MIT EUGENIUSZA KWIATKOWSKIEGO Na solidarnościowo-bogoojczyźnianym blogu Mariusza A. Romana [1], byłego redaktora naczelnego “Prawicy Polskiej” i byłego radnego Rady Miasta Gdynia, pojawiło się pod koniec ubiegłego roku zaproszenie do składania kwiatów pod gdyńskim pomnikiem inż. Eugeniusza Kwiatkowskiego:
„30 grudnia przypada 123. rocznica urodzin inż. Eugeniusza Kwiatkowskiego – ekonomisty, polityka, wielkiego Polaka, OJCA PORTU I MIASTA GDYNI. (…) Z DZIAŁALNOŚCIĄ KWIATKOWSKIEGO POWIĄZANE SĄ WSZYSTKIE WIELKIE OSIĄGNIĘCIA II RP m.in. związanie Śląska z Wybrzeżem Morskim, magistrala kolejowa Katowice-Gdynia, rozbudowa Warszawskiego Okręgu Przemysłowego czy przede wszystkim budowa gdyńskiego portu, który stał się dla międzywojennej Polski “oknem na świat”. Poza budową portu przyczynił się do powstania polskiej floty handlowej, uwalniając Polskę od opłacania obcych armatorów. Jednocześnie z jego inicjatywy powstała Dalekomorska Flota Rybacka.
W 1928 roku Eugeniusz Kwiatkowski otrzymał tytuł Honorowego Obywatela Gdyni.”
Foto: “Rząd klęski narodowej” Felicjana Sławoj-Składkowskiego – Kwiatkowski trzeci, a premier czwarty od lewej.
www.upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/1/18/Rzad_Skladkowskiego_1936.jpg/640px-Rzad_Skladkowskiego_1936.jpg
Wszystko wygląda pięknie, lecz “piłsudczycy” (i nie tylko oni) muszą pamiętać, że:
„(Tadeusz Radwan:) Fabryka karabinów w Radomiu, której budowę rozpoczął Sikorski w 1924 r., została uruchomiona w 1929 r. Była zdolna wyprodukować 100 tys. karabinów rocznie. Proszę sobie wyobrazić, że przez 10 lat wyprodukowała ich zaledwie 440 tysięcy! Dlaczego? Dlatego, że nie było pieniędzy. U nas na nic nie było pieniędzy, odwrotnie niż za socjalizmu, gdzie z kolei pieniądze musiały być. Polska należała przed wojną do tzw. klubu Gold Standard, czyli Złotej Waluty, i dotrzymywała wszystkich obowiązujących zasad polityki walutowej, narzucanych przez jego zagraniczne kierownictwo.
- Kogo musieliśmy słuchać, gdy nie było jeszcze wtedy Międzynarodowego Funduszu Walutowego, ani Banku Światowego, ani Europejskiego Banku Centralnego?
(TR) – Był taki aeropag złożony z czterech szefów banków centralnych – Amerykańskiego Systemu Rezerw Walutowych, Banku Anglii, francuskiego banku centralnego i niemieckiego Reichsbanku. To szefowie tych instytucji kierowali światową polityką finansową narzucając ją innym krajom. Jakie to miało skutki dla gospodarki – o tym właśnie opowiada książka (Jerzego) Zdziechowskiego ["Mit złotej waluty" wyd. 1937 i 2005 pod red. T. Radwana]. Polska przystąpiła do systemu Gold Standard w 1927 r., wbrew twórcom polskiej waluty, a zwłaszcza jej reformatorowi – Zdziechowskiemu. W październiku 1927 r. ukazał się dekret prezydenta RP Ignacego Mościckiego, który stanowił deklarację respektowania zasad Klubu Złotej Waluty. (…)
- Kto w Polsce był przeciwny poddaniu polityki monetarnej międzynarodowej kontroli – Piłsudski, Grabski?
(TR) – Piłsudski sprawami gospodarczymi w ogóle się nie zajmował. Nawet jak opanował władzę w 1926 r., scedował je na Mościckiego. Gospodarka w ogóle go nie interesowała. To był typ człowieka całkowicie z innej epoki. Powinien być przywódcą w XVII czy XVIII wieku… Tak samo nie interesował się problemami zaopatrzenia technicznego i zbrojeniowego wojska, bo uważał, że do pokonania nieprzyjaciela wystarczy siła charakteru i wysokie morale. Przeciwni uzależnianiu Polski od gremiów międzynarodowych byli ludzie, którzy tym się bezpośrednio zajmowali w Sejmie i w rządzie – Stanisław Głąbiński, Jerzy Zdziechowski, Roman Rybarski ze strony Związku Ludowo-Narodowego (to była forma organizacyjna ruchu narodowego) oraz środowisko Witosa. (…)
- Nadchodzi rok 1928 i znów w gospodarce zaczyna się tendencja spadkowa. To jest rok ważnej decyzji…
(TR) – Tak, to jest rok przyjęcia tzw. pożyczki stabilizacyjnej i wstąpienia Polski do klubu Gold Standard
- Od tej chwili Polska już nie mogła prowadzić własnej polityki finansowej?
(TR) – Mogła, ale nie chciała. Była tak lojalna w stosunku do swoich mocodawców, że uważała, iż jakiekolwiek odstępstwa są niedopuszczalne. Dlaczego? Otóż twórcy tej “stabilizacji” – prof. Adam Krzyżanowski i inni – uważali, że w ten sposób przyciągną do Polski kapitały zagraniczne…
- Tak jak dziś…
(TR) – I z takim samym jak dziś skutkiem.
- Czy wówczas także zaczęło narastać bezrobocie?
(TR) – Oczywiście. W 1928 r. było w Polsce 126 tys. bezrobotnych, a już w latach 30-tych zrobiło się milion sto tysięcy. Dziesięciokrotny wzrost bezrobocia! A proszę pamiętać, że rynek pracy był wtedy bardzo wąski, przemysłu było niewiele, 2/3 dochodu narodowego dawało rolnictwo. W 1937 czy 38 roku Kościałkowski, który wtedy był ministrem pracy i opieki społecznej stwierdził, że na 500 tys. ludzi, którzy rok rocznie przybywają na rynek pracy – 300 tysięcy automatycznie zasila rzeszę bezrobotnych. Polska nie miała żadnej akumulacji finansowej, żeby inwestować w tworzenie miejsc pracy. Rynek polski, wydrenowany z pieniędzy, był bardzo płytki. Muszę powiedzieć rzecz bardzo niepopularną: społeczeństwo polskie w wyniku powstania Państwa Polskiego zubożało. Na tych ziemiach w okresie zaborów robiło się więcej niż po odzyskaniu niepodległości… (…)
- Czyżby Polska w czasie wielkiego kryzysu umacniała swoją walutę – odwrotnie jak reszta świata?
(TR) – Mimo tak mocnej złotówki myśmy nawet nie importowali, bo po prostu nie mieliśmy za co. Polska – kraj europejski, ulokowała się na przedostatnim miejscu w dochodzie narodowym na głowę. Mieliśmy bardzo duży przyrost naturalny i jednocześnie bardzo niską wartość produkcji. W dniu 12 maja 1935 umiera Piłsudski. Do pełni władzy dochrapał się nareszcie Ignacy Mościcki. Początkowo piłsudczycy liczyli, że prezydentem zostanie Walery Sławek, i całą władzę przejmą pułkownicy. Tymczasem Mościcki zdymisjonował Sławka, powołał do rządu swoich ludzi, a na jego czele postawił związanego z sanacyjną lewicą pułkownika Zyndrama Kościałkowskiego. Ster gospodarki oddał swojemu pupilowi Eugeniuszowi Kwiatkowskiemu, który objął tekę ministra skarbu.
- Kwiatkowski ma piękną kartę w polskiej historii gospodarczej.
(TR) – No widzi pani, I TO JEST WŁAŚNIE TAKA SAMA TEORIA JAK TA, ŻE PIŁSUDSKI WYGRAŁ WOJNĘ W 1920 R. WIELKIE NIEPOROZUMIENIE. KWIATKOWSKI BYŁ CZŁOWIEKIEM CAŁKOWICIE NIE PRZYGOTOWANYM DO TEJ ROLI. Był inżynierem przemysłu, okazał się bardzo dobrym organizatorem w końcowej fazie rozbudowy Gdyni (bo nieprawda, że ją stworzył). Wbrew legendzie BYŁ RACZEJ KONSUMENTEM EFEKTÓW OSIĄGNIĘTYCH PRZEZ POPRZEDNIKÓW. Autorską politykę miał okazję realizować krótko, od września 1935 do maja 1936 r.: pogrążała ona kraj w deflacji, były masowe strajki, ceny spadały, słowem – dołek kryzysu. Wtedy zaprotestowały czynniki wojskowe.
- Bo nie było pieniędzy na nic, także na produkcję karabinów w Radomiu jak Pan wspomniał na początku naszej rozmowy?
(TR) – Przemysł działał na najniższych obrotach. Spadała produkcja. Brak opłacalności i siły nabywczej spowodował lawinowy spadek cen czyli deflację. We wrześniu 1936 r. doszło do wizyty Rydza-Śmigłego w Paryżu. Polska wystąpiła do Francji o pożyczkę na cele dozbrojenia. Pożyczka ta w wysokości dwustu kilkudziesięciu milionów złotych poruszyła nieco gospodarkę. Wojsko wymogło realizację Centralnego Okręgu Przemysłowego. Pomysł ten wywodził się z tzw. teorii trójkąta bezpieczeństwa w rejonie Radom-Skarżysko-Kielce, który realizował Sikorski jako minister spraw wojskowych. Potem sztab generalny wystąpił do Piłsudskiego, by kontynuować, ale Piłsudski się nie zgodził.
- Dlaczego?
(TR) – Prawdopodobnie wskutek postępów choroby. Proszę sobie poczytać pamiętniki Wacława Jędrzejewicza, dyrektora Instytutu Piłsudskiego w Nowym Jorku. Podaje on, że od 1931 roku Piłsudski przestał załatwiać bieżące sprawy i stał się chorobliwie podejrzliwy. To był skutek choroby. Kwiatkowski był całkowicie nie przygotowany do kierowania polityką finansową w skali makro. Bał się i każdą decyzję ograniczał do minimum. Kiedy w 1936r. Polska stanęła na granicy bankructwa, zamiast po raz kolejny zdewaluować walutę, wprowadził ograniczenia w wydawaniu dewiz. Dlatego wzrost gospodarczy był tak nikły.
- Po kryzysie nie wróciliśmy już do poziomu dochodu narodowego, jaki mieliśmy w szczytowym okresie, tj. w 1928 r.?
(TR) – Wszystkie kraje w świecie przekroczyły do wybuchu wojny pułap przedkryzysowy. A myśmy raczkowali.
- Wojna zastała Polskę nieprzygotowaną gospodarczo, bez przemysłu zbrojeniowego. Czy był to skutek zewnętrznej kontroli pieniądza?
(TR) – Nie tylko. Sprawiła to także fatalna cecha Polaków – służalstwo i superlojalność wobec obcych, przewyższająca lojalność wobec własnego społeczeństwa. Dostrzegam głęboką analogię między tym co działo się w polityce gospodarczo-finansowej wtedy i teraz. Dlatego tak mi zależało na wydaniu książki Zdziechowskiego. Powiem teraz coś bardzo niepopularnego i Pani to pewnie ocenzuruje… Otóż ja nie uważam, że Polska w 1989 r. odzyskała niepodległość! Jako człowiek, który przez wiele lat pracował w aparacie gospodarczym PRL z całą odpowiedzialnością muszę pani powiedzieć, że wtedy mieliśmy więcej swobody w sferze gospodarki w stosunku do moskiewskiego Politbiura, niż teraz w stosunku do organów międzynarodowych…”
http://www.historycy.org/index.php?showtopic=31965
Foto: To nie Dyzma w Banku Zbożowym, lecz nowo mianowany premier, Felicjan Sławoj-Składkowski, przemawia do urzędników Prezydium Rady Ministrów (maj 1936).
www.upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/e/ee/Sk%C5%82adkowski_premierem.jpg/640px-Sk%C5%82adkowski_premierem.jpg
I jeszcze kilka opinii, na początek zdrowa uwaga użytkownika forum historycznego:
“MOŻE CZAS WRESZCIE ZACZĄĆ SIĘ POZBYWAĆ MITÓW O WĄTPLIWEJ WARTOŚCI DYDAKTYCZNEJ?
W 1939 roku i wcześniej większość polskich fabryk nie pracowała na rzecz WP nawet w połowie nie z uwagi na jakieś teorie spiskowe lecz z prozaicznego powodu braku środków finasnsowych na takie zamówienia (…) Gen. Kutrzeba napisał wprost o kurczowym trzymaniu się wcześniejszych doświadczeń i lęku przed nawet prostymi sposobami niekonwencjonalnego sfinansowania zakupów (obronnych) – o ile nie mieściły się w schemacie. Reasumując, władze (W CZYM, NIESTETY, AKTYWNY UDZIAŁ MIAŁ MINISTER KWIATKOWSKI, starający się pracować w fikcji państwa w stanie pokoju i stawiający obronę przed inflacją i utrzymanie kursu złotego na pierwszym miejscu) nie zdecydowały się nawet na emisję dodatkowych obligacji, czy rozpisanie kolejnej pożyczki wewnętrznej, żeby choćby nasze własne fabryki mogły pełną parą produkować te rodzaje uzbrojenia, które mieliśmy w produkcji.”
www.forum.ioh.pl/viewtopic.php?t=9609&start=125&sid=f065cd7c1b56f842c2da3205d56946fb
“Stanisław Głąbiński, RZĄDY SANACJI W POLSCE (1926-1939)
Rozdział ósmy: Marnotrawcza gospodarka publiczna
Nie jest moim celem wykazywać tu szczegółowo błędy i rozrzutność sanacji w szafowaniu funduszami państwowymi. Czyniłem to w Sejmie i w Senacie corocznie przy rozpatrywaniu budżetów. Czynili to moi koledzy klubowi. Nie mogę się jednak wstrzymać od wytknięcia takich działań, które z natury swojej miały piętno rządów partyjnych kosztem skarbu publicznego. (…) Nie zapomnieli też o sobie sanacyjni ministrowie i w 1934 r. przeprowadzili w Sejmie ustawę zapewniającą ministrom pełną emeryturę już po roku pracy na tym stanowisku. Doliczano do tego emeryturę za piętnaście lat pracy na innych stanowiskach państwowych i za okres piastowania mandatu poselskiego lub senatorskiego. Zaznaczyć należy, że przed przewrotem majowym ministrowie odchodzili do poprzedniej służby bez żadnych praw do emerytury ministerialnej. (…) Na dowód prawdy zawartej w mojej ocenie wystarczy przypomnieć stałe, milionowe przekraczanie budżetów państwowych przez zarząd skarbowy, często zupełnie samowolnie i bez uzasadnionych powodów. Wystarczy przypomnieć samowolną gospodarkę funduszami pożyczkowymi, przeznaczonymi przez ustawy na zupełnie inne cele. Wystarczy na koniec wymienić samowolną gospodarkę w Banku Gospodarstwa Krajowego, pozbawioną wszelkiej kontroli. Wszelkie jednak nawoływania do ograniczenia wydatków, do oszczędności, rozbijały się o naiwny upór i pewność siebie ludzi, którym rządy państwem wydawały się łatwą zabawą. Jeden z tych panów, mianowany premierem, kupił kosztowny samochód i pojechał do kąpieliska nad Atlantykiem. Inny, jako minister spraw zagranicznych, pojechał pociągiem specjalnym do Madrytu na konferencję międzynarodową. Dla wszystkich nowych dygnitarzy sanacyjnych, jak prezydentów sądów, dyrektorów izb skarbowych, starostów powiatowych, sprawiono samochody na koszt skarbu państwa lub samorządu, a prezes Banku Gospodarstwa Krajowego w publicznych przemówieniach i odczytach wzywał do zaciągania pożyczek inwestycyjnych na rozbudowę miast i życia gospodarczego.
Ostatni minister skarbu KWIATKOWSKI okazał wiele dobrej woli w porządkowaniu finansów państwa i przyznał publicznie, że jego poprzednicy popełniali błędy. Jednak on także nie był wolny od optymizmu i obietnic niemożliwych do realizowania w naszym stanie finansowym, jak na przykład budowa kanału, który miał połączyć Polskę z Morzem Czarnym. On również, mimo szerokich uprawnień ministra skarbu, nie umiał powstrzymać swoich kolegów w gabinecie od przekroczenia preliminarzy, chociaż smutny stan obrony państwa nie był mu tajny. Dzisiaj, po bolesnym doświadczeniu, widzimy, jak gorzką ironią było rozpisanie dopiero przed samą wojną subskrypcji na pożyczkę lotniczą – po skonsumowaniu poprzedniej pożyczki “narodowej”. Widocznie byli w rządzie ludzie, którzy sprawę zabezpieczenia obrony państwa uważali za kwestię uboczną, którą można załatwić ofiarnością poszczególnych sfer narodowych i periodycznymi pożyczkami – bez naruszania ich resortów ministerialnych.”
www.endecja.pl/biblioteka/pobierz/53
“Adam Danek, KOMUNIZM WEWNĘTRZNY (…) (Ze śmiercią Komendanta) Sanacyjni prawicowcy zaczęli gromadzić się wokół nowego dowódcy sił zbrojnych, marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza. Lewica legionowa, zwana kolokwialnie naprawiaczami, skupiała się natomiast przy prezydencie Ignacym Mościckim, dlatego jej liderów zaczęto od prezydenckiej siedziby nazywać “grupą zamkową”. (…) W maju 1936 r. powstał ostatni sanacyjny rząd o mieszanym, kompromisowym składzie. OBOZOWĄ LEWICĘ [chodzi o "obóz legionowy"] reprezentowali w nim ministrowie: opieki społecznej – Marian Zyndram-Kościałkowski, rolnictwa i reform rolnych – Juliusz Poniatowski, wyznań religijnych i oświaty publicznej – Wojciech Świętosławski, jak również wicepremier i minister skarbu EUGENIUSZ KWIATKOWSKI.”
www.archiwum.konserwatyzm.pl/publicystyka.php/Artykul/212/
www.legitymizm.org/komunizm-wewnetrzny
Podsumujmy: Prawda jest taka, że nie od dzisiaj usiłuje się propagandowo dokonać swego rodzaju syntezy ideowo-historycznej piłsudczyzny i endecji. Takie hasło rzucił zresztą (jeszcze w drugiej połowie lat 90.) proamerykański (jak się okazało) “Nasz Dziennik”. Tutaj rzeczywiście Jędrzej Giertych (i inni bezkompromisowi Polacy) jest niewygodny, więc się go ignoruje lub atakuje (jak ostatnio p. Winnicki). Tymczasem nie da się dokonać syntezy ognia z wodą i stworzyć ruchu będącego mieszaniną piłsudczyzny z endecją. Dwowski i Piłsudski – dwie różne, wykluczające się wzajemnie Polski. A w zasadzie: teza i antyteza Polski. Pan prof. Drozdowski jest wybitnym specjalistą od dwóch postaci: Ignacego Paderewskiego i Eugeniusza Kwiatkowskiego. Paderewski był w początkach II Rzeczypospolitej promotorem pomysłów Henry’ego Morgenthaua i Herberta Hoovera, które zmierzały do całkowitego podporządkowania polskiej gospodarki (a przez to i polskiej polityki) Stanom Zjednoczonym AP:
„Gorącym zwolennikiem otwarcia Polski dla kapitałów amerykańskich był Ignacy Paderewski. W lipcu 1919 roku wyraził on zgodę na przyjazd misji Henry’ego Morgenthau, który miał zbadać sytuację Żydów polskich, ale chciał również przeforsować projekt międzynarodowego Towarzystwa Akcyjnego dla eksploatacji naszych zasobów surowcowych. Paderewski nie zdołał przekonać swego rządu do wyrażenia zgody na ów pomysł, który „prowadził do kontroli przez kapitał amerykański całej gospodarki narodowej Polski”. Inspirator „misji” Morgenthaua, późniejszy prezydent USA Herbert Hoover, przedstawił, więc w sierpniu 1919 r. nową propozycję, przewidującą „reorganizację zarządzania gospodarką narodową”, m.in. poprzez powołanie Rady Ekonomicznej z udziałem amerykańskich doradców i ekspertów. Paderewski „z zadowoleniem przyjął ofertę Hoovera”, ale posłowie Sejmu Ustawodawczego dostrzegli w niej „niebezpieczne ograniczenie suwerenności gospodarczej Polski”, na co nie było jeszcze wówczas społecznego i politycznego przyzwolenia.”
DWA “CUDY NAD WISŁĄ”
http://polski.blog.ru/124729955.html
Два „чуда над Вислой”
Po wykończeniu Grabskiego przez wspólną akcję głównych banków Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, usunięto także jego następcę, Jerzego Zdziechowskiego. Zamach Piłsudskiego został wykorzystany przede wszystkim do realizacji amerykańsko-brytyjskiego planu rozciągnięcia ścisłej kontroli nad Polską, do jej politycznego, a zwłaszcza ekonomicznego ubezwłasnowolnienia. Eugeniusz Kwiatkowski był członkiem struktur politycznych tzw. sanacji, a nie Ruchu Narodowego. Zaraz po zamachu Piłsudskiego wszedł z rekomendacji prezydenta Mościckiego do rządu masona 33 stopnia, Kazimierza Bartla, który wymógł na Piłsudskim całkowite podporządkowanie polskiej gospodarki decyzjom “wielkiej czwórki”, czyli Banku Rezerwy Federalnej USA, Banku Anglii, Banku Francji i Reichsbanku. Na stanowisku ministra przemysłu i handlu (w latach 1926-1930) Eugeniusz Kwiatkowski musiał, zatem współpracować również z rzekomym przyjacielem Polaków i propagatorem liberalnej “reorganizacji” polskiej gospodarki, późniejszym prezydentem Stanów Zjednoczonych, Herbertem Hooverem, który realizował w latach 1921-1929 proniemiecką politykę USA na stanowisku szefa amerykańskiego Departamentu Handlu. W świetle różnych opinii, w tym także promowanego swego czasu na łamach “Myśli Polskiej” Tadeusza Radwana (redaktor i autor przedmowy do drugiego wydania “Mitu złotej waluty” J. Zdziechowskiego), EUGENIUSZ KWIATKOWSKI:
1. był człowiekiem obozu legionowego, czyli socjalistyczno-liberalnej lewicy;
2. był pupilem i protegowanym prezydenta Mościckiego – przywódcy lewicy obozu legionowego, czyli lewicy lewicy;
3. lewica lewicy powierzyła mu misterstwo skarbu, jako „człowiekowi całkowicie nie przygotowanemu do tej roli”, „całkowicie nie przygotowanemu do kierowania polityką finansową w skali makro”, który – przypomnijmy – do przewrotu majowego był tylko zastępcą dyrektora gazowni w Lublinie i zastępcą ds. technicznych dyrektora fabryki azotów w Chorzowie (Mościckiego właśnie);
4. działając na stanowisku ministra skarbu „bał się i każdą decyzję ograniczał do minimum” i poprowadził kraj w sam „dołek kryzysu” (deflacja, masowe strajki);
5. był przeto architektem „nikłego wzrostu” gospodarczego i „chociaż smutny stan obrony państwa nie był mu tajny”, to jednak nie umiał być ani elastycznym w poszukiwaniu źródeł finansowania zbrojeń, ani też zastopować „marnotrawczej gospodarki publicznej” swoich pewnych rychłej państwowej emerytury kolegów-ministrów z „obozu legionowego”;
6. jeśli chodzi o rozbudowę Gdyni, to „był raczej konsumentem efektów osiągniętych przez poprzedników”.
Eugeniusz Kwiatkowski uciekł z Polski wraz ze swoim rządem 17 września 1939 roku i w latach 1939-1945 był internowany w Rumunii (w Baile Herculane – uzdrowisku z gorącymi źródłami, znanym od czasów rzymskich). Stamtąd, wraz z obalonym premierem „rządu klęski narodowej”, Sławoj-Składkowskim, napisał i wysłał 9 października 1939 r. list do prezydenta Raczkiewicza, domagając się umożliwienia wyjazdu na Zachód byłym wysokim urzędnikom państwowym. Dokument otrzymał także nowy premier, gen. Władysław Sikorski, który odpowiedział na niego 4 listopada:
„Na wstępie zaznaczyć pragnę, iż w piśmie Panów brak śladu jakiegokolwiek zrozumienia sprawy najważniejszej, a mianowicie odpowiedzialności tego rządu za ostatnie wydarzenia, odpowiedzialności tym większej, że uważają się oni za dalszy ciąg rządów od r. 1926. Jest ona straszliwa, jak rzadko bywa w dziejach. Nie waham się stwierdzić, że w tym stanie rzeczy wszelkie podnoszenie głosu przez rząd klęski narodowej jest czymś nieoczekiwanym. [...] Generalne uznanie ewakuowanych do Rumunii urzędników, jako „zespołu najwartościowszych jednostek w aparacie urzędniczym”, nie może być przez Rząd Polski przyjęte” (Wikipedia). I te słowa gen. Sikorskiego trzeba dziś powtórzyć w obliczu kreowania pewnych mitów, mających służyć – jak można się domyślać – potrzebom propagandy proamerykańskiej w Polsce.
SKUMBRIE W TOMACIE (słynne szyderstwo Gałczyńskiego z „osiągnięć” sanacji)
Raz do gazety “Słowo Niebieskie”
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
przyszedł maluśki staruszek z pieskiem.
(skumbrie w tomacie pstrąg)
- Kto pan jest, mów pan, choć pod sekretem!
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
- Ja jestem król Władysław Łokietek.
(skumbrie w tomacie pstrąg)
Siedziałem – mówi – długo w tej grocie,
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
dłużej nie mogę… skumbrie w tomacie!
(skumbrie w tomacie pstrąg)
Zaraza rośnie świątek i piątek.
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Idę w Polskę robić porządek.
(skumbrie w tomacie pstrąg)
Na to naczelny kichnął redaktor
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
i po namyśle powiada: – Jak to?
(skumbrie w tomacie pstrąg)
Chce pan naprawić błędy systemu?
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Był tu już taki dziesięć lat temu. [*]
(skumbrie w tomacie pstrąg)
Także szlachetny. Strzelał. Nie wyszło.
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Krew się polała, a potem wyschło.
(skumbrie w tomacie pstrąg)
- Ach, co pan mówi? – jęknął Łokietek;
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
łzami w redakcji zalał serwetę.
(skumbrie w tomacie pstrąg)
- Znaczy się, muszę wracać do groty,
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
czyli że pocierp, mój Władku złoty!
(skumbrie w tomacie pstrąg)
Skumbrie w tomacie, skumbrie w tomacie!
(skumbrie w tomacie skumbrie w tomacie)
Chcieliście Polski, no to ją macie!
(skumbrie w tomacie pstrąg)
Konstanty Ildefons Gałczyński
1936
[*] – mowa o Piłsudskim.
“Od października 1935 do 30 września 1939 EUGENIUSZ KWIATKOWSKI pełnił funkcję wicepremiera i ministra skarbu w rządach: Mariana Zyndram-Kościałkowskiego i Felicjana Sławoja Składkowskiego.” Tuż po zamachu Piłsudskiego “Piastował ważne funkcje państwowe, m.in. ministra przemysłu i handlu (1926–1930).” (Wikipedia).
Opr. polski.blog.ru
Foto: Amerykanie i Anglicy wykończyli Grabskiego i całą naszą gospodarkę, a następnie fotografowali naszą wrześniową klęskę. Julien Bryan – za swój film o oblężeniu Warszawy otrzymał nominację do Oscara w 1941 roku w kategorii najlepszego krótkometrażowego filmu dokumentalnego.
www.upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/b/b7/Julien_Bryan_-_Life_-_50893.jpg/617px-Julien_Bryan_-_Life_-_50893.jpg
[1] – mariuszromangdy.blogspot.com/2011/12/rocznica-urodzin-inz-e-kwiatkowskiego.html
Największe dzieło Eugeniusza Kwiatkowskiego Z udziałem wicepremiera Waldemara Pawlaka odbyła się w sali kolumnowej Sejmu RP konferencja pt. „Centralny Okręg Przemysłowy – wczoraj, dziś, jutro…”. Około 300 gości wysłuchało bardzo interesujące wystąpienia referatów i obejrzało pamiętny film Jerzego Gabryelskiego pt. COP. Stalowa Wola” z 1938 roku. Inicjatorem i pomysłodawcą konferencji był niestrudzony propagator postaci Eugeniusza Kwiatkowskiego – prof. Marian Marek Drozdowski. Organizatorami konferencji były: Muzeum Niepodległości w Warszawie, Muzeum Regionalne w Stalowej Woli i Sejm RP. Patronat honorowy objął wicemarszałek Sejmy Eugeniusz Grzeszczak z PSL. Gościem specjalnym konferencji była wnuczka E. Kwiatkowskiego, pani Julia Maciejewicz-Ryś. Prof. M.M. Drozdowski przypominając postać twórcy COP wskazał na dwie kwestie – w czasach współczesnych zajmujemy się (głównie media) rzeczami nieistotnymi, marginalnymi, nieistotnymi z punktu widzenia przyszłości narodu. Kwiatkowski był człowiekiem, który wpajał Polakom konieczność myślenia kategoriami ekonomicznymi, myślał o dziejach narodu, jako pewnej ciągłości. Niejako uzupełniając tę wypowiedź, pani Maciejewicz-Ryś przypomniała kilka myśli Kwiatkowskiego: „Nie zwycięży naród rozdarty wewnętrznymi nienawiściami” – mawiał. I druga: „Nie możemy być narodem hałaśliwego patriotyzmu”. Te wskazania brzmią jakże współcześnie. Kwiatkowski, co przypomniał prof. Drozdowski, potrafił działać w każdych warunkach i ze wszystkimi – wśród jego współpracowników byli i socjaliści, i narodowcy, i konserwatyści. Nie był nigdy piłsudczykiem pierwszego szeregu, wywodził się z ZET-u i „Zarzewia”, organizacji narodowych. Jego postawę w latach po 1945 przypomniał jego student – prof. Lech Zimowski, obecnie pracujący w Wyższej Szkole Gospodarki w Bydgoszczy. Kwiatkowski był zafascynowany polskim morzem, powtarzał studentom: „Trzymajmy się morza”. Do 1948 pracował usilnie nad odbudową, a potem budową polskiej siły na gospodarczej na Bałtyku. Potem został odsunięty. Zimowski podsumował to tak: „Pierwsza Polska Ludowa go popierała, druga już nie”. Ta pierwsza to Osóbka-Morawski, Gomułka, Jędrychowski, ta druga to Berman, Zambrowski i Minc. W 1945 roku – jak wspominał sam Kwiatkowski – nie miał ani chwili wahania, kiedy dostał propozycje powrotu z Rumunii do kraju i włączenia się w proces budowy gospodarki morskiej. Pisał, że kiedy w 1941 roku Niemcy napadły na ZSRR, cieszył się, ale nie, dlatego, że życzył Niemcom wygranej, wręcz przeciwnie, bo wiedział, że w tej wojnie wygra Rosja i Polska wróci nad Odrę i Bałtyk. Warto to przypominać tym, którzy uważają, że w 1945 roku przegraliśmy wojnę. Podczas dyskusji na temat współczesnej kondycji COP-u zabrał też głos Andrzej Szlęzak, prezydent miasta Stalowej Woli. Przypominając postać Kwiatkowskiego i jego myśl polityczną, stwierdził, że to co jest w niej aktualne, to postulat budowy niezależnej gospodarki polskiej, nawet obecnie – w czasach globalizacji. Z kolei Waldemar Pawlak, dziękując organizatorom za przypomnienie historii COP-u i jego twórcy, wskazał na kierunki rozwoju gospodarczego tego regionu współcześnie. Za godne poparcia uznał kontynuowanie działalności w tym regionie Specjalnych Stref Ekonomicznych i tworzenie klastrów.
Ostatnim akordem konferencji było wręczenie przez wicemarszałka E. Grzeszczaka, W. Pawlaka i dyr. Muzeum Niepodległości Tadeusza Skoczka nagród uczestnikom konkursu wiedzy o COP-ie.
http://mercurius.myslpolska.pl/
Fragment rozmowy w sprawie książki "Złota Waluta" - polecam. Gdyby zdecydowano się nie trzymać parytetu złota można było mieć jeszcze więcej kasy na zbrojenia Ile? 30% może więcej.
Dzięki Pańskim zabiegom po raz pierwszy w okresie powojennym wydana została w Polsce książka przedwojennego ekonomisty i polityka związanego z obozem narodowym Jerzego Zdziechowskiego pt. „Mit złotej waluty”. Na jej kartach Autor rozprawia się z ideologią monetaryzmu w jego przedwojennej postaci, uznając go za formę materializmu i przyczynę wielkiego kryzysu w latach 1929-33. Jej pierwsze wydanie z 1937 r. spowodowało wstrząs wśród ówczesnych elit. Niestety – otrzeźwienie przyszło zbyt późno...
- Owszem, wkrótce potem wybuchła wojna. Wbrew uprawianej przed 1939r. propagandzie wokół spraw wojskowych – w momencie niemieckiej agresji myśmy byli niesłychanie zacofani. Niby budowaliśmy nowy przemysł w COP-ie (Centralnym Okręgu Przemysłowym – przyp. red.), ale równocześnie nie wykorzystywaliśmy tych możliwości, które już mieliśmy. Fabryka karabinów w Radomiu, której budowę rozpoczął Sikorski w 1924 r., została uruchomiona w 1929 r. Była zdolna wyprodukować 100 tys. karabinów rocznie. Proszę sobie wyobrazić, że przez 10 lat wyprodukowała ich zaledwie 440 tysięcy! Dlaczego? Dlatego, że nie było pieniędzy. U nas na nic nie było pieniędzy, odwrotnie niż za socjalizmu, gdzie z kolei pieniądze musiały być. Polska należała przed wojną do tzw. klubu Gold Standard, czyli Złotej Waluty, i dotrzymywała wszystkich obowiązujących zasad polityki walutowej, narzucanych przez jego zagraniczne kierownictwo.
Kogo musieliśmy słuchać, gdy nie było jeszcze wtedy Międzynarodowego Funduszu Walutowego, ani Banku Światowego, ani Europejskiego Banku Centralnego? - Był taki aeropag złożony z czterech szefów banków centralnych – Amerykańskiego Systemu Rezerw Walutowych, Banku Anglii, francuskiego banku centralnego i niemieckiego Reichsbanku. To szefowie tych instytucji kierowali światową polityką finansową narzucając ją innym krajom. Jakie to miało skutki dla gospodarki – o tym właśnie opowiada książka Zdziechowskiego. Polska przystąpiła do systemu Gold Standard w 1927 r., wbrew twórcom polskiej waluty, a zwłaszcza jej reformatorowi – Zdziechowskiemu. W październiku 1927 r. ukazał się dekret prezydenta RP Ignacego Mościckiego, który stanowił deklarację respektowania zasad Klubu Złotej Waluty.
Czy „Gold Standard” grupował większość krajów na świecie, czy też był klubem elitarnym? - Kierownictwo było elitarne, ale miało szerokie wpływy, wykorzystywało m.in. Ligę Narodów. Podczas gdy my tutaj w odrodzonej Polsce walczyliśmy z inflacją, tworzyliśmy własną walutę, (bo przecież ziemie każdego zaboru posługiwały się inną), oni nas koniecznie chcieli oddać pod kuratelę międzynarodową... Mimo, że dzięki zabiegom Komitetu Narodowego w Paryżu posiadaliśmy po I wojnie światowej status sprzymierzeńca i kraju stowarzyszonego z aliantami, to w zakresie finansowym tego statusu absolutnie nie chciano nam uznać. O ile np. Belgia otrzymała ze środków międzynarodowych całkowitą rekompensatę na odbudowę po zniszczeniach wojennych, to Polska, jakkolwiek poniosła udokumentowane straty w wysokości 15 mld złotych franków, nie dostała nic. Te 15 mld złotych franków odpowiadało mniej więcej 3 mld ówczesnych dolarów, a Dolar był wtedy 10-krotnie silniejszy jak obecnie. Nie chciano nam jednak uznać strat. Potraktowano nas tak jak Austrię, Węgry czy Bułgarię, czyli kraje pokonane przez aliantów. Myśmy się nie chcieli oddać pod międzynarodową kuratelę z dwóch względów: po pierwsze, dlatego, że bardzo silne było przeżywanie świeżo odzyskanej niepodległości, a po drugie z powodu tego, że w klubie „Gold Standard” ogromny wpływ, zwłaszcza na Anglików, miało kierownictwo niemieckiego Reichsbanku, które starało się wykorzystać tę kuratelę do kontroli polskiego budżetu, a zwłaszcza naszych wydatków na zbrojenia... Anglicy stali na stanowisku, że skoro Niemcy złożyli deklarację, że są zwolennikami pokojowej rewizji traktatu wersalskiego, to wobec tego Polaków nie należy popierać, bo opór Polski rozdrażni Niemców i spowoduje wojnę. Dlatego też Anglicy de facto popierali Niemców.
Kto w Polsce był przeciwny poddaniu polityki monetarnej międzynarodowej kontroli – Piłsudski, Grabski? - Piłsudski sprawami gospodarczymi w ogóle się nie zajmował. Nawet jak opanował władzę w 1926 r., scedował je na Mościckiego. Gospodarka w ogóle go nie interesowała. To był typ człowieka całkowicie z innej epoki. Powinien być przywódcą w XVII czy XVIII wieku... Tak samo nie interesował się problemami zaopatrzenia technicznego i zbrojeniowego wojska, bo uważał, że do pokonania nieprzyjaciela wystarczy siła charakteru i wysokie morale. Przeciwni uzależnianiu Polski od gremiów międzynarodowych byli ludzie, którzy tym się bezpośrednio zajmowali w Sejmie i w rządzie – Stanisław Głąbiński, Jerzy Zdziechowski, Roman Rybarski ze strony Związku Ludowo-Narodowego (to była forma organizacyjna ruchu narodowego) oraz środowisko Witosa. Wróćmy do finansów...
- Zdziechowski objął tekę ministra skarbu w listopadzie 1925 r. Przyszedł z zadaniem naprawy sytuacji, do jakiej doprowadził Grabski przez swoje zbyt dogmatyczne, restrykcyjne podejście do polityki finansowej.
Czy Grabski był wówczas odbierany tak jak dzisiaj Balcerowicz?
- Za duży mam szacunek do Grabskiego, by pozwolić na takie porównanie! Powiedziałbym to mocniej, gdyby Pani nie była kobietą... Grabski był prawdziwym patriotą, Polakiem, tylko uważał, że ze względów psychologicznych społeczeństwo nie przyjmie korekty błędnych posunięć. Powiem tylko tyle, że w wyniku wymiany marek na złote pokryto zaledwie 72-78 proc. obiegu pieniężnego. Źle przeliczono walutę. Przedsiębiorstwa straciły wskutek tego znaczną część środków obrotowych.
Mój dziadek wtedy stracił pieniądze uzbierane na kupno majątku. Zawiózł je do banku, by wesprzeć polską walutę, a po reformie okazało się, że jest tego tak mało, że nie opłaca się jechać...
- Zbankrutowało wtedy mnóstwo przedsiębiorstw. Nastąpił spadek produkcji. W książce Zdziechowskiego jest wykres, który pokazuje, jak kształtował się w poszczególnych latach dochód narodowy Polski. Najpierw okres inflacji, która pobudziła produkcję, potem hiperinflacja, która zaczęła wręcz pożerać środki obrotowe. Następnie – reforma Grabskiego, który zdusił inflację, ale razem z gospodarką... Potem przychodzi Zdziechowski, który stara się pobudzić gospodarkę poprzez dewaluację złotego w stosunku do walut zagranicznych. Grabski ustalił kurs na poziomie 5,18 zł za 1 dolara. Złotówka była tak dalece nadwartościowa, że zaczął się gigantyczny import. Tak jak dzisiaj. Dosłownie. Dlatego ta książka jest tak aktualna! Nie sposób jednak odmówić Grabskiemu zasług...
- Reformę walutową, którą w 1924 r. podjął Grabski, przygotowywał już od 1923r. rząd Witos-Dmowski, a potem Witos-Seyda. Brał w tych pracach udział również Zdziechowski. Kilka poprzednich prób opanowania inflacji, również ze strony związanego z obozem narodowym Jerzego Michalskiego, mojego profesora, u którego zdawałem skarbowość na studiach prawniczych, nie powiodło się. Zrobiono wreszcie w ten sposób: po pierwsze uchwalono wprowadzenie od 1924 r. podatku majątkowego płatnego w złotych frankach, tj. we frankach według ich wartości parytetowej sprzed 1914 r. Parę miesięcy potem przyjęto ustawę o rewaloryzacji zobowiązań podatkowych, również w złotych frankach. Od tego momentu przestały się opłacać spekulacje na obniżenie marki polskiej. Przeciwnie, każdemu zależało, aby marka stała jak najwyżej po to, by zmniejszyć konieczny wydatek środków obrotowych w markach na zakup franków, którymi należało zapłacić podatek. Dzięki tej operacji zatrzymano inflację. Grabski nie był nową twarzą w kręgach władzy, wcześniej sprawował funkcję ministra skarbu w rządzie Witosa, a więc – był człowiekiem z tej ekipy, po prostu kolejnym realizatorem ich planów. Jego przewaga nad poprzednikami polegała jednak na tym, że wszystkie stronnictwa zgodziły się przyznać mu specjalne pełnomocnictwa, w związku, z czym mógł realizować bardzo poważne zadania bez uciekania się do procedury parlamentarnej. Po nim ministrem skarbu zostaje Zdziechowski...
- Tak, ale cały czas funkcjonuje tu jeszcze jedna osobowość, niezwykle ważna, choć niedoceniana, a mianowicie Stanisław Karpiński. Był on prezydentem Polskiej Kasy Kredytowej – to taki tymczasowy bank emisyjny, do czasu powołania Banku Polskiego, którego został potem prezesem. Otóż Karpiński z początku podporządkował się Grabskiemu, ale od połowy 1925 r., obserwując skutki jego poczynań, przeciwstawił się polityce dalszej ochrony wygórowanego parytetu złotówki. W przeciwieństwie do pana Balcerowicza, dla którego liczy się tylko wskaźnik inflacyjny, Karpiński był zdania, że najważniejsza dla polskiego banku centralnego jest polska produkcja. Żeby zamknąć drogę takim poglądom, w III RP cel inflacyjny Narodowego Banku Polskiego został wpisany do konstytucji...
- Karpiński tymczasem oświadczył premierowi Grabskiemu, że nie będzie więcej interweniował i tracił rezerw walutowych na sztuczne podtrzymanie kursu złotówki. Zrobił to w oparciu o statut Banku Polskiego, który miał status niezależnej publicznej spółki akcyjnej. Wsparli go w tym ludzie, którzy w tym czasie kierowali bankiem. Kierownictwo składało się w 95 proc. z ludzi związanych z obozem narodowym. Sam Karpiński był wcześniej senatorem Związku Ludowo-Narodowego. Również cała grupa kierownicza, m.in. dyrektor Lipiński, Mieczkowski, Kozieł, drugi Karpiński – Zygmunt, brat Stanisława, który kierował działem zagranicznym – wszyscy oni byli związani z obozem narodowym. Doszło do konfliktu. Grabski i Karpiński zwrócili się do prezydenta Wojciechowskiego o arbitraż. To był listopad 1925 r., już po okresie 3-miesięcznego nie interweniowania Banku Polskiego w obronę kursu złotego. Doszło do arbitrażu. Wojciechowski wziął stronę Karpińskiego. Grabski podał się do dymisji. Powstał nowy rząd – Skrzyńskiego, w którym stanowisko ministra skarbu objął Zdziechowski. Wcześniej był generalnym referentem budżetu i przewodniczącym komisji skarbu w Sejmie, jako poseł z ramienia Związku Ludowo-Narodowego. W tym czasie dochód narodowy znów zaczął rosnąć... - Dlatego, że złotówka pozbawiona interwencji banku centralnego samoistnie spadła z 5,18 na 6,5 – 7 zł za 1 dolara. Zdziechowski nie ograniczył się do tego poziomu. Jako wytrawny strateg finansowy zdawał sobie sprawę, iż każda operacja ma dodatkowe skutki. Dlatego postawił sobie za zadanie stabilizację złotego na poziomie 9 zł za dolara.
Dlaczego chciał tak mocno zdewaluować walutę?
- Bo uważał, że te pochodne procesy samoistnie doprowadzą do dalszego obniżenia kursu. Gdyby go usztywnił na 7 zł, to byłoby tak, jak zakręcić śrubę na amen. Pewnych elementów nie można pasować na sztywno, bo wtedy nie wytrzymują wzajemnej współpracy. Zdziechowski miał dużo wyobraźni w zakresie finansów, może nawet więcej niż Grabski. Ludzie sądzą, że stały kurs jest korzystny. A to jest jedno z największych nieszczęść dla gospodarki! Kurs musi być elastyczny.
To, dlaczego Zdziechowski trzymał się 9 zł za dolara? - On tylko zdewaluował złotówkę i ustalił parytet, którego będzie bronił. Parytet musi być tak ustawiony, aby zabezpieczał konkurencyjność na rynkach zagranicznych i w stosunku do importu oraz zapewniał możliwości eksportu. Jednocześnie poziom cen w kraju musi zabezpieczać rentowność produkcji oraz pokrycie potrzeb państwa. Zdziechowski jest twórcą teorii gospodarczego parytetu pieniądza. W książce jest na ten temat rozdział.
Jak na zmianę polityki walutowej zareagowały gremia międzynarodowe? - Negatywnie. Jakakolwiek poprawa sytuacji w Polsce była oceniania negatywnie. Nadchodzi rok 1928 i znów w gospodarce zaczyna się tendencja spadkowa. To jest rok ważnej decyzji... - Tak, to jest rok przyjęcia tzw. pożyczki stabilizacyjnej i wstąpienia Polski do klubu Gold Standard
Od tej chwili Polska już nie mogła prowadzić własnej polityki finansowej? - Mogła, ale nie chciała. Była tak lojalna w stosunku do swoich mocodawców, że uważała, iż jakiekolwiek odstępstwa są niedopuszczalne. Dlaczego? Otóż twórcy tej „stabilizacji” – prof. Adam Krzyżanowski i inni – uważali, że w ten sposób przyciągną do Polski kapitały zagraniczne... Tak jak dziś... - I z takim samym jak dziś skutkiem.
Czy wówczas także zaczęło narastać bezrobocie? - Oczywiście. W 1928 r. było w Polsce 126 tys. bezrobotnych, a już w latach 30-tych zrobiło się milion sto tysięcy. Dziesięciokrotny wzrost bezrobocia! A proszę pamiętać, że rynek pracy był wtedy bardzo wąski, przemysłu było niewiele, 2/3 dochodu narodowego dawało rolnictwo. W 1937 czy 38 roku Kościałkowski, który wtedy był ministrem pracy i opieki społecznej stwierdził, że na 500 tys. ludzi, którzy rok rocznie przybywają na rynek pracy – 300 tysięcy automatycznie zasila rzeszę bezrobotnych. Polska nie miała żadnej akumulacji finansowej, żeby inwestować w tworzenie miejsc pracy. Rynek polski, wydrenowany z pieniędzy, był bardzo płytki. Muszę powiedzieć rzecz bardzo niepopularną: społeczeństwo polskie w wyniku powstania Państwa Polskiego zubożało. Na tych ziemiach w okresie zaborów robiło się więcej niż po odzyskaniu niepodległości... Trochę to przypomina dzisiejszą sytuację, gdy ludzie zostali na początku lat 90 pozbawieni oszczędności, a całe regiony przemysłowe obumarły... - Dzięki inflacji bardzo szybko odbudowano zniszczenia wojenne, później jednak „ściśnięcie” pieniądza w połączeniu ze światowym kryzysem gospodarczym, który wybuchł w 1929 r., spowodowało gigantyczny spadek dochodu narodowego. Zdziechowski został obalony 13 maja 1926 r., ale parytet ustalony przez niego na poziomie 8,9 zł za dolara, nadal się utrzymywał na wysokości parytetu gospodarczego. W związku z kryzysem wszystkie kraje zaczęły ruchy obronne, aby się wydostać spod wału kryzysowego. A my nie.
Inni dewaluowali swoje waluty? - Inni tak, ale my nie. Myśmy utrzymali parytet do 1939 r.
Kto za to odpowiadał? - Kolejne rządy sanacyjne. W 1929 r. ministrem skarbu został Ignacy Matuszewski – człowiek ogromnych zdolności, ale bez doświadczenia w dziedzinie finansów. Wcześniej był szefem wywiadu. Takie nadeszły czasy, że pułkownicy decydowali o finansach! Matuszewski był twórcą teorii zaciskania pasa: jak jest źle, to trzeba oszczędzać. A przecież kiedy gospodarka jest w kryzysie, to jak się zaciska pasa, następuje dalszy spadek koniunktury.
Oszczędzanie nie pomagało? - Gdzie tam! W ciągu 5 lat o ponad połowę spadł dochód narodowy... Także prof. Zawadzki jako minister prowadził politykę skrajnie deflacyjną. Utrzymywał stały kurs. Przez cały okres sanacji kurs – to było tabu. Podobno tak kazał marszałek Piłsudski. Ale – na litość Boską – Marszałek nie miał o tym zielonego pojęcia! Kurs był przeszacowany. A tymczasem w 1931 r. głębokiej dewaluacji dokonuje funt szterling. Mało tego – rząd brytyjski upoważnia gubernatora Banku Anglii do odejścia od pokrycia w złocie waluty brytyjskiej. W ślady Anglików idą wszystkie kraje skandynawskie, wszystkie dominia brytyjskie, Japonia, Egipt, kilka krajów Ameryki Południowej. Wszyscy oni przeprowadzili dewaluację. Stany Zjednoczone na swoich dotychczasowych parytetach broniły się jeszcze półtora roku, ale i one w 1933 r. padły, i Roosevelt dokonał głębokiej dewaluacji dolara. W tym czasie my zeszliśmy z parytetu 8,91, co nas jeszcze jakoś ratowało, na 5,26 zł za dolara!
Czyżby Polska w czasie wielkiego kryzysu umacniała swoją walutę – odwrotnie jak reszta świata? - Mimo tak mocnej złotówki myśmy nawet nie importowali, bo po prostu nie mieliśmy, za co. Polska – kraj europejski, ulokowała się na przedostatnim miejscu w dochodzie narodowym na głowę. Mieliśmy bardzo duży przyrost naturalny i jednocześnie bardzo niską wartość produkcji. W dniu 12 maja 1935 umiera Piłsudski. Do pełni władzy dochrapał się nareszcie Ignacy Mościcki. Początkowo piłsudczycy liczyli, że prezydentem zostanie Walery Sławek, i całą władzę przejmą pułkownicy. Tymczasem Mościcki zdymisjonował Sławka, powołał do rządu swoich ludzi, a na jego czele postawił związanego z sanacyjną lewicą pułkownika Zyndrama Kościałkowskiego. Ster gospodarki oddał swojemu pupilowi Eugeniuszowi Kwiatkowskiemu, który objął tekę ministra skarbu. Kwiatkowski ma piękną kartę w polskiej historii gospodarczej.
- No widzi pani, i to jest właśnie taka sama teoria jak ta, że Piłsudski wygrał wojnę w 1920 r. Wielkie nieporozumienie. Kwiatkowski był człowiekiem całkowicie nieprzygotowanym do tej roli. Był inżynierem przemysłu, okazał się bardzo dobrym organizatorem w końcowej fazie rozbudowy Gdyni, (bo nieprawda, że ją stworzył). Wbrew legendzie był raczej konsumentem efektów osiągniętych przez poprzedników. Autorską politykę miał okazję realizować krótko, od września 1935 do maja 1936 r.: pogrążała ona kraj w deflacji, były masowe strajki, ceny spadały, słowem – dołek kryzysu. Wtedy zaprotestowały czynniki wojskowe.
Bo nie było pieniędzy na nic, także na produkcję karabinów w Radomiu jak Pan wspomniał na początku naszej rozmowy? - Przemysł działał na najniższych obrotach. Spadała produkcja. Brak opłacalności i siły nabywczej spowodował lawinowy spadek cen czyli deflację. We wrześniu 1936 r. doszło do wizyty Rydza-Śmigłego w Paryżu. Polska wystąpiła do Francji o pożyczkę na cele dozbrojenia. Pożyczka ta w wysokości dwustu kilkudziesięciu milionów złotych poruszyła nieco gospodarkę. Wojsko wymogło realizację Centralnego Okręgu Przemysłowego. Pomysł ten wywodził się z tzw. teorii trójkąta bezpieczeństwa w rejonie Radom-Skarżysko-Kielce, który realizował Sikorski, jako minister spraw wojskowych. Potem sztab generalny wystąpił do Piłsudskiego, by kontynuować, ale Piłsudski się nie zgodził.
Dlaczego? - Prawdopodobnie wskutek postępów choroby. Proszę sobie poczytać pamiętniki Wacława Jędrzejewicza, dyrektora Instytutu Piłsudskiego w Nowym Jorku. Podaje on, że od 1931 roku Piłsudski przestał załatwiać bieżące sprawy i stał się chorobliwie podejrzliwy. To był skutek choroby. Kwiatkowski był całkowicie nieprzygotowany do kierowania polityką finansową w skali makro. Bał się i każdą decyzję ograniczał do minimum. Kiedy w 1936r. Polska stanęła na granicy bankructwa, zamiast po raz kolejny zdewaluować walutę, wprowadził ograniczenia w wydawaniu dewiz.
Dlatego wzrost gospodarczy był tak nikły. Po kryzysie nie wróciliśmy już do poziomu dochodu narodowego, jaki mieliśmy w szczytowym okresie, tj. w 1928 r.? - Wszystkie kraje w świecie przekroczyły do wybuchu wojny pułap przedkryzysowy. A myśmy raczkowali.
Wojna zastała Polskę nieprzygotowaną gospodarczo, bez przemysłu zbrojeniowego. Czy był to skutek zewnętrznej kontroli pieniądza? - Nie tylko. Sprawiła to także fatalna cecha Polaków – służalstwo i superlojalność wobec obcych, przewyższająca lojalność wobec własnego społeczeństwa. Dostrzegam głęboką analogię między tym, co działo się w polityce gospodarczo-finansowej wtedy i teraz. Dlatego tak mi zależało na wydaniu książki Zdziechowskiego. Powiem teraz coś bardzo niepopularnego i Pani to pewnie ocenzuruje... Otóż ja nie uważam, że Polska w 1989 r. odzyskała niepodległość! Jako człowiek, który przez wiele lat pracował w aparacie gospodarczym PRL z całą odpowiedzialnością muszę pani powiedzieć, że wtedy mieliśmy więcej swobody w sferze gospodarki w stosunku do moskiewskiego Politbiura, niż teraz w stosunku do organów międzynarodowych... Oczywiście i wtedy zdarzali się serwiliści, którzy – gdy trzeba było decydować – podnosili słuchawkę i dzwonili do Moskwy. Ale mimo wszystko w skali makro można było z większą swobodą realizować zamierzenia gospodarcze, niż obecnie. Po 1989 r. doszło do całkowitego zmarnowania 40-letniego wysiłku narodu.
Gospodarka była podobno nienowoczesna, więc spisano ją na straty. - To wielka lipa. Jak np. pokazywano cudzoziemcom fabrykę sprzęgieł samochodowych w Prażce, pytali, skąd mamy takie supernowoczesne urządzenia. Akumulacja w tamtym systemie sięgała 35 proc., co oznacza, że wszyscy mniej zarabialiśmy, ale za to powstawał majątek techniczny. Tadeusz Malecki
Rosjanie zabiegają o czarne skrzynki Odczyt rejestratorów pokładowych samolotu Suchoj Superjet 100, który rozbił się w Indonezji, będzie dokonywany na rosyjskim oprzyrządowaniu. A Moskwa zabiega o całkowite przejęcie procedury deszyfracji. Postulat taki zgłosił już Dżakarcie przedstawiciel kompanii zakładów Suchoja. Rosja weszła w spór z Indonezją o to, gdzie i na jakich zasadach zostaną odczytane czarne skrzynki. "Czarne skrzynki SSJ-100 jeszcze nie zostały odnalezione, a już wokół nich rozwinęła się prawdziwa międzynarodowa intryga" - pisze wczorajszy "Moskiewski Komsomolec". Przedstawiciel zakładów producenta suchoja i kraju operatora zgłosił Dżakarcie postulat przeprowadzenia deszyfracji na terenie Federacji Rosyjskiej. Ale Indonezja prośbę odrzuca. Jak pisze jednak dziennik "Jackarta Post", istnieje możliwość, że wstępne badania czarnych skrzynek zostaną przeprowadzone na terenie Rosji. - Jeśli w toku rozwoju śledztwa okaże się, że będziemy potrzebowali rosyjskiej technologii, aby zbadać dane zawarte na rejestratorach, wówczas zawieziemy je do ich kraju - zapewnił Tatang Kurniadi, szef Krajowego Komitetu Bezpieczeństwa Transportu. Tatang Kurniadi, szef Krajowego Komitetu Bezpieczeństwa Transportu, zaznaczył jednak, że pierwsze zbadanie zawartości czarnych skrzynek nastąpi na terenie Indonezji, co według jego słów zostało już uzgodnione z ambasadorem Rosji Aleksandrem Iwanowem.
- Otworzymy czarne skrzynki tu, w Indonezji, w pierwszej kolejności. Koniec i kropka - zadeklarował. Co ciekawe, "Moskiewski Komsomolec", opisując targi o rejestratory, przywołuje katastrofę polskiego Tu-154M pod Smoleńskiem i przypomina, że ich odczytem zajmowały się nie polskie, a rosyjskie struktury lotnicze, choć - jak wskazuje gazeta - na pokładzie nie było ani jednego obywatela Federacji Rosyjskiej. Postulat Moskwy dotyczący przekazania jej czarnych skrzynek superjeta wywoła reakcję przedstawicieli polskiej opozycji, która uzna, że po katastrofie samolotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim Rosja też powinna przekazać rejestratory Warszawie, a ich odczyt powinien zostać teraz przeprowadzony od początku, a wyniki starego anulowane - twierdzi gazeta. Pytanie, kto będzie zajmował się deszyfracją, tak jak w przypadku polskiego samolotu sprowadza się do problemu zaufania/braku zaufania do niektórych struktur, zainteresowanych konkretnymi wnioskami - wskazuje autor artykułu. W tym przypadku (suchoja) stopień zaufania do procesu odczytu zwiększyłaby wspólna praca specjalistów obu państw (Indonezji i Rosji) - wskazuje "MK".
Suchoj nie jest bezawaryjny Rosyjski samolot Suchoj Superjet 100, który rozbił się w górach Indonezji, był jednostką zastępczą. W tej, którą początkowo planowano wysłać w promocyjny lot, wykryto problemy z silnikiem. Jak donoszą rosyjskie agencje, piloci zgłosili usterkę tuż przed startem z lotniska w Dżakarcie. W wyniku katastrofy maszyny zginęli wszyscy spośród 45 osób, które znajdowały się na jej pokładzie. Ze względu na trudne warunki pogodowe i miejsce rozbicia się SSJ-100 akcja wydobycia ciał ofiar oraz szczątków maszyny i czarnych skrzynek wciąż się przedłuża. Ekipy ratowników pracują w ulewnym deszczu. Do tej pory strona rosyjska przysłała trzy ekipy; jedną do pomocy w ewakuacji ofiar i wraku, drugą do pomocy w identyfikacji ofiar i trzecią, która ma wziąć udział w śledztwie. Działanie wszystkich tych ekip koordynują odpowiednie instytucje w Indonezji. Władze kraju spotkały się z przedstawicielami delegacji rosyjskiej, której przewodniczył minister przemysłu i handlu Jurij Sljusar. Przedstawiciele obu krajów uzgodnili, że zamierzają przeprowadzić w pełni otwarte i wiarygodne śledztwo tak szybko, jak to będzie możliwe. Rosyjskie drużyny nie napotkały w swojej pracy na terenie Indonezji żadnych trudności.
Awaryjny silnik Suchoj Superjet 100 o numerze bocznym 95005, który wcześniej uczestniczył we wszystkich lotach demonstracyjnych, m.in. nad Kazachstanem i Pakistanem, wchodzących w skład sześciodniowego tournée po krajach Azji w celu pozyskania kupców, miał być zaprezentowany również inwestorom indonezyjskim. Informacje te podał wiceprezes rosyjskiej Narodowej Korporacji Lotniczej Aleksander Tuljakow. Według jego doniesień, przyczyną zatrzymania tej jednostki na ziemi był wyciek oleju z jednego z silników wykryty w czasie przeglądu 6 maja. W związku z tym producent musiał wymienić samolot na identyczną maszynę, o numerze 95004. Z informacji Tuljakowa wynika także, że zamiana ta przygotowywana była w dużym pośpiechu. Organizatorzy mieli, bowiem tylko kilka godzin na podstawienie jednostki zastępczej. Rzecznik korporacji Suchoj potwierdził, że doszło do wymiany maszyny, jednak nie podał powodów, dlaczego zdecydowano się na taki krok. Wciąż trwają także poszukiwania ciał ofiar oraz rejestratorów lotu, które są kluczowe, jeśli chodzi o dochodzenie przyczyn wypadku. W poszukiwaniach uczestniczy w sumie ok. 700 osób i 11 jednostek technicznych, tzn. helikopterów i innych maszyn. Jak poinformowała rzecznik rosyjskiego ministerstwa ds. sytuacji nadzwyczajnych (MCZS) Irina Andrianowa, w skład tych ekip wchodzi 84 przedstawicieli MCZS oraz 4 rosyjskie helikoptery.
- Lotnictwo wykorzystujemy głównie do zwiadu. Ponadto wczoraj prowadziliśmy prace w celu odnalezienia fragmentów samolotu. Prócz tego w ciągu ostatniej doby rozpoczęły się przygotowania do zejścia do wąwozu, gdzie znajdują się duże szczątki maszyny - poinformowała Andrianowa. Wszystkie wydobyte ciała oraz szczątki maszyny przenoszone są przez ratowników przy pomocy sprzętu alpinistycznego na szczyt góry, skąd zabierane są przez helikoptery. Rzecznik resortu podkreśliła, że wszelkie prace utrudnia padający deszcz. Wciąż nie odnaleziono także czarnych skrzynek.
Rosyjski samolot zniknął z radarów lotniska w Dżakarcie 9 maja. Jego szczątki odnaleziono następnego dnia rozrzucone na zboczu wulkanu Mount Salak, odległego od stolicy Indonezji zaledwie o kilkadziesiąt kilometrów. Według pierwszych szacunków do katastrofy doszło w niespełna 20 minut po starcie. Choć oficjalnie nie podaje się jeszcze przyczyn wypadku, zdaniem władz w Moskwie do głównych należy zaliczyć "czynnik ludzki". Na taki powód wskazywał wicepremier Rosji Dmitrij Rogozin.Łukasz Sianożęcki
Gangster obciąża Niesiołowskiego Zeznania jednego ze skruszonych gangsterów, Marcina D., pogrążają polityka PO Stefana Niesiołowskiego. Wynika z nich, że poseł miał pomagać łódzkiemu biznesmenowi w przekształceniu działki pod apartamentowiec.
"Gazeta Polska Codziennie" dotarła do zeznań Marcina D. złożonych w czerwcu 2009 r. przed prokuratorem z Prokuratury Rejonowej w Pabianicach oraz funkcjonariuszami Centralnego Biura Śledczego Komedy Głównej Policji. Sprawa dotyczy działalności jednej z największych zorganizowanych grup przestępczych w Polsce. Zeznania obciążają kilku łódzkich biznesmenów oraz m.in. Stefana Niesiołowskiego.Świadectwa Marcina D. w wielu procesach okazały się wiarygodne, o czym świadczą skazujące wyroki. Sprawa, w którą miał być zamieszany Niesiołowski, dotyczy jego rzekomych związków z łódzkim biznesmenem Dariuszem D. i pomocy polityka w przekształceniu działki pod apartamentowiec. Akcja się nie powiodła, gdyż chwilę wcześniej doszło do ponownego zatrzymania biznesmena, ale w związku z inną sprawą. Znamienne, że gdy podczas rozprawy obrońca zaczął dopytywać o wątki dotyczące Stefana Niesiołowskiego, jeden z oskarżonych, Grzegorz B., zażądał przerwania posiedzenia sądu, uskarżając się na… gwałtowny ból pleców. Sprawa, w której pojawia się nazwisko posła Platformy, łączy się też ze śledztwem, w którym Maciej W. ps. Waluś, znany łódzki gangster, obciążył Mirosława Drzewieckiego w związku z handlem narkotykami. Sprawę umorzono ze względu na przedawnienie. Pytany przez „Codzienną” Stefan Niesiołowski stwierdził, że nie zna Dariusza D. i odłożył słuchawkę. Katarzyna Pawlak
Prezydent Opola skazany na 1,5 roku więzienia Na 1,5 roku więzienia w zawieszeniu na 4 lata i grzywnę skazał bielski Sąd Okręgowy prezydenta Opola Ryszarda Zembaczyńskiego(PO). Samorządowiec był zamieszany w sprawę grupy przestępczej, która wyłudzała towary i pieniądze. Wyrok jest nieprawomocny. Na ławie oskarżonych zasiadało 15 osób. Najpoważniejsze zarzuty ciążyły na ośmiu z nich. Były oskarżono je, że na początku minionej dekady tworzyły grupę przestępczą wyłudzającą towary - materiały budowlane, elektronikę, samochód, a także pieniądze. Według prokuratury wyłudzili, co najmniej 6-7 milionów złotych. Wiodącą rolę pełnił Waldemar M., który został skazany na 4 lata więzienia i Tomasz R., który spędzi za kratami 5 lat. "Ekspertem" od wyłudzania kredytów bankowych była bielszczanka Ewa S. Sąd wymierzył jej karę 3,5 roku więzienia. Pozostali oskarżeni umożliwiali grupie prowadzenie przestępczego procederu. Wśród nich byli m.in. rzeczoznawcy poświadczający nieprawdę w dokumentach, a także troje urzędników opolskiej filii Banku Ochrony Środowiska, w tym jej ówczesny dyrektor, obecny prezydent Opola Ryszard Zembaczyński. Z banku firma Waldemara M. wyłudziła w styczniu 2001 r. kredyt w wysokości 1,5 mln zł. Według prokuratury to przestępstwo nie byłoby możliwe bez przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków przez dyrektora, jego zastępcę i naczelnika wydziału kredytów. Nie sprawdzili rzetelności dokumentów z urzędu skarbowego dotyczących spółki kredytobiorcy i nie zweryfikowali, czy zabezpieczenia kredytu są prawdziwe. Firma nie oddała pieniędzy, na czym stracił bank. Sąd uznał, że bankowcy wiedzieli, iż firma M. jest niewypłacalna. Wymierzył trójce kary 1,5 roku więzienia w zawieszeniu na 4 lata i po 7,5 tys. zł. grzywny. Prokuratura domagała się dla Zembaczyńskiego 2 lat więzienia w zawieszeniu na 5 lat i 10 tys. złotych grzywny. On sam konsekwentnie nie przyznawał się do winy i w mowie końcowej prosił o uniewinnienie. Pozostali oskarżeni otrzymali niższe wyroki niż główne postacie grupy. Najwyższe sięgały 2,5 roku. Jedna osoba została uniewinniona. Podczas ogłaszania wyroku sala rozpraw świeciła pustkami. Pojawiło się tylko dwóch oskarżonych. Nie było głównych bohaterów sprawy. Zabrakło też Zembaczyńskiego. Prokuratura Okręgowa w Bielsku-Białej zajęła się sprawą w 2002 roku. Trzy lata później rozpoczął się proces. W 2008 r. z powodów proceduralnych rozpoczął się on od nowa. Akt oskarżenia obejmował 68 zarzutów. Sąd przesłuchał ponad 140 świadków. Marek Nowicki
Unia Europejska-Kiedy „niemożliwe” staje się „możliwe”? Opór bogatych społeczeństw Zachodu wobec „programów oszczędnościowych” wdrażanych w ich krajach przejawia się zarówno w formie ulicznych protestów, jak i w wynikach politycznych wyborów. Ostatnio dały temu wyraz społeczeństwa Francji i Grecji. W prezydenckich wyborach we Francji zwycięstwo odniósł „socjalista”François Hollande startujący w nich pod hasłem "programu wzrostu gospodarczego”. Zgodnie z tradycyjnym już zwyczajem, obowiązującym w zachodnich „demokracjach”, jeszcze przed oficjalną inauguracją wycofał on się de facto ze swych przedwyborczych obietnic.[i] Teraz pozostaje mu jedynie „spichcić” wraz z Angelą Merkel jakiś nic nieznaczący „program rozwoju”, w celu „zachowania twarzy” wśród swych wyborców. Nieco inaczej potoczyły się sprawy w Grecji, gdzie orędujący planom wycofania się tego kraju z unijnego „programu naprawczego”, przywódca zwycięskiego ugrupowania Syriza, Alexis Tsipras, upiera się przy idei dotrzymania słowa danego swym wyborcom. Blokuje to możliwość powstania „pro-europejskiej” koalicji, opartej na „rozsądnym kompromisie”. Wszystko, więc wskazuje na konieczność powtórzenia wyborów w nieodległej przyszłości. Wydaje się, że Grecy na dobre mają dość mizerii spowodowanej dwuletnim okresem wdrażania „programów naprawczych”. Cała „cywilizowana” Europa współczuje im cierpień z nimi związanych. Jakie są najgorsze ich symptomy? Przede wszystkim bezrobocie, które ostatnio osiągnęło 20%, on i drastyczne cięcia w zarobkach. Jak te dwuletnie cierpienia mają się do ponad dwudziestu lat rezultatów „reform” w III RP? Dwudziestoprocentowe bezrobocie i to po odliczeniu niekończącego się strumienia emigracji jest normalką „zielonej wyspy”. Obecna grecka pensja minimalna kształtuje się nieco powyżej polskiej średniej krajowej. Pomimo to ( słusznie zresztą) Grekom nie podoba się ich położenie i podjęli walkę o jego zmianę, a to może spowodować sytuację, w której „niemożliwe” staje się „możliwym”. Kiedy to przed pięciu laty przewidywałem nieuchronny rozpad euro-landu[ii], głos mój głos kwalifikował się jedynie do grona „niszowych oszołomów”, którzy nie wiedzą, o czym bredzą. Dla wszystkich „poważnych” analityków, dezintegracja strefy euro była najzwyklejszą „niemożliwością”. Dziś „niemożliwe” staje się nie tylko „możliwym”, ale nawet pożądanym sposobem wyjścia z finansowej matni. Ostatnio dał temu wyraz niemiecki tygodnik Der Spiegel publikując artykuł[iii] pod wiele mówiącym tytułem Akropolis Adieu. Pismo to nie tylko przewiduje rychłe „wyjście” Grecji ze strefy euro, ale na dodatek wyraża opinię, że jest to jedyne dobre dla Europy rozwiązanie.We wspomnianym artykule podane są informacje o poufnej „grupie zadaniowej”, która w niemieckim ministerstwie finansów została zobligowana do opracowania scenariusza greckiego „wyjścia” z unii walutowej. Najważniejszym zadaniem było takie sformułowanie rozwiązania by nie zaszkodzić strukturom finansowym Niemiec i UE. W momencie ogłoszenia przez Grecję bankructwa, planowane jest wstrzymanie przekazywania funduszy (w walucie euro) na bieżące potrzeby tego państwa, jednak jego dług (greckie obligacje) będące w posiadaniu ECB mają być nadal „obsługiwane” przez podatników unijnych. Europejski Bank Centralny (ECB) ma również wznowić wykup tychże z rąk banków prywatnych, tak by i one zostały uchronione od ewentualnych strat. Jeśli chodzi o samą Grecję, to według cytowanego tygodnika, będzie ona mogła ubiegać się o unijną pomoc, ale już od wszystkich 27 państw członkowskich, a nie jak do tej pory od euro-landu. Dzięki temu, cieszy się pismo, Niemcy zostaną odciążone w swym obowiązku „solidarności” unijnej. Również dzięki temu Polska będzie miała niewątpliwy zaszczyt wzięcia na swe barki części „greckiej mizerii”. Znając stereotypy myślowe krajowych POlszewkiów, perspektywa ta powinna wywołać wśród nich prawdziwą euforię. Ponieważ „grecki casus” stanie się katalizatorem dalszej dezintegracji euro-landu, należałoby zwrócić się z apelem do rządu gauleitera Tuska, o przyspieszenie wejścia III RP do strefy euro. W ponad dwudziestoletniej historii III RP, dzięki niezmożonym wysiłkom wszystkich szubrawskich rządów nią administrujących, społeczeństwo zasmakowało już wszelkich owoców integracji, oprócz możliwości używania prawdziwej europejskiej waluty. Wydaje się, że po-polskie społeczeństwo zasługuje na zaszczyt jej posiadania przynajmniej przez krótki okres i dlatego należałoby przyspieszyć jej wprowadzenie. Gdyby udało się to osiągnąć, Ojczyzna nasza zapisałaby się w annałach historii, jako jedyny kraj, któremu udało się osiągnąć absolutne dno we wszystkich możliwych dziedzinach życia materialnego i duchowego.
[i] http://michael-hudson.com/2012/05/learning-from-the-eurocrisis/
[ii] http://ignacynowopolskiblog.salon24.pl/48129
[iii] http://www.spiegel.de/international/europe/why-greece-needs-to-leave-the-euro-zone-a-832968.html
Słabnące żydostwo intensyfikuje antypolskie działania Piłkarskie Euro 2012 w zamyśle anglosaskiego i europejskiego żydostwa miało być wspaniałym akordem ich wspólnej polityki wyrywania Ukrainy spod wpływów Rosji i podporządkowania jej administracyjnie żydowskiej UE, a politycznie i w zdecydowanej mierze finansowo, żydowskim USA. Polsce, całkowicie poddanej żydowskim interesom USA i UE, jako współgospodarzowi razem z Ukrainą Euro 2012, wyznaczono rolę pasa transmisyjnego dla syjonistycznych gangsterów światowej polityki. Od początku tego politycznego podstępu o kryptonimie Euro 2012 byłem przekonany, że gospodarczo i organizacyjnie żydo-władza RP nie wywiąże się z tego zadania i chyba dużo się nie pomyliłem. Transport drogowy (nie tylko budowa dróg i autostrad) i kolejowy to całkowita klapa, aż strach myśleć, jak się sprawdzi w trakcie Euro 2012. A jak będzie przebiegała cała organizacja imprezy zobaczymy niebawem. Pomijam już ogromne koszty, w tym lichwiarskie oprocentowanie kredytów w żydowskich bankach, budowy autostrad i stadionów, których nie będziemy w stanie utrzymać przy likwidowanej gospodarce kraju. Z drugiej jednak strony może nie warto się tym przejmować, bo to nie nasz tylko żydowski geszeft, który nie wypalił na całej linii, a więc i ich strata. Ale tak stawiać sprawę mógłby jedynie polski rząd narodowy, a nie przybłędy – żydo-władze RP. Póki, co, telavizja, w głównym wydaniu wiadomości – TVP1 dn.13.05.2012, ostrzegła, że nie można wykluczyć terrorystycznych zamachów w czasie Euro 2012!!! Ciekawe, kim okażą się ewentualni terroryści? Talibami? Irakijczykami? Libijczykami? Syryjczykami? Irańczykami? Czy rosyjskimi antysemitami, a może polskimi faszystowskimi nacjonalistami? W każdym razie nie bagatelizowałbym tego ostrzeżenia. „Pomarańczowa rewolta” na Ukrainie nie udała się żydostwu, na szczęście nasze i na szczęście Ukraińców. I, na szczęście, coraz więcej Polaków i Ukraińców zdaje sobie z tego sprawę. Prezydent W.Janukowycz utrzymał suwerenność Ukrainy i rozwija ścisłą współpracę z Rosją, a żydowscy geszefciarze z USA i UE mogą sobie o Ukrainie jedynie marzyć.
Wspólny front żydo-mediów w Polsce Największa żydowska gazeta, Gazeta Wyborcza (GW), zamieściła apel swojego redaktora naczelnego o uwolnienie J.Tymoszenko. Nawet prezydent RP (RP z gwiazdą Dawida w tle), B.Komorowski – w suwerennej, narodowej Polsce zapewne podzieli los Żydówki Tymoszenko -, apelował do władz Ukrainy, aby wzorem demokratycznej RP (demokracja syjonistyczna) nie karały więzieniem za błędy polityczne „swoich” polityków. J.Tymoszenko winna jest korupcji i podejrzana o zlecenie morderstwa na politycznym konkurencie.
Pewnie nie wszyscy pamiętają, że na przełomie lat 1980/1990 żydo-władze zmieniły w Polsce kodeks likwidując w nim właśnie takie kary. Zlikwidowano odpowiedzialność majątkową dla rządzących za „błędy” gospodarcze. Dzięki temu można Polskę i Polaków okradać na dowolne sposoby i całkowicie bezkarnie. Złodzieje stają się autorytetami politycznymi i ekonomicznymi, a ich mało słowiańskie gęby widnieją na pierwszych stronach papierowych żydo-mediów.
Jak widać żydostwo solidaryzuje się ponad granicami państw w walce o bezkarność dla geszeftów gospodarczych i politycznych – to jest podstawowy kanon ich demokracji stosowanej powszechnie w świecie Zachodu. GW z 11.05.2012 doniosła, że były premier Ukrainy w latach 1996-1997, P.Łazarenko, promotor Tymoszenko (wprowadził ją na polityczne salony)uciekł z więzienia na Ukrainie do USA i „siedzi” sobie na Florydzie – niestety także w więzieniu. Odsiaduje tam wyrok 9 lat więzienia za pranie brudnych pieniędzy (?). Taka informacja może budzić zdumienie i śmiech jednocześnie. No, bo, jak to, w kraju światowych geszefciarzy siedzieć za geszeft? Ale to nie jest wcale śmieszne. Prawdopodobnie geszeft Łazarenki pomijał udziały geszefciarzy anglosaskich, a to błąd, którego nie wybaczą mu zbyt łatwo. Czytelnicy Naszego Dziennika (ND) – to także gazeta żydowska, choć Polak-katolik jest przekonany, że gazeta jest katolicka i przez to narodowo-polska -, bardzo nie lubią GW i jej redaktora naczelnego. Nie wiedzą i nie rozumieją, że ND prezentuje linię polityczną anglosaskiego żydostwa, a GW linię żydostwa europejskiego. Nieszczęśni nie dostrzegają także podobieństw, tego, że ND i GW to dwa skrzydła tego samego antypolskiego frontu światowego żydostwa. Może poniższe cytaty pobudzą polityczne myślenie. ND z 07.05.2012 tak oto indoktrynuje swoich czytelników (tekst „Matryca błędów” – z dr P.Żurawskim vel Grajewskim, spec. ds. polityki międzynarodowej i politologiem z Uniwersytetu w Łodzi rozmawia M.Walaszczyk z ND str. 4):
„Polska w 2004 r. jednoznacznie poparła “pomarańczowych” i była to słuszna decyzja. (…)Kiedyś także tam będzie demokracja. Pamiętajmy, że bojkot ogłosili już prezydenci Czech, Węgier, Estonii, Bułgarii i Słowenii, nie mówiąc o rządach Austrii, Niemiec czy Włoch i szefie Komisji Europejskiej. ”
„Nie możemy jednak wykluczyć, że premier Tymoszenko umrze w tym więzieniu.”
„Głos największej polskiej partii opozycyjnej jest ważnym wsparciem moralnym dla tej części Ukraińców? – Tak jak wszystkie duże siły polityczne w Polsce poparły “pomarańczową rewolucję”, tak też powinniśmy poprzeć tę część społeczeństwa ukraińskiego, która sprzeciwia się marszowi na Wschód i ogląda się na Zachód, i przekonać ją, że Polacy są jej przyjaciółmi.”
„Co się właściwie stało w Dniepropietrowsku? Kto stoi, w Pana ocenie, za tymi zamachami? Trochę rannych, ale nikt nie zginął. Czy coś takiego może się powtórzyć? – Sądzę, choć nie mam na to dowodów, że była to manipulacja władz, podobna do tej, jaka miała miejsce w Mińsku, gdy wybuchły bomby w metrze, czy w Rosji przed II wojną czeczeńską. Tym razem chodziło o przykrycie informacji o traktowaniu uwięzionej Julii Tymoszenko. Sądzę jednak, że ta manipulacja się nie udała, więc podczas mistrzostw nic podobnego się raczej nie wydarzy.”
Zatem i ND zamartwia się stanem zdrowia byłej premier, Tymoszenko. Bo słabowita to kobieta, choć jeszcze całkiem niedawno planowała sesję zdjęciową swoich gołych wdzięków dla żydowskiego Playboya – ma artystyczną duszę bidula. No, cóż, polityka jest jak koło fortuny – także dla Żydówki Tymoszenko. Katolicyzm uczy wybaczać i w ND takich drobiazgów nikt nie rozpamiętuje. Zapomnieli i po katolicku wybaczyli nawet to, że Tymoszenko (również Juszczenko, przyjaciel katolika L.Kaczyńskiego) wspierała wszystkie ruchy ukraińskich szowinistów (ND używa tu terminu: nacjonalistów) – potomków bandytów z UPA, którzy dzisiaj względem Polski mają roszczenia terytorialne. Negowała uznanie ludobójstwa na Polakach i na Ukraińcach. Taka jest dzisiaj żydowska solidarność – solidarność przeciw Polakom, przeciw Słowianom. Ale czy Polak-katolik potrafi ją dostrzec? Ojciec duchowy ND i pozostałych dzieł medialnych wdowim groszem wspartych, o.T.Rydzyk, jest jak brytyjska królowa, poza wszelkimi podejrzeniami. On nie nakreśla – publicznie – politycznej linii swoich mediów, on je zawierzył Bogu wszechmogącemu i Maryi, matce Jezusa, a sam w modlitwie różańcowej pozostając o dobro dla Polski nieśmiało tylko prosi. A że to dobro dla naszej Ojczyzny za sprawą anglosaskiego żydostwa ma spłynąć – oczywiście według mediów o. Ryzyka, to już pewnie taka wola Boża być w tym musi, a nie skromnego jak on redemptorysty. Obserwując propagandę żydo-mediów, GW i ND oraz wypowiedzi polityków z pokrewnych tym mediom opcji, na temat Ukrainy, widać niezdarne próby stosowania marketingu politycznego używanego także w technikach negocjacyjnych. Jest to taktyka „dobrego i złego policjanta”. Zły – PiS woła: bojkotować Ukrainę, dobry – PO jest delikatniejszy, chce rozmawiać i wskazywać słuszną drogę na Zachód. Nie można oprzeć się wrażeniu, że nad tym żydowskim smętnym teatrem czuwa jakiś reżyser z sanhedrynu.
Polak musi myśleć Michnikiem lub Rydzykiem Tylko taki kanon politycznego myślenia jest dozwolony przez żydostwo i judeomasonerię dla Polaków. I faktycznie, nie istnieją media, które z tego kanonu by się wyłamały lub funkcjonowały poza nim. Skromny, bardzo skromny, wyłom w tym syjonistycznym medialnym bagnie uczyniły – na jak długo nie wiadomo? – niezależne strony Internetu, m.in. nasza narodowa strona wiernipolsce.pl.
„Europa dla Rydzyka i dla Michnika” – taki transparent niosła ogłupiona i pewnie opłacona przez żydostwo młodzież w tzw. „Paradzie Schumana” w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu 12.05.2012. Żydowski sanhedryn, czyli Fundacja S.Batorego, jako główny koordynator syjonistycznej polityki w RP, ma w tej paradzie swój udział poprzez inną żydowską fundację R.Schumana, która od 1999r. wyprowadza bezmyślną młodzież na ulice Warszawy. Na szczęście tej młodzieży jest niewiele i posiłki muszą być dowożone zza granicy. Czym to hasło z transparentu różni się od „precz z białą gęsią”, „precz z krzyżem”, które nosili Żydzi w tym samy miejscu na początku XXw.? W istocie niczym, sens i cel są te same, tylko dzisiaj są bardziej zakamuflowane. Żydzi czegoś się nauczyli, potrafią z większą perfidią realizować swoją syjonistyczną politykę. Polacy, niestety, nie nauczyli się wiele, dają wiarę żydo-mediom, a jeśli te posługują się krzyżem, różańcem, obrazkiem Matki Boskiej, to wyłączają myślenie i biorą wszystko za dobrą monetę. A przecież politykę uprawia i sam Kościół RK i uprawiana jest przez żydostwo pod płaszczykiem – mimo wszystko dość cienkim – katolicyzmu. Żydowski sanhedryn (wspomniana Fundacja S.Batorego) widząc, że społeczeństwo coraz trzeźwiej ocenia zgniliznę polityczno-moralną ich głównych partii (dziś są to PO i PiS) dwoi się i troi i produkuje kolejne klony z głównych źródeł politycznej kloaki. I tak z PO wyłonił się Ruch Palikota, a z PiS Solidarna Polska. Agenci sanhedrynu inicjują także tworzenie nowych partii, które winny zagospodarować niezadowolony z istniejących żydo-partii elektorat, np. „Błękitna Polska”, Niepokonani 2012 (Niepokonanym patronuje „Buisnes Center Club”, a to chyba wystarczająca dla myślących Polaków rekomendacja). Blokują również rozwój niezależnych narodowych inicjatyw, np. Konwentu Narodowego Polski. Żyd wie, że Polak przyjął za własną tradycję katolicką (wtłaczano go w nią przez 1000 lat) i właśnie katolicyzm ma być wyznacznikiem, czy też paszportem do politycznej działalności. Dlatego większość nowych tworów politycznych odwołuje się do tych „wartości” – dla oponentów, czyli dla narodowego polskiego myślenia miejsca w nich nie ma. Agenci sanhedrynu obmyślają także „spontaniczne” uliczne protesty niezadowolonych Polaków. Liczba niezadowolonych rośnie lawinowo na skutek całkowitego zniszczenia gospodarki kraju przez kolejne żydo-rządy. Protesty pozwolą załatwić dwie sprawy: wyeliminować (wymordować) nacjonalistów oraz zmienić wszystko tak, żeby się nic nie zmieniło – nowe będą tylko geby żydo-władzy. Są już gotowe główne hasła: chcemy jednomandatowych okręgów wyborczych do sejmu, prawa chroniącego przedsiębiorców, niskich podatków, wolności gospodarczej.
Poczciwy Polak-katolik spyta: przecież palikotopodobni atakują KK, więc jak to możliwe, że żydostwo popiera tworzenie partii katolickich? To jest bardzo sprytne posunięcie. Chodzi o to, żeby niezorientowanych politycznie Polaków (a taka jest znakomita większość z nas) skupić wokół obrony wartości katolickich, wokół obrony KK, bo dla katolika są to wartości priorytetowe. I zebranym pod krzyżem Polakom przypominane są stale słowa świętego JPII: nie lękajcie się…, wypłyńcie na głębię…, Polska ma wielką przyszłość europejską… Całą resztą, czyli polskim majątkiem narodowym, a raczej tym, co z niego zostało, majątkiem prywatnym Polaków, naszymi zasobami naturalnymi, całością spraw polityczno-gospodarczych zajmą się już spokojnie oni – żydostwo i judeomasoneria. Czy KK w Polsce po 1989r. dzieje się krzywda? Polak-katolik uważa, że tak, bo tak twierdzą „katolickie” żydo-media. A przecież KK został potężnie wywianowany przez kolejne żydo-rządy (najwięcej przez rząd SLD) w majątek ziemski i w inne nieruchomości. Zwrócono mu to, co posiadał przed 1939r., dzięki czemu do KK szerokim strumieniem płyną unijne dopłaty, czyli z nas ściągane podatki. Również Żydzi odzyskują systematycznie swoje majątki, nawet te, które utracili przed 1939r. z powodu ich hipotecznego zadłużenia. A czy ty, Polaku-katoliku, coś odzyskałeś, a może czegoś się dorobiłeś w dobie nowej ewangelizacji w duchu JPII i pod rządami żydo-władzy? Dla ciebie, Polaku-nieboraku jest przesłanie: módl się i pracuj i wyglądaj zbawienia, bo wszystko to marność nad marnościami. No, a teraz wybieraj Polaku, Polaku-katoliku, wolisz myśleć Michnikiem, czy Ryzykiem? Kto pamięta, jak święty JPII zaprosił do swojego wehikułu na przejażdżkę prezydenta-ochlapusa RP, A.Kwaśniewskiego (pochodzenie żydowskie)? Nigdy nie zaprosił przedstawiciela narodu polskiego – dlatego, że takiego nie było i nie ma. Sam JPII domagał się od żydowskich władz PRL, od Jaruzelskiego i jego rządu, delegalizacji Solidarności w zamian za normalizację stosunków PRL – Watykan i za poparcie JPII i KK dla żydowskiego spektaklu iluzji zwanego „okrągłym stołem”, który odegrano dla Polaków. JPII obawiał się, że Solidarność stanie się bardziej radykalna, bardziej narodowa, bardziej polska, że będzie dążyła do eliminacji elementów żydowskich i odrzuci zachodnią demokrację, a co gorsza nie zechce UE. A właśnie żydowską Solidarność (Koroniów, Michników, Mazowieckich, Geremków, Wałęsów, itp.) wspierał KK przekazując jej pomoc od żydostwa anglosaskiego z USA. Ciekawe, czy w czasie wspólnej przejażdżki JPII spytał Kwaśniewskiego, który był przecież emanacją żydo-władzy PRL, o mord na ks. J.Popiełuszko? Ks. Popiełuszko – Polak o narodowych przekonaniach -, tak samo bruździł żydo-władzy jak i nie rozumiał ponadnarodowej idei KK. A więc KK nie pokładał nadziei w kapłanie Polaku, który był najpierw Polakiem, a potem dopiero katolikiem i do Rzymu na studia nikt go nie wysłał, żeby uratować go przed bestialskim mordem żydo-władz PRL. Za to dzisiaj przy jego grobie fotografują się różne antypolskie polityczne kreatury w rodzaju R.Sikorskiego.
Prawda nas wyzwoli Pod warunkiem, że będziemy chcieli do niej dotrzeć, że zaczniemy samodzielnie myśleć, że odrzucimy wtłaczane nam od lat kanony poprawnego i „heroicznego” myślenia, a zwłaszcza ten ulubiony: Bóg, honor a dopiero na końcu Ojczyzna. Już Cervantes, fakt, że Żyd, wyśmiewał katolicki idealizm Hiszpanów w XVIw. Stworzona przez niego postać błędnego rycerza, Don Kichota, znakomicie oddaje bezsens pokładania całej nadziei w cudach i nieprzystawanie uwielbianych ideałów do realnej rzeczywistości. „Prawda nas wyzwoli” – to ulubione powiedzenie o.Rydzyka, zatem sięgnijmy raz jeszcze do ND i zaczerpnijmy wiedzy u katolickiego źródełka prawdziwych informacji.
„W czasach trudnych, na przełomie wieków lub tysiącleci, warto wracać do takich postaci naszych dziejów, które swym życiem, dziełem i postawą tworzyły fundament naszego państwa, a dalekosiężnym spojrzeniem ogarniały losy całego Narodu.” – w tekście pt. „Św. Stanisław – patron Narodu” tak właśnie pisze prof. P.Jaroszyński, kierownik Katedry Filozofii Kultury KUL (ND 08.05.2012). Prawda prawdziwa była cokolwiek inna. Bp Stanisław (popierał niezależność KK od państwa i nadrzędność polityczną KK), późniejszy święty, stanął w obronie spiskowców (nie można wykluczyć, że sam spiskował na rzecz Cesarstwa niemieckiego) przeciw królowi, Bolesławowi Śmiałemu, za co król kazał go ściąć. Pamiętajmy, że kronikarzami w tamtych czasach byli zakonnicy, a więc fakty zestawiali zgodnie z wytycznymi Rzymu. Takiego to patrona Państwa i Narodu dał nam KK. JPII, nowy święty, być może będzie naszym nowym patronem na trzecie tysiąclecie, w końcu wprowadzał nas do UE. Polaku-katoliku, pamiętaj, jeśli w kwestiach polityki dotyczącej twojego Państwa i Narodu chcesz dzisiaj słuchać Watykanu, tak jak kiedyś Rzymu, nie lękaj się, wypłyń na głębię…, resztą zajmą się już synowie Izraela. Dariusz Kosiur
O powodach napisania nowej książki, o wartości nonkonformizmu w Polsce, a także o bieżącej polityce i III RP rozmawiamy z autorem głośnej biografii Lecha Wałęsy, Pawłem Zyzakiem. Portal ARCANA: Twoja książka wywołała swojego czasu burzę. Ataki medialne, bezprecedensowe oszczerstwa, doprowadzenie do wyrzucenia z pracy stanowiły poważną presję - czy po upływie dwóch i pół roku od wydania książki żałujesz, że zdecydowałeś się na taki nieodwracalny krok? Paweł Zyzak: Oczywiście, że nie żałuję. Jeśli książka spowodowała pewne nieodwracalne straty w kondycji Instytutu Pamięci Narodowej lub Uniwersytetu Jagiellońskiego, to dla mnie osobiście stała się odskocznią, stwarzając zbiór szeregu możliwości w rozwoju kariery. Dziś jeżdżę po świecie, otrzymuję propozycje stypendiów naukowych, a w środowisku szeroko pojętej prawicy jestem osobą darzoną, co dla mnie szczególnie ważne – zaufaniem. Byłbym nieszczery, gdybym teraz powiedział, że żałuję wszystkiego, co się wydarzyło.
Historycy wracając po pewnym czasie do swoich prac, wiele by do nich dopisali nowych treści i spostrzeżeń. Jak jest w przypadku twojej biografii Lecha Wałęsy? Jakie poprawki byś tam wprowadził?
Na pewno gdybym napisał ją rok później, znalazłoby się w niej jeszcze więcej faktów dotyczących życiorysu Lecha Wałęsy. Myślę, że mój język stoi obecnie na wyższym poziomie i wciąż ewoluuje. Nawet w książkach Bronisława Wildsteina widać symptomy tej ewolucji. Z każdym rokiem jego pisarstwo jest doskonalsze. Nie usunąłbym żadnego z tzw. kontrowersyjnych fragmentów książki. Wręcz przeciwnie – wzbogaciłbym je o szereg kolejnych faktów. Na pewno uzupełniłbym książkę o kwestię oddźwięku „Solidarności” za granicą oraz o wątek jej relacji ze Stanami Zjednoczonymi, sympatyzującymi mocno z narodem polskim.
Wiele osób wspierało Cię po wydaniu książki, także poprzez zakup Twojej publikacji, przychodzili na spotkania z Tobą, wyrażali swoje uznanie. To dla nich, interesujących się czy wszystko u Ciebie w porządku, chciałbym spytać, co się teraz z Tobą dzieje, w jakim stadium swojego życia jesteś, jak Ci się powodzi? Naturalnie pamiętam o tym wsparciu i na pewno będę miał okazję podać dalej tę iskierkę. Obecnie kontynuuję swoją drogę naukową, chciałbym zostać historykiem z prawdziwego zdarzenia, przynajmniej doktorem (tytuł magistra nie jest tytułem naukowym). Nie aspiruję, więc do udziału w wielkiej akademickiej dyskusji historycznej o ostatnich dekadach PRL, choć moim zdaniem pod rządami PO-PSL oklapła i stała się jałowa. W naszym wieku, jesteśmy rówieśnikami, powinniśmy jeszcze przysłuchiwać się starszym i mądrzejszym oraz sporo czytać. To prawda, wystartowałem z pisarstwem nieco wcześniej, ale biologii nie oszukam, więc szlifuję umiejętności.
III RP poznałeś na dwa sposoby – jej korzenie zbadałeś poprzez własne poszukiwania naukowe, a częściowo poznałeś ją przez własne doświadczenia. Próba wprowadzenia cenzury, ograniczenia wolności słowa i wolności badań naukowych, ataki personalne, to wszystko składa się na ponury obraz naszych elit. Ale od czasu wydania książki wiele się zmieniło, miała miejsca tragedia smoleńska, te patologie państwa wypływają na każdym kroku. Jaka jest Twoja diagnoza współczesnej Polski? Jeśli chodzi o „sprawę Zyzaka”, to była to, moim zdaniem, sprawa dla polskiej nauki przełomowa. Była granicą, której przekroczenie obudziło na dobre ducha służalczości drzemiącego w pewnych kręgach naukowych, przywykłych do koegzystencji z reżimem komunistycznym. Bez powodu, bo reżim ten przeminął, a nawet najostrzejsze słowa polityków, gnębionych zresztą przez ten reżim jeszcze dwadzieścia kilka lat temu, nie przyniosły jego reaktywacji. Jeżeli udało się zastraszyć najstarszy w Polsce uniwersytet, to, jakie inne środowisko naukowe zdołałoby się oprzeć podobnym naciskom? Katastrofa smoleńska, odwrotnie, istotnie zagroziła suwerenności państwa i rozsierdziła macki byłego reżimu. Katastrofa stała się z kolei punktem krytycznym dla polskiej polityki i nieodwracalnym upadkiem dziennikarstwa par excellence. Od tego momentu wypadki w naszym kraju nabrały tempa. Uśpiona nomenklatura rozciągająca się od służb po administrację, żywiąca się sokami społeczeństwa, uznała, że może jej ono zagrozić. Możliwość osądzenia osób odpowiedzialnych za katastrofę smoleńską może wywołać falę zmian, którą trudniej będzie zatrzymać niż tę wywołaną „aferą Rywina”.
Po publikacji książki S. Cenckiewicza i P. Gontarczyka, „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii” dr Cenckiewicz wydał publikację „Sprawa Lecha Wałęsy”, w której opisywał dzieje dyskusji wokół agenturalności byłego prezydenta. Czy była ona dla Ciebie inspiracją w wydaniu „Gorszego niż faszysta”? W jakimś stopniu tak. Podobnie uczynił Jan Tomasz Gross, wydawszy książkę Wokół „Sąsiadów”: polemiki i wyjaśnienia, opisującą szum medialny po ukazaniu się Sąsiadów. We wstępie do Gorszego niż faszysta przyznałem, że pierwotnie nosiłem się z zamiarem poszerzenia pierwszej książki o nowy rozdział, opisujący burzę wokół książki. Pisząc go coraz bardziej przecierałem oczy ze zdumienia. „A jednak nie przypuszczałem, że to było... aż tak... z tym otoczeniem”, że zacytuję przedwojennego socjalistę Mieczysława Niedziałkowskiego. Zadziałał w okresie „sprawy Zyzaka” cały, pełny łańcuch tzw. układu: rząd – media – służby specjalne - okrągłostołowe elity – celebryci - służby specjalne – prokuratura – sądownictwo - świat nauki. Niewybaczalnym błędem byłoby nie napisać szerszej rozprawy na temat wypadków wokół książek o Wałęsie, a nie mogłem czekać, aż ktoś inny to być może uczyni. Materiały internetowe, na których częściowo opiera się moja praca, znikają, niekiedy są modyfikowane. Gorszy niż faszysta, napisany trochę z zaskoczenia, umożliwił mi zamrożenie furii medialno-politycznej, za pomocą, której przetrącono kręgosłup nie tyle ludziom, ile wspaniałym ośrodkom naukowym. Uważam, że takie dokumenty jak ten, książka Wojciecha Sumlińskiego Z mocy bezprawia, czy publikacje o „katastrofie smoleńskiej”, to coś, o co każdy z nas może się pokusić, oddając jednocześnie cegiełkę na rzecz przyszłych pokoleń.
Kiedy dziś, po 30 latach, patrzymy na ludzi Solidarności widzimy często, że jej bardziej odważni członkowie zostali zepchnięci na margines życia społecznego, a często ci nastawieni kunktatorsko zrobili błyskotliwe kariery polityczne? Spójrzmy na przykład ś.p. Anny Walentynowicz, – gdy Lech Wałęsa zostawał prezydentem, ona musiała dorabiać do głodowej emerytury. Z tego mogą rodzić się niepokojące wnioski – może bardziej się opłaca siedzieć cicho i być wyczulonym na to, z której strony wiatr wieje?
Co 10, czy 20 lat przychodzi w Polsce przełom, który znosi aktualne elity i wynosi inne. Historia zatacza, koło, ale nic nie jest już takie jak dawniej, ponieważ niektórych błędów nie jesteśmy w stanie naprawić, a niektórych rozwiązań powielić. Trudno w takiej dynamice przewidywać wydarzenia i ich następstwa. Podobnie to, czy aktualnie lepiej być leniem czy krzykaczem. Najlepiej stać po stronie czystego sumienia, tym bardziej, że w tej chwili to najlepszy „program polityczny” dla Polski. Trzeba budować zręby niepodległościowych struktur i instytucji, bo dziedzictwo tej pracy wypłynie na powierzchnię. Choć Anna Walentynowicz nie doczekała się upragnionej przez siebie Polski, jej dziedzictwo również przyniesie plon. Rozmawiał Jakub Maciejewski
Na krętych schodach do raju O jakobinach francuskich, a nie brakuje ich dzisiaj w Polsce - największy myśliciel konserwatywny wieku osiemnastego Edmund Burke pisał: „Dla nich wola, ochota, potrzeba, wolność, trud i krew jednostek są niczym”. No właśnie! Klucz do porządku znajduje się w posiadaniu konserwatystów, a nie rewolucyjnej hołoty.. Prawie codziennie robią rewolucję, permanentną rewolucję.. Wielki hałas, i ciągłe zmiany.. Ile można zmieniać i przewracać? Tworząc chaos i nieporządek... Planiści, sędziowie ludzkiej natury, uzurpatorzy ludzkiej wolności... I permanentni złodzieje.. Jedyne, nad czym myślą, to jak okraść i zniewolić... Jak donosi Rzeczpospolita, ministerstwo finansów wydaje wewnętrzną instrukcję, kogo ścigać, jako podejrzanego o ukrywanie dochodów? Podpowiadam: w socjalizmie biurokratycznym wszyscy są podejrzani, ale trzeba znaleźć odpowiedni paragraf, albo lepiej przesłuchać. Bo paragrafy są w nadmiarze, przygotowane na wypadek ewentualności poszukiwania pieniędzy w interesie demokratycznego państwa prawnego.. Pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze.. Dla naszych biurokratycznych nadzorców.. Podejrzanymi z mocy finansowej instrukcji są młodzi ludzie zakładający firmy, osoby wykonujące wolne zawody, inwestorzy giełdowi i uczestnicy zagranicznych wycieczek(!!!!) Proszę zwrócić uwagę, że pośród podejrzanych o nie oddawanie socjalistycznemu państwu wszystkiego- nie ma urzędników i budżetówki.. ONI są o.k! I tak pobierają pieniądze z budżetu, czyli żyją z pieniędzy wypracowanych przez grupy wyżej wymienione.. W tym systemie- rabunek nie zostanie zakończony nigdy! Aż do zatracenia! I wyjazdu ostatniego Polaka z kraju, pełnego nonsensów, rabunku, głupoty i żadnej odpowiedzialności rządzących.. Jak na razie jedynie Piękna Julia powędrowała za kraty.. Między innymi za umowę gazową z Rosją.. Olbrzymi majątek, jaki zgromadziła wychodził już jej uszami.. Mówi się o 6 miliardach dolarów... Ciekawe po ile zgromadzili nasi Umiłowani Przywódcy? - jak o nich pisze ironicznie pan Stanisław Michalkiewicz.. Jeszcze jak zostanie jej udowodnione zlecenie zabójstwa eurdeputowanego.. To socjalistyczna Europa wypowie jej chyba wojnę.. Chodzi o to, że całą socjalistyczna Europa jest rozkradana.. I nie wolno poczynić wyłomu i czynić precedensów.. Kradzież jest fundamentem socjalizmu, a fundamentów nie należy podkopywać, bo socjalizm może się zawalić.. No, a z czego będą żyli socjaliści? I tak się im - ich ukochany czerwony ustrój - zawali! Czy ONI cokolwiek potrafią? Oprócz rabowania i zniewalania.. Młodzi ludzie wracający z pieniędzmi zza zagranicy będą przeszukiwani, skąd je mają.. Będą się musieli tłumaczyć. Zamiast inwestować we własne firmy będą ciągani po urzędach i domiarowani. Żeby oddali państwu biurokratycznemu – to, co ich - na zmarnowanie. Na pewno nie ukradli, tylko ciężką pracą zapracowali.. Właściwie, to ONI nie wracają zza granicy, chyba, że spoza Unii Europejskiej.. Niektórzy wracają z innego zakątka państwa o nazwie Unia Europejska.. Jak ich państwo przetrzebi, wywróci im kieszenie – wrócą - skąd przybyli.. Do jednego z zakątków Unii Europejskiej.. Bo ludzi próbujących coś pożytecznego robić- nigdy nie zabraknie. Człowiek ma taka naturę.. Że chce coś robić, ale żeby mu nie przeszkadzać.. A jak jego pobyt zacznie się od kontrolowania go.. To się szybko zniechęca, ale po nim przyjdą inni.. Taka jest kolej rzeczy.. Ilu naszych rodaków zniechęciło się do Polski w latach dziewięćdziesiątych?. Ilu powróciło do Ameryki? Rewolucjoniści biurokratycznego państwa prawnego będą rewidować powracających z wycieczek zagranicznych, ludzi wolnych zawodów, inwestorów giełdowych.. A myślicie Państwo, że na tym poprzestaną? Państwo demokratyczne i biurokratyczne się rozrasta niczym wielogłowa hydra, a im więcej się rozrasta, tym mnie ściska.. I więcej potrzebuje pieniędzy! Dla niego wola, ochota, potrzeba, wolność, trud i krew jednostek- są niczym. Socjalistyczne państwo istnieje – tak naprawdę dla biurokracji- a „obywatele” istnieją dla państwa. Jako niedobrego dobra wspólnego.. W takim państwie, Freud święci triumfy.. Freud, jako kapłan człowieka seksualnego w państwie seksualnym pełnym pożądliwości...”Obywatela” ciągle gwałconego przez władzę kierującą się popędem pożądliwości.. Na razie – pożądliwości pieniędzy” obywatela” – niewolnika państwa demokratycznego i prawnego.. Nie wiem, czy bardziej demokratycznego, czy bardziej prawnego… Jak to niedouczony młody człowiek po państwowej szkole napisał na ostatniej maturze: „Elżbieta przez swoją szparę spoglądała na adoratorów”(???), Wszystko pomieszane i poprzekręcane.. A tymczasem minimalny podatek na Zakład Upokorzeń Społecznych w wysokości 981,26 złotych - płaci w Polsce 98% przedsiębiorców(!!!). Kiedyś struktura wysokości tego podatku rozkładała się bardziej różnorodnie… Obecnie już prawie wszyscy płacą podatek minimalny.. Co może oznaczać, że już nikt nie wierzy, że do niego emerytura dojdzie, jak dożyje? „Socjalizm to niewolnictwo, a niewolnictwo nigdy nie będzie łagodne”- twierdził Herbert Spencer.. A z kolei z niewolnika nigdy nie będzie pracownika.. W państwie socjalistycznym to tak jak przed wiekami: Rzymianie przeciw Kartaginie.. Ciekawe skąd socjalistyczne państwo bezprawia, prawne demokratycznie i jednocześnie bezprawne prawoczłowieczo, wie, że pieniądze jeszcze może znaleźć w dziedzinie wolnych zawodów, u podróżników wycieczkowych,, ludzi zakładających firmy i w kieszeniach inwestorów giełdowych? Może z donosów.?. Które piszą inni” obywatele” niewolnicy, którzy zazdroszczą tamtym, że w tym niewolnictwie wypracowali sobie lepsze warunki niewolniczej pracy? Jeden niewolnik zazdrości innemu niewolnikowi i pisze na niego donosy do wspólnych nadzorców.. Nadzorca zaciera ręce, że ma tylu donosicieli. Donoszenie na bliźniego nie jest moralne. O tym, co jest moralne, a co nie - decyduje od dawna biurokratyczne państwo. Nie parowa moralne i etyczne. Skorumpowane państwo biurokratyczne. Jak mnie jest źle - to innemu też powinno być tak źle jak mnie... Wtedy zło obejmie nas wszystkich równo.. A równo - w każdym państwie socjalistycznym- znaczy sprawiedliwie.. Bo równość- w demokracji- to wielka, nieoceniona wartość.. Ściągnąć do dołu wszystkich przedsiębiorczych, pozwolić rozwijać się oligarchii.. Utuczonej na pieniądzach wyciąganych z budżetu poprzez układy polityczne.. To są prawdziwi ”kapitaliści”..”Kapitaliści” zaprzyjaźnieni z władzą.. Im większa przyjaźń - tym większy ” kapitalista”.. Byleby układy polityczne się nie zmieniły.. I jeszcze jedna rzecz mnie ciekawi: czy informacje do urzędów skarbowych przychodzą podpisane przez donosicieli, czy też nie? Jak nie podpisane- to urząd nie powinien ich nawet czytać.. A jak podpisane, to przy okazji sprawdzić tego, co doniósł.. Czy on też jest wyrównany i lojalny wobec państwa biurokratycznego i prawnego? Żeby było sprawiedliwie społecznie.. No i równo - nareszcie.. Bo przy każdej wyimaginowanej równości, zniewolony „obywatel” traci jeszcze więcej wolności.. Do czasu jak stanie się niewolnikiem absolutnym- tak jak coraz bardziej absolutna władza demokratyczna. W demokracji, żeby dojść do raju- najpierw trzeba przejść przez piekło... Nie przez czyściec- tylko przez piekło, które demokraci robią ludziom na Ziemi.. I mieszają kotły ze smołą, gotując i przygotowując, żeby nas w końcu pozjadać.. No i pokręcimy się trochę na krętych schodach do….. piekła.!
WJR
Sprawa Papały: Pojedynek kłamców III Rzeczpospolita Świętego Spokoju. Taką nazwę powinna przyjąć nasza nadwiślańska bananowa republika pod wodzą Tuska i spółki. Bo jak inaczej skomentować działania rodzimych organów ścigania, które nie dość, że nie wykazują się skutecznością w sprawach powszednich, na dokładkę nie potrafią zadbać o rozwiązanie sprawy honorowej – śmierci szefa policji gen. Marka Papały. Ale czy tylko nie potrafią? - pisze Aleksander Majewski. Wspomniane pytanie wydaje się czystym chwytem retorycznym w obliczu ostatnich rewelacji przedstawicieli policji i prokuratury. “Zeznania świadka koronnego, dowody, materiał wskazują, że do zabójstwa Marka Papały doszło w wyniku napadu rabunkowego z użyciem broni palnej. Sprawcy zamierzali ukraść samochód gen. Papały. W trakcie napadu oddano śmiertelny strzał” – powiedział Jarosław Szubert, rzecznik prasowy Prokuratury Apelacyjnej w Łodzi. Według śledczych zgromadzony materiał dowodowy nie pozwolił na postawienie zarzutów “bezpośrednim uczestnikom zdarzenia, w wyniku, którego śmierć poniósł pan Marek Papała”. Jak podało Radio RMF FM, prokuratora opierała początkowo swoją wersję śledczą, na podstawie zeznań świadka koronnego Igora Ł., pseud. “Patyk”. Gangster wyjaśniał, że pojawił się pod domem Papały, aby ukraść samochód, stał się jednak naocznym świadkiem zabójstwa. Zeznania “Patyka” miały wówczas obciążyć Ryszarda Boguckiego z gangu pruszkowskiego. Wspomnianą wersję podważyły jednak zeznania innego gangstera. Przedstawiciel prokuratury poinformował, że wspomniana osoba również uzyskała status świadka koronnego ze względu na obietnicę udzielenia informacji o zabójstwie gen. Marka Papały. Jarosław Szubert twierdzi, że prokuratura przeprowadziła weryfikację wersji tego świadka, a jej wynik uznano za satysfakcjonujący. Innego zdania są specjaliści. - Uważam, że przedstawiona wersja śledcza jest mało wiarygodna i motywowana politycznie – mówi Kazimierz Turaliński, ekspert ds. przestępczości. - W pierwszej kolejności odrzucić trzeba tezę o "szarpaninie" z Papałą. Generał otworzył drzwi, dopiero wysiadał z samochodu, dostrzegł zagrożenie i zdążył tylko zasłonić się dłonią. Dowodzą tego drobinki prochu zabezpieczone na zwłokach. Nie sięgnął po broń. W tym momencie padł precyzyjny, śmiertelny strzał z niewielkiej odległości. Do zabójstwa użyto przebijającej kamizelki kuloodporne tetetki z tłumikiem. Papała znajdował się praktycznie cały w kabinie, czego dowodzi kula, która przebiła czaszkę na wylot i utkwiła w tylnym siedzeniu, a także ułożenie jego ciała za kierownicą. W jaki sposób mógł się szarpać z zabójcą w kabinie kierowcy, skoro strzelec nie znajdował się bezpośrednio przy niej? Sam Papała nie był postawnym mężczyzną, młodzi, sprawni fizycznie kryminaliści bez trudu zdołaliby go wyrzucić z auta. A skoro nawet absurdalnym założeniem była pierwsza i ostatnia w historii eliminacja właściciela taniego pojazdu, to, dlaczego po egzekucji nie wyrzucono ciała z daewoo i nie odjechano łupem? – zastanawia się Turaliński. Specjalista ds. bezpieczeństwa ma również wątpliwości, co do identyfikacji 5 przestępców, których komórki miały tej nocy znajdować się w zasięgu lokalnego przekaźnika. Autor “Przestępczości zorganizowanej w III RP” zwraca uwagę, że w 1998 roku telefony komórkowe nie były tak powszechne jak dzisiaj i bez trudu, przy takiej skali podjętych działań, możliwe było namierzenie właścicieli wszystkich zalogowanych w pobliżu i skonfrontowanie ich tożsamości z kartotekami kryminalnymi. W obliczu tego faktu zastanawiające jest, że przez 14 lat prokuratury nie zainteresowała tak liczna grupa przestępców w bezpośrednim pobliżu miejsca zbrodni. - Z tego, co przekazano mediom, wynika, że nie ma żadnych materialnych dowodów winy. Nadal nie ma narzędzia zbrodni, jest niewiarygodny motyw i kolejne zeznania wzajemnie obciążających się bandytów. Dziś już nie można wiarygodnie wskazać zabójcy Papały. Można jednak doprowadzić do umorzenia spraw przeciwko “Słowikowi” i Mazurowi, skazując za zbrodnię osobę, której nikt nie będzie miał interesu bronić – tłumaczy Kazimierz Turaliński.
Gangsterzy rozdają karty Ekspert ds. przestępczości przywołuje również przypadek Sławomira O., pomówionego przez gangstera “Brodę” vel “Kapustę”, który również otrzymał status świadka koronnego. Wg zeznań “Brody”, 13 lat temu były glina pomagał mu opiekować się dwoma Rosjanami - Siergiejem i Aleksandrem, zwanym “Saszą”. Według "Brody", temu drugiemu słynny policjant użyczał mieszkania będącego lokalem operacyjnym Komendy Stołecznej Policji, przy ul. Puławskiej, niedaleko od miejsca zamieszkania gen. Marka Papały. 25 czerwca 1998 r. wieczorem jeden z gości miał wyjść z mieszkania, a następnie zabić byłego szefa policji pod jego blokiem przy ul. Rzymowskiego. Po rewelacjach b. członka gangu pruszkowskiego, media natychmiast podchwyciły informację o słynnym glinie, zamieszanym w zabójstwo szefa policji. "Broda" potwierdził jednak przed sądem okręgowym, że O. nie miał świadomości, iż Rosjanie planują zabójstwo Papały. Takie stwierdzenie padło na procesie gangsterów Andrzeja Z. i Ryszarda Boguckiego, którzy byli wcześniej oskarżeni o współudział w zabójstwie.“Skruszony gangster” utrzymuje również, że kilka godzin po zabójstwie szefa policji Sławomir O. skontaktował się z nim. Podczas umówionego spotkania w Parku Saskim, policjant miał zarzucać “Brodzie”, że wrobił go w zabójstwo Papały. Pozostaje jednak pytanie, skąd O. mógł wiedzieć o tym, że Rosjanin zabił Papałę? Przed sądem “Broda” nie udzielił precyzyjnej informacji. Podzielił się jedynie swoimi przypuszczeniami, co do źródła rzekomej wiedzy byłego policjanta o zabójstwie: “z uwagi na zachowanie Rosjanina”, “z podsłuchanej rozmowy” czy wreszcie z faktu, że “zajrzał do plecaka, w którym była broń, na środki łączności, którymi posługiwał się Rosjanin”.
Czy ekstradycja Edwarda Mazura zagroziłaby rządowi Donalda Tuska? - “Kapusta” vel “Broda” jest konfabulantem, który za wszelką cenę chce "zaistnieć". Taki był w czasach, gdy donosił na swoich kolegów Sławkowi, będąc jego informatorem, i takim pozostał. Jego informacje były zawsze chwytliwe i błyskotliwie przygotowane, zawsze były to tematy najcięższego kalibru, zawsze też nic z nich nie wychodziło, a po weryfikacji okazywało się, że były całkowitym wymysłem. Nigdy “Kapusta” nie udzielił informacji, która przełożyłaby się na wiedzę operacyjną, nie mówiąc już o procesie... Po kilku wtopach Sławek zerwał z nim współpracę – mówi mec. Maciej Morawiec, który zajmuje się sprawą Sławomira O. Według adwokata temat z zabójstwem gen. Papały, został podrzucony przez “Kapustę”-”Brodę” w momencie, gdy zorientował się, że trafił na prokuratora, który mu wierzy. Według Kazimierza Turalińskiego, wspomniana sytuacja potwierdza, że polski wymiar sprawiedliwości jeszcze nie dojrzał do prawidłowej oceny wiarygodności świadków koronnych. - Zamiast krytycyzmu względem kryminalisty, mamy zaufanie motywowane potwierdzeniem części przekazanych przez niego informacji. Zapominamy jednak, że każdy gangster posiada bogatą wiedzę na temat półświatka i z łatwością potrafi uwiarygodnić się w oczach śledczych, ujawniając chociażby informacje o swoich konkurentach. Na bazie tak zdobytego zaufania, bez trudu można obarczyć winą za własne zbrodnie niewinnych ludzi. W końcu, kto zna więcej szczegółów na temat przestępstwa od jego sprawcy? – mówi autor “Objawów mafii”. - Do niedawna mieliśmy zarzuty ze strony "Brody" względem policjanta Sławomira Opali, który według tego świadka koronnego miał wozić rzekomych zabójców Papały - Aleksego i Sieriożę. Wcześniej “Patyk” wskazywał na Boguckiego, a Zirajewski na Mazura. Z kolei “Masa” - dla zapewnienia sobie spokoju - twierdził, że gdyby generała zabił ktoś z "miasta", to agentura natychmiast wydałaby sprawców policji. Obecnie mamy, więc do czynienia z pojedynkiem kłamców. Takim zeznaniom nie wolno wierzyć, a ustawę o świadku koronnym należy natychmiast zmienić, bo kompromituje wymiar sprawiedliwości – przekonuje Turaliński.
Sprawa Papały jak Smoleńsk? Niektóre środowiska, jak i mainstreamowe media, odetchnęły z ulgą na doniesienia prokuratury. Okazuje się, że śmierć szefa policji można - z niezwykłą łatwością - odłożyć na półkę pt. "Zabójstwo na tle rabunkowym". Podobnie jak katastrofę smoleńską zaliczyć do kategorii pospolitych wypadków lotniczych.
- To rozwiązanie wygodne politycznie i psychologicznie. Rozwiązano największą zbrodnię III RP, a do tego rozwiązano w sposób pozornie kompromitujący prawicę, łączącą zabójcę z biznesmenem Edwardem Mazurem, powiązanym z SLD i PSL. Poparcie tych partii jest obecnie drogie Platformie, podobnie jak kompromitacja Ziobry i Kaczyńskiego – uważa mój rozmówca. - Za kilka dni miał zapaść wyrok na “Słowiku”, rzekomo usiłującym zlecić zabójstwo Papały. Gdyby został skazany, mógłby zacząć mówić, a nawet gdyby kłamał, jego słowa mogłyby skutkować politycznym trzęsieniem ziemi, podobnie jak ekstradycja Mazura. Zarówno jedno, jak i drugie zaszkodziłoby rządowi bardziej niż deficyt budżetowy, gdyż proces sądowy mógłby wymagać przesłuchania licznych świadków z kręgu Mazura, m.in. Waldemara Pawlaka, Leszka Millera, Władimira Ałganowa, a także czołowych oficerów BOR i ABW oraz dawnego SB – wyjaśnia Kazimierz Turaliński. Czy rząd będzie chciał zaszkodzić tym środowiskom? Znacznie łatwiej rozpowszechnić wersję, że spisek na życie generała to jakieś polityczne szaleństwo i przejaw “ciemnogrodzkiego” spiskowego myślenia, co bardzo łatwo podchwycą przedstawiciele mediów. Podobnie jak społeczeństwo, które woli wierzyć w uczciwość notabli niż dowiadywać się o uwikłaniu rządzących elit. Aleksander Majewski
Gra generałem Przypadkowa śmierć gen. Marka Papały z rąk złodzieja samochodów jest równie prawdopodobna, co popełnienie samobójstwa strzałem z łuku „Zwrot w śledztwie ws. śmierci generała Marka Papały: były szef policji zginął przypadkiem” – doniosło 25 kwietnia radio RMF FM, powołując się na nieoficjalne informacje ze śledztwa, potwierdzone (sic!) przez łódzką prokuraturę. Według nowej wersji śledczych zabójcą Papały jest dotychczasowy świadek koronny Igor M. (wcześniej Ł. Zmienił nazwisko) ps. „Patyk”, którego zeznania stały się podstawą oskarżenia innych gangsterów (związanych z mafią pruszkowską Andrzeja Z. ps. "Słowik" i Ryszarda Boguckiego), o współudział w tej zbrodni. Kompromitujące w tej sprawie jest to, że Andrzeja Z. i Ryszarda Boguckiego oskarża prokuratura warszawska, „przełomu” śledztwie dokonała zaś prokuratura łódzka. Smaczku całej sprawie dodaje fakt, że ów „przełom” został ogłoszony tuż przed wydaniem wyroku w tej sprawie na Andrzeja Z. i Ryszarda Boguckiego. Wobec informacji prasowych sąd ogłosił zamiast wyroku bezterminowe odroczenie sprawy i nakazał prokuraturom „uzgodnienie” wspólnej wersji. Mamy więc do czynienia ze słynnym "pożarem w burdelu", o którego sfilmowaniu marzył Alfred Hitchcock,
Śledztwo pod specjalnym nadzorem Tuż po zabójstwie gen. Marka Papały (miało miejsce 25 czerwca 1998 r.) politycy i szefowie policji ogłosili znalezienie zabójcy „sprawą honoru” polskiej policji. Okazało się jednak, że honor, honorem, a fakt, że bohaterami (świadkami, podejrzanymi) były osoby z pierwszych stron gazet, uczynił tą obietnicę pustą. Ogłoszenie, że zabójstwo generała było skutkiem przypadkowego napadu rabunkowego obraża inteligencje nie tylko śledczych, którzy badali, tą sprawę przez 14 lat, ale także dziennikarzy i opinii publicznej. „Wszystko wskazuje na to, że ostatnie rewelacje prokuratury w Łodzi stoją w sprzeczności z materiałem dowodowym zebranym w niniejszej sprawie” - ocenił prokurator Jerzy Mierzejewski, który zajmował się sprawą zabójstwa od 1998 r. Z informacji podawanych w mediach wynika, że przełom w śledztwie spowodowały zeznania jednego z uczestników napadu na auto generała, który wskazał swoich wspólników winnych zabójstwa. Miał to zrobić 14 miesięcy temu. Pytanie, dlaczego prokuratura łódzka nie poinformowała o tych zeznaniach kolegów z Warszawy, pozwalając im nadal oskarżać przed sądem inne osoby? Koronnym dowodem na to, że zbrodni dokonał „Patyk” ma być zidentyfikowanie jego odciska palca na samochodzie generała (w swoich zeznaniach podawał, że był tylko przypadkowym świadkiem zbrodni, w czasie, gdy chciał ukraść inne auto). Problemy zaczynają się przy analizie motywów. Papała jeździł kilkuletnim Daewoo Espero, które trudno nazwać luksusowym autem. Auto to nie zaliczało się wówczas do najczęściej kradzionych. „Patyk” i jego grupa specjalizowała się natomiast w kradzieżach luksusowych aut (bmw, mercedesów, volvo itp.). Co więcej, był podporządkowany (płacił haracz) mafii pruszkowskiej. Załóżmy jednak, że był to nierozgarnięty gangster i przypadkowo zabił byłego szefa policji. Co by się wówczas stało? Jak przytomnie zauważył Jerzy Jachowicz, znany dziennikarz śledczy gangsterzy błyskawicznie odszukaliby winowajcę i wydaliby go policji (zapewne z odręcznie napisanym przyznaniem się do winy). „Ponieważ ludzie z „Miasta” wiedzą o tym, że teraz, po zabójstwie tak wysokiego funkcjonariusza policji, śledczy będą „czesali” dokładnie nie tylko całą dzielnicę, ale całą Warszawę, całą Polskę. Będą penetrowali i dobierali się do skóry całemu światu przestępczemu w Polsce, poszukując zabójcy, a przy tej okazji wpadną na tropy wielu nierozwiązanych dotąd spraw i zakłócą podziemne interesy” – tłumaczy Jachowicz. Szansa, że były szef policji jeżdżący używanym autem z tzw. średniej półki ginie przypadkowo w napadzie rabunkowym (od strzału w głowę) jest równie prawdopodobna, co samobójstwo dokonane przy pomocy strzału z łuku.
Zadyma medialna Jak mawiał znany warszawski ksiądz Bronisław Bozowski "nie ma przypadków, są tylko znaki". Przyjrzyjmy się więc znakom. W ślad za RMF wersję o przypadkowej zbrodni zaczęła lansować „Gazeta Wyborcza”. Jej dziennikarze, jako pierwsi zaczęli głośno mówić o kompromitacji śledczych, którzy oskarżali gangsterów i nie wpadli na przypadkowy trop zbrodni. Co więcej, zaczęli sugerować, że będzie konieczne wypłacenie odszkodowania niesłusznie pomówionemu i oskarżonemu przez prokuraturę Edwardowi Mazurowi. Ten biznesmen mający obywatelstwo polskie i amerykańskie został, bowiem oskarżony o zlecenie zabójstwa generała Papały. Przypomnijmy. W 2006 r. na mocy listu gończego Mazur został aresztowany w USA, ale proces ekstradycyjny zakończył się porażką polskiej prokuratury. Amerykański sędzia uznał, że zeznania gangstera Artura Zirajewskiego, to za mało, aby wydać amerykańskiego oficera. Zirajewski zmarł przedawkowując leki 3 stycznia 2010 r. w polskim więzieniu. Co ciekawe Mazur był w rękach polskich organów ścigania. 27 lutego 2002 r. został zatrzymany właśnie na podstawie zeznań Zirajewskiego. Złożył zażalenie, jednocześnie o fakcie swojego zatrzymania poinformował byłego pułkownika Służby Bezpieczeństwa Hipolita Starszaka, prawą rękę Jerzego Urbana w jego wydawnictwie. Rządziło wówczas SLD. Mazur został zwolniony praktycznie natychmiast, bez przesłuchania. Prosto z aresztu pojechał na przyjęcie do restauracji "Belvedere" w Łazienkach Królewskich w Warszawie. Wśród gospodarzy była śmietanka polityków ówczesnego rządu (SLD-PSL) i ludzi tajnych służb, byłych i obecnych. Kilkanaście godzin później wyjechał z kraju. W 2006 r. „Rzeczpospolita” ujawniła, że Mazur był tajnym współpracownikiem cywilnego kontrwywiadu, używającym pseudonimów "Szczęśliwy" oraz "Glad". Jego oficerem prowadzącym był szef zarządu śledczego Urzędu Ochrony Państwa płk Ryszard Bieszyński (nawiasem mówiąc zeznający na korzyść Mazura).
Pajęczna bez motywu Powyższe powiązania personalno towarzyskie, to ws. zabójstwa Papały przysłowiowy „wierzchołek góry”. Próba zrozumienia wszystkich zależności personalno-towarzyskich wymaga ogromnej pamięci do nazwisk i faktów związanych z polską polityką. Dość powiedzieć, że w tej sprawie był przesłuchiwany dyżurny kagiebista polskich afer Władimir Ałganow, który odmówił składania zeznań, zasłaniając się grożącą mu odpowiedzialnością karną. 39-letni Marek Papała nie był bynajmniej pogromcą zorganizowanej przestępczości. Karierę rozpoczął w latach 80. w Milicji Obywatelskiej. Do połowy lat 90. Zajmował się ruchem drogowym. Dopiero rządy koalicji SLD-PSL wyniosły go na najwyższe policyjne stanowiska. Na żadnym z nich nie zasłyną determinacją w walce ze zorganizowaną przestępczością. Stanowisko szefa policji stracił w styczniu 1998 r. po zwycięstwie Akcji Wyborczej Solidarność. Po dymisji miał objąć stanowisko oficera łącznikowego w USA. Właśnie brak wiarygodnego i przekonywującego motywu zabójstwa Papały był do tej pory największą bolączką śledczych. W tej sprawie musiało, bowiem pójść o naprawdę duże interesy. Świadkowie zeznający ws. Papały wskazują na ogromne (przekraczające milion złotych) prywatne długi, które generał miał mieć wobec osób prywatnych (w tym Mazura). Długi, których spłata z policyjnej pensji była praktycznie nierealna. Ten wątek, mimo, że pojawiający się w zeznaniach kilku świadków nie był badany. Jeżeli prawdziwe są zeznania świadków, to należy zadać pytanie: po co ktoś pożyczał tak ogromne pieniądze policjantowi, który nie miał realnych szans ich oddać? W trakcie kilkunastu lat pracy, jako dziennikarz śledczy usłyszałem parę hipotez. Jedna z nich, moim zdaniem najbardziej wiarygodna, mówi o tym, że Papała nie miał świadomości, iż był korumpowany i spokojnie korzystał z „pomocy” przyjaciół. Gdy ci uznali, że stopień uwikłania generała jest wystarczający zaproponowali mu uczestnictwo w interesach, których ten – wciąż uważający się za uczciwego policjanta – nie mógł zaakceptować. Dlatego – według tej hipotezy - likwidacja generała była sprawą pilną. Bano się, że po wyjeździe za granicę ujawni sprawę.
Dwie ciężarówki ze żwirem Last but not least zeznania gangsterów mówiących o szukania „cyngla na wysokiego psa” nie są jedynym dowodem na to, że zbrodnia na generale została zaplanowana. W aktach sprawy warszawskiej są zeznania jednego z byłych ministrów rządu SLD-PSL wskazujące, że przed zabójstwem Papały płk L, jeden z byłych wysokiej rangą funkcjonariuszy wojskowych komunistycznych tajnych służb, a później WSI, ostrzegał polityków związanych z SLD, iż Papale grozi „śmiertelne niebezpieczeństwo”. Jesienią 2004 r. poprosiłem o rozmowę z płk L. na temat łapówek rzekomo płaconych politykom i urzędnikom od dostaw surowców do państwowych rafinerii. Pułkownik zapytał „dlaczego miałbym z panem rozmawiać?”, „po to, aby nie przeczytać o tym, że ostrzegał pan iż Papale grozi śmiertelne niebezpieczeństwo” – odpowiedziałem, „tak, to dobry powód” - usłyszałem. Do spotkania doszło. Pułkownik wyraźnie zaznaczył, że drążenie przeze mnie sprawy Papały, to „pewne przysypanie przez dwie ciężarówki ze żwirem”.
Co wynika z obu śledztw? Na chwilę obecną najbardziej prawdopodobną wersję zabójstwa ujawniła „Gazeta Polska”. Zdaniem dziennikarzy tygodnika prokuratura uważa, że „Patyk” zabijając generała działał na zlecenie mafii pruszkowskiej. W ten sposób logicznie można powiązać dotychczasowe ustalenia prokuratury warszawskiej z dowodami zdobytymi przez łódzką. Właśnie pod pretekstem kradzieży auta miano zastrzelić szefa Marka Papałę. W tym celu użyto broni, która nie wskazywała na zawodowca, a właśnie na amatora. Grupa „Patyka” miała otrzymać zlecenie na kradzież auta generała (rzeczywiście takie zamówienia przyjmowała, łącznie z kolorem auta), ale jeden z członków gangu miał zapłacone za „przypadkowe” zabicie generała. „Generał Papała zginął od strzału w głowę, jak wysiadał z samochodu. Policja ustaliła, że otworzył drzwi auta i zdążył lewą nogę postawić na ziemi. Wtedy podszedł do niego mężczyzna w wieku ok. 20–22 lat, który przez chwile rozmawiał z byłym szefem policji. Gdy ten odwrócił głowę, z bliskiej odległości padł strzał prosto w czoło. (…) Analizy kryminalistyczne potwierdziły, że sposób oddania strzału wskazuje na to, że sprawca działał z premedytacją i przewidywał, że odda strzał z bliska. Wersja przypadkowego zabójstwa była sprawdzana zaraz po morderstwie generała, ale w trakcie śledztwa została odrzucona” – napisali dziennikarze „Gazety Polskiej”. Przy okazji przyznania statusu świadka koronnego „Patykowi” wyszło na jaw, że jego grupa nie kradła nigdy aut „na ślepo”. Wraz ze wskazanymi przez niego gangsterami skazani zostali urzędnicy urzędów komunikacji, którzy współpracowali z gangiem.Obecne zamieszanie w sprawie Papały zostało spowodowane przez kilka czynników. Oto faktyczni zleceniodawcy zbrodni, zobaczyli i wykorzystali szansę, aby podważyć wiarygodność prokuratury szukającej wysoko postawionych zleceniodawców. Z drugiej strony nieprzygotowane ujawnienie sprawy miało zapewne podłoże polityczne. Kilka tygodni temu otocznie obecnego premiera rozpoczęło zbieranie pozytywnych informacji i „sukcesów” rządu. Wszystko, dlatego, że notowania premiera Donalda Tuska, rządu i PO lecą na łeb na szyję. Rozwiązanie sprawy mordu na generale miało być jednym z punktów medialnej ofensywy rządu. Jak każda ofensywa przygotowywana w pośpiechu i pod naporem „wroga” również ta okazała się niewypałem? Piński
Pytanie o sens “Smoleńska”? Niemal wszyscy rodacy zatroskani o los ojczyzny okupowanej przez współczesną Targowicę, otrząsnąwszy się nieco po szoku wywołanym tragedią z 10 kwietnie 2010 roku, oczekiwali niecierpliwie na objawienie nam przez Stwórcę, sensu tej poniesionej ofiary. Nikt nie dopuszczał do siebie myśli, że ta ofiara może być nadaremną, zwłaszcza, że niecałe dwa miesiące od tego pamiętnego kwietniowego sobotniego poranka doszło do kolejnego znaczącego wydarzenia, jakim była 6 czerwca 2010 roku, beatyfikacja księdza Jerzego Popiełuszki. Ta nasza ludzka niecierpliwość podpowiadała nam również bardzo ludzkie wyobrażenia tego sensu. Wielu upatrywało go w zwycięstwie Jarosława Kaczyńskiego w prezydenckim wyścigu z Komorowskim czy później w wygranej PiS-u w wyborach parlamentarnych. Wyglądało to tak jakbyśmy podpowiadali Panu Bogu najlepsze rozwiązania. Kiedy i jedno i drugie nie wyszło, wśród sporej części Polaków dało zauważyć się apatię i utratę nadziei. Wyobraźmy sobie dzisiaj, co stałoby się gdyby rzeczywiście Jarosław Kaczyński został prezydentem albo PiS rzutem na taśmę wygrał minimalnie wybory? Zjednoczona Targowica wspierana przez Czerską i Wiertniczą i wspomagana propagandowo przez oś Berlin Moskwa nie wyłączając Jamajki i Gabonu, waliliby w „kaczora” i jego partię jak w bęben, a nadzieja na uwolnienie ojczyzny od szkodników reprezentowanych przez establishment III RP oddalałaby się z każdym mijającym dniem. Nasza ludzka natura podpowiada nam najprostsze ludzkie rozwiązania, które okazują się nie mieć wielkiego sensu. W styczniu tego roku w klasztorze w Kontich zmarł flamandzki zakonnik, kapłan i pisarz, ojciec Phil Bosmans, który zwykł mawiać:
„Niektórzy po zapadnięciu zmroku już nie potrafią uwierzyć w słońce. Brakuje im tej odrobiny cierpliwości, aby doczekać nadchodzącego poranka. Kiedy przebywasz w ciemnościach, spójrz w górę. Tam czeka na ciebie słońce.” I właśnie dzisiaj to słońce powoli zaczyna się wyłaniać, a te dwa lata, jakie minęły, potrzebne nam były, aby zło mogło objawić się w całej swej grozie i brzydocie. Musiał zostać sprofanowany krzyż, wyszydzone ofiary Smoleńska, podeptana ich godność. Musiało dojść da czasów, w których za transparent z przekreślonym sierpem i młotem czy wizerunkiem Papieża Jana Pawła II trafia się na policyjny komisariat bądź dostaje się prosto w oczy porcją łzawiącego żelu miłości. Oczywiście towarzyszyć temu musiało bezkarne paradowanie zdrajców i wykolejeńców z komunistycznymi sztandarami, sierpami i młotami oraz portretem zbrodniarza, wykolejeńca i łysego zboczeńca z bródką z podpisem „Cała Władza w Ręce RAD”. A dlaczego musiało do tego dojść? Ano, dlatego, że wielkimi krokami nadchodzi dzień, kiedy Polska i świat będą musiały przyjąć do wiadomości, że 10 kwietnia 2010 roku doszło do bezprecedensowej w historii zbrodni popełnionej przez zdrajców narodu i ich mocodawców. Ten festiwal zła, z jakim mieliśmy i mamy do czynienia pozwolił nam na zarejestrowanie, skatalogowanie i dokładne zapamiętanie wszystkich zdrajców, od tych na samej górze do tych średnich i całkiem małych kolaborantów. Mamy ich wszystkich jak na widelcu i kiedy tylko prawdę pozna cała Polska i świat, znajdziemy się w takim historycznym momencie naszej historii, kiedy to będziemy mogli za jednym zamachem wymieść ten cały establishment III RP i nikt na świcie nie ośmieli się stanąć w jego obronie. Nikt nie śmie również głośno protestować, kiedy będziemy robili porządek z mediami zaangażowanymi od samego początku w smoleńskie kłamstwo i prawnie uniemożliwić, jak czynią to państwa poważne, taką sytuację, że rynek prasy lokalnej jest niemal w 90% w obcych, w naszym przypadku, niemieckich rękach. Choć taka sytuacja wielu państwom nie będzie na rękę to jednak nikt nie ośmieli się publicznie bronić zdrajców polskiego narodu. W krótkim czasie możemy uwolnić Polskę od okrągłostołowego reżimu, co wydawało się niemożliwe, a jeżeli już to tylko w wieloletnim i długotrwałym procesie. I to może okazać się sensem tej ofiary poniesionej 10 kwietnia 2010 roku. Nagłe oswobodzenie Polski i rozpoczęcie jej budowy na zdrowych fundamentach, a nie kolaboracyjnym bagnie z 1989 roku. Kiedy gdzieś w oddali słychać już było odgłosy nadciągającego frontu, wśród komendantury, esesmanów i strażników z wieżyczek w obozach koncentracyjnych, zaczynał panować strach i panika. Więźniowie zaś zaczynali się radować i wierzyć w ocalenie oraz odzyskanie wolności. Ale czy wszyscy? Była i taka grupka więźniów, która bała się nawet bardziej niż umundurowani oprawcy i sadyści. Należeli do niej wysługujący się niemieckim zbrodniarzom różni funkcyjni kapo, blokowi i sztubowi. Oni zdawali sobie sprawę, że gwarantujący im dotąd bezkarność obozowe władze będą próbować ratować własne tyłki ich zaś skazując na zemstę ze strony zdradzonych współwięźniów. Coś mi się wydaję, że już wkrótce z wielu twarzy medialnych sługusów władzy, „autorytetów mniejszych”, ekspertów i celebrytów do wynajęcia, zaczną znikać głupkowate uśmieszki i pewność siebie, a wtykanie polskich flag w psie odchody, drwiny z wiary i krzyża czy szarganie pamięci poległych, będą ostatnimi rzeczami, jakie przyjdą im do głowy. Mirosław Kokoszkiewicz
Ewa Stankiewicz odpowiada Niesiołowskiemu Nie obraziłam Niesiołowskiego ani jednym słowem, za to on wylał na mnie kubeł pomyj i zaatakował fizycznie. Był agresywny już po kilkunastu sekundach. Dziś odpowiadam na kłamstwa Stefana Niesiołowskiego i jego politycznych kolegów:
1. Poprosiłam o opublikowanie surówki nagrania – bez montażu. Zarzut manipulacji to cios poniżej pasa, który konsekwentnie Niesiołowski stosuje wobec mnie także w kontekście filmu „Solidarni 2010”. Dyskredytowanie mojej wiarygodności w takiej sytuacji, bez podania konkretnych argumentów lub poparte kłamstwem, to zabieg obliczony na to, że część błota może „się przyklei”.
2. Stefan Niesiołowski był agresywny po kilkunastu sekundach od pierwszego mojego podejścia do niego. Od pierwszego z nim kontaktu i poproszenia go o odpowiedź na pytanie. Nie ma mowy o nękaniu, chyba, że z jego strony, kiedy mi ubliża. Film jest nagrany w jednym ujęciu i można zobaczyć, jak sytuacja się rozwija od początku mojego podejścia do posła. Zadaję mu pytanie, on pyta o moje nazwisko. I właśnie po usłyszeniu nazwiska (nie pod wpływem pytania!) zaczyna mnie obrażać – ja się bronię, zaprzeczając inwektywom i ponownie zadaję mu pytanie. To trwa kilkanaście sekund – całość „nękania” z mojej strony, które wzbudziło agresję posła. Sam Niesiołowski nie przestaje mnie obrażać, uniemożliwiając mi odejście – jako dziennikarz nie mogłam przejść nad takim zachowaniem posła do porządku dziennego i to rejestrowałam. Niesiołowski wyżywa się na mnie na oczach partyjnych kolegów przez kilka minut i to rzeczywiście można nazwać nękaniem. Potem – zaznaczam – już po całym zajściu, po ok. półgodzinie Niesiołowski udzielił wywiadu na dziedzińcu Sejmu innym stacjom telewizyjnym, co filmowałam z „bezpiecznej odległości”, początkowo rzeczywiście bojąc się podejść do Niesiołowskiego. Ale ja tam byłam w pracy! Podeszłam i stanęłam na równi z innymi dziennikarzami. I po wywiadzie odprowadziłam kamerą Niesiołowskiego, jak wchodził do budynku sejmowego. Znów ok. 11 sek. (samo odprowadzenie). Wtedy padają z jego strony słowa: „A ta znowu łazi za mną. Wstrętna pisówa – najgorsze, co może być”. Tak wyglądał cały mój kontakt ze Stefanem Niesiołowskim.
3. Niesiołowski nie miał, czego „odpychać”, bo moja kamera była na tyle daleko, że on musiał podbiec, żeby zaatakować. To on do mnie podbiega, rzuca się, chwyta kamerę i ją ściska. Rzuca się także na mnie. Stałam w odległości ok. 3 m od Stefana Niesiołowskiego, co widać na filmie. W takich warunkach nie ma mowy o kontakcie fizycznym, więc jego obawa, że mu wybiję zęby kamerą jest kuriozalna. Natomiast ja w pierwszym momencie rzeczywiście się przestraszyłam jego gwałtownej reakcji.
4. Czym prowokuję posła Niesiołowskiego? Samym podejściem do niego? Powtórzonym pytaniem? Czy tym, że nie wyłączam kamery, jak mnie obraża? Jak nazwać zachowanie posła, który słysząc nazwisko dziennikarza, rzuca inwektywy, prowokacyjne chamskie zaczepki?
5. Pytam panią Julię Piterę, która rozumie zachowanie posła. „Niesiołowski usłyszał paskudne słowa i był poddany nękaniu”. Tak, więc jakie paskudne słowa ode mnie poseł usłyszał? I w jaki sposób go nękałam? Czy pani Julia Pitera z równym zrozumieniem odniosłaby się do analogicznych słów wypowiedzianych publicznie pod swoim adresem, typu: Pitera won! Won do Platformy! Pitera – wstrętna Platformówa – najgorsze, co może być?. I to nie z ust żula spod budki z piwem, tylko z ust prominentnego rządzącego aktualnie polityka w Polsce? Podczas pełnienia swoich obowiązków służbowych? Uczynienie zarzutu dziennikarzowi, który usiłuje zrelacjonować dla ludzi to, co widzi, że nie odpuszcza, jest po prostu śmieszne. To nie był bal, i nie poprosiłam posła Niesiołowskiego do tańca, żeby po jego odmowie grzecznie przeprosić i się wycofać.
Faszyzacja życia publicznego Z komentarzy Platformy na temat ataku Niesiołowskiego widać, jak wynaturzone jest pojęcie czołowych rządzących polityków o przejrzystości życia publicznego w Polsce, o standardach polityki, o misji dziennikarzy w systemie demokratycznym, o relacjach polityk-dziennikarz. Wszelkie próby normalnych standardów dziennikarskich (nie mówię tutaj o ostrej walce na argumenty!) są dla nich czymś niestosownym i irytującym. Wręcz nie mieści im się w głowie, żeby mógł podejść do nich ktoś „niezaprzyjaźniony”. Od jednej z posłanek usłyszałam, że filmuję prywatne rozmowy na terenie Sejmu! Tylko, co, jeśli to są prywatne rozmowy czołowej posłanki rządzącej partii z jedną z gwiazd dziennikarstwa, pokazujące zażyłość obu pań? Już samo formułowanie zarzutu z filmowania świadczy o tym, że politykowi coś się pomyliło. Ale łamanie standardów demokracji to jedno, a faszyzacja naszego życia publicznego to drugie. Bo jak nazwać inaczej niż przejawem rasizmu – odzieranie kogoś z godności, publiczne upokarzanie. „Wstrętna pisówa – najgorsze, co może być”. Poseł brzydzi się mną i inni koledzy zdają się to rozumieć. Nie ma znaczenia to, że nie należę do PiS i staram się rozmawiać na argumenty, mimo że często z drugiej strony poza inwektywami nie ma dosłownie nic. Dlatego że mam takie nazwisko, że odważyłam się podejść do posła Niesiołowskiego i zadać mu pytanie? Ja nie jestem człowiekiem tego godnym – według posła. Mało tego, nakręciłam film „Solidarni 2010” – i tu znów nie padają argumenty – lecz epitety – to propagandowe paskudztwo. Ta wściekłość jest spowodowana tym, że pozwoliłam ludziom z ulicy swobodnie mówić przed kamerą. Ale to, co mówili, nie spodobało się politykom, więc pewnie byli aktorami. Moje sprostowania nie miały żadnej siły przebicia, bo nie o prawdę tu chodzi.
Po ludzku najchętniej o wszystkim bym zapomniała, gdyby nie kłamstwa posła Niesiołowskiego i jego kolegów broniących jego napaści. I niepokój o przyszłość. Bo jeśli uda się upokorzyć i zastraszyć dziennikarzy, którzy chcą po prostu normalnie pracować, to będzie absolutny koniec. Żegnaj, demokracjo. Witaj, reżimie. Ewa Stankiewicz
Zbrodnia specjalnego znaczenia Szokująca wykładnia zbrodni katyńskiej na oficjalnej stronie internetowej Specnazu, rosyjskich sił specjalnych Autor materiału umieszczonego na głównej stronie sił specjalnych Federacji Rosyjskiej analizuje kwietniowe orzeczenie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu w sprawie Janowiec i inni przeciw Rosji. “Uznanie zbrodni katyńskiej za zbrodnię “wojenną” i obciążenie odpowiedzialnością za nią Związku Radzieckiego należy rozpatrywać, jako kolejny krok Zachodu, skierowany na przeniesienie Rosji, jako następcę prawnego ZSRR, z grona państw-zwycięzców do kategorii winowajców światowej rzezi w latach 1939-1945. Jak wiadomo, Zachód to zadanie z powodzeniem realizuje! W Europie już wielu nie tylko utożsamia nazistowskie Niemcy z komunistycznym ZSRR, lecz czynią z tego daleko idące teorie” – pisze Władysław Szwed. “Wersja Goebbelsa triumfuje. Należy podkreślić, że wszystkie dwanaście punktów (10-21) rozdziału “Wiadomości informacyjnych” uzasadniają wyrok, stanowią przedstawienie niemiecko-polskiej wersji sprawy katyńskiej. I tylko jej!” – twierdzi autor. Jego zdaniem, Trybunał popełnił wiele błędów, a orzeczenie jest powierzchowne i ideologicznie zaśmiecone. Do tego dorzuca wydumany obraz układającej się z Niemcami przedwojennej Polski. Posłowie mobilizują MSZ do działań i rozważają penalizację szerzenia tego rodzaju kłamstw. – Już w 2009 r., kiedy Polska oczekiwała na spotkanie Tusk – Putin, do którego doszło 1 września na Westerplatte, w Rosji rozpoczęto kampanię, podczas której próbowano wmówić społeczeństwu, że II wojna światowa wybuchła “dzięki” współpracy Polski z Niemcami, a Beck był agentem faszystowskim – wskazuje Witold Waszczykowski (PiS), wiceszef sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, były wiceminister spraw zagranicznych. Jak mówi, kwestia roli Polski przed II wojną światową była już przedmiotem zainteresowania polsko-rosyjskiej grupy ds. trudnych, której prace – niestety – nie zakończyły się porozumieniem w wielu historycznych kwestiach. A pogląd, że zbrodnia katyńska nie jest dziełem ZSRS, jest mocno zakorzeniony w znacznej części rosyjskiego społeczeństwa, także tego wyedukowanego. To nie znaczy jednak, że polska dyplomacja może pozostawać bezczynna. – Polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych w takich przypadkach powinno protestować, tak jak to czynimy wobec kłamstwa oświęcimskiego, w kwestiach dotyczących holokaustu czy nieprawdziwych sformułowań o polskich obozach koncentracyjnych. Tak samo MSZ powinno protestować wszędzie tam, gdzie pokazuje się kłamstwo katyńskie – zaznacza dyplomata. Z materiału Specnazu poświęconego “wydarzeniom katyńskim” – bo takie określenie zbrodni w nim pada – dowiemy się też, że “przedstawiony przez Związek Radziecki dla rozpatrzenia przez Trybunał Norymberski Dokument ZSRR – 54 o przestępstwie nazistów w Katyniu z grona dowodów nigdy nie został wykluczony, a same egzekucje katyńskie znalazły się w gronie udowodnionych przestępstw liderów nazistowskich”. Widoczna w materiale Specnazu obawa wobec roszczeń ma solidne podstawy. – Państwo sowieckie zgładziło obywateli i dziś obawia się precedensu. Bo jeśli Rosjanie przyznają się do zbrodni w Katyniu, uznają polskie roszczenia, to być może kolejne takie głosy zostaną podniesione przez inne grupy, nacje poszkodowanych w czasie represji stalinowskich. Niestety, Władimir Putin 7 kwietnia 2010 roku wyznaczył obowiązującą narrację, mówiąc, że są to ofiary stalinizmu – mordowano was i nas, było, minęło, taki był wydźwięk tej wizyty – wskazuje Witold Waszczykowski.
Rosja kwestionuje Materiał Specnazu uznaje, że kwalifikacja zbrodni katyńskiej, jako wojennej, nieulegającej przedawnieniu, może sprawić, że “Polacy nie zostawią Rosji w spokoju”. Jego autor snuje czarne wizje, w których polskie rodziny ofiar mają rzucić się z żądaniami o rekompensaty. A te mogą zakończyć się pretendowaniem do “dowolnej własności Rosji, znajdującej się na terytorium Unii Europejskiej”. Dla autora głównym, negatywnym wnioskiem Trybunału jest prawne uznanie masowych egzekucji polskich jeńców za zbrodnię wojenną, która nie ma terminu przedawnienia. Przypomina, że śledztwo rosyjskie kwalifikowało “wydarzenia katyńskie” jako “nadużycie władzy przez konkretnych wysoko postawionych urzędników ZSRR, które miało ciężkie skutki przy jednoczesnym występowaniu okoliczności szczególnie łagodzących”. “Przy prawnym wznowieniu takiej sprawy wypadnie wziąć pod uwagę dziesiątki, jeżeli nie setki nowych faktów i okoliczności, które nie zostawią kamienia na kamieniu z publicznej oficjalnej wersji sprawy katyńskiej” – straszy Władysław Szwed. Materiał Specnazu kwestionuje też, że ekshumacji grobów katyńskich od kwietnia do czerwca 1943 r. dokonywali eksperci Międzynarodowej Komisji Medycznej. “Wiadomo, że międzynarodowi eksperci potrafili zbadać tylko kilka specjalnie przygotowanych dla nich trupów. A orzeczenie byli zmuszeni podpisać w hangarze polskiego lotniska w Białej Podlaskiej, gdzie naziści specjalnie wylądowali samolotem transportowym. W ten sposób eksperci nie mieli innego wyboru. Albo podpisać papier, albo…” – domniemywa autor. Powołanie się ETPC na wyniki katyńskiej ekshumacji, która jakoby dowodzi winy Sowietów, uznaje za, “delikatnie mówiąc, niewłaściwe”. I – trudno uwierzyć, ale jednak – powołuje się na ustalenia komisji Nikołaja Burdenki. Z propagandówki zamieszczonej na stronach Specnazu dowiemy się też, że “tabliczki z nazwiskami na polskim memoriale w Lesie Katyńskim nie potwierdzają w prawnym sensie ani tego, kto jest tam pochowany, ani tego, kto tam został zabity”. Jako epilog Szwed przytacza opracowanie mające dowodzić polsko-niemieckiej współpracy (także militarnej przeciwko Rosji) oraz wspólnego planu opanowania wpływów w Europie Środkowo-Wschodniej przed II wojną światową. Dowiadujemy się z niego, jak to chciwa Polska łupiła Czechosłowację z ziem, jak układała się z Niemcami, by dominować w Europie Środkowo-Wschodniej i w końcu nie godząc się na korytarz transportowy pomiędzy Rzeszą i Wschodnimi Prusami, doprowadziła do wojny. Autor przywołuje tu wypowiedzi niemieckiego wojskowego attaché w Moskwie E. Kestringa, który twierdził, że “Polska jest tą klaczą, którą Niemcy wprzęgły w swoją uprząż na pewien czas”, oraz notatki Josefa Goebbelsa: “Opinia fźhrera o Polakach jest druzgocąca. Raczej zwierzęta niż ludzie. Tępi i bezkształtni”.
Nieotwarte groby dowodem Autor zaznacza, że Trybunał Europejski podkreślił, iż został zaszokowany niechęcią władz rosyjskich do uznania realności egzekucji katyńskiej. I odpowiada cytatem z raportu z 6 maja 1943 r. do sztabu armii generała Władysława Andersa: “Kiedy powiedzieliśmy komisarzowi Berii, że duża liczba pierwszorzędnych oficerów dla aktywnej służby znajduje się w obozach w Starobielsku i w Kozielsku, on oświadczył: “Niech Pan ich spisze, ale niedużo z nich zostało, ponieważ popełniliśmy duży błąd, oddając dużą ich część Niemcom”. Autor zaznaczył, że zwolennicy polskiej wersji nie cytują ostatnich pięciu słów i w efekcie wypowiedź taka “przez ostatnie dwadzieścia lat jest traktowana, jako przyznanie się przez dowództwo NKWD do rozstrzelania polskich oficerów wiosną 1940 roku”.
Jak sugeruje Szwed, ślad części zaginionych polskich oficerów odnalazł się w 2000 r. w nieznanym polskim grobie, poza cmentarzem w Lesie Katyńskim. “Grób ten w żaden sposób nie mógł być dziełem rąk czekistów, ponieważ znajdował się dosłownie w odległości 50 m od domu wczasowego NKWD” – podkreśla. Liczbę ofiar w grobie szacuje od trzystu do tysiąca i zaznacza, że grób ten nie został dotąd otwarty. “O co tu chodzi? Widocznie o to, że ujawnienie setek trupów “zaginionych” Polaków “zawali” oficjalną wersję. Przecież uważa się, że wszyscy rozstrzelani w Katyniu polscy oficerowie z obozu w Kozielsku już zostali odnalezieni, rozpoznani i pochowani na terenie polskiego memoriału” – zaznacza. W ocenie autora publikującego na stronach sił specjalnych Federacji Rosyjskiej, duży wpływ na stanowisko Trybunału miały historyczne dokumenty katyńskie z “zamkniętego pakietu Nr 1″, które “z punktu widzenia partyjnej biurokracji i wiarygodności nie mają żadnej wartości i nie są wiarygodne”. W tym zapis uzasadnienia i propozycji rozstrzelania 25,7 tys. polskich cywilów. Jak dodaje, “wyciągi z protokołu posiedzenia Politbiuro KC WKP (b) z 5 marca 1940 r. o pozasądowym rozstrzelaniu Polaków nie są oficjalnymi dokumentami partyjnymi, a jedynie nieuwierzytelnionymi kopiami informacyjnymi, na które nie ma miejsca w supertajnym “zamkniętym pakiecie Nr 1″”. A notatka przewodniczącego KGB Aleksandra Szelepina do Nikity Chruszczowa “została sporządzona z taką ilością błędów i nieścisłości, że nie można ich uważać za wiarygodne dokumenty historyczne, potwierdzające rozstrzelanie polskich cywilów”. Dokumenty miały być rzekomo preparowane w 1992 roku “do świadomego podrabiania różnych dokumentów z okresu stalinowskiego, w tym i katyńskich”. Tak miano fałszować brudnopis notatki Berii do Stalina.
Czas na reakcję MSZ W ocenie Arkadiusza Mularczyka, posła Solidarnej Polski, członka sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, materiał na stronie Specnazu to świadoma próba prowokacji, ale przede wszystkim planowane zakłamywanie odpowiedzialności Rosji za zbrodnię katyńską i rozmywanie orzeczeń Trybunału. – Jeśli w Rosji na stronach urzędowych, a szczególnie strategicznych jednostek wojskowych, zamieszczane są tego rodzaju treści, to zapewne ma to przyzwolenie władz Federacji Rosyjskiej. Nie sądzę, by były to działania przypadkowe – mówi poseł. Jaka powinna być reakcja strony polskiej? – Mogę zapewnić, że nasz klub parlamentarny wystąpi do MSZ z zapytaniem, jakie kroki zamierza w tej sprawie podjąć, oraz z wnioskiem o zdecydowaną reakcję. Nie możemy pozwolić na zakłamywanie prawdy o Katyniu – zapewnia Mularczyk. I deklaruje, że Solidarna Polska rozważy propozycję penalizacji rozpowszechniania tego rodzaju oszczerstw. – W sytuacji, gdy coraz częściej w publikacjach w Rosji, i nie tylko, zakłamuje się prawdę, należałoby rozważyć możliwość penalizacji kwestionowania zbrodni katyńskiej czy innych zbrodni popełnionych na Polakach – zaznacza Mularczyk, wskazując, że takie rozwiązanie zaproponowali Francuzi wobec kwestionowania odpowiedzialności tureckiej za zbrodnię na Ormianach. Wczoraj “Nasz Dziennik” zwrócił się do MSZ z pytaniem, jakie kroki podejmie resort w związku z publikacją zamieszczoną na oficjalnej stronie sił specjalnych Federacji Rosyjskiej. Czekamy na odpowiedź. Marcin Austyn
Liberałowie kontra endecy Przejęcie władzy przez Piłsudskiego w maju 1926 roku zaostrzyło spory pomiędzy narodowymi i liberalnymi twórcami. Związane z obozem narodowym pismo „Myśl Narodowa” od początku podważało legalność władzy Marszałka Józefa Piłsudskiego, zdobytej w wyniku zamachu majowego. Kolejne dwa majowe numery tygodnika zostały skonfiskowane. Dopiero w końcu maja w cotygodniowej rubryce „liberum veto” Aleksander Świętochowski zjadliwie opisywał, iż „człowiek prywatny, socjalista-militarysta, radykał lubiący żołnierkę, zjednawszy sobie oficerów kilkunastu pułków, wkroczył na ich czele do stolicy (…), rozpędził prawowity rząd i zamianował nowy, w którym dla siebie przeznaczył tekę ministra wojny”. Pisarz podkreślał ponadto, iż ów człowiek (nie wymieniając nazwiska Piłsudskiego) mógł otrzymać te funkcję wcześniej, ale pragnął poza władzą nad armią prawa do tytułu zwycięskiego wodza. Ta demonstracja - szydził dalej Świętochowski – nie była obca polskiej tradycji i sytuowała się obok rokoszy i konfederacji. Z tym, że tamte „zdemokratyzowany naród, w ostatnich momentach jego niepodległości stanowczo potępił”. W kolejnym numerze Świętochowski wyraźnie rozczarowany przyzwoleniem Polaków na bezprawie, twierdził, iż zachowanie takie jest typowe dla społeczeństw biernych, o niskiej kulturze politycznej. Tak, więc – zdaniem pisarza – ogół Polaków był pośrednio winny majowego bratobójstwa. To jego obciążał fakt, iż zamachowcy narzucili państwu swą wolę. Pisarz bardzo zdecydowanie krytykował także parlament, oskarżając posłów o uległość i faktyczną legitymizację zamachu. Odnosił przy tym wrażenie, iż głównym motywem postępowania parlamentarzystów była chęć utrzymania diet nawet za cenę utraty godności. Podkreślał, iż „opluty, sponiewierany, znieważony, zagrożony batem sejm uchwalił wszystkie żądania rokoszanina, który go zelżył i każe istnieć tylko po to, ażeby uprawniał gwałt”. Wydaje się, że duży wpływ na takie stanowisko Świętochowskiego miała postawa redakcji „Myśli Narodowej”, która w trakcie walk majowych, sugerowała podjęcie czynnej walki, wskazując na szczupłość sił piłsudczyków oraz wagę jednostek wielkopolskich, a także postulowała przeniesienie Zgromadzenia Narodowego z Warszawy do Poznania. Jest jednak bardzo charakterystyczne, iż pisarz zdecydowanie potępiając parlamentarzystów, przemilczał fakt wsparcia posłów narodowych dla noweli sierpniowej, wzmacniającej władzę wykonawczą kosztem praw parlamentu. Ostro oceniając przygotowanie fachowe nowych ministrów dowodził, iż nowa ekipa sanację moralną widziała jedynie w „zmianie barwy pasożytów”, „w odpędzeniu od żłobów i koryt stad” jednej maści na rzecz innej oraz w obsadzeniu urzędów faworytami wodza. Zupełnie inny był stosunek redakcji „Wiadomości Literackich”, powiązanej więzami przyjaźni z wieloma piłsudczykami. Tak się, bowiem złożyło, iż skamandryckie talenty i Polska „wybuchły” prawie jednocześnie, a pełna radości poezja towarzyszyła narodzinom państwa polskiego. Wielu skamandrytów wybrało służbę piórem Naczelnemu Wodzowi w czasie wojny z bolszewikami, pracę w gazetach sympatyzujących z otoczeniem Marszałka. Kontakty oficjalne zaczęły owocować zażyłością w życiu prywatnym, towarzyskimi spotkaniami z politykami obozu belwederskiego, zapraszaniem na własne występy. Jednocześnie ich twórczość lekceważąca tradycję, wymierzona była w establishment artystyczny Warszawy, politycznie związany z endecją. Wobec tych różnorakich więzów służbowych i towarzyskich dojście do władzy Piłsudskiego budziło znaczną nadzieję. Powszechną radość demonstrowano na półpiętrze „Ziemiańskiej”. Maria Dąbrowska – żona legionisty i pracownika Ministerstwa Spraw Wojskowych, po przewrocie majowym i koncyliacyjnym wystąpieniu Komendanta do wojska zapisała w dzienniku: „Na razie został postawiony postulat czysto moralny: nie wolno igrać z honorem żołnierza, rozkradać mienia narodu ani żyć pozorami na pokaz. Starły się w Polsce dwa narody moralne. Jeden naród twórczości i doskonalenia się, docierający do istoty zagadnień, i drugi naród – naród kłamstwa i konwenansu. Zostały stworzone warunki dla nowego życia. Ale co my, społeczeństwo, z nim zrobimy. Piłsudski nie może za nas zrobić wszystkiego”. Wśród współpracowników Grydzewskiego nie były to spostrzeżenia odosobnione. Antoni Słonimski w swej „Kronice tygodniowej” dowcipnie radził wojowniczo nastawionym literatom narodowym wprowadzenie corocznie literackich wypadków majowych. W „Wiadomościach Literackich” nikt nie protestował z powodu nieformalnej pozycji Piłsudskiego. Słonimski nie kryjąc swej wiedzy na ten temat nie uważał takiego stanu za naganny. Prawdopodobnie decydował o tym autorytet Marszałka i pamięć o rządach przedmajowych. Skupienie władzy w ręku jednego człowieka wydawało się lepsze niż przekazanie jej w posiadanie partii politycznego, a szczególnie w ręce endeków. W powszechnych odczuciach zainaugurowany po maju proces odsuwania społeczeństwa od udziału we władzy tonowany był mającym miejsce ożywieniem gospodarczym. Ponadto ujemne skutki tego procesu łagodził utrzymujący się autorytet Piłsudskiego. Po aresztowaniach brzeskich w 1930 roku Słonimski nie podzielając oburzenia innych, słusznie wskazywał, iż za kraty trafili ci, którzy chcieli zamknąć obecnych prześladowców, ewentualnie kiedyś użyliby przeciw nim siły, nie mając szans na legalne dojście do władzy. Jednakże poruszony informacjami o biciu aresztowanych pytał retorycznie, czy znęcanie się cielesne nad więźniami było tylko wybrykiem nadgorliwego funkcjonariusza? Ostatecznie stwierdzał, iż nie można dawać przyzwolenia na bicie bezbronnych. Wtórował mu Boy-Żeleński broniący „godności poniewieranych w więzieniu” oraz Tuwim, którym „akty okrucieństwa wstrząsnęły i wywołały odrazę”. Słonimski, choć zdegustowany brutalizacją gry politycznej pisał, że „są krzywdy prawdziwsze od tych, których doznali świadomie zaangażowani w politykę”. I wskazywał problemy zwykłych ludzi – przede wszystkim skrzywdzonych lub bezdomnych. Tak, więc w sprawie brzeskiej widziano nie tyle zapowiedź pozbawienia społeczeństwa podmiotowości, co zwykłe, ludzkie cierpnie. Ta łagodna krytyka władz ze strony liberalnych twórców została zestawiona przez Zygmunta Wasilewskiego w „Myśli Narodowej” z ich dawnymi hałaśliwymi akcjami w sprawie Studzieńca czy anarchistów Sacco i Vanzettiego. Poza oskarżaniem liberałów o konformizm, tchórzostwo i błazenadę, narodowy publicysta przypisywał im troskę jedynie o siebie i swoje korzyści. W ten sposób podważał jednocześnie wymowę poprzednich inicjatyw środowiska, któremu groziła utrata niepisanego prawa bycia „sumieniem narodu” w przyszłości. Zwłaszcza, iż poprzednie protesty nie wiązały się z jakimkolwiek ryzykiem. Pisarze tanim kosztem chcieli po prostu zasłużyć na miano moralnych autorytetów. Ostatecznie poszukiwanie godnej, i bezpiecznej zarazem, postawy wobec wydarzeń brzeskich przez pisarzy sympatyzujących z obozem piłsudczykowskim przybrało dwie postaci. Jedni chcieli wierzyć, że można zachować należyty dystans „między swoim posterunkiem, a jarmarkiem politycznym (….), że można nie naginać się do potrzeb rozagitowanej ciżby” Taką szansę – zdaniem Słonimskiego – dawałby list protestacyjny pisarskich stowarzyszeń w obronie humanistycznych wartości, pozbawiony politycznych aspektów. Podzielała to stanowisko Maria Dąbrowska zdając sobie sprawę, iż Brześć był atutem w ręku opozycji narodowej. Dodawała jednak, że „gdy zło rośnie trzeba zapomnieć o racjach stanu, względach politycznych i odważyć się być po prostu prawym człowiekiem (…). Nikt bardziej na świecie nie jest powołany do ochrony imponderabiliów niż literaci”. Równocześnie zwracała uwagę środowiska, by nie usprawiedliwiali nieprawości w Brześciu ogromem zła w więziennictwie – niemożność, bowiem zwalczania wszystkiego nie uprawomocnia bierności. Inni natomiast wyraźnie podkreślali swą autonomię, prawo do indywidualnego borykania się z sumieniem. Tuwim domagał się, by pozostawić pisarzy ich rozterkom moralnym, gdyż nikt nie miał prawa wnikać w ich sumienia. Jeszcze dalej szedł Kazimierz Wierzyński, który nie podpisał żadnego oświadczenia protestacyjnego, uznając, że szlachetne pobudki moralne protestujących służyły przede wszystkim endecji. Poetę zaniepokoiły informacje o fizycznych prześladowaniach posłów, ale dodawał od razu, ze sens bytu państwa nie zamyka się w sprawie brzeskiej. Zdecydowanie wskazywał, iż „wielki dorobek uzyskany pod przewodnictwem najwspanialszej postaci naszych czasów, na drodze chwały i poświęcenia, mógł po jednym wstrząsie runąć w ponurą ciemnicę więziennego lochu”. Endecka „Myśl Narodowa” domagała się jednak zdecydowanej reakcji, odwołując się do mniej lub bardziej skrywanych ambicji ludzi pióra, by przypominać wieszczów. Jednak dla wielu liberalnych pisarzy potępienie obozu piłsudczykowskiego w jednym chórze z endecją było bardzo trudne do zaakceptowania. Stąd krytyka Słonimskiego przedstawicieli PPS, którzy poszli na kompromis z endecją, wskutek czego „czerwony sztandar socjalizmu ściemnił się w żałobny fiolet biskupi, zszarzał w pochodach z najmniej odpowiednim partnerem”. Równocześnie Słonimski podkreślał, iż „człowiek (…) będący u nas w opozycji (…) wyżywa się biciem Żydów na uniwersytetach i źle mu się powodzi. Trudność w zwalczaniu rządu polega na braku haseł”. Z upływem czasu ostrze krytyki sanacji osłabiał rozwój wydarzeń w Europie i na świecie. W obliczu przejęcia władzy przez Hitlera w Niemczech Słonimski ostrzegał, że „to, co wywołało poruszenie opinii wczoraj, może przejść w przyszłości w żałobnej ciszy, bo barbarzyństwo rozlewa się po Europie. Coraz łatwiej rozgrzesza się okrucieństwo”. Z kolei w obozie narodowym następował zdecydowany odwrót od demokracji w kierunku fascynacji koncepcjami Mussoliniego. Nic, więc dziwnego, iż publicyści „Wiadomości Literackich” celowali w demaskowaniu „zdehumanizowanych potworów endecji”. Każdy układ sprawowania władzy z ich pominięciem wydawał im się mniejszym złem. Antoni Słonimski pisał z pewną przesadą, że „dzięki katolickiemu Bogu – endecja i szumowiny neohitlerowskie nieprędko dojdą do władzy”. Z tego tez powodu skłonny był nawet pokłonić się marszałkowi Świtalskiemu – reprezentantowi grupy pułkowników. Oceniając stan życia politycznego w Polsce podkreślał, iż choć „dzieją się u nas rzeczy smutne i ponure, ale musi być jakaś proporcja w tym świętym oburzeniu”. Wizja prawicy u władzy nasuwała mu najczarniejsze myśli. Z rzeczywistością sanacyjną godził się nie widząc alternatywy. Pocieszała go także oczywista odmienność od sytuacji wewnętrznej w hitlerowskich Niemczech lub stalinowskiej Rosji. Istotnym argumentem był pluralistyczny skład powołanej w 1933 roku Polskiej Akademii Literatury. Zarzutów, co do zachowania obiektywizmu politycznego przy formowaniu PAL nie podnosiło żadne środowisko, od komunistów, poprzez socjalistów aż do endeków. W tym samym czasie Adolf Nowaczyński nie przebierał w słowach opisując sanacyjnych dostojników. Określał ich mianem „symlistów i prymitywów”, „domorosłych władyków”. Z zadowoleniem sięgał po sformułowanie Piłsudskiego o „narodzie idiotów”, by rozwinąć je w wyrażenie o elicie takiego narodu. Swoje opinie uzasadniał mottem jednego z felietonów: „siłą państwa nie są okręty ani mury nie są – tylko mężowie”. Jednak w obliczu śmierci Marszałka Piłsudskiego wszystkie redakcje, z wyjątkiem komunistycznego „Lewara”, zdecydowały się oddać hołd zmarłemu. Wielkość indywidualności zmarłego uznał też tygodnik „Prosto z Mostu”, piórem swego redaktora Stanisława Piaseckiego, który docenił jego rolę, jako żołnierza niepodległości oraz symbol całej epoki, jaką ze sobą niósł. Także w „Myśli Narodowej”, mimo zaznaczenia minionych rozbieżności, przedstawiono długą listę zasług zmarłego. Spod pióra redaktora naczelnego pisma – Zygmunta Wasilewskiego wyłoniło się wspomnienie o polityku niepospolitej miary, poważanym w świecie. W zapomnienie poszła niechęć do sanacji. Teksty Piaseckiego i Wasilewskiego wskazywały, że w majestacie śmierci wyciszono dawne urazy. Postawa taka była też odpowiedzią na społeczne oczekiwania. Królewskie pożegnanie Marszałka stworzyło, bowiem nie tylko jego otoczenie, ale przede wszystkim miliony zwykłych obywateli, przechodzących przed trumną, oddających honory na trasie jej przejazdu z Warszawy. Jednocześnie Antoni Słonimski obawę o jutro wyrażał pytaniem, co zdarzy się bez człowieka, który nie bał się dowcipu, nie walczył z wolnością słowa, nie był ideologiem, lecz realistą. Stosunek środowisk twórczych do rzeczywistości politycznej lat 1926-1935 obrazował dylematy inteligenckie, wyrosłe z XIX-wiecznej tradycji i przeniesione do niepodległego państwa. Chęć służenia państwu sprawiała, iż nie zadowalali się satysfakcją z odzyskanej niepodległości. W państwie dostrzegali wiele problemów domagających się rozwiązania. Niezależnie od różnic politycznych oraz ostrych niekiedy polemik kierowali się poczuciem odpowiedzialności za rzeczywistość. Dylemat, jaki im ona nasuwała sprowadzał się do odpowiedzi na pytanie, co oznacza odpowiedzialność za rzeczywistość, której nie można zmienić? Wedle Świętochowskiego oraz Nowaczyńskiego obowiązkiem pisarzy było wchodzenie w konflikty z władzą sanacyjną lub narażanie się cenzurze. Tylko to dowodziło niesprzedajności. Jakkolwiek Świętochowski widział wśród pisarzy nie-endeków jednostki wartościowe to równocześnie uważał, iż stanowiły one zdecydowaną mniejszość wśród karierowiczów, prześcigających się w objawach bałwochwalstwa. Takie stanowisko powodowało naturalną kontrakcję ze strony liberałów, utożsamiających pisarzy narodowych z antysemityzmem, sympatiami faszystowskimi oraz szowinizmem narodowym.
Wybrana literatura:
M. Dąbrowska – Dzienniki 1914-1945
A. Kowalczykowa – Programy i spory literackie w dwudziestoleciu 1918-39
J. Majchrowski – Ulubieniec cezara
W. Pobóg-Malinowski – Najnowsza historia Polski
A. Słonimski – Alfabet wspomnień
A. Słonimski – Kroniki tygodniowe
Z. Nałkowska – Dzienniki 1918-39
Godziemba's blog
The Telegraph Vaclav Klaus o rozpadzie Unii Powinniśmy się pozbyć centralizacji, harmonizacji i uniformizacji kontynentu europejskiego i zacząć decentralizację, deregulację i przestać dotować nasze społeczeństwo i gospodarkę. Powinniśmy zacząć zmniejszać, na szeroką skalę, wydatki rządu Prezydent Czech Vaclav Klaus „Pozwolę sobie zasugerować najważniejszy element takiej zmiany. Po pierwsze, musimy się pozbyć niewydajnej i paternalistycznej gospodarki rynku socjalnego. Po drugie, powinniśmy zaakceptować fakt, że proces regulacji ekonomicznych wymaga czasu i, że niecierpliwi politycy i rządy zazwyczaj jedynie pogorszają sprawę. Po trzecie, powinniśmy zacząć zmniejszać, na szeroką skalę, wydatki rządu i zapomnieć o flirtowaniu z rozwiązaniami opartymi na podwyższaniu podatków. Powinniśmy także zaprzestać ciągłego rozwijania zielonego ustawodawstwa. Należy powstrzymać Zielonych od brania pod swój sztandar błędnych idei, jak doktryna globalnego ocieplenia, dużej części naszej gospodarki. Powinniśmy się pozbyć centralizacji, harmonizacji i uniformizacji kontynentu europejskiego i zacząć decentralizację, deregulację i przestać dotować nasze społeczeństwo i gospodarkę. Nasze państwa, jako ofiary Europejskiej Unii Monetarnej, powinny mieć możliwość odejścia z niej i powrotu do własnych porządków monetarnych. Należy zapomnieć o takich planach, jak Europejska unia fiskalna, nie wspominając o antydemokratycznych ambicjach by całkowicie politycznie ujednolicić Europę. Wskazane jest byśmy powrócili do demokracji, która może istnieć jedynie na poziomie państw narodowych, a nie na poziomie całego kontynentu. Jest już bardzo późno na dyskusję na temat tego problemu.Autor jest prezydentem Czech. Jest to artykuł zaczerpnięty z przemowy do Grupy z Brugii w Londynie 3. maja 2012 roku. Źródło: „The Telegraph” Tłumaczenie: Zuzanna Ilona Folaron”..( źródło )
Są trzy wizje zjednoczonej Europy. Wizja fanatyków totalitarnej politycznej poprawności, czyli wizja niemiecka, wizja Europy Ojczyzn oraz wizja demokratycznej Federacji Republikańskiej. Opcja niemiecka, szowinistyczna zresztą zakłada zbudowanie federacji w której hegemonem będą Niemcy, ideologią panującą polityczna poprawność . System podatkowy, społeczny byłby w tej niemieckiej Europe miękką wersja socjalizmu niemieckiego z czasów Hitlera. Rozbudowana biurokracja, ścisłe regulacje, brak wolności gospodarczych i politycznych. Byłaby to Europa rozwarstwiona, niedemokratyczna, rządzona przez oligarchię z niemiecką na czele. W Polsce głównymi zwolennikami takiej Europy jest Tusk, Palikot, Sikorski, Komorowski Drugą opcją, tak zwanych eurosceptyków jest Europa Ojczyzn, której przedstawicielem jest Klaus zakłada wspólny obszar celny, gospodarczy, brak barier w przepływie ludzi i towarów. Trzecią opcją, której przedstawicielem jest Ganley, a na terenie Polski Rokita zakłada budowę demokratycznej, wolnorynkowej, politycznej, militarnej, technologicznej federacji na wzór Stanów Zjednoczonych. Opcja ta zakłada budowę państwa minimum, z wybieranym w wyborach powszechnych prezydentem Europy i przekształceniem Parlamentu Europejskiego w normalny parlament federacyjnego państwa. Klaus ma rację, jeśli chodzi o wolnorynkowe, anty etatystyczne postulaty. Myli się jednak, co do aspektów politycznych, militarnych, czy cywilizacyjnych, do których należy chociażby ekspansja w kosmos i ochrona interesów gospodarczych w kosmosie. Klaus wyrósł w tradycji państwa, które nie toczyło wojen, jak naród i państwo od około 500 lat . A jeśli było zagrożone to jak chociażby Hitlerowi poddało się bez walki.Od prawie 800 lat Czechy praktycznie zawsze były przedmiotem, a nie podmiotem gry politycznej. Dlatego właśnie widać poważne różnice w podejściu do Unii innego eurosceptyka.Jarosława Kaczyńskiego. Polska jest od tysiąca lat istotnym graczem europejskim, szczególnie w czasie, gdy była częścią składową federacji polsko litewskiej, częścią Rzeczpospolitej, ówczesnego europejskiego mocarstwa Dlatego też ma inne spojrzenie na Unie, jak chociażby na polityczne i militarne korzyści jakie niesie federacja europejska. Rozpad Unii osłabiłoby Polskę politycznie i zahamowało na wiele dziesięcioleci odbudowę I Rzeczpospolitej, do której to odbudowy pierwszym krokiem byłoby przyłączenie Ukrainy i Białorusi do Unii, czyli odbudowę wspólnej przestrzeni gospodarczej, kulturowej i politycznej rozczłonkowanych krajów Rzeczpospolitej. Kaczyński tak powiedział w Krynicy „„ Stworzenie wspólnej armii przez UE dałoby Brukseli status supermocarstwa porównywalnego z Waszyngtonem. Chcę, by Europa była supermocarstwem. Jestem eurorealistą i popieram silną Europę, zwłaszcza w aspekcie polityczno-militarnym – mówił Jarosław Kaczyński na XXI Forum Ekonomicznym w Krynicy. „...(więcej)
Inny pomył PiS „Deregulacja i demokracja.Jaka ma być Unia według PiS? "Rz" poznała tezy, które mają zostać przedstawione w sobotę. Partia chce, by UE wróciła do korzeni integracji. Domaga się deregulacji i wolności gospodarczej i zmniejszenia liczby nakazów i zakazów produkowanych przez unijne instytucje. PiS chce też więcej demokracji, by o najważniejszych sprawach decydowały państwa członkowskie, a nie unijni urzędnicy. Partia postuluje, by kluczowe decyzje podejmowali obywatele państw członkowskich w referendach, ale ma nie być rządzona przez duet Berlin i Paryż. Ma być solidarna i dostosowywać się do najsłabszych państw. „...(więcej)
Kaczyński i PIS faktycznie jest zwolennikiem opcji trzeciej, czyli budowy mocarstwa polityczno militarnego, w którym rząd centralny miałby kompetencje tak zwanego „państwa minimum „postulat przyznania obywatelom Unii, a nie rządom prawa do decydowania o najważniejszych dla całego kontyngentu sprawach pozwoliłoby zbudować unie, jako nowoczesną demokrację bezpośrednią, w stronę, której zmierzają w tej chwili Stany Zjednoczone.
Marek Mojsiewicz
“Twierdzenie, że lot prezydenckiego Tupolewa zakończył się na Siewiernym, nie przekonuje mnie dzisiaj ani w wersji katastrofy, ani w wersji zamachu” – Wywiad z prof. J. Trznadlem
1. FYM: Szanowny Panie Profesorze, zechce Pan przyjąć moje szczere podziękowania za znalezienie czasu na udzielenie odpowiedzi na garść moich pytań w sprawie śledztw „smoleńskich”, chciałbym jednak, jeśli Pan pozwoli, zacząć naszą rozmowę zupełnie nietypowo. Pomińmy ostatnie dwa lata tego, co się działo (i wciąż dzieje) nad Wisłą (czy szerzej w naszej części Europy). Załóżmy, że dochodzi dziś do lotniczej katastrofy amerykańskiego samolotu rządowego, giną wysocy urzędnicy państwowi z jakąś częścią administracji waszyngtońskiej oraz jakimiś dowódcami US Army – gdzieś dajmy na to w Afryce. Czy ktokolwiek, zaraz po tym zdarzeniu, ośmieliłby się stwierdzić, że doszło do nieszczęśliwego wypadku? Czy w mediach amerykańskich ogłoszono by przede wszystkim żałobę i zaczęto tygodniowy cykl wspomnień o ofiarach wsparty rzewnymi melodiami?
Prof. J. Trznadel: Taka reakcja byłaby na pewno niemożliwa. Jeśli zważyć, że wszelkie samoloty rządowe rzadko ulegają zwykłym awariom, podstawowy wysiłek natychmiast powołanej komisji amerykańskiej, poszedłby w kierunku pytania, czy nie był to zamach. Wymagałby tego już sam zestaw osobistości, które w takiej katastrofie straciłyby życie. Wrak samolotu zostałby ewakuowany przy pomocy ciężkiego lotnictwa transportowego. Nie byłoby nawet mowy o oddaniu śledztwa rządowi kraju, w którym doszło do katastrofy. Tak właśnie np. postąpił Izrael po katastrofie izraelskiego helikoptera w Rumunii. Oddanie obcemu państwu badania katastrofy, w której ginie prezydent kraju, to totalna kompromitacja rządu. Część Polaków przyjęła to, bo nastąpił upadek i zanik państwowego myślenia.
2. FYM: Pozwolę sobie teraz na nieco szersze wprowadzenie w dalszą część naszej rozmowy. Te ostatnie dwa lata dla Polski, przynajmniej z mojego punktu widzenia (nie wiem, czy Pan się też z tym stwierdzeniem zgodzi), to jakiś rodzaj koszmarnego snu. Długiego, z którego nasz kraj nie może, nie umie lub też nie chce się wybudzić. Z jednej strony doszło do tragedii 10 Kwietnia, lecz z drugiej ani nie wiadomo, co się stało, ani jaki dokładnie był przebieg zdarzeń. Nikt właściwie (ani z urzędników państwowych, ani z przedstawicieli służb czy wojska) do tej pory za nic nie odpowiedział w związku z tą tragedią, mnożą się tylko jakieś dokumenty, raporty etc., którymi i tak mało kto się przejmuje, bo „życie polityczne toczy się dalej”. Nie uruchomiono żadnych publicznych przesłuchań urzędników państwowych, którzy decydowali o sprawach związanych z przygotowaniami do uroczystości, jak też z tym, co się działo podczas wylotów, przelotów i później (np. jeśli chodzi o odpowiednie do skali wydarzenia, zabezpieczenie szczątków); pomijam tu kilka dość zdawkowych przesłuchań ludzi z kancelarii Prezydenta. Nie dokonano sekcji zwłok ofiar ani stosownych badań medyczno-sądowych, utajniono zawartości olbrzymiej większości nośników elektronicznych, które miały przy sobie osoby uczestniczące w delegacji prezydenckiej. I tak dalej. I właściwie nic – nadchodzi lato 2012 i spora część naszych rodaków „wraca do grillowania”. Co więcej, jeślibyśmy cofnęli się do samego przedpołudnia 10-04, to przecież zrazu nie wiadomo było, o jaki samolot rządowy chodzi i co się z nim naprawdę dzieje. Najpierw pojawiają się doniesienia o „prezydenckim jaku”, ten jednak wnet zamienia się w „prezydenckiego tupolewa”
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/byy-dwie-maszyny-ktora-sie-rozbia.html
Oczywiście nikt się tym wtedy specjalnie nie dziwi, choć oficjalnie żaden „prezydencki jak” z Okęcia nie wyleciał, a jeśli już to „jak dziennikarski”. Skąd więc nagle mógłby się pojawić jakiś inny samolot w tak poważnych relacjach, w tak poważnej sprawie, jeśli oficjalnie wyleciały wyłącznie dwa? Niedługo po wpół do 10-tej pol. czasu jest mowa o 87 śmiertelnych ofiarach http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/proste-pytania.html
potem zaś (tuż przed 10-tą) dowiadujemy się z komunikatu gubernatora obw. smol., że „wsie pogibli”, o 10.18 zaś korespondent z Moskwy W. Pac podaje na antenie TVP Info wiadomość o 132 ofiarach (http://freeyourmind.salon24.pl/410648,medytacje-smolenskie-8-132
Później będzie jeszcze wieść o 3 osobach rannych, co zresztą nie przeszkodzi prezenterom telewizyjnym odczytywać na antenie „listę pasażerów”, na której znajdą się także nazwiska osób żyjących http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/rozszerzona-lista-polegych.html
Myślę, że samo przypomnienie zaledwie tych kilku „newsów” z 10-04 obrazuje dziwność, tajemniczość tego, co się wtedy działo. Tymczasem to powinna być „arcyboleśnie prosta” sprawa, że posłużę się słynnym już określeniem. Jeśli wyleciał jeden „prezydencki tupolew” i jeśli rozbił się w Smoleńsku podczas podchodzenia do lądowania o godz. 8.41 pol. czasu, to już (najpóźniej) z parominutowym opóźnieniem powinny być na miejscu takiego lotniczego wypadku pierwsze kamery pokazujące relację z akcji poszukiwawczo-ratowniczej – tak jak to zwykle na lotniskach po katastrofach bywa. Powinna być od razu znana urzędnikom i dziennikarzom precyzyjna lista ofiar, godzina wylotu z Okęcia oraz wstępny przebieg wydarzeń (wszak do wypadku miałoby dojść w paruset tysięcznym mieście, a nie na pustkowiu za górami za lasami). Dzieje się jednak coś zupełnie innego. Pierwsze oficjalne informacje (te właśnie o „prezydenckim jaku”) pojawiają się o 9.19 w rządowej i najlepiej przecież zwykle poinformowanej telewizji TVN24. No więc minęło pół godziny od wypadku i dopiero wtedy pojawia się pierwsza związana z nim wiadomość (i to o „problemach z lądowaniem”)? Gdyby tego było mało – pierwsze zdjęcia/migawki z „miejsca katastrofy” prezentowane są dopiero koło godz. 10.17 pol. czasu, czyli jakieś 100 minut od Zdarzenia. Na tym jednak wcale nie koniec, bowiem na tych obrazach z wojskowego smoleńskiego lotniska nie tylko nie widać żadnej akcji poszukiwawczo-ratowniczej, ale nawet foteli i blisko setki zabitych ofiar (nie mówiąc o 132 ofiarach, jak to podawano przez jakiś czas). I znowu – nikt się temu nie dziwi, że paradujący między lotniczymi szczątkami polski montażysta nie jest w stanie złapać w obiektyw tak wielu charakterystycznych szczegółów dla, zdawać by się mogło, zwykłej lotniczej katastrofy.
Prof. J. Trznadel: Bo zastał sytuację zaskakująco nietypową. Nasz montażysta szukał elementów prawdziwej katastrofy i nic mu nie wychodziło. Wprost potykał się o dekoracje, o których jeszcze powiem. Uważam, że jego przesłuchanie przez komisję sejmową świadczy, że i przesłuchujący poszli podobnym tropem. Tak jakby wszyscy stracili podstawowy zmysł krytyczny, nie zastanawiając się nad sensem blokady miejsca wypadku przez policyjne służby rosyjskie, czy nad sprzecznościami w podawanych informacjach. Nikt chyba nie zastanawiał się, dlaczego podaje się różne godziny katastrofy czy różną ilość ofiar!… Tam, na miejscu, myślenie obserwatorów odrzucało sprzeczność informacji bez zastanowienia. Choć miejsce katastrofy było oddalone zaledwie o kilkaset metrów od wieży kontrolnej! Pomyśleć, że informacje pochodzą może z innego miejsca, a nie od służb Siewiernego, wychodziło poza ramy ich doświadczenia.
3. FYM: Obecnie w przestrzeni publicznej mamy rywalizujące ze sobą, choć wzajemnie sprzeczne, dwie wersje tego, co się stało 10 Kwietnia. Jedna już „utrwalona medialnie” – wypadkowa – lansowana w reżimowych środkach przekazu już od pierwszych oficjalnych doniesień ze Smoleńska. Druga – zamachowa – związana z ustaleniami ekspertów Zespołu min. Macierewicza. Mimo różnic między tymi scenariuszami wydarzeń i mimo że obie wersje są ze sobą nie do pogodzenia, dają się dostrzec istotne podobieństwa między oficjalną Millerowo-Klichową narracją a tą, powiedzmy, Macierewicza (resp. Zespołu). Po pierwsze, nie odtwarza się w obu podejściach śledczo-badawczych sytuacji na Okęciu sprzed wylotów. Po drugie, rekonstruuje się (nie dysponując żadnymi wiarygodnymi materialnymi świadectwami – typu film rejestrujący katastrofę) „ostatnie minuty i sekundy” lotu „prezydenckiego tupolewa”. Po trzecie, uznaje się za miarodajne przynajmniej niektóre dane dostarczone przez komisję Burdenki 2 (zwaną potocznie „MAK”) typu „zapis komputera pokładowego”, zapisy CVR, zapisy z wieży ruskich szympansów (zwanej potocznie „wieżą kontroli lotów”) etc. Przede wszystkim jednak w obu scenariuszach dość zgodnie przyjmuje się, iż w tak fatalnych warunkach atmosferycznych (jak te, o których się nam z naciskiem mówi od pierwszych relacji o „katastrofie”) i przy bieda-oświetleniu lotniska piloci zdecydowaliby się na zniżanie z całą delegacją na pokładzie, nawet nie próbując „powisieć” i przeczekać sytuacji, pozostając np. na 500 metrach wysokości – a tym bardziej (przy „nielotnych warunkach”), nie decydując się na międzylądowanie w pobliskim Witebsku (wpisanym do planu lotu). W obu wersjach (Millerowo-Klichowej i Macierewiczowej) przechodzi się również do porządku dziennego nad tym (co zrazu ustalili dziennikarze, a co potwierdziła kontrola NIK), iż nie było pisemnej, dyplomatycznej zgody na wlot prezydenckiej delegacji w ruską przestrzeń powietrzną oraz na lądowanie na smoleńskim wojskowym lotnisku (taka zgoda była tylko na wlot w białoruską przestrzeń i lądowania na tamtejszych lotniskach). W jaki zatem sposób 10 kwietnia natowski, rządowy, z takiej rangi pasażerami, statek powietrzny mógł sobie spokojnie (bez moskiewskiej bumagi) wlecieć w obszar kontrolowany przez wrogie wobec Sojuszu Północnoatlantyckiego państwo? I „komisja Millera”, i najwyraźniej Zespół Macierewicza zakładają, że „prezydencki tupolew” najwyraźniej „po prostu wleciał”. Owszem, niewykluczone, że samolot mógł „po prostu wlecieć”, bo ktoś z Kremla „zezwolił telefonicznie” na taki wlot – ale też ów samolot (trzymam się tu oficjalnej narracji z „prezydenckim tupolewem”, nie zaś scenariusza z rozdzieleniem delegacji na Okęciu na przynajmniej dwa samoloty) mógł „po prostu nie wlecieć”, czyli załodze, gdy statek zbliżał się do punktu ASKIL (na białorusko-ruskiej powietrznej granicy), moskiewska kontrola obszaru mogła przekazać polecenie skierowania się (choćby w celu przeczekania) na zapasowe lotnisko w związku z trudnymi warunkami atmosferycznymi w Smoleńsku. Jak Pan sądzi, dlaczego z takim uporem unika się badania alternatywnego scenariusza tragedii, a więc takiego, że do żadnej katastrofy „prezydenckiego tupolewa” w Smoleńsku nie doszło?
Prof. J. Trznadel: Bo jest silna obawa przed moralnym i intelektualnym wyjściem poza „oficjalne” opisy wydarzenia. Skrępowanie myśli. Pamiętajmy, że katastrofa jest przecież niezbywalną częścią raportów MAK i Millera. Wiarę w to słowo wyznaje przeważająca chyba część opinii publicznej. Wszystkie relacjonowane wersje katastrofy, opierają się na obliczeniach przebiegu lotu Tupolewa, wynikających ze wskaźników i przyrządów pokładowych. Na tym polega ich względne podobieństwo. Wyjście poza zapisy przyrządów (i czarne skrzynki) widziane jest jako zderzenie z ziemię i koniec lotu. Dopiero komisja Macierewicza orzekła, że w ostatnich chwilach zapisu znaleziono dowód na zamach. Oddalono ingerencję owej fatalnej i symbolicznej brzozy, na której zapewne rozbiłaby się lotnia, ale nie szczególnie wytrzymały Tupolew. Koniec Tupolewa według Macierewicza wyznaczają dwa zarejestrowane wstrząsy, oznaczające wybuchy, jak dwie ostateczne salwy wymierzone w samolot. Spadając z tak niskiej wysokości, samolot rozbija się jednak w niespotykany sposób, jak kryształowy puchar, na tak drobne cząstki, że nie dałoby się go złożyć, co jest jedną z czynności dokonywanych wszędzie po katastrofie. Ale dowody, że los i tragedia pasażerów dokonały się właśnie na Siewiernym, mają znaczące braki. Różne zapisy bardzo podważają to przekonanie. Pan stawia tu wielki znak zapytania, a właściwie zaprzeczenia. Siewiernyj – to byłby główny akt „maskirowki”, podmieniającej miejsce i sposób zagłady pasażerów. Wiele przemawia za tym, że „akt ostateczny” nie odbył się w Smoleńsku.
4. FYM: Czy bierze Pan pod uwagę taki (możliwy) scenariusz dalszych losów śledztwa, iż zostanie jakby „zadekretowana” alternatywa „wypadek bądź zamach (na smoleńskim Siewiernym)”, przy czym obie strony (i prokuratury, i Zespół) będą bezradnie rozkładać ręce, że i tak materiał dowodowy pozostaje wciąż pod kontrolą Moskwy, w związku z tym „nie jesteśmy w stanie zbyt wiele z tym zrobić”?
Prof. J. Trznadel: Mimo to Macierewicz próbował, ale mnie osobiście nie przekonał. Najściślejsze operowanie wykresami i logarytmami, gdy sama podstawa jest niepewna… Chodzi nie tylko o niszczejący w Smoleńsku wrak, ale także czarne skrzynki, całą aparaturę zapisów, która znajdowała się w kokpicie, którego zresztą nie ma wśród szczątków wraku. Pomijam wersję MAK i Millera, ale nie ufam też pozornej precyzji komisji Antoniego Macierewicza. Dostępne dane przeszły wcześniej przez rosyjską kontrolę. Prawdopodobnie wszystko, co spoczywa na Siewiernym, to pozostałe rekwizyty sztucznej scenerii, którą określa się też „maskirowką”. Chciano jednak wywołać wrażenie, ba, pewność, że w tym miejscu runął polski prezydencki Tupolew. Nawet początkowe sprzeczności informacji łudziły autentyczną prawdą. Przecież samolot miał o tej porze przylecieć, był oczekiwany.
5. FYM: Czy widzi Pan jakiekolwiek szanse i na przełom w śledztwie, i na powstanie międzynarodowej komisji, która podjęłaby się zadania wyjaśnienia przyczyn tragedii? Przed dwoma laty wydawało się to poniekąd kwestią czasu, iż taka instytucja wesprze nasz kraj w działaniach na rzecz wyjaśnienia tragedii. Dziś natomiast chyba tylko zmiana na stanowisku prezydenta USA mogłaby także przyczynić się do zmiany w interesującej nas sprawie. Ale czy na pewno? Może Polska przestała być już traktowana jako kraj „rokujący nadzieje” dla Zachodu, tylko została „spisana na straty” i „oddana” Moskwie, która zbrodnią z 10 Kwietnia przywróciła określone (powojenne, sowieckie) status quo?
Prof. J. Trznadel: Wydarzenie, które pociągnęło za sobą śmierć elity europejskiego państwa, choć pokrywane milczeniem, jest tej miary, że niezależne dochodzenie międzynarodowe bez udziału rządu polskiego i moskiewskiego, wywołałoby skandal polityczny, co nie mieści się, jak sądzę, w obecnym status quo układów Zachodu z Moskwą. Bo Moskwa rzuciła na szalę swój prestiż, dokonując, jako pierwsza komisyjnej oceny wydarzenia (MAK). Prezydent Miedwiediew powiedział, że nie wyobraża sobie, by można było zaproponować inną wersję. Dlatego wątpię, by mogła powstać komisja o prestiżowym, międzynarodowym umocowaniu. I czy przed wejściem w skład takiej komisji nie powstrzymywałyby ludzi różne formy politycznej niewygody, ale i strachu przed działaniem formacji, którą nazwałem w mojej książce o Smoleńsku „szwadronami śmierci” (termin Anny Walentynowicz), a która „wytwarza” tak zwanych „seryjnych samobójców”.
6. FYM: W ubiegłorocznym tekście zamieszczonym na blogu przez prof. M. Dakowskiego http://dakowski.salon24.pl/344309,zamach-smolenski-wokol-hipotez
zwrócił Pan uwagę, iż nie ma dowodu na to, że „rozbite fragmenty wraku Tupolewa na Siewiernym są na pewno częściami samolotu, który tego dnia rano wyleciał z delegacją prezydencką z Okęcia”. Od września 2011, kiedy Pański tekst się ukazał, nic w tej kluczowej przecież sprawie się nie zmieniło – szczątki przedstawiane, jako „wrak prezydenckiego tupolewa” pozostają w gestii Kremla, aczkolwiek, jak niedawno mogliśmy usłyszeć z ust prok. gen. A. Seremeta
http://wyborcza.pl/1,75478,11576169,Tu_154__Wybuchu_nie_bylo.html
wspominałem o tej sprawie także w rozmowie z prof. M. Dakowskim
http://freeyourmind.salon24.pl/412847,wywiad-z-prof-m-dakowskim
polskie śledztwo mogłoby się zakończyć nawet bez uprzedniego sprowadzenia tychże lotniczych fragmentów do naszego kraju. Mnie osobiście włos się jeży na głowie, gdy słyszę tego rodzaju wypowiedzi wygłaszane przez generalnego prokuratora, ale czy taki rozwój wypadków nie jest niemożliwy? Polska zakończy śledztwo w sprawie największej powojennej tragedii, nie zbadawszy ani „wraku prezydenckiego tupolewa” (trudno, bowiem to, co zrobiła przez jeden dzień na pobojowisku na Siewiernym grupka ludzi z „komisji Millera” nazwać badaniem), ani nawet nie dokonawszy szeroko zakrojonych badań medyczno-sądowych ciał ofiar tragedii (Seremet jest przeciwny dalszym ekshumacjom; na razie dokonano zaledwie trzech, jak wiemy)? Byłby to chyba ewenement w skali światowej – ustalić przebieg lotniczej katastrofy nie dysponując żadnymi poważnymi materialnymi dowodami ani nawet jej wizualnym udokumentowaniem.
Prof. J. Trznadel: Niestety, i komisja Millera, i Macierewicza w jakimś sensie pogodziła się z tą sytuacją. Nie spodziewam się też istotnych wyników śledztwa prokuratury. Obecny stan polskiej prokuratury to brak niezależności, która z zasady powinna tu być cechą nadrzędną. Wszystko to każe przypuszczać, że nasza prokuratura nie zdobędzie się na niezależne śledztwo, lecz nadal podlegać będzie dyrektywom rządowym. Od długiego czasu tę niekonstytucyjną zależność prokuratury potwierdzają różne karygodnie umorzone śledztwa.
7. FYM: W przywoływanym wyżej tekście pisał Pan też o ewentualnym zamachu, że: „Jeśli został dokonany na Siewiernym, to wszystko musiałoby być gorączkową wręcz improwizacją, wyśrubowaną w mijającym krótkim czasie. Czy jednak decyzja o zamachu – mogła być taką improwizacją, dokonaną w ostatniej fazie lotu Tupolewa? Czy zainteresowanym służbom i zamachowcom przekazano by decyzję dokonania improwizowanej akcji? Zauważmy, że w każdej improwizacji trudno przewidzieć jej dokładne skutki. Czy wtedy, choćby z dużym wykorzystaniem wcześniej przygotowanych elementów, zamachowcy nie musieliby się liczyć także z pojawieniem się faktów przypadkowych, czy nawet – demaskujących?” Rozwijając tę myśl, rzekłbym, iż zwolennicy hipotezy smoleńsko-zamachowej pewnych pytań sobie zwyczajnie nie zadają. Skąd miałaby istnieć pewność, że piloci zdecydują się na zniżanie, wiedząc, że warunki się nie nadają do lądowania? Skąd pewność, że daliby się wciągnąć w pułapkę? Załóżmy jednak, iż faktycznie zachodzi taka sytuacja, iż zbagatelizowawszy zagrożenie, załoga „prezydenckiego tupolewa”, dokonuje takiego zniżenia na wysokość decyzji (nie informują przy tym Prezydenta, że w trudnych warunkach atmosferycznych spróbują ewentualnie podejść do lądowania, gdyż zachęciła ich do tego załoga jaka (A. Wosztyl ma wszak mówić załodze tupolewa, wg „stenogramów CVR”: „powiem szczerze, możecie spróbować jak najbardziej. Dwa APM-y są, bramkę zrobili, tak że możecie spróbować…”)). Załóżmy, że daje się jednak wciągnąć w pułapkę – tj. na określonej wysokości dojść ma do bombowego zamachu (pomijam kwestię kto i kiedy mógłby zainstalować takie ładunki). Pojawia się teraz pytanie: w jaki sposób można byłoby zapobiec pożarowi samolotu, upadkowi płonących części na pobliską stację benzynową (i kolejnej eksplozji) i/lub na budynki mieszkalne (bloki i hotel w pobliżu lotniska)? Dochodzi do wysadzenia i rozerwania samolotu, a na drzewach nie leżą rzeczy ofiar (lub nawet ciała), zaś wrak rozsypany jest na terenie wielkości piłkarskiego boiska? Scenariusz z zamachem nad Siewiernym byłby zarazem trudną do wyobrażenia i opanowania katastrofą humanitarną części miasta Smoleńsk. Owszem, możemy założyć, iż zamachowcom szczęśliwie udało się „wycelować z upadkiem samolotu” akurat w łączkę przy lotnisku, jak też sprawić, że nie tylko nie doszło do wielkiego pożaru (nawet drzewa pobliskie się nie zapaliły), ale i szczątki ofiar jakoś się szczęśliwie znalazły generalnie w jednym miejscu (jak to miał opowiadać jeden z ruskich strażaków – w postaci „kuli ciał” we wraku http://wyborcza.pl/1,105743,8599278,To_byla_kula_z_ludzkich_cial__320_fragmentow_96_ofiar.html
jednakże chyba byłoby to zbyt wiele „szczęśliwych zbiegów okoliczności”. Co gorsza, gdyby rzeczywiście „kula ciał” była „we wraku”, to niemal natychmiastowe stwierdzenie, iż „wsie pogibli” byłoby niemożliwe przed wydobyciem ciał „z wraku”.
Prof. J. Trznadel: Twierdzenie, że lot prezydenckiego Tupolewa zakończył się na Siewiernym, nie przekonuje mnie dzisiaj ani w wersji katastrofy, ani w wersji zamachu. Okoliczności i szczegóły katastrofy z Siewiernego, relacjonowane przez świadków i komisję MAK, ale to także, czego w tych relacjach nie ma (a co pojawia się w opisach wielkich katastrof lotniczych na świecie), to wszystko budzi niepewność – czy rzeczywiście doszło tam do katastrofy Tupolewa. Dotyczy to także relacji osób, które znalazły się w tym czasie tuż obok lotniska. Te relacje robią wrażenie przepisanych ze stronic jakiejś powieści. Przypomnę raz jeszcze, że dla celów urzędowego druku niemieckiego o Katyniu (1943) niemiecka komisja przywołała tylko czterech czy pięciu świadków, podczas gdy w rosyjskim komunikacie akademika Burdenki (1944), przypisującym zbrodnię Niemcom, występuje sześćdziesięciu świadków. Dwadzieścia lat temu rozmawiałem z jednym z nich, chłopem z Gniezdowa. Musiał podpisać swoje zeznanie nie czytając go.
8. FYM: Prof. Dakowski w (linkowanym wyżej) wywiadzie stwierdził: „Chyba się nie mylę, że odlot z Okęcia samolotów (tutka, parę jaków?) jest jedynym w światowej historii odlotem Głowy Państwa, Generalicji, osób towarzyszących, dziennikarzy itp.) bez dokumentacji fotograficznej i filmowej, bez dokumentów lotu. Nawet osobiście odczułem Paraliż Strachu u osób, które mogłyby wiedzieć, czy mieć dowody na to, co rankiem 10 kwietnia działo się na Okęciu. Pewna Poważna Pani profesor (…) pisała mi w 2010 r. ostrzegawczo, bym tak nie nastawał na niezależne ekshumacje, bo jeśli PRAWDA wyjdzie na jaw – to, co nam zostanie? Wojna z Rosją? Przy takiej dysproporcji sił?” Jak Pan sądzi, może to jest ów klucz do całej zagadki nieefektywnych śledztw smoleńskich, jak też do zagadki zdumiewającej, apatycznej czy wprost nieprzytomnej postawy sporej części polskiego społeczeństwa – może wielu z nas zwyczajnie woli nie wiedzieć, co się naprawdę stało, niż dowiedzieć się wszystkiego? Czy nie powróciła ta postawa, którą kiedyś J. Mackiewicz sformułował, jako „nie trzeba głośno mówić”?
Prof. J. Trznadel: Wiele przemawia za tym, że brak dokumentów pożegnania i odlotu delegacji polskiej, wraz z parą prezydencką, do Smoleńska, prowadzi do refleksji: czy taki samolot rzeczywiście wystartował z Okęcia i rzeczywiście doleciał do Smoleńska? Nie ma zdjęć, ani najkrótszego nawet nagrania kamerą tego odlotu. Więc co, niewidzialny samolot? A druga sprawa: pojawiają się u nas głosy, że gdybyśmy jednak dowiedli bez cienia wątpliwości, że zamach był dziełem rosyjskim – to groziłaby nam wojna. Jest to tylko nieuzasadniony strach lub propaganda ze strony tych, którym zależy, by nie dociekać prawdy. Ale nie widzę analogii na przykład do niemieckiej prowokacji gliwickiej z 1939 roku, po której nastąpiła wojna. Hitler zdecydował o napaści nie, dlatego, że rząd polski dobrze znał prawdę o gliwickiej prowokacji. Zamach „smoleński” (a być może także w Mirosławcu) to inna droga do ustanawiania „podległości” naszego kraju. Jednak słowo „Okęcie” pojawiające się pod koniec naszej rozmowy, jeśli przywoływanie go jest trafne, otwierałoby nie badaną dotychczas możliwość i zupełnie inną rozmowę. Niewiele mówi się o tym na popularnych blogach, jak Salon24 czy Niepoprawni. Ale w wypowiedziach na przykład K. Cierpisza umieszczenie centrum zamachu i tragedii na Okęciu i w Polsce pojawia się z całą siłą. Rozwiązywałyby się w tej sytuacji pewne zagadkowe absurdy. Jeśli dałoby się to potwierdzić (a żadnych badań świadków w zasadzie nie przeprowadzono), oznaczałoby to w Polsce wstrząs moralny i polityczny o niedających się przewidzieć konsekwencjach.
9. FYM: Dziękuję serdecznie za rozmowę i za Pańską wytrwałość w walce o prawdę o pierwszym, jak i drugim Katyniu. Free Your Mind
MASKIROWKA W SMOLEŃSKU, A ZAMACH? Jacek Trznadel, 30 kwietnia 2012 Od początku śledziłem pilnie wszelkie doniesienia o katastrofie smoleńskiej, utwierdzając się w przekonaniu o przeprowadzonym zamachu i dokonanej zbrodni. Po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że sądy wyrażane w dociekaniach śledczych pozaurzędowych, a przede wszystkim w trwającej na ten temat już prawie dwa lata, pełnej argumentów, dyskusji w Internecie, zaczęły się, polaryzować w dwu nurtach: nazwę je nurtem Antoniego Macierewicza i FYM-a. Macierewicz opiera się przede wszystkim na analizie uzyskanej z ocalonych zapisów przyrządów pomiarowych Tupolewa. Z nieubłaganą logiką pragnie ukazać zaistniałą, wywołaną? katastrofę-zamach w jej przebiegu aż po dwie trzy sekundy przed uderzeniem samolotu o ziemię. Wszystko by się zgadzało, jeśli mieć pewność, że przyrządy pomiarowe Tupolewa nie zostały zmienione, sfałszowane. Że zapisy nie zostały po katastrofie ustawione. Teza o podrzucaniu szczątków samolotu nie jest nowa. Czarne skrzynki należą do szczątków. Macierewicz raczej nie uwzględnia dowodów przeciwnych. A nawet zdarzyło mu się podejrzewać „fymowców” o agenturalność! Wierzy w wartość wywodu opartego na aparaturze pomiarowej Tupolewa, i w analizie dzieli go już tylko kilka czy kilkanaście sekund od prawdy (dwa wstrząsy!). Ale czy zapisy pomiarowe, na których się opiera, są prawdziwe? Obrazowi po katastrofie Macierewicz się nie przygląda. FYM ogranicza się do ukazania prostych spostrzeżeń z opisów, bez wniosków całościowych, bez polemiki z innymi nurtami. Ukazuje sprzeczności w widzeniu Siewiernego, jako miejsca katastrofy (pokaźna książka FYM’a „Czerwona strona księżyca”). Jest tu logika różnych spostrzeżeń i proste, prawie nieinterpretowane cytaty o zdarzeniach, urastające do rangi dowodów. FYM nie tworzy logiki doprowadzonej aż do rozbicia się samolotu. Jest jak strażak, który nie widząc, co się pali, wnioskuje o tym z barwy płomienia. Ta różnica między dwoma zasadniczymi wywodami uzasadniającymi zamach na polską delegację posiada pewne odniesienie do sposobu postrzegania Polaków. Od 1944 roku, (choć i wcześniej) nasiliło się komunistyczne owijanie mentalności polskiej w wielowarstwowe kłamstwo polityczne i społeczne. Od Wschodu szło to fałszywe światło. Społeczeństwo wkuwało na pamięć fałszywą prawdę, że – jak to powiedział Józef Mackiewicz – czarne bywa białe, a białe to czerń. Reakcją na to była skłonność do wiary tylko w rzeczy bezpośrednio namacalne. Żąda się naiwnie naocznego świadka lub ostatecznego dokumentu… A każdy świadek boi się śmierci. Na świadkach takich, nawet po latach, choćby znajdowali się pod ochroną na Zachodzie, wykonuje się egzekucje. Zaraz po ostatniej wojnie los Krawczenki, czy niedawny los Litwinienki, czy bliższy naszej historii a mniej znany los Iwana Kriwoziercewa (powieszony w Anglii) – ukazują kruchość życia współczesnego świadka zbrodni. A dokument? Pewne zamiary i rozkazy nie są dokumentowane na piśmie. Tylko utopijna wiara w wieczną niedostępność rozkazu katyńskiego przyczyniły się do powstania, a później obnażenia takiego rozkazu. Dziś niczego już nie ma na piśmie. Społeczeństwo skłonne jest powątpiewać w dowody nie bezpośrednie, ale nie można z nich rezygnować. Na plaży bezludnej wyspy, gdzie na pewno były tylko dwie osoby, znaleziono ofiarę z nożem wbitym w plecy. Nie było świadków. Sędziowie nie wierzyli jednak w duchy. Wystarczyły okoliczności. Jednak ciała ofiar są zawsze konieczne, by mówić o zbrodni. Gdyby Tupolew prezydencki utonął w Bałtyku lub Morzu Czarnym, być może prawie wszystkie dowody pośrednie by zniknęły. Natomiast miejsce o sto metrów przed pasem na Siewiernym jest dostatecznie „rozległe”, by szukać na nim i z powodu niego innych dowodów. Mocnych poszlak fałszerstwa, a fałszerstw dokonuje od początku świata sprawca zbrodni, nigdy ofiara. Nie wyrokuję, która droga prowadzi do prawdy. Jednak wszystkie spostrzeżenia pośrednie o zachowaniu się Tupolewa 154 M, mogą być uzależnione od sfałszowanych danych na rejestratorach lotu.
Spostrzeżenia FYM-a są zawsze pośrednie, ale pewne. Nie ma tu żadnej kalkulacji, matematycznych wzorów. Nie ukazują agresora naciskającego brutalnie na orczyk samolotu i każde z osobna dowodowo znaczy niewiele, ale zebrane razem, są wymowne. Chciałbym podobne spostrzeżenia, zauważone przeze mnie a najczęściej skopiowane za tekstami FYM-a, po krótce wymienić. Nie odbudowuję tylko chronologii ich ogłaszania. Są tu i fałsze, ale fałsz może być poszlaką zbrodni lub świadczyć o jej zacieraniu. Z tych spostrzeżeń wynika dla mnie nieodparte przekonanie, że polska delegacja z Prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele zginęła w zamachu. Dodam tylko, że na tej samotnej wysepce, gdzie dokonał się polski dramat, spostrzeżono tylko tubylców dwu sąsiadujących szczepów.
NIEKTÓRE ELEMENTY NIEPASUJĄCE DO SIEWIERNEGO: (większość uwag opiera się na zdjęciach)
Brak od początku ścisłego określenia chwili rozbicia się samolotu, choć stało się to tuż, nieledwie „na oczach”, a nie w odległym masywie górskim. A obok była wieża kontrolna! To gdzie indziej niespotykane.
Brak kokpitu Tupolewa.
Brak odnalezienia w pobliżu rozbitego tupolewa rozrzuconych ponad dziewięćdziesięciu zwłok i w tym właśnie miejscu zidentyfikowanych przez świadków (kordon służb rosyjskich).
Brak zdjęć (rzutu ogólnego i wybranych ujęć) zwłok koło rozbitego Tupolewa.
Brak zdjęć bagażu rozrzuconego wokół rozbitego samolotu.
Brak dowodu na wyciągnięcie z wraku lub znalezienie obok – bagażu z poświadczoną własnością któregoś z pasażerów.
Brak szczątków stu dwudziestu metalowych foteli, ewentualnie z przymocowanym do fotela indywidualnym pasażerem. Ten brak zwłok i bagażu jest sprzeczny z całkowitym rozbiciem samolotu na drobne szczątki, nic przecież nie mogło pozostać „wewnątrz”. Niedopuszczenie przez Rosjan do filmowania zwłok i rozbitego samolotu (casus Wiśniewski).
Bezsensowne opowieści personelu „ratunkowego” (pielęgniarki), o natychmiastowym oglądzie dziewięćdziesięciu zwłok. Późne (odległe o wiele godzin) „dawkowanie” wiadomości o odnalezionych zwłokach (np. Prezydenta Kaczyńskiego). Czyżby nie znajdowały się „na miejscu” – i upływał czas „dowiezienia”? Świeżo ucięte kołki, którymi podparte były niektóre szczątki Tupolewa. Na fotografowanych szczątkach samolotu czasem kontrast mocno przytłumionego koloru czerwonego i fragmentów „świeżej”, ostrej czerwieni. Mocno „odleżały” wygląd niektórych części wraku.
Bardzo liczne ogólnikowe relacje zewnętrznych świadków o spostrzeżeniu samolotu spadającego tuż obok Siewiernego. Analogia: relacja niemieckiego dokumentu o Katyniu (1943) zawiera zeznanie kilku świadków, relacja komisji Burdenki – około sześćdziesięciu. Z kolei komisja Burdenki okazała kilka dokumentów znalezionych przy zwłokach oficerów, międzynarodowa komisja powołana przez Niemców – wiele tysięcy dokumentów. Niewydanie wraku przez Rosjan to nie tylko możliwa obawa przed stwierdzeniem na nim jakichś elementów wybuchu (poza paliwem), ale także takich cech wraku, że nie mógł on pochodzić z egzemplarza polskiego Tupolewa.
Dodajmy jeszcze: Zauważam u publicystów i internautów wiele magicznej wręcz wiary, że Tupolew musiał się rozbić na Siewiernym (Macierewicz). Zwalczanie spostrzeżeń FYM’a. Znane jest z literatury przekonanie rosyjskich władz, że na ogół dawana jest wiara najbardziej nieprawdopodobnym ich twierdzeniom (Mackiewicz).Brak logicznego myślenia strategicznego u oceniających katastrofę, co było (i jest obecne do dziś) np. w spojrzeniu na zamach gibraltarski na gen. Sikorskiego. Historycy potrzebują jakiegoś dokumentu -podkładki. To wiara bardzo „wschodnia” (w Rosji usiłuje się teraz dowieść, że oryginał rozkazu mordu katyńskiego (odtajniony przez Jelcyna), podpisany przez Stalina, członków biura politycznego i rządu, jest fałszywką. Na tle tego magicznego otumanienia ożywiona działalność publicystycznych łajdaków, nawet wśród pisarzy. A jeśli była to MASKIROWKA!? Jeśli wylądowali gdzieś dalej? Chyba nie na Jużnym! Gdzie by to mogło być? Gdzieś na odległość posiadanej benzyny w baku? Nie wiemy. Ale na pewno nie na jakiejś pustyni. Jest jednak jeszcze jedna możliwość, jeśli działano RAZEM I W POROZUMIENIU… Maskirowka mogła przecież mieć na celu tylko to: stworzyć iluzję, że Tupolew wyleciał z Okęcia i rozbił się w Smoleńsku!… Więc upozorowanie katastrofy, której nie było? Przecież nikt nie był dopuszczony na pozorne miejsce katastrofy. Mijały godziny nim zostały zidentyfikowane poszczególne zwłoki. Dosyć czasu, aby dostarczyć je z Warszawy. Zapadał zmrok. Jeszcze raz: nie ma zdjęć zwłok rozrzuconych wokół szczątków tupolewa. Dziewięćdziesiąt sześć – to jest niemało. Ani jednego zdjęcia!!! Choćby z odległości 20-30 metrów. Zwłoki mogły być dostarczane z Warszawy do przystanku Siewiernyj w Smoleńsku, a potem do Moskwy… Jacek Trznadel
Euro nie da się uratować Z prof. Arnulfem Baringiem, niemieckim politologiem, historykiem i publicystą, rozmawia Bogusław Rąpała Strefa euro chwieje się w posadach, gospodarki państw członkowskich dławi restrykcyjny fiskalizm. Co, według Pana, czeka Unię Europejską w najbliższych latach? - Powiedziałbym, że najgorsze jest dopiero przed nami. Od dawna uważam, zresztą pisałem o tym już w 1997 r., że wspólna europejska waluta upadnie, ponieważ nie uwzględnia ani mentalności, ani siły ekonomicznej poszczególnych krajów należących do strefy euro. Istniejące wcześniej unie walutowe zawsze w końcu się rozpadały, gdyż tworzące je państwa rozwijały się nierównomiernie. Wprowadzenie euro nie było żadną ekonomiczną czy fiskalną, ale polityczną decyzją. Wcale nie było tak, że europejski przemysł potrzebował wspólnej waluty. Natomiast była ona częściowo wynikiem presji ze strony Francji i ceną za jej zgodę na zjednoczenie Niemiec, a częściowo skutkiem idealizmu ówczesnego kanclerza Helmuta Kohla. Kohl myślał, że jeśli Europejczycy będą mieli wspólną walutę, to będą tym tak zachwyceni (no i niektórzy, owszem, są), iż dla rozwiązywania problemów stworzą wspólne instytucje w polityce finansowej i gospodarczej.
Tak się jednak nie stało. W którym kierunku może rozwinąć się ta sytuacja? - Od czasu, gdy o tym pisałem, upłynęło piętnaście lat. W międzyczasie okazało się, że wiele krajów nie jest w stanie poradzić sobie z własnymi problemami gospodarczymi, co właśnie obserwujemy. Byłby to pewnego rodzaju wstrząs, gdyby w którymś momencie doszło do rozpadu strefy euro na kraje północne, do których zaliczyłbym również Polskę, i kraje południowe, które inaczej funkcjonują, mają inną mentalność. Myślę, że kanclerz Merkel popełnia błąd, mówiąc, że jeśli upadnie euro, rozpadnie się Europa. Uważam to za kompletnie błędne mniemanie. Wspólna Europa istniała, zanim wprowadzono euro, i będzie istniała również, gdy go nie będzie. Ale ta Europa będzie inna.
Czyli jaka? - W gruncie rzeczy to niedorzeczne, że szczególnie po tym, jak do Unii Europejskiej zostały przyjęte kraje środkowoeuropejskie, wszystkie decyzje ciągle podejmowane są w Brukseli. Zawsze uważałem, że wraz z przyjęciem tych krajów do Unii Europejskiej czymś oczywistym będzie przeniesienie niektórych jej organów do Warszawy, Pragi, Budapesztu itd. Nie ulega wątpliwości, że skupienie całej biurokratycznej machiny w Brukseli było pomysłem na dobre, a nie na złe czasy. Miał rację generał Charles de Gaulle, mówiąc kilka dziesięcioleci temu, że wspólnotowa instytucja, jako pewnego rodzaju sekretariat wszystkich rządów państw członkowskich jest pożyteczna w dobrych czasach, ale w trudnych nie zdaje egzaminu. Jeśli przyjrzymy sie sytuacji z ostatnich kilku miesięcy, widać dobrze, że wszystkie europejskie rządy bardziej lub mniej angażowały się w rozwiązywanie bieżących problemów, podczas gdy Komisja Europejska w zasadzie stała z boku, nie odgrywając istotniejszej roli. I myślę, że w tym właśnie kierunku Europa będzie się rozwijała, tzn. okaże się, że Europa jest związkiem państw narodowych, czyli tym, co kiedyś gen. de Gaulle nazwał Europą ojczyzn. Myślę, że chodzi tu o podkreślenie odmienności poszczególnych nacji, o coś, czego po Europie oczekują także Polacy, a więc o koordynację interesów poszczególnych państw narodowych, a nie tworzenie jakiegoś biurokratycznego nadurzędu, który podejmuje decyzje i wszystko kontroluje.
Według de Gaulle´a, przyszła Europa miała być związkiem niezależnych, współpracujących między sobą państw narodowych. Tymczasem idea federacji, o której utworzenie apelował w Berlinie polski szef MSZ Radosław Sikorski, stoi w sprzeczności z tą wizją. - Federacja nie jest dobrym rozwiązaniem, chociażby z powodu zbyt dużych różnic między krajami. W Niemczech mamy olbrzymi problem polegający na tym, że takie landy, jak Badenia-Wirtembergia, Bawaria czy Hesja skarżą się i chcą wnieść skargę do Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe, że zbyt dużo z wypracowanych u siebie pieniędzy muszą przeznaczać na pozostałe trzynaście krajów związkowych, w tym również na Berlin. Jeśli takie problemy występują w obrębie jednego narodu, to nie ulega wątpliwości, że takiego rozdawniczego systemu nie można wprowadzić w całej Europie, tym bardziej, jeśli się wie, że ekonomiczne i finansowe możliwości wszystkich krajów członkowskich są ograniczone. Na dodatek wszelkie próby ustabilizowania sytuacji poprzez polityczne posunięcia i wprowadzenie kontroli niesłychanie zaszkodziłyby wizerunkowi Niemiec, ponieważ inne kraje nie chcą dać się oszukać i pozwolić na osłabianie swoich praw. Zresztą nie jest to w żadnym razie do pogodzenia z ideą demokracji. Każdy kraj musi sam zrozumieć, że należy zmniejszać zadłużenie i ciąć wydatki wtedy, kiedy to jest konieczne. To może być przeprowadzane tylko w obrębie własnego narodu, a nie w szeroko rozumianej Europie. Warunki życia na kontynencie europejskim są niezwykle zróżnicowane i nie jest dobrym rozwiązaniem, jeśli państwa najbogatsze będą narzucały wszystkim te same reguły. To pewne, że ludzie będą się buntować. Niemiecka dominacja, rozumiana, jako nadzór finansowy, czy też niemiecka kuratela nad Europą to byłoby po prostu niedorzeczne. Nie możemy tego zrobić, nie chcemy tego i nie chcą tego również inni.
Jakie jeszcze względy przemawiają przeciwko takiemu rozwiązaniu? - Z historycznego punktu widzenia można powiedzieć, że dwukrotne próby podjęte przez Niemcy, aby narzucić coś Europie i stać się siłą dominującą, zakończyły się niepowodzeniem. Również teraz nie może się to udać, tym bardziej, że siły Niemiec są o wiele bardziej ograniczone, niż się to wydaje z punktu widzenia innych krajów. W porównaniu z Polską może i jesteśmy ekonomicznie wydajniejsi, ale jeśli weźmiemy pod uwagę liczbę wszystkich krajów europejskich, a więc 27 państw, wówczas znaczymy dużo mniej, niż by się to mogło wydawać.
Czy według Pana jest możliwy scenariusz, że jako jedno z pierwszych państw ze strefy euro wystąpią właśnie Niemcy? Mówią o tym niektórzy ekonomiści… - Nie wydaje mi się, żeby tak się stało. W każdym razie trzeba przyznać, że sytuacja w strefie euro rozwinęła się inaczej, niż to sobie wszyscy na początku wyobrażali. Traktat z Maastricht przyjął inne regulacje. Wśród jego postanowień znalazł się zakaz przyjmowania na siebie długów jednego państwa przez inne. Zawsze uważałem za kompletnie niedozwolone to, że szczególnie w przypadku ratowania Grecji artykuł 125 traktatu z Maastricht w ogóle nie był brany pod uwagę. I tylko wtedy unia walutowa mogłaby się utrzymać, gdyby przestrzegano tego zakazu. Każdy kraj sam musi uporządkować własne sprawy.
Kanclerz Niemiec powtarza, że pakt fiskalny jest sprawą postanowioną i nie dopuszcza nawet możliwości jego renegocjacji, mimo że wiele państw zgłasza zastrzeżenia, co do zakresu ingerencji w swoją suwerenność ekonomiczną. Według Pana, to rozwiązanie również nie uratuje strefy euro? - Moim zdaniem nie, ponieważ po pierwsze, wątpię, czy pakt jest do pogodzenia z europejskimi umowami. A nawet, jeśli tak by było, to czy można sobie na poważnie wyobrazić, że ktoś z zewnątrz będzie kontrolował proces, jak dane państwo obchodzi się ze swoimi pieniędzmi? Przecież należy to do głównych elementów pracy parlamentarnej. Od czasów średniowiecza, gdy jeszcze panowały stosunki feudalne, przejęcie długów przez daną koronę wiązało się z jej udziałem w podejmowaniu decyzji. Rewolucja francuska wybuchła wtedy, gdy król Francji potrzebował pieniędzy, a nie chciał podzielić się władzą. Nie można praw parlamentu, a więc głównego elementu demokratycznej kontroli, po prostu oddawać do Brukseli, Berlina lub gdziekolwiek indziej. To jest całkowicie wykluczone. Przez sześćdziesiąt lat żyliśmy zgodnie i działaliśmy wspólnie dla dobra Europy. Teraz pojawiło się wobec nas wiele resentymentów, ponieważ wiele krajów, słusznie bądź nie, uważa, że nie chce, aby Niemcy mówili im, jak mają zarządzać swoimi finansami – jak je wydawać, kontrolować i reformować. I to jest przerażająca wizja. Dziękuję za rozmowę.
Janusz Korwin-Mikke: Sk***ysynów na galery! W Polsce i całej Europie rządzą zwykli łajdacy. Niczym od siebie się nie różnią. Chadecy podobno wierzą w Boga, a socjaliści nie. Ale ta różnica pokaże się dopiero po śmierci. Poza tym nie różnią się niemal niczym. Ot, może jeden podatek podniosą o 1 proc., a inny obniżą o 1 proc. Na zasadzie: "By równowaga nie była zwichnięta, unosząc suknię, spuszczała oczęta"... Tak naprawdę ich cel jest jeden: zabrać ludziom w okupowanym przez siebie kraju jak najwięcej pieniędzy. To nic, że połowa się zmarnuje - ale jakieś 10 proc. przylepi się IM do łapek. ONI są przekonani o swojej bezkarności. Jak wygra SPD, to powyrzuca CDU. To prawda. Ale przecież wiadomo, że rządzić będą nieudolnie... Więc za cztery lata wrócą ci z CDU. Wylecą socjaliści z PO - przyjdą socjaliści z PiS-u. A za cztery lata - kto wie? Jak w sondażach pójdzie w górę np. Ruch Palikota, to wszyscy "fachowcy" poprą p. Palikota - i pozostaną na stanowiskach. Koko-koko - spoko! Bo skąd p. Palikot weźmie 639 tysięcy urzędników? Zatrudni tych samych! JE Wiktor Janukowycz wsadził do więzienia p. Julię Tymoszenko. Za to, że zawarła niekorzystny kontrakt z "Gazpromem". Najprawdopodobniej za grubą łapówkę. Natychmiast wszystkie sk***syny podniosły larum: "Zwolnić Julię! Jak można używać kodeksu karnego do zwalczania opozycji? Opamiętajcie się, bracia Ukraińcy!". ONI naprawdę trzęsą portkami. Bo jak do władzy w Polsce dojdzie - na przykład - niżej podpisany (a biję już w sondażach i p. Millera, i p. Pawlaka) - to przecież wsadzę do kryminału tych, co podpisali jeszcze mniej korzystny kontrakt - z tym samym Gazpromem!! I tych, co wydają dziesiątki miliardów na "walkę z globalnym ociepleniem". I tych, co budują (żeby je, choć ukończyli...) autostrady i stadiony, kradnąc dziesiątkami milionów. Bo to nie są decyzje "polityczne". Te sk***syny to zwykli kryminaliści. I ICH miejsce jest w kryminale. ONI zresztą przezornie budują teraz bardzo luksusowe kryminały - by w razie czego... Budują dla siebie. Pomylą się: jeśli Prawica dojdzie do władzy, to pp. Kaczyński z Tuskiem będą zgodnie łupać kamienie w jakiejś kopalni. A może uruchomimy galery? Bardzo ekologiczny środek transportu! Prywaciarze uruchomią - bez dotacji. Ilu turystów kupiłoby nawet drogie bilety na rejs do Szwecji - gdyby przy wiosłach siedzieliby pp. Kaczyński, Miller, Palikot, Pawlak, i Tusk! I ze 200 ich kolegów partyjnych! I trochę zwykłych bandziorów! A gdyby jeszcze za ociąganie się w wiosłowaniu wolno było (za 20 złotych?) przyłożyć im batem po grzbiecie? No, jak? Co Państwo sądzą o galerach? JKM
Żyd Żydowi nierówny Właśnie dowiedziałem się również, że p.Leszek Bubel zdemaskował mnie, jako Żyda. P. Bohdan Poręba, reżyser, dzielił był Żydów na trzy kategorie:
1) Żyd właściwy. Taki Żyd, to un nazywa się Silberstein, un nazywa się Rosenkrantz – no, i trudno: taki się urodził, nie jego wina; trzeba go tolerować.
2) Żyd tajny. On się nie nazywa Apfelbaum – on się nazywa Jabłoński; on się nie nazywa Braunstein – on się nazywa Bursztynowicz. No, takiego Żyda to trzeba demaskować i zwalczać – bo na pewno ma niecne zamiary
3) Żyd inkubin. Taki Żyd, to on się w ogóle nie nazywa jak Żyd. On często nawet nie wie, że jest Żydem. On często nawet nie wygląda, jak Żyd. On często w ogóle nie jest Żydem – ale on myśli i postępuje jak Żyd. Oooo – takiego Żyda to trzeba demaskować i bezlitośnie niszczyć, bo to Żyd najgroźniejszy!
Właśnie dowiedziałem się, że p. Leszek Bubel zdemaskował mnie, jako Żyda. Rozumiem: jako Żyda-inkubina. Trudno – jakoś to przeżyję. Przeżyłem poczynania „Gazety Wyborczej”, która dla odmiany uważa mnie za utajnionego anty-semitę – to przeżyję i p. Bubla. Ale wolałbym, by p. Bubel uważał mnie za anty-semitę, a Adam Michnik za Żyda-inkubina... Niestety: „Departament Plotki” MSW sufluje te informacje dokładnie odwrotnie... Natomiast – pisząc poważnie – Żydzi dzielą się na trzy grupy:
א) Żydzi kapitaliści. Sól każdego narodu. To miliony drobnych Żydów-kapitalistów podtrzymywało drobny i średni handel. To wielcy bankierzy żydowscy budowali przemysł, koleje... Nie tylko w Polsce zresztą. To tym Żydom zawdzięcza pomyślność Anglia i Ameryka. Niestety: uciekli tam, gdzie był wtedy kapitalizm, czyli do Ameryki. Tych, którzy nie uciekli, wymordowali Niemcy. Część uratowała się płacąc polskim rodzinom za przechowanie
ב) Żydzi-ortodoksi. To masa ludzi gospodarczo prawie biernych. Jednak utrzymują się sami, nigdy się do nich nie dopłacało. Politycznie nieszkodliwi – chyba, że jakiś idiota wprowadzi d***krację. Ci Żydzi zostali niemal w całości wymordowani przez niemieckich socjalistów – a ocaleni wyjechali do Izraela. Ich nie ma. Nawet w dużych miastach ciężko było zebrać minian – czyli dziesięciu dorosłych Żydów (by modlitwy w synagodze są ważne!).
ג) Żydokomuna... Są to najgorsze szumowiny tego wspaniałego narodu. Rabini twierdzą nawet, że jak ktoś jest komunistą czy socjalistą – to nie ma prawa uważać się za Żyda. Im zresztą ich żydostwo „zwisa zgniłym kalafiorem” - jak to określił p. Jerzy Urban. Ale to właśnie oni zostali w Polsce. Przechowali się u lewicowych rodzin - albo uciekli na Wschód. I, niestety, wrócili. I wyrabiają w Polakach, którzy innych Żydów przecież nie znają, jak najgorszą opinią o swojej nacji. JKM
Spełnione marzenie Adolfa Hitlera „Niemcy robią z nas bohaterów, a Sowieci robią z nas gówno” - zauważył Józef Mackiewicz. Nawiasem mówiąc, w sprawie twórczości Józefa Mackiewicza coś drgnęło, bo ostatnio niezawisły sąd w Warszawie przełamał wydawało się - żelazny monopol Niny Karsow-Szechter na dysponowanie dziełami tego wybitnego, plasującego się, co najmniej w pierwszej trójce pisarzy polskich XX wieku, przyznając możliwość dysponowania prawami do niektórych przynajmniej utworów mieszkającej w Warszawie córce Józefa Mackiewicza, pani Halinie Mackiewicz. Czyżby gwiazda Szechterów zaczynała gasnąć? Wróćmy jednak do rzeczy. Niemcy oczywiście wcale nie chcieli robić z Polaków bohaterów, ale nie chcieli też robić z nich hitlerowców. Przeznaczeniem Polaków była rola nawozu historii, na którego pożywce miało rozwijać się przyszłe imperium germańskie od Atlantyku po Ural. Polacy mieli, zatem posiąść umiejętność rachowania do 500, czytania - żeby potrafili zapoznać się z obwieszczeniami i instrukcjami oraz czytywać niemieckie gazety dla Polaków, narysowania swojego podpisu, no i oczywiście - że powinni we wszystkim słuchać Niemców - swoich panów - ale poza tym mogli pozostawać sobą. W tym celu rozpętali terror - ale terror ma oprócz bardzo wielu złych, również swoją dobrą stronę. Człowiek terroryzowany wie, że jest terroryzowany, a ponieważ każda akcja wywołuje reakcję, to wielu próbuje odpowiadać na terror albo biernym, albo nawet czynnym oporem. Co więcej - ponieważ Niemcom w ogóle nie przyszło do głowy, żeby Polaków na kogoś przerabiać, więc w zasadzie zostawiali ich w spokoju, dzięki czemu Polacy wykształcili własne wzorce postępowania, w których człowiek stawiający opór został obdarzony największym prestiżem. W ten oto sposób Niemcy, wbrew oczywiście sobie, robili z Polaków bohaterów. Tymczasem Sowieci w pierwszej kolejności nastawili się na przerobienie Polaków na ludzi sowieckich. Owszem, stosowali również i terror, ale niejako na marginesie, w charakterze uzupełnienia tego głównego nurtu, jakim było przerabianie ludzi na ludzi sowieckich. Różnica między normalnym człowiekiem, a człowiekiem sowieckim polega, jak wiadomo, na tym, że człowiek sowiecki rezygnuje z wolnej woli, a więc właściwości, o której chrześcijaństwo utrzymuje, że - obok inteligencji - jest jednym z przejawów podobieństwa Boskiego w człowieku. Człowiek sowiecki jest, zatem istotą człekokształtną, ale uwstecznioną do poziomu bydlęcego, którą Józef Mackiewicz skrótowo i - co tu ukrywać - pogardliwie nazywał „gównem”. Produkcja człowieków sowieckich trwała w naszym nieszczęśliwym kraju, co najmniej 50 lat, a wiele wskazuje na to, że nie ustała również po sławnej transformacji ustrojowej, którą przeprowadziła i nadzoruje u nas razwiedka w porozumieniu z byłymi stalinowcami, którzy w międzyczasie przefarbowali się na szczerych demokratów i w tym charakterze nastręczyli się naiwnemu i safandulskiemu narodowi tubylczemu na Umiłowanych Przywódców i autorytety moralne. Najnowszą odmianą człowieka sowieckiego jest „młody, wykształcony, z wielkiego miasta”, który na wszelki wypadek dostraja się do głównego nurtu, rezygnując w ten sposób z wolnej woli, byle tylko - również we własnych oczach uchodzić za człowieka nowoczesnego. Identyczną ambicję miał również klasyczny człowiek sowiecki - i w tym właśnie najlepiej zaznacza się kontynuacja. Konsekwencją tej, trwającej całe dziesięciolecia, produkcji człowieków sowieckich, jest nie tylko zaistnienie obok siebie dwóch narodów polskich, a właściwie zaistnienie obok dotychczasowego narodu polskiego wykorzenionego plemienia ludzi sowieckich. Mówią oni polskim językiem, naśladują tradycyjne obyczaje i nawet markują wierzenia religijne - ale nie należą do polskiego narodu, ponieważ nie podzielają ideałów, jakie na przestrzeni tysiąca lat naród ten ukształtowały i nadały mu odmienność odróżniającą go od innych narodów. Plemię człowieków sowieckich charakteryzuje się brakiem takich charakterystycznych właściwości, a nawet - brakiem jakichkolwiek właściwości - i dlatego człowieki sowieckie są wszędzie takie same. W ten oto sposób marzenie wybitnego niemieckiego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera, by z narodu polskiego uczynić nawóz historii, za sprawą sowieckich kolaborantów i kontynuującej ich dzieło razwiedki, został nie tylko w stu procentach zrealizowany, ale nawet - wyraźnie przekroczony. Wprawdzie Adolfowi Hitlerowi mogły przychodzić do głowy rozmaite pomysły - ale jestem całkowicie pewien, że nawet jemu nigdy nie przyszedł do głowy pomysł, by politycznym przedstawicielem narodu polskiego uczynić osobę legitymującą się dokumentami wystawionymi na nazwisko „Anna Grodzka”, albo osobnika, którego podstawowym, a chyba nawet jedynym tytułem do sławy, jest seksualne zboczenie w postaci sodomii. A z takich właśnie i tym podobnych osobników składa się Ruch Palikota, na czele, którego postawiony został osobnik zachowujący się jak l’agent provocateur i prawdopodobnie spełniający taką właśnie misję. Ruch ten cieszy się rosnącą popularnością w kręgach lewicowych, które bez obawy popełnienia błędu można identyfikować z żyjącym na polskim terytorium etnograficznym i dyrygowanym przez razwiedkę plemieniem człowieków sowieckich, które w ten sposób zamierza doprowadzić pozostałości narodu polskiego do stanu bezbronności i w zamian za ponowne powierzenie obowiązków nadzorczych, przekazać go państwom poważnym w charakterze nawozu historii. SM
Pucujemy się „Niech kwitnie niewinność, anielska cnota” - śpiewamy w starej pieśni eucharystycznej. I oto za sprawą okupujących nasz nieszczęśliwy kraj Sił Wyższych możemy zauważyć gwałtowne rozprzestrzenianie się niewinności, można powiedzieć - prawdziwy wybuch epidemii niewinności. Gdzie te czasy, kiedy ludziska z całej Warszawy, a nawet z prowincji gnali na Okęcie, na którym właśnie wylądował samolot z tak zwanymi „karabinierami”, a więc handlarzami bronią, którzy najpierw zostali aresztowani, a następnie uniewinnieni przez amerykański niezawisły sąd. Ludzie tłoczyli się jeden przez drugiego, żeby zobaczyć na własne oczy, jak wyglądają ludzie niewinni. Po prostu naród stęsknił się za niewinnością. Jak pamiętamy, niewinnych witał wtedy sam generał Wojciech Jaruzelski, który sam też może przecież uchodzić za niewinnego, bo jak dotąd żaden niezawisły sąd nie ośmielił się podnieść na niego świętokradczej ręki. Od tamtej pory minęło jednak tyle lat, że dzisiaj widok człowieka niewinnego nie budzi u nas żadnej sensacji; niektórzy powiadają nawet, że niewinni mnożą się jak króliki i wprost nie można splunąć, żeby nie trafić jakiegoś niewinnego. Po prostu pławimy się w atmosferze niewinności i w tej sytuacji doszło do tego, do czego dojść musiało, to znaczy - do wybuchu epidemii niewinności. Oto pani Barbara Kmiecik, nazywana również „śląską Alexis”, po pięciu latach procesu została przez niezawisły sąd uniewinniona ze wszystkich zarzutów. Podobnie za niewinnego został uznany pan poseł Stefan Niesiołowski, chociaż odgrażał się, że zrezygnuje z immunitetu. Wiadomo, że jak partia mówi, że zrezygnuje, to mówi. Zresztą na pewno nie jest to ostatnie słowo i tylko patrzeć, jak na nasz nieszczęśliwy kraj runie lawina niewinnych. Warto tedy przypomnieć, że wybuch epidemii niewinności został zapoczątkowany sensacyjnym zwrotem śledztwa w sprawie zabójstwa generała Papały, na skutek, którego, niczym oliwa sprawiedliwa, wypłynęła na wierzch niewinność pana Edwarda Mazura, „polonijnego biznesmena”, który zanim został polonijnym biznesmenem był agentem PRL-owskiej razwiedki, a złe języki powiadają nawet, że w związku ze sławną transformacją ustrojową przewerbował się na „polonijnego biznesmena” do FBI. Skoro niczym oliwa sprawiedliwa wypłynęła na wierzch niewinność pana Edwarda Mazura, który był złośliwie podejrzewany o sprawstwo kierownicze przy zabójstwie generała Papały, to nieomylny to znak, że wojna na górze pomiędzy bezpieczniackimi watahy powoli dobiega końca i zarysowały się kontury nowego kompromisu przy rabunku naszego nieszczęśliwego kraju. W związku z tym już nie rzucamy na siebie nawzajem podejrzeń, tylko się pucujemy, żeby na Euro 2012 Polska zaprezentowała się zdumionemu światu, jako kraj ludzi niewinnych. Ukraina nie chce i nie tylko nadal więzi, ale nawet stawia nowe zarzuty Julii Tymoszenko, toteż oburzony świat nie widzi innego wyjścia, jak zbojkotować tamtejsze igrzyska. SM
16 maja 2012 Gdzie władza triumfuje - sprawiedliwość przegrywa - ktoś słusznie zauważył. Bo im więcej władzy nad nami poprzez władzę - tym większa tyrania i większe możliwości odbierania nam wolności. Władza to robi poprzez plątaninę przepisów, którymi nas zarzuca i zmianę słów - bo to droga do świadomości człowieka, klucz do jego sposobu myślenia. Podobnie jest z tradycją i przeszłością. Lewica nienawidzi przeszłości, bo z przeszłości wynika teraźniejszość a z teraźniejszości powinna wynikać przyszłość.. To jesteśmy winni przyszłym pokoleniom, żeby wiedziały, czego się trzymać.. Na jakiej skale – opoce budować przyszłość.. Swoją i swoich dzieci.. Między innymi na tradycji przecież.. W takim razie jak ocenić działalność pana posła Roberta Biedronia z Ruchu Palikota, który - jak donosi” Super Ekspress”, organizuje w swoim biurze poselskim kurs, podczas którego będzie tłumaczył, jak odejść od Kościoła?(!!!!!). Zwróćcie Państwo uwagę, że pan poseł Biedroń nie organizuje w swoim biurze poselskim za nasze, podatników pieniądze, kursów jak się zachować i postępować w atmosferze homoseksualnej dewiacji? Tu też jest zamiana znaczenia słów- już homoseksualizm nie jest dewiacją, nie jest chorobą, nie należy jej leczyć - jest „normalnością”. Zresztą zadecydowała o tym jakiś czas temu Organizacja Narodów Zjednoczonych, jej agenda od zdrowia. Jeszcze Kościół Powszechny uznaje tę dolegliwość za grzech.. Może, dlatego poseł Bieroń naucza za nasze pieniądze jak wystąpić z Kościoła Powszechnego i zostać pełnokulturowym homoseksualistą.. Dwie pieczenie przy jednym ideologicznym ogniu. Walka z zasadami Kościoła Powszechnego i promocja homoseksualizmu, jako nowoczesnego sposobu zaspokajania popędu płciowego. Tym bardziej pan Robert Bierdoń promuje homoseksualizm na swoim własnym przykładzie - jak najbardziej łącząc ideologię z przyjemnością homoseksualną.. Brrrrrrr.. Aż mnie ciarki przechodzą! Zwróćcie Państwo uwagę na jeszcze jedną rzecz: Jemu nie wystarczy homoseksualizm, jako grzech dla samego siebie. On się głośno domaga, żeby inni przestali się wstydzić tej dolegliwości, wyszli z amoralnego podziemia i zarażali innych, żeby odchodzili od Kościoła i przechodzili nas stronę ciemnej mocy homoseksualnej.. On jest agitatorem bolszewicko- homoseksualnym, jakim był towarzysz Lenin, połączony z Trockim i Zinowiewem, o czym rozpisuje się szeroko pan Henryk Pająk w swojej ostatniej książce” Chazarska dzicz panem świata”.. Pan Henryk Pająk nigdy nie został skazany prawomocnym wyrokiem za to, co wypisuje w swoich książkach od lat dziewięćdziesiątych, a więc od lat dwudziestu.. Chociaż systematycznie wzywany jest do prokuratury w celu składania wyjaśnień.. Jakoś nie udaje się udowodnić mu winy kłamstwa i zebrać dowodów w sprawie „ nawoływania do waśni na tle narodowościowym i etnicznym”. Ale zamilczany jest na śmierć.. Mimo olbrzymiego dorobku- kilkudziesięciu książek.. On do niczego nie nawołuje - on opisuje i komentuje.. Sądzę, że prawdziwy homoseksualista uprawia swoje fanaberie w cichości pożądania i ducha.. I nie obnosi się z tym po całym świecie, tak jak inni- inaczej kochający i zaspokajający się, na przykład onaniści. Nie ma – na razie - parad miłości onanistów, transseksualistów, homo i hetero jednocześnie, zoofilów, nekrofilów, czy pedofilów. Na razie! Ale wszystko przed nami! Postęp nie ma granic! Lewica już nas urządzi! Dajcie im władzę, a nas urządzą.. No nie każda lewica - bądźmy szczerzy.. Lewica millerowska na pewno nie.. Bo nie jest taka nowoczesna, jak ta międzynarodowa i postępowa od Palikota, i ta od pana Kwaśniewskiego, Kalisza, Urbana, Borowskiego, Senyszyn czy Siwca.. Ci od Millera mają jeszcze trochę oleju w głowie, że nie przechodzą na zboczoną stronę mocy.. W interesie prawicy jest popieranie pana Millera przeciw tej międzynarodowej zgrai.. Na zasadzie mniejszego zła.. Palikotowcy będą – jak im tak dalej łatwo pójdzie - palić kościoły - może wtedy” obywatele” obudzą się ze swego snu... Wszystko, co w człowieku złe - podnoszą do rangi cnoty.. Wywracają, co się da do góry nogami.. Platformiarze nawet w osobie prezydenta Gdańska pana Pawła Adamowicza przywracają przeszłość.. Na gdańskiej stoczni znowu jest nazwisko towarzysza Lenina. Lenin powyżej- a Jan Paweł II na bramie.. Jak byłem dwa lata temu to był - nie wiem jak teraz.. Może teraz będzie sam towarzysz Lenin.. W końcu jego kadry zadecydowały o wszystkim.. Pan prezydent twierdzi, że taka była nazwa historyczna stoczni.. I trzeba ją przywrócić.. No pewnie - jestem „za”. Jak wracamy powoli do komunizmu, tylko przepoczwarzonego umiejętnie- to musi być przywrócone wszystko razem z Leninem? Wielkim światowym zbrodniarzem, który osobiście podpisał 5000 wyroków śmierci, spowodował śmierć milionów ludzi w imię obłędnej ideologii, utopił Rosję we krwi, kościoły pozamieniał w magazyny, a białych oficerów topił w rzekach.. Utworzył pierwsze obozy koncentracyjne na Wyspach Sołowieckich.. Mordował, mordował i mordował…. Przelewana krew to było coś dla niego normalnego.. Położył podwaliny pod nieludzki system łagrów, który udoskonalili Trocki ze Stalinem.. No i ma jeszcze jeden plus.. Był homosmeksualistą! Skoro prezydent Adamowicz z Platformy Obywatelskiej jest za ”Leninem”- to powinien działać na rzecz przywrócenia innych „ historycznych” miejsc. Na przykład nazwy placu Bankowego w Warszawie na Plac Dzierżyńskiego, a Plac Saski - na Adolf Hitler Platz.. No i ulice Lenina, Marksa, Stalina.. Pałac Kultury i Nauki nadal jest imieniem Stalina.. Tego już nie trzeba ruszać.. Honorowym obywatelem Gdańska jest przecież Adolf Hitler.. I nikt tego nie unieważnia.. Żadna Rada Miejska Gdańska tego nie próbowała.. Niemcom by się to nie podobało.. Tym bardziej, że dzieci w Bawarii będą wkrótce uczyły się z ”Mojej walki”- Adolfa Hitlera… Takie informacje dochodzą z Bawarii.. Historia zawraca koło.. Powoli acz systematycznie Niemcy odbudowują swoją potęgę w Europie.. A wygląda i na to, że i wszelkiego rodzaju komuniści.. Jeśli ktoś wielbi towarzysza Lenina- to jest komunistą, czy nie.?. Bo ja nie chwalę ani Lenina, ani Hitlera.. A przecież zgodnie z artykułem 13 Konstytucji: „Zakazane jest istnienie partii politycznych i innych organizacji odwołujących się w swoich programach do totalitarnych metod i praktyk działania nazizmu, faszyzmu i komunizmu, a także..” i tak dalej To przywracane pseudonimu Lenina na dawnej Stoczni Gdańskiej jest przywracaniem insygniów komunizmu, czy też nie? Gdzie władza triumfuje - sprawiedliwość przegrywa…Nieprawdaż? Nie tylko sprawiedliwość społeczna.. WJR
A oni pouczają dalej. "Naprawdę, nie opłaca się dziś być przysłowiowym Niesiołowskim publicystyki ekonomicznej" Redaktor Witold Gadomski, guru neoliberalnej publicystyki gospodarczej, wielbiciel i wyznawca bezdyskusyjnej i bezrefleksyjnej, jedynej słusznej prawdy o gospodarce w wydaniu prof. Leszka Balcerowicza postanowił tym razem wylansować się na nazwisku i poglądach Senatora PIS Prezesa SKOK Grzegorza Biereckiego.
Fakt - na nazwisku V-premiera i wielokrotnego MF dziś kariery medialnej się nie zrobi. W rozpaczliwym geście mało subtelnej krytyki można dziś próbować jeszcze uderzyć i postraszyć PIS-em, którego dziś już nawet polscy przedsiębiorcy się nie boją. Gadomski, którego kapitalizm, odarty z ludzkiej godności i wrażliwości społecznej, oparty został na ideologicznych zaklęciach „profesjonalistów” z KLD i UW, a zwłaszcza na terapii szokowej prof. L.Balcerowicza dogorywa właśnie na całym świecie. Pryncypialnie krytykując wywiad z Grzegorzem Biereckim w "Uważam Rze", Gadomski, bezkrytyczny wielbiciel Hayeka i Misesa, wydając na prawo i lewo co tak charakterystyczne dla publicystów GW, świadectwa rozumności, wiedzy ekonomicznej, profesjonalizmu czy amatorstwa zarzuca Prezesowi SKOK o zgrozo, „błędne rozumienie mechanizmów gospodarczych”. Problem w tym, że w przeciwieństwie do „zawodowców” od gospodarki spod znaku UW, POi GW to właśnie ci tzw. amatorzy – praktycy twierdzili niezmiennie, że program totalnej wyprzedaży banków w Polsce pieszczotliwie nazywany przez neoliberałów prywatyzacją skończy się katastrofą finansową. To ludzie tacy jak senator Bierecki i senator Bogdan Pęk ostrzegali, że program NFI to największy skandal finansowy Europy, że OFE to zwykła pijawka wysysająca życiodajną finansową krew z polskiego organizmu gospodarczego, niczego niegwarantująca w zamian, a już na pewno godziwych emerytur. Ostrzegali, że wejście do systemu euro to samobójstwo gospodarcze, a strefa euro może się rozpaść. Dzisiejszy kapitalizm oparty na chciwych bankach, totalnym zadłużeniu, deregulacji i totalnej wyprzedaży majątku narodowego kapitałowi zagranicznemu, o co latami walczył na łamach GW red. W.Gadomski rozpada się na naszych oczach w pył. Rzeczywiście trudno być aż tak elastycznym w poglądach jak red. Gadomski, który swego czasu w dobie afery hazardowej potrafił wczuć się w poglądy ekonomiczne R.Sobiesiaka – charakteryzując to piórem, jako „normalne stosunki biznesu z polityką”.
Niestety smutną rację ma prezes Bierecki, że polski rząd nas zadłuża na potęgę, ten obecny w rekordowym – astronomicznym tempie. Przez ostatnie 5 lat prawie na 400 mld zł. – czy to na pewno jest jak twierdzi W.Gadomski – „tyle ile konieczne do sfinansowania deficytu budżetowego i rolowania dawnego długu”. Teoria o wypychaniu kredytu przez dług publiczny to już dziś prehistoria. W dawnym długu dodajmy znacząco mniejszym, spory udział ma przecież również prof. L.Balcerowicz. W przeciwieństwie do redaktora GW – Senator PIS z pewnością nie jest bezkrytycznym wielbicielem III RP. To co prezentuje od wielu lat red. Gadomski to typowa ekonomia polityczna, najważniejsze jest kto mówi, nie tyle ważne co mówi. Retoryka pouczeń, epitetów, czy półprawd, a nawet zwykłych kłamstw działa. Choćby takich, że to premier Victor Orban zadłużył kraj i „teraz musi błagać MFW o pomoc, by ocalić kraj od bankructwa” – to nie przystoi takiemu ekonomicznemu publicyście – profesjonaliście. Fakty są, bowiem takie, że to poprzedni rząd socjaldemokratów i tak bliskich sercu red. GW – liberałów totalnie zadłużył Węgry, a Orban musi ten bliski nam kraj nie bez trudu i wyrzeczeń oddłużyć. Naprawdę, nie opłaca się dziś być przysłowiowym Niesiołowskim polskiej publicystyki ekonomicznej, nie warto też odgrywać roli Wacława Jarząbka – trenera II – klasy z legendarnej komedii „Miś”. Dziś już „łubu dubu, łubu dubu, niech nam żyje Prezes Liberalnego Klubu” nikogo nie zachwyci. Nasz dług publiczny jest gigantyczny. Czy blisko 900 mld zł to mało, co z tego, że w relacji do PKB to tylko 56 proc. i jak podkreśla red. W.Gadomski jest on znacznie niższy niż większości krajów strefy euro. Drobiazg tylko w tym, że minister finansów J.V.Rostowski, do którego tak wielkie zaufanie ma W.G. – ukrywa, co najmniej 50-60 mld zł owego długu w KFD, FUS, FRD niezapłaconych fakturach w służbie zdrowia, na budowach dróg i autostrad.
Gadowski zajadle krytykuje idee unarodowienia – spolszczenia naszego długu – o ile już, to lepiej zadłużać się w kraju niż zagranicą, co słusznie proponuje Senator G.B. To właśnie ma Polskę uchronić od gwałtownego powiększania się długu w momencie silnego osłabienia się polskiego złotego. Polski dług zagraniczny w wysokości ok. 250 mld euro w ciągu kilku godzin może urosnąć o 20-30 mld zł. Wystarczy, że złoty straci do euro, franka czy dolara 20-30 groszy tak jak ma to miejsce w maju b.r. Mitomanią można nazwać stwierdzenia publicysty "Wyborczej", że mityczne rynki finansowe z New Yorku traktują nas prawie jak Francję, a nie jak Kostarykę – i to, dlatego, że nasze obligacje sprzedają się jak świeże bułeczki. Greckie obligacje też się długo dobrze sprzedawały. Swego czasu red. Gadowski ubolewał, że Premier J.Kaczyński nie ma dobrych doradców ekonomicznych teraz narzeka, że wśród tych czołowych doradców gospodarczych jest senator Bierecki. Sztuka prowadzenie sporów wśród redaktorów GW zawsze przypominała intelektualny dyktat, kto ma inne poglądy, ten amator, oszołom, ignorant, my profesjonaliści zawsze płyniemy przecież na fali. Tym razem jednak fala na tyle wzbiera, że tsunami gospodarcze zmiecie dotychczasowych gospodarczych „profesjonalistów’ zwłaszcza tych, którzy tak często rozmijali się z prawdą i pouczali innych. Janusz Szewczak
Minister Cichocki wciąż pokłada wiarę w skompromitowanym generale Janickim i nierzetelnym raporcie Millera Jacek Cichocki podczas przedstawiania stanu przygotowań polskich służb do organizacji Euro 2012 zapewnił po raz kolejny, że ma pełne zaufanie do szefa BOR, generała Janickiego. Szef MSW zaznaczył, że jego osoba daje rękojmię rzetelnej i skutecznej pracy Biura w czasie ME 2012. Postawa rządzących wobec Janickiego jest nader zastanawiająca. Człowiek, który jest politycznie odpowiedzialny za największy blamaż polskich służb ochraniających VIPy w dziejach, w czasie, którego rządów w Biurze Ochrony Rządu zginął najważniejszy człowiek ochraniany przez tę służbę, nie tylko nie został pociągnięty do odpowiedzialności, ale dostał nagrodę w postaci stopnia generalskiego, a jego rzetelność rząd podkreśla do dziś. To zacięte uwiarygadnianie człowieka, który odpowiada za gigantyczną porażkę BOR, jest bardzo zastanawiające. Szczególnie, że jego służba może dysponować wiadomościami, dotyczącymi działań rządu ws. katastrofy smoleńskiej. Bez względu na to, czym na rządzących dysponuje Janicki, jego obrona jest niedorzeczna. Jego zastępca usłyszał zarzuty związane z niedopełnianiem obowiązków przez Biuro, NIK w swoim wymienił wiele patologii istniejących w tej służbie, a prokuratura wyłączyła do odrębnego śledztwa wątki związane z niedopełnieniem obowiązków przez 10 kwietnia 2010 roku. I choć dziś minister Cichocki mówił, że gen. Janicki nie miał nic wspólnego z tymi działaniami, i choć minister podpierał się skompromitowanym raportem Millera, który – zdaniem Cichockiego - nie wymieniał zaniedbań BOR wśród przyczyn katastrofy smoleńskiej, nie ma dziś wątpliwości, że Biuro złamało reguły gry w tej sprawie (zaniechano rozpoznania lotniska, ściągnięto oficera do Polski, który miał siedzieć w Smoleńsku, nie było na lotnisku ochrony itp.). I bez względu na to, kto personalnie podejmował decyzje w konkretnych sytuacjach wszelkie patologie obciążają generała Janickiego. Ustawa o BOR mówi jasno, że „Szef BOR jest przełożonym funkcjonariuszy BOR, zwanych dalej "funkcjonariuszami", oraz pracowników zatrudnionych w BOR” oraz „kieruje BOR i zapewnia sprawne oraz efektywne wykonywanie jego zadań”. To w sposób oczywisty oznacza, że jest on odpowiedzialny za wszystko, co dzieje się w podległej mu służbie. I świetnie zdają się o tym wiedzieć ludzie w samym BORze. Gdy w lutym, niedługo po postawieniu zarzutów gen. Bielawnemu ws. łamania procedur w Biurze skierowałem do rzecznika służby pytania o to, kto nadzoruje zadania wiceszefa BOR otrzymałem jasną i klarowną odpowiedź. Informuję, iż zgodnie z obowiązującą w Biurze Ochrony Rządu strukturą, Zastępca Szefa BOR podlega Szefowi BOR, natomiast Biuro Ochrony Rządu podległe MSW kontrolowane jest przez służby i organy do tego uprawnione - wyjaśniał mjr Dariusz Aleksandrowicz, rzecznik prasowy Biura. Z jego słów wynika jasno, że Bielawny, który nie podejmował działań poza strukturą, tylko jako funkcjonariusz Biura, podlegał swojemu szefowi. To oznacza, że nawet rzecznik Biura de faco przyznaje, że gen. Janicki odpowiada za wszelkie patologie, którymi obarczono Bielawnego oraz odpowiada politycznie za zaniedbania, które przyczyniły się do katastrofy smoleńskiej. Przedwojenny oficer służby ochraniającej polityków popełniłby honorowe samobójstwo, gdyby jego służba nie wypełniła swoich ustawowych zadań i straciła ważnego dla kraju polityka. Dziś człowiek, którego politycznym dorobkiem stała się m.in. katastrofa smoleńska, dostaje awanse, może liczyć na ochronę rządzących i otrzymuje zadanie zabezpieczenia najważniejszych osób w państwie, w czasie najważniejszej ponoć imprezy w dziejach Polski. Minister, nadzorujący pracę BOR, w imię obrony szefa służby z takim dorobkiem powołuje się publicznie na raport, który stał się symbolem polskiego kłamstwa smoleńskiego, próby mataczenia oraz serwilizmu wobec Rosji. Ktoś jeszcze się zastanawia, dlaczego raport Millera mimo kompromitacji nie został poprawiony? Zawsze można kogoś za nim schować. Co jest w tym Janickim? Stanisław Żaryn
Wywalanie otwartych drzwi. Jak można przeczytać tutaj:
http://www.pch24.pl/ps,2480,i.html#ixzz1uvoWi0m0
ekonomiści anglosascy z obydwu stron Wielkiej Wody postanowili doradzić Europejczykom, jak bezboleśnie wyjść ze strefy €uro. Nawet wzięli za to pieniądze. Tymczasem wyjście ze strefy €uro jest jeszcze prostsze, niż wejście do niej.
Na przykład czytamy: „Plan Recorda przewiduje, więc stworzenie z inicjatywy Francji i Niemiec tajnej grupy, która przygotowałaby Unię Europejską na powrót do walut narodowych. Skutkiem tych działań ma być likwidacja waluty euro, koniec działania EBC i przejęcie inicjatywy przez banki narodowe. Emisję banknotów przejęłyby, więc poszczególne kraje członkowskie. Mogłyby one emitować walutę euro z tym, że każdemu krajowi odpowiadałaby inna litera w numerze banknotu. Takich pieniędzy można by, więc używać jedynie na terenie jednego państwa. Jednak poza jego granicami konieczna już będzie jego wymiana”. Otóż: nie trzeba się bawić w przypisywanie krajom osobnych liter na banknotach: €urosy już są emitowane przez poszczególne euro-stany, (co można zobaczyć – p.Neil Record chyba nie zadał sobie tego trudu, Anglik przecież nie zniży się do oglądania tych kolorowych papierków wydawanych na Kontynencie - choćby po obrazkach na banknotach!!). Dla uproszczenia można sobie wydrukować nowe banknoty (nie koniecznie w stosunku 1:1 – można dowolnie, np. 3:1) i wydawać np. trzy słowackie korony za jedno przyjęte €uro. Nie trzeba też odmawiać przyjmowania na terenie jednego euro-stanu przyjmowania banknotów innych euro-stanów. Skoro nawet w PRLu można było przyjmować dolary – i to pomimo trudności, bo było to formalnie nielegalne... Zresztą w Polsce można płacić €urosami – i jakoś nic się od tego nie zawala. To gdyby Niemcy wyszły z €urolandu, a kilka euro-stanów w nim jeszcze zostało, można by €urosy przyjmowac i w Niemczech. Po jakim kursie? A, to już rynek ustali... Trzeba tylko zażądać z EBC odpowiedniej części złożonych tam zabezpieczeń – o ile jeszcze jakieś tam pozostały, co wcale nie jest pewne. Przypominam, że słyszałem plotki, że rząd RFN już wydrukował – w ogromnej tajemnicy – dojczmarki na ew. wymianę... I jeszcze jedna informacja. Przypominam, że parę dni temu wszystkie Autorytety (z Rzeczniczką Komisji Europejskiej na czele) twierdziły, zgodnie z prawdą, że nie można wyjść z €urolandii bez wystąpienia z Unii Europejskiej. Od kilku natomiast dni wszyscy, jakby się zmówili, na ten temat milczą – rozważając wystąpienie Grecji z €urolandu – bez wystąpienia jej z UE!!!Ciekawe – nieprawda-ż? JKM
Wałęsa chce pałować Solidarność drukuj - Ja na tym, gdybym był na miejscu Tuska dałbym polecenie spałować, oddać za to, władzę trzeba szanować, wybierać mądrze, brać udział w wyborach, organizować się, ale potem szacunek, ktoś ich wybrał, oni są przedstawicielami narodu, nie mogą pozwolić sobie na takie, na opluwanie, na bijatykę – mówił w Radiu Zet Lech Wałęsa.A na pytanie Moniki Olejnik, czy pałowałby członków Solidarności odpowiedział: „tak, z przewodniczącym na czele. Pierwszego bym, jak byłbym komendantem albo premierem wyszedł z pałą i go spałował, że nie potrafi mądrze układać stosunki w wolnej Polsce”.
- Tylko na miejscu premiera to on wyszedł sam żeby nikt nie miał, żeby się ktoś nie bał, policjant jakiś spałować przewodniczącego, to ja bym, jako komendant policji sam go spałował – uzupełnił były prezydent.
Lech Wałęsa skrytykował też Stefana Niesiołowskiego z jego zachowaniem wobec Ewy Stankiewicz.
- Nie, to tego nie powinno być. Proszę panią, ja też czasami byłem na granicy wytrzymałości, bo człowiek zmęczony, ktoś idzie opluwa z tyłu, a drugi specjalnie robi zdjęcia, żeby pokazać takie zdjęcia, no wie pani, to jest ciężko wytrzymać – podkreślił.
- Ja bardzo lubię Niesiołowskiego ja szanuję za jego przeszłość i w ogóle i nawet za obecną działalność, ale tu musi jeszcze trochę potrenować żeby być, no jednak panować nad sobą – dodał.
TPT/RadioZet
Nie chcą leczyć, chcą kraść Dzisiejszy "DGP" przedstawia alarmujące dane Europejskiego Konsumenckiego Indeksu Zdrowiana temat spadku, jakości usług medycznych w Polsce. Będzie coraz gorzej, jeśli nie sprywatyzujemy służby zdrowia. Obecny system "ochrony zdrowia" nie jest stworzony po to, aby leczyć ludzi. Jest stworzony po to, aby kraść. Mało, który obszar funkcjonowania państwa jest aż tak ogromną żyłą złota dla rozmaitych cwaniaczków i biznesmenów umocowanych politycznie (często powiązanych ze służbami specjalnymi). Ile mieliśmy już w ostatnich latach afer związanych z lekami, lekarzami, dostawami sprzętu, fikcyjnymi usługami itp.? Będą kolejne, bo system opieki zdrowotnej skonstruowany jest tak, aby był matecznikiem wielkich afer. Bierze się to stąd, że służbą zdrowia rządzą urzędnicy, a nie lekarze czy pacjenci. Urzędnicy lubią brać łapówki. Są, więc zainteresowani tym, aby system działał źle, (bo gdyby działa dobrze, nie byłoby, za co brać łapówek). Wprowadzają, więc np. system leków refundowanych. Określone leki trafiają na listę produktów, których koszty zakupu zwraca państwo, (czyli NFZ). Firmy farmaceutyczne wiedzą, więc, że przeciętny Polak wybierze taki właśnie lek refundowany, by nie uszczuplić swojego budżetu (uszczuplanego przez szajkę Tusk - Pawlak wystarczająco). Robią, więc wszystko, aby ich produkt trafił na tą listę. Dają, więc łapówki urzędnikom za to odpowiedzialnym. Potem cenę podnieść mogą nawet 30-krotni. Zwrócą się im w ten sposób koszty gigantycznych łapówek wręczanych urzędnikom, a i dla siebie zostanie sporo. Zapłaci za to podatnik, którego pieniądze wydawał będzie NFZ na refundację. Mówimy o kwotach rzędu 30-100 złotych. W takim razie ile pieniędzy będzie można ukraść na wprowadzeniu przepisów o refundacji zabiegów in vitro, z których jeden kosztuje kilkadziesiąt tysięcy? Prace nad ustawą trwają długo, dlatego, aby do wszystkich zainteresowanych dotarł sygnał, że politycy mogą wydać na refundację in vitro ciężkie dziesiątki miliardów złotych, ale za darmo tego nie zrobią. Przedsiębiorcy zajmujący się in vitro mają, więc czas, by do polityków pobiec z łapówkami. Służbę zdrowia może uratować tylko prywatyzacja. W szpitalu prywatnym liczy się pacjent, a nie przepis (najczęściej głupi) wydawany przez urzędnika. Decyzje najczęściej podejmuje lekarz (a nie urzędnik) znający się na medycynie (a nie na normach, rozporządzeniach, zarządzeniach itp.) Dla lekarza najważniejszym celem jest wyleczyć pacjenta, a nie przestrzegać kretyńskich dyrektyw. Wszyscy o tym wiedzą - także ci, którzy z ramienia państwa zajmują się "służbą zdrowia". Jednak oni nie mają na celu troski o pacjenta, tylko troski o własne kieszenie. Nie chcą leczyć, chcą KRAŚĆ. W tym systemie czują się, więc jak ryba w wodzie. System prywatny będzie służył pacjentowi, a nieskorumpowanym klikom, dlatego te właśnie kliki przed prywatyzacją będą się bronić do ostatniego tchu. Aby zohydzić ideę prywatyzacji służby zdrowia, (czyli likwidację koryta), mówi się o tym, iż oznaczać ona będzie śmierć dla emerytów. Emeryta jak wiadomo nie stać na leczenie w prywatnej klinice. Proponuję, więc wprowadzenie dla emerytów bonów zdrowotnych. Niech każdy emeryt dostanie dokument, z którym pójdzie do prywatnego szpitala i tam zostanie wyleczony na koszt państwa. Jako podatnik nie mam nic przeciwko temu, aby pieniądze z moich podatków były przeznaczane na leczenie starszych, schorowanych ludzi. Natomiast ani jednego grosza nie mam zamiaru wydawać na armię biurokratów, leni i łapówkarzy w NFZ-ach, ministerstwach zdrowia, zainteresowanych tylko wprowadzaniem głupich przepisów i wyciaganiem łapówek od cwaniaczków - biznesmenów za załatwianie "refundacji" czy innych idiotycznych czynności. Całe to towarzystwo powinno skończyć w kryminale. Szymowski
Himalaje hipokryzji i cynizmu Tuska Gdyby premier Tusk miał sam czyste sumienie, to jedną jego decyzją Niesiołowski nie piastowałby żadnych funkcji z nadania Platformy, ale także nie byłby członkiem jej klubu parlamentarnego.
1. Wczoraj w mainstreamowych mediach zaroiło się od informacji jak to premier Tusk natychmiast po powrocie z Kanady „osobiście zwróci się do Stefana Niesiołowskiego by natychmiast i jednoznacznie, przeprosił dziennikarkę za swoje zachowanie i jednocześnie zapewnił, że nigdy więcej w ten sposób zachowywał się nie będzie”. To zadziwiające, że premier Tusk tak przecież „wyczulony” na brutalizację życia publicznego, potrzebował aż 4 dni na to, żeby zareagować na skandaliczne zachowanie posła swojego klubu, który tak niedawno jeszcze z jego rekomendacji był wicemarszałkiem Sejmu, a teraz pełni odpowiedzialną funkcję, szefa sejmowej komisji obrony narodowej. Dopiero, kiedy w większości mediów (poza Gazetą Wyborczą i jej środowiskiem) pojawiły się bardzo krytyczne informacje o zachowaniu Niesiołowskiego, ba skrytykowali je także dziennikarze zagranicznych mediów, premier Tusk uznał, że Platforma nie może dalej tracić punktów poparcia z tego powodu i zażądał od swojego posła przeprosin. Między innymi rzecznik prasowy Niemieckiego Związku Dziennikarzy Hendrik Zoerner powiedział „jestem zszokowany tą informacją, nie przypominam sobie, żeby w ostatniej dekadzie jakikolwiek niemiecki dziennikarz padł ofiarą podobnego ataku”.W podobnym tonie wypowiedział się także Johan Bihr reprezentujący w Polsce słynną organizację Reporterzy Bez Granic. Ten ostatni stwierdził nawet, że atak polityka na Ewę Stankiewicz będzie opisany w dorocznym raporcie tej organizacji.
2. Ale zdecydowanie spóźniona reakcja premiera Tuska na atak na dziennikarkę, ma także niezwykle dwuznaczny charakter. Otóż awantury w Sejmie w ostatni piątek rozpoczął nie, kto inny jak sam premier Tusk. Odbyły się głosowania nad projektami ustaw emerytalnych. Posłowie zadali kilkadziesiąt pytań ministrom rządu Tuska i samemu premierowi. Przez ponad 3 godziny ani jednej odpowiedzi i nagle przed ostatnim głosowaniem Tusk wchodzi na mównicę i wyrwanym z kontekstu cytatem z wypowiedzi ś.p. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego sugeruje, że i on był za podwyższeniem wieku emerytalnego. Każdy, kto choć trochę znał ś.p. Prezydenta - Lecha Kaczyńskiego wie, że jako najpierw doradca Solidarności, później jej wiceprzewodniczący, a także profesor prawa pracy zawsze stał po stronie pracowników i jest niemożliwością, aby wypowiadał się za podwyższeniem wieku emerytalnego i w związku z tym pogorszeniem ich sytuacji. Wiadomo, więc, że cytat jest „spreparowany” i przywołany tylko po to aby wywołać awanturę. I awanturę wywołał. Jarosław Kaczyński, próbuje to prostować, słyszy z ław poselskich „to zadzwoń do brata” i reaguje tak jak reaguje. Odzywa się Palikot i mówi wprost Kaczyńskiemu, „że wysłał brata na śmierć„ i Tusk może zacierać ręce.
3. Ale takich prowokacji Tuska było w ostatnich miesiącach więcej. Nazwanie przewodniczącego Solidarności Piotra Dudy pętakiem podczas debaty nad wnioskiem tego związku zawodowego wspartym 2 mln podpisów, o referendum w sprawie podwyższenia wieku emerytalnego, było przecież czystą prowokacją. Przed Sejmem kilkanaście tysięcy protestujących związkowców, transmisja obrad sejmu na telebimach i obrażany przez Tuska ich przewodniczący. Na co liczył premier, na wywołanie burd ulicznych, ale na własne oczy widziałem jak zdenerwowany Duda dzwonił z sali sejmowej do swoich kolegów na ulicy i prosił o spokój, twierdząc, że nic się nie stało. Tym razem związkowcy popsuli premierowi, wcześniej napisany scenariusz. A jeszcze wcześniej debata nad projektem uchwały Prawa i Sprawiedliwości o konieczności oddania przez Rosjan wraku Tupolewa i czarnych skrzynek. I znowu człowiek, na którym w tej sprawie „czapka gore”, wychodzi na mównicę i stwierdza, że PiS występuje „z adresem do cara”, czyli jest pod wpływem Moskwy.
4. Trzeba być niesłychanym hipokrytą i cynikiem, żeby teraz się stroić w piórka jedynego sprawiedliwego i stawać w roli rozjemcy i sędziego, kto kogo obraził i kto kogo ma przeprosić. Gdyby premier Tusk miał sam czyste sumienie, to jedną jego decyzją Niesiołowski nie piastowałby żadnych funkcji z nadania Platformy, ale także nie byłby członkiem jej klubu parlamentarnego. Ba gdyby Tusk nie był hipokrytą i cynikiem w polityce nie byłoby także Janusza Palikota, bo przecież tylko dzięki jego przyzwoleniu, zdobył on taką pozycję w Platformie, a teraz jest cichym koalicjantem rządu PO-PSL. Kuźmiuk
Made in Poland. Banksterski numer stulecia Przyjrzyjcie się swoim umowom kredytowym. Odsetki, prowizja, ubezpieczenie... Wygląda na to, że banki znalazły sposób na łatwe (i darmowe) pieniądze. Na czysto, bez podatków. Wasze! Nie wiedzieliście o tym, a banki zabrały Wam około miliarda złotych. Z Wojciechem Sawickim spotykam się w redakcji Nowego Ekranu. To czarujący człowiek – starszy dżentelmen, bloger, kolekcjoner suwaków logarytmicznych i posiadacz ekskluzywnego zegarka Breitling, oczywiście z kołowym suwakiem logarytmicznym.
- Banki okradają klientów – mówi mi. „Też mi nowość” – myślę sobie. Większość moich rozmówców, jeżeli nie są pracownikami sektora bankowego, średnio dwa razy dziennie dzieli się ze mną takim odkryciem. Pewnie, że banki windykujące, często w sposób gangsterski, niespłacone kredyty mogą sprawiać takie wrażenie. Wysokie odsetki, raty kredytów przyprawiające klientów o zadyszkę – to wszystko wiem. Na czym miałby polegać ów „gigantyczny przekręt, o którym wspomniał pan Wojciech, kiedy rozmawialiśmy przez telefon przed spotkaniem?
Zaskakująco dla mnie rozmowa jest konkretna. Wojciech Sawicki ma zacięcie do matematyki. Jest skrupulatny, a przede wszystkim nie lubi, jak ktoś próbuje robić z niego bałwana. Szczególnie jeśli kłamie w żywe oczy.
- Sprawa wygląda tak, że Polacy są masowo oszukiwani przy kredytach – spogląda na mnie znad stosu dokumentów. - Banki, w wypadku jakże powszechnego pobierania „z góry” ubezpieczenia i prowizji, w formie potrącenia tego z wypłaty, z kredytu powiększonego o te dopłaty, naliczają odsetki od tych dokonanych już spłat. A ta kwota nie jest kredytem, bo została już zapłacona. W ten sposób bank zarabia nieuczciwie na nieistniejącym kredycie, a klient płaci dodatkowo nienależnie procenty, naliczane od kwot, które już nie są pożyczone. Siadamy do liczenia.
- Aktualna przykładowa pożyczka PKO BP, według informacji z banku z 2 maja, wygląda tak, że dla jej kwoty 15.000 zł, od której to naliczane są odsetki i raty, ubezpieczenie wynosi 3.189 zł i klient dostaje do ręki 11.911 zł. (zazwyczaj o tym potrąceniu klient dowie się przy wypłacie, w tym wypadku to podano) – tłumaczy Wojciech Sawicki. Jak dotąd wszystko jest jasne, więc liczymy dalej: - Od tej zapłaconej kwoty 3.189 zł bank nielegalnie pobiera odsetki, które tu na 60 miesięcy i 16,49% wynoszą 1.514 zł. Nielegalne 1.514 zł w stosunku do kwoty pożyczki to 12,82 proc., a do jej kosztu, to 26,96 proc. I to znaczy, że od każdych 10.000 zł pożyczki, bank wziął ponad 1.000 zł i to są wzięte pieniądze, poza oficjalną prowizją, ubezpieczeniem i odsetkami. A to była oferta z prowizją zero procent, więc wcale nie tak dużo – wyjaśnia.
W skali kraju, przy wszystkich ubezpieczonych kredytach bankowych, to kwota rzędu miliarda złotych.
Zastanawiam się, jak to możliwe? Przecież ten proceder trwa od kilku ładnych lat – jeżeli liczyć go od dnia uchwalenia ustawy antylichwiarskiej, która miała gwarantować klientom polskich banków, że nie będą narażeni na niebotycznie wielkie odsetki. Ustawę badali parlamentarzyści, Komisja Nadzoru Finansowego i Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Sama ustawa oparta była o dyrektywę Unii Europejskiej, również zakazującej lichwy.
Siadamy do dokumentów i tu sprawa cokolwiek się rozjaśnia, bo w dokumentach unijnych kwoty kredytu są precyzyjnie określone. Tak więc polska ustawa przyjmuje (błędnie – o czym za chwilę) za „całkowitą kwotę kredytu” kwotę „umowną”, będącą sumą kwoty wypłaty oraz dopłat, co stanowi łącznie tzw. kwotę kredytowaną, od której nalicza się odsetki. Z dyrektywy UE wynika jednoznacznie, że użyte tu określenie - „kwota udostępniona” (the total sums made available) to tylko kwota wypłaty. To „udostępnione”, to niewątpliwie określenie niejednoznaczne, ale właśnie jako „kwota wypłaty”, znajduje wyjaśnienia w wielu dalszych artykułach unijnego dokumentu.
Rozumiecie już? Prosta zamiana unijne określenie „wypłaconej kwoty kredytu” zastąpiono niejednoznaczną „całkowitą kwotą kredytu”.
A co na to bankowcy? Rzeczników nie będę pytał – postanawiam. - W końcu przeciętny klient nie zwraca się do rzecznika, ale prostego urzędnika, który – też zgodnie z ustawą – powinien mi wytłumaczyć wszystkie moje wątpliwości.
Ale pracownicy banków, do których chodzę i dzwonię albo nie wiedzą, o co pytam, albo zasłaniają się procedurami – „tak ma być i koniec; albo pan bierze taki kredyt, albo wcale”. Dość powiedzieć, że w żadnym z nich nikt nie wyjaśnia mi oprocentowania płaconego od ubezpieczenia kredytu.
- Prowizja i ubezpieczenie są takim samym kosztem jak odsetki naliczane procentem od kredytu. Pobranie części tych kosztów z wypłaconego kredytu jest tylko i wyłącznie obniżeniem kwoty tego kredytu, i to wynika całkowicie z tekstu dyrektywy – mówi Sawicki. - Zobaczmy np. co się stanie w skrajnym przykładzie kredytu, w którym koszty będą równać się wielkości samego kredytu i bank zażąda sobie spłaty gotówkowej „z góry” wszystkich tych kosztów. Otrzymamy więc do ręki ZERO, a tak zwany według ustawy „kredyt” o znacznej kwocie w ofercie, będziemy długo spłacać w ratach miesięcznych. Pewnie, że to absurd, ale pobranie z góry części kosztów, też musi być częścią tego absurdu. I wreszcie trzeba zrozumieć, że ten „kredyt” - to kwota „wydana”, „wypłacona”, czy „udostępniona” i że inaczej być nie może. I na tym też opiera się powszechne, tolerowane przez nadzór oszustwo w ofertach.
Wojciech Sawicki przez kilka miesięcy korespondował z UOKiK-iem, który powinien sprawą się zainteresować. Ale się nie zainteresował. W ostatniej odpowiedzi, datowanej na kwiecień tego roku, UOKiK pisze Sawickiemu wprost: „PRZEKAZANE PRZEZ PANA INFORMCJE NIE UPRAWDOPODOBNIAJĄ STOSOWANIA PRZEZ BANKI PRAKTYKI NARUSZAJĄCEJ ZBIOROWE INTERESY KONSUMENTÓW”. I koniec.
Sprawdzam więc, jak to wygląda w innych krajach Unii Europejskiej. Bankowcy z Austrii i Szwajcarii przyznają, że odsetki są liczone od kwoty udzielonego kredytu. Literalnie udzielonego. - Klienci nie godziliby się na płacenie odsetek od prowizji, czy ubezpieczenia – uważa Pert Jalnine z Alpinum Bank.
Javier San Felix, wiceprezes Banco Santander oraz pierwszy lider dywizji Santander Consumer Finance również wyjaśnia, że odsetki są płacone od kwoty udzielonego kredytu. Ta kwota to pieniądze, które klient dostaje do ręki. Banki na Zachodzie nie każą płacić klientom oprocentowania liczonego od swojej prowizji i ubezpieczenia kredytu.
Dzisiaj wysyłamy pytania w tej sprawie do UOKiK, KNF, Ministerstwa Finansów i premiera rządu. Wszystkie te urzędy są powiązane z sektorem bankowym. Powiązane nie tylko kapitałowo, ale także towarzysko i rodzinnie.
Szczegóły wyliczeń niewłaściwie naliczanych odsetek są dostępne na stronie Wojciecha Sawickiego (www.sawicki.cc).
Paweł Pietkun
Nie panikować, jeszcze zdążycie Jak widać sytuacja w strefie euro rozwija się zgodnie z moimi prognozami, plus/minus dwa miesiące. Osoby, które inwestują w akcje, bo uczeni w Excelu rekomendowali kupno z powodu, że są tanie (w porównaniach historycznych i według prognoz zakładających 3,5% wzrostu w Polsce) niech nie panikują, na panikę przyjdzie jeszcze czas. Jeżeli ktoś oczekuje, że teraz pojawi się jakieś cudowne rozwiązanie problemu zadłużenia w strefie euro, to znaczy, że zupełnie nie ogarnia sytuacji społeczno-politycznej, która nabrzmiewa w Europie. Popularność zdobywają poglądy komunistyczno-faszystowskie (dla mnie to dwie odmiany tej same choroby), a druk pieniądza, czyli jedyna alternatywa, może tylko nasilić te te trendy. Problem nadmiernego zadłużenia w Europie zostanie rozwiązany w jedyny możliwy sposób, Ci, co mogą spłacić długi zrobią to, ale odczują spadek standardu życia (recesja), a ci co nie mogą zbankrutują i zostaną wygnani. To jest normalna kolej rzeczy, to jest zdrowe. Wszelkie eurokratyczne dziwne metody to kopanie puszki w dół ulicy, co powoduje, że problem narasta. Od dłuższego czasu obserwuję, jak uczeni w Excelu opowiadają coraz większe głupstwa, powtarzając bez zrozumienia za jakimś ministrem lub komisarzem. Teraz klepią, że strefa euro jest lepiej przygotowana do walki z kryzysem niż dwa lata temu. To jest takie przygotowanie, jak założenie dziurawego kondona przed stosunkiem z prostytutką chorą na syfilis. Klientowi nie powiedziano, że kondon jest dziurawy i dlatego czuje się w miarę bezpiecznie. A dwa lata temu to było tak jak stosunek bez kondona z prostytutką, co, do której klient nie był pewien czy jest zdrowa, ale była taka szansa, nawet całkiem spora. To ja się pytam, kiedy klient powinien czuć się bezpieczniej, dwa lata temu, czy teraz, w dziurawym kondonie, bo obecny system antykryzysowy strefy euro taki właśnie jest. Dla Polski jest z tego jedna lekcja, omijać prostytutki z daleka, żeby się nie zarazić. Rybiński
Kryminogenny felieton pełen cytatów i nienawiści
„Świat nie jest piłką futbolową. Świat się podbija głową! Głową! Głową!...” - mawiał nieodżałowany Antoni Słonimski.
Nieodżałowany, bowiem pozostał po nim jego niezbyt zdolny asystent, którego nie zdołał wyszarpać za uszy, pozostał i zwietrzywszy, że mistrza nie ma już na tym padole, dokazuje z właściwym sobie słuszniackim brakiem polotu i wdzięku. Gdybyż Adam Michnik miał w sobie tyle czaru, „co siarki na zapałce” (ukradzione z czasów, gdy polska literatura potrafiła cokolwiek wyrażać) upijałby młodzież swoimi konceptami, uwodził lekką myślą, metaforą brzemienną a nie nahajem codziennej gazety, knucikami wysługujących mu się ekspertów i sądowymi procesami.
Adam Michnik, bowiem tyle ma z poezją, że od czasu do czasu sądzi poetę większego, od swoich o poezji wyobrażeń.
Wygrywa w sądzie z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem i nie dba o to, że w tej samej chwili, chwili ziemskiego tryumfu jego nieszczęsny mistrz posyła mu z zaświatów morderczą frazę:
„Są tacy, którzy mówią 'poprzedni felieton był lepszy”, albo konstatują, że ktoś się już skończył. Tak o mnie napisał niedawno ktoś, kto nie skończył się z prostej przyczyny, że się jeszcze nie zaczął”. Adam Michnik żyje jednak tym życiem i groźne miny mistrza z zaświatów wcale go nie przejmują. On jest wielki, bo cierpiał, a cierpiał, bo jest wielki. On pisze – i sam fakt pisania, nawiasem mówiąc ostatnio na poziomie zeszytów maturalnych, sakralizuje go i uświęca.
Adam Michnik jest wielki przez sam fakt, że jest. Adamowi Michnikowi wypada, tak jak dawnemu partyjnemu czynownikowi, który szczać mógł wszędzie...bo mógł. Stąd też Adam Michnik przychodzi do prezydenta RP jak do obory, w plastikowych człapach i brudnych spodniach. Adam Michnik naucza, ze swojej katedry, do której zbliżać mogą się jedynie krajowe pieszczoszki i indywidua w rodzaju ryżego Daniela Cohn Bendita, miłośnika małych dziewczynek.
Poezją jest to, co Adam Michnik uświęci swa uwagą i przychylnym grymasem, literaturą zaś mogą mienić się tylko te utwory, które występują ze słusznych pozycji, odważnie krytykują zacofanie nadwiślańskiego ludku i prężnie wspierają spółkowanie wszystkich ze wszystkimi. Dziś nawet Bernanos byłby przez Adama Michnika uznany za grafomana i zapędzony na salę sądową za frazy typu|:
„Nie ma połowicznych prawd” - wszak już z tej linijki wieje nietolerancją i agresywnym nazizmem logiki.
„Kościół potrzebuje świętych, a nie reformatorów”.
„Na przyszłość nie patrzy się jak krowa patrzy na przejeżdżający pociąg, przyszłość jest naszym zadaniem”.
Taki Bernanos poszedłby u nas z torbami, Adam Michnik pokazałby mu w sądzie gdzie raki, a raczej katole, zimują.
Bernanosa lubił kiedyś Andrzej Wielowieyski i nawet usiłował zarazić tą sympatią Tadeusza Mazowieckiego, na szczęście Wielki Literat, Wyrocznia Karpat Niższych interweniował w porę i odciął Pana Tadeusza od niestosownej lektury, z czasem sam Wielowieyski zrozumiał swoje wypaczenia i wykształcił córkę na wspaniała piewczynię strof Mistrza Adama Współczesnego. Słonimski wypiąłby się pewnie na tą menażerię i napisał coś w stylu:
„Zawsze w takich sytuacjach winni są Żydzi, cykliści, ale najczęściej literatura. Czytając ten artykuł miałem od razu wrażenie, że nie orzeł to pisał, ale reszka” - uuu jakież to znane! Dzisiejsi ynteligo święcie wierzą, że to cytat z Ich Wielkiego Przewodnika Adama, a tu taki psikus – nie dość, że ukradł to pryncypałowi, to jeszcze niedokładnie cytuje i w wymowie wykrzywił. Po co piszę te wszystkie kąśliwe i agresywne uwagi? Dla prostej obserwacji jeno, prostego stwierdzenia, że każda epoka Polaków ma swojego Wieszcza Adama i nie każdy katolik, lub katolikiem się mieniący ma w sercu choćby Bernanosa, a patrząc na dzisiejsze zgliszcza wydawnictwa „Znak” rzec by się chciało: - każdy ma takiego Bernanosa, na jakiego zasłużył – dla nich Bernanos przybrał postać pana Grossa i pani Manueli Gretkowskiej.
Jakaś postępacka zołza może oczywiście aksamitnym trelem Kazimiery w Środę prychnąć, co ja tu z zakurzonym Bernanosem, ateistą i Żydem Słonimskim i Żydem Mickiewiczem wyjeżdżam? I muszę to zrozumieć – oni mają, bowiem jednego Mistrza, Nieomylność i Pytię najdoskonalej wcieloną, która gdy trzeba jest Żydem, gdy okoliczności skłaniają Internacjonalnym Polakiem a innymi okolicznościami święcie oburzoną i do żywości dotkniętą Świętością świecką.
W okolicach ulicy Czerskiej w Warszawie i w miejscach snobujących się na jej bezpośrednie sąsiedztwo, działa mężczyzna, który za jednym ogłosił się emanacją „Solidarności”, Europy i Volterem nowej Polski... a ja ciągle mam takie powtarzające się wrażenie, skojarzenie niewdzięczne, że z jego niezbyt dopranych portek nieprzerwanie snuje się rasputinowska słoma. Nowa Warszawa nurza się w iluzjach nowego świata. Nowa ynteligensją pije wodę z Wisły cmokając jakby syciła się źródlaną świeżością. Witold Gadowski