborów parlamentarnych z 2005 r., które w ostatnich latach miały nie najgorszą, jak na polskie realia, ponad 40-procentową frekwencję, udział wzięło 12,2 mln uprawnionych do głosowania. Z serialem TVP przegrywają natomiast z kretesem wybory do Parlamentu Europejskiego, w których rok temu udział wzięło zaledwie 7,5 mln uprawnionych. Przyczyn tego zjawiska socjolodzy i politycy szukają od lat, podając różne przyczyny i recepty. Doktor Daniel Wicenty, socjolog z Uniwersytetu Gdańskiego, uważa, że są różne przyczyny tego zjawiska i wynikają one zarówno ze specyfiki polskiego systemu politycznego, jak i z podejścia samych wyborców. - Być może społeczeństwo ma też niewłaściwe podejście do polityki i polityków, nie rozumiejąc, jak bardzo ich decyzje wpływają na nasze życie - wskazuje socjolog. Eksperci są zgodni, że budowanie zdrowego demokratycznego państwa wymaga nie tylko usprawnienia jego struktur, ale też aktywności społeczeństwa, zwłaszcza podczas wyborów, ale także w trakcie pełnienia rządów przez wybranych polityków. Na tych, którzy zdecydują się wziąć udział w wyborach, spory wpływ wywiera presja mediów i sondaże. Jak duży? Oceny są różne. Eksperci jednak są zgodni, że przynajmniej w ostatnich latach ten wpływ był zauważalny. Doktor Daniel Wicenty uważa, iż przed ostatnimi wyborami prezentowano tak wiele sondaży i tak różne wyniki, że przeciętny odbiorca nie jest w stanie ich analizować. - Gdyby tych sondaży było mniej, mogłyby odgrywać znaczącą rolę - zauważa, dodając, że w latach wcześniejszych ten wpływ był bardziej znaczący. Zaznacza jednak, iż poważnym problemem prezentowanych sondaży jest ich wiarygodność, co ujawniły zwłaszcza poprzednie wybory z 2005 roku. - Sondaże wskazywały na znaczące zwycięstwo kandydata Platformy Obywatelskiej, podczas gdy zwyciężył Lech Kaczyński - podkreśla socjolog, zaznaczając, że ta sytuacja była kompletną porażką większości ośrodków badawczych. - W Polsce, niestety, sondaże nakierowane są bardziej na wywoływanie pewnych zjawisk niż informowanie o nich - mówi wprost prof. Mieczysław Ryba, historyk i publicysta. - Pracownicy ośrodków badania opinii publicznej często nie potrafią powstrzymać się przed przemycaniem swoich poglądów w sondażach. To taka agitacja pod przykrywką nauki - zwraca z kolei uwagę Jan Filip Staniłko, ekspert ds. polityki z Instytutu Sobieskiego. Dodaje, że takie zachowanie świadczy o niskiej wiarygodności naukowca.
Sondaż prawdę ci powie? Czemu więc ośrodki badawcze pozwalają sobie na takie praktyki i czy to jedynie z ich winy sondaże odbiegają od rzeczywistości? Sondaże mają wewnętrzną słabość metodologiczną - są tylko próbą. Podczas ich przeprowadzania można popełnić różne błędy - tłumaczy Jan Filip Staniłko. Jak mówi - wynikają one zarówno z błędów ankieterów, jak i zachowania ankietowanych. - Zdarza się, że ludzie nie mówią prawdy, bo np. jeszcze nie są do końca zdecydowani, zmieniają zdanie, wstydzą się albo boją powiedzieć, na kogo chcą głosować. Ponadto wielu ludzi odmawia uczestnictwa w sondażach. Wtedy próba sondażowa jest dobrana tylko do tych, którzy zgodzili się na wypowiedź, a nie wiadomo, jaką grupę reprezentują ci, którzy nie zgodzili się ujawnić preferencji - wskazuje. I tu właśnie - jego zdaniem - ankietujący lub ośrodki badawcze popełniają drugi błąd, traktując wypowiedzi tych, którzy zgodzili się wypowiedzieć, jako reprezentatywne dla całego społeczeństwa. Z kolei dr Bartłomiej Biskup, politolog, pracownik naukowy Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, zwraca uwagę na inną słabość metodologii przeprowadzania sondaży w Polsce. Chodzi np. o telefoniczną metodę prowadzenia badania, która nie oddaje preferencji polskich wyborców, bo jest zbyt mały stopień telefonizacji kraju, więc metoda ta jest obarczona dużo większym błędem niż inne - podkreśla, dodając, że wybrana w ten sposób grupa nie jest reprezentatywna dla całego społeczeństwa. Jan Filip Staniłko wskazuje na inny element manipulowania zachowaniami wyborców. - Ważnym elementem oddziaływania na wyborców jest mobilizacja elektoratu wykorzystująca czynniki emocjonalne poprzez wytworzenie w mediach atmosfery lęku lub wstydu - mówi. Taką właśnie atmosferę budowały komercyjne media przed wyborami parlamentarnymi w 2007 r., wmawiając zwłaszcza młodym wyborcom, że głosowanie na PiS to "obciach", i strasząc "widmem kaczyzmu". Niestety, dopiero po katastrofie smoleńskiej wielu wyborców zrozumiało - i to często dzięki tym samym mediom obrzydzającym wcześniej na wszelkie sposoby osobę prezydenta - że było to obliczone jedynie na wykorzystanie ich głosów przeciwko formacji, z której wywodził się Lech Kaczyński. Czy Polacy wyciągną odpowiednie wnioski z tej sytuacji? Ekspert z Instytutu Sobieskiego podkreśla, że społeczeństwo może się bronić przed manipulacją, wówczas gdy choć trochę rozumie jej mechanizmy. - To trochę tak, jak z narzędziami marketingowymi - im więcej o nich wiemy, tym mniej na nas oddziałują. Gdy rozumiemy, że dociera do nas reklama, traktujemy ją jak reklamę - wskazuje Staniłko. Zaznacza jednak, że niektórzy zajmują całkiem inne postawy, i to nawet świadomie. Dlaczego? - Bywa, że niektórzy ludzie lubią być manipulowani. Modelowy człowiek komunistyczny - homo sovieticus, był z natury leniwy, lubił być prowadzony za rękę, chciał, żeby ktoś myślał za niego - zaznacza ekspert.
Badania daleko od rzeczywistości Pewnym przełomem w nastawieniu wyborców były pamiętne wybory z 2005 roku. Pokazały one, że nawet sondaże publikowane tuż przed wyborami (zwłaszcza przed II turą wyborów prezydenckich) na tyle odbiegły od rzeczywistości, że nie ujawniały ani realnego poparcia, ani prawdziwego zwycięzcy. Jakie były tego przyczyny? - Źródłem niepewności wyników wyborów w Polsce zazwyczaj była pycha tych, którzy chcieli odgórnie, poprzez sondaże prezentowane przez ośrodki badania opinii publicznej, zapewnić sobie monopol na sprawdzanie nastrojów społecznych i którzy nie mogli powstrzymać się od stosowania metod rodem z poprzedniego systemu - uważa Jan Filip Staniłko. Czy takie błędy w przeprowadzeniu sondaży to jedynie polska specyfika? - Nie. We Francji niedawno też doszło do dużej pomyłki podczas wyborów w ocenie preferencji wyborczych i w efekcie postanowiono tam ujednolicić metodologię badawczą - dodaje dr Bartłomiej Biskup. Jednak o ile w Europie Zachodniej sytuacje takie są interpretowane jako efekt błędu metodologicznego lub ukrywania przez wyborców właściwych preferencji, w Polsce niektórzy komentatorzy uznają to wręcz za sposób na sterowanie nastrojami społecznymi przed wyborami. Dlatego wynik wyborów sprzed 5 lat odczytują właśnie jako przejaw manifestacji wolności wyborców. W Europie największy szok w ciągu ostatnich kilkunastu lat wywołały niewątpliwie wybory parlamentarne w Austrii z 1999 r., gdy nacjonalistyczna Wolnościowa Partia Austrii zdobyła 26 proc. głosów i utworzyła rząd wraz z Austriacką Partią Ludową. Ta nieprzewidziana decyzja austriackich wyborców ściągnęła wtedy nawet sankcje Unii Europejskiej na ich kraj. - W Polsce wciąż nie ma wykształconych mechanizmów kontrolowania polityków przez wyborców - zwraca uwagę dr Daniel Wicenty. Jego zdaniem, jedną z przyczyn tego stanu jest większościowa ordynacja wyborcza, która zbytnio upartyjnia system polityczny i zostawia wyborców z poczuciem braku wpływu na postępowanie ich wybrańców. - Narzędzia późniejszej kontroli wyborcy nad parlamentarzystą czy ugrupowaniem są słabe - zauważa, co jego zdaniem, rodzi frustrację i poczucie, że jego wybory niczego nie zmieniają. Analizy te skłaniają do sformułowania co najmniej jednego wniosku: bez większego zaangażowania społeczeństwa nie da się ani zreformować państwa polskiego, ani zapewnić normalnego funkcjonowania polskiej demokracji. Jeśli sami nie poczujemy się odpowiedzialni za wybieranie i "sprawdzanie" ludzi decydujących o ważnych elementach naszego życia, któż sprawi, by politycy po usadowieniu się w wygodnych fotelach ministrów i posłów nie zapomnieli, że mają dbać o nasze sprawy?
Mariusz Bober
Wystrugaj sobie prezydenta Stanisław Michalkiewicz napisał kiedyś, że Platforma Obywatelska została wystrugana z banana przez Gromosława Czempińskiego. I trzeba dodać, że nie jest to banan Chiguita. Ta smutna opinia potwierdza, że współczesny marketing polityczny wykształcił mechanizmy mogące, przy pomocy wyspecjalizowanego sztabu speców od wizerunku, wykreować na sprzedaż każdy produkt, również polityczny. Niestety, ma on krótki termin przydatności do użycia i nie zawsze zalega najwyższe półki, a instrukcja jego obsługi pisana jest często językiem komunistycznej nowomowy. O ile oryginał nie wymaga żadnej reklamy, nie obejdzie się bez niej żadna podróbka. A więc jesteśmy w narodowym Media Markt. Frazesy i banały dla idiotów. Od wielu lat, szczególnie przed wyborami, obserwujemy wysyp przeróżnych tworów partii kanapowych, lub wg współczesnego określenia, mieszczących się w jednej windzie, których program jest nieznany lub powiela istniejące już polityczne byty, a żywot ma krótki, niczym życie motyla. To dowód, że polska klasa polityczna jest słaba, różnice między partiami zacierają się, cel funkcjonowania i działania ma tylko wymiar komercyjny, a sposób istnienia na politycznej mapie podobny jest do medialnych celebrytów. Podobny mechanizm działa w kreacji kandydata na prezydenta, najczęściej lidera istniejącej partii lub pojawiających się, z dalszego lub bliższego niebytu, kandydatów zwanych „niezależnymi”. Ich szanse są niewielkie, choć mamy w historii przykłady, że dobry oficer prowadzący może zbudować wspaniałą karierę. Reszta zadania w rękach speców od wizerunku.
Bracia i siostry Pigmaliona Był kiedyś taki program w TV, w którym prowadzący, przy pomocy piłeczek pingpongowych, włóczki, skarpetki, drucików i jeszcze kilku ogólnodostępnych przedmiotów demonstrował, jak w kilka minut można zrobić sobie polityka. Na miarę potrzeb, ambicji i celu. To zadanie przejęli dziś kreatorzy wizerunku, których życie jest nielekkie, bopropaganda polityczna jest skomplikowana, praca odpowiedzialna, choć pewna i dobrze płatna.Potrzeba do niej umiejętności perswazji, kłamstwa i zdolności aktorskich.Na deskach okrągłego teatru trwa więc ciągły spektakl, choć aktorzy zamieniają się rolami (dramatyczne emploi ma często cechy komizmu), w zależności od gatunku sztuki zmieniają stroje, od T-shirta do garnituru, i niewyszukane rekwizyty nawet z sex shopu. W rzeczywistości to pretorianie własnych szefów, odgrywający różnorodne role: błyskotliwego erudyty, wiecznego kontestatora, medialnego onanisty, zimnego macho, nieporadnego ściemniacza, agresywnego huntera czy niemego halabardnika. Nawet teatralne afisze, dzięki nowym możliwościom technicznym, już nie tylko informują, ale nawet wdzierają się w naszą miejską rzeczywistość i komunikacyjny tabor, zaglądając czasem do salonu przez balkon zakłamując rzeczywistość, kreując ją na arkadyjskie życie pełne radości, szczęścia i dobrobytu. Handlarze marzeń i akwizytorzy złudzeń. Wszystko jest na sprzedaż. Niestety, stworzony przez kreatorów produkt finalny, oparty na emocjach i schlebiający najniższym gustom, często odbiega od wcześniejszej koncepcji, bywa powodem wstydu lub przynajmniej zażenowania Na próżno by szukać podobieństwa do relacji między Pigmalionem a Galateą, chociaż i te były niełatwe.
„Stworzyłem to z liścia kapuścianego” Wskrzeszony przez G.B.Shawa Pigmalion - profesor fonetyki H.Higgins - działa bardziej radykalnie niż uczuciowo; chodzi bowiem o zakład ze znajomym, że z młodej „bidnej” kwiaciarki Elizy uczyni księżniczkę. Dziewczyna chcąc zmienić swoje życie przystaje na tę propozycję, by z Kopciuszka przeistoczyć się w światową damę. Chętnych nie braknie również dziś. O fotel prezydenta walczyli już robotnicy i chłopi,ekscentryczny milioner z Kanady i Peru z czarną teczką, producent wkładek do butów,autor książek marynistycznych, właściciel zamku, sprzedawca pizzy czy autor przewodników turystycznych. Brak tylko połykacza ognia, tresera delfinów i linoskoczka. Chociaż tego ostatniego może nie. Profesor Higgins działa jednak zupełnie inaczej niż współcześni kreatorzy oferujący poprawę wizerunku osobistego, politycznego i medialnego, doradztwo w zakresie komunikacji werbalnej i niewerbalnej, a także wybielanie tego, co czarne czy przyczernianie tego, co zbyt niewinne . Nieskrępowany zawodowym czy korporacyjnym dekalogiem Higgins działa radykalnie. Do gosposi mówi: „proszę ją (Elizę) zabrać do kuchni, rozebrać, oczyścić, oskrobać, wymaglować, a jakby nie chciało puszczać, użyć jakichś kwasów albo benzyny”. Sukces eksperymentu Higginsa, który po zakończeniu stwierdza: "to, co tu widzicie, jest tworem mojej pracy, stworzyłem to z liścia kapuścianego” jest zarazem sukcesem współczesnych mistrzów od wizerunku, którzy mimo odmiennej drogi, celów i metod osiągnęli efekt porównywalny.Odziali buraka w garnitur Hugo Bossa i wydrukowali z Wikipedii co ma mówić.
Lepsze i gorsze efekty Pigmaliona Wojciech Jaruzelski Wybrany na prezydenta PRL 19 lipca 1989 roku przez Zgromadzenie Narodowe większością jednego głosu miał fart, że wymagane 270 zdobył dzięki nieważnym 7 głosom posłów i senatorów OKP. Głosowanie było jawne, co więcej, transmitowane przez telewizję. Generał Jaruzelski nie miał innej konkurencji. Gdy 31 grudnia 1989 roku weszła w życie ustawa konstytucyjna o zmianie nazwy państwa na Rzeczpospolita Polska, został pierwszym prezydentem wolnej Rzeczpospolitej. Życzliwie odnosił się do reform rządu Tadeusza Mazowieckiego, tylko raz zawetował ustawę: O zniesieniu 22 lipca jako Narodowego Święta Odrodzenia Polski.Czyli prezydentsentymentalny, w odróżnieniu od wyborców, którzy sprawili, że 22 grudnia 1990 roku zrezygnował z dalszego sprawowania urzędu. Sentymentem nie kierowała się też Główna Komisja Ścigania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu (pion śledczy IPN), która w 2006 roku postawiła generała w stan oskarżenia pod zarzutami popełnienia zbrodni komunistycznej, polegającej na kierowaniu w 1981 i 1982 roku zorganizowanym związkiem przestępczym o charakterze zbrojnym, mającym na celu popełnianie przestępstw, podżeganie członków Rady Państwa PRL do przekroczenia ich uprawnień przez uchwalenie dekretów o stanie wojennym oraz wcześniej, o udział w tłumieniu protestów robotniczych w 1970. Proces, z przerwami trwa do dziś, a „człowiek honoru” wg Adama Michnika, stary i schorowany, wyjeżdża na paradę zwycięstwa 9 majado Moskwy, ale nie może stawiać się w sądzie.
Lech Wałęsa Działacz związkowy, symbol „Solidarności”, laureat pokojowej nagrody Nobla w 1983 roku. Ma kilka doktoratów honoris causa, tytuł honorowego przewodniczącego środkowoeuropejskiego Forum Demokratycznego – CEFODEM, honorowego członka Amnesty International oraz honorowego obywatela Gdańska.Brał udział w obradach Okrągłego Stołu. 9 grudnia 1990 roku został wybrany w powszechnych wyborach prezydentem Rzeczypospolitej Polskiej. Swoją chęć ubiegania się o najwyższy urząd w państwie uzasadniał słowami: „Nie chcę, ale muszę”. Jego kadencja, zmierzająca do ugruntowania silnej władzy prezydenckiej, zwana falandyzacją prawa, i umacniania lewej nogi, była okresem marginalizowania wszystkich sił politycznych, skłócenia z politycznymi przyjaciółmi i złych relacji z parlamentem, któremu groził rozwiązaniem. Jego błędem było otaczanie się ludźmi o niejasnych powiązaniach, których przykładem jest Mieczysław Wachowski, absolwent oficerskiego kursu Akademii Spraw Wewnętrznych w 1975 roku, dziś podejrzany o oszustwa wyłudzenia pieniędzy. Wałęsa był prezydentem, który budził skrajne emocje, zarówno swymi egzotycznymi pomysłami, typu NATO-bis, jak i swoistym powiedzeniami: „za, a nawet przeciw” czy ”plusy dodatnie i plusy ujemne”. Obecnie w komitecie honorowym Bronisława Komorowskiego.
Aleksander Kwaśniewski Dwie kadencje prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, byłego członka PZPR i działacza SZSP, który wygrał w 1995 roku hasłem: „Wybierzmy przyszłość” i w 2000 roku: „Dom wszystkich – Polska”, w opinii publicznej były okresem spokoju i swojskości, po poprzedniej egzotyce. Czy Aleksander Kwaśniewski był prezydentem wszystkich Polaków? Wierzących i niewierzących, trzeźwych i pijanych, z prawa, lewa i środka? Nic bardziej błędnego. Przez całe 10 lat, z wdzięczności za swą błyskotliwą karierę do fotela prezydenta, udzielał pomocy lewicy, rozgrzeszył aferę starachowicką, ułaskawił tych, którzy powinni siedzieć, nagradzał tych, których trzeba było ścigać. Znający dobrze Kwaśniewskiego, Piotr Gadzinowski wspominał: "Umiejętność sitwiarstwa była istotną cechą prezesa i Kwaśniewski ją niewątpliwie posiada". Kwaśniewski publicznie skłamał w 1995 roku mówiąc w wywiadzie dla radiowej Trójki, że obronił pracę magisterską na Uniwersytecie Gdańskim i ma wyższe wykształcenie, za które pobierał dodatek do pensji.„Oryginalnie” wizytował groby katyńskie, parodiował Jana Pawła II, chciał zatańczyć przed komisją śledczą, zbyt często miał „chwile słabości”, zataił akcje Polisy, kłamał przy głosowaniu ws ustawy ścigającej zbrodnie PRL-u. Gdy piastował godność prezydenta, niemal wszyscy jego najbardziej wpływowi współpracownicy byli ludźmi komunistycznej bezpieki. Jedną z pierwszych decyzji jego prezydentury był zwrot majątku PZPR dla SdPR, dlatego hasło: „Wybierzmy przyszłość” brzmiało fałszywą nutą, podobnie jak nagradzanie orderami własnego zaplecza ideologicznego - propagandzistów z komuny i towarzyszy z PRL-u.
Lech Kaczyński Jak w tym otoczeniu, które od początku transformacji zapewniało bezkarność elitom, przyzwalało na rozkradanie majątku narodowego, generowało afery i nadużycia, kneblowało usta niepokornym, a z Polski zrobiło szulernię liberałów destruktorów, których miejsce przed Trybunałem Stanu, wygląda prezydentura profesora Lecha Kaczyńskiego? Polityka oparta na najwyższych wartościach moralnych – jest dla nich niezrozumiała, przywracanie pamięci i prawdy historycznej - dla wielu jej fałszerzy - zbyt niewygodne. Krytyka Muzeum Powstania Warszawskiego czy przesłania prezydenta na Westerplatte dowodzą, że komuna, choć uwolniona od tej etykiety, nadal jest beneficjentem przemian, a przegrani są ci, którzy z nią walczyli. W latach 1992-95 Lech Kaczyński był prezesem Najwyższej Izby Kontroli, dokonując ważnych reform w tej instytucji. Powrócił na scenę polityczną w 2000 roku jako minister sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka. Popularności przysporzyło Kaczyńskiemu hasło ostrej walki z przestępczością. „To przestępca ma się bać, a nie uczciwy obywatel”W 2002 r. Lech Kaczyński zwyciężył w wyborach na prezydenta Warszawy. Jego największym osiągnięciem była budowa Muzeum Powstania Warszawskiego, hołd powstańcom warszawskim, wśród których był jego ojciec Rajmund. Obchody 60.lecia Powstania Warszawskiego, których był gospodarzem, to jego sukces osobisty i wstęp do zwycięskiej kampanii prezydenckiej 2005 r. Występował w niej pod hasłem "silny prezydent, uczciwa Polska" i promował konstytucję IV Rzeczypospolitej, która miałaby znacznie zwiększać uprawnienia prezydenckie. Wygrał wybory z obecnym premierem Donaldem Tuskiem, mimo że początkowo sondaże dawały przewagę kandydatowi Platformy Obywatelskiej. Po wyborach za najważniejsze zadanie uznał budowę państwa pozbawionego elementów ustroju PRL, a w polityce zagranicznej promował wizję Polski silnej dzięki koalicji z innymi, słabszymi państwami Unii Europejskiej. -powtarzał. Zdymisjonowany przez premiera Buzka współtworzył nową partię - Prawo i Sprawiedliwość, ugrupowanie, którego głównym postulatem była początkowo walka z przestępczością. Wśród osiągnięć jego prezydentury najważniejsze było wynegocjowanie korzystnych warunków traktatu lizbońskiego podczas szczytu Unii w Brukseli w 2007 r. Starał się rozwijać dobre relacje ze wschodnimi sąsiadami Polski, szczególnie z Ukrainą i Litwą. W 2008 r. mobilizował międzynarodową opinię publiczną do obrony Gruzji, której terytorium zaatakowała Rosja. Wraz z przywódcami państw bałtyckich i Ukrainy w trakcie konfliktu przyleciał do Tbilisi, a potem wielokrotnie popierał stanowisko Gruzji na forum międzynarodowym. Trzeba było śmierci Lecha Kaczyńskiego w tragicznej katastrofie pod Smoleńskiem, by wszyscy dostrzegli Go takim, jakim był naprawdę: człowiekiem o rozleglej wiedzy, prawdziwym, naturalnym i szczerym, dowcipnym, prawdziwym patriotą oddanym Polsce, ciepłym, wspaniałym ojcem, mężem i dziadkiem. Wszystkie wcześniejsze przekazy medialne były karykaturą, zakłamanym obrazem na użytek jego oponentów.
Pigmalionom już dziękujemy Kończy się walka o konsumenta, czyli wyborcę, który w niedzielę wybierze towar, płacąc za niego kartą wyborczą. Czym się kieruje, podejmując swą decyzję? Problem ten spędza sen z powiek wielu socjologom, którzy zbadali, że częściej kierujemy się emocjami niż motywacją, ponieważ zwykle reagujemy na poziomie odruchu, a dopiero później formułujemy „intelektualne alibi” próbując racjonalnie uzasadnić decyzje podjęte w wyniku emocji. Najpierw czujemy, a dopiero potem myślimy, dlatego nie ustrzeżemy się przed stereotypem, schematem myślowym, podobnym do tego, który kieruje nami w supermarkecie. Łatwo poddajemy się nachalnym reklamom i wybieramy kolorowe opakowanie, pod którym kryje się często twór niezdrowy, sztuczny, utworzony na potrzeby kampanii. Zawierzamy socjotechnice, która chce uśpić nasz umysł, i różnorodnej manipulacji, zaspokajającej osobiste i polityczne potrzeby manipulatorów. Inicjują oni walkę nie na programy, ale wizerunek: wygląd kandydata, mowę ciała, sposób mówienia, wrażenia, jakie wywiera. Kandydaci na prezydenta nauczyli się kreować swój wizerunek, manipulując zarówno treścią jak i przekazem. Odwołują się do autorytetów podwyższając tym swoją wartość, manipulują pochlebstwami chcąc wzbudzić odruch
sympatii u wyborców, obiecują to, czego później nie spełniają. Wymyślają hasła wyborcze, bombardują nas fałszywym obrazem i przekazem słownym. Najczęściej żałujemy już po wyborach, ale trudno nam się do tego przyznać. Zbyt dosłownie też odczytujemy wyniki sondaży nie mając pojęcia o błędnej interpretacji danych, które wynikają ze sposobu doboru i rodzaju próby, terminu zbierania danych, liczby przebadanych w sondażu oraz braku określenia badanej populacji. Specom od wizerunku już dziękujemy. Nie chcemy być marionetkami pociąganymi za sznurki sztabów wyborczych, bo odkryliśmy ich fałsz i manipulacje. Chcemy prezydenta prawdziwego. By myślał i troszczył się o Polskę. By jego władza służyła nam. Głosujmy rozumem a nie zmysłami, które są złudne. Idźmy na wybory i nie pozwólmy, by ktoś zdecydował za nas. Zagłosujmy na Polskę. Bo Polska jest najważniejsza.
Czym Komorowski różni się od Kaczyńskiego? Konserwatywnemu wyborcy politycy proponują strumień pozytywnych emocji zamiast roztropnego namysłu. Jeden z dzienników, porównując przed wyborami program Bronisława Komorowskiego i Jarosława Kaczyńskiego, nie znalazł zasadniczych, deklarowanych różnic między kandydatami. Pytanie, czy rzeczywiście tych różnic nie było? Oczywiście były, ale firmy PR doradzały kandydatom trzymanie się tzw. środka w elektoracie, co łączy się z niepodejmowaniem tematów trudnych. Jarosław Kaczyński oraz PiS w sposób radykalnie odmienny niż PO podchodzą do sprawy niezależności Instytutu Pamięci Narodowej, trudno przypuszczać, aby zmieniło się jego stanowisko co do konieczności zlikwidowania wpływu służb post-PRL-owskich na polskie życie publiczne. Jednakże tematy te raczej pomijano. Debata prezydencka była zatem płytka, nawet nudna, o czym świadczyła telewizyjna dyskusja przedstawicieli czterech ugrupowań parlamentarnych. Bardzo boleśnie tę debatę odczuli wyborcy o przekonaniach głęboko katolickich. Sprawa in vitro najbardziej odzwierciedliła brak liczenia się kandydatów z tym elektoratem, gdyż praktycznie nikt nie uzgodnił swojego zdania z oficjalnym nauczaniem Kościoła w tym względzie. Było to widać w czasie spotkania czterech kandydatów w studiu TVP (w dyskusji uczestniczyli tylko reprezentanci ugrupowań parlamentarnych, innych nie dopuszczono). Dlaczego tak się stało? Wynikało to z faktu, że nikt o elektorat jednoznacznie katolicki nie zabiega. Brak narodowej, parlamentarnej konkurencji dla PiS i innych partii doprowadził do sytuacji, że uznano, iż ten elektorat z definicji jest już zagospodarowany, gdyż pozbawiony jest politycznej reprezentacji (alternatywy). Równie bolesny brak dało się odczuć w sferze tematyki dotyczącej polityki międzynarodowej. Prawie w ogóle nie mówiono o przyszłości Unii Europejskiej i przyszłości Polski w Europie. Europa tymczasem stoi dziś przed kolejnym fundamentalnym wyborem kształtu tzw. procesu integracji. Wielki kryzys finansowy skłania Niemcy do lansowania zwiększenia władzy gospodarczej Brukseli nad państwami członkowskimi. Natomiast w Wielkiej Brytanii premier David Cameron publicznie deklaruje, że nie zgodzi się, aby budżet Wielkiej Brytanii był wpierw recenzowany przez komisarzy unijnych, nim trafi do brytyjskiego parlamentu. Oznaczałoby to bowiem, że kształt budżetu poszczególnych państw musiałby być pierwotnie zatwierdzany w Brukseli, suwerenność gospodarcza poszczególnych państw jeszcze bardziej zostałaby zniwelowana. Państwa UE mogą rzeczywiście przypominać coś w rodzaju dzisiejszych województw w strukturze administracyjnej państwa polskiego. Zatem dzisiejsza debata o przyszłości UE ma równie fundamentalny charakter, co niedawny problem ratyfikacji traktatu lizbońskiego. Co ciekawe - temat ten w ogóle nie istniał w debacie prezydenckiej, mimo że prezydent ma realne kompetencje co do polityki zagranicznej państwa. Można by nawet rzec - jedyne istotne w sensie kreatywnym kompetencje głowy państwa. Dlaczego więc o tak kluczowej kwestii nie dyskutowano? Bo dyskusje polityczne w Polsce już dawno straciły charakter poważnego namysłu nad rzeczywistością, a przerodziły się w czystą grę marketingową. Odbiorca przekazów medialnych jest tylko maszynką do głosowania, którą należy odpowiednio pobudzić do pożądanych zachowań (głosowań). Nad elektoratem władzę mają ośrodki medialne o preferencjach lewicowo-liberalnych. Wyborcy o preferencjach katolicko-narodowych nie są dziś przedmiotem jakichś intensywnych starań parlamentarnych podmiotów partyjnych, co powoduje, że tematy ważne dla nich nie są dziś przedmiotem deklaracji polityków. Wydaje się, że politycy uznali, iż wyborców tych zadowolą proste chwyty, wywołujące pozytywny strumień emocji. Prawdziwa walka toczy się o sympatie elektoratu lewicowego. Wszystko to może spowodować dość szybkie przesterowanie sceny politycznej w kierunku lewicowym. Decyduje o tym sam fakt istnienia stosunkowo niewielkiej partii lewicowej na scenie parlamentarnej, a mianowicie SLD. Można by wręcz per analogiem zaryzykować twierdzenie, że dopóki na tej scenie nie pojawi się jakiś byt polityczny o jednoznacznej myśli zabarwionej tradycją chrześcijańsko-narodową, dopóty wielcy gracze nie będę w sposób wystarczający uwzględniać tego, co jest ważne dla narodowo-konserwatywnych środowisk w Polsce. Prof. Mieczysław Ryba
Back in the USSR? Zanim wyjdziemy z NATO i dołączymy do WNP, Polacy powinni na własne oczy ujrzeć dokładne zdjęcia satelitarne z 10 kwietnia, którymi nasi sojusznicy dysponują. Oczywiście tymi jedenastoma latami w Pakcie Północnoatlantyckim nie ma co się tak bardzo przejmować, ponieważ jest to nic wobec kilkudziesięcioletniej przynależności do przygotowującego się od lat 60. do nuklearnego ataku na kraje zachodnie, Układu Warszawskiego (sama Rosja sowiecka ćwiczyła taki atak już w 1954 r. na poligonie Tockoje). Jeśli zresztą weźmiemy pod uwagę to, że w 1985 r. przedłużono UW o 20 lat, to właściwie nie należymy do niego raptem 5 lat, a 14 maja br. upłynęło 55 lat od powstania UW. Zdjęcia satelitarne dotyczące przebiegu zdarzeń 10 kwietnia pomogłyby współczesnym Polakom, zwłaszcza tym sentymentalistom usilnie pragnącym powrotu do bloku sowieckiego utwierdzić się w przekonaniu, że właśnie pod takim rosyjskim butem chcą znowu długo i szczęśliwie żyć. Pod butem rosyjskim bowiem jest bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej, nawet, jeśli but ten czasami niektórych, pomniejszych z punktu widzenia Kremla, ludzi zgniata. W. Biernacki w ostatnim „Nowym Państwie” (5/2010), w tekście „Imperialna Rosja?”, przypomniał, że nasz wschodni sąsiad to kraj, w którym obywatele (rzekłbym: poddani) przez 70 lat żyli w totalitaryzmie. Szmat czasu. Znaczy to, ni mniej ni więcej, że kilka pokoleń Rosjan mentalnie zakorzenionych jest w rzeczywistości wszechobecnego kłamstwa i przemocy, a więc właściwie nie zna doświadczenia wolności. Niewykluczone też, że nie jest w stanie zrozumieć, czym jest prawda, dobroć, solidarność, uczciwość czy prawość. Biorąc jednak pod uwagę to, że mentalność wielu Polaków kształtowana była po wojnie przez Rosjan i ludzi wysługujących się Rosji, powstaje pytanie, czy proces sowietyzacji i rusyfikacji nie dokonał jednak nieodwracalnych zmian także w naszym kraju. Wydawałoby się bowiem, że z polską mentalnością i narodowością nierozerwalnie łączy się umiłowanie wolności – tymczasem spotykamy, słyszymy i widzimy ludzi, którzy zachwalają sobie niewolę, którzy z pełnym zrozumieniem przyjmują i kłamstwo, i przemoc. Mało tego, im większe kłamstwo, im większa przemoc, tym większy respekt u tychże ludzi. Dokładnie tak, jak w czasach komunistycznych. Potęga komunizmu polega na tym (zwrócił uwagę na to J. Mackiewicz), że wprowadza on niewolnictwo duchowe, że podporządkowuje on sobie ludzi na poziomie duchowym, a nie tylko fizycznym. Zniewolenie duchowe może zaś trwać całymi dziesięcioleciami i być przekazywane z pokolenia na pokolenie jako „realpolitik” w ramach sowieckiego ładu. Zniewolenie duchowe może być czymś tak silnym, że niewolnicy zachowują się „jak należy”, czyli są grzeczni, „słuchają się”, nawet, gdy zmienione zostają warunki społeczno-polityczne (vide pieriestrojka). Niewolnik bowiem ścierpi wszystko - dosłownie wszystko: nędzę, poniżenie, ból - prócz wolności. Wolność dla niewolnika to chaos i niebezpieczeństwo. Niewola zaś to porządek i spokój. Zdumiewaliśmy się serwilistyczną, promoskiewską postawą gabinetu ciemniaków, postawą, która, w kontekście smoleńskiego zamachu, kwalifikuje tychże ciemniaków przed Trybunał Stanu (jeślibyśmy żyli w niepodległym, wolnym kraju), ale przecież nie mniej zdumiewająca jest postawa paru milionów Polaków, którzy z tym serwilizmem wiążą jakieś swoje wielkie życiowe nadzieje, jakąś wizję naszego (a może już tylko ichniego) kraju. Całkiem realny wydaje się więc scenariusz, w którym niepodległość Polski zostanie pogrzebana nie tylko przez promoskiewskie władze, ale przez sporą część polskich obywateli. Z tego też powodu sztab wyborczy J. Kaczyńskiego powinien pamiętać o tym, o co tak naprawdę w II turze wyborów toczy się cała gra. Podpowiem, że na pewno nie o kwestię finansowania służby zdrowia ani o zagadnienia związane z obyczajowością mniejszości seksualnych. FYM
Mapa wyborów - mapa zaborów Przy okazji wyborów, prezydenckich zwłaszcza, widzimy jak wielkie piętno wywiera na nas historia. Sto lat juz prawie od zaborów, a ich granice są wciąż widoczne na mapie poparcia kandydatów. Polska Wałęsy i Polska Kwaśniewskiego w 1995 roku, Polska Tuska i Polska Lecha Kaczyńskiego w 2005 roku, Polska Komorowskiego i Polska Jarosława Kaczyńskiego w 2010 roku - oddzielone są od siebie linią przebiegającą wzdłuż granicy zaborów. Mazowsze, Ziemia Łódzka, Lubelszczyzna, Kielecczyzna i Podlasie - czyli Kongresówka, dawny zabór rosyjski - za Kaczyńskim. Małopolska i Podkarpacie - czyli dawna Galicja - też za Kaczyńskim. Wielkopolska, Śląsk i Pomorze, czyli dawny zabór pruski - za Komorowskim. Za Kaczyńskim opowiada się Polska romantyczna, z patriotyczną tradycją walki o wolność, kolejnych powstań i zrywów. Komorowskiego popiera Polska pozytywistyczna, z patriotyczną tradycją pracy organicznej i u podstaw. Obie tradycje są równie ważne. Obyśmy potrafili wydobyć z nich jak najwięcej dla dobrego dla przyszłości. Niezależnie, od tego, kto ostatecznie zwycięży w II turze Janusz Wojciechowski
Polacy będą mieć takiego prezydenta, na jakiego zasługują Będzie druga tura wyborów prezydenckich Kandydat PO prowadzi pięcioma punktami procentowymi przed kandydatem PiS – według jeszcze niekompletnych danych PKW. Przewaga, jaką po I turze sondaże dawały Bronisławowi Komorowskiemu nad Jarosławem Kaczyńskim, mocno się różniła. I tak według wyników podanych przez TVP (TNS OBOP przepytał osoby wychodzące z 500 lokali wyborczych) marszałek Sejmu zdobył 41,2 proc. głosów, a szef PiS – 35,8 proc. TVN (sondaż telefoniczny SMG/KRC) informowała, że Komorowski ma 45,7 proc., a Kaczyński – 33,2 proc. Z kolei według Państwowej Komisji Wyborczej, która około 5 rano opublikowała dane z 95 proc. komisji, wynik to 41,22 do 36,74 proc. Frekwencja – 54,85 proc. Jak Polacy zagłosują w II turze? Według przeprowadzonego wczoraj po godz. 20 telefonicznego sondażu GfK Polonia dla „Rz” kandydat PO otrzyma 54 proc. głosów, a szef PiS – 35 proc. Niezdecydowani to 11 proc. – I w życiu, i w piłce nożnej najważniejsze są dogrywki, mobilizujmy siły – zagrzewał zwolenników Komorowski. Rzeczniczka jego sztabu Małgorzata Kidawa-Błońska nie ukrywała zadowolenia: – Te wyniki potwierdzają popularność marszałka. Kaczyński twierdził: – Kluczem do ostatecznego zwycięstwa jest przekonanie, że zwyciężyć można i trzeba. Jego sztabowcy podkreślali: czekamy na oficjalne wyniki. Te mogą zostać podane dziś. Nie zmienią jednak kolejności na podium. Trzecie miejsce ma Grzegorz Napieralski (SLD) – ok. 14 proc. – Obudziliśmy w Polakach wielką nadzieję, że razem można zmieniać Polskę na lepsze i że nie musi być podziału tylko na dwie partie polityczne – mówił Napieralski. Teraz to jego elektorat może zdecydować o ostatecznych wynikach. – Jest języczkiem u wagi – mówi „Rz” dr Anna Materska-Sosnowska. – Obaj kandydaci zabiegali o jego poparcie tuż po ogłoszeniu wyników. Komorowski pogratulował Napieralskiemu wyniku i prognozował lepsze czasy dla polskiej lewicy. Z kolei Kaczyński dziękował kandydatowi SLD za zaproponowanie okrągłego stołu w sprawie służby zdrowia. Pozostali kandydaci uzyskali: Janusz Korwin-Mikke – 2,46 proc., Waldemar Pawlak – 1,81 proc., Andrzej Olechowski – 1,43 proc., Marek Jurek – 1,04 proc., Andrzej Lepper – 1,32 proc., Bogusław Ziętek – 0,17 proc., Kornel Morawiecki – 0,13 proc. głosów. Za: rp.pl Wszystko wskazuje na to, że Polacy dostaną chyba najgorszego z możliwych kandydata. I całe pięć lat będą musieli znosić tego dość nikczemnego osobnika. – admin Marucha
Nawet rok więzienia za Komorowskiego na lawecie Eurodyktatura coraz bardziej, coraz bezczelniej bierze nas za pysk, łamiąc nawet przez nią samą ustanowione prawa o „wolności słowa”. – admin Rzeszowska prokuratura rejonowa zdecyduje dziś o ewentualnym wszczęciu bądź umorzeniu postępowania przeciwko Jackowi Kotuli. Szefa Stowarzyszenia Contra in vitro zatrzymała w środę policję, kiedy własnym samochodem, z billboardem na lawecie, przypominającym o proaborcyjnych poglądach kandydata na prezydenta Bronisława Komorowskiego, przemierzał ulice stolicy Podkarpacia. Jacek Kotula jest wciąż zszokowany tym, co się wydarzyło, a szczególnie sposobem, w jaki został potraktowany przez stróżów prawa. Zwłaszcza że nie czuje się winnym, a tym bardziej przestępcą, a to – jego zdaniem – mogłoby wynikać ze sposobu potraktowania go i zatrzymania lawety, która jest jego własnością. Przypomnijmy, że na lawecie znajdowały się zdjęcia marszałka Sejmu i rozszarpanego w wyniku aborcji ciała dziecka. Pod zdjęciami widniały napisy: „Marszałek Komorowski popiera kompromis aborcyjny” i „Kompromis aborcyjny zabija chore dzieci”. Kiedy na polecenie policji w asyście radiowozów Kotula dotarł swoim samochodem przed komisariat policji w Rzeszowie, najpierw się dowiedział, że billboard zostanie mu zabrany, potem, że zwrócony po sporządzeniu dokumentacji zdjęciowej. W efekcie policjanci zatrzymali i billboard, i lawetę, które wciąż znajdują się na policyjnym parkingu. Kotula dostał jedynie kopię protokołu zatrzymania rzeczy. Policja skierowała wniosek do prokuratury, która dzisiaj ma zdecydować, co dalej. - Prokurator prowadzący sprawę analizuje materiał dowodowy pod kątem tzw. interesu społecznego. Ocena ta zdecyduje, czy postępowanie zostanie wszczęte, czy też zostanie umorzone przed wszczęciem. Jest to dochodzenie w tzw. niezbędnym zakresie. Na podjęcie decyzji prokurator ma pięć dni, licząc od czwartku – powiedziała w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” Ewa Lotczyk, prokurator rejonowy dla miasta Rzeszów. Z tego wynika, że dzisiaj zapadnie decyzja. Jacek Kotula, który czuje się pokrzywdzony z powodu zatrzymania przez policję i zarekwirowania lawety z billboardem, skierował do prokuratury pismo z prośbą o wyjaśnienie, czy policja, zatrzymując go, działała na polecenie prokuratury, a jeżeli tak, to na jakiej podstawie prawnej. Zażądał też informacji, czy działania policjantów wobec jego osoby nie były pogwałceniem prawa i zasad konstytucyjnych. - W tej sprawie prokurator na podjęcie decyzji i udzielenie informacji ma siedem dni od daty wykonania czynności. W tym czasie musi podjąć decyzję w zakresie albo zatwierdzenia czynności przeprowadzonej przez policję, albo też odmowy zatwierdzenia – wyjaśnia szefowa Prokuratury Rejonowej dla miasta Rzeszów. To oznacza, że zatrzymana przez policję laweta należąca do Jacka Kotuli i billboard mogą do niego wrócić już jutro. Natomiast w przypadku wszczęcia śledztwa i udowodnienia winy szefowi Stowarzyszenia Contra in vitro grozi kara do roku pozbawienia wolności. Mariusz Kamieniecki
Amerykańska piąta kolumna. Oto kolejny artykuł przypominający nam zamordowanego, niepokornego polskiego historyka dr-a Dariusza Ratajczaka. – admin Od ponad pół wieku polityka wewnętrzna i zagraniczna Stanów Zjednoczonych są w dużym stopniu podporządkowane interesom Izraela – państwa, które istnieje i rozwija się dzięki amerykańskiej pomocy wojskowej i ekonomicznej. Faktom nie można zaprzeczyć. Amerykańscy podatnicy przekazują rocznie Izraelowi 3,5 miliarda dolarów. Oblicza się, że od roku 1948 suma ogólnej pomocy USA dla państewka mniejszego terytorialnie od Belgii, o liczbie mieszkańców porównywalnej z Chorwacją, wyniosła 150 miliardów dolarów. A mówimy tylko o pomocy oficjalnej, bez uwzględniania „datków cichych” – chociażby w postaci amerykańskiej technologii wojskowej przekazywanej izraelskim siłom zbrojnym. [Według informacji admina, realny haracz na rzecz Żydolandii w gotówce lub jej ekwiwalencie wynosi ok. 5-6 miliardów USD rocznie. Mniej więcej drugie tyle żydowscy degeneraci otrzymują w najnowocześniejszym amerykańskim uzbrojeniu. Amerykańscy podatnicy w ogromnej większości nie mają o tym zielonego pojęcia. - admin] W ten sposób Stany Zjednoczone odpowiedzialne są między innymi za masakry, gwałty, represje i szczególny rodzaj rasizmu – istotne komponenty izraelskiej polityki względem Palestyńczyków, Libańczyków i innych Arabów. Podkreślają to nawet uczciwi amerykańscy Żydzi (i przede wszystkim patrioci własnego kraju) tacy jak Alfred M. Lilienthal czy Noam Chomsky. Pierwszy z nich nie omieszkał również wspomnieć o wspieraniu przez USA propagandy Holocaustu, która sprzyja wzbudzaniu wojowniczego nacjonalizmu i ekskluzywizmu właściwego Izraelczykom i Żydom z diaspory. Nie od dzisiaj wiadomo, że odpowiednio zinterpretowana przeszłość działa na korzyść chwili bieżącej i przyszłości. Jednym z ważnych czynników „specjalnych stosunków USA-Izrael” jest zorganizowane amerykańskie żydostwo – prawdopodobnie najbardziej agresywna i zacietrzewiona część „narodu wybranego”. Amerykańscy Żydzi, a dokładnie wściekli i – niestety – prominentni syjoniści wykorzystują każdą, absolutnie każdą okazję, by móc wspomóc Izrael. Ich bliskowschodni mocodawcy nigdy zresztą specjalnie nie kryli roli, jaką im wyznaczono w Tel Avivie i Jerozolimie. Chyba dobrze ją ujął Ben Gurion, stwierdzając na 23 Kongresie Światowej Organizacji Syjonistycznej, iż zbiorowym obowiązkiem syjonistów w każdym kraju jest bezwarunkowa pomoc Izraelowi, nawet gdyby pomoc ta nie korespondowała z interesem państwa, którego Żydzi są formalnymi obywatelami (B.Gurion, Task and Character of a Modern Zionist, „Jerusalem Post”, 17 sierpień 1952.). Ten sam polityk uprzejmy był również stwierdzić: „Gdy Żyd w Ameryce czy Południowej Afryce mówi do swoich współbraci o „naszym rządzie”, ma na myśli rząd Izraela” (Rebirth and destiny of Israel, 1954, s. 489.). Ta podwójna lojalność wielu amerykańskich Żydów (również europejskich) została dostrzeżona przez polityków i publicystów. Wskazują oni nie tylko na moralny aspekt sprawy (Polacy powiedzieliby: „czyj chleb jesz kolego”), ale i starają się ocenić stopień penetracji amerykańskich newralgicznych instytucji przez wewnętrzne lobby oraz Izrael. A jest on głęboki, podlegają mu Kongres, Senat, Biały Dom, siły zbrojne, mass-media, uniwersytety. Posłużmy się kilkoma cytatami i krótkimi streszczeniami wywodów kontestatorów takiego stanu rzeczy. Senator Fullbright, przewodniczący senackiej komisji spraw zagranicznych, podsumował rezultaty swojego dochodzenia w rzeczonej sprawie w sposób następujący: „Izraelczycy kontrolują politykę Kongresu i Senatu” (wywiad dla CBS z 7 października 1973 r.). W następnych wyborach utracił miejsce w Senacie. Paul Finley, który był kongresmenem przez 22 lata, opublikował w roku 1985 książkę pt. „They Dare to Speak Out”. Zarzucił w niej proizraelskiemu lobby sprawowanie kontroli nad Kongresem, Senatem, Departamentem Stanu, Pentagonem, mass-mediami, uniwersytetami i kościołami. W tej samej pozycji przytoczył również ciekawą rozmowę, jaką w 1973 roku odbył admirał Thomas Moorer z attache wojskowym Izraela w Waszyngtonie – Mordecai Gurem, przyszłym szefem sztabu izraelskich sił zbrojnych. Panowie rozmawiali o samolotach uzbrojonych w „inteligentne” pociski „Maverick”, które były przedmiotem izraelskiego pożądania. Moorer pamięta, że powiedział Gurowi: „Nie mogę panu dostarczyć tych samolotów. Mamy tylko jeden dywizjon. Zaklinaliśmy Kongres, że je potrzebujemy”. Izraelczyk z rozbrajającą szczerością odparował: „Dacie nam samoloty. A co do Kongresu – zajmę się tym. Oto jak – dodał admirał – jedyny dywizjon wyposażony w te pociski poszedł do Izraela”. 8 czerwca 1967 roku izraelskie lotnictwo bombardowało przez 70 minut amerykański okręt „Liberty” wyposażony w czułe detektory władne wybadać izraelskie zamierzenia wojskowe względem pozycji syryjskich na Wzgórzach Golan. W wyniku tego celowego ataku zginęło 34 marynarzy, a 171 zostało rannych. Poważny incydent zatuszował prezydent Lyndon Johnson obawiając się wściekłej reakcji ze strony amerykańskiego podatnika płacącego ciężkie pieniądze na izraelskie zbrojenia (Sprawa została ujawniona przez oficera z „Liberty” – Jamesa M. Ennesa juniora w książce jego autorstwa „Assault on the Liberty”.). Rezolucja Narodów Zjednoczonych z listopada 1967 roku zażądała od Izraela ewakuacji wojsk z terenów okupowanych w wyniku krótkotrwałej wojny z arabskimi sąsiadami. Prezydent de Gaulle, jeden z niewielu polityków zachodnich nie ulegających Izraelowi, ogłosił embargo na dostawę broni do tego kraju. Amerykański Kongres postąpił podobnie, ale Johnson uległ presji wielce wpływowego oficjalnego żydowskiego lobby – „American Israeli Public Affair Commitee” i dostarczył sojusznikowi samoloty „Phantom”. Każdy powojenny prezydent USA, nie tylko nad wyraz służalczy Johnson, w zasadniczych kwestiach działał pod dyktando potężnego żydowskiego lobby – tej prawdziwej politycznej, finansowej i medialnej „megaośmiornicy” (wyjątek stanowił człowiek starej daty – Eisenhower). Przypominam kilka faktów. Prezydent Harry Truman stwierdził w obecności grupy dyplomatów (a były to czasy, gdy syjonistyczna panienka jeszcze nieśmiało drobiła po trotuarze): „Przykro mi panowie, ale muszę (pozytywnie) odpowiedzieć setkom tysięcy ludzi, którzy spodziewają się sukcesu syjonizmu. Wśród moich wyborców nie ma tysięcy Arabów”. Podczas spotkania z Ben Gurionem w „Astoria Waldorf Hotel” w Nowym Jorku wiosną 1961 r., John F. Kennedy (dzisiaj zresztą pomawiany o antysemityzm) przyznał, że został wybrany dzięki głosom Żydów (i dzięki ich subsydiom – dodajmy). Prezydent Ronald Reagan, wykazujący pewne niezadowolenie z proizraelskiego szarogęszenia się w Waszyngtonie, połknął gorzką pigułkę, gdy protestując przeciwko izraelskiej aneksji Wzgórz Golan musiał wysłuchać bezczelnej riposty Menachema Begina: „Czy my jesteśmy bananową republiką albo waszym wasalem?!” Nie muszę dodawać że każdy, kto oprotestowuje tę anormalną sytuację wodzenia za nos supermocarstwa przez facetów z wypchanymi portfelami, jest oskarżany o antysemityzm, postponowany, lżony, pozbawiany politycznego znaczenia, środków egzystencji lub czegoś więcej. Taka jest współczesna Ameryka i zamerykanizowana Europa. Lubimy ulegać modom. Dariusz Ratajczak
Na wniosek Bawarii, sąd w Polsce skazał wydawcę Mein Kampf na 3 miesiące więzienia Sąd we Wrocławiu skazał na karę 3 miesięcy pozbawienia wolności z zawieszeniem na 2 lata oraz grzywnę w wysokości 10 tysięcy złotych, wydawcę książki Mein Kampf Adolfa Hitlera, Marka S. Wydawca został uniewinniony podczas pierwszego procesu, jednak na doprowadzenie do skazania go naciskały niemieckie organizacje, w tym Wolny Kraj Związkowy Bawaria, uważający się za właściciela praw autorskich do książki i wykorzystujący te prawa do kontroli i do całkowitej likwidacji tego tytułu z rynku. Prokuratura zarzuciła oskarżonemu wydanie i rozprowadzanie książki bez posiadania wymaganego zezwolenia, czyli naruszenia praw autorskich i domagała się kary ośmiu miesięcu więzienia. Strona bawarska, reprezentowana przez Joannę Lassota, wcielając się tym razem w łagodnego obrońcę porządku prawnego, domagała się “symbolicznej kary” mającej odstraszyć innych przed wydawaniem książki. Adwokat Marka S., Andrzej Mękal wnosił o uniewinnienie swojego klienta wskazując m.in. na fakt, że w wielu krajach Europy książka Mein Kampf wydawana jest bez żadnych konsekwencji i strona bawarska nie podejmuje się interwencji. Oskarżony Marek S. w swoim ostatnim słowie prosił o uniewinnienie tłumacząc to tym, że wydając książkę miał na celu nie tylko względy biznesowe ale również historyczne. Warto zaznaczyć, że światowe agencje informacyjne zupełnie pomijają aspekt informacyjno-historycznego motywu wydania książki, mówiąc jedynie o “chęci zysku”. Oskarżony przyznał również, że zupełnie nie zdawał sobie sprawy z obowiązujących praw autorskich obejmujących tę pozycję, tym bardziej, że wydawcy w innych krajach nie umieszczali żadnych tego typu informacji w stopce redakcyjnej. “Pytałem o to pisemnie ministerstwo kultury, ale i tam nie wiedziano” – mówił S. Pomimo tego, przewodnicząca składu sędziowskiego Anna Plewińska nie uznała wyjaśnień Marka S. za wiarygodne i w uzasadnieniu wyroku stwierdziła, że popełniony czyn był umyślny. Śledztwo w sprawie wydania książki Mein Kampf rozpoczęto w kwietniu 2005 roku, już w trzy miesiące po jej wydaniu. Wydawnictwo “XXL – Wydawnictwo Książki Niezwykłej” wydało książkę w nakładzie 20 tysięcy egzemplarzy, z czego prokuratura była w stanie zarekwirować 580 egzemplarzy. Prokuratura wyliczyła, że Marek S. zarobił na wydaniu książki 120 tysięcy złotych. Rząd Bawarii uzyskał prawa do książki Mein Kampf w 1948 roku otrzymawsze je od aliantów, którzy wykorzystując posłuszne im sądy niemieckie, orzekły o przepadku mienia Adolfa Hitlera, w tym praw autorskich do książek przywódcy III Rzeszy. Poczuwając się do własności, rząd Bawarii zabiega o nałożenie totalnej cenzury na książki, stwarzając histerię w Niemczech na każdy przejaw wzmianki o sztandarowej książce Hitlera, lecz również naciskając inne kraje, w których niezależni wydawcy próbują przybliżyć treść książki czytelnikom i badaczom naukowym. Napisana w 1925 roku Mein Kampf (“Moja walka”) Adolfa Hitlera dostępna jest dzisiaj w swobodnej sprzedaży w wielu krajach świata, a w Stanach Zjednoczonych można ją znaleźć w każdej księgarni i na półkach nawet najmniejszych bibliotek publicznych. Dla celów czysto politycznych, w Niemczech, a teraz widać, że i w polskiej kolonii niemieckiej, zakazuje się rozprowadzania tej książki – obiektywnie rzecz biorąc nieciekawej, literacko słabej i politycznie zbliżonej do klimatu panującego, tak w Niemczech, jak i w innych krajach na początku XX wieku. Opracowanie: Bibula Information Service (B.I.S.) www.bibula.com na podstawie Haaretz | PR | Rzeczpospolita | HeraldSun