835

Leksykon wiedzy o żydowskiej masonerii Tajemnice zakonu Synów Przymierza – Prawdziwa historia bractwa B’nai Brith Recenzowanie książek wydanych przez Wektory to katorga. Każda z nich zawiera tak dużo niezwykle interesujących informacji [nieznanych a przez to trudnych do weryfikacji] że liczba stron notatek z lektury rośnie w niebezpiecznym tempie, a wklepana recenzja zamienia się w długi esej. Tak jest i z pochodzącą z 1993 roku [ale wciąż ciekawą] pozycją znanego francuskiego publicysty i politologa Emmanuela Ratier „Tajemnice Zakonu Synów Przymierza”, przetłumaczoną przez publicystę Najwyższego Czasu Mariana Miszalskiego [uznawanego przez filosemickie środowiska za antysemitę]. Pozycje tą, opisującą żydowską masonerię B’nai B’rith, Ratier jak sam twierdzi – oparł na materiałach dostarczonych mu przez anonimowego, jak można domyślać się z tekstu, analityka francuskiego kontrwywiadu [motyw podobny do historii „Protokołów Mędrców Syjonu” – uznawanej przez filosemitów za falsyfikat). Według autora „Tajemnic Zakonu Synów Przymierza” celami B’nai B’rith są między innymi: walka z asymilacją (wynaradawianiem) Żydów wśród goi (z tego też powodu powstała sama B’nai B’rith), następnie: zjednoczenie Żydów, podniesienie statusu społecznego Żydów, przeciwdziałanie dyskryminacji Żydów, zwalczanie poglądów - uznawanych przez Żydów za antysemickie (do walki o pozytywny wizerunek Żydów B’nai B’rith powołała Anti-Defamation League). B’nai B’rith tworzy dla Żydów infrastrukturę socjalną: szkoły, sierocince, domy starców, organizacje środowiskowe (młodzieżowe, studenckie). Przejawem polityki anty asymilacyjnej B’nai B’rith - jest przyjmowanie w szeregi tej organizacji tylko Żydów judaistów, skłanianie członków B’nai B’rith do ograniczania kontaktów dzieci z dziećmi gojów, wspieranie anty arabskiej i anty murzyńskiej działalności studentów żydowskich na uniwersytetach, a przede wszystkim działania w kierunku, o jak największym dostępie Żydów do wszelkich instytucji gojów. Opisując rolę B’nai B’rith autor „Tajemnic Zakonu Synów Przymierza” stwierdził że Żydom udało się zjudaizowanie życia społecznego USA. Już w 1927 roku B’nai B’rith wymusiła na Motion Picture cenzurę filmu o Jezusie (usunięcie wszelkich niewygodnych dla Żydów wątków), nie rozpowszechnianie go w Europie i wszędzie tam, gdzie mógłby stać się niewygodny dla Żydów. Dzięki istnieniu lóż masońskich, a przede wszystkim B’nai B’rith która zyskała jeszcze większy wpływ na amerykański przemysł filmowy. Loża w Hollywood powstała w 1939 r. Do loży filmowej należało ponad 1000 mężczyzn z przemysłu filmowego, aktorzy, reżyserowie, producenci (w tym właściciele Warner Bros i Paramount Pictures), scenarzyści. Po chwilowym kryzysie w latach sześćdziesiątych od 1974 roku nadszedł kolejny okres prosperity. Loża rozszerzyła swoją działalność, też i na inne media (a jej członkami, byli wówczas aktorzy, grający główne role w serialu Star Trek - Leonard Simon Nimoy grający Spocka, i William Shatner grający kapitana Kirka). Według autora „Tajemnic Zakonu Synów Przymierza” razem z B’nai B’rith, Anti-Defamation League przeprowadzono wielkie kampanie propagandowe. B’nai B’rith i Anti-Defamation League rozpowszechniały w „amerykańskiej sieci kinowej i telewizyjnej ”fabularyzowany dokument” zatytułowany ”Holocaust” w którym fikcja mieszała się z historycznymi realiami do tego stopnia, że nie można było już odróżnić, co jest prawdą, a co zmyśleniem” (w wywiadzie dla Naszego Dziennika Jerzy Robert Nowak stwierdził że „aż 128 milionów telewidzów oglądało sztandarowy przykład antypolonizmu - amerykański serial telewizyjny “Holocaust”, w którym znalazło się kilka scen potwornie wręcz zafałszowujących obraz Polaków w czasie II wojny światowej. Najohydniejsza z nich była scena pokazująca, jak to rzekomo oddział polskich żołnierzy w mundurach z orzełkami na rogatywkach (!) wchodzi w 1943 r. do warszawskiego getta, by dokonać okrutnej egzekucji na mieszkających tam Żydach”.*). B’nai B’rith przesłał senatorom scenariusz filmu wraz z samym filmem, oraz w 11.000.000 amerykańskich szkół rozpowszechnił broszurę propagandową opartą na serialu. „Sieć NBC, w porozumieniu z Amerykańskim Komitetem Żydowskim, kontrolowanym przez B’nai B’rith, rozpowszechniła także przewodnik do filmu Holocaust”. Według Emmanuela Ratier B’nai B’rith zachęcała przemysł rozrywkowy do produkcji filmów o złych białych terrorystach [szalonych naukowców współpracujących z wpływowymi nazistami, skinami, chrześcijańskimi fundamentalistami i przeciwnikami wysokich podatków]. Podobne działania B’nai B’rith podjęła w latach osiemdziesiątych w Europie zachodniej. Jest to o tyle ważne że świadomość społeczeństw Zachodu kreuje dziś nie edukacja, nie rodzina, nie własne doświadczenia, a pop kultura. Emmanuel Ratier opisał niezwykle ciekawie jakie są związki B’nai B’rith z południem Stanów Zjednoczonych. Wbrew politycznej poprawności w czasie Wojny Secesyjnej, Żydzi byli po obu stronach frontu. 7 000 Żydów walczyło w armii Unii, a 3 000 w armii Konfederacji. Na północy powszechnie oskarżano Żydów, o bycie konfidentami południa. Zabójca prezydenta Abrahama Lincolna John Wilkes Booth był towarzysko związany z wieloma ”braćmi” z B’nai B’rith. Wielki mistrz amerykańskiej masonerii i założyciel Ku-Klux-Klanu Albert Pike oficjalnie współpracował z B’nai B’rith (a najciekawsze w tym jest, że B’nai B’rith nigdy nie krytykowała Ku-Klux-Klanu do lat dwudziestych XX wieku). Według Emmanuela Ratier B’nai B’rith ingerował też, wykorzystując swoje wpływy w władzach USA, w politykę Rosji. B’nai B’rith i USA potępiały carat za zwalczanie organizacji wywrotowych. Środowiska żydowskie z USA finansowały organizacje wywrotowe i dostarczały broń dla terrorystów. Jednym z sponsorów bolszewików był członek B’nai B’rith Jacob Schiff – przedstawiciel rodziny Rothschildów w USA. Zdaniem Emmanuela Ratier „większość przywódców bolszewickich była żydowskiego pochodzenia, podobnie jak wiele osób filtrujących rewolucje”. B’nai B’rith nie potępiała nigdy komunizmu (nawet komunistycznych represji wobec Żydów z burżuazji). Żydzi finansowali żydowską akcję kolonizacyjną w ZSRR. Dzięki Joint Distribution Committee na Krymie powstało 180 żydowskich wiosek. Media B’nai B’rith chwaliły sytuacje Żydów w ZSRR, i podkreślały żydowskie pochodzenie Karola Marksa, pozytywne skutki rewolucji komunistycznej dla Żydów, żydowski charakter rewolucji komunistycznej, uznanie przez ZSRR antysemityzmu za zbrodnie. Nawet w ostatnich latach bloku komunistycznego nie ustawała współpraca amerykańskich Żydów z komunistami (szczególnie z przywódcą ZSRR – Mikołajem Gorbaczowem). Zdaniem Emmanuela Ratier B’nai B’rith angażowało się w wspieranie powstania Izraela. Dzięki wpływom B’nai B’rith we władzach USA amerykańcy politycy chcący funkcjonować na scenie politycznej muszą deklarować swoje poparcie dla Izraela i jego polityki. Pilnowaniu interesów Izraela w USA sprzyja polityka obsadzania członkami B’nai B’rith administracji rządzącej. To właśnie B’nai B’rith wymusiła na administracji USA uznanie niepodległości Izraela. B’nai B’rith i Anti-Defamation League dzięki zwolnieniom z podatków w USA mają duże środki na kreowanie pozytywnego wizerunku Żydów i Izraela dzięki organizacji wycieczek do Izraela dla przedstawicieli ważnych grup zawodowych w USA, kreowanie sympatii Amerykanów dla Izraela, wymuszania na amerykańskich politykach dotacji USA dla Izraela, wspierania medialnie i finansowo Izraela. Szczególnie Anti-Defamation League zaangażowane jest, w zawalczanie wszelkiej krytyki pod adresem Izraela. Według autora „Tajemnic Zakonu Synów Przymierza” już od połowy XIX wieku B’nai B’rith wspierała społeczność żydowską w Izraelu. W latach osiemdziesiątych XIX w. na ziemiach w Egipcie i Palestynie zaczęły powstawać loże B’nai B’rith. To dzięki masonom z B’nai B’rith powstał nowoczesny język hebrajski używany w Izraelu (B’nai B’rith wcześniej używała tego martwego dla społeczności żydowskiej języka w wewnętrznych działaniach loży). Obecnie w Izraelu działa kilkaset lóż B’nai B’rith. Izraelskie B’nai B’rith prowadzi: sierocińce, ośrodki medyczne, niesie pomoc socjalną dla żołnierzy izraelskich, pomaga nowo przybyłym do Izraela Żydom, wspiera osadników żydowskich na terenach okupowanych, prowadzi biblioteki, szpitale, szkoły, spółdzielnie produkcyjne, współpracuje z każdą z lóż B’nai B’rith na całym świecie. Według autora Tajemnic Zakonu Synów Przymierza tradycją stały się dobre relacje społeczności żydowskiej z Niemcami (nie licząc okresu dominacji nazistów w Niemczech i rozpoczętego w 1935 r. przez B’nai B’rith bojkotu gospodarczego Niemiec]. Założycielami B’nai B’rith byli Żydzi masoni z Niemiec. W XIX w. Żydzi angażowali się w działania Partii Narodowo-Liberalnej. Współcześnie, jednym – zdaniem Emmanuela Ratier – z najbardziej lojalnych sojuszników sprawy żydowskiej był Axel Springer – redaktor naczelny antysemickiego “Altonaer Nachrichten” wydawanego przez jego ojca. Mason, członek Wielkiego Wschodu od 1985 roku, laureat nagród B’nai B’rith, który deklarował że masoneria doprowadziła go do lojalności wobec Żydów]. Według autora „Tajemnic Zakonu Synów Przymierza” od 1985 roku dziennikarze grupy Springer muszą podpisywać 5 punktową kartę której jeden z punktów zakładał „promocje interesów narodu Żydowskiego”. Emmanuel Ratier w swej książce bardzo dokładnie opisał wpływy B’nai B’rith na Drugim Soborze Watykańskim i skalę nagłośnienia przez B’nai B’rith posoborowego filosemityzmu – ”B’nai B’rith odegrał główną rolę w przygotowaniach rezolucji II Soboru Watykańskiego, zmierzającej do oficjalnego zmodyfikowania postawy religijnej i liturgii katolickiej wobec Żydów”. Anti-Defamation League dążąc do ocenzurowania kultury tak by była zgodna z interesami społeczności żydowskiej, dąży też do usunięcia z świadomości publicznej niewygodnych dla Żydów fragmentów Biblii (które według środowisk żydowskich odpowiadają za holocaust). B’nai B’rith nagradzała medalami filosemickich hierarchów katolickich wspierających działalność B’nai B’rith (w tym zlikwidowanie klasztoru karmelitanek w Oświęcimiu). Zdaniem Emmanuela Ratier Anti-Defamation League i B’nai B’rith działają na rzecz separacji państwa i kościoła, wykluczenia wpływu religii na edukacje, wykluczenia wszelkich przejawów chrześcijaństwa z życia społecznego, i odrzucenia chrześcijaństwa jako fundamentu cywilizacji zachodniej. Anti-Defamation League i B’nai B’rith w USA doprowadziły do zakazu dobrowolnych religijnych praktyk dla uczniów na terenie szkół publicznych poza godzinami zajęć lekcyjnych, ograniczenia finansowania chrześcijańskich szkół ze środków publicznych. Na żądanie B’nai B’rith i Anti-Defamation League Sąd Najwyższy USA zakazał w publicznych szkołach i siedzibach władz modlitw a nawet dobrowolnych lub milczących. Anti-Defamation League wymusiła zakaz treści religijnych w przysięgach urzędników, porannego czytania w szkołach wersetów z Nowego Testamentu. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku Anti-Defamation League starała się o usunięcie pieśni religijnych i kolęd ze szkół, zakaz tworzenia przez uczniów pozalekcyjnych chrześcijańskich kółek zainteresowań, usunięcia z przestrzeni publicznej symboli religijnych (szopek) lub zamieniania symboli religijnych na świecie [by np. w szopkach zamiast Jezusa był renifer]. Anti-Defamation League doprowadziła do zakazu cichej lektury Biblii przez nauczycieli. Nauczyciele nie mogą w amerykańskich szkołach publicznych eksponować na swoich biurkach Biblii, szkoły publiczne nie mogą posiadać książek chrześcijańskich w swoich zbiorach (mogą za to posiadać książki wydawane przez inne wyznania). Równocześnie z zwalczaniem symboli chrześcijańskich w przestrzeni publicznej Anti-Defamation League promowała eksponowanie w miejscach publicznych judaistycznych symboli religijnych, broniła prawa żołnierzy USA do noszenia jarmułek, prawa wyznawców „wudu” do składania ofiar z żywych zwierząt. Anti-Defamation League równocześnie zwalczała wydawanie publikacji promujących chrześcijańskich przedsiębiorców, i finansowała wydawanie identycznych publikacji promujących żydowskich przedsiębiorców. Według autora „Tajemnic Zakonu Synów Przymierza” Anti-Defamation League została założona w 1913 roku przez – B’nai B’rith [prace nad jej powstaniem trwały od 1908 roku]. W jednej z pierwszych kampanii Anti-Defamation League – broniła członka B’nai B’rith winnego – analnych gwałtów na nieletnich robotnicach (jedną ze swoich ofiar oprawca zamordował). Po orzeczeniu trzech instancji sądowych o winie oprawcy, został on uniewinniony przez gubernatora. Co doprowadziło do linczu na osadzonym. Do sukcesów Anti-Defamation League należy zaliczyć: niepublikowanie w amerykańskiej prasie rysunków satyrycznych uderzających w żydowskie interesy, nie wspominanie o żydowskim pochodzeniu przestępców w mediach, skutecznie niszczenie niechętnych Żydom publicystów, skuteczne promowanie interesów Izraela, zwalczanie badań naukowych sprzecznych z interesami żydowskimi, stworzenie wielu ośrodków naukowych mających za zadanie promowanie interesów żydowskich, ograniczanie prawa posiadania broni palnej w USA, zwalczanie prywatnych szkoleń paramilitarnych w USA, wymuszenie na amerykańskiej klasie politycznej nieustannych deklaracji lojalności wobec Izraela, oparcie swoich finansów na środkach publicznych, wydawanie licznych czasopism, opracowań produkcji materiałów audiowizualnych, obecność programów Anti-Defamation League w ponad tysiącu rozgłośni radiowych w USA, skuteczne monitorowanie nauki i kultury (książek, prac naukowych, artykułów, przemówień, sztuk teatralnych, filmów, przedstawień pasyjnych). Zdaniem autora, „Tajemnic Zakonu Synów Przymierza” Anti-Defamation League – udało się stworzyć szeroką sieć szpiegowską, skutecznie infiltrującą organy państwa, organizacje społeczne i osoby prywatne. Większość szpiegowanych przez Anti-Defamation League nie miało nic wspólnego z Żydami. Dzięki wpływom żydowskim na amerykańską politykę nie podejmowano w USA działań wobec działalności siatki szpiegowskiej Anti-Defamation League (w 1992 r. podczas rozpracowywania przez FBI siatki szpiegowskiej RPA namierzono współpracujących z siatką RPA siatkę Anti-Defamation League – śledztwo FBI szybko jednak zamknięto). Anti-Defamation League współpracowała też z agencjami szpiegowskimi Izraela i publicznie broniła szpiegów izraelskich w USA przed odpowiedzialnością. W celu lepszej dezintegracji środowisk uznanych przez Anti-Defamation League Anti-Defamation League szkoliła przedstawicieli służb państwowych. Anti-Defamation League wspierała też działania Office of Special Investigation zajmującą się między innymi ściganiem zbrodniarzy nazistowskich i wydalaniem ich z USA. Anti-Defamation League dostarczała organom USA rzekome dowody zbrodni nazistowskich (w rzeczywistości często były do falsyfikaty spreparowane przez KGB, mające na celu niszczenie antykomunistów, oraz kreowanie negatywnego wizerunku narodów znajdujących się pod sowiecką okupacją – deportowanych rzekomych nazistów sowieci likwidowali). Anti-Defamation League, skłoniła też część władz stanowych do tworzenia policyjnych kartotek rzekomych antysemitów i antysyjonistów. By uzasadnić swoje działania, konfidenci Anti-Defamation League infiltrowali ekstremistyczne grupy i skłaniali je do aktów terroru. Między innymi konfidenci ADL zostawali liderami najbardziej ekstremistycznych grup Ku-Klux-Klanu i neonazistów. Zdaniem Emmanuela Ratier podobnie, w ramach skoordynowanych kampanii nienawiści, Anti-Defamation League niszczyła [szkoliła również środowiska żydowskie, jak przeprowadzać kampanie nienawiści] polityków uznawanych za nie lojalnych wobec Żydów. Anti-Defamation League zwalczała przeciwników imigracji w USA i wspierała rasistowską politykę Izraela. Na politykach amerykańskich Anti-Defamation League wymuszała zakaz kontaktów z społecznością arabską. Zwalczała antysyjonistyczne środowiska na amerykańskich uniwersytetach. Promowała na bohaterów Żydów którzy podczas II wojny światowej nie dokonywali żadnych bohaterskich czynów. Dla Anti-Defamation League nazistami byli wszyscy którzy nie popierali syjonizmu [nawet osoby nie pełniące funkcji publicznych i dzielące się swoimi opiniami ze znajomymi a nawet Żydzi z Izraela krytykujący syjonistyczny rasizm). Według Emmanuela Ratier „B’nai B’rith miało główny wkład w karierę Freuda” i „rozpropagowanie psychoanalizy” [w XIX i XX w., również po II wojnie światowej]. Zygmunt Freud był członkiem B’nai B’rith od 1895 r. W B’nai B’rith działał aktywnie przez czterdzieści lat [współpracował też z syjonistami]. Chasydzką metodę kabalistycznego odczytywania treści ukrytych w liczbach i literach przeniósł do psychoanalizy w której odnajdywał ukryte znaczenie w snach… Pisząc o bardzo dużej populacji Żydów w Afryce Południowej Emmanuel Ratier stwierdził że byli to głównie żydowscy emigranci z Litwy i Łotwy, ortodoksi i syjoniści, którzy przybyli do Afryki od lat osiemdziesiątych XIX do pierwszej wojny światowej. Po II wojnie światowej B’nai B’rith wspierała rasistowską Republikę Południowej Afryki (przy czym równocześnie Żydzi tworzyli Południowoafrykańską Partię Komunistyczną z którą blisko współpracował Afrykański Kongres Narodowy). W 1974 r. B’nai B’rith w RPA zbierała datki na policje i armię RPA oraz armię Izraela, w ramach obrony zachodniej cywilizacji. Nawet w 1990 kiedy państwa demokracji zachodnich bojkotowały RPA, Izrael i B’nai B’rith blisko współpracowały z RPA. Emmanuela Ratier w swojej książce dokładnie opisał: historie B’nai B’rith, historie innych odłamów masonerii w USA, wpływy i inspiracje żydowskie w innych organizacjach masońskich, masońską tożsamość B’nai B’rith, główne postacie B’nai B’rith w USA, współprace B’nai B’rith z innymi organizacjami żydowskimi, wpływ B’nai B’rith na politykę USA XX wieku, losy B’nai B’rith we Francji (w 1981 r. przewodniczącym francuskiej B’nai B’rith został urodzony w Polsce – Stefan Zambrowski), liderów francuskiej B’nai B’rith, wpływy B’nai B’rith na francuską scenę polityczną i edukacje (a w tym i walkę z Frontem Narodowym). „Tajemnice Zakonu Synów Przymierza” kończą Aneksy i Przypisy. W nich znalazły się informacje o B’nai B’rith w Polsce. W tym i o odrodzeniu B’nai B’rith w III RP w 2007 roku. Celem loży Polin stała się walka z antysemityzmem, promowanie interesów Izraela, walka o przejęcie mienia i zniszczenie Radia Maryja. W skład loży wszedł wbrew nauczaniu Kościoła katolickiego ksiądz Romuald Jakub Weksler – Waszkinel, Sergiusz Kowalski, autor „Mowy Nienawiści” [wyboru rzekomo antysemickich cytatów z prasy katolickiej i prawicowej]. Odrodzenie B’nai B’rith w Polsce z radością powitał w swoim liście prez. Lech Kaczyński. Jan Bodakowski

Polska Rzeczpospolita Potiomkinowska Pamiętają państwo, co to była wioska potiomkinowska? Autorem pomysłu był książę Grigorij Potiomkin, faworyt carycy Katarzyny II, jedna z najsilniejszych postaci Cesarstwa Rosyjskiego tamtej epoki. Książę Potiomkin bardzo dbał o dobre samopoczucie władczyni, gdy ta podróżowała po Krymie i płynęła Dnieprem. Dlatego wzdłuż trasy tej podróży kazał konstruować dekoracje, przedstawiające czyste, zamożne, zadbane wsie, mające być najlepszym świadectwem jakości rządów Katarzyny. W tle majaczyły kurne chaty, zaś uciemiężeni chłopi brnęli w gnoju w łykowych łapciach, ale tego nie było widać. Potiomkinowska wioska zrobiła olbrzymią karierę, powielana w wielu sytuacjach i wariantach. W ogromnej skali realizacja projektu księcia Potiomkina odbywa się właśnie we współczesnej Polsce, która powinna zmienić nazwę na Polska Rzeczpospolita Potiomkinowska. Powie ktoś: państwo przecież istnieje i działa. Odbywają się wybory, działa rząd, obradują Sejm i Senat, sędziowie sądzą, policja wykazuje aktywność w sprawozdaniach, coś się nawet tu i ówdzie buduje… To jednak w coraz większym stopniu tylko pusta skorupa. I nie ma najmniejszych wątpliwości: zawdzięczamy to przede wszystkim Platformie Obywatelskiej i osobiście Donaldowi Tuskowi. To on stawia przed naszymi oczami dekoracje projektu księcia Potiomkina, choć ostatnio jakby coraz bardziej tandetne, chwiejące się, a tu i tam – nawet przewracające się i pękające. Wielu dostrzega już skalę tego oszustwa, wielu jednak woli wierzyć, że to, co widzą, jest prawdziwa. W końcu psychiczne koszty zerwania z iluzją są olbrzymie i trzeba to zrozumieć. Najpotężniejszym dowodem na niedziałanie państwa było oczywiście wszystko co doprowadziło do katastrofy pod Smoleńskiem, a przede wszystkim – co się stało po niej. Lecz ta arcyważna sprawa jest centrum politycznego konfliktu i nie ma na razie nadziei, aby obie jego strony (mowa o zwolennikach, nie o politykach, bo ci to jeszcze inna kategoria) były w stanie spojrzeć na nią bez zaciemniających obraz emocji. Sięgnijmy zatem po dwa inne, świeże przykłady.

Amber Gold. Firma, której powiązania dopiero zaczynają wychodzić na jaw, ale jedno można już powiedzieć z dużą pewnością: choć odpowiednie organy doskonale wiedziały, że mają do czynienia z przekrętem, zrobiły niewiele albo zgoła nic. Z na razie pobieżnych dziennikarskich dochodzeń wynika, że już na pierwszy rzut oka konstrukcja firmy wyglądała podejrzanie. Bardzo możliwe, że mieliśmy do czynienia z praniem pieniędzy na gigantyczną skalę. Trudno opędzić się od myśli, że nie byłoby to w żaden sposób możliwe bez jakiejś formy ochrony ze strony władzy. Ogromne wątpliwości budzi postępowanie prokuratury (doniesienie KNF już w 2009 r.!) i sędziów (kolejne łagodne wyroki w sprawach, w których przed sądem stawał P., szef Amber Gold). Jak wysoko sięgała ewentualna ochrona – możemy się tylko domyślać. Nie byłoby zaskakujące, gdyby kiedyś okazało się, że mieli w tym udział lokalni politycy, a może i więcej niż lokalni. Kiedyś – bo trudno oczekiwać, żeby państwo – a raczej ludzie, którzy w teorii je reprezentują – w obecnych warunkach było w stanie przeprowadzić w tej kwestii rzetelne śledztwo. Przygotujmy się na to, że dostaniemy na pożarcie paru kozłów ofiarnych średniego albo nawet niskiego szczebla.Tymczasem, jak już wyjaśniałem w „Fakcie”, państwo miało obowiązek działać w sprawie Amber Gold, bo samo przyznało sobie takie kompetencje. A skoro miało kompetencje, to obywatele mieli prawo oczekiwać, że będzie z nich korzystać i wypełni je treścią. Mieli prawo sądzić, że firma tej skali jest kontrolowana i prześwietlana. Skoro nie działo się wokół niej nic niepokojącego (ostrzeżenia KNF, o których wie grupka fachowców, to śmiech na sali), mogli uznać, że wszystko jest w porządku.

Jednak Polska Rzeczpospolita Potiomkinowska działa według reguł szczególnych. Gdy dzieje się coś wątpliwego, posłowie śpieszą z uchwaleniem kolejnych przepisów, ograniczających naszą wolność i dających kolejnym służbom uprawnienia do włażenia z buciorami w nasze życie. Ale uwaga! Z tych uprawnień służby korzystają jedynie wtedy, gdy potrzebują poprawić sobie statystyki, a więc w stosunku do tych obywateli, którzy nie mają żadnych „pleców” i łatwo się na nich zasadzić. Względnie wobec tych, którym trzeba maksymalnie utrudnić życie, bo komuś się narazili. Państwo zatem nie funkcjonuje w normalnym sensie, ale staje się narzędziem w ręku elity władzy oraz organizmem, na którym pasożytują rzesze urzędasów, sztucznie nadymających statystyki, co ma uzasadniać konieczność ich zatrudniania. I przykład drugi, jeszcze nowszy: siedziba IPN. Mówiąc w uproszczeniu: rząd z pełną świadomością dopuścił do tego, że działający na podstawie ustawy i wypełniający swoje obowiązki urząd państwowy pozostaje bez siedziby. A jest to urząd, który – w związku ze specyfiką swojej pracy – musi w taką siedzibę sporo zainwestować (specjalne urządzenia, zabezpieczenia związane z przetwarzaniem informacji niejawnych itp.). Jeszcze kilka lat temu Ruch SA, właściciel biurowca, gdzie mieściła się centrala instytutu, był spółką skarbu państwa. Od ministra skarbu (wówczas Aleksandra Grada) zależało, czy IPN będzie mógł wykupić budynek na własność. Grad nie zrobił nic. Podobnie jak nic nie zrobił w ostatnim czasie minister finansów Jacek Rostowski, choć kierownictwo IPN alarmowało, że potrzebuje funduszy na wykup siedziby, bo eksmisja instytutu z budynku centrali oznaczać będzie dla budżetu ogromne, dodatkowe koszty. Czy o państwie, które godzi się na wyrzucenie na bruk jednego ze swoich najważniejszych urzędów, można powiedzieć, że faktycznie działa? A gdyby tak nagle bez siedziby znalazł się, powiedzmy, Trybunał Konstytucyjny albo NIK? Przecież – jak się okazuje – wszystko jest możliwe. Te przykłady dotyczą wielkich pieniędzy i wielkiej polityki. Ale tego samego doświadcza niemal każdy, kto czegoś od państwa oczekuje. I nie mówimy wcale o jakichś wielkich roszczeniach, ale o sprawach podstawowych, do których państwo samo się zobowiązuje: miejsce dla dziecka w przedszkolu, odnalezienie skradzionego samochodu czy ważny medyczny zabieg w przyzwoitym terminie. Żyjemy w Polskiej Rzeczpospolitej Potiomkinowskiej, która na dodatek coraz bardziej gnije, a dekoracje rozpadają się na kawałki. Łukasz Warzecha

Jak zarobić 2 biliony Biorąc pod uwagę stosunek sieczki w polskich łbach do bogactw naturalnych, ziemia potraktowała nas umiarkowanie dobrze. Mamy ogromne złoża siarki – obecnie zupełnie nieprzydatne, gdyż 100 proc. tego surowca uzyskuje się z odsiarczania ropy naftowej, na czym zarabiają Arabowie i Rosjanie. Mamy węgiel, który jest za drogi, żeby go wydobywać, kupujemy go, więc na Ukrainie i w RPA. Przynajmniej nie musimy ciężko pracować przy jego fedrowaniu... Mamy też miedź na Dolnym Śląsku, ale to tylko dzięki traktatowi jałtańskiemu, który odebrał te tereny Niemcom. Zresztą tylko cud sprawił, że na początku lat 90, gdy miedź była tania, a KGHM deficytowy, nie opchnęliśmy kombinatu Amerykanom. Mamy też podobno gaz łupkowy, ale jest to ten rodzaj bogactwa, który zrodził się w głowach dziennikarzy, którzy muszą z czegoś żyć, i geologów, którzy muszą mieć pretekst do pozyskiwania grantów, aby mieć, czego szukać. Jeden odwiert poszukiwawczy gazu łupkowego ma kosztować prawie 52 mln zł.

Wszystkie – 1,5 mld. Nic więcej nie mamy – w każdym razie zdaniem Państwowego Instytutu Geologicznego (PIG), który pytany, co jakiś czas przez władze o inne złoża bogactw naturalnych, uparcie twierdzi, że złoża mają charakter pozabilansowy, czyli jakby ich nie było. W 1942 r. załogi przelatujących nad Suwalken Bezirk bombowców He-111 dostrzegły anormalne zachowanie się przyrządów pomiarowych w okolicach wsi Szurpiły i Krzemianka w obecnej gminie Jeleniewo. Anomalie te spowodowane musiały być zaburzeniami naturalnego ziemskiego pola magnetycznego. Zdarza się to w przypadku silnego wiatru słonecznego, nad tzw. trójkątem bermudzkim lub w obecności ogromnych rud żelaza. Rezydujący w pobliskiej Gierłoży Adolf Hitler polecił zająć się sprawą. Niemieccy geolodzy wykonali wstępne badania. Potem przyszli Rosjanie.

Gierek wiercił O dziwnym zjawisku w okolicach Suwałk przypomniano sobie dopiero w czasach premiera Cyrankiewicza, gdy kanclerz Niemiec Brandt na spotkaniu gwarantującym wieczną przyjaźń między narodami Polski i Niemiec przypomniał o badaniach z czasów wojny. Obiecał pomoc Republiki Federalnej w kontynuowaniu poszukiwań. Pod rządami Gierka i Jaroszewicza na mocy porozumień będących pokłosiem umowy Cyrankiewicz – Brandt Polska otrzymała z Deutsche Banku 750 mln marek, które miano przeznaczyć na zbadanie sprawy. Przez ponad 5 lat naukowcy z PIG wiercili dziury w okolicach Suwałk. Dokonano ponad 200 odwiertów o głębokości 2,5 km. Rdzenie próbek geologicznych o tejże długości, średnicy 85 mm i masie ponad 2 tys. ton nadal są składowane w czterech potężnych hangarach z blachy ocynkowanej w Szurpiłach naprzeciwko ośrodka wypoczynkowego PIG. Wokół każdego odwiertu zbudowano fundament. Dostępu do wnętrza broni stalowy właz.

Wyniki badań były porażające. Okazało się, że są to największe w Europie wysokoprocentowe złoża rudy żelaza i metali towarzyszących. Geologowie oszacowali je na 1,5 mld ton. Zawierają 27 proc. żelaza, 7 proc. tytanu i 0,3 proc. wanadu. W liczbach bezwzględnych w przeliczeniu na metale daje to: 405 mln ton czystego żelaza, 105 mln ton czystego tytanu i 4,5 mln ton czystego wanadu. Bogactwo to zalega na głębokości od 800 do 2300 m pod powierzchnią.

Z poufnych danych z początku lat 80 ubiegłego stulecia, według tamtejszych cen rynkowych, wartość złoża szacowano na 30 mld dolarów. Suwałki miały szansę na sławę większą niż Warszawa i dochody większe niż Kuwejt (np. obecna światowa roczna produkcja czystego tytanu to niewiele ponad 4 mln ton). Wszelkie plany rozwojowe Suwałk czynione przez władze centralne i lokalne wykonywane były pod kątem wydobycia rud. Fetę, jaką władza w tamtych czasach urządziła mieszkańcom, pamięta się w Suwałkach do dziś. Ale w roku 1980 Edward Gierek przestał być szefem partii. O suwalskich złożach przestano mówić. Oficjalnie, dlatego, że PIG uznał eksploatację złóż za ekonomicznie nieopłacalną. Nieoficjalnie ludzie pamiętający tamte czasy utrzymują, że sprawę poddano pod obrady Doradczego Komitetu Politycznego Układu Warszawskiego. Komitet uznał polskie surowce za strategiczne. Dlatego trzeba było z wydobyciem się wstrzymać. Taką linię rozumowania zaprezentowali przedstawiciele strony radzieckiej. Zdaniem naszych rozmówców przyświecał temu rozumowaniu interes strategiczny przede wszystkim Związku Radzieckiego. W owych czasach ZSRR dostarczał Polsce ponad 100 mln ton rudy żelaza rocznie. Uruchomienie suwalskich złóż spowodowałoby dla Rosjan stratę sporego rynku zbytu. Trudno powiedzieć, jak te zamierzenia przekładały się na minioną rzeczywistość. Faktem jest, że obecnie Rosja to największy eksporter czystego tytanu. Większość amerykańskich myśliwców ma silniki z surowca dostarczonego przez Ruskich. Rosja jest też dziś jedynym dostarczycielem rudy żelaza do hut w Polsce.

Wałęsa wiedział, co robić O suwalskich rudach przypomniano sobie na początku lat 90, gdy polskie hutnictwo popadło w tarapaty. Po pierwsze, dlatego, że zakończono w Polsce wydobywanie rudy żelaza. Z przyczyn ekonomicznych zamknięto ostatnią kopalnię – Łęczyca. Po drugie zaczęły wygasać kontrakty podpisane w ramach RWPG z byłym ZSRR na dostawę rudy rozliczane w rublach transferowych. Rosjanie zażądali cen światowych. Doprowadziło to do bankructwa większości polskich hut. Sprawą suwalskich złóż zainteresował się prezydent Wałęsa, który ok. roku 1994 obiecał, że jeżeli naród go wybierze na prezydenta po raz kolejny, znajdzie rozwiązanie. Wałęsy nie wybrano. Polskim hutnictwem natomiast, na które nikt nie miał pomysłu, zainteresował się hinduski magnat stalowy Lakshmi Mittal. Obecnie nie ma już polskich hut, są tylko huty na polskim terytorium.

Kwaśniewski nic nie zrobił Minęła kolejna dekada i na początku stulecia kupiliśmy amerykańskie myśliwce, płacąc gotówką. Amerykanie obiecali w zamian tzw. offset, czyli że zainwestują w kluczowe dla Polski sektory przemysłu mające być kołem zamachowym gospodarki. Wróciła, więc sprawa suwalskich złóż, których badaniem w oczekiwaniu offsetu zainteresował się potężny amerykański koncern branży chemicznej DuPont. Specjaliści DuPonta dotarli do badań sprzed 30 lat. Przeszacowali dawne kalkulacje na współczesność i wyszło im 200 mld dolarów w tytanie, żelazie i wanadzie. Jednak z offsetem się pokiełbasiło. Uzyskanie koncesji na wydobycie przez firmę DuPont okazało niezwykle trudne. PIG nadal twardo obstaje przy stanowisku, że złoża są pozabilansowe. Wydobycie w ogóle się nie opłaca.

Za Komorowskiego strach mówić... Minęło 10 lat. Tym razem my chcieliśmy się przekonać, o co w tym wszystkim chodzi, zwłaszcza, że są tacy, których poglądy są odmienne od oficjalnych. Puknęliśmy się w Suwalskie. Tu, jak się okazuje, nikt nic nie wie i niczego nie pamięta. Żaden z cytowanych dalej rozmówców nie zgodził się na ujawnienie personaliów. Jak nam wyjaśniono, dlatego, że rozmowy są po znajomości, nieoficjalnie i off the record. Nam się jednak zdaje, że może i tak, ale jakby się kiedyś okazało, że panowie opowiadali oficjalnie bzdury, to byłoby za dużo obciachu... Z kręgów zbliżonych do władz województwa dowiedzieliśmy się, że żadnych złóż w ogóle pod Suwałkami

nie ma. Rzekome badania geologiczne zmanipulowane zostały na potrzeby gierkowskiej propagandy, tak jak legendarna ropa pod Karlinem. W grudniu 1980 r. podczas prac przy odwiertach poszukiwawczych doszło w Karlinie do zapłonu ropy naftowej. Gaszenie szybu wiertniczego było przez kilkadziesiąt dni relacjonowane przez telewizję. Złoża szacowano na porównywalne z tymi, które posiada Kuwejt. Z kręgów gminy Jeleniewo usłyszeliśmy to samo, a nawet mniej: – Nie ma żadnego tytanu i żelaza!

–, Jak zatem wyjaśni pan fakt, że w roku 1996 Państwowy Instytut Geologiczny przekazał władzom gminy aktem notarialnym wszystkie studnie okołoodwiertowe? Rozmówcę zamurowało. Spośród naukowców, którzy ponad 30 lat temu kierowali badaniami, większość już nie żyje. Jednak w geologicznym kółku geriatrycznym przy PIG jest jeszcze kilku takich, którzy pamiętają tamte czasy. Brali udział w wierceniach. Przygotowywali raporty.

– Czy to prawda, że na potrzeby państwowej propagandy lat 70 fałszował pan z kolegami wyniki badań geologicznych złoża suwalskiego, aby odpowiadały one oczekiwaniom władz? – To nonsens. Badania prowadzone były z najwyższą starannością, a ich wyniki były miarodajne, z dokładnością błędu statystycznego... A w ogóle to nie powinniście ich mieć! Kto wam je udostępnił? 10 lat życia mnie to kosztowało.

– Czyli te badania odpowiadają prawdzie? – Jak najbardziej.

– To dlaczego nie przystąpiono do wydobycia? – Bo są to złoża nic niewarte z punktu widzenia eksploatacji.

– Stracił pan 10 lat życia na badania, których efekty są nic niewarte, a państwo wydało na nie dziesiątki milionów dolarów? Dlaczego ich w porę nie przerwaliście? – Byłem prostym inżynierem. Wy interesujecie się tym, za co tak kiedyś, jak i dziś można dostać czapę. Zwróćcie się do kogoś z byłych władz KGHM, bo tak naprawdę tylko oni dysponowali wiedzą i środkami pozwalającymi uruchomić wydobycie. To jest już wielka polityka.

...strach wiercić... Nasze spotkanie z jednym z byłych szefów KGHM odbywało się w nastroju raczej minorowym:

– Rozpoczęcie wydobycia oznaczałoby kompletną katastrofę ekologiczną w tamtych czasach. Wokół Suwałk mielibyśmy księżycowy krajobraz. Nie było też takich środków technicznych ani rzeczywistego zapotrzebowania.

– A dziś? Jakby tak zacząć się wgryzać pod złoże na terenie nieużytków po byłej suwalskiej kopalni piasku? Dochodzą tam linie kolejowe. Jest rampa przeładunkowa. Gdyby wziąć tę tarczę, którą w Warszawie wierci się metro, a za chwilę będzie niepotrzebna, i zawieźć do Suwałk? Na długości 10 km zejść na poziom 1000 m pod ziemię w sam środek złoża? – To nierealne. Na tym poziomie panuje temperatura 40 stopni Celsjusza. Ludzie nie wytrzymają.

– Z tego poziomu wydobywano w tamtym rejonie prehistoryczny śnieg z czasów drugiego zlodowacenia. Według naszej wiedzy temperatura wynosi tam ok. 16 stopni? – Ale traficie na kurzawkę. Wiecie, co to jest kurzawka? To płynne błoto, które zaleje cały odwiert. Trzeba byłoby to miesiącami zamrażać. Potem izolować betonem. Trudna sprawa.

– No dobrze. Ale gdyby na początek założyć spółkę. Wie pan, akcyjną – Polski Tytan. Uzyskać koncesję. Skoro złoża są pozabilansowe, czyli nic niewarte, pewnie oddaliby to tanio, np. za złotówkę. Potem akcje sprzedać i czekać na dogodny moment. Pan by został prezesem? – No nie. Służby na to nie pozwolą.

Jestem za stary. My się na geologii i górnictwie nie znamy. Ale do arytmetyki mamy łeb. Wzięliśmy kalkulator. Sprawdziliśmy minimalne ceny na europejskich giełdach metali. Wyszło nam, że obecnie złoża w gminie Jeleniewo są warte w przeliczeniu na czysty metal: tytan – 1050 mld zł; żelazo (braliśmy pod uwagę cenę stali) – 1215 mld zł; wanad: – 202,5 mld zł. Razem daje to: 2 467 500 000 000 złotych polskich.

...i strach zarobić Wartość ta jest porównywalna z przychodami całej polskiej gospodarki (53 tys. przedsiębiorstw, wyjąwszy sektor bankowy i ubezpieczeniowy) w ciągu roku. Ile trzeba w to włożyć? Za 6 km drugiej linii metra Warszawa chce zapłacić 4,5 mld zł. Powiedzmy, że umowa będzie aneksowana. Wyjdzie, więc miliard za kilometr tunelu z dworcami, kafelkami na podłogach, kiblami, klimatyzacją i torowiskiem. W Jeleniewie z powierzchni zanurzyć się trzeba na 1000 m pod ziemię. Tam wybudować dajmy na to 20 km podobnych tuneli. No to wychodzi jakieś 20 mld zł. Oczywiście rudę trzeba potem wywieźć, przetopić, sprzedać, zapłacić VAT, ZUS i akcyzę. Państwowy Instytut Geologiczny zwykle zna się na tym, co robi, ale mówienie, że wydobycie suwalskich złóż się nie opłaca, jest jego grubym błędem. Problem, bowiem nie leży w tym, że bogactw pod Suwałkami nie ma. Problem jest w tym, że największe bogactwo bierze się z głowy. Trzeba znaleźć taką głowę, która wymyśli, skąd wziąć głupie 20 miliardów, aby kiedyś wyciągnąć z tego 2,5 biliona. Jest to naprawdę nie lada zadanie, w sytuacji, gdy największa polska firma zajmująca się wydobyciem kopalin, czyli KGHM, odnotowała zysk w zeszłym roku na poziomie 11 mld zł. Co i tak jest wynikiem rekordowym. ROBERT JARUGA

Opozycja? Tak, ale tylko lewacka - Chrześcijaństwo jest zagrożeniem dla niektórych bardzo potężnych lobbies działających w zachodnim świecie medialnym. Niektóre kościoły chrześcijańskie stanowią dla nich przeszkodę ze względu na stanowisko, jakie zajmują w kwestii obrony życia czy rodziny - mówi socjolog, prof. Massimo Introvigne w rozmowie z PCh24.pl. W ostatnich dniach zachodnie media sporo miejsca poświęcają sprawie ukarania członkiń rosyjskiej grupy punkowej Pussy Riot. Niektórzy komentatorzy chcieliby widzieć w nich symbol oporu przeciwko reżimowi Putina. Nie sposób jednak patrzeć na tę grupę w oderwaniu od jej działań wymierzonych w chrześcijaństwo. Z całą pewnością głosy protestu – sformułowane także przez przedstawicieli cerkwi prawosławnej - wobec warunków w jakich przebywają więźniarki oraz zbyt surowej kary, jaka została wobec nich zastosowana, zasługują na uwagę, zważywszy na osobistą sytuację młodych dziewczyn. Nie można jednak – jak to czynią niektórzy - idąc za ciosem pochwalać czynu, za który członkinie grupy Pussy Riot zostały ukarane. Tymczasem odnoszę wrażenie, że nie wszystkim znane są podstawowe fakty. Pussy Riot zaśpiewały piosenkę, w której nie ograniczały się do konstatacji politycznych, ale nazwały prawosławnego patriarchę k… . W refrenie tej piosenki powraca odniesienie do liturgii prawosławnej, powtarzane są słowa „g…no, g…no, g…no Pana”. Rozumiem, że niektóre tłumaczenia unikały przytaczania obscenicznych słów zastępując je eufemizmami. Aby jednak zrozumieć, co się wydarzyło, trzeba przytoczyć tekst piosenki dosłownie. I dodać, że nie chodziło tu nawet o wykonanie jej w czasie koncertu ani na miejskim placu, ale w moskiewskiej katedrze, jednym z najświętszych miejsc prawosławia. Jak zawsze w tego typu przypadkach delikatną sprawą jest znalezienie równowagi między wolnością ekspresji a wolnością wyznawania religii, z którego wynika prawo do uprawiania kultu i jego poszanowania – szczególnie w miejscach świętych. Integralności miejsc kultu nie mogą zaburzać protesty polityczne – nawet te zawierające słuszne postulaty – podczas których narusza się wrażliwość wspólnoty chrześcijańskiej. Gdyby Pussy Riot wykonały to samo przedstawienie w synagodze protestując przeciwko polityce Izraela, bądź w meczecie – aby przeciwstawić się reżimom islamskim, także i tam łącząc odwołanie do boskości ze słowem „g…no”, nasza prasa krzyczałaby o antysemityzmie czy islamofobii. Zapewne nie doszło by nawet do dyskusji na temat tego, czy taka forma protestu jest w jakikolwiek sposób usprawiedliwiona.

No właśnie, analizując sposób relacjonowania przez zachodnie media działań rosyjskich władz wobec grupy Pussy Riot, zwrócił Pan uwagę na brak równowagi między sposobem reagowania mediów na obrazę uczuć religijnych chrześcijan, a wyznawców innych religii. Z czego Pańskim zdaniem wynika ta hipokryzja? Chrześcijaństwo stanowi zagrożenie dla niektórych bardzo potężnych lobbies działających w zachodnim świecie medialnym. Niektóre kościoły chrześcijańskie stanowią dla nich przeszkodę ze względu na stanowisko, jakie zajmują w kwestii obrony życia czy rodziny. Trzeba zauważyć, że te właśnie dziedziny są w sposób ostry kontestowane przez grupę Pussy Riot. Członkinie tej grupy nie zajmują się jedynie krytykowaniem Putina, jak chciałyby nam to wmówić niektóre zachodnie media.

Czy dyskryminowanie chrześcijaństwa nie wynika po trosze z tego, że jest to religia odżegnująca się od stosowania przemocy, co daje atakującym wyznawców Chrystusa pewne poczucie bezkarności? Oczywiście, że tak. Nie jest to jednak jedyny powód. Socjolog Philips Jenkins nazwał chrystianofobię “ostatnim społecznie akceptowanym przesądem”. Korzenie tego stosunku do chrześcijaństwa sięgają głęboko – trzeba tu przywołać epokę oświecenia. Wolter jest uważany za autora nowoczesnego rozumienia idei tolerancji. Nie wykazywał on jednak ani odrobiny tolerancji kiedy chodziło o Kościół. Nazywał go instytucją „okrytą niesławą” i postulował jego „zmiażdżenie”. Tę oczywistą sprzeczność wyjaśniał w ten sposób: należy być tolerancyjnym wobec wszystkich z wyjątkiem tych, którzy nie wykazują się tolerancją – a do nich właśnie należy Kościół. Dla relatywisty wszystkie idee są równe – te jednak, które przeciwstawiają się relatywizmowi są nieco mniej równe od innych.

Argumentem – wytrychem, którym posługują się wrogowie chrześcijaństwa, jest powtarzany do znudzenia slogan o „wolności ekspresji artystycznej”. Jak widać, chyba nie przejadł się on jeszcze opinii publicznej, skoro powraca przy okazji sprawy grupy Pussy Riot. Rozsądni ludzie zgadzają się co do tego, że wolność ma pewne ograniczenia. Wolność religijna nie zezwala na przykład na składanie ofiar z ludzi, mimo że praktyka ta ma niestety długą tradycję w historii religii. Wolność wypowiedzi nie pozwala mi na pisanie o tym, że pan Iksiński jest pedofilem, jeśli jest to nieprawda, a przynajmniej jeśli nie mam na to dowodów. O tych oczywistych regułach zapomina się jednak czasem, kiedy chodzi o wolność wypowiedzi artystycznej. Uważa się, że artyście przysługuje niczym nie ograniczona swoboda. Absolutna wolność artysty to idea, która powstała wraz z narodzinami surrealizmu i sztuki współczesnej. Jest to jednak pojęcie fałszywe. Prawdą jest, że ekspresja artystyczna ma w pewien sposób prawo do większej tolerancji – tego, co dawniej nazywano licentia poetica. Nawet ona nie jest jednak nieograniczona. Posłużmy się znowu tym samym przykładem – jeśli w dobrze napisanej poezji bądź w przyjemnej dla ucha piosence insynuuję, że pan Iksiński jest pedofilem, podczas kiedy jest to nieprawda, sprawiedliwym będzie ukaranie mnie, zaś niesprawiedliwością używanie przeze mnie argumentu o prawie do artystycznej ekspresji jako linii obrony.

Dziękuję za rozmowę. Rozmawiała Agnieszka Żurek.

Na ile oszukano przy budowie autostrad? Już wiadomo Do Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad wpłynęło 181 wniosków na ok. 73,2 mln zł od dostawców usług i materiałów, którzy nie otrzymali zapłaty od wykonawców kontraktów drogowych - podała rzeczniczka Dyrekcji. Najwięcej wniosków wpłynęło do łódzkiego oddziału GDDKiA: 72 zgłoszenia o wartości 34,5 mln zł. W Rzeszowie roszczenia na 23 mln zł zgłosiło 36 podmiotów, w Warszawie 33 firmy wystąpiły o zapłatę 12 mln zł, a w Krakowie 40 podmiotów - o 3,7 mln zł.

"Trudno nam ocenić, ile wniosków jeszcze wpłynie i na jakie kwoty. Podobnie, jak nie sposób precyzyjnie określić, jak długo takie wnioski będą składane" - powiedziała rzeczniczka prasowa GDDKiA Urszula Nelken. Dodała, że niektóre ze zgłoszeń to tylko zapytania w sprawie formalności, jakie trzeba spełnić przy ubieganiu się o wypłatę pieniędzy.

"Należności, zgodnie z ustawą, będą wypłacane z Krajowego Funduszu Drogowego, ale do wysokości zabezpieczenia, jakim jest gwarancja na danym kontrakcie. W przypadku gdyby to zabezpieczenie nie wystarczyło, wypłaty będą proporcjonalne w stosunku do jego wysokości" - powiedziała Nelken. Dyrekcja zaznaczyła, że pieniędzy, które zostaną wypłacone usługodawcom i dostawcom generalnego wykonawcy, GDDKiA będzie dochodzić od tego wykonawcy, a odzyskane kwoty Generalny Dyrektor będzie niezwłocznie przekazywać na rachunek Krajowego Funduszu Drogowego.

Jak podała GDDKiA na początku sierpnia, wnioski firm są zgłaszane do GDDKiA w trybie ustawy o spłacie niektórych niezaspokojonych należności przedsiębiorców. Ustawa umożliwia wypłatę należnego wynagrodzenia usługodawcom i dostawcom, których oszukał generalny wykonawca. Zgodnie z ustawą składane do GDDKiA wnioski mogą dotyczyć wyłącznie zaległości wykonawców wobec usługodawców i dostawców. Ustawa o spłacie niektórych niezaspokojonych należności przedsiębiorców, która umożliwia wypłacanie należności podwykonawcom poszkodowanym przy budowie dróg, weszła w życie 3 sierpnia 2012 r. Zgodnie z nią poszkodowani przedsiębiorcy mogą się zwracać o wypłatę pieniędzy do GDDKiA. Resort transportu opracował propozycję nowych przepisów po tym, jak podwykonawcy pracujący przy jednym z odcinków A2 między Łodzią a Warszawą zagrozili protestami. Ich powodem było ogłoszenie przez sąd upadłości likwidacyjnej firmy DSS, która była im winna pieniądze. PAP

Jak zostać dobrym prezydentem III RP Bronisław Komorowski jest już prezydentem RP od dwóch lat. W przeciwieństwie do prezydenta Lecha Kaczyńskiego cieszy się, jeśli wierzyć sondażom, dużym zaufaniem Polaków. Warto więc zastanowić się nad różnicą między tymi dwoma prezydentami – tym, którego Polacy obdarzają tak wielkim zaufaniem, oraz tym, który stał się przedmiotem medialnej nagonki, miał coraz słabsze poparcie w sondażach, uznawany był za „obciachowego” i którego pożegnano wielkim narodowym płaczem, wyrzutami sumienia i pochowano na Wawelu. Warto wiedzieć, jakiego prezydenta Polacy skłonni są obdarzać zaufaniem. Na pewno należy unikać jak ognia choćby pozorów intelektualizmu, co Bronisławowi Komorowskiemu bardzo dobrze się udaje. Nadmierne wykształcenie, znajomość historii czy prawa drażni ludzi. Polacy lubią takich, którzy są operatywni i zaradni, takich, jak prezydent Kwaśniewski – co to sobie poradził i w jednym, i w drugim systemie. Na tym oraz na płynnym potoczystym gadaniu polega prawdziwa inteligencja, utożsamiana w Polsce ze sprytem. Bronisław Komorowski operatywny nie jest, raczej zażywny, swojski, jowialny, o typie fizjonomii i umysłowości występującym powszechnie na nizinie mazowieckiej. Ta swojskość jest jednym ze źródeł akceptowania go przez społeczeństwo III RP. Dobrze, żeby prezydent, jeśli chce być prezydentem „wszystkich Polaków”, zbytnio się nie wybijał, nie wyróżniał z otoczenia, nie zdradzał śladów nadmiernej erudycji lub cech charakteru, które mogłyby podrażnić poczucie równości.

Teść i praca magisterska Oczywiście są takie braki w wiedzy, których Polacy nie wybaczają. Na przykład nie można niewyraźnie wymawiać nazwisk piłkarzy nożnych, gdyż to może znaczyć, że nie ma się dostatecznego rozeznania w tej arcyważnej dziedzinie życia, w której kwitnie korupcja i która jest kwintesencją polskiej niemożności i nieudolności. Natomiast nazwanie kardynała Stefana Wyszyńskiego Karolem Wyszyńskim lub Jana Pawła II – Janem Pawłem III są drobnymi przejęzyczeniami, które można wybaczyć. Gdzież Janowi Pawłowi II czy kardynałowi Wyszyńskiemu do bramkarza Boruca? Bronisław Komorowski jest przy tym prekursorem osiągnięć polskiego szkolnictwa wyższego w III RP. Przyznał odpowiednio wcześnie – rozbrajając potencjalną minę – że z powodu zaangażowania w działalność opozycyjną (jak wiadomo, wraz z Lechem Wałęsą i Henryką Krzywonos obalił komunizm) nie miał czasu na napisanie pracy magisterskiej i pomagał mu w tym teść. Dzisiaj teścia zastąpił internet i można tam bez wysiłku znaleźć odpowiednią pracę, by uzyskać upragniony dyplom, którym można się pocieszać, pracując na zmywaku w Londynie bądź w kasie w Biedronce – jeśli nie ma się rodziny w PSL lub jeśli odpowiednio wcześnie nie wstąpiło się do młodzieżówki PO.

Wikipedia, jako źródło wiedzy Komorowski stał się wzorem dla młodzieży. Zdarza się, że studenci oddają eseje na zaliczenie jakiegoś przedmiotu skopiowane żywcem z „Wikipedii”, którą on tak spopularyzował, jako źródło wiedzy. Nieznajomość zasad ortografii może razić tylko tych, którzy ją znają, co w wyniku reform oświaty nie dotyczy większości młodych, wykształconych z wielkich miast. Aż dziw, że Ruch Palikota, bliskiego przyjaciela prezydenta, dotąd nie wystąpił o zniesienie zasad ortografii ograniczającej swobodę komunikowania się równie opresyjnie jak anatomia wybór płci. W przypadku Lecha Kaczyńskiego utrzymywano, że jego nieznajomość języków obcych była handicapem w polityce zagranicznej. W przypadku Bronisława Komorowskiego okazało się, że nie jest to żadna przeszkoda, zwłaszcza, że nie uczestniczy on ani w szczytach NATO, ani w szczytach UE, a to, co ma do powiedzenia, jest tak arcyboleśnie proste, że wystarczą gestykulacja i mimika. Godna podziwu pasywność w sprawowaniu urzędu jest ważną przyczyną jego sukcesu. Polacy nie lubią, gdy prezydent wtrąca się do polityki. I nic dziwnego. Przecież nie lubią nawet, gdy do polityki zabiera się premier. Dlatego pociągają ich hasła w rodzaju: „nie róbmy polityki, budujmy szkoły”. Polityka – wiadomo, niebezpieczna rzecz. Jeszcze Rosja lub Niemcy mogłyby mieć do nas pretensje. Zajmując się polityką, polityk może wywoływać konflikty, a jeśli będzie się starał działać w imię interesu narodowego, może narażać się na krytykę „Zachodu”, co jest dla wielu Polaków absolutnie nie do zniesienia. Oczekują oni, by polityk „dał żyć” sobie i innym (najlepiej za unijne pieniądze) oraz by potrafił zaskarbiać sobie słowem przychylność rodaków. Na tym polega fenomen Donalda Tuska. On „dał żyć” Polakom w poczuciu, że są na „zielonej wyspie” obfitości, i doskonale wie, co i jak należy powiedzieć, by „fajnie” wypaść. Liczy się doraźne wrażenie, bo po paru dniach nikt już ani słów, ani sprawy, które je wywołały, nie pamięta. Zdzisław Krasnodębski

Parapremier w parapaństwie. "Dla środowiska liberałów, które w latach 90 ochrzczono „aferałami”, państwo jest wrogiem" Afera z Amber Gold obnażyła słabość instytucji państwowych. Państwo nie zdało egzaminu to sformułowanie jest coraz częściej powtarzane nie tylko przez posłów opozycji. W odróżnieniu od katastrofy smoleńskiej, kiedy jak mantrę prorządowe media i prorządowi publicyści powtarzali za rządową propagandą, że państwo zdało egzamin, bo choć nie potrafiło ochronić swojego Prezydenta i całej delegacji udającej się na katyńskie uroczystości, to potrafiło zorganizować im pogrzeby, tym razem ton wypowiedzi jest zupełnie inny. Wtedy wmawiano nam, że miarą dobrego funkcjonowania władz i instytucji państwowych jest umiejętność zorganizowania pogrzebów. Wielu Polaków w tę nachalną propagandę uwierzyło. Tym razem, o tym, że w sprawie Amber Gold państwo nie zdało egzaminu mówią dziennikarze (sam słyszałem to dwukrotnie nawet na antenie tvn24 z ust dziennikarza biznesowego), publicyści, eksperci, politycy wielu partii. Kompromitacja prokuratury, sądów, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, kontroli skarbowej jest oczywista. Nieudolność, bezczynność instytucji państwowych jest tak ogromna w tej sprawie, że nie da się jej ukryć. Nie da się zafałszować rzeczywistości tradycyjnymi formułkami, że nic się nie stało, że państwo zdało egzamin. Nie wiem czy skala tej kompromitacji, a jest ona ogromna, powoduje takie głosy nawet w mainstreamowych mediach, czy może ten ton jest sygnałem ostrzegawczym, jaki establishment wysyła Donaldowi Tuskowi. By użyć słów Donalda Tuska prawdopodobne jest, że ktoś „przekręcił wajchę” medialną, aby wymusić na premierze konkretne decyzje. Może być też tak, że w tej sprawie mainstreamowe media mają mniejsze pole manewru i zamiast kreować rzeczywistość muszą ją w końcu opisywać. Jak długo to potrwa jeszcze  nie wiemy. Na pewno testem dla mediów będzie ich zachowanie przy relacjonowaniu propozycji powołania sejmowej komisji śledczej. Ważne jest abyśmy sobie odpowiedzieli na fundamentalne pytanie dlaczego tak się stało, że tyle instytucji państwowych skompromitowało się. To co może wyglądać na nieudolność mogło być tak naprawdę działaniem świadomym i intencjonalnym, bo miało służyć wielkim interesom. Powodów tego stanu jest wiele. Naczelnym jest pewnie system jaki powstał po roku 89, który profesor Jadwiga Staniszkis nazwała postkomunizmem. Zjawisko żerowania na państwowych pieniądzach przez potężne grupy interesu, tworzenie agencji i funduszy, które dysponując środkami publicznymi były po za kontrolą państwa, niejasna rola ludzi służb specjalnych, patologie przy wyprzedawaniu majątku narodowego, słaba jakość kadr urzędniczych, źle rozumiany korporacjonizm prokuratorów i sędziów czyniący ich bezkarnymi, kryzys polskości, brak rozliczenia zbrodniarzy komunistycznych, brak społecznej kontroli ze strony mediów to zjawiska, które od lat osłabiały państwo. Od lat też były opisywane przez socjologów i politologów, oprócz wspomnianej już profesor Staniszkis także przez profesorów Zdzisława Krasnodębskiego, Andrzeja Zybertowicza, Andrzeja Nowaka, Ryszarda Legutko i innych rzetelnych badaczy naszej rzeczywistości. Te diagnozy podzielali także politycy, śp. Prezydent Lech Kaczyński i Jarosław Kaczyński. To właśnie środowisko Porozumienia Centrum, a od 11 lat Prawa i Sprawiedliwości najwięcej mówiło o tych patologiach wskazując je jako główne przyczyny hamulcowe prawidłowego rozwoju Polski. Przez to byli przedmiotem kpin, ogłoszono ich oszołomami. Oprócz przyczyn systemowych są też przyczyny wynikające z rządów Donalda Tuska. Obecny stan „zawdzięczamy” w dużej mierze właśnie Donaldowi Tuskowi. Od pięciu lat zamiast premiera mamy parapremiera, którego system rządów doprowadził polskie państwo do stanu parapaństwa. Donald Tusk tym różni się od premierów dobrze funkcjonujących państw, jak parabank pod nazwą Amber Gold od banków. Niestety sposób rządzenia parapremiera Tuska nie pozostał bez wpływu na państwo. Zamiast państwa praworządnego mamy parapaństwo. Ta konstatacja w żaden sposób nie obraża Polski czy Polaków, jest ona oceną rządów parapremiera Tuska. Skąd to lekceważenie parapremiera Tuska wobec państwa, prawa, procedur? Jedną z przyczyn są korzenie ideowe obecnie rządzących. Platforma Obywatelska wywodzi się z Kongresu Liberalno-Demokratycznego, którego liderem był Donald Tusk. Dla środowiska liberałów, które w latach 90. ochrzczono „aferałami”, państwo jest wrogiem. Nie rozumieli liberałowie, że Naród może prawidłowo rozwijać się jedynie w ramach dobrze zorganizowanej organizacji państwowej. Nie rozumieli też, że państwo może być silne, ale jego siła nie polega na ograniczaniu praw i wolności obywatelskich, ale na równym egzekwowaniu prawa, takim samym wobec ubogiego emeryta i biznesmenów z listy 100 najbogatszych. Parapremier Tusk tego nie zrozumie, a jego parapaństwo jest zaprzeczeniem wszystkich powyższych standardów. W systemie jego rządów instytucje działają wtedy, kiedy czują słabość obywateli, kiedy napotykają silne jednostki, lub grupy interesów z egzekwowania prawa się wycofują. Gwarantem takiego status quo jest system rządów stworzony przez parapremiera Donalda Tuska. Marcin Mastalerek

Narodzie, oddasz stadion? Spadkobiercy przedwojennego króla kuśnierzy walczą o prawa do szacowanych na miliardy złotych działek, na których stoi Stadion Narodowy. Nikt dotąd nie zgłaszał roszczeń do tak gigantycznego terenu w tak wyjątkowym miejscu. W imieniu spadkobierców Arpada Chowańczaka i jego wspólniczki występuje mieszkająca na stałe w Argentynie rodzina Chowańczaków. Od ośmiu lat prowadzi walkę o prawo do dziesięciohektarowego pasa ziemi, który przebiega przez sam środek Stadionu Narodowego w Warszawie. Dziś spadkobiercy są przekonani, że zbliżają się do korzystnego dla siebie finału. Jeśli udowodnią swoje prawa, rozpoczną starania o finansowe zadośćuczynienie lub działki zamienne.

- Przed budową Stadionu Narodowego szacowano, że grunt, o który chodzi, wart jest od 1 do 4 mld zł. Zbudowano na nim stadion, choć politycy i urzędnicy z resortu sportu, w spółce budującej Stadion Narodowy i w urzędzie miasta wiedzieli o roszczeniach - mówi mecenas Joanna Modzelewska, która prowadzi sprawę spadkobierców. Arpad Chowańczak określany mianem futrzarskiego arystokraty kupił praskie grunty w 1920 r. wraz ze wspólniczką Aurelią Czarnowską, producentką gorsetów i właścicielką różnych nieruchomości. Zamierzali zbudować tam domy dla pracowników fabryki futer przy ul. Puławskiej. Chowańczak zatrudniał w niej ponad 500 osób. W jego eleganckim sklepie na Krakowskim Przedmieściu zaopatrywali się zamożni i znani klienci, m.in. prezydent Rzeczypospolitej Ignacy Mościcki, diwa kina niemego Pola Negri czy Eugeniusz Bodo. Po wojnie działkę przejęło państwo na podstawie tzw. dekretu Bieruta z 1945 r., który zlikwidował prywatną własność gruntów w Warszawie. Teoretycznie tereny niewykorzystane na cele publiczne, np. budowę drogi, można było odzyskać. W praktyce komunistyczne władze odrzucały wnioski właścicieli. Przepadł też wniosek Chowańczaków. Spadkobiercy ponownie upomnieli się o praskie grunty w 2004 r. Ich sprawą zajmowali się urzędnicy ministerialni i już dwa razy wojewódzki sąd administracyjny. Były ekspertyzy, minister zatrudnił biegłego. Ministerstwo Infrastruktury odmówiło unieważnienia wydanej na podstawie dekretu Bieruta decyzji. Konfiskata gruntu była ich zdaniem uzasadniona, bo sporne działki przeznaczone były wówczas "pod użyteczność publiczną". Dowodem miał być plan zagospodarowania przestrzennego z lat 30. Problem w tym, że nie można go nigdzie znaleźć.

- Ministerstwo nie ma kluczowego dowodowego dokumentu będącego podstawą wydania niekorzystnej decyzji - mówi mec. Modzelewska. - O takim majątku nie mogą decydować poszlaki. Wojewódzki sąd administracyjny podzielił tę opinię. 4 lipca, chwilę po finale piłkarskich mistrzostw Europy, orzekł, że minister wydał decyzję z rażącym naruszeniem prawa. To już drugie takie rozstrzygnięcie WSA. Ministerstwu Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej, bo to ono zajmuje się teraz tą sprawą, zostały dwa wyjścia: zakończyć walkę, co spadkobiercom otwiera drogę do odzyskania wartych fortunę działek, lub wystąpić o kasację wyroku do Naczelnego Sądu Administracyjnego.

- Czekamy na pisemne uzasadnienie wyroku. W przypadku powtórzenia argumentów z ustnego uzasadnienia rozważymy złożenie skargi kasacyjnej - mówi Mikołaj Karpiński, rzecznik resortu transportu. Spadkobiercy wierzą, że nawet kasacja nie pozbawi ich prawa do gruntów. W ostatnich latach, bowiem sądy rozstrzygają podobne spory na korzyść właścicieli. Władze stolicy zwróciły już np. hektar Ogrodu Saskiego rodzinie Zamoyskich, rodzina Lubomirskich odzyskała połowę działki na placu przy Sejmie, gdzie Kancelaria Sejmu chciała stawiać reprezentacyjny gmach parlamentu. Podobny los spotkał boiska przy śródmiejskich szkołach, gdzie grunty są wyjątkowo cenne, w prywatne ręce przeszedł też zielony skwer przy ulicy Mokotowskiej (1 tys. m kw.). Właściciele chcą tam inwestować, stawiać budynki.

- Teoretycznie nie ma przeszkód, by w części prywatny był też stadion - uważa Marcin Bajko, dyrektor biura nieruchomości, który odpowiada za stołeczną reprywatyzację. - Jeśli potwierdziłyby się prawa do działek pod stadionem, to musimy te roszczenia rozpatrzyć. Jak? Tego jeszcze nie wiadomo. Korzystnym rozwiązaniem byłoby oddanie właścicielom np. VIP-owskich lóż, to znaczący dochód - dodaje.

A oto jak to wszystko się rozwijało Pięć lat temu Ministerstwo Sportu ogłosiło, że powstanie tu Stadion Narodowy. Pisaliśmy wtedy w "Gazecie", że Chowańczakowie ostrzegają, iż to posunięcie ryzykowne ze względu na ich roszczenia. Gdy wojewoda mazowiecki Jacek Kozłowski (PO) pokazywał dziennikarzom wydaną w ekspresowym tempie decyzję o budowie, reprezentująca spadkobierców mec. Joanna Modzelewska mówiła w kuluarach, że pomysł inwestycji rządowej jest nie w porządku. Elżbieta Jakubiak, minister sportu w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, która zajmowała się przygotowaniami do budowy stadionu, dziś tak odpowiada na ten zarzut: - Czy wiedziałam o roszczeniach? Owszem były pogłoski, ale co z tego? Roszczenia są w całym mieście. Nie był to powód do wstrzymania ani przenosin inwestycji. Uznaliśmy: robimy swoje, a sąd swoje. Pretensje? Proszę je zgłaszać je do tych, którzy nie chcieli ustawy reprywatyzacyjnej. Przy stadionie chętnie bym z niej skorzystała. Podobnie jak była minister mówi wielu warszawskich urzędników. Skarżą się, że wyroki sądów zmuszają ich do zwrotów objętych roszczeniami nieruchomości także tam, gdzie to dla miasta niekorzystne. Ma to też wymiar finansowy. Dekret Bieruta kosztuje i miasto, i wojewodę setki milionów złotych rocznie na wypłatę odszkodowań.

Opracow. - dziwne siedem liter Sprawa Chowańczaków ciągnie się latami. Ministerstwo Transportu Budownictwa i Gospodarki Morskiej uparcie odmawia, sąd unieważnia odmowy. Sprawę dodatkowo zamotał jeden wyraz, a właściwie jego siedmioliterowy skrót, który zajmuje uwagę prawników. Użył go pracownik Rady Narodowej w piśmie z 1954 r. odmawiającym uznania złożonego przez Chowańczaków wniosku. Napisał: "Nie da się pogodzić korzystania z terenu z opracow. planem zagospodarowania przestrzennego tego rejonu miasta". Jak dowodzi ministerstwo, planem przygotowanym przed wojną.

- Tylko że do dziś nie wiadomo, co oznacza skrót "opracow." - twierdzi mec. Joanna Modzelewska. Dla ministerstwa skrót to plan "opracowany", co znaczy, że decyzja o odmowie zwrotu własności była zgodna z literą dekretu. Dla Chowańczaków "opracow." oznacza "opracowywany", czyli prawnie nieistniejący i co za tym idzie, zasadne roszczenia. Problemem zasadniczym w sporze jest jednak to, że ani "opracowanego", ani "opracowywanego" planu zagospodarowania praskich błoni z lat 30. nie ma. Być może jak wiele dokumentów został zniszczony w czasie wojny. Posłańcy ministerstwa szukali go dwa razy: najpierw z własnej woli, potem z polecenia sądu, który wytknął im, że za mało się starali. Wynajęli biegłego. - W opinii dla sądu napisał, że wszystko wskazuje na to, iż plan istniał, ale fizycznie go nie ma - mówi Modzelewska. Dla ministerstwa równało się to z porażką. Wojewódzki sąd administracyjny w najnowszym wyroku z 4 lipca stwierdził, że odmawiając spadkobiercom przywrócenia praw, minister złamał przepisy.

Co teraz? Ministerstwo rozważa kasację w NSA - Podtrzymujemy argumentację zawartą w wydanych decyzjach: plan zabudowy z 1937 r. istniał i na jego podstawie organ mógł orzekać. Biegły wskazał istnienie takiego planu, więc minister dokonał oceny legalności decyzji dekretowych - mówi Mikołaj Karpiński, rzecznik ministerstwa Transportu Budownictwa i Gospodarki Morskiej.

Chowańczakowie: Prezydencie, pomóż! Mec. Joanna Modzelewska skarży się, że urzędnicy nie kontaktują się z jej mocodawcami. - Nikt ze spadkobierców nie dostał nawet symbolicznego biletu na mecz. Rząd nie docenił też tego, że ci ludzie nie wykorzystali Euro, by nagłośnić swoją sprawę. A nie postąpili tak, bo jako patrioci szanują swój kraj - przekonuje Modzelewska. O zasługach rodziny dla kraju pisał też w zeszłym roku w liście do prezydenta Komorowskiego mieszkający w Buenos Aires Andrzej Chowańczak, prawnuk zmarłego w 1949 r. Arpada. Prosił wtedy głowę państwa o pomoc. W liście do "Gazety" przypominał, że syn Arpada, a jego dziadek Jan Daniel nie dał się przekonać, by tuż przed wybuchem wojny razem z kapitałem ewakuował się z Polski. Jego odpowiedź była kategoryczna: "Nie wyciągnę grosza z Polski i tym bardziej wtedy, kiedy ojczyzna ich najbardziej potrzebuje". Po wybuchu wojny Jan Daniel Chowańczak organizował obronę Warszawy u boku prezydenta Stefana Starzyńskiego. Był więźniem obozu w Buchenwaldzie.

"Nie wymagam, by zburzono stadion ani by odbudowano stary warsztat kuśnierski mojego dziadka. Jest przykro, że władze Rzeczypospolitej Polskiej zapominają o bohaterach, którzy mieli tak wielki wkład w odbudowę niepodległego i pomyślnego kraju" - mówił niedawno dla hiszpańskiego "El Mundo".

Nie ma zwrotów z automatu Jeszcze przed Euro w poselskiej interpelacji za Chowańczakami wstawił się Jerzy Polaczek, PiS-owski minister transportu. Przestrzegał premiera przed "krajowym i międzynarodowym ogromnym skandalem". I pytał, dlaczego dotąd nie ma ugody, odszkodowania, gruntu zamiennego i czy ktoś Chowańczaków przeprosi. Poseł właśnie dostał odpowiedź. Podsekretarz stanu Janusz Żbik przypomina Polaczkowi, że sprawa była w Ministerstwie Budownictwa za czasów PiS, więc mógł działać. Żbik pisze o tysiącach nieruchomości odebranych dekretem ich właścicielom. "Niejednokrotnie to były rodziny zasłużone w walkach o niepodległość Polski, o rozwój kulturalny i gospodarczy kraju, rodziny majętne, znane na arenie międzynarodowej, które przez lata budowały prestiż Polski i występowały w obronie jej interesów" - czytamy w odpowiedzi podsekretarza.

"Na tym tle ani rodzina kupca A.Ch., ani będąca jego współwłasnością część działki gruntu z prowizorycznymi zabudowaniami nie wyróżniały się niczym szczególnym, ponadprzeciętnym". Podsekretarz Żbik przypomina, że wprawdzie ustrój państwa po 1944 r był niedemokratyczny, ale "dla zachowania ciągłości państwa polskiego konieczne jest przestrzeganie obowiązujących przepisów prawa, nawet, jeśli są to przepisy uchwalone w okresie 1944-89" i "godzą w prawo jednostki do poszanowania jej własności". Walce Chowańczaków przygląda się też stołeczny ratusz. To do niego trafiają unieważnione przez ministerstwo dekretowe teczki. Decydują ostatecznie ludzie prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. Nie ma zwrotów z automatu. Odpowiedzialni za reprywatyzację bez ustawy wchodzą, więc ponownie w role powojennych urzędników. Czytają ten sam dekret Bieruta, tyle, że decydują zgodnie z jego literą. Mogą, więc majątek zwrócić, mogą odmówić. Wtedy zaczyna się walka sądowa o odszkodowanie.

- Ważna jest linia nowoczesnego orzecznictwa. Ta zniosła praktycznie wszystkie dawne bariery, które pozwalały odmawiać zwrotu byłym właścicielom ze względu na przeznaczenie działki pod użyteczność publiczną - słyszymy od jednego z urzędników. Iwona Szpala, Małgorzata Zubik

Krysza na pralnią Amber Gold

1. Mija zaledwie dwa tygodnie różnego rodzaju działań instytucji państwowych spowodowanych ogłoszeniem przez zarząd likwidacji spółki Amber Gold i coraz wyraźniej widać, że mieliśmy tutaj do czynienia ze swoistą opieką tych instytucji, (czyli klasyczną kryszą) nad przestępczą działalnością tej firmy. Były to działania opiekuńcze nad działalnością tej spółki zarówno aparatu sądowniczego, urzędów prokuratorskich, aparatu skarbowego, a także polityków Platformy i być może ludzi byłych służb specjalnych. Co więcej wygląda na to, że słynny już Marcin P. to klasyczny „słup”, bo trudno sobie wyobrazić, aby 28-letni człowiek ze średnim wykształceniem ekonomicznym mający na koncie 9 wyroków skazujących i jeszcze parę lat temu zupełnie bez grosza przy duszy, był w stanie poprowadzić firmę, która jak mówią anonimowo agenci ABW, przez 2,5 roku mogła wykazać się blisko 2 mld zł obrotów.

2. Minister Jarosław Gowin pofatygował się aż do Gdańska, aby tam na konferencji prasowej powiedzieć, że w tej sprawie popełnili „błędy” tylko sędzia sądu rejonowego w Gdańsku i dwaj kuratorzy sądowi. Ponadto zdaniem ministra powodem zarejestrowania przez człowieka wielokrotnie skazanego aż 10 różnych spółek z jego udziałem w zarządzie lub w radzie nadzorczej, był brak wglądu do Krajowego Rejestru Skazanych przez sędziów rejestrowych. Ale przecież nawet dla średnio rozgarniętego człowieka jasne jest to, że 28 -letni Marcin Plichta (vel Stefański), człowiek z 9 wyrokami (wszystkie w zawieszeniu między innymi za wyłudzenia w ramach spółki Multikasa, a także za wyłudzenia kredytów na podstawione osoby), nie może przez ponad 3 lat być szefem spółki, która gromadzi bez zezwolenia wkłady 8 tysięcy klientów przynajmniej na sumę 80 mln zł, w sytuacji, kiedy co najmniej klika instytucji wie o jego kryminalnej przeszłości. Tylko istnieniem wspomnianej kryszy można tłumaczyć fakt, że gdańska prokuratura mimo doniesienia Krajowego Nadzoru Finansowego w 2009 roku, umarza postępowanie wobec Amber Gold, a po odwołaniu się do sądu przez KNF i uchyleniu tego umorzenia, zajmuje się ponowie sprawą dopiero po upływie ponad 2 lat.

3. Teraz dochodzi jeszcze wątek działalności służb skarbowych. Każdy, kto prowadził nawet najmniejszych rozmiarów działalność gospodarczą doskonale wie, że po złożeniu pierwszej deklaracji skarbowej, właściwy dla tej działalności urząd skarbowy już bardzo upomina się o następne, a jeżeli działalność jest większych rozmiarów to szybko się nią interesuje właściwy Urząd Kontroli Skarbowej (tzw. policja skarbowa). W przypadku Amber Gold mimo ogromnych rozmiarów działalności urząd skarbowy zainteresował się dopiero po blisko 3 latach tyle tylko, że rozpoczął kontrolę tej firmy w styczniu tego roku, a dokumenty do niej zabrał ze spółki w połowie sierpnia, kiedy to jej zarząd zapowiedział jej likwidację.

4. Ogromna skala działalności samej Amber Gold (jak wspomniałem blisko 2 mld zł obrotów w ciągu niecałych 3 lat) a także podmiotów z nią powiązanych (choćby powstałych dosłownie z niczego OLT Express), pozwala przypuszczać, że była to prowadzona na dużą skalę pralnia pieniędzy pochodzących z nielegalnych interesów prowadzonych w kraju i za granicą i to na pewno nie przez Marcina P. Zaangażowanie do tych interesów syna premiera Tuska, a także jak napisał wczorajszy tygodnik Gazeta Polska kiedyś bliskiego współpracownika Jana Krzysztofa Bieleckiego i wsparcie udzielane spółce przez prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza i innych prominentnych polityków Platformy, dawało spółce polityczną kryszę. Rozwikłać te wszystkie powiązania może tylko sejmowa komisja śledcza i jest duża szansa na to, że powstanie w tym Sejmie skoro chce jej jak jeden mąż cała opozycja, a także i koalicyjny PSL, co wyraził zarówno wicepremier Pawlak, jaki były marszałek Józef Zych. Jeżeli taka komisja powstanie to dla Platformy i samego premiera Tuska sprawa Amber Gold i Marcina P., może być tym, czym dla SLD i premiera Millera, była afera Rywina, zwłaszcza, że pojawiły się już informacje, że być może firma ta i sam jej właściciel, wspierali fundusz wyborczy tej partii. Kuźmiuk

Suwerenna polityka monetarna nad przepaścią Rządząca koalicja PO-PSL pragnie wszystkimi możliwymi sposobami spełnić warunki przyjęcia tak szybko, jak to tylko możliwe obcej waluty euro. Muszą być zachowane różne wyniki finansowe państwa, jak np. deficyt Skarbu Państwa. „Poczekalnią” do Europejskiej Unii Walutowej (EUW) jest dwuletni okres przejściowy w systemie ERM II. Ma on na celu ograniczenie wahań walut. Gdy nasza waluta stała się najszybciej taniejącą walutą na świecie, wyprzedzała nawet waluty Brazylii czy Meksyku, gdzie ryzyko walutowe było większe. Fundusze wysokiego ryzyka (firmy hedgingowe) poszukują rozchwianych rynków, na których poprzez szybkie spekulacje można zarobić. W samej chęci kupienia taniej i odsprzedania drożej (spekulacja) oczywiście niż złego nie ma. Co innego, gdy dochodzi do manipulacji. Nagłe słabnięcie wartości złotówki rozpoczęło się, gdy rząd zaczął przyspieszać przygotowania do przyjęcia euro. W systemie ERM II dany kraj, jego Bank Narodowy (centralny) musi bronić kursu swej waluty, nie dopuszczając do zmiany kursu +/- 15%. Jest to świetna okazja do zarobienia dużych pieniędzy. I tak też się robi. George Soros w latach 90. zaatakował brytyjskiego funta, wiedząc że bank centralny będzie bronił kursu. Potężny kraj, pod względem gospodarczym, jakim jest Wielka Brytania, była w stanie bronić kursu funta tylko kilka tygodni, a potem poddając się. Dzięki temu, George Soros zarobił fortunę. Gdyby bank centralny nie bronił funta, G. Soros by stracił. Analogiczna sytuacja może być Polsce. W systemie ERM II NBP będzie musiał właśnie tak bronić kursu złotówki. Wtedy atak na naszą złotówkę, nie będzie obarczony żadnym ryzykiem. Nie trudno sobie wyobrazić ile państwo straci na tym sztucznym bronieniu kursu. Kolejny przykład. Rosja wydała na bronienie kursu swej waluty 160 miliardów dolarów (!). Ile straci Polska w ciągu dwóch lat w systemie ERM II? A dopiero potem zacznie się „dobrodziejstwo” wspólnej waluty. Największe państwa z członkostwa w EUW straciły, zwłaszcza widoczny spadek zamożności Włochów – z 21,4% powyżej do 1,5% poniżej średniej UE. Wedle szacunków Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) z 2005 r. najbliższe dekady (!) będą spadkiem ekonomicznego znaczenia euro-landu w stosunku do innych państw rozwiniętych na świecie. Na rok 2030 szacowany jest dochód na głowę w strefie euro niewiele przekraczający dochód Amerykanina, a obecnie jest to „tylko” o 30% mniej, a więc z analiz na najbliższe dekady jasno wynika, iż posiadanie euro – to równia pochyła. A jeszcze na początku lat 90. różnica wynosiła kilkanaście procent.

W dokumencie „Komisji Europejskiej” z 1990 roku, będącym podstawą Traktatu z Maastricht, na pierwszym miejscu wspaniałości płynących z posiadania wspólnej waluty zapisano fakt, iż podróżowanie po Europie będzie tańsze. Wymiana gotówki w kantorach wiąże się ze stratą do 47% wartości swych funduszy (wedle wyliczeń „KE”). Co ciekawe, dalej „KE” sama przyznaje, iż podróżowanie z kartą kredytową wynosi już tylko do 1,5% strat (!). A więc już pierwszy argument dobrodziejstw wspólnej waluty jest mityczny. Każde państwo, każda gospodarka ma swoje cykle koniunkturalne. Dobrym przykładem jest zachowanie się gospodarek na nagłe wzrosty cen ropy naftowej. Inaczej to odczuwa Wielka Brytania (producent i eksporter) inaczej Niemcy (importer i eksporter produktów przetworzonych) i jeszcze inaczej np. Portugalia (nie zaliczająca się do żadnej z tych grup). W takim wypadkach, gdy skutki są różne, dane państwa mogą (mogły) amortyzować takie wstrząsy poprzez wpływanie swych banków centralnych na swe kursy walutowe i politykę pieniężną. Po wejściu do strefy euro – nie ma takiej możliwości. Wspólny bank centralny i Pakt na rzecz rozwoju i stabilności (PSR) wykluczają podjęcie takich kroków obronnych przez państwa euro-landu. Europejski Bank Centralny (EBC) nie jest w stanie, nawet gdyby chciał, ratować sytuacji np. w Portugalii czy we Włoszech (poprzez obniżkę stopy procentowej) bez zwiększania presji inflacyjnej np. w Irlandii i na odwrót, nie jest w stanie „schładzać” przegrzanej gospodarki Irlandii (przez podwyżkę stopy procentowej) bez pogarszania sytuacji we Włoszech i Portugalii. Ponieważ wszystkie te państwa posiadają tę samą jednostkę pieniężną, niemożliwe jest także najprostsze rozwiązanie – dewaluacja walut Portugalii i Włoch. I to jedno z największych zagrożeń. Obroty z resztą świata wzrastają szybciej niż w ramach EUW, odwrotnie niż tego oczekiwano przed zawarciem Traktatu z Maastricht. Reszta świata rozwija się znacznie szybciej niż EUW i wymiana z tym krajami będzie szybko rosnąć. W sensie gospodarczym znaczenie Europy maleje i okazje do wzrostu eksportu leżą zupełnie gdzie indziej. Z tego względu, przyszłość EUW rysuje się niezbyt optymistycznie i z czasem, argumenty, które 20 lat temu przemawiały za przyjęciem wspólnej waluty będą jeszcze mniej istotne. Kolejnym argumentem była integracja rynków finansowych, co miało obniżyć koszty zaciągania kredytów oraz poprzez obniżenie stóp inflacji do obniżenia nominalnej stopy procentowej. Lecz niestety, w praktyce liczy się tylko obniżka realnej stopy procentowej. Co z tego, że stopa procentowała spadła np. z 7% do 4% jeśli w tym samy czasie inflacja spadła z 5% do 2% – realna stopa procentowa pozostaje na poziomie 2%. Spadek stopy procentowej wynikający z przystąpienia do Strefy-euro nie spowodował we Włoszech boomu inwestycyjnego, gdyż walka z inflacją doprowadziła ten kraj do długotrwałej stagnacji i firmy pesymistycznie patrzą w przyszłość. Nawet zaciąganie kredytów w euro przez Włochów wcale nie zmniejszyło ich kosztów, ponieważ banki niemieckie wymagają wyższej premii za ryzyko, niż np. od firm niemieckich. Pozbycie się mechanizmu korygującego poprzez dewaluację waluty narodowej, doprowadziło do mocnego usztywnienia gospodarek państw euro-landu. A nic tak nie szkodzi gospodarce jak sztywne, sztuczne normy. Europejski Bank Centralny w Frankfurcie nad Menem ma status kompletnej niezależności od „władz unijnych” i narodowych. Pierwowzorem dla EBC był Bundesbank, niemiecki bank centralny, z tym, że ten ostatni nigdy nie cieszył się aż tak daleko idącą swobodą w podejmowaniu decyzji. W obradach tego banku uczestniczyli przedstawiciele rządu, nawet z prawem zablokowania uchwały na krótki czas. Istnienie limitów zadłużenia państw (60% PKB) uniemożliwia przeciwdziałanie wstrząsom gospodarczym. Zwiększona poziom wydatków państwa i płynący stąd deficyt może mieć zbawienny wpływ na tempo rozwoju ekonomicznego słabiej rozwiniętych członków Strefy-euro. Finansowanie rozwoju infrastruktury, wydatki na oświatę i naukę, a także na badania naukowo-rozwojowe stanowią czynniki determinujące tempo rozwoju gospodarczego. Czyli coś przeciwnego, co zrobił rząd PO-PSL, tylko po to, aby za wszelką cenę zachować poziomy finansowe dopuszczające do wejścia w system ERM II. Czyli nie tylko przed przyjęciem euro, nie tylko przed wejściem w bardzo kosztowny system ERM II, już ponosimy straty z tego tytułu – trzymając się pazurami odpowiednich poziomów zadłużenia państwa, co teraz, wbrew pozorom, tylko nam szkodzi. Pożytki ze stymulowania wzrostu ekonomicznego poprzez zwiększenie wydatków państwa i stymulację rozwoju gospodarczego doskonale obrazują doświadczenia dwóch najsłabiej rozwiniętych państw Piętnastki – Grecji i Portugalii. W ciągu ostatnich 11 lat kraje te prowadziły diametralnie odmienną politykę gospodarczą, Grecja „cierpiała” na niesłychanie wysokie deficyty budżetowe (w 2004 r. wynosił on aż 7,4% PKB), zaś Portugalia, pod naciskiem KE, do 2005 r. dokonywała wszelkich wysiłków by utrzymać deficyt w granicach nakreślonych przez PSR. Mimo tej „nierozważnej” polityki, w Grecji stopa życiowa wzrosła bardzo poważnie (z 70,9 do 98,4 średniej UE, która wynosi 100), podczas gdy Portugalia zanotowała dokładnie odwrotne zjawisko, spadek z 76,6 do 74,0 Skutecznym i sprawdzonym sposobem na przezwyciężenie recesji i zadłużenia państwa jest „ucieczka do przodu”, dynamiczny wzrost gospodarczy, który można osiągnąć poprzez wzrost wydatków państwa. Szwecja i W. Brytania, państwa, które nie przystąpiły do EUW, nie nadały tak daleko idących uprawnień swym bankom centralnym. W związku z tym, banki te prowadzą elastyczną politykę pieniężną i kraje te osiągnęły znacznie lepsze wyniki gospodarcze w ostatniej dekadzie. Natomiast w przypadku Strefy-euro współpraca rządu i banku centralnego jest praktycznie niemożliwa, ponieważ EBC posiada całkowitą niezależność od wszelkich władz Przeciętna inflacja w obu tych krajach była niższa niż w Strefie-euro. Albowiem, do tego by bank centralny dbał o niskie tempo wzrostu cen nie potrzeba udzielać tej instytucji kompletnej niezależności od władz politycznych. Wystarczy by relacje pomiędzy rządem a bankiem były w pełni przejrzyste

Kryzys globalny dotknął wszystkich, to jest faktem.. Największe gospodarki w Europie przeszły ochłodzenie. Polska wyszła niemalże obronną ręką, w porównaniu do innych, silniejszych państw. „Manpower” przeprowadził swoje badanie w 34 krajach świata. W Europie lepsze wyniki niż Polska notuje tylko Norwegia (spoza UE). Daleko w tyle zostawiliśmy m.in. Wielką Brytanię czy Irlandię.

„Elastyczny kurs złotego stanowi swego rodzaju amortyzator negatywnych zjawisk globalnych i europejskich. Dzięki temu, że złoty się osłabił znacznie wzrosła efektywność i konkurencyjność naszego eksportu. Widać, w danych za półrocze 2009 roku, że głównym czynnikiem wzrostu jest eksport netto” i dalej „Polska unika recesji m.in. dzięki temu, że posiada elastyczny kurs walutowy, który poprawia atrakcyjność eksportu” – uważa wicepremier i minister gospodarki Waldemar Pawlak. Nasuwa się pytanie: To po co wchodzić na siłę do strefy euro, skoro posiadając własną walutę, sami możemy tak pokierować polityką monetarną, by zamortyzowała wstrząsy międzynarodowe? Wicepremier sam przyznaje, iż otarcie się kryzysu o Polskę jest zasługą własnej waluty i samodzielnym kierowaniem polityką monetarną!

Na zakończenie jeszcze jedna wypowiedź, tym razem francuskiego ekonomisty Christiana Saint-Etienne’a. „Euro spowalnia gospodarkę i tak naprawdę jest nieopłacalne nawet dla bogatych krajów starej Europy”. Saint-Etienne uważa, że euro jest balastem dla europejskiej gospodarki. Jak twierdzi jest to “pułapka” i cukierek z trucizną” dający złudzenie stabilizacji, ale na dłuższą metę wywołujący stagnację. „Główną wadą europejskiej waluty jest to, iż obecnie państwa UE nie są w stanie kontrolować jego kursu. Istnieje możliwość, że z pogłębianiem się kryzysu gospodarczego może dojść do rozpadu strefy euro. A to byłoby nie tylko klęską gospodarczą, ale także polityczną całej zjednoczonej Europy” – konkluduje francuski ekonomista. Oby to były prorocze słowa… Maciej Wydrych

Trudna owczarnia Wśród (krytycznych) relacji wobec deklaracji arcybiskupa Michalika i patriarchy Cyryla umyka stanowisko wyrażane przez Ukraińską Cerkiew Grekokatolicką w Polsce i jego wiernych, wśród których nie brakuje neo-banderowców.

UPA ważniejsza od papieża? Choć jest to wspólnota teoretycznie uznająca autorytet Ojca Świętego, to – nie tylko zresztą w tym kontekście – jej przedstawiciele ustawiają się często w ostrej opozycji wobec papiestwa, nie mówiąc o polskim Episkopacie rzymskokatolickim. Wystarczy sięgnąć po czasopismo „Grekokatolicy.pl” lub do związanego z nim portalu, by uderzyły w oczy tytuły w rodzaju „Męczennicy greckokatoliccy po raz jedenasty obnażają obłudę Watykanu?”, czy teksty: „wydaje się, że w polityce prorosyjskiej Watykanu, wszystko było możliwe, nawet upokorzenie grekokatolików”, albo ubolewania nad „autentycznym obliczem Watykanu i papiestwa”, „dla których prawda nie zawsze jest ostatecznym wyznacznikiem. Co z kolei ukazuje, że państwo watykańskie niejednokrotnie uprawia, prawie tak samo bezwzględną politykę, jak każde inne państwo świeckie”. Dla równowagi portal przypomina związki łączące Cerkiew Greckokatolicką z w ogóle nie bezwzględną Ukraińską Powstańczą Armią, czcząc np. rozstrzelanego za współudział w zbrodniach banderowskich kapelana UPA ks. Bazylego Szewczuka ps. „Kadyło”… Za pro-rosyjskość atakowani są m.in. bł. Jan Paweł II i Stefan kardynał Wyszyński, a po swych wypowiedziach na temat współpracy z prawosławiem – czarnym charakterem jest dla uniatów przede wszystkim Józef kardynał Glemp. „Gdy czyta się wypowiedzi kardynała Glempa dotyczące grekokatolików przychodzi na myśl pytanie: czy to początek starczej demencji” – grzmi naczelny „Grekokatolicy.pl” Ireneusz Kondrów. Że jest to tylko marginalny wyskok jakiś ekstremistów niech świadczy, że z oficjalnym listem do księdza kardynała wystąpili również greckokatoliccy hierarchowie – arcybiskup Jan Martyniak, metropolita przemysko-warszawski i biskup wrocławsko-gdański Włodzimierz Romana Juszczak.

Zostawiony nieporządek... O co ten szum? O głośny już wywiad dla prawosławnego portalu Cerkiew.pl, w którym arcybiskup-senior nazwał patriarchę Cyryla „mężem opatrznościowym”. W rozmowie tej poruszono m.in. problem unii. „Cerkiew.pl: Ogromnym problemem w stosunkach rzymskokatolicko-prawosławnych jest problem unii i unitów. Jaka jest refleksja księdza kardynała, jako wieloletniego członka watykańskiej Kongregacji dla Kościołów Wschodnich, a równocześnie ordynariusza trzech obrządków wschodnich w Polsce, w kwestii tego problemu? Józef kardynał Glemp: Temat ten był faktycznie aktualny w czasach, gdy jako prymas miałem wiele zadań wobec Kościoła rzymskokatolickiego w Polsce. Żaden rosyjski prawosławny hierarcha nie sugerował mi nigdy niczego w tej sprawie. Sprawa przeszkadzała jednak najwyraźniej rosyjskim politykom, rozmawiał ze mną o naszej rzekomo nadzwyczajnej uwadze poświęcanej unitom bardzo wpływowy rosyjski polityk, mer Moskwy – Jurij Łużkow. Proszę pamiętać, że kwestia ukraińskich grekokatolików stanowiła niewielki wycinek pracy kongregacji, która zajmuje się wszystkimi unitami na świecie, łącznie z Koptami, katolikami obrządku syryjskiego, malabarskiego, których sytuacja była prawdziwie problematyczna. Sekretarzem kongregacji był do roku 2001 świątobliwy człowiek, arcybiskup Miroslav Marusyn. Przyjechał raz do Polski – jednak miejscowi unici, Ukraińcy, traktowali go z ogromnym dystansem. Wielokrotnie odczuwałem naciski ze strony ukraińskich środowisk emigracyjnych, szczególnie w postaci nieprzychylnych publikacji, które zarzucały mi, że nie dość dobrze dbam o unitów w Polsce. Życzyli sobie, byśmy budowali więcej unickich cerkwi, sprzyjali ukraińskiemu szkolnictwu. Tymczasem sami mieliśmy ogromne problemy z uzyskiwaniem pozwoleń na budowę kościołów, stąd też jedyne, co mogłem, to umożliwienie oddawania unitom katolickich świątyń na godziny, by mogli sprawować swoje nabożeństwa. Nie było szczególnych problemów z ludnością ukraińską, poza tym, że gdy np. byłem biskupem warmińskim słyszałem skargi, że nie zawsze zostawiają po sobie porządek (śmiech). Jako prymas Polski musiałem otoczyć unitów opieką. Byli owcami naszej owczarni, choć – nie ukrywam – czasem trochę trudnej owczarni. Musimy jednak szanować ich prawo do wolnego wyboru. W czasach zawieranych unii mieli prawo, by opowiedzieć się po stronie rzymskokatolickiej, przyjmując zwierzchnictwo papieża, a w czasach tzw. soboru lwowskiego – po stronie prawosławia. Wierzę jednak, że dalsze współistnienie, a przede wszystkim wzajemne poznawanie się prawosławnych chrześcijan i rzymskich katolików, a także unitów, a przede wszystkim odnoszenie się do wspólnego fundamentu, jakim jest Pismo Święte, będzie prowadziło do stopniowego zbliżenia i ocieplania wzajemnych stosunków – nie tak wiele przecież nas różni. Nie dotykam tu jednak roszczeń własnościowych”.

Dzieci tronu, nie ołtarza? Uniaci zawrzeli – przede wszystkim za przywołanie przez kardynała Glempa soboru lwowskiego z 1946t., podczas którego część duchowieństwa i wiernych Ukraińskiej Cerkwi Grekokatolickiej powróciło do prawosławia. „Trudno też uwierzyć słowom kardynała, że nikt z duchowych dostojników prawosławnych nie wywierał presji w sprawie grekokatolików” – kręci nosem red. Kondrów. „Wygląda na to, że rozwój Ukraińskiej Cerkwi Greckokatolickiej bardziej możemy zawdzięczać zmianie polityki państwowej, niż kościelnej” – trafnie też zauważają uniaccy krytycy arcybiskupa-seniora. Faktycznie, wsparcie dla rewindykacji uniackich (dotkliwych zwłaszcza dla rzymskokatolickich wiernych z Przemyśla), to w dużej mierze efekt mieszania się władz świeckich, ślepo ukierunkowanych na wspieranie wszystkiego, co kojarzyło im się ze „strategicznym partnerstwem z Ukraińcami”. W mniejszym zaś stopniu – był to owoc wewnętrznych ustaleń kościelno-cerkiewnych. Mieliśmy, więc do czynienia z mechanizmem odwrotnym, niż zachodzący w związku z Deklaracją Warszawską.

Katoliccy czy szowinistyczni? Grekokatoliccy zazdrośnie strzegą swej rzekomej „wyłączności” na reprezentowanie Ukraińców. „(…) jak każdy uczciwy chrześcijanin cieszę się, gdy wyznawcy Chrystusa wyciągają do siebie ręce. Jednocześnie, jako grekokatolik i Ukrainiec, wyraziłem swoją rezerwę wobec – odrzuconego na szczęście przez polskich biskupów – planu strony rosyjskiej, by przesłanie dotyczyło także Ukraińców i Białorusinów, za których Patriarchat Moskiewski czuje się odpowiedzialny” – pisał ks. Bogdan Pańczak, rektor lubelskiego Greckokatolickiego Seminarium Duchownego z Lublina ujawniając tym samym interesy kulisy uzgadniania treści deklaracji. Czyżby, więc to uniacki opór utrudnił rozszerzenie idei pojednania na pozostałe słowiańskie narody wschodnie? Jeśli tak, byłby to kolejny przejaw szkodliwości działania ukraińskiej Cerkwi uniackiej dla całego obszaru Europy Środkowej i Wschodniej, zwłaszcza, że przecież prawosławni stanowią większość wśród wierzących mieszkańców Ukrainy. Tylko w Małopolsce Wschodniej, a także (niestety) w przypadku mniejszości ukraińskiej w Polsce – dominującym wyznaniem jest grekokatolicyzm, utożsamiany i utożsamiający się z ukraińskim nacjonalizmem i szowinizmem. Na większości uniackich portali, w tym tych związanych ze strukturami Cerkwi – dominowały te same, krytyczne i zaniepokojone teksty na temat wizyty patriarchy Cyryla. Oczywiście, nie dziwi to ze stricte politycznego, czy ambicjonalnego punktu widzenia. Jeśli jednak podchodzimy do deklaracji z religijnego punktu widzenia – to krytyka i opór grekokatolików musi budzić sprzeciw. Swymi wyskokami przeciw kardynałowi Glempowi, papieżowi i samej wizji wspólnego frontu odnowy moralnej i obrony tradycji – niemądrzy liderzy i rzecznicy społeczności uniackiej w Polsce potwierdzają jedynie, że czują się najpierw przedstawicielami ukraińskiego nacjonalizmu i jego partykularnych interesów, a nie częścią Kościoła powszechnego. W tym zresztą piewcy dawnych kapelanów UPA bardzo przypominają tych „arcykatolickich” wrogów Deklaracji, którzy już wzięli się za dezawuowanie poparcia wyrażonego dla niej przez Benedykta XVI. Nie jest to zresztą przecież ani pierwszy, ani jedyny przypadek, gdy rusofobi z Polski i ukraińscy szowiniści mówią jednym głosem. Warto więc zastanowić się, czy akurat racy „sojusznicy” naprawdę dobrze służą sprawie polskiej i chrześcijańskiej. Konrad Rękas

Egzekucja - białoruski TIR i Marek KARP Kto i dlaczego zamordował Marka Karpia – śledztwo dziennikarskie. Marek Karp był założycielem Ośrodka Studiów Wschodnich, który zajmował się analizami sytuacji politycznej i ekonomicznej w krajach byłego bloku sowieckiego.

"Oni za mną chodzą śledzą mnie nawet tutaj, w szpitalu, ja stąd nie wyjdę żywy, za dużo wiem o wszystkim" – mówił do swojego przyjaciela Stanisława Nowakowskiego Marek Karp na kilka dni przed śmiercią. Dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich – leczył się z urazów po wypadku samochodowym, który wydarzył się 28 sierpnia w pobliżu Białej Podlaskiej. Trafił do szpitala, gdzie – według oficjalnej wersji – zmarł z powodu powikłań powypadkowych. Prokuratura sprawę umorzyła, lecz prawdziwych okoliczności wypadku nie zostały wyjaśnione do dziś. Według naszych ustaleń była to zaplanowana i zrealizowana w najdrobniejszych szczegółach egzekucja, dokonana dla zabezpieczenia paliwowych i energetycznych interesów rosyjskich służb specjalnych.

Niespodziewany wypadek 28 sierpnia 2004 roku, na szosie w Białej Podlaskiej wydarzył się wypadek. TIR na białoruskich numerach rejestracyjnych uderzył w samochód osobowy, którym jechał Marek Karp – dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich (zajmującego się "białym" wywiadem i analizami sytuacji politycznej i gospodarczej w krajach b. ZSRR). W wyniku uderzenia, auto Karpia wypadło z jezdni i wpadło na przeciwny pas ruchu, gdzie zostało staranowane przez nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówkę. Ciężko rannego Karpia przewieziono do szpitala, gdzie mimo reanimacji i wysiłków lekarzy nie odzyskał przytomności. Zmarł 14 września 2004 r. Sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci były powikłania powypadkowe. Tak brzmi oficjalna wersja zdarzeń przyjęta przez prokuraturę w Siedlcach. Śledczy przyjęli, że wypadek nie był zaplanowany, a szef OSW zmarł z powodu odniesionych w nim ran. Sprawa została umorzona. Świadkowie i dowody przeczą oficjalnej wersji śmierci Marka Karpia.

Uwolnić zabójcę Tuż po północy, 29 sierpnia 2004 roku celę policyjnej izby zatrzymań w Białej Podlaskiej opuścił Siergiej Zawidow – człowiek, który kilkanaście godzin wcześniej spowodował wypadek Karpia. Wyszedł z budynku i natychmiast wyjechał w stronę przejścia granicznego w Terespolu. Kilka godzin później był już na Białorusi, skąd ponownie do Polski nie przyjechał. Dopiero nad ranem okazało się, że podejrzanego kierowcy nie ma już w policyjnym areszcie, zaś bez niego nie będzie można przeprowadzić dalszych czynności śledczych oraz wizji lokalnej. Zwolnienie z aresztu człowieka podejrzewanego o spowodowanie dzień wcześniej wypadku, w którym zginął ktoś tak ważny jak szef ośrodka zajmującego się "białym" wywiadem musi dziwić. Jeszcze bardziej zdumiewa to, że w aktach śledztwa nie zachował się protokół zwolnienia kierowcy, ani nazwisko osoby decydującej o jego zwolnieniu. A przecież było jasne, że uwolniony Białorusin natychmiast skorzysta z okazji, aby opuścić granice Polski. Strata tak ważnego świadka jak sprawca wypadku praktycznie pozbawiała śledztwo możliwości wyjaśnienia prawdziwego przebiegu zdarzeń. Dopiero pół roku później prokuratura – dzięki współpracy z białoruskim konsulatem – ustaliła adres Zawidowa. Jednak korespondencja sądowa wysyłana na ten adres wracała z adnotacją, że adresat jest nieznany. "Całe te wezwania wyglądały prowizorycznie" – oceniają policjanci, którzy brali udział w śledztwie w tej sprawie. Chodziło o to, aby udawać śledztwo, a w rzeczywistości je zakończyć i całą sprawę zatuszować. Nasi rozmówcy zwracają uwagę, że przez cały czas nie próbowano nawet wyjaśnić okoliczności tajemniczego zwolnienia Zawidowa, ani osób, które to umożliwiły.

800 zł za wypadek Kiedy zamknięto prokuratorskie dochodzenie, sprawa wypadku trafiła na wokandę. Sąd Okręgowy w Siedlcach, (w którym sprawy zwykle ciągną się miesiącami), tym razem wydał wyrok w ciągu jednego dnia. Siergiej Zawidow został uznany za winnego spowodowania ciężkiego wypadku samochodowego i za to przestępstwo skazany zaocznie na "800 zł grzywny" oraz "trzy lata pozbawienia wolności w zawieszeniu na okres lat dwóch". Sąd przyjął argumenty prokuratury o winie kierowcy, podzielił jej wywód i wydał wyrok skazujący. Żadna ze stron nie złożyła apelacji i wyrok uprawomocnił się. Pozostał w mocy tylko na papierze, gdyż kierowcy nie zatrzymano i nie osadzono w areszcie. Wyjaśnienie tego paradoksu jest proste: chodziło o to, by formalnie zamknąć sprawę i doprowadzić ją do końca, nie wyjaśniając prawdziwego tła i przyczyn wypadku.

Dwie ekspertyzy Co tak naprawdę wydarzyło się w Białej Podlaskiej 28 sierpnia 2004 roku? Przesłuchani przez prokuraturę świadkowie opowiadają, że w tył samochodu Marka Karpia uderzyła ciężarówka. W konsekwencji, jego samochód wpadł pod nadjeżdżającego z naprzeciwka TIR-a, który zgniótł go. Rannego dyrektora Ośrodka Studiów Wschodnich wyciągnięto ze zgniecionego pojazdu i przewieziono do szpitala. Dokładny przebieg zdarzenia odzwierciedla sporządzona po wypadku ekspertyza biegłego. Wynika z niej, że ciężarówka była sprawna, zaś jej kierowca – Siergiej Zawidow – rozpoczął hamowanie dopiero w ostatnim momencie (świadczą o tym ślady opon i zapisy na tachografie). W samochód Karpia uderzył nie prosto, lecz z boku, więc siła i kąt uderzenia zepchnęły auto na przeciwny pas jezdni, gdzie staranowała je ciężarówka. Jeżeli przypatrzyć się całemu zderzeniu bliżej – widać, że wypadek przebiegał według metod uczonych na specjalnych kursach sowieckich służb specjalnych: NKWD i GRU. Samochód ofiary tracił przyczepność i wpadał pod ciężarówkę, która go taranowała (w podobny sposób wyglądał wypadek, w którym zginął Walerian Pańko – szef NIK, który badał aferę FOZZ) "Przebieg zdarzeń (…) nosi znamiona działania zaplanowanego w celu pozbawienia życia M. Karpia" – czytamy w najważniejszym fragmencie ekspertyzy. Zupełnie odmienne wnioski przedstawia druga ekspertyza. Wynika z niej, że wypadek w Białej Podlaskiej był zdarzeniem przypadkowym i "nie nosił znamion premedytacji". Winę za jego spowodowanie ponosi kierowca białoruskiej ciężarówki, który "nie zachował szczególnej ostrożności" i "zbyt późno rozpoczął proces hamowania". Skoro tak to w jaki sposób wytłumaczyć to, że nie ominął samochodu Karpia prawym poboczem, choć szerokość miejsca pozwalała na to? Dlaczego – jeśli już uderzył w jego samochód, to trafił w prawą stronę tylnej części, a nie prosto, co uniknęłoby zderzenia z nadjeżdżającą ciężarówką? W końcu – jak to się stało, że doświadczony kierowca ciężarówki nie zdążył wyhamować, choć tego dnia widoczność była dobra, a jezdnia niemal idealnie sucha? Odpowiedź na wszystkie te zagadki jest prosta: w przypadkowość tych zdarzeń można byłoby uwierzyć gdyby nie to, że Siergiej Zawidow, uderzając w pojazd Karpia, z wyjątkowym wyczuciem potrafił tak skręcić, że siła uderzenia wypchnęła auto na przeciwległy pas. Świadkowie wypadku zwracają uwagę na jeszcze jeden istotny szczegół: białoruski TIR jechał za samochodem Karpia dłuższy czas, trzymając się podejrzanie blisko. Wjechał w jego auto dopiero wtedy, gdy z naprzeciwka nadjeżdżała polska ciężarówka. Każe to domyślać się, że kierowca czekał na moment, kiedy będzie mógł uderzyć w samochód Karpia, aby osiągnąć oczekiwany rezultat – mówi jeden z policjantów, biorących udział w śledztwie.

Na stole operacyjnym Prokuratorska wersja tego, co się działo bezpośrednio po wypadku, nie znajduje potwierdzenia w relacjach innych świadków. Dr n. med. Franciszek Wiewiórski – lekarz z warszawskiego szpitala MSWiA przy ul. Wołoskiej (pracuje w zawodzie od prawie 30 lat) twierdzi, że stan Karpia wcale nie był taki ciężki, jak podawano to w oficjalnym komunikacie. "Pacjent został przywieziony z poważnymi urazami powypadkowymi" – opowiada. "Jednak nie jest prawdą, aby zagrażały one jego życiu". Wiewiórski potwierdza, że Karp przeszedł skomplikowaną operację, w wyniku, której usunięto skutki urazów. Jego zdaniem, od tej pory zaczęła się systematyczna poprawa stanu zdrowia i samopoczucia pacjenta. "Miałem z nim do czynienia codziennie" – mówi lekarz. "Widać było, że dochodzi do zdrowia. Zresztą to był bardzo silny człowiek." Podobnego zdania jest dr Maciej Parzkowski – podwładny Wiewiórskiego. "W tamtych dniach miałem codzienny kontakt z Karpiem" – opowiada. "Jego hospitalizacja przebiegała znakomicie. Szybko wracał do zdrowia po swoim wypadku". Obaj lekarze wspominają, że Marek Karp często pytał jak długo będzie jeszcze musiał pozostać w szpitalu. "Chciał jak najszybciej wyjść. Sprawiał wrażenie człowieka obawiającego się o swoje życie" – zapamiętał Wiewiórski. "Czegoś się bał, był mocno przestraszony, jednak nie chciał o tym mówić". Wieczorem, 12 września dr Wiewiórski wychodził z pokoju, w którym przebywał Karp. "Przy drzwiach stało dwóch nieznanych mi ludzi" – opowiada – "Zaczekali aż wyjdę, po czym bez zgody weszli do niego. Podszedłem i powiedziałem, że o tej porze wizyty są już zabronione. Wtedy pokazali mi jakieś legitymacje, powiedzieli, że są ze służb specjalnych i że przyszli w sprawie wagi państwowej, o której nie mogą mówić. Kilkanaście minut później tajemniczych mężczyzn już nie było". Dr Wiewiórskiemu do dziś nie udało się dowiedzieć, kim tak naprawdę byli i po co przyszli ludzie ze służb specjalnych.

Tajemnica rany na głowie Według oficjalnej wersji przyjętej w śledztwie, Marek Karp zmarł chwilę po godzinie 15.00 w dniu 14 września 2004 "wskutek powikłań po wypadku drogowym". Zupełnie inaczej ten dzień zapamiętali lekarze. "Chciał jak najszybciej wyjść ze szpitala i często pytał nas kiedy będzie mógł to zrobić" – opowiadają. "W końcu zgodziliśmy się go wypuścić, pod warunkiem, że za trzy dni zgłosi się na wizytę kontrolną". Dr Wiewiórski pamięta, że 14 września był ostatnim dniem pobytu Karpia w szpitalu, ale dlatego, że… tego dnia został on wypisany. "Zezwoliłem Markowi Karpiowi na opuszczenie szpitala" – potwierdza lekarz. "Stan jego zdrowia pozwalał na zakończenie hospitalizacji". Dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich opuścił szpital jako człowiek zdrowy, kilka minut po godzinie 15-tej. Wyszedł i udał się w stronę najbliższego postoju taksówek. O 15:30 dwaj sanitariusze znaleźli Karpia leżącego na parkingu samochodowym, kilkadziesiąt metrów od głównego wejścia do szpitala. Rozpoczęli natychmiastową reanimację i przenieśli nieprzytomnego z powrotem na oddział. Mimo wysiłków lekarzy, Marek Karp nie odzyskał przytomności i zmarł godzinę później. Przeprowadzona sekcja zwłok wykazała, że bezpośrednią przyczyną śmierci były obrażenia głowy. Według oficjalnej wersji, były one konsekwencją wypadku samochodowego w Białej Podlaskiej. Lekarze Franciszek Wiewiórski i Maciej Parzkowski są pewni, że rany na głowie nie było, gdy Karp wychodził ze szpitala. Nie było jej również w ostatnich dniach jego pobytu. Ich zdaniem, w przeciągu kilkunastu minut, ewentualny nagły nawrót choroby nie mógł osiągnąć takiego stadium. Jeżeli medycy mówią prawdę – oznacza to, że dyrektor OSW został zamordowany na parkingu samochodowym przy szpitalu MSWiA kilkanaście minut po załatwieniu formalności związanych z wypisaniem.

Spotkanie z Wassermannem Tajemnica rany na głowie, pospieszna sekcja zwłok i szybkie zamknięcie oficjalnego śledztwa, tworzą logiczną całość z obawami Karpia o własne życie i jego próbami jak najszybszego opuszczenia szpitala. Aby wyjaśnić ich przyczynę, należy prześledzić ostatnie tygodnie życia Marka Karpia, o których wiadomo bardzo niewiele. "To był mało towarzyski człowiek, samotnik, zawsze chodził własnymi drogami, ale nigdy się z tego nie zwierzał" – opowiadają koledzy Karpia z Ośrodka Studiów Wschodnich. Pracownicy OSW przyznają jednak, że ostatnie tygodnie swojego życia, ich dyrektor spędził na badaniu procesów ekonomicznego uzależniania przez rosyjskie specsłużby byłych państw Układu Warszawskiego. W tym czasie sejmowa komisja śledcza ds. Orlenu próbowała wyjaśnić prawdę o wpływie rosyjskich służb specjalnych na polski rynek paliw (kilkanaście dni przed wypadkiem Karpia ujawnione zostały wiedeńskie rozmowy Jana Kulczyka z Władimirem Ałganowem). Badania te były również przedmiotem zainteresowania polskich służb specjalnych. Jak ustaliliśmy, na zlecenie polskich służb pracownicy OSW sporządzili raport o przejmowaniu przez firmy związane z rosyjskimi służbami specjalnymi kontroli nad rynkiem paliw w krajach Europy Środkowo – Wschodniej. Raport opatrzono klauzulą tajności. W lipcu 2004 r. treść tego raportu została przedstawiona na nieformalnym spotkaniu w jednym z ośrodków wywiadu pod Warszawą. "Niestety, nie mogę się wypowiadać ani o przebiegu takich spotkań, ani o ludziach biorących w nich udział, ani o przedstawianych tam materiałach" – mówi Zbigniew Siemiątkowski – b. szef Agencji Wywiadu. Ze źródeł zbliżonych do OSW udało się nam jedynie dowiedzieć, że w feralnym spotkaniu uczestniczyli przedstawiciele AW i ABW, którzy rozmawiali o tym jak zapobiec energetycznemu uzależnianiu Polski od Rosji. W efekcie, zapadły decyzje i plany działań, których treści nie znamy. Wiadomo tylko, że sam Karp wyjechał do Rosji i Gruzji, aby zbadać kilka dodatkowych wątków tematu. W drugiej połowie sierpnia, Karp spotkał się ze Zbigniewem Wassermannem – wówczas wiceprzewodniczącym komisji śledczej ds. Orlenu i członkiem komisji ds. służb specjalnych. "Znałem Karpia i bardzo go ceniłem" – mówi nam Wassermann. "Ceniłem również jego pracowników za ich ogromną wiedzę na temat krajów wschodnich". Koordynator służb specjalnych potwierdza, że kilka dni później miało dojść do kolejnego spotkania, podczas którego dyrektor OSW miał przekazać istotne informacje dotyczące ważnej osoby z branży paliwowej. Informacje te miały mieć związek z działaniami komisji orlenowskiej. Do spotkania nie doszło, bo w Białej Podlaskiej wydarzył się wypadek.

Specjalista ds. biopaliw Dzięki pracownikom Ośrodka Studiów Wschodnich, znamy osobę, którą przed swoją śmiercią interesował się Marek Karp. To właśnie informacje na jego temat miał przekazać Wassermannowi. Tą osobą jest Robert Gmyrek – wówczas członek zarządu PKN Orlen ds. biopaliw. Karp poznał Gmyrka kilka lat wcześniej podczas oficjalnych delegacji parlamentarnych do krajów kaukaskich. Gmyrek – wówczas urzędnik ministerstwa rolnictwa - zajmował się w tamtym czasie nawiązywaniem nowych kontaktów handlowych i badaniem rynku biopaliw. Informacje o związku Gmyrka ze śmiercią Karpia pojawiały się w mediach już jesienią 2004 roku. Szybko jednak zeszły z łamów gazet. Kontrwywiad ABW przez dłuższy czas miał interesować się Gmyrkiem ze względu na jego zażyłe kontakty z ambasadą rosyjską i jej pracownikami. "Służby kontrwywiadowcze zawsze interesują się kontaktami przedstawicieli obcych wywiadów w Polsce" – mówi Konstanty Miodowicz – były szef kontrwywiadu UOP. "Badanie i rozpracowywanie tych kontaktów to normalna praca służb". Pracownicy ministerstwa rolnictwa pamiętają, że bardzo często Roberta Gmyrka odwiedzał jeden z pracowników ambasady rosyjskiej - Nikołaj Zachmatow. Wyrażał się o nim jako o swoim przyjacielu i serdecznym znajomym, wręczał mu różne okolicznościowe prezenty. Tymczasem, jak dowiedzieliśmy się ze źródeł zbliżonych do komisji ds. służb specjalnych, Zachmatow był rozpracowywany przez kontrwywiad cywilny i wojskowy, jako członek warszawskiej rezydentury GRU.

Tajny ośrodek GRU Czego dokładnie dowiedział się przed swoją śmiercią Marek Karp? Bardzo istotnej odpowiedzi na to pytanie udziela protokół przesłuchania Arkadiusza Grochulskiego – jednego z szefów i założycieli polskiej mafii paliwowej (związanego z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi). Grochulski przeżył próbę zamachu na własne życie. Zatrzymany na polecenie krakowskiej Prokuratury Apelacyjnej, został tymczasowo aresztowany. Od tego momentu zaczął udzielać śledczym bardzo cennych informacji na temat funkcjonowania paliwowych grup przestępczych i ich zagranicznych powiązań. W najważniejszym fragmencie jednego z protokołów przesłuchań czytamy: Za granicą polsko – białoruską, na wysokości Hajnówki, znajduje się tajny ośrodek GRU. Służy on, jako miejsce spotkań przedstawicieli mafii paliwowej, polskich prokuratorów i funkcjonariuszy rosyjskich służb specjalnych. W dalszej części zeznań padają nazwiska ważniejszych gości tego ośrodka. Jak wynika ze śledztwa w sprawie mafii paliwowej, tajemnice tego ośrodka, jako pierwszy poznał właśnie dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich.

Zduszone śledztwo W sprawie wypadku Marka Karpia zgadzają się tylko dwa fakty: fakt jego śmierci i data wypadku samochodowego. Pozostałe informacje to kłamstwa lub wielopiętrowe manipulacje. I nic dziwnego: w zatuszowaniu tej sprawy zainteresowane były bardzo wpływowe grupy interesów oparte na komunistycznych służbach specjalnych. Wyjaśnienie tajemniczego wypadku z Białej Podlaskiej musi pociągnąć za sobą również wyjaśnienie tego kto i w jaki sposób tak naprawdę rządzi polskim rynkiem paliwa i energetyki. Tych pytań nie można jednak odkładać, bo dotyczą one podstawowych spraw związanych z bezpieczeństwem państwa. Leszek Szymowski

Inkubator Innowacyjności “Czujecie ten moment, czujecie innowacyjność. Wałęsa też był innowacyjny dla swoich czasów, bardzo Wam dziękuję.” Tak piał w maju 2012 z zachwytu na temat Amber Gold Paweł Adamowicz, baron Państwa PO na Pomorzu. Sam też jest innowacyjny. Innowacyjność Lecha Wałęsy polegała chyba na tym, że użył motorówki do przeskoczenia przez płot i dostał za to sportową nagrodę Nobla. Ale Paweł Adamowicz jest jak wiemy wielbicielem mitu Walesy. Nie będziemy wiec zaprzeczali teorii innowacyjności, wprost przeciwnie popatrzymy bliżej na niektóre innowacyjne dokonania tzw. “układu gdańskiego.” Adamowicza usadowiono na stołku w Gdańsku w 1998 roku. Już rok później, gmina Gdańsk zaczęła finansować infrastrukturę osiedla VIP-ów w Gdańsku Matemblewie. Na tym osiedlu mieszkają wielcy ludzie, w tym Edmund Wittbrodt (senator PO i częsty towarzysz Adamowicza na propagandowych zdjęciach) oraz Teresa Kamińska, kochanka Jerzego Buzka, która wylądowała od kilku lat na komfortowym stołku prezesa Pomorskiej Strefy Gospodarczej. Towarzystwo wykonało innowacyjny numer godny księgi Guinnessa, najpierw zakupiono za bezcen 70 ha lasu na terenie Pomorza a następnie przehandlowano z Lasami Państwowymi ten kawałek na świetnie położony kawałek terenu w lesie w Gdańsku Matemblewie, na którym powstały VIP-owska oaza komfortu i spokoju, aby żyło się lepiej. Już wtedy odwalano niesłychane numery z decyzjami administracyjnymi, chociaż handlu gruntami leśnymi oficjalnie zabronił kochanek Kamińskiej, ówczesny premier Buzek. W wyniku afery kilku urzędasów straciło robotę, niektórych ciągano po sądach, ale z czasem sprawa przyschła i wierchuszka mieszka sobie spokojnie na leśnej polanie, z dala od pospolitego ludu. Innowacyjność to przyszłość narodu, nieprawda prezydencie Amber Adamowiczu?

http://www.rmf24.pl/fakty/news-gdansk-zarzuty-ws-afery-w-matemblewie,nId,154597

Balcerac

Cztery nogi stolika Trzeba nie lada technicznych, a głównie propagandowych umiejętności (widzę je w głównych telewizyjnych programach informacyjnych), aby afery Amber Gold nie łączyć - nawet w śladowym stopniu - z rządzącą Platformą Obywatelską. Trzeba wykazać niemałą czujność (klasową, partyjną, towarzyską), aby wypowiadając się krytycznie na temat afery Amber Gold, nie uderzyć za mocno we władzę, sądownictwo i prokuraturę pod rządami PO. Przyjęta powszechnie "narracja" o firmie Amber Gold i jej 28-letnim prezesie Marcinie P. napędza się widokiem sztabek złota i elewacjami budynków złodziejskiej firmy. Jeszcze więcej pokrętnej ekwilibrystyki można zaobserwować w wypowiedziach przedstawicieli rządzącej partii: premiera Tuska, według którego państwo jednak znowu zdało egzamin, oraz ministra sprawiedliwości Gowina, który nie może dopatrzyć się belki we własnym oku i broni swojego resortu. Problem polega na tym, że afery Amber Gold nie da się połączyć z PiS i jego prezesem, chociaż dla Pawła Olszewskiego z PO i to nie stanowi problemu, gdy wytyka fakt pierwszego wyroku dla Marcina P. z 2005 roku, gdy rządziło PiS. - Już wtedy należało alarmować - pouczał. Platforma boi się publicznych pytań, a szczególnie wniosków, które od dawna nie wymagają specjalnego umysłowego wysiłku. Zasady, jakimi kieruje się ta formacja, opisano już wiele lat temu, gdy pojawił się Kongres Liberalno-Demokratyczny. Warto przypomnieć, że kiedy na początku lat 90. ugrupowanie to forsowało program powszechnej prywatyzacji, znane było bardziej pod nazwą "liberałowie-aferałowie". Nie jest też tajemnicą fakt, że w zakładaniu w 2001 roku Platformy Obywatelskiej, do której wstąpiło wielu prominentnych członków KLD, uczestniczył gen. Gromosław Czempiński, były tajny agent w PRL, a później szef UOP, wobec którego toczy się dziś śledztwo w związku z przyjęciem korzyści finansowych podczas prywatyzacji Stoen i PLL LOT. Obraz Polski pod rządami PO to stolik wsparty na czterech nogach. Warto to porównanie Jarosława Kaczyńskiego przypominać, by zrozumieć "miłość", jaką od lat ten polityk jest darzony przez postkomunistyczne i liberalne lumpenelity. Cztery nogi to tajne służby, szeroko rozumiana władza wraz z sądami i prokuraturą, wszechobecna mafia, z którą także łączy się aferę Amber Gold, oraz zaprzyjaźnione media. Żadna z tych "nóg" nie jest zainteresowana przewróceniem się tego stolika. Marcin P. nie mógł zbudować swojego imperium w kształcie finansowej piramidy bez aprobaty tajnych służb. Nie uzyskałby zezwolenia na prowadzenie parabanku i linii lotniczych bez zgody sądu rejestrowego. Nie mógłby prowadzić firmy, mając na koncie siedem wyroków za finansowe przekręty. Nie rozwijałby swojego interesu w takim tempie, gdyby niemilczące przyzwolenie Komisji Nadzoru Finansowego, ślepej prokuratury i akceptacji władz samorządowych Gdańska, do których należy Port Lotniczy im. Lecha Wałęsy. Dlatego sprytny Marcin P., aby wzmocnić swoją pozycję, zatrudnił syna premiera, rzucił pieniędzmi na film Wajdy o Wałęsie, wspierał milionami zwierzęta w oliwskim zoo. Ale nawet gdyby jeden z tych korupcyjnych, mafijnych, nepotycznych elementów nie miał odgrywać większej roli, to szefowi Amber Gold wystarczyłoby wsparcie ze strony ministerstwa infrastruktury w osobie Sławomira Nowaka, "ziomala" Marcina P. z blokowisk Przymorza. Mając nieograniczone poparcie Platformy w Warszawie i w Gdańsku, zapewnione milczenie mediów i bierność tajnych służb, firma Amber Gold mogła w majestacie prawa naciągać ludzi. Tych, którym mówi się, aby nie byli więcej naiwni, bo przecież zawierają umowy, które mogą okazać się dla nich niekorzystne. Afera Amber Gold, (która to już pod rządami tej ekipy) pokazuje, jakie państwo budują liberałowie z PO, a raczej, w jaki sposób i w jakim tempie nam to państwo niszczą. Wojciech Reszczyński

“Wałęsa” za pieniądze oszukanych. A co z “Rojem”? Sprawa Amber Gold obnażyła nie tylko chore układy polityczno-biznesowe z domieszką nepotyzmu, ale również metody działania polskiej kinematografii. Tak oto za pieniądze oszukanych emerytów na ekrany kin trafi apologia Lecha Wałęsy autorstwa Andrzeja Wajdy. Są jednak prawdziwi bohaterowie, którzy nawet po kilkudziesięciu latach od swojej śmierci nie doczekali się filmu. Jednym z nich jest “Rój”.

Spółka Amber Gold była jednym ze sponsorów filmu “Wałęsa”. Chociaż Katarzyna Fukacz-Cebula, dyrektor zarządzający Akson Studio, nie podała kwoty, jaką spółka zasiliła budżet filmu (producentka zasłaniała się tajemnicą handlową), można się domyślać, że ten wkład był dosyć istotny, skoro logo “złotego interesu” pojawiało się niemal na wszystkich konferencjach prasowych i bankietach. Reklama donatora filmu była na tyle natrętna, że po wybuchu całej afery internauci zaczęli rozsyłać sobie zdjęcia aktora Roberta Więckiewicza, wystylizowanego na Lecha Wałęsę z logo Amber Gold w klapie. Nic więc dziwnego, że sprawa produkcji wzbudziła wielkie kontrowersje. Głos zabrał również znany krytyk filmowy Krzysztof Kłopotowski, który w całej aferze wokół Amber Gold i samego filmu dostrzega “palec Boży”. “Oto największy autorytet moralno-kulturalny bierze - zapewne nieświadomie - wyłudzone pieniądze emerytów »puszczonych w skarpetkach« przez oszusta. A po to, żeby uczcić byłego Pana Prezydęta, który puścił był w skarpetkach swoich robotniczych zwolenników, gdy wygrał wybory, chociaż oszustów obiecywał, że puści w skarpetkach. Prokuratura wie o przekręcie, ale nic nie robi, pozwalając naciągać wciąż nowych klientów. Za to prezydent Gdańska legendarnego legendą Solidarności a dziś matecznika rządu - zachwala publiczności innowacyjną naturę interesu – pisze Kłopotowski na Salonie24 (pisownia oryginalna – przyp. red.). Najbardziej zatrważające jest jednak to, że stawia się pomniki żyjącym, zapominając o prawdziwych bohaterach. Bohaterach, a nie kontrowersyjnych eks-związkowcach, którzy dziś nawołują do pałowania ludzi. Z pewnością takim herosem jest st. sierż. Mieczysław Dziemieszkiewicz ps. Rój”, legendarny partyzant Narodowych Sił Zbrojnych i Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, który zginął w walce z komunistami w 1951 r. Film Jerzego Zalewskiego “Historia Roja” wydawał się kamieniem milowym w przywracaniu prawdy historycznej. I może nim być, o ile zostanie skończony. Chociaż patronat honorowy nad filmem objął śp. Lech Kaczyński, jako prezydent RP, produkcja cały czas spotykała się z niezwykłymi trudnościami. Przedstawiciele TVP, którzy zadomowili się w gmachu telewizyjnym jeszcze za czasów “tamtej epoki”, robili wszystko, aby film nie został dokończony. Zalewski został odcięty od pieniędzy na postprodukcję, ponadto zmuszano go do skracania jego opus magnum, co w znacznym stopniu zachwiało konstrukcją filmu. Jednak - po raz kolejny - okazało się, że w trudnych momentach Polacy potrafią się zmobilizować… Dlatego Zalewski zaczął być zapraszany przez zwykłych ludzi na pokazy kopii roboczej filmu. Obwoźne kino Jerzego Zalewskiego przemierza całą Polskę od Podhala po Wybrzeże. Reżyser zawitał również w miejscu, gdzie Mieczysławowi Dziemieszkiewiczowi przyszło spędzić ostatnie chwile życia. Chociaż znaczna część mieszkańców kręciła nosami na pomysł wystawiania filmowej laurki Dziemieszkiewiczowi, po obejrzeniu szkicu filmu, ludzie wyrażali pochlebne opinie. Z uznaniem mówili się o "dobrym podejściu" reżysera do tematu, jak i realizmie przedstawionych sytuacji. "Zalewski pokazał tak, jak było" - powiedział jeden z uczestników pokazu, na którym nie zabrakło autentycznych świadków historii partyzantów, a nawet ludzi, którzy wspierali Dziemieszkiewicza i jego żołnierzy. Pokaz kopii roboczej był dla nich prawdziwym powrotem do przeszłości. Najlepszym tego dowodem była sytuacja, jaka zaistniała w zupełnie innych stronach. Staruszek, który obserwował powstawanie filmu, podszedł do odtwórcy głównej roli - Krzysztofa Zalewskiego i - zupełnie na serio - powiedział: "Dzień dobry Panie Roju!". Problemy twórców "Historii Roja" zmotywowały miłośników Żołnierzy Wyklętych do istnego pospolitego ruszenia. Rozpoczęła się zbiórka pieniędzy na film, a przedstawiciele coraz to nowych szkół, domów kultury, stowarzyszeń czy uczelni zaczęli wysyłać zaproszenia do Zalewskiego i spółki. Efekty są widoczne: w bardzo krótkim czasie zebrano już ponad 100 tysięcy złotych, co przerosło oczekiwania twórców. "Jesteśmy na dobrej drodze do celu i tylko dzięki Waszemu zaangażowaniu mamy nadzieję go zrealizować" - piszą na stronie "Historia Roja" twórcy filmu. Spora kampania społeczno-kulturalna nie robi jednak wrażenia na przedstawicielach "głównego nurtu", którzy ignorują ekranizację losów partyzanta. I tak ofiarni Polacy sami wspierają produkcje odsłaniające prawdziwą historię, natomiast laurki dla idoli “salonu” są już gotowe. Za pieniądze oszukanych emerytów. Aleksander Majewski

Rząd ma problem z euro Niemcy poszukują nowych krajów chętnych do przyjęcia wspólnej waluty, żeby podzielić się z nimi gigantycznym zadłużeniem eurostrefy. Polska, z punktu widzenia Berlina, doskonale nadaje się do tej roli, ale rząd się ociąga, bo wie, że euro napotka społeczny sprzeciw. I nie jest pewien, czy eurostrefa się utrzyma

- Polska chce jak najszybciej przystąpić do unii monetarnej, ale najpierw musi uporać się z problemami strukturalnymi, które uwidoczniły się w kryzysie - oznajmił minister finansów Jacek Rostowski podczas konferencji z wicekanclerzem Niemiec Philippem Roeslerem. Dodał także, że przed Polską jest wiele do zrobienia. - Jesteśmy absolutnie zdeterminowani, aby zlikwidować w tym roku nadmierny deficyt i wyjść z unijnej procedury nadmiernego deficytu, ale tempo spadku może być wolniejsze, niż planowano, w zależności od sytuacji w Europie - zapowiedział szef resortu finansów.

W najnowszym zaktualizowanym programie konwergencji rząd zadeklarował, że w tym roku zejdzie z deficytem finansów publicznych poniżej 3 proc. PKB, w przyszłym roku obniży deficyt do 2,2 proc., w roku 2014 do 1,6 proc., tak aby w roku 2015 deficyt znalazł się na poziomie 0,9 proc. PKB. W sprawie przyjęcia euro również zabrał głos prezydent Bronisław Komorowski. - Polska powinna posiadać gotowość wejścia do strefy euro jak najszybciej, ale decyzję pozytywną podejmiemy wtedy, gdy uznamy, że będzie to sprzyjało rozwojowi Polski - powiedział. Za nieprawdziwą uznał tezę, że pozostanie poza strefą euro oznacza marginalizację, przypominając, że także Wielka Brytania nie należy do eurostrefy. Prezydent zwrócił uwagę, że strefa euro jest obecnie "źródłem kłopotów Unii Europejskiej", podczas gdy Polska jest "źródłem sukcesów gospodarczych i innych".

- Wchodzić do niezdrowego organizmu jest zawsze ogromnym ryzykiem - podkreślił. Strefa euro, jak ocenił, prawdopodobnie stanie się ośrodkiem pogłębionej integracji europejskiej, o ile sama się uzdrowi. - Polska powinna być przygotowana do euro, ale to po stronie polskiej jest wybranie momentu, kiedy uznamy, że będzie nam to służyło w wymiarze ekonomicznym, a nie psuło szyki - zaznaczył Komorowski. Polska, w jego ocenie, powinna nadal wspierać wszystkie procesy naprawcze w ramach strefy euro, ponieważ to leży w jej doraźnym i strategicznym interesie.

Dzielenie kasy i długów Niemcy naciskają na Polskę, aby przystąpiła do strefy euro już w 2015 roku - twierdzi brytyjski dziennik "The Economist". Premier Donald Tusk, według gazety, kluczy w tej sprawie, powtarzając, że "Polska przyjmie euro, gdy warunki będą odpowiednie". Tymczasem, w ocenie "The Economist" - działania podejmowane na rzecz uratowania strefy euro doprowadzą prędzej czy później do jej ściślejszej integracji. Rząd w Warszawie obawia się, że jeśli powstanie Unia dwóch prędkości, Polska może na tym stracić. Przede wszystkim osłabną polskie wpływy w Brukseli. Stanie się to akurat w momencie negocjacji nad nowym siedmioletnim budżetem UE na lata 2014-2020 - twierdzi gazeta. I przypomina w tym kontekście, że Niemcy, Wielka Brytania i Holandia są przeciwne zwiększeniu wydatków budżetowych ponad dotychczasowy poziom, zaś Francja domaga się cięć wydatków na unijne polityki, z wyjątkiem polityki rolnej.

- Polska ma przyobiecane w przyszłym budżecie 67 mld euro na fundusze strukturalne. Może się okazać, o ile "The Economist" zna kulisy negocjacji, że jeśli w kwestii euro rząd nie będzie spolegliwy, mogą nam tę kwotę znacząco zredukować pod byle pretekstem związanym z kryzysem - wyjaśnia kulisy politycznego "szantażu" dr Cezary Mech, były wiceminister finansów. - I odwrotnie, jeśli zobowiążemy się do popełnienia eurosamobójstwa w nieodległym terminie, to naszym niemieckim partnerom nie nastręczy wielkich trudności ułatwienie nam spełnienia kryteriów, jak i pozostawienie funduszy do dyspozycji - dodaje. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że Berlin pilnie poszukuje kolejnych krajów, z którymi mógłby się podzielić odpowiedzialnością za długi strefy euro, a potem je skolonizować. Polska z rozwijającą się gospodarką i zasobnym sektorem bankowym doskonale nadaje się do tej roli. Ofiarą tej polityki padła już niewielka Słowacja, która przystąpiła do euro w momencie wybuchu kryzysu, i dziś partycypuje w jego kosztach. Nie dalej jak dwa tygodnie temu agencje ratingowe obniżyły temu państwu wiarygodność kredytową. W wypadku Polski w grę wchodzą dodatkowo resentymenty historyczne. Wszak jedną trzecią polskiego terytorium stanowią tereny powiązane przed wojną z niemiecką gospodarką.

Rośnie sprzeciw Według "The Economist", premier Tusk będzie zabiegał o wspólne stanowisko krajów spoza eurostrefy, aby nie dopuścić do zmarginalizowania Polski. "Polska ma dobre gospodarcze powody, aby powstrzymać się od wejścia do strefy euro tak długo jak się da. Płynny kurs waluty jest atutem w obecnym kryzysie" - kwituje gazeta. Polscy obywatele, przyjmując w referendum (w 2003 r.) traktat akcesyjny, nie zdawali sobie sprawy, że zobowiązują się tym samym do przyjęcia wspólnej europejskiej waluty. Termin przyjęcia euro nie został w traktacie wyznaczony. Mamy to uczynić, gdy spełnione zostaną określone warunki finansowe - deficyt nieprzekraczający 3 proc. PKB, dług na poziomie poniżej 60 proc., stabilny kurs walutowy oraz poziom inflacji zbliżony do średniej w strefie euro. Surowsze warunki dyscypliny budżetowej oraz kary za jej nieprzestrzeganie przewiduje pakt fiskalny, narzucony krajom strefy euro przez Niemcy, jednak zdaniem MSZ Polska nie zobowiązała się do przyjęcia paktu fiskalnego. Kryzys eurostrefy poważnie osłabił poparcie dla euro w Polsce. O ile w 2010 r. tylko niemal 40 proc. Polaków uważało, że wprowadzenie euro będzie niekorzystne dla Polski, o tyle obecnie odsetek ten wzrósł do 58 proc. - wynika z sondaży TNS OBOB z 2010 r. i TNS Polska z bieżącego roku. Z 54 do 71 wzrósł także odsetek osób, które obawiają się, że euro niekorzystnie wpłynie na ich budżety domowe. Z kolei udział procentowy osób oczekujących korzyści z przyjęcia euro spadł w tym samym czasie z 24 do 12 procent. Małgorzata Goss

Marcin P., Amber G., Platforma O. Wszystko wskazywało, że za złotymi szyldami Amber G. kryją się uczciwie ukradzione miliony. Marcin P., osobnik wielokrotnie skazany na pogrożenie palcem w zawieszeniu na dwa lata, założył spółkę Amber G. Spółka Amber G. wzięła od ludzi pieniądze, które miała zamienić w złoto, a zamieniła w g. Nad tym wszystkim trzymała parasol patronka złodziei Platforma O. Nie mówię, że Platforma O. coś ukradła, nie, tego nie powiedziałem. Nie mam dowodów, nie zarzucam, nie oskarżam, nie pomawiam. Wyrażam tylko pogląd, że Platforma O. od początku swoich 5-letnich już prawie rządów objęła patronat nad złodziejstwem i korupcją i sprawuje go nadal.

Patronat nad korupcją Platforma O. objęła od chwili, gdy urządzała spektakle płaczu nad złapanymi na gorącym uczynku łapownikami – posłanką S. i doktorem G. . Potem, zaraz po objęciu władzy uderzyła w CBA, posyłając na zielona trawę i na prokuratorski pohybel jej szefa, a główną generalissą do walki z korupcją mianowała posłankę Julię P. Był to jasny sygnał – z korupcja nie walczymy, można kraść! Nie wiem czy był to sygnał zamierzony, ale w w odbiorze zainteresowanych niebudzący wątpliwości – można kraść! Dopóki jeszcze kołatał się duch opresyjnych rządów Prawa i Sprawiedliwości, część zainteresowanych ze zbędnej już ostrożności, ciemne interesy załatwiała na cmentarzu, ale potem robiono to już już bez szczególnych środków ostrożności. Zwłaszcza od czasu, gdy sygnał – można kraść - został wzmocniony posprzątaniem afery hazardowej, którą zamiótł pod dywan poseł Mirosław S., wspólnie i w porozumieniu z rządem... przepraszam – z rzędem pustych krzeseł. Wobec jednoznaczności patronatu, nikt się nie dziwił, gdy młody i dotychczas goły Marcin P., ni stąd ni zowąd, nagle zaczął szpanować wielką kasą, samolotami, zatrudnieniem Michała T., czy sponsorowaniem filmu Andrzeja W o Lechu W. To było jasne – ze wzmocnioną siłą wróciły czasy, gdy pierwszy milion ukraść trzeba, a drugi, trzeci i dziesiąty ukraść można. I jeśli się kradnie, to najlepiej od razu dużo, gdyż za kradzież powyżej miliona się nie siedzi, a im mniejsza ukradziona kwota, tym ryzyko odsiadki większe. Toteż czymś normalnym były złote siedziby, złote szyldy i złote procenty na lokatach. Wszystko wskazywało, że kryją się za tym uczciwie ukradzione miliony. W państwie rządzonym przez Platformę O. nikt nie przeszkadzał Amberowi G. Nie przeszkadzało Ministerstwo F, nie przeszkadzała Prokuratura G., nie przeszkadzał premier T. Nie przeszkadzało jej całe Państwo P., które obudziło się dopiero, gdy oszukani, zdesperowani ludzie, zaczęli walić pięściami w zamknięte drzwi Amber G. i złorzeczyć pod adresem Platformy O. Nie żebym się obawiał, ale na wszelki wypadek zachowam incognito. Dziękuję za uwagę – Janusz W. Janusz Wojciechowski

Rybiński: dwie fundamentalne słabości ekonomii Ekonomia z pewnością przezywa kryzys. Bo jak można wytłumaczyć, że tylu świetnie wykształconych ekonomistów, którzy doradzali politykom, pozwoliło na stworzenie systemu finansowego, którego załamanie może doprowadzić do kryzysu o skali przekraczającej Wielką Depresję, a kto wie, może nawet rozpocząć proces podobny do mrocznych lat średniowiecza w Europie zachodniej. Przez kilka lat zajmowałem się tym problemem, czytałem książki z różnych dyscyplin naukowych i doszedłem do wniosku, że są dwie podstawowe słabości ekonomii, jako nauki. Bez usunięcia tych słabości, ekonomia, jako nauka, będzie źródłem ułomnych teorii, które są potem implementowane przez polityków i prowadzą do kryzysów, bezrobocia, a w skrajnym przypadku mogą zakończyć się wieloletnim załamaniem gospodarczym na skalę globalną. Skalę problemu mogę zilustrować na przykładzie polityki pieniężnej, którą sam praktykowałem przez kilka lat, jako wiceprezes Narodowego Banku Polskiego. W minionych 40 latach teoria i praktyka polityki pieniężnej zbankrutowała cztery razy. Autorzy teorii otrzymywali nagrody Nobla, byli autorytetami, a banki centralne na całym świecie wdrażały te teorie, prowadząc świat od kryzysu do kryzysu. Mam na ten temat cały wykład, z nazwiskami i przykładami w wielu krajów, ale tutaj jest miejsce na tylko na niewielki skrót. Postulowano aktywistyczną politykę pieniężną, czyli wykorzystanie krzywej Philipsa, skończyło się wysoką inflacja, którą potem trzeba było leczyć recesją. Postulowano konsolowanie inflacji za pomocą kontroli podaży pieniądza, okazało się to niemożliwe, inflacja nie dała się w ten sposób kontrolować. Wymyślono strategię bezpośredniego celu inflacyjnego, ale okazało się, że ta strategia nie dostrzega baniek na rynkach aktywów, przez lata funkcjonował put Greenspana z powodu tej ślepoty i skończyło się kryzysem finansowym, którego skutki odczuwamy dzisiaj. Teraz mamy politykę pieniężną opartą na zerowych stopach procentowych i masowym druku pieniądza przez banki centralne, mija już czwarty rok jej realizacji, a kryzys właśnie wchodzi w nową, niebezpieczną fazę, ta polityka bankrutuje na naszych oczach. Podobne obserwacje można poczynić analizując ewolucję teorii zarządzania przedsiębiorstwem (odkrycie opcji jako mechanizmu wynagradzania zarządu i patologiczne skrócenie horyzontu decyzyjnego które z tego wynikło), teorię rynków finansowych (rynki miały być efektywne, a okazały się patologicznie skorumpowane), teorię instrumentów pochodnych (pamiętam wykłady światowej sławy profesorów na które uczęszczałem, gdy twierdzili że derywaty prowadzą do dywersyfikacji ryzyka, dzisiaj wiemy, że prowadzą do gigantycznej koncentracji ryzyka), teorię finansów międzynarodowych (widzimy do jakich patologii doprowadziło stosowanie konsensusu waszyngtońskiego w Europie Środkowo-Wschodnie i Rosji), i tak dalej. Patrząc na to wszystko i czerpiąc z innych dziedzin wiedzy twierdzę, że przyczyny tych patologii w teorii ekonomii są dwie. Po pierwsze, ekonomiści służą istniejącej klasie panującej, co powoduje że proces wyłaniania dominującej teorii ekonomii dotyczącej danego zagadnienia kreują jako dominującą tę teorię, która prowadzi do zwiększenia wpływów rządzącej grupy interesów. Po drugie, ekonomia chlubi się tym, że stosuje matematyczne modele ekonomiczne, które co prawda upraszczają rzeczywistość, ale pozwalają na zaobserwowanie złożonych zależności, których bez tych modeli nie można dostrzec. Według mnie to co jest uważane za mocną stronę ekonomii, co miało ją stawiać wyżej w hierarchii nauk od „rozgadanej” socjologii czy nauk politycznych, okazało się jej terminalną słabością. Podam prosty przykład sprzed lat. Kierowca przyjeżdża do warsztatu samochodowego i mówi, że silnik przerywa. Doświadczony mechanik zapala silnik, słucha uważnie, ogląda, a potem stuka młotkiem w jedno miejsce i silnik przestaje przerywać. „Tysiąc złotych” – mówi. „Tysiąc!?” – obrusza się kierowca – „za jedno stuknięcie młoteczkiem”. „Tak, bo ja wiem gdzie stuknąć” – potwierdza mechanik. Nie da się zbudować uproszczonego modelu, który potrafi dokonać analizy tej naprawy, ponieważ wiedza nabyta „tacit knowledge”, nie poddaje się prostemu kodyfikowaniu. Dlatego modele ryzyka zakładające uproszczony rozkład normalny, lub nawet rozkłady leptokurtyczne, rozpadły się, gdy wylądował czarny łabędź. Żeby zrozumieć dlaczego zdarzenie wielosigmowe miało miejsce, musiało mieć miejsce, trzeba przeczytać kilkadziesiąt książek o kryzysach w minionych 800 latach. Żeby zrozumieć dlaczego innowacyjność w Europie Zachodniej jest możliwa, a w Europie Wschodniej nie jest, trzeba czytać książki historyczne pokazujące zmiany ustrojowe w średniowiecznej Europie, bo żaden ekonomiczny model innowacyjności tego nie pokaże, a już na pewno nie pokażą tego idiotyczne, stuwskaźnikowe modele innowacyjności klepane na excelowym kolanie przez Komisję Europejską. Żeby zrozumieć dlaczego Włochy nie mogą się rozwijać i stoją wobec ryzyka bankructwa, trzeba poznać dzieje Cesarstwa Rzymskiego po zniszczeniu Republiki i być może dzieje rozwoju schyłku Majów. Przykłady można mnożyć. Te dwie fundamentalne słabości ekonomii można stopniowo zniwelować, choć nie będzie to proste. Czyli po pierwsze, trzeba stworzyć taki system debaty publicznej, w którym teoria i praktyka ekonomii jest poddawana nieustannej krytycznej ocenie. W tym systemie nie powinno się akceptować działań szybkich i zakulisowych, gdy decyzje podejmuje wąska elita. Książki „13 bankierów”, „Jak Goldman Sachs zapanował na światem”, „Demon którego sami stworzyliśmy” i wiele innych pokazują, jak wąskie elity polityczno-finansowe podejmowały zakulisowe decyzje, które prowadziły do bogacenia się tych elit i do pogłębienia kryzysu, za który zapłacą podatnicy. Obecnie w podobnym trybie podejmowane są decyzje antykryzysowe w strefie euro, zaś publikacja alternatywnych teorii jest blokowana. Mogę podać przykład mojego artykułu sprzed dwóch lat, który pokazywał jak można natychmiast zakończyć kryzys grecki, którego publikacji odmówiło Financial Times i Wall Street Journal, mimo że wcześniej wielokrotnie publikowałem w tych gazetach, więc moje nazwisko było tam znane. Po drugie, ekonomia powinna w mniejszym stopniu bazować na modelach matematycznych, a większym stopniu czerpać z innych dyscyplin oraz z analizy historycznej. Bo jeżeli ktoś karmi model danymi z minionych 20-30 lat, a tak się często robi, to nie ma żadnych szans na wyciągnięcie wniosków o obecnym stanie gospodarki i finansów. A jeżeli takie wnioski wyciąga, to popełni kardynalne błędy, a polityk lub przedsiębiorca który z tych wniosków skorzysta może doprowadzić do poważnego kryzysu w kraju lub w firmie. Krzysztof Rybiński

Mamy prawie bilion złotych długu! Statystyka rządowa ma to do siebie, że podlega ministerialnym rozporządzeniom. Jeśli minister finansów zarządzi, że od danego dnia w skład finansów publicznych wchodzą Lasy Państwowe (które mają nadwyżki finansowe), a znikają z niego umoczone po uszy w wyemitowane przez siebie obligacje fundusze (jak rekordowy pod tym względem Krajowy Fundusz Drogowy), to tak się stanie. Ze statystyk zniknie kilkanaście miliardów złotych, ale w żaden sposób nie poprawi to doli przyszłego podatnika, który i tak będzie musiał spłacić wszystkie długi. Wg danych ministerialnych, na koniec marca zadłużenie państwa wyniosło 867,4 miliarda złotych, na co złożyło się zadłużenie: skarbu państwa (805,7 mld zł) i samorządów (61,8 mld zł). Jednak to nie wszystko. Istnieje cała grupa pozycji, gdzie można ukryć wydatki państwowe. Reszty trzeba się niestety domyślać, więc niestety wiele danych jest mocno szacunkowych i chyba jest tylko kilka osób w Polsce, które naprawdę wiedzą, jakie jest faktyczne zadłużenie (lub co gorsza z powodu powszechnego bałaganu takich osób w ogóle nie ma). Największą grupą wydatków nie wykazywaną w statystykach są obligacje emitowane przez Bank Gospodarstwa Krajowego w imieniu Krajowego Funduszu Drogowego. Wartość tych emisji na dzień dzisiejszy może wynosić ok. 40 miliardów złotych. Jak zapewniał nie tak dawno były minister transportu, a dziś poseł Prawa i Sprawiedliwości Jerzy Polaczek, KFD na koniec roku będzie miał ok. 44 miliardów złotych zadłużenia. Dane finansowe o KFD są dosyć mocno skrywaną tajemnicą rządową i nawet poseł Polaczek przyznaje, że dostępu do nich nie uzyskał w sposób przewidziany ustawą. Ale to nie wszystko, co skrywa KFD. Zgodnie z wytycznymi Eurostatu, rząd powinien również uwzględniać zobowiązania przyjęte przez KFD z tytułu budowy autostrad. Na koniec marca z tego tytułu trzeba by powiększyć zadłużenie o ok. 11 miliardów złotych. A więc przez infrastrukturę już mamy powiększenie długu o ok. 51 miliardów złotych. Dodając tę liczbę do oficjalnej na koniec marca kwoty 867,4 miliarda, otrzymujemy 918,4 miliarda złotych. Chociaż dynamika wzrostu zadłużenia w ostatnim czasie znacząco zwolniła (aczkolwiek nie wiadomo, co skrywają różne instytucje w swoich bilansach), to jednak skarb państwa w ciągu miesiąca zwiększa swój dług o ok. 3,5 miliarda złotych, czyli do sumy 918,4 miliarda trzeba dodać co najmniej 14 miliardów (za okres marzec-lipiec) plus ok. 3,2 miliarda od samorządów (ich dynamika zadłużania się to ok. 0,8 mld na miesiąc), co daje 935,6 miliarda. No i do tego wszystkiego trzeba doliczyć jeszcze 1,4 miliarda od Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, co łącznie daje 937 miliardów. Liczenie całej reszty to już niestety prawdziwa droga przez mękę. Najlepiej, oprócz Ministra Finansów Jana Vincent-Rostowskiego, w ukrywaniu długu radzą sobie samorządy. Ustawa o finansach publicznych zabrania im mieć zadłużenie większe niż 60% dochodów (szkoda, że takich restrykcji nie stosuje się do całego państwa, które może zadłużać również do 60%, ale dochodów całej gospodarki, również prywatnej).

Spółki komunalne Biorąc przykład z premiera Tuska, który lekką ręką zwiększył zadłużenie w trakcie swoich dwóch kadencji już prawie o 400 miliardów, samorządy znalazły dobry sposób na ominięcie progów wynikających z ustawy – spółki komunalne. Zamiast np. dotować takich przewoźników miejskich z dochodów miasta (a tym samym uszczuplając je), obsadzeni przez polityków zarządzający taką spółką po prostu zaciągają kredyt. W przyszłości i tak będzie trzeba za niego zapłacić z np. dotacji od miasta (bo przecież pomimo posiadanych monopoli spółki komunalne głównie tworzą koszty), ale liczy się statystyka oraz „tu i teraz” – jak swego czasu powiedział premier Tusk. Więc miasta wykorzystują na potęgę możliwość zadłużania się poprzez niewykazywanie tego długu w oficjalnych statystykach. Instytut Kościuszki policzył, jaką skalę może mieć ten problem. Oficjalny dług miast wojewódzkich na koniec 2011 roku wyniósł 19,7 miliarda, natomiast powiększony o zadłużenie spółek miejskich wyniósł 27,4 miliarda złotych, a więc o 39% więcej. Przyjmując, że podobnie rzecz ma się ze spółkami tworzonymi przez sejmiki wojewódzkie oraz spółkami gminnymi, można założyć, że z tytułu ukrytego zadłużenia samorządu trzeba (do oficjalnych 65 miliardów złotych) dodatkowo doliczyć 25,3 miliarda. Po powiększeniu o tę kwotę dług wynosi już 962,3 miliarda. Wydaje się, że istnieje jeszcze wiele sposobów na ukrycie długów. Najprostszym będzie niedawanie dotacji firmom państwowym w wysokości, jaka miałaby pokryć ich rozbuchane koszty. Na myśl przychodzą przede wszystkim Polskie Koleje Państwowe oraz LOT. Te pierwsze generują co roku (pomimo dotacji) kilkusetmilionowe straty, te drugie w okolicach 200 milionów. Dochodzą do tego kopalnie i jeszcze kilka innych funduszy – i może się okazać, że w ten sposób można ukryć spokojnie ok. 10 miliardów zadłużenia, co łącznie dałoby ponad 972 miliardy na koniec lipca. Idąc tym tempem, możemy założyć, że do końca roku padnie bilion długu. Obsługa tego zadłużenia w skali całego państwa to będzie koszt ok. 55 miliardów złotych rocznie – połowa tego, co Polska przekazuję na wypłatę emerytur (na które musi zaciągać pożyczki). „Polska w budowie” założyła nam pętlę na szyję w postaci gigantycznych kosztów finansowych do płacenia rokrocznie. Na pracującego Polaka (jest ich ok. 16 milionów) przypadnie prawie 3,5 tysiąca rocznie podatków do zapłacenia na rzecz samych odsetek od długu zaciągniętego w naszym imieniu przez polityków. To jest 7 tysięcy złotych na rodzinę. Za tę sumę można utrzymać przez cały rok jedno dziecko. Ale zamiast tego będziemy płacić odsetki od zadłużenia, które rosną szybciej niż wzrost gospodarczy i inflacja razem wzięte. I niestety z kolejnymi latami będzie coraz trudniej, bo niekorzystna sytuacja demograficzna spowoduje, że coraz mniej osób będzie pracować na wysokie (jak na polskie warunki) emerytury stosunkowo młodych ludzi (warto pamiętać, że średni wiek przejścia na emeryturę wynosi 57 lat dla kobiet i ok. 60 lat dla mężczyzn). Dlatego można już z góry założyć, że na podniesieniu wieku emerytalnego do 67 lat się nie skończy. Możemy podziękować wszystkim politykom, którzy do tego się przyczynili. Marek Langalis

Dyplomacja ikonowa Czytelnicy „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego z pewnością pamiętają, że pojawienie się w „chacie rozśpiewanej” widm nastąpiło z inicjatywy Racheli, która wszystko zaaranżowała, a nawet - jak pisał Boy-Żeleński - chciałoby się powiedzieć - sfinansowała. Literatura jak zwykle wyprzedza życie i dopiero przez pryzmat „Wesela” a ściślej - roli, jaką w przebiegu wydarzeń odegrała Rachela, możemy lepiej zrozumieć przyczyny i prawdopodobne następstwa „Przesłania do narodów polskiego i rosyjskiego”, jakie 17 sierpnia zostało podpisane na Zamku Królewskim w Warszawie przez J.Ś. Patriarchę Moskiewskiego Cyryla i JE abpa Józefa Michalika. Wprawdzie Patriarcha Cyryl przybywa do Polski na zaproszenie zwierzchnika Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego, JE abpa Sawy - ale dokument ten został przygotowany wspólnie przez rosyjską Cerkiew Prawosławną i Kościół katolicki w Polsce. Ponieważ tekst „Przesłania” miał zostać ujawniony dopiero na dwie godziny przed jego podpisaniem, w chwili, gdy piszę ten felieton, treści tego dokumentu nie znam. Będzie jeszcze czas, by go przeanalizować i skomentować, a tymczasem warto przypomnieć, jak do tego doszło. 18 sierpnia 2009 roku w Soczi spotkali się prezydenci Izraela - Szymon Peres i Rosji - Dymitr Miedwiediew. O czym tak rozmawiali i co uradzili - dokładnie nie wiadomo, bo tylko prezydent Peres uchylił rąbka tajemnicy mówiąc, iż obiecał prezydentowi Miedwiediewowi, że - po pierwsze - Izrael nie uderzy na Iran, a po drugie - że przekona prezydenta Obamę, by usunął elementy tarczy antyrakietowej z Polski. Co w zamian obiecał prezydentowi Peresowi prezydent Miedwiediew - tego niestety nie wiemy, więc skazani jesteśmy na domysły, bo że coś przecież musiał mu obiecać, to rzecz pewna. Trzeba powiedzieć, że jak dotąd, prezydent Peres słowa dotrzymał; Izrael na Iran nie uderzył, być może zresztą dlatego, że takie uderzenie powinno zostać poprzedzone ostatecznym zwycięstwem demokracji w Syrii, która z Iranem ma dwustronny układ wojskowy - a jak wiemy, do tego chyba jeszcze daleko, mimo heroicznych wysiłków syryjskich „bezbronnych cywilów”. Dotrzymał słowa również drugiej sprawie; 17 września 2009 roku prezydent USA Barack Obama zapowiedział wycofanie elementów tarczy antyrakietowej z Polski i dał do zrozumienia, że USA w ogóle wycofują się z aktywnej polityki w Europie. To z kolei oznacza, że za amerykańskim przyzwoleniem sytuację w Europie kształtują i w ogóle - ramy polityki europejskiej wyznaczają strategiczni partnerzy, tzn. Niemcy i Rosja. Następstwo tej sytuacji objawiło się już w listopadzie 2010 roku, kiedy to na szczycie NATO w Lizbonie zostało proklamowane strategiczne partnerstwo NATO-Rosja. Proklamowanie strategicznego partnerstwa NATO-Rosja oznaczało dla Polski pewne zobowiązanie. Nie może bowiem tak być, że całe NATO pozostaje w strategicznym partnerstwie z Rosją, a tylko jedna Polska - trawestując Adama Mickiewicza - „rosyjskiej mocy się urąga”. Toteż nic dziwnego, że niemal natychmiast po katastrofie smoleńskiej, w której zginęła większość wykonawców „postjagiellońskich mrzonek” - jak główny cadyk III Rzeczypospolitej Aleksander Smolar określił politykę wschodnią prezydenta Kaczyńskiego - pojawiła się oddolna, demokratyczna inicjatywa „pojednania z Rosją”. Wyszła ona wprawdzie ze zdominowanego przez Żydów środowiska „Gazety Wyborczej”, ale zatoczyła znacznie szersze kręgi. Co konkretnie takie „pojednanie” miałoby oznaczać i w czym się manifestować - tego nikt dokładnie nie wie, a jeśli nawet i wie, to z jakichś zagadkowych powodów głośno nie mówi. Okazało się jednak, że z dużej chmury mały deszcz i wtedy do żadnego „pojednania z Rosją” nie doszło. Być może zresztą, dlatego, że ta inicjatywa miała tylko lepiej zakonspirować właściwe przygotowania. Oto, bowiem jeszcze we wrześniu 2009 roku, kiedy tylko prezydent Obama złożył deklarację przekreślającą „postjagiellońskie mrzonki” prezydenta Kaczyńskiego, „pojawił się delikatny sygnał otwarcia ze strony Patriarchatu Moskiewskiego” - jak ujawnił to JE abp Michalik. Mianowicie prawosławni mnisi z klasztoru św. Niła Stołobieńskiego na wyspie Stołobnoje koło Ostaszkowa przybyli na Jasna Górę, skąd odebrali kopię cudownej ikony Matki Bożej, by umieścić ją w kaplicy poświęconej pamięci Polaków zamordowanych w Ostaszkowie. Starsi ludzie pamiętają zapewne określenie „dyplomacja ping-pongowa” - kiedy to w roku 1971 amerykańska drużyna tenisa stołowego została zaproszona do Chin - co zapoczątkowała dalsze kontakty, również dyplomatyczne i polityczne. „Polscy biskupi odpowiedzieli na ten sygnał natychmiast” - twierdzi abp Michalik, nie podając wszelako żadnych szczegółów, ale nietrudno się domyślić, że ta „dyplomacja ikonowa” doprowadziła do obecnej wizyty patriarchy Cyryla i podpisania „Przesłania”. Rzuca to pewne światło na charakter rozdziału Kościoła od państwa; rosyjska Cerkiew nigdy nie była od tamtejszego państwa oddzielona, zwłaszcza ta „Żywa”, zaś „dyplomacja ikonowa” pokazuje, że i u nas też ten rozdział nie zawsze jest wyraźny. Przede wszystkim warto rozebrać sobie z uwagą uwagę wypowiedzianą przez JE abpa Michalika: „Jestem absolutnie przekonany, że na obecnym etapie nie możemy tego kroku (tzn. podpisania Przesłania” - SM) nie uczynić”.Najwyraźniej Ekscelencja wie więcej, niż chce nam powiedzieć - ale przecież tego i owego nawet i my możemy się domyślić. Przede wszystkim - że jest jakiś „etap”. Czy wyznacza go Kościół w Polsce lub Patriarchat Moskiewski? Chyba nie, bo abp Michalik wyraźnie daje do zrozumienia, iż „etap” stanowi wobec Kościoła rodzaj okoliczności zewnętrznej. To już prędzej - Patriarchat Moskiewski - ale przecież on uchodzi za pojętnego wykonawcę pomysłów prezydenta Putina. W takim razie wygląda na to, iż „etap” został zapoczątkowany przez strategicznych partnerów - tych samych, którzy doprowadzili do proklamowania strategicznego partnerstwa NATO-Rosja w 2010 roku w Lizbonie. Co więcej - ze słów abpa Michalika wynika, że „etap” stwarza dla Kościoła polskiego coś w rodzaju palącej konieczności. W tej sytuacji nie można wykluczyć, że „Przesłanie”, mające stanowić początek „pojednania” - cokolwiek miałoby to znaczyć - ma dla Kościoła w charakter propozycji nie do odrzucenia. W takim razie, jaka byłaby alternatywa? Warto podkreślić, że do wizyty Patriarchy Cyryla dochodzi w momencie, gdy Episkopat prowadzi z rządem rokowania przesądzające o materialnym i prawnym statusie Kościoła w Polsce, zaś na politycznej scenie zainstalowana została dziwnie osobliwa trzódka posła Palikota, nie ukrywająca wrogości do Kościoła. Wreszcie - że nadająca ton Unii Europejskiej lewica nawet nie ukrywa zamiaru ostatecznego rozwiązania kwestii chrześcijańskiej, a katolickiej w szczególności. W obliczu takiej alternatywy „pojednanie” z Rosją jest jakimś wyjściem zwłaszcza, że można będzie nadać mu pozory głębi - że oto zwieramy szeregi w obronie przed zgniłym Zachodem. Któż nas przed nim lepiej obroni, niż prezydent Putin - podobnie jak wcześniej - generalissimus Stalin? SM

Wizyta JŚw.Cyryla I to ważne wydarzenie – komentowane w najdziwaczniejszy sposób. Wyobraźmy sobie, że JŚw.Benedykt XVI odwiedza Albanię. Wymienia z Wielkim Muftim uwagi o pojednaniu między katolikami, a mahometanami – po czym udaje się na doroczne święto miejscowych katolików. Tak to wygląda formalnie. W rzeczywistości osobiste powiązania Patriarchy z JE Włodzimierzem Putinem poprzez KGB zmieniają tę optykę. Wprawdzie Włosi najeżdżali Albanię, ale papieże nie są w żaden sposób powiązani z polityką zagraniczną Republiki Włoskiej.

Przezabawnie wyglądał występ w telewizji p.prof. Adama Daniela Rotfelda, twierdzącego, ze wizyta JŚw.Cyryla I ma charakter wyłącznie religijny, a jeśli rozmawia z przedstawicielami Episkopatu Rzymsko-katolickiego, to nie ma nic wspólnego z polityką. Przed tym wszelako skromnie zauważył, że bardzo napracował się nad przygotowaniem tej wizyty. Pan Profesor nie jest jednak działaczem katolickim, ani prawosławnym – tylko byłym ministrem spraw zagranicznych III Rzeczypospolitej i pure sangue politykiem... Już sama tytulatura Najświętszego Patriarchy Moskwy i Wszech Rusi jest problemem delikatnym. Kościół Rzymski uznaje prymat papieża. Kościół ortodoksyjny uważa, że jest pięciu Wielkich (jest jeszcze jedenastu mniejszych) Patriarchów – z czego dwóch najważniejszych: Patriarcha Wschodu i Patriarcha Zachodu – co odpowiada podziałowi na Imperium Rzymskie i Bizantyjskie. Jednak parę lat temu JŚw. Benedykt XVI odrzucił tytuł Patriarchy, pozostając przy tytule Biskupa Rzymu. Jednak ks.abp.Józef Michalik tytułował Cyryla I „Jego Świątobliwością” - na równi z papieżem – co niewątpliwie odebrane zostało przez prawosławnych z dużą satysfakcją. Przy okazji: prasa nazywała Dostojnego Gościa prawidłowo: „Cyrylem I” (a nie Kiryłem”) - jednak już przewodniczący Wydziału Zewnętrznych Kontaktów Kościelnych Patriarchatu Moskiewskiego, metropolita Wołokołamski Hilary, nazywany bywał „Iłłarionem” albo „Illarionem”... Jeszcze delikatniejsza jest natura podpisanego przez przedstawicieli obydwu Kościołów dokumentu o pojednaniu narodów polskiego i rosyjskiego. Przecież nie wszyscy Polacy są rzymskimi katolikami – i nie wszyscy Rosjanie: prawosławnymi. Dlatego też podpisujący ten dokument dostojnicy nie mogli wypowiadać się w imieniu „narodów”. W ogóle zresztą w imieniu „narodu” może wypowiadać się wyłączanie patriarcha Armenii – bo tam przynależność do Kościoła jest równoznaczna z przynależnością do narodu... Inna jest też pozycja podpisujących ten dokument. Patriarcha Moskwy i Wszechrusi jest samodzierżawcą – Przewodniczący Episkopatu Polski zależy od papieża. Stąd w sprawach wyznaniowych ma ręce nieco skrępowane. Inna sprawa, że Patriarcha Moskwy walczy o prymat w Patriarchą Konstantynopola – musi, więc uważać, by nie być zanadto ustępliwym – bo może stracić autorytet wśród prawosławnych. Nazwanie, więc Cyryla I „Jego Świątobliwością” nie musi być dobrze odebrane w Grecji... Dobrze jest też pamiętać, że obydwa te Kościoły są katolickie – a więc wzajemnie uznają swoje sakramenty. Jeśli więc np.Polak bezcześci czy zelży Hostię prawosławną – to popełnia świętokradztwo. Jest to, więc inna sytuacja, niż w przypadku Kościołów protestanckich – choć z niektórymi z nich Rzym zawarł porozumienia ekumeniczne. Lewica wykorzystała pobyt JŚw.Cyryla I do tradycyjnych ataków na prawosławnych w ogóle, a na Rosjan w szczególności. Mam na myśli Lewicę „piłsudczykowską”, czyli PiS – zresztą Lewica od zawsze nienawidziła i nienawidzi Rosji (z wyjątkiem okresu, kiedy Rosja była pod okupacją bolszewików, oczywiście...). Ja natomiast, jako polityk – choć, rzecz jasna, Nowa Prawica w stosunki między Kościołami się nie wtrąca - bardzo cieszę się z każdego przejawu odprężenia na tym odcinku… Jeśli bowiem państwo A nienawidzi państwa B, to inne państwa – wiedząc, że A z B przymierza nie zawrą – mogą stawiać A ostre warunki. Każde zwiększenie możliwości manewru jest, więc dla Polski korzyścią. Mam nadzieje, że zostanie to przez JE Radosława Sikorskiego w tych trudnych czasach wykorzystane... JKM

Prawo zwycięża! (niestety: tylko na antypodach...) Reżymowa prasa jakoś przełknęła w milczeniu niesłychanie ważną informację. Oto – cytuję za „Rzeczpospolitą”: Australijski sąd odrzucił wydany w listopadzie 2009 roku przez australijskie MSW nakaz ekstradycji do Węgier 90-letniego Karola Steinera alias Zentaia, oskarżonego o to, że podczas służby w armii węgierskiej uczestniczył w torturowaniu i zamordowaniu żydowskiego nastolatka Piotra Balázsa (nie mylić z obecnym politykiem o tym samym imieniu i nazwisku!) w Budapeszcie w 1944 roku za to, że chłopak nie nosił na ubraniu gwiazdy Dawida, którą znakowani byli wówczas Żydzi. 18-latek był torturowany, a następnie zabity w koszarach wojskowych, a jego ciało wrzucono do Dunaju. Ważne w tym jest nie to, że sąd zabronił wydania tego człowieka – np. z uwagi na wiek czy stan zdrowia, (na co zresztą adwokaci się powoływali). Nie! Sąd Najwyższy Australii orzekł, że p. Zentai nie może zostać wydalony do kraju swego pochodzenia, ponieważ przestępstwo określane mianem "zbrodni wojennej" nie istniało w węgierskich przepisach w czasie, gdy rzekomo zostało popełnione. Czyli sądy Dominium Australii nadal wyznają zasady cywilizacji europejskiej, które zostały w Londynie dawno zapomniane: przy stosowaniu prawa stosuje się prawo obowiązujące w miejscu i czasie popełnienia czynu. To, oczywiście, podważa np. wszystkie wyroki sądu w Norymberdze. Przecież praktycznie wszystkie czyny hitlerowców zostały popełnione zanim wymyślono pojęcie „zbrodni przeciwko ludzkości”. To „Norymberga” na miejsce prawa europejskiego wprowadziła żydowską zasadę moralną: „Za winy ojców cierpieć będą dzieci aż do siódmego pokolenia włącznie” - rozumianą w sensie nakazowym – a nie, jako przestroga. I, oczywiście, „wina” to dla NICH nie jest to, co jest przekroczeniem Prawa – tylko to, co ONI uznają za winę. Przy okazji: na wolność najprawdopodobniej wyjdzie 97-letni p.Władysław Csizsik-Csatáry – podobno najstraszliwszy zbrodniarz wojenny. Sąd stwierdził, że nie mógł popełnić zarzucanych Mu czynów – bo Go po prostu w danym czasie i miejscu nie było. Na razie, pod wpływem nacisków żydowskich, przetrzymuje Go w areszcie domowym. Witamy powrót do normalności. Teraz trzeba pomyśleć o rewizji wyroków norymberskich. Oczywiście praktycznie wszystkich tych ludzi (oprócz np. śp.gen.Alfreda Jodla, który był całkowicie niewinny i został w 1953 roku zrehabilitowany) i tak należało powiesić – po prostu za morderstwa: kodeks karny III Rzeszy za morderstwa jak najbardziej przewidywał karę śmierci. Ale też przewidywał 25-letni okres przedawnienia. I wreszcie położyłoby to kres działalności Instytutu Szymona Wiesenthala – którego (wysoko płatni) pracownicy dwoją się i troją, by znaleźć jeszcze choć kilku tych zbrodniarzy – co ma usprawiedliwić branie przez nich nadal tych poborów. Nawiasem mówiąc: w Polsce to samo robi IPN. Ma budżet 223 milionów złotych (!!!) - więc gorliwie wyszukują „zbrodniarzy przeciwko ludzkości”. Ostatnio oskarżyli p.gen.Floriana Siwickiego & Cons. o zbrodnię polegającą na tym, że kilku opozycjonistów powołał do wojska!! Było to, oczywiście, nad'użycie prawa – ale „zbrodnia”????? IPN najwyraźniej nie ma już, co robić... By wzmocnić oskarżenie prokuratorzy IPN napisali, że „warunki pobytu w wojsku były surowsze od tych, w jakich trzymano internowanych”. Nigdy nie pomyślałem, siedząc w „internacie” i w PRLowskich więzieniach, że kochana Władza Ludowa zapewnia nam lepsze warunki, niż swoim żołnierzom! Choć zapewne to prawda. Nie trzeba było np. czołgać się ani robić „padnij – powstań”... Oczywiście: w IPN nie pracują sędziowie, tylko prokuratorzy. Prokurator ma prawo oskarżać, kogo chce – o wyroku decyduje sąd. Prokurator się najwyżej ośmieszy. Jednak oni ośmieszają się za nasze pieniądze!! Więc chyba drobne przycięcie budżetu by nie zaszkodziło. Nic tak nie uczy rozumu, jak głód! JKM

Tuskowi grozi 10 lat więzienia Afera Amber Gold pokazuje, że żyjemy w państwie bezprawia. Naprawą sytuacji powinny się zająć społeczeństwo i organizacje pozarządowe. Jeżeli władza nie potrafi skutecznie walczyć z korupcją, trzeba ją wyręczyć - mówi Tomasz Kwiatek, prezes Stowarzyszenia Stop Korupcji, w rozmowie z Przemysławem Harczukiem.

Jaka kara grozi Michałowi Tuskowi? Za pierwsze przestępstwo maksymalna kara przewidziana przez kodeks karny wynosi aż 10 lat więzienia. W przypadku ujawnienia danych pracodawcy grożą zaledwie dwa lata pozbawienia wolności.

Czy w sprawie Amber Gold powinna powstać komisja śledcza? Oczywiście. Nie mam, co do tego żadnych wątpliwości. Państwa stowarzyszenie istnieje od 2003 r. Powstało w czasie, gdy Polską wstrząsnęła afera Rywina. Teraz jesteśmy świadkami skandalu wokół Amber Gold, OLT Express i syna premiera. Historia zatoczyła koło?

Po aferze Rywina wydawało się, że wiele się zmieni. Niestety, wciąż żyjemy w kraju, w którym np. Marcin P. mógł rejestrować kolejne firmy, oszukiwać ludzi mimo wcześniejszych wyroków sądu. Afera AG pokazuje, w jakim bezprawnym państwie żyjemy. Naprawą sytuacji powinny zająć się społeczeństwo, organizacje pozarządowe. Jeżeli władza nie potrafi skutecznie walczyć z korupcją, trzeba ją wyręczyć. Czy można powiedzieć, że Amber Gold jest jedynie wierzchołkiem góry lodowej, a afer jest znacznie więcej? Jako stowarzyszenie podejmujemy bardzo wiele interwencji. Widzimy najlepiej, jak bardzo nasze państwo jest upolitycznione. Od Lasów Państwowych po spółki skarbu państwa wszystkie posady obsadzane są przez dwie partie rządzące – PO i PSL. Znajdujemy się w sytuacji, w której aby pracować dla państwa, trzeba się zapisać do partii. To zabija demokrację, a tworzy partiokrację. Przemysław Harczuk

Udało się pod pretekstem nałożenia makijażu przed wywiadem przeprowadzić test na obecność narkotyków u 50 wychodzących z parlamentu deputowanych.statystyczny efekt badań – 32 procent deputowanych na haju.”Latem 1992 roku Ethan Nadelman , politolog i wykładowca Uniwersytetu Princeton , odebrał zaskakujący telefon . W słuchawce usłyszał głos prywatnego inwestora George' a Sorosa , który już dawno uznał walkę z narkotykami za marnowanie czasu i pieniędzy . Soros chciał poznać młodego naukowca , który w swoich wykładach podawał w wątpliwość skuteczność i legalność tradycyjnej polityki antynarkotykowej . Ich spotkanie jak wspomina Nadelamn , trwało dwie godziny . Kilka miesięcy później naukowiec zaczął tworzyć Drug Policy Alliance w ramach Open Society Fundation Sorosa . „....(więcej)

„Ja proszę bardzo trochę rozsądku. Przynajmniej chciałbym trochę zrozumienia z Platformy Obywatelskiej, bo to jest partia, którą my z żoną żeśmy popierali, i premiera, i partię, i prezydenta. Żeby ci ludzie się zastanowili, bo to są nasi równolatkowie - powiedział w TVN24 Sipowicz. „...(źródło)

Z wypowiedzi tej wynika ,że Sipowicz ostentacyjnie głosował na Platformę , Truska i Komorowskiego licząc , że ci postawią ich ponad resztą społeczeństwa . Kowalskiego popierającego PiS można skazać , ale celebrytę głosującego an Tuska już nie . Okazuje się zresztą ,że nie tylko Kora i Sipowicz , ni etylko cebryci liczą na takie wybiórczą sprawiedliwość pod rządami II Komuny . Jeszcze jedna grupa wyborców liczy na wyrozumiałość Platformy „W aresztach i zakładach karnych Bronisław Komorowski zdobył 91,9 proc. poparcia. Jego rywal z drugiej tury wyborów prezydenckich, Jarosław Kaczyński, uzyskał 8,1 proc. głosów - podał w poniedziałek Centralny Zarząd Służby Więziennej „...(więcej)

Rynek narkotyków szacuje się na 300 miliardów dolarów. Po legalizacji i monopolizacji, bo przecież nie chodzi o to aby każdy mógł produkować i handlować i Soros i spółka mogą liczyć pewnie na kontrole nad rynkiem wartym okrągły bilion dolarów. Soros poprzez swoje wpływy przygotowuje powoli Polskę na stanie się niczym XIX wieczne Chiny źródłem haraczu narkotykowego dla klanów lichwiarskich. Uważam, ze narkotyki należy zalegalizować, z tym ,że jak z alkoholem w USA podnieść prawa dostępu do 21 lat , albo nawet 23 lat Najlepszym przykładem jest Migalski, który nie miał żadnych problemów z dostępem do szerokiego wachlarza narkotyków w czasie studiów.Migalski „"Na studiach parę razy spróbowałem trawy, haszu i amfetaminy. To był błąd i prosta droga do katastrofy. Chrońmy przed tym nasze dzieci" - napisał Migalski na Twitterze. "Kilku moich znajomych próbowało tego wcześniej i 3 z nich nie żyje. Nawołujący do legalizacji narkotyków nie wiedzą, że to zabijanie dzieci" - dodał później. „....(źródło)

Jedynie legalizacja i drakońskie kary za sprzedaż i podanie dziecku narkotyków może faktycznie chronić dzieci i młodzież. Co ciekawe bardziej powinniśmy chronić ludzi przed alkoholem niż przed marihuaną Lista substancji psychotropowych według ich zdolności do uzależnienia, szkodliwości dla zdrowia i skutków dla otoczenia w kolejności od najgorszych: heroina, kokaina, barbiturany, nielegalny metadon, alkohol, ketamina, benzodiazepiny, amfetamina, tytoń, buprenorfina, konopie indyjskie, rozpuszczalniki, 4-MTA, LSD, ritalin, sterydy anaboliczne, GHB, ecstazy, azotyn alkilu, khat?”... Lista pochodzi z książki Paula Martina „ Seks, narkotyki i czekolada „ jest tam tez inny fragment „....” Komisja uznała, że brytyjskie przepisy dotyczące narkotyków są efektem raczej paniki moralnej niż racjonalnej debaty . Zaproponowali odstąpienie od obowiązującego modelu klasyfikacji i zastąpienia go nowym, opartym na rzeczywistych krzywdach.Kryje się za tym dążenie, aby zamiast wprowadzenia całkowitych zakazów narkotyków, regulować ich używanie w sposób, który pozwoli zapobiegać szkodom.Przewodniczący komisji profesor Anthony King wezwał, aby mniej się pienić, a więcej myśleć..” Narkotyki będą zalegalizowane wcześniej , czy później. Istotne jest czy w formie monopolu Sorosa , który będzie dążył do maksymalizacji rynku, czyli uzależnieniem jak największej ilości osób , czyli niskim progiem wiekowym , rozmytą forma kontroli nad tym kto kupuje , niskimi karami dla osób sprzedających i dostarczających narkotyki dzieciom i młodzieży . Słaba prawną ochroną rodziny przed skutkami uzależnienia ojca, czy matki . Można też przeprowadzić legalizację w postaci podniesienia wieku dostępu do 23 lat, drakońskie kary za jego łamanie , rejestracji każdej transakcji , roboty przymusowe dla narkomanów mających pod opieką dzieci , ojca, czy matki , kurator, konfiskata majątku na rzecz dzieci itp. Ten problem wypływający z koncepcji filozoficznej „Children First” kiedyś rozwinę .

Legalizacja narkotyków przesądzona. Soros ostro lobbuje W tej chwili nie jest już kwestią, czy narkotyki zostaną zalegalizowane, ale kiedy i na jakich warunkach . Kwesta etycznych aspektów legalizacji narkotyków będzie miała taki sam wymiar jak kwestia alkoholu i jego legalnej sprzedaży. Dlaczego tak nagle po prawie 100 latach wojny z narkotykami , coraz bardziej kosztownej nie tylko finansowo ,ale również społecznie Soros , znany finansista, który sponsoruje całą sieć instytucji propagandowych urabiających opinię publiczna jak chociażby usadowiony w Polsce instytut Batorego zaczął finansować również lobby narkotykowe . Mało kto wie ,że w ramach Fundacji Otwartego Społeczeństwa Sorosa ( Open Society Fundation ) działa Sojusz Polityki Narkotykowej ( Drug Policy Alliance ) . Polska opinia publiczna nawet nie zdaje sobie sprawę ,że na odpowiedni sygnał sponsora cała struktura wpływów Sorosa w Polsce z Instytutem Batorego na czele rozpocznie lobbowanie za legalizacją narkotyków . Zresztą już się o zaczęło Brunatne media bez najmniejszego skrzywienia przyjęły, ba faktycznie zaakceptowały postulat Palikota legalizacji narkotyków. A przecież wszyscy pamiętamy histerię jaką rozpętały brunatne media w czasie akcji dopalaczowej Tuska. Szpitale, umierająca setkami młodzież , rzewne historie uzależnionych. Ile by dostał głosów poparcia Palikot , gdyby brunatna propaganda zaczęła pokazywać młode dziewczyny prostytuujące się za gram narkotyku , ośrodki odwykowe, zniszczone , rozbite rodziny, ten ogrom tragedii ludzkiej związanej z uzależnieniem od narkotyków . Nachalne związanie osoby Palikota z całym tym brudem i ciągłe eksponowanie tego sprawiłoby ,że Palikot na pewno nie dostałby się do Sejmu , a kto wie , czy przekroczyłby dwa procent . Nie łudźmy się . Brunatne media już rozpoczęły powolny , niezauważalny lobbing za legalizacja narkotyków . Nie bez powodu mentorem etycznym , guru programowym Palikota został Jerzy Urban. Jeśli nie wiadomo o co chodzi , dlaczego Soros lobbuje za narkotykami i dlaczego lansowany na nową lewice Ruch Palikota ma w programie legalizację narkotyków , to na pewno wiadomo ,że chodzi o pieniądze . Od 320 miliardów do być może biliona dolarów rocznie . Na takie kwoty co roku struktury finansistów zaczną okradać całe społeczeństwa. Jest jeden warunek . Legalizacja bez z monopolizacji spowodowałaby spadek wartość rynku narkotykowego o około piętnaście razy . Bo o około piętnastu razy rośnie wartość narkotyków w drodze od producenta do konsumenta ze względu , że produkcja i dystrybucja narkotyków jest zakazana . Struktury finansowe , kartele aby zarabiać muszą dodatkowo przekonać ,że obrót narkotykami musi być zmonopolizowany i skartelizowany , bo w innym wypadku tysiące miliardów dolarów rocznie przejdą im koło nosa. Legalny rynek narkotykowy będzie wielokrotnie więcej warty niż nielegalny . Trzeba go tylko przejąć . Ale zacznijmy od początku . Forum sprzed miesiąca ukazał się przedruk długiego artykułu z niemieckiego Die Zeit , który pozwalam sobie nazwać programowym , który tak opisuje działania Sorosa „ Latem 1992 roku Ethan Nadelman , politolog i wykładowca Uniwersytetu Princeton , odebrał zaskakujący telefon . W słuchawce usłyszał głos prywatnego inwestora George' a Sorosa , który już dawno uznał walkę z narkotykami za marnowanie czasu i pieniędzy . Soros chciał poznać młodego naukowca , który w swoich wykładach podawał w wątpliwość skuteczność i legalność tradycyjnej polityki antynarkotykowej . Ich spotkanie jak wspomina Nadelamn , trwało dwie godziny . Kilka miesięcy później naukowiec zaczął tworzyć Drug Policy Alliance w ramach Open Society Fundation Sorosa . Jedną trzecią budżetu tej największej w Stanach Zjednoczonych , obecnie już niezależnej organizacji nadal wykłada Soros . Reszta pochodzi z datków fundacji i od 30 tysięcy osób prywatnych . Trudno dziś znaleźć opracowanie , którego autor nie powoływałby się w przypisał na Nadelmana i jego organizację. Narkotyki będą zalegalizowane , gdyż tylko w ten sposób można zakończyć krwawy pochód. karteli narkotykowych do władzy . Jestem osobiście za legalizacją narkotyków , gdyż oprócz wolnościowej argumentacji istnieją przesłanki , że walka z narkotykami zostanie wykorzystana przez rządy do dalszego ograniczania naszych wolności i praw. Sprawa Piesiewicza w Polsce i afera we Włoszech w której okazało się , że 34 procent włoskich parlamentarzystów bierze narkotyki pokazuje ,że narkotyki są wszechobecne . Mój niepokój budzi jednak podejrzenie ,że legalizacja narkotyków będzie przeprowadzana w taki sposób , aby pozwolić Układowi finansistów zmonopolizować w ich rękach produkcję i dystrybucję i wykorzystywać uzależnienie od narkotyków do okradania ludzi na setki , tysiące miliardów rocznie .W walkę o legalizację narkotyków w Unii włączył się sam były sekretarz Rady Europejskiej Javier Solana . Za Forum „ Wojna z narkotykami zakończyła się klęską „ - ogłosiła w czerwcu ubiegłego roku Światowa Komisja ds Polityki Narkotykowej , w skład której weszli między innymi byli prezydenci Kolumbii ( Cesar Gaviria ) Brazylii ( Fernando Henrique Cardoso ) i Meksyku ( Ernesto Zedillo ) , a także były sekretarz Rady Unii Europejskiej Javier Solana i były sekretarz generalny ONZ Kofi Annan . Komisja ta wezwała zarazem do wspierani rządów próbujących walczyć z przestępczością zorganizowaną za pomocą kontrolowanej legalizacji narkotyków „ ( źródło Forum nr 38 ) Wyciek z Wikileaks „Podsekretarz stanu w meksykańskim resorcie spraw wewnętrznych Jeronimo Gutierrez przyznał Amerykanom, iż rząd utracił kontrolę nad niektórymi rejonami kraju - wynika z przecieku portalu WikiLeaks”…” "Gutierrez dał do zrozumienia - czytamy w depeszy dyplomatycznej - iż rząd meksykański utracił już kontrolę nad pewnymi rejonami kraju, do czego publicznie nie przyznał się dotąd żaden członek rządu Calderona" ...(więcej)

„Bardzo ciekawa jest wypowiedź byłego prezydenta Brazylii Fernando Henrique Cardoso umieszona W The Economist. ”Jest dla mnie oczywiste , że ludzie z Departamentu Stanu USA zdaj a sobie sprawę ,że jest bezsensowne kontynuowanie wojny z narkotykami . Cardoso chce dekryminalizacji marihuany „Boliwia chce wypowiedzieć konwencje ONZ z 1962 nakazującą likwidację w ciągu 25 lat upraw koki, której liście są tradycyjnie używane w Andach .Boliwia domaga się poprawki zezwalającej na tradycyjne użycie liści koki. Używane one są w Kolumbii, Peru, Boliwii, Argentynie. Kraje te popierają propozycję Boliwii. Zresztą Boliwia zagroziła wypowiedzeniem konwencji „.. (więcej)

„Co najmniej 53 osoby zginęły …...po napadzie nieznanych sprawców na kasyno w Monterrey na północy Meksyku - podał gubernator stanu Nuevo Leon, Rodrigo Medina. „...”Kartele często wymuszają haracze od kasyn i innych przedsiębiorstw, grożąc spaleniem lub napaścią w razie odmowy.W ostatnich miesiącach Monterrey stało się sceną krwawych walk o wpływy między gangami Zetas i Gulf. W tym dawnym mieście-symbolu postępu i dobrobytu liczba zabójstw na tle narkotykowym w bieżącym roku już wyniosła niemal dwukrotnie więcej niż rok temu i trzy razy więcej niż dwa lata temu. „..(więcej)

”udało się pod pretekstem nałożenia makijażu przed wywiadem przeprowadzić test na obecność narkotyków u 50 wychodzących z parlamentu deputowanych. Okazało się, że 12 (24 procent) z tej losowo wybranej próbki w ciągu 36 godzin poprzedzających test paliło marihuanę, a czterech (8 procent) zażywało kokainę. Chociaż „Hieny” nie zamierzały ujawnić personaliów przebadanych posłów, organ czuwający nad przestrzeganiem prawa do prywatności zakazał emisji programu, a policja skonfiskowała materiały filmowe i wyniki badań. Dziennikarze poinformowali jednak o całym zdarzeniu, podając statystyczny efekt badań – 32 procent deputowanych na haju.”...” Poważni publicyści argumentują, że skoro niektóre kategorie zawodowe (maszyniści, kierowcy) przechodzą takie badania obowiązkowo, dlaczego nie zobligować do nich ludzi, na których spoczywa jeszcze większa odpowiedzialność, bo tworzą prawo i decydują o najważniejszych sprawach kraju. Słychać głosy, by przymusowym testom poddać również przedstawicieli władz lokalnych.” .. Dziennikarze wloscy ...Stanęli za to przed sądem. Zostali skazani na grzywnę z zamianą na pięć i pół miesiąca więzienia za naruszenie prywatności posłów i... narażenie na szwank reputacji parlamentu.… „Laboranci będą czekali na około 1000 włoskich parlamentarzystów od 9 do 17 listopada w biurach rządowego Departamentu Polityki Antynarkotykowej w centrum Rzymu. Politycy oddadzą do zbadania mocz i ślinę oraz włosy. Czyści otrzymają certyfikat, który poświadczy, że w ciągu ostatnich sześciu miesięcy nie brali narkotyków”..( więcej )

„Propozycja 19 ,która będzie przedstawiona bezpośrednio wyborcom do przegłosowania w listopadowych wyborach / referendum/ .To tak zwana ustawa z 2010 roku o  Regulacji Kontroli i 0odatkowaniu Marihuany  jest proponowany przez fundatora Oaksterdam Uniwersytetu pozwoli uprawiać , sprzedawać i palić wszystkim którzy ukończyli 21 lat , bez jakiegokolwiek limitu. Pozostawia ona całkowicie do uznania regulacje i opodatkowanie marihuany hrabstw0m i miastom. Mogą one zakazać biznesu ,lub go opodatkować jak sobie będą życzyły „..(więcej)

I z dzisiejszej Rzeczpospolitej „ 50 procent Amerykanów opowiada się na legalizacją marihuany w swoim kraju - wynika z sondażu Instytutu GallupaPrzeciwko legalizacji tego narkotyku jest 46 proc respondentów. Rok temu za legalizacją marihuany opowiadało się 46 proc. ankietowanych, a w 1969 r., - gdy Instytut Gallupa po raz pierwszy przeprowadził badania na ten temat - tylko 12 proc. Przeciwnych było wówczas aż 84 proc. badanych."Jeśli ta tendencja się potwierdzi, wzrośnie presja, by dostosować prawo do życzenia mieszkańców" - napisali autorzy sondażu w komunikacie.”...”W całym kraju 16 stanów oraz Dystrykt Kolumbii zalegalizowały produkcję i konsumpcję marihuany do celów leczniczych. Czternaście stanów zdepenalizowało natomiast posiadanie niewielkich ilości tego narkotyku.W 2009 r. zatrzymano około 850 tys. Amerykanów za wykroczenia związane z marihuaną. W 9/10 przypadków było to jej posiadanie - wynika z danych FBI.”..( źródło)

Marek Mojsiewicz

Cyryl tak, metody nie Sprawa polsko-rosyjska jest kwadraturą koła. Z jednej strony ułożenie stosunków ze wschodnim sąsiadem jest koniecznym warunkiem suwerenności naszego państwa. Z drugiej – dopóki Kremlem rządzą czekiści, stawianym przez Rosję mniej lub bardziej jednoznacznie warunkiem ułożenia sobie z nią stosunków, jest rezygnacja przez nas z suwerenności. Pytam znawców śledzących rosyjski rynek idei, czy znajdują tam liderów, którzy państwo polskie traktują jako trwały element europejskiego porządku. Odpowiadają, że w Rosji patrzy się na Polskę jako na państwo sezonowe, niezdolne do odgrywania podmiotowej roli w polityce międzynarodowej ani nawet do długotrwałego trwania bez czyjegoś protektoratu. Kogoś, przed kim nie widzi się przyszłości, nie traktuje się poważnie. Oskarża się śp. Lecha Kaczyńskiego o „rusofobię”, o opieranie całej polskiej polityki na organizowaniu i łączeniu wrogów Kremla, co słabo rokowało i narażało nas na bieżące straty. Tymczasem polityka Tuska jest jeszcze bardziej rusofobiczna. Jest oparta na takim strachu przed Moskwą, który każe zrobić wszystko, by stać się kolonią Berlina. Im mniej znaczy Bruksela, tym w Warszawie więcej dobrowolnego wasalstwa wobec Niemiec i otwarcia na kolonizację, w nadziei że swojej kolonii ruszyć nie pozwolą. Na razie – jak pokazała umowa gazowa – faktycznie. Ale Rosja wie, że wszystko podlega negocjacjom. Nieuchronny rozpad strefy euro niesie poważne zmiany w geopolityce. Dotychczas polski żywioł ciągnął owczym pędem do Zachodu, bo tam widział róg obfitości i krynicę wszelakiej mądrości. Ale w najbliższych latach Polacy przekonają się, że „euromatoły”, jak zwykł nazywać rządzących Unią prof. Rybiński, nie byli wcale mądrzejsi od Susłowów, Breżniewów i innych sterników projektu sowieckiego. Rządzący Kremlem czekiści kierują się zawsze skuteczną zasadą kija i marchewki. Kij był w robocie przez dwa lata i swoje zrobił – Polacy zostali przetrąceni, rzuceni na kolana i upodleni strachem przed ich siłą i bezwzględnością. Teraz czas pokazać polaczyszkom marchewkę – Kreml dał więc przyzwolenie patriarsze Cyrylowi, by rozpoczął akcję, która ma cele różnorakie, także przekraczające bieżącą chwilę i nasz region, ale która jest też nowym otwarciem w procesie zagospodarowywania polskiego żywiołu jako elementu przyszłej rosyjskiej strefy wpływów. Czas, by Polacy zobaczyli wreszcie ludzką twarz Moskala. By usłyszeli komplement, że są częścią Zachodu, by dowiedzieli się, że łączą nas wspólne wartości i wspólne zagrożenia. Knut, jakby co, nadal jest trzymany w pogotowiu, ale to właśnie czyni zachwyt nad perspektywą pojednania pełniejszym i bardziej szczerym. Oferta, z jaką przyjechał patriarcha, dalekosiężnie nie jest wcale zła. Problem w tym, że z polskiej strony nie ma kto jej negocjować. To znaczy ze strony kościelnej tak, ale Kościół ma swoje pryncypia. Natomiast państwo polskie nie posiada skutecznych elit, a tym bardziej polityki – szarpie się tylko między strachem a naiwnością. Rafał A. Ziemkiewicz

Pojednanie w cieniu Smoleńska Nad rzekomo niepolitycznym pojednaniem polskiego Kościoła katolickiego i rosyjskiej Cerkwi prawosławnej pracowano przede wszystkim w Moskwie i w gabinetach Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Jedną z kluczowych ról w przygotowaniu przyjazdu patriarchy Cyryla do Polski odegrał zaś Tomasz Turowski – były komunistyczny szpieg i oficer wywiadu, odpowiedzialny za organizację wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu.

Według informacji „Gazety Polskiej”, podpisanie przesłania z apelem o pojednanie Polaków i Rosjan to zwieńczenie operacji dyplomatycznej, prowadzonej od 2009 r. przez urzędników MSZ i byłych współpracowników służb specjalnych. Po 10 kwietnia 2010 r. akcja zbliżenia duchowego obu Kościołów doskonale wpisała się w klimat polsko-rosyjskiego zbliżenia, o którym otwarcie zaczęli mówić przedstawiciele Kremla i polskich władz.

SB, MGIMO i gra dyplomatów W czerwcu 2008 r. rządy Rosji i Polski reaktywowały po kilku latach przerwy Polsko-Rosyjską Grupę ds. Trudnych – w założeniu zespół ekspertów z obu państw mających omawiać najtrudniejsze kwestie w stosunkach dwustronnych. Faktycznie jednak działalność grupy od samego początku służy budowaniu „partnerstwa” polsko-rosyjskiego i ocieplaniu relacji między Warszawą a Moskwą. Patrząc na skład zespołu, trudno się dziwić. Szefem polskiej części grupy jest Adam Rotfeld, były szef MSZ, zarejestrowany, jako kontakt operacyjny komunistycznej Służby Bezpieczeństwa o ps. Rot, Ralf, Rauf i Serb. Wśród towarzyszących mu ekspertów znajdują się zaś m.in. Przemysław Grudziński, zarejestrowany jako tajny współpracownik SB o ps. Trojanowski, i Daria Nałęcz, żona Tomasza Nałęcza – byłego działacza PZPR, obecnie doradcy prezydenta Bronisława Komorowskiego. Rosyjskim ekspertom przewodniczy z kolei Anatolij Torkunow, znany sowiecki dyplomata (m.in. sekretarz Ambasady ZSRS w USA), od wielu lat rektor MGIMO, czyli Moskiewskiego Państwowego Instytutu Stosunków Międzynarodowych (kuźni kadr sowieckiej i rosyjskiej dyplomacji oraz wywiadu). Torkunow jest znany ze świetnych kontaktów z rosyjską Cerkwią; w 2005 r. jako rektor MGIMO podpisał z nią nawet zadziwiającą umowę, w wyniku której studenci tej uczelni – a więc przyszli rosyjscy dyplomaci i szpiedzy – zaczęli odbywać praktyki w... zagranicznych przedstawicielstwach Cerkwi, np. w Brukseli czy przy Radzie Europy. Kwestia pojednania katolicko-prawosławnego szybko stała się jednym z głównych tematów poruszanych przez Torkunowa na spotkaniach Polsko-Rosyjskiej Grupy ds. Trudnych. Już w kwietniu 2009 r. szefowie polskiej i rosyjskiej części zespołu spotkali się w Moskwie z abp. Hilarionem, odpowiedzialnym w rosyjskiej Cerkwi za kontakty zagraniczne. Na kolejnym zebraniu grupy, 28 i 29 maja 2009 r. w Krakowie, Torkunow i Rotfeld wspólnie opowiadali o swoich wysiłkach na rzecz poprawy stosunków między prawosławiem w Rosji a Kościołem katolickim w Polsce. Gościem specjalnym spotkania był kard. Stanisław Dziwisz, który przywitał rosyjskich i polskich dyplomatów następująco: „My dziś próbujemy budować na nowo relacje polsko-rosyjskie na wspólnej refleksji: oczyszczaniu historycznej pamięci, przekraczaniu skamieniałych stereotypów, szukaniu prawdy i zbudowanego na niej przebaczenia (...). Dla takiego pojednania wspólna modlitwa i wspólny czyn, świadectwo i wspólne wyznanie wiary Kościołów katolickiego i prawosławnego – mają z całą pewnością znaczenie istotne”.

– To wtedy w gronie dyplomatów, a nie w polskim episkopacie, pojawił się pomysł wizyty w Polsce patriarchy Cyryla – mówi nam urzędnik MSZ. – Decydującą rolę w grze operacyjnej, która miała do tego doprowadzić, odegrali ważniejsi członkowie Grupy ds. Trudnych, z Adamem Rotfeldem i Wojciechem Zajączkowskim (obecnie ambasador RP w Rosji, wcześniej radca tej ambasady i dyrektor Departamentu Polityki Wschodniej MSZ – przyp. „GP”) na czele, a także dyplomaci spoza zespołu: Michał Klinger, Jarosław Bratkiewicz i Tomasz Turowski – dodaje nasz rozmówca.

Wielka rzecz zrodzona w smoleńskiej krwi Michał Klinger, dyplomata i teolog prawosławny, do lutego 2012 r. był ambasadorem RP w Grecji. Według naszych informacji, po powrocie do Polski został wyznaczony przez ministra Sikorskiego do koordynacji przygotowań do wizyty patriarchy Cyryla. Jarosław Bratkiewicz to jeden z najbliższych współpracowników ministra Sikorskiego – jest dyrektorem politycznym MSZ, wcześniej (w okresie poprzedzającym bezpośrednio katastrofę smoleńską) kierował Departamentem Wschodnim w tym resorcie, odpowiedzialnym za organizację tragicznie zakończonej wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu. Znany jest ze swoich prorosyjskich poglądów, w 1980 r. ukończył MGIMO, czyli uczelnię kierowaną dziś przez Torkunowa. W jednym z artykułów Bratkiewicz wprost pisał, że obecna wschodnia polityka Polski zbiega się z „budowaniem strategicznego partnerstwa z Rosją”. Tomasz Turowski to były komunistyczny szpieg. Do pracy w MSZ przywrócono go oficjalnie 14 lutego 2010 r., ale już wcześniej kontaktował się on m.in. z Mariuszem Handzlikiem z Kancelarii Prezydenta, który współuczestniczył w organizacji wyjazdu Lecha Kaczyńskiego do Katynia, jak i z zainteresowaniem śledził rozmowy mające doprowadzić do religijnego „pojednania” między Rosjanami a Polakami. Gdy w połowie lutego 2010 r. Turowski trafił do Ambasady RP w Moskwie, do jego najważniejszych obowiązków jako szefa Wydziału Politycznego placówki należało właśnie „pogłębianie relacji między przedstawicielami (...) kierowniczych gremiów związków wyznaniowych ze szczególnym uwzględnieniem Cerkwi prawosławnej”. W marcu 2010 r. Turowski kontaktował się w Moskwie m.in. ze wspominanym już metropolitą Hilarionem, odpowiedzialnym w rosyjskiej Cerkwi za kontakty zagraniczne, jednym ze współautorów ogłoszonego niedawno „Wspólnego Przesłania do Narodów Polski i Rosji”. A tuż przed katastrofą smoleńską były komunistyczny szpieg zachwalał patriarchę Cyryla, twierdząc, że rola, jaką pełni on obecnie w wymiarze pojednania obu narodów, jest nie do przecenienia. „To osobowość charyzmatyczna” – dodawał Turowski. Trwającej od połowy 2009 r. operacji mającej zakończyć się wizytą Cyryla w Polsce nie przerwała katastrofa smoleńska. Co więcej, wszystko wskazuje na to, że akt pojednania religijnego był dla Donalda Tuska oraz Władimira Putina jednym z etapów politycznego zbliżenia Warszawy i Moskwy. 12 kwietnia 2010 r. Tomasz Turowski wypowiedział w rosyjskim radiu słowa, które streszczały dążenia Kremla i polskich władz: „I Rosja, i Polska należą (...) do tej samej ogromnej judeo-chrześcijańskiej tradycji, a wielkie rzeczy w tej tradycji zawsze rodziły się we krwi. I jestem pewien, że z tej krwi wyrośnie to, na co my wszyscy czekamy – nowe, dobre stosunki pomiędzy Polską i Rosją”. W tym samym duchu zaczęli natychmiast wypowiadać się niektórzy polscy hierarchowie. Abp Józef Życiński apelował 15 kwietnia 2010 r.: „Krew naszych rodaków, która wsiąkła w ziemię rosyjską (...) – niech z tej gleby wyrosną dojrzałe kłosy rodzące chleb pojednania”. Tydzień później ówczesny sekretarz generalny Konferencji Episkopatu Polski bp Stanisław Budzik, ściśle współpracujący z Hilarionem nad treścią „Przesłania”, mówił: „Mam nadzieję, że wspólne przeżywanie katastrofy, jaka wydarzyła się pod Smoleńskiem, będzie nowym otwarciem, kamieniem milowym na drodze porozumienia i pojednania polsko-rosyjskiego”.

Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

Teksański biograf Piłsudskiego w „URz”: Jako Amerykanin muszę stwierdzić obiektywnie, że byliście zdradzeni przez Zachód kilka razy W najnowszym numerze „Uważam Rze” niezwykle ciekawa rozmowa Pawła Burdzego z Peterem Hetheringtonem, geologiem z Teksasu, człowiekiem, który nie jest Polakiem, nie ma w rodzinie nikogo polskiego pochodzenia, a zafascynowany historią I II wojny światowej, przyjrzał się postaci Józefa Piłsudskiego i napisał – dla Amerykanów – 700-stronicową biografię marszałka. Piłsudski w głębi ducha wyznawał wartości bardzo podobne do amerykańskich ideałów suwerenności i indywidualnej wolności. Książka nazywa się „Unvanquished”, czyli „Niezwyciężony”, i jest parafrazą sławnego cytatu Marszałka: „Być zwyciężonym i nie ulec to zwycięstwo, zwyciężyć i spocząć na laurach – to klęska”. Autor jest przekonany, że Polska mogła poprzez wojnę prewencyjną powstrzymać Hitlera Niemcy były zdemilitaryzowane, miały armię zredukowaną do 100 tys. żołnierzy, sama zaś Polska miała ich 300 tys., posiadała najnowocześniejszą artylerię i lotnictwo. No i miała Piłsudskiego na czele wojska. On nie chciał podbijać Niemiec. Chciał okupacji części terytorium, żeby zmusić Niemcy do wypełniania postanowień traktatu wersalskiego. (…) Ale Marszałek był do końca realistą: wiedział, że można tę wojnę wywołać tylko w tym właśnie momencie, bo Niemcy – silniejsze demograficznie i pod względem gospodarczym – w końcu przeważą. Zapytany, czy widzi podobieństwa pomiędzy Polską a USA? Wasz kraj był zawsze bastionem wolności. I tak jak my, Amerykanie, mówiąc o wolności, nie rzucali tylko sloganów, ale rzeczywiście wierzyli w tę wolność i potrafili o nią walczyć. Zachód nie docenił Polaków, którzy co najmniej dwa razy ocalili zachodnią cywilizację. Raz – król Jan III Sobieski pod Wiedniem w 1683 r. I drugi raz Piłsudski pokonując bolszewików pod Warszawą i zatrzymując marsz komunistów na Zachód. Jako Amerykanin muszę stwierdzić obiektywnie, że byliście zdradzeni przez Zachód kilka razy. Ostatnio np. zlikwidowano projekt tarczy antyrakietowej w waszym kraju. Znp zespół wPolityce.pl

Minister skarbu już znalazł winnego sytuacji z budynkiem IPN. To oczywiście… rząd PiS! Rząd nie pozostawił i nie pozostawi IPN-u samemu sobie -  mówił w radiowej Trójce minister skarbu Mikołaj Budzanowski. Trudno w zdziwieniu nie podnieść brwi na te słowa, zważywszy na kompletne milczenie ministerstw w sprawie możliwości kupna budynku przy Towarowej w Warszawie, przy deklaracji sporego współudziału finansowego instytutu. Lepsze jest jednak to, co minister mówił chwilę później. Żalił się, że rząd został niesprawiedliwie zaatakowany przez Prawo i Sprawiedliwość sugerujące, że PO chce doprowadzić do upadłości IPN. I przeprowadził kontratak. To jest absolutnie nieprawda, bo prywatyzacja Ruchu – prywatyzacja tej spółki Ruch, która do niedawna była właścicielem obecnego budynku, siedziby IPN-u nastąpiła w grudniu 2006 roku i to jest myślę bardzo istotny fakt. Zacytuję tylko jedno zdanie. Otóż „ta oferta zakończyła się niekwestionowanym sukcesem”, oferta prywatyzacyjna spółki Ruch. I to są słowa ministra Jasińskiego z grudnia 2006 roku. To był ostatni moment na to, aby faktycznie rozwiązać ten problem – aby przekazać tą siedzibę, obecną siedzibę Ruchu, do IPN-u. Tego wówczas nie zrobiono. Przy okazji Budzanowski zarzucił IPN-owi, że wydawał później pieniądze na remont budynku, którego nie był właścicielem. Pytanie, które trzeba już skierować do pana ministra Jasińskiego i do Prawa i Sprawiedliwości, dlaczego to w 2006 roku, kiedy i również budżet był w miarę przewidywalny z uwagi na to, że jeszcze nie mieliśmy kryzysu finansowego - tak, jak dzisiaj z nim mamy do czynienia - kiedy można było wtedy myśleć faktycznie nawet o ewentualnym odkupieniu tej siedziby za znacznie pewnie niższe pieniądze niż dzisiaj mówimy o tych trzydziestu kilku milionach złotych. A czy w 2007, 2008, 2009 i 2010 też był kryzys? Wtedy już rządziła Platforma. I nie usiadła nawet do rozmów o możliwym kupnie budynku w ratach, przy wsparciu 5 mln zł ze strony IPN. A jeśli chodzi o wspomniany przez ministra grudzień 2006 roku, to Mikołaj Budzanowski sprawił mały kłopot prezydent Warszawy. Jak bowiem pisaliśmy w lutym, to ten urzędnik w imieniu Skarbu Państwa miał rozwiązać sprawę roszczeń Ruchu do budynku zajmowanego przez Instytut. Kiedy Hanna Gronkiewicz-Waltz została prezydentem stolicy? 2 grudnia 2006 roku... Polskie Radio

24 sierpnia 2012 Demokracja - tratwa, na której każdy wiosłuje w swoją stronę”- ktoś zabawnie zauważył, szczególnie spodobało mi się słowo” tratwa”. Nie statek, łajba, okręt- a właśnie” tratwa”.. Co szczególnie podkreśla charakter konstrukcji, w ramach której żyjemy. No i przed którą nie ma gdzie zwiać- jak śpiewa Lady Pank. A jeśliby ktoś chciał na tratwie??? Najlepszą charakterystyką demokracji- jest Traktat Akcesyjny ważący 20 kg i mający 6000 stron.. W którym zapisano przyjęcie przez Polskę Euro, ale nie zapisano kiedy.. Polityczna waluta euro- to – obok podatku katastralnego będzie dla nas przysłowiowy gwóźdź do trumny.. Będą dwa gwoździe do trumny: podatek katastralny i dziwnie polityczna waluta euro- popychana przez Niemcy. Które realizują swoje cele polityczne w Europie przy pomocy euro.. Bank Centralny Euro jest we Frankfurcie nad Menem.. Gminy już są w zasadzie przygotowane do wprowadzania podatku od wartości nieruchomości, nie ma jeszcze rządowego pełnomocnika do sprawy wprowadzenia podatku katastralnego, ale…. W lipcu została podjęta decyzja rządowa- jakoś dziwnie nikt o niej nie pisał, żadne pudła rezonansowe nie zadrgały- że zapadła decyzja o powołaniu pełnomocnika rządu do wprowadzenia euro w Polsce(???). Popatrzcie Państwo.. O” małej Madzi” gazety brukowe – rozpisują się już z pół roku na pierwszych stronach, o Amber Gold- już pieją ze dwa tygodnie codziennie, a o decyzji o powołaniu pełnomocnika do wprowadzenia politycznej waluty euro- ani widu, ani słychu.. Czyżby nie była to ważna decyzja w życiu narodu? Może jest ważna- ale kłopotliwa.. Bo w tym przypadku naród okazuje się mądry- nie chce tego politycznego szmelcu.. I dlatego cisza.. A trudno będzie znaleźć chwilę ciszy gdy rozpęta się burza.. Ciekawe kto zostanie pełnomocnikiem do sprawy likwidacji polskiej złotówki? Konstrukcja niemieckiej dominacji w Europie konsekwentnie postępuje, przy aprobacie polskiego rządu, który nie realizuje polskich interesów- tylko interesy obcych.. Nawet Finowie się obudzili i kombinują coś przeciw euro. Propagandowe pudła rezonansowe nie mówią też nic o wystąpieniu w Sejmie pana Radosława Sikorskiego, który zapowiedział.. że za trzy lata polska będzie gotowa do przyjęcia politycznego euro.. To znaczy nie powiedział, że” politycznego”, powiedział, że będzie gotowa.. Trzeba być chyba niespełna rozumu, żeby rezygnować z własnej waluty na rzecz obcej i to kontrolowanej przez Niemcy.. Cała ta strefa euro- to kompletnie nieudany eksperyment polityczny forsowany w celach politycznych.. Nie ma to nic wspólnego z rynkiem! I do tego wolnym! Nawet obywatele niemieccy nie chcą tego paskudztwa.. Ale elity niemieckie- chcą.. Do strefy Euro można by wciągnąć Stany Zjednoczone, bo tam też nie brakuje wariatów w Kongresie, głównie wariatów demokratycznych, którzy niedawno uznali, że – uwaga! -pizza jest warzywem(???) Niemożliwe? A może rybą? Tak jak w Europie socjalistycznej. Marchewka jest owocem, dwóch facetów małżeństwem, ślimak rybą- a demokracja najlepszym ustrojem.. Równie dobrze pizza może być ślimakiem albo wężem.. Może być słoniem albo krokodylem- co to przeszkadza, wystarczy, że przegłosują- od czego jest w końcu demokracja.. Małpa jest człowiekiem, bo w Hiszpanii Zapatero przepchną taki nonsens.. Zapatero – znaczy but.. Jak z Lewej nogi.. Prawa człowieka dla małp, to dlaczego pizza ma nie być owocem, pardon- oczywiście warzywem.. A lokomotywa- samolotem. Wystarczy większość w Kongresie Trwa merytoryczny spór pomiędzy ośrodkami biurokratycznym w USA decydującymi o tym co jest co.. Dwie łyżki sosu pomidorowego z plackiem- to już jest pizza, czy może pół kubka-120 ml sosu pomidorowego- to dopiero jest pizza.. A może placek do pizzy to jest sos pomidorowy? A w ogóle nadchodzi czas napisania szczegółowej definicji sosu pomidorowego, pomidorowej, placka , ziemniaków, cebuli.. Jak przegłosują- tak będzie! Taka będzie prawda. Bo w demokracji prawdę ustala się w drodze głosowania.. W sprawie ziemniaków trwał spór w Kongresie w ubiegłym roku w październiku, nie wiem jak się skończył, chodziło o frytki w szkołach... Ale debata nie dotyczyła na pewno ilości keczupu potrzebnego do ich zalewania.. A w ogóle co to jest keczup? Czy czasami nie jest to zagęszczona pomidorowa? A tak naprawdę krew czarnych niewolników afrykańskich? Ja myślę, że jeśli się przyjmie pół kubka sosu pomidorowego na pizzę, to będzie to doskonała zupa pomidorowa z pieczywem., bez ryżu, czy makaronu.. Z makaronem będzie to ciasto pomidorowe.. Albo ryżowe. Tak jak demokracja to rządy hien nad osłami- co zauważył już Arystoteles. Ale jakoś media głównego nurtu propagandowego o tym nie mówią.. Uzupełniam więc informację i przypominam.. Jak ktoś myśli, że wielka jest różnica pomiędzy wariactwami wymyślanymi w Stanach Zjednoczonych, a wariactwami – przy pomocy demokracji wprowadzanymi – a wymyślanymi w Unii Europejskiej- to jest w grubym błędzie.. Oba te byty oparte o Prawa Człowieka zamiast Praw Bożych na banknotach USA są cyrkle i piramidy masońskie.. To jest ten sam pień i chcą wyciąć w pień zasady ma których Europa i Ameryka zostały zbudowane. Ten rak drąży Europę od 200 lat, a Stany kiedyś oparte na wolności – popadają w coraz większą niewolę.. Wszystko zgodnie z Prawami Człowieka., sankcjonującymi przywiązanie człowieka do Państwa- jako boga ziemskiego. Człowiek w obrządku Praw Człowieka jest niewolnikiem Państwa.. U nas Unia Europejska finansuje kolejne wariactwo rozdawnicze , polegające na rozdawaniu owoców w szkołach, program” Owoce w szkole”- biurokracja kupuje za nasze pieniądze owoce, pieniądze pochodzące z Unii, ale przedtem wynikłe z płaconej przez nas miliardowej składki rocznej- a potem rozdaje, co przy tym ginie- to ich.. Rozdawnictwo jest podstawą socjalizmu biurokratycznego. Im więcej rozdają- tym większy socjalizm. I nie jest to jakiś” kryzys”- ale rezultat socjalizmu. Najgłupszego ustroju na świecie opartego o demokrację, albo wynikłego z demokracji, tak jak niektórzy ludzie pochodzą od małp.. I demokracja nie miała z tym nic wspólnego.. Tak jak nie miała nic wspólnego z napadem na kantor gdzieś na Śląsku.. Napady się będą zdarzały i zdarzały się w przeszłości,. Zawsze się znajdą chętni do darmowego zarobku.. Łatwo przyszło- łatwo poszło.. Ale tu ciekawostka: w napadzie brał udział policjant(????) Mnie to już chyba nic nie zdziwi.. Do południa wzorowy strażnik prawa, a po południu- bandyta.. Czy to nie wspaniałe dwie wspaniałe rzeczy w jednym? Tak jak prostytuujące się kobiety: do południa wzorowa matka i żona- a po południu - prostytutka.. Takich czasów żeśmy dożyli. I chcę jednak przeprosić.. Napadający policjant miał jednak coś wspólnego z demokracją oprócz tego, że żyje w niej, tak jak my.. Do południa stał na straży demokratycznego prawa., a po południu miał je w nosie. PO prostu rabował! W końcu tratwa i tak płynie, mimo, że każdy wiosłuje w swoją stronę. WJR

Dlaczego Rosjanie wymyślili brzozę? Oficjalnie przyjmuje się, że winna jest brzoza. Za rzekomą zbrodnię - bez jakiegokolwiek śledztwa, badań, analiz - została ścięta (możliwe, że jej szczątki zostały skremowane i wrzucone do oceanu razem ze szczątkami Osamy bin Ladena). W zbrodnię sympatycznego drzewka prawdopodobnie nie wierzy nikt. Opowieść o brzozie od początku przedstawiana była w sposób bajkowy... być może właśnie po to, żeby nikt w nią nie uwierzył! Dlaczego Rosjanie wymyślili brzozę? Żeby wzmocnić swój rzeczywisty (nie mylić z medialnym) przekaz. Premier Donald Tusk, ma prawo być rozżalony. Podobnie jak wszyscy obrońcy tezy, że w epoce ocieplenia klimatu między naszymi bratnimi krajami, w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem należy mieć do Rosjan pełne zaufanie. Obrońcy rosyjskiej czci mają prawo czuć się oszukani. Przez Rosjan. Miało być inaczej. Zgodna współpraca prokuratur, niepodważalne (już w pierwszej wersji) zeznania rosyjskich świadków, wspólne jednoznaczne wnioski, wyjaśnienia, które będą wiarygodne dla polskiej opinii publicznej... A skończyło się na ostrych słowach polskiego Premiera i ponad stu stronach uwag do rosyjskiego projektu raportu! Dlaczego Rosjanie nie starali się spełnić polskich marzeń o rzetelnym, jednoznacznym wyjaśnieniu przyczyn katastrofy? Dlaczego zachowują się tak jakby wręcz zależało im na przekonaniu całego świata, że przyłożyli rękę do Katastrofy? Dlaczego przez cały czas demonstracyjnie wkręcają żarówki, które rzucają światło na ich trudne do wytłumaczenia działania? Całość robi wrażenie kuriozalne. Na usprawiedliwieniu Rosjan i oczyszczeniu ich z wszelkich podejrzeń zależy jedynie... Polakom? Warto w tym miejscu przypomnieć cudaczny dialog dwójki reprezentantów polskich elit na temat myślozbrodni "skandalicznych" podejrzeń wobec Rosjan.

Monika Olejnik:: Nie możemy tego pominąć milczeniem, bo to było dla kilku milionów ludzi w telewizji publicznej. Więc wydaje mi się, że...

Aleksander Smolar:: Ja uważam, że to było skandaliczne i nieodpowiedzialne. Nieodpowiedzialne, bo po prostu jeżeli zada się proste pytanie dlaczego mieliby to zrobić, zważywszy, że wybory i tak miały być niedługo, i że prezydent Kaczyński nie miał wielkich szans ponownego wyboru, dlaczego mieliby to robić?! Mi się wydaje, że to jest kompletnie absurdalne, nawet jako czysto teoretyczna hipoteza i nikt z władz państwowych takich podejrzeń i hipotez nie formułował.

Bezsensownych słów tego typu było w cytowanym wywiadzie więcej. Szef Fundacji Batorego wypowiadał je, jakby liczył, że ktokolwiek uwierzy w Jego bezmyślność... Tymczasem Rosjanie nie przejmowali się słowami Smolara i robili wszystko, aby dać nam o zrozumienia, że to najprawdopodobniej oni doprowadzili do tragedii... Zalewali nas licznymi (łatwymi do rozszyfrowania!) kłamstwami. Opowiadają o pilotach nie znających języków obcych, o wielokrotnych podejściach do lądowania, o dwugodzinnym kołowaniu samolotu nad lotniskiem. Podawali błędną godzinę katastrofy, robili sobie zdjęcia przy wymianie żarówek na lotnisku, organizowali łapankę na personel naziemny, spisywali sprzeczne zeznania, nagrywali fikcyjne wywiady z kontrolerami lotów, dopuszczali do emisji filmików z miejsca katastrofy z odgłosami strzałów... Bez względu na to jakie były przyczyny katastrofy, trzeba przyznać, że Rosjanie bardzo się starali. Niejasności w tej sprawie są dla Rosjan korzystne. Lebied', Dudajew, Gamsachurdia, Litwinienko, Kaczyński... Na ewentualnych przeciwnikach Wielkiej Rosji w Azji i Europie Wschodniej wspomnienie tych nazwisk musi robić piorunujące wrażenie. Nawet jeśli w niektórych przypadkach losy wymienionych polityków nie zostały przypieczętowane na skutek działań funkcjonariuszy podległych rosyjskim władzom. Mimo to (oficjalnie) zarówno Moskwa, jak i nasza prokuratura, politycy, media, za przykładem Aleksandra Smolara, przekonywać nas będą, że Rosjanie nie mogli dokonać zamachu bo... nie mieli motywu. Nie mieli motywu? Nie przyłożyli ręki do katastrofy? Nawet jeśli nie mieli z tym nic wspólnego, to potrafili perfekcyjnie wykorzystać sytuację... Ofiarą tej właśnie gry padł polski Premier. W ślad za Rosjanami, oszukiwali także polscy dziennikarze. Przypominam kilka pytań na temat teorii propagandowych w mediach.

1) Kto i dlaczego informował świat, że Tupolew cztery razy podchodził do lądowania(mimo, że do lądowania nie podchodził)?

2) Kto i dlaczego tłumaczył, że Tupolew przez dwie godziny krążył nad lotniskiem (mimo, że lot trwał mniej niż dwie godziny)?

3) Kto i dlaczego podawał błędną godzinę katastrofy (mimo, że wszystkie nagrania, relacje i zegarki wskazywały na inny czas)?

4) Kto i dlaczego podawał informacje o pilotach-żółtodziobach, którzy nie znają języka rosyjskiego?

5) Kto i dlaczego wymyślił słynne zawołanie "patrzcie jak lądują debeściaki!"?

Gdzie dziś są autorzy tych wszystkich bzdur? Gdzie są teraz bezimienni naukowcy, którzy podpisaliby się pod tezą, że brzoza rozcięła skrzydło Tupolewa i rozbiła wrak na miliony kawałków? Chłodny Żółw

Lemingi uważajcie! Platforma zjada własnych wielbicieli! Sam widziałem Korę J. na barykadach antykaczyzmu, razem z pieskiem, dziś oskarżanym o sprowadzanie narkotyków z zagranicy

1. Wpadli o świcie, przetrząsnęli dom, trzy godziny trzymali pod strażą, nie dali zadzwonić do adwokata – taki straszny los spotkał piosenkarkę Korę J., o czym opowiedział w telewizji zdruzgotany jej partner Kamil S. A tak popieraliśmy Pana Premiera, Pana Prezydenta, Platformę – żalił się Pan Kamil i łzy nieomal ciekły mu spod kapelusza. - Nie o to walczyliśmy! – dodał wyraźnie załamany.

2. To prawda. Sam widziałem piosenkarkę Korę J. na głównych barykadach antykaczyzmu. I był z nią na tych barykadach piesek, a ściślej suczka Ramona S., mała, biała i niewinna. Prokuratura twierdzi, że ta suczka jest podobno zamieszana w międzynarodową aferę sprowadzania narkotyków z zagranicy. Niedawno na granicy tadżycko-afgańskiej widziałem psy, które genialnie wykrywają narkotyki. Sam wymyślnie schowałem działkę w samochodzie – przyszła mała kudłata psina i w sekundę wyniuchała. Ale żeby sprowadzać narkotyki pocztą – takich inteligentnych piesków nie widziałem, ani nawet o nich nie słyszałem.

3. Gorsze represje niż za PiS-u – wtedy przynajmniej psów, a tym bardziej kotów, nie inwigilowano i nie ścigano. Przecież miało nie być tych represji, tej policji, tych rewizji o świcie. Miała być miłość, wolność i swoboda – a tu masz ci los – trwa w najlepsze opresyjny reżim! Wielkie mi narkotyki – dwa gramy osiemdziesiąt. A te sześć deka marihuany to nie my, to pies sobie sprowadził. A poza tym wolnoć Tomku w swoim domku, wolność konopi, marihuana nie szkodzi, a że narkomani na głodzie gdzieś tam kogoś zamordują (jak na przykład matkę byłego szefa PZPN), to przecież nie powód żeby zakazywać. Mówi się, że rewolucja zjada własne dzieci, a Platforma zjada własnych wielbicieli. Lemingi uważajcie! Janusz Wojciechowski

Szerzenie świadomości ekonomicznej wśród dinozaurów Przyrodzonym prawem redaktora jest prawo do publicznego ośmieszania czasopisma które go publikuje. Obficie z prawa tego korzysta pan redaktor Mszyca który w Rzeczpospolitej wykrył link między dinozaurami a Amber Gold. Tym co skłoniło red. Mszycę do zajęcia się dinozaurami są rewelacje w Gazecie Wyborczej co już samo w sobie powinno na biurku naczelnego Rzepy zapalić czerwoną lampkę ostrzegawczą. Wg rewelacji tych międzynarodowy quiz puszczony ostatnio w 10 państwach, w tym w Polsce, wykazał że IQ polskiej młodzieży jest właśnie na poziomie dinozaurów, z połową respondentów sądzących że żyły one w tym samym czasie co ludzie. Z wynikami testu można by się w zasadzie zgodzić, tym bardziej że przypuszczać wolno iż dotyczy on głównie kręgu czytelników dziennika przynoszącego te rewelacje. Jednak red. Mszyca idzie dalej w ryzykownej próbie połączenia dinozaurów z modnym ostatnio tematem Amber Gold. Linkiem który je łączy jest zdaniem red. Mszycy głupota ludzi którzy bez pomyślunku, jak właśnie stado dinozaurów o szczątkowym IQ, napychało kabzę organizatorowi tego schematu wierząc w rzeczy zbyt piękne aby były prawdziwe. Wprawdzie porównanie z osłami byłoby chyba trafniejsze ale i tu można się z red. Mszycą zgodzić. Tam natomiast gdzie red. Mszyca walnął jak kulą w płot, i w tym punkcie tarzamy się po podłodze ze śmiechu, są jego analizy przyczyn czemu dzieje się tak źle jak się dzieje. Red. Mszyca bowiem wkracza na śliski temat edukacji upatrując w jej braku źródło problemów z Amber Gold. Pisze:

[...] Podobnie wygląda niestety poziom świadomości w zakresie gospodarki, rynku kapitałowego i ogólnych zasad rządzących światem finansów. O ile jednak w przypadku, gdy nie znamy odpowiedzi na pytania dotyczące otaczającego nas świata, narażamy się głównie na śmieszność, to brak wiedzy ekonomicznej ma już zdecydowanie bardziej wymierne konsekwencje. Dotyka on bowiem jednej z najbardziej newralgicznych sfer naszego życia, jaką stanowią finanse osobiste. Nie posiadając wystarczających wiadomości na temat inwestowania, ryzykujemy stratę własnych pieniędzy. A wystarczyłoby położyć większy nacisk na szerzenie świadomości ekonomicznej […] Pytanie […] jaki jest poziom wiedzy samych nauczycieli {podkr. – cynik9]. Otóż to! Tu właśnie na biurku nadredaktora Wróblewskiego powinna zapalić się druga czerwona lampka ostrzegawcza. Czyż jego poczytny dziennik nie jest w końcu głównym nauczycielem ekonomicznym dla polskich dinozaurów? Jeżeli się nie zapaliła to pewnie dlatego że zaczerwienił się ze wstydu, zważywszy na wybitny wkład jaki Rzeczypospolita wniosła w krzewienie tej „świadomości ekonomicznej” właśnie w temacie Amber Gold. Nie chce się nam długo szukać w bogatych archiwach Rzepy więc niech wystarczą dwa kwiatki z ostatniego roku, niewątpliwie pisane wprawną ręką jakiegoś doświadczonego dinozaura ekonomicznego, może nawet pod bezpośrednie dyktando „partnera serwisu” Amber Gold. U dołu w każdym razie mamy pełną informację kontaktową, z numerami infolinii i linkami do stron. Nic tylko dzwonić i kupować. I tak szerząc świadomość ekonomiczną wśród dinozaurów w czerwcu 2011 Rzeczpospolita tak utwierdzała je w przekonaniu niesłychanego sukcesu „inwestowania w złoto” w artykule Amber Gold rozbudowuje strukturę sprzedaży.

[...] Zgodnie z aktualnie realizowaną przez Amber Gold strategią rozwoju sieci sprzedaży, do końca 2011 roku, za obsługę Klientów odpowiadać będzie ok. 300 pracowników Amber Gold, zatrudnionych w 20 Oddziałach, 30 Punktach Obsługi Klienta (POK) oraz 30 AG punktach. Aktualnie posiadamy Oddziały w Gdańsku, Krakowie i Gdyni. W najbliższym czasie na przełomie czerwca i lipca powstaną Oddziały w Poznaniu, Wrocławiu, Łodzi i Legnicy. Do końca roku planujemy otwarcie ok. 20 Oddziałów na terenie wszystkich największych polskich miast. – mówi Agnieszka Prajwocka – kierownik ds. operacyjnych. W mniejszych miejscowościach już od czerwca br. zaczną powstawać pierwsze POK-i [...]

Oprócz budowy sieci Oddziałów i POK-ów Amber Gold podjął decyzję o stworzeniu sieci AG punktów, czyli punktów obsługi umiejscowionych na terenie galerii handlowych. W całym kraju do końca lipca br. powstanie ok. 30 takich punktów. W trzy miesiące potem, ze złotem na rekordowym poziomie, przyszedł czas na dalsze szerzenie przez Rzeczpospolitą świadomości ekonomicznej wśród dinozaurów, tym razem już na poziomie prawie uniwersyteckim: Złoto pobiło kolejny rekord. Lokaty Amber Gold coraz bardziej atrakcyjne

[…] złoto pobiło kolejny rekord osiągając poziom 1 923,70 USD za uncję… Atrakcyjną ofertę lokat w ten szlachetny kruszec posiada Amber Gold.

[…] Pozycja złota jako bezpiecznej przystani dla inwestorów wydaje się niezagrożona… Warto więc skorzystać z aktualnej koniunktury i zainwestować w złoto. Ciekawą ofertę posiada Amber Gold. Spółka oferuje lokaty w złoto z gwarantowanym oprocentowaniem do 15% w skali roku. Oferta Amber Gold umożliwia praktycznie każdemu skorzystanie z trwającej aktualnie koniunktury. Kwoty lokat rozpoczynają się bowiem już od 1 tys. zł, maksymalna kwota to 1 mln zł. Również okresy inwestycyjne są bardzo elastyczne, gdyż umożliwiają założenie lokaty na okres od 1 do 60 miesięcy. Dla przykładu lokata w złoto WYŻSZY ZYSK umożliwia ulokowanie swoich pieniędzy na okres 6, 12, 24, 36, 48 lub 60 m-cy. Oprocentowanie tej lokaty wynosi 12% w przypadku okresów od 6 do 24 m-cy oraz 15% w przypadku okresów od 36 do 60 m-cy.

[…] Krótkookresowe korekty na rynku złota mogą być okazją dla Klientów Amber Gold do uzyskania większego niż gwarantowane oprocentowanie. Założenie lokaty w złoto WYŻSZY ZYSK w takim momencie oznacza bowiem, że kurs złota jest stosunkowo niski. Cóż, nic dziwnego że po takiej edukacji, której więcej chce red. Mszyca, dinozaury tłumnie ruszyły do inwestowania „w złoto” , pod światłym przewodem Rzeczypospolitej i pod patronatem jej „partnera”. Powiedzmy sobie też awansem że twierdzenie jakoby artykuły w Rzepie były „reklamą” za treść której redakcja nie ponosi odpowiedzialności jest nonsensownym wybiegiem. Raz, że istnieją metody oficjalnego i wyraźnego dla wszystkich odżegnania się redakcji od zamieszczanych wątpliwych treści i nonsensów reklamowych, z wyraźną linijką „reklama” czy „treść promocyjna” u góry na czele. Dwa, nie należy do nich w żadnym przypadku afiszowanie się publiczne z dawcą podejrzanych reklam jako „partnerem”. Trzy, od popularnego dziennika na poziomie wymagać można w końcu pewnej krytycznej selekcji zamieszczanych materiałów właśnie pod kątem zawartości edukacyjnej i odrzucenia tych z nich – reklam czy nie reklam – które zawierają treści autentycznie bzdurne czy jawnie sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Rzeczpospolita nie tego nie zrobiła. Więcej, wydatnie pomagała w szerokiej dystrybucji inwestycyjnej gorącej pary, kamuflowanej „inwestowaniem w złoto”, nadając tym jej promotorom otoczkę szanowanej instytucji finansowej. DwaGrosze

Ludzie o konsystencji gluta To oczywiście drobiazg, ale bardzo dla tych ludzi charakterystyczny - zachowanie niejakiej Kory, od niedawna zwanej Olgą J., oraz jej pełniącego obowiązki męża. Piosenkarka, która od kilkunastu lat przy każdej możliwej okazji opowiadała, że pali marihuanę, ba, nie tylko ją pali, ale i dzieciom dawała do palenia, bo "marycha" fajna jest - kiedy przyszło, co, do czego, brnie w kłamstwa tak żenujące, że szkoda machnięcia ręką. Że niby te trzy gramy w domu i tych sześćdziesiąt gram w przechwyconej przez policję paczce potrzebne były panu Sipowiczowi "do analizy" chemicznej, bo on pisze o marihuanie książkę. Sześćdziesiąt trzy gramy do analizy chemicznej... Rozumiem, że jak pan Sipowicz ma oddać do analizy mocz, to niesie do przychodni dwa wiadra, sicher ist sicher! Ale co autor wiekopomnego dzieła zamierzał tak niezwykle pogłębioną analizą osiągnąć? Przez długie lata wspólnych z partnerką studiów nad ziołem nie dowiedział się jeszcze, co to jest, gdzie rośnie i jaki ma skład? Może myśli, że on pierwszy wpadł na pomysł zbadania, co to takiego? Nie jestem jakimś wybitnym guglaczem, ale podejmuje się znaleźć mu wyniki wszystkich szczegółowych analiz w internecie w minutę osiem - razem z medycznym opisem mechanizmu działania narkotyku na ludzki układ nerwowy i wegetatywny. Ewentualnie, jeśli kto kompletnie niegramotny w komputerach albo nie ufa danym z sieci, może to wszystko znaleźć w bibliotece dowolnej uczelni. Tacy to właśnie ludzie tworzą dziś hałaśliwe zaplecze władzy. Jak to mówi Pan Janek: ludzie o konsystencji gluta. Ktoś o konsystencji odrobinę gęstszej zdobyłby się na minimum konsekwencji. Tak, uważam prawo narkotykowe za złe, i go nie przestrzegam. Palę i będę palić, a skoro palę, to i posiadam, bo nie honor wiecznie sępić. A żeby posiadać, muszę albo kupować, albo hodować. Tym bardziej, że załapanie się na polską "Pussy Riot" mało, czym by starzejącej się gwiazdce groziło. Po wszystkich długotrwałych procedurach dostałaby wyrok w zawiasach, a potem i tak ułaskawienie, bo przecież Gajowy na pewno tej drobnej przysługi swojemu wyborczemu pudelkowi nie odmówi. Nawet wyrachowanie podpowiadałoby, żeby pójść tą drogą, bo przy niewielkim zagrożeniu, jakaż reklama, ile hałasu, jaka możliwość pozyskania rzeszy nowych, ujaranych zwolenników! Ale u takich ludzi zwycięża odruch podwórkowego krętacza. To nie moja ręka! Co, jednak moja? Ale ten ja od ręki to nie ten prawdziwy ja! Jaki Ałganow, w życiu nie widziałem żadnego Ałganowa na oczy! Coś takiego, to w tej paczce była marihuana, a nie susz warzywny, ojej, coś pomylili w firmie wysyłkowej! To oczywiście, powtórzę, drobiazg. Trudno się spodziewać, czego innego po elitach, które z gębami pełnymi wzniosłych frazesów i z nabożną powagą sekundują od lat kompromitująco głupim krętactwom Wałęsy. Nic nigdy nie podpisałem! Podpisałem, ale tylko sznurówki! No tak, podpisałem współpracę, ale nie współpracowałem. Bo jak współpracowałem, to ich oszukiwałem. I nie ja współpracowałem, tylko mój sobowtór, którego przygotowała bezpieka i woziła motorówką do stoczni, żeby przywódcę Sierpnia porwać i zastąpić jakimś swoim gnojkiem. (I - to już ode mnie - najwyraźniej się jej udało.) A poniżej setki podpisów wybitnych profesorów, artystów i liderów opinii, że kto w te przekonujące wyjaśnienia nie chce wierzyć, ten łajdak, gnida, swołocz i coś gorszego od faszysty! Złośliwą satysfakcję sprawiło - nie mnie jednemu - widoczne na obliczu pana Sipowicza i w jego słowach ("...bo to jest partia, którą my z żoną żeśmy popierali, i premiera, i partię, i prezydenta...") rozczarowanie. Tak gorliwie się starali, tyle swego jadu i gnoju wylewali na Kaczyńskiego, żeby teraz im, panie, im, elitom, o szóstej rano ABW robiło w domu kipisz... Nie tak miało być! A jak niby miało być? Cokolwiek złego powiedzieć o Tusku, pośród setek jego obietnic legalizacji marihuany akurat nigdy nie było. Nie obiecywał nawet zniesienia penalizacji jej posiadania. Więc czego państwo Ramonowie się spodziewali? Widać tego, że skoro są tacy hop do przodu, tak po linii i na bazie, trendy i dżezi, to, kiedy mozolnie trzepiący paczki na poczcie gliniarze znajdą przesyłkę z paskudztwem dla nich, ich przełożony, względnie nadzorujący prokurator zerknąwszy na nazwisko i adres powie, jak pan ambasador, z „Co mi zrobisz jak mnie złapiesz": "Tam to nie! Tam to nie radzę!" Jakichś prostych frajerów, proszę bardzo, to sobie łapcie. Ale nas, elity? Glut oczywiście, skoro taki jest trynd, będzie gówniarzy zachęcał, żeby palili, żeby sadzili, sprowadzali i szli siedzieć. Podbechta ich, a potem się wykręci, pomacha kadzidełkiem, że niby i w nim też troszkę zawartości jest, w prokuraturze zezna, że nie wiedział, czym się zaciąga, a potem dalej będzie gównażerię zachęcał. Ale żeby jego samego, Jaśnie Wielmożnego, się ktoś czepiał, jak zwykłego byle kogo, to bezczelność! Popatrzcie państwo i odpowiedzcie sobie sami - czyż zachowanie pani J. i jej obrońców nie jest dla szeroko pojętych elit i salonów charakterystyczne do "bulu"? Nonkonformizm, jak najbardziej, bo to modne - ale tylko w stadzie, i przecież nie kosztem niewygód! Rafał Ziemkiewicz

CORAZ MNIEJSZE OSZCZĘDNOŚCI Kolejny sukces rządu. Pierwszy raz od 12 lat stopa dobrowolnych oszczędności spadła poniżej zera! Nie mamy co oszczędzać, bo coraz więcej zabiera nam rząd i samorządy. Jak mawiał Jerzy Urban (dla młodzieży: rzecznik prasowy generała Jaruzelskiego i główny propagator stanu wojennego) „rząd się sam wyżywi”. Samorząd zresztą też. Właśnie samorządowcy z Warszawy odebrali ponad 12 mln zł. nagród. Proszę się nie oburzać – nagrody są „regulaminowe” nie ma więc tu żadnego kumoterstwa. A poza tym sukcesy przy budowie metra, obwodnicy oraz sprawnie przeprowadzane remonty głównych ciągów komunikacyjnych należy odpowiednio wynagrodzić. Tylko z czego? Ano właśnie z podatków. Wraca więc, na przykład, podatek od psów. Po raz pierwszy wprowadzono go na początku XIX wieku w Królestwie Prus. Był to podatek od luksusu. Opierał się na założeniu, że jak ktoś ma pieniądze na jedzenie dla psa, to ma i na podatek. Co prawda ludzie mieli też koty i kanarki, które też musieli karmić. Ale psa łatwiej było wykryć, bo się pojawiał w „obejściu”. Później pojawiło się też ekonomiczne uzasadnienie. Po psach trzeba sprzątać. Robią to służby miejskie, więc właściciele psów powinni płacić z tego powodu podatek celowy. Kilka lat temu podatek ten został zlikwidowany, ale za to właściciele psów mają po nich sprzątać sami. Teraz podatek się przywraca, ale obowiązku sprzątania nie likwiduje. Podatku tego nie musza płacić rolnicy. To jest ich kolejny „przywilej” podatkowy. Nie muszą bowiem płacić też podatku dochodowego. Ja też bym chciał zostać rolnikiem. Naprawdę! Nie życzę im bowiem, żeby musieli płacić te podatki, jak inni. Innym życzę, żeby nie musieli – jak rolnicy. Jak ktoś ma lepiej, a ktoś gorzej, to dlaczego w imię sprawiedliwości społecznej mamy pogarszać położenie tych, którzy mają lepiej? Może postarajmy się polepszyć położenie tych, którzy mają gorzej? Jak będziemy płacić niższe podatki – będziemy mogli więcej oszczędzać. Gospodarka to koło związków przyczynowo-skutkowych. Kapitał, który ma być wykorzystywany na inwestycje „nie rośnie na drzewach”. Bierze się z oszczędności. A oszczędności są możliwe dopiero wówczas, gdy pojawiają się nadwyżki. Kapitał powstał na skutek zwiększenia innowacyjności pracy, dzięki czemu możliwe było wytworzenie nadwyżek. Aby zaspakajać potrzeby konsumpcyjne ludzie muszą dokonywać wyborów co do podaży swojej własnej pracy. Oczywiście wybory te zależą z jednej strony od dostępu do miejsc pracy na danym rynku i stawek płacowych, a z drugiej strony od własnych umiejętności tworzących bazę alternatywnych wyborów – co możemy robić, u kogo pracować i czy nie możemy zacząć pracować „u siebie”. Stawki płacowe są uwarunkowane relacją podaży i popytu na dane umiejętności oraz równowagą opłacalności – czyli równowagą między tym, by czegoś nie robić (odpoczynek) a robić. Każdy wybiera pomiędzy przyjemnością nie pracowania a przykrością nie posiadania dochodu oraz stawkami wynagrodzenia za dany rodzaj pracy oferowanymi na danym rynku, widzianymi przez pryzmat dóbr, które zamierza nabyć w zamian za wynagrodzenie. Ta perspektywa nabywania dóbr i usług zawiera też opcje oszczędzania, czyli odkładania konsumpcji w czasie. Można użyć bieżące dochody do finansowania przyszłych wydatków (oszczędzania) lub przyszłe dochody do sfinansowania bieżących wydatków (kredyty). Z indywidualnego punktu widzenia oszczędności to część dochodów nie przeznaczanych w danej chwili na konsumpcję lecz gromadzonych na przyszłość. Można powiedzieć, że oszczędności to niezrealizowane wydatki na istniejące dobra lub usługi. Ze społecznego punktu widzenia to źródło finansowania inwestycji. Przeciwieństwem oszczędzania jest konsumpcja. Problem tkwi w określeniu poziomu tak zwanej konsumpcji autonomicznej, stanowiącej pewne minimum. Poziom ten jest określany przez każdego indywidualnie, na podstawie subiektywnych ocen. Stopa oszczędności w danej gospodarce jest zatem składową oszczędności jednostek i zależał od ogromnej liczby subiektywnych ocen. Współcześnie następuje powiększenie konsumpcji autonomicznej. Dzieje się tak za sprawą agresywnego marketingu przekonującego o konieczności posiadania coraz to nowych dóbr, prezentowanych jako niezbędne do życia. W efekcie zmniejsza się stopa oszczędności. Tymczasem oszczędności służą inwestycjom – tworzą więc kapitał (budynki, maszyny), który umożliwia osiąganie zysków w przyszłości, które będzie można przeznaczyć na późniejszą konsumpcję i... na przyszłe oszczędności. Odsetek dochodów przeznaczanych na oszczędności nazywa się stopą oszczędności. Dzięki kontraktom zagranicznym i napływowi kapitału finansowego oszczędności krajowe nie muszą być równe inwestycjom krajowym. Niektórzy dostrzegają taką samą siłę sprawczą w budżecie państwa, twierdząc, że dzięki wydatkom rządowym finansowanym kredytami, można zwiększyć poziom inwestycji bez zwiększania poziomu oszczędności. Niestety kredyty trzeba kiedyś spłacić, co zmniejszy przyszły poziom oszczędności a więc i przyszły poziom inwestycji. W latach trzydziestych XX wieku Roy F. Harrod i Evsey D. Domar udowadniali, że wzrost gospodarczy zależy od produktywności inwestycji i poziomu oszczędności. Im wyższa stopa oszczędności, tym większe inwestycje – ergo tym szybszy wzrost gospodarczy. Robert Solow w 1956 roku sformułował model wzrostu gospodarczego, w którym oszczędnościom także przypisał ważną rolę, ale już nie tak ważną jak Harrod i Domar. Zwiększenie stopy oszczędności podnosi poziom inwestycji. Inwestycje tworzą kapitał, toteż zwiększenie stopy oszczędności przyczynia się do zwiększenia ilości kapitału. W efekcie mamy wzrost gospodarczy. Jednak im więcej jest kapitału, tym mniejsza jest jego produktywność. Z czasem więc tempo wzrostu gospodarczego maleje, aż w końcu wraca do tego samego poziomu na jakim było zanim stopa oszczędności wzrosła. Można z tego wnosić, że w długim okresie intensywniejsze oszczędzanie nie przekłada się na szybszy wzrost gospodarczy. Ale nawet jak po pewnym czasie tempo wzrostu wróci do pierwotnej wartości, to jednak PKB jest już wówczas na wyższym poziomie niż byłby, gdyby nie szybszy wzrost wywołany przez większe wcześniejsze oszczędności. Późniejsze badania Gregory Mankiwa, Davida Romera i Davida Weila wykazały, że wpływ oszczędności na wzrost gospodarczy nie musi wygasać zgodnie z modelem Solowa, jeśli uwzględnimy inwestycje nie tylko w kapitał rzeczowy, ale także w kapitał ludzki, który, w odróżnieniu od rzeczowego, przynosi korzyści nie tylko tym, którzy w niego zainwestowali, ale wszystkim, którzy go wykorzystują. Wykształcony pracownik może zmienić pracę albo założyć własną firmę, wykorzystując wiedzę zdobytą u poprzedniego pracodawcy. Oiko Nomos – bohater artykułu Edmunda Phelpsa z 1961 roku nawiązującego do modelu Solowa o królestwie Solovia – zdobył nagrodę za wyznaczenie najlepszej dla królestwa stopy oszczędzania, czyli Złotej Reguły Wzrostu. Wyznacza ona optymalny punkt między dwiema skrajnościami. Z jednej strony gdybyśmy nie oszczędzali w ogóle, wszystkie dochody przeznaczając na bieżącą konsumpcję, to nasi potomni nie dysponowali by i kiedy nagromadzony wcześniej kapitał się wyczerpuje przyszłe pokolenia nie mają czym go zastąpić. W drugim przypadku gdybyśmy konsumowali tylko tyle, żeby utrzymać się przy życiu, przyszłe pokolenia miałyby nadmiar kapitału kosztem naszych poświęceń. Złota Reguła Wzrostu wyznacza taki poziom oszczędności, by współcześni i ich potomkowie mogli osiągnąć ten sam poziom konsumpcji. Nie uwzględniając wzrostu bogactwa wynikającego z postępu technicznego, a tylko ten z akumulacji kapitału, stanie się tak gdy udział oszczędności w dochodach będzie równy udziałowi kapitału w PKB. Jeśli zyski są mniejsze od inwestycji, to poziom oszczędności jest za wysoki i gospodarka znajduje się w stanie dynamicznej nieefektywności. Jeśli zyski są większe od inwestycji, to poziom oszczędności jest za niski i gospodarka jest dynamicznie efektywna. Oszczędzając więcej można zwiększyć PKB, a w przyszłości także konsumpcję. Według John Keynesa ludzie charakteryzują się pewną stałą skłonnością do konsumpcji. Różnicę pomiędzy dochodami a wydatkami koniecznymi do utrzymania poziomu życia oszczędzają. Kiedy zarabiają więcej, konsumują nieznacznie więcej, za to ich oszczędności rosną szybciej niż dochód. Stopa oszczędności jest więc tym wyższa, im wyższe są dochody. W praktyce okazało się, że Keynes nie miał racji (nie tylko pod tym względem). Ale dlatego, że realizowana w praktyce jego własna teoria interwencjonizmu państwowego przyczyniła się do zmiany ludzkich skłonności. Zgodnie z teorią cyklu życia Franco Modiglianiego jednostki i gospodarstwa domowe dążą do jednakowego poziomu konsumpcji w ciągu całego życia. Hipoteza cyklu życia stanowi alternatywę zarówno dla hipotezy dochodu absolutnego Keynesa, według której wydatki konsumpcyjne zależą od bieżącego dochodu rozporządzalnego, a oszczędzają tylko jednostki o wysokich dochodach, jak i dla hipotezy dochodu permanentnego Miltona Friedmana, według której dochód permanentny to średni dochód, jaki ludzie spodziewają się osiągnąć w długim okresie. Zdaniem Modiglianiego młodzi ludzie, którzy zarabiają niewiele, a potrzeby mają większe, zaciągają kredyty (na dom, czy samochód) i wydają tym samym więcej, niż zarabiają. Ich oszczędności są ujemne. W średnim wieku osiągają najwyższe dochody, spłacają kredyty z młodości i jeszcze oszczędzają na starość. Ich oszczędności są dodatnie. Kiedy się zestarzeją, żyją z kapitału zgromadzonego w młodości a spłaconego w wieku średnim i z oszczędności wówczas zgromadzonych. Ich oszczędności znowu są ujemne. Działania rządów ten cykl zakłócają. Realizacja teorii Keynesa spowodowała, że uznaliśmy, iż musimy coraz więcej wydawać, bo to „ożywia” gospodarkę i że nie musimy więcej oszczędzać, bo „w razie czego” pomoże nam rząd – przecież jesteśmy „ubezpieczeni”. Dlatego badania Simona Kuznetsa wykazały, że konsumpcja rośnie niemal całkowicie proporcjonalnie do dochodu. W krótkim okresie stopa oszczędności ma bezpośredni wpływ na stopę wzrostu PKB, a w długim okresie wpływa na poziom PKB, który przy takiej samej stopie wzrostu rośnie od wyższego poziomu. A kiedy PKB rośnie dochody ludzi młodych i w średnim wieku są wyższe niż obecnie ludzie starsi zarabiali w czasach swojej aktywności. Tym samym oszczędności młodszych są większe niż konsumpcja emerytów. Jednakże gdy młodzież spodziewa się dalszego szybkiego wzrostu gospodarczego w przyszłości, zaciąga więcej kredytów – ergo ma większe ujemne oszczędności. Modigliani przyjął jednak kilka uproszczeń i nie wziął pod uwagę, kilku faktów. Celem oszczędzania nie musi być tylko odkładanie na starość – zgodnie z cyklem życia. Niektórzy nie oszczędzają w ogóle. Z kolei emeryci nie zawsze konsumują wszystkie oszczędności, a często nawet dalej oszczędzają – zostawiając spadek potomnym. Motywem oszczędzania może być chęć zabezpieczenia się na wypadek nagłej utraty dochodów (bezrobocie) lub nagłym wzrostem wydatków (w chorobie). Ludzie posiadający majątek oszczędzają mniej niż ci, którzy majątku nie posiadają, gdyż w razie potrzeby mogą spieniężyć jego część lub zaciągnąć kredyt pod jego zastaw (to tak zwany efekt majątkowy). Działa też tak zwana ekwiwalencja ricardiańska, którą opisał Robert Barro. Zgodnie z teorią racjonalnych oczekiwań, wzrost deficytu budżetowego musi spowodować wzrost podatków w przyszłości. Racjonalnie myślący ludzie – a zwłaszcza przedsiębiorcy – konsumują mniej, a oszczędzają więcej przewidując, że rząd będzie musiał w przyszłości podwyższyć im podatki. Niestety przedsiębiory stanowią mniejszość członków społeczeństwa. Podobnie jak ludzie myślący racjonalnie. Jednak jest jeszcze coś takiego jak przezorność. Większość ludzi jest przezornych i w miarę możliwości oszczędza na wypadek „niepewnego jutra”, bo – jak pisze Jose Pinera – „naturalne prawo przeżycia i odpowiedzialności nakazuje ludziom – a nawet wielu gatunkom zwierzęcym – oszczędzać w okresach obfitości, aby przetrwać okresy niedostatku.” Badania w Stanach Zjednoczonych, w Japonii i w Holandii pokazują że najważniejszą przyczyną oszczędzania jest niepewność, na przykład na wypadek choroby, utraty pracy lub innych nieoczekiwanych wydarzeń. „Fundamentalne znaczenie dla dobrostanu człowieka ma nie tylko – utrzymywana na satysfakcjonującym poziomie – bieżąca konsumpcja, ale także przekonanie, że dotychczasowe warunki bytu nie pogorszą się w przyszłości. Brak pewności jutra wywołuje silny stres, który negatywnie oddziałuje na psychikę i stan fizyczny człowieka. Chęć redukcji związanego z tym napięcia, odczuwanego jako przykrość, wymusza aktywność, której celem jest zdobycie pożądanych dóbr”. Państwo socjalne udaje, że tę niepewność zmienia na pewność. Prowadzi to do zmniejszenia oszczędności sektora prywatnego. Ograniczenie roli państwa skutkuje wzrostem oszczędności. Pod warunkiem wszelako, że osiągane dochody netto pozwalają oszczędzać. Gwiazdowski

Sadowski: Nie pomagać finansowo klientom Amber Gold. Nie rozbudowywać aparatu kontroli - Nie ma żadnego uzasadnienia merytorycznego, aby pomagać tym, którzy wcześniej mieli środki na życie, a lokowali nadwyżki – stwierdził Andrzej Sadowski w rozmowie z portalem wprost.pl (tutaj). Wiceprezydent Centrum im. Adama Smith odniósł się w ten sposób do propozycji wypłaty z budżetu państwa zapomogi dla klientów parabanku. Zdaniem Sadowskiego lekkomyślności osób, które ulokowały pieniądze w Amber Gold nie można porównywać do sytuacji ludzi, których dobytek został nadwątlony np. przez powódź.

- Powódź jest sytuacją nadzwyczajną, a pomaganie powodzianom jest społecznie akceptowalne. Tutaj nie można uznać, że mamy do czynienia z czymś podobnym. W przypadku Amber Gold klienci posiadali świadomość ryzyka. (…) Jest różnica pomiędzy nimi, a ludźmi którzy potracili swoje domostwa z powodu huraganów, powodzi i innych klęsk żywiołowych. Ci, którzy mają podobne pomysły, chcą pomagać niewymagającym pomocy. Ulokowane przez klientów w Amber Gold środki nie stanowiły zabezpieczenia materialnej strony ich życia. Poza tym przecież oni dobrowolnie zanosili te pieniądze do Amber Gold, a nie pod przymusem – uzasadnił Sadowski. Zdaniem ekonomisty powierzanie parabanków kontroli Komisji Nadzoru Finansowego mija się z celem:

“Przypadki wyłudzeń będą się zdarzać cały czas. Nie można z tego powodu ograniczyć funkcjonowania kodeksu cywilnego, bo to zaszkodzi rozwojowi gospodarki. Jest to tylko kwestia zaakceptowania ryzyka, jakie się wiąże z pożyczaniem pieniędzy”. Zamiast więc rozbudowywać aparat kontroli lepiej “zmienić prawo, żeby łatwiej było odzyskać wyłudzone pieniądze”. Według Sadowskiego pewnym wzorem dla polskiej legislacji może być prawo USA:

W Stanach masa ludzi powierzyła swoje oszczędności piramidzie finansowej Bernarda Madoffa. Byli to “ludzie, którzy mieli doradców podatkowych i najlepszą obsługę finansową. Dotyczyło to znanych postaci. Różnica między oboma krajami polega na tym, że tam rząd błyskawicznie przystąpił do działania. Szybko doszło do osądzenia Madoffa i uruchomienia procedur egzekucyjnych majątku nie tylko jego, ale wszystkich najbliższych, którym udowodniono udział w przestępczym procederze. W Polsce wystarczy przepisać pieniądze na żonę i już pieniądze można sobie zatrzymać”. Niestety nad Wisłą “wymiar sprawiedliwości (…) nie działa /jak należy/. Jest największą barierą w rozwoju gospodarczym, bo nie zapewnia ochrony kontraktowej. Dlatego obywatele są w bardzo trudnej sytuacji. Czy będą się procesować w sprawie jakości standardu, które zaoferowało biuro turystyczne, czy będą się ubiegać o zwrot swoich pieniędzy, sprawa będzie niewątpliwie trwać długo”. Co więcej w Polsce “nie ma równości wobec prawa – urzędy zostały uprzywilejowane”. Po ogłoszeniu upadłości przez Amber Gold “najpierw spłacone zostaną instytucje rządowe, w pierwszej kolejności ZUS i urzędy skarbowe. Obywatel otrzyma pieniądze na końcu, jeśli coś zostanie”. Blazej Gorski

Drogie mamy! Pobierajcie wysokie zasiłki! No i mleko się wylało. Ktoś opowiedział dziennikarzom o trwającym w najlepsze procederze zakładania przez kobiety w ciąży firm, opłacania jednej najwyższej składki chorobowej w wysokości 3,3 tys. zł po to, aby następnie przez pół roku można było pobierać świadczenie macierzyńskie 6,6 tys. zł miesięcznie. Firmy później nie trzeba prowadzić, po macierzyńskim wystarczy ją rozwiązać i po kłopocie. Urzędnicy nazywają proceder wyłudzeniem i straszą, że sprawy mogą mieć finał w prokuraturze. Prokuratorom jakoś kiepsko szło w sprawie Amber Gold, więc może z mamami poradzą sobie lepiej. Dziennikarzy zaskoczyło, że w takim działaniu, które wykorzystuje lukę w prawie, nic zdrożnego nie widzi większość osób. W sprawie zabrała głos Pani Profesor Magdalena Środa. Jej zdaniem, „żyjemy w kraju, w którym przekazywane z pokolenia na pokolenie wzorce każą nam myśleć, że wszystko co matka robi dla dziecka jest w porządku. Nawet jak okłamuje policję, żeby jej pociecha nie trafiła za kratki, to robi to z troski i miłości, a nie z braku odpowiedzialności. Poza tym nieudolna polityka prorodzinna, z którą mamy do czynienia, nie zachęca do uczciwości. Na straży moralności większości Polaków stoi dekalog, a w nim nie ma nawet słowa wzmianki o tym, że nie wolno oszukiwać państwa”. Na lekcji religii ksiądz nie uczy posłuszeństwa świeckiemu prawu. Tam jest tylko o boskim. www.wyborcza.pl/1,75248,12348506,Prof__Sroda_o_triku_z_zasilkiem_od_ZUS_na_ciaze__To.html)

Ze swej strony dodam, że studenci prawa na zajęciach z historii myśli politycznej i prawnej, czy z filozofii prawa dowiadują się o czymś takim, jak prawo natury, ale dowiadują się także, że jest to taka sobie teoryjka, bo we współczesnym świecie obowiązuje prawo stanowione. No więc jak obowiązuje, to obowiązuje. Wystarczy założyć firmę, zapłacić jedną składkę i pobierać pół roku zasiłek… A czego dowiadują się studenci ekonomii? Ano tego, że popyt generowany przez państwo „pobudza” gospodarkę, a wzrost gospodarczy zależy od „budżetu”. Na to, że środki w tym mitycznym „budżecie” muszą pochodzić od podatników szczególnego nacisku już się nie kładzie. Po drugiej stronie nie jest bowiem ktoś, kto płaci składki na fundusz, z którego wypłacane są zasiłki i z nich nie korzysta, tylko to mityczne „państwo”. Czyli nie wiadomo co. A zatem jak zakładamy firmę, płacimy jedną składkę, a potem pobieramy przez pół roku zasiłek, to po drugiej stronie nie dostrzegamy kogoś, kto płaci składki na fundusz, z którego wypłacane są zasiłki i z niego nie korzysta. Po drugiej stronie jest „państwo”, które nam powinno zapewnić wysokie zasiłki, a jak nie zapewnia (nie wiadomo z jakiego powodu), to sami sobie zapewniamy. Jesteśmy przecież „zaradni”. Jak strony negocjują jakiś kontrakt handlowy, to ich prawnicy kilka razy zastanawiają się jakie konsekwencje praktyczne mogą mieć poszczególne postanowienia kontraktu. Co się zdarzy, jeśli się zdarzy coś innego. Ustawodawca, od urzędników z jakiegoś ministerstwa przygotowujących projekt ustawy poczynając, przez Radę Ministrów, która go przyjmuje, na parlamentarzystach go uchwalających kończąc, w ogóle nie zaprząta sobie głowy tym, jak prawo będzie działało w praktyce. Sędzia Learned Hand napisał kiedyś bardzo ważne słowa na pokrzepienie serc podatników:

„Minimalizowanie zobowiązań podatkowych przy wykorzystywaniu różnego rodzaju ulg, skoro ustawodawca je wprowadził, nie jest niczym niemoralnym, ani też bezprawnym (…) Ciągle i ciągle na nowo sądy powtarzają, że nie ma niczego groźnego w takim organizowaniu swoich spraw, żeby utrzymać podatki na jak najniższym poziomie. Wszyscy to robią i wszyscy robią dobrze, ponieważ nikt nie jest zobowiązany, aby płacić więcej podatków niż tego wymaga prawo: podatki są narzuconym wymuszeniem, nie dobrowolnymi datkami. Każdy może tak ułożyć swoje sprawy, że jego podatki będą tak niskie jak to tylko możliwe; nie jest on zobowiązany wybierać tego wzorca w którym państwo dostanie najwięcej”. Co prawda, dotyczyło to podatników amerykańskich, ale krzepić się nimi mogą także podatnicy polscy. To państwo stworzyło przepisy, na podstawie których zakładając firmę i płacąc jedną składkę można liczyć na zasiłek. To samo państwo, które ma się o nas troszczyć, zapewniać nam to i tamto. Dobre, mądre państwo. Więc Drogie Panie zakładajcie firmy, płaćcie jedną składkę i pobierajcie wysokie zasiłki. Zgodnie z prawem. I to wcale nie jest szyderstwo z mojej strony. NCzas

Fundamentalne słabości ekonomii Ekonomia z pewnością przezywa kryzys. Bo jak można wytłumaczyć, że tylu świetnie wykształconych ekonomistów, którzy doradzali politykom, pozwoliło na stworzenie systemu finansowego, którego załamanie może doprowadzić do kryzysu o skali przekraczającej Wielką Depresję, a kto wie, może nawet rozpocząć proces podobny do mrocznych lat średniowiecza w Europie zachodniej. Przez kilka lat zajmowałem się tym problemem, czytałem książki z różnych dyscyplin naukowych i doszedłem do wniosku, że są dwie podstawowe słabości ekonomii jako nauki. Bez usunięcia tych słabości, ekonomia jako nauka, będzie źródłem ułomnych teorii, które są potem implementowane przez polityków i prowadzą do kryzysów, bezrobocia, a w skrajnym przypadku mogą zakończyć się wieloletnim załamaniem gospodarczym na skalę globalną. Skalę problemu mogę zilustrować na przykładzie polityki pieniężnej, którą sam praktykowałem przez kilka lat jako wiceprezes Narodowego Banku Polskiego. W minionych 40 latach teoria i praktyka polityki pieniężnej zbankrutowała cztery razy. Autorzy teorii otrzymywali nagrody Nobla, byli autorytetami, a banki centralne na całym świecie wdrażały te teorie, prowadząc świat od kryzysu do kryzysu. Mam na ten temat cały wykład, z nazwiskami i przykładami w wielu krajów, ale tutaj jest miejsce na tylko na niewielki skrót. Postulowano aktywistyczną politykę pieniężną, czyli wykorzystanie krzywej Philipsa, skończyło się wysoką inflacja, którą potem trzeba było leczyć recesją. Postulowano konsolowanie inflacji za pomocą kontroli podaży pieniądza, okazało się to niemożliwe, inflacja nie dała się w ten sposób kontrolować. Wymyślono strategię bezpośredniego celu inflacyjnego, ale okazało się, że ta strategia nie dostrzega baniek na rynkach aktywów, przez lata funkcjonował put Greenspana z powodu tej ślepoty i skończyło się kryzysem finansowym, którego skutki odczuwamy dzisiaj. Teraz mamy politykę pieniężną opartą na zerowych stopach procentowych i masowym druku pieniądza przez banki centralne, mija już czwarty rok jej realizacji, a kryzys właśnie wchodzi w nową, niebezpieczną fazę, ta polityka bankrutuje na naszych oczach. Podobne obserwacje można poczynić analizując ewolucję teorii zarządzania przedsiębiorstwem (odkrycie opcji jako mechanizmu wynagradzania zarządu i patologiczne skrócenie horyzontu decyzyjnego które z tego wynikło), teorię rynków finansowych (rynki miały być efektywne, a okazały się patologicznie skorumpowane), teorię instrumentów pochodnych (pamiętam wykłady światowej sławy profesorów na które uczęszczałem, gdy twierdzili że derywaty prowadzą do dywersyfikacji ryzyka, dzisiaj wiemy, że prowadzą do gigantycznej koncentracji ryzyka), teorię finansów międzynarodowych (widzimy do jakich patologii doprowadziło stosowanie konsensusu waszyngtońskiego w Europie Środkowo-Wschodnie i Rosji), i tak dalej. Patrząc na to wszystko i czerpiąc z innych dziedzin wiedzy twierdzę, że przyczyny tych patologii w teorii ekonomii są dwie. Po pierwsze, ekonomiści służą istniejącej klasie panującej, co powoduje że proces wyłaniania dominującej teorii ekonomii dotyczącej danego zagadnienia kreują jako dominującą tę teorię, która prowadzi do zwiększenia wpływów rządzącej grupy interesów. Po drugie, ekonomia chlubi się tym, że stosuje matematyczne modele ekonomiczne, które co prawda upraszczają rzeczywistość, ale pozwalają na zaobserwowanie złożonych zależności, których bez tych modeli nie można dostrzec. Według mnie to co jest uważane za mocną stronę ekonomii, co miało ją stawiać wyżej w hierarchii nauk od „rozgadanej” socjologii czy nauk politycznych, okazało się jej terminalną słabością. Podam prosty przykład sprzed lat. Kierowca przyjeżdża do warsztatu samochodowego i mówi, że silnik przerywa. Doświadczony mechanik zapala silnik, słucha uważnie, ogląda, a potem stuka młotkiem w jedno miejsce i silnik przestaje przerywać. „Tysiąc złotych” – mówi. „Tysiąc!?” – obrusza się kierowca – „za jedno stuknięcie młoteczkiem”. „Tak, bo ja wiem gdzie stuknąć” – potwierdza mechanik. Nie da się zbudować uproszczonego modelu, który potrafi dokonać analizy tej naprawy, ponieważ wiedza nabyta „tacit knowledge”, nie poddaje się prostemu kodyfikowaniu. Dlatego modele ryzyka zakładające uproszczony rozkład normalny, lub nawet rozkłady leptokurtyczne, rozpadły się, gdy wylądował czarny łabędź. Żeby zrozumieć dlaczego zdarzenie wielosigmowe miało miejsce, musiało mieć miejsce, trzeba przeczytać kilkadziesiąt książek o kryzysach w minionych 800 latach. Żeby zrozumieć dlaczego innowacyjność w Europie Zachodniej jest możliwa, a w Europie Wschodniej nie jest, trzeba czytać książki historyczne pokazujące zmiany ustrojowe w średniowiecznej Europie, bo żaden ekonomiczny model innowacyjności tego nie pokaże, a już na pewno nie pokażą tego idiotyczne, stuwskaźnikowe modele innowacyjności klepane na excelowym kolanie przez Komisję Europejską. Żeby zrozumieć dlaczego Włochy nie mogą się rozwijać i stoją wobec ryzyka bankructwa, trzeba poznać dzieje Cesarstwa Rzymskiego po zniszczeniu Republiki i być może dzieje rozwoju schyłku Majów. Przykłady można mnożyć. Te dwie fundamentalne słabości ekonomii można stopniowo zniwelować, choć nie będzie to proste. Czyli po pierwsze, trzeba stworzyć taki system debaty publicznej, w którym teoria i praktyka ekonomii jest poddawana nieustannej krytycznej ocenie. W tym systemie nie powinno się akceptować działań szybkich i zakulisowych, gdy decyzje podejmuje wąska elita. Książki „13 bankierów”, „Jak Goldman Sachs zapanował na światem”, „Demon którego sami stworzyliśmy” i wiele innych pokazują, jak wąskie elity polityczno-finansowe podejmowały zakulisowe decyzje, które prowadziły do bogacenia się tych elit i do pogłębienia kryzysu, za który zapłacą podatnicy. Obecnie w podobnym trybie podejmowane są decyzje antykryzysowe w strefie euro, zaś publikacja alternatywnych teorii jest blokowana. Mogę podać przykład mojego artykułu sprzed dwóch lat, który pokazywał jak można natychmiast zakończyć kryzys grecki, którego publikacji odmówiło Financial Times i Wall Street Journal, mimo że wcześniej wielokrotnie publikowałem w tych gazetach, więc moje nazwisko było tam znane. Po drugie, ekonomia powinna w mniejszym stopniu bazować na modelach matematycznych, a większym stopniu czerpać z innych dyscyplin oraz z analizy historycznej. Bo jeżeli ktoś karmi model danymi z minionych 20-30 lat, a tak się często robi, to nie ma żadnych szans na wyciągnięcie wniosków o obecnym stanie gospodarki i finansów. A jeżeli takie wnioski wyciąga, to popełni kardynalne błędy, a polityk lub przedsiębiorca który z tych wniosków skorzysta może doprowadzić do poważnego kryzysu w kraju lub w firmie. Krzysztof Rybiński

Szanghaj. Córa zachodniej i wschodniej cywilizacji Szanghaj – piękna córka zachodniej i wschodniej cywilizacji, zrodzona z żądzy zysku w XIX wieku, jako efekt wymuszonego otwarcia Chin na świat zachodni i nierównoprawnych traktatów podyktowanych po wojnach opiumowych. Chińska i zachodnia jednocześnie – nie przynależy w pełni do żadnego z tych światów. W przeszłości, ale i dziś miejsce, gdzie Zachód spotyka się ze Wschodem; siedziba międzynarodowych banków, korporacji i kompanii handlowych z ponad milionową (na 20 milionów wszystkich mieszkańców) populacją ekspatów. Drugi – po Singapurze – port świata, rozsyłający wytwory globalnej chińskiej fabryki na cały świat. To także miasto, gdzie licho nie śpi, siedziba chińskich gangów, gdzie chińscy Perszingowie, Baraniny i Masy zawsze czuły się – by nawiązać do nazwy miasta(Szanghaj znaczy Nadmorze) – jak ryba w wodzie. To tutaj proklamowano Komunistyczną Partię Chin, licząc na poparcie nielicznego w Chinach, a licznego w uprzemysłowionym Szanghaju proletariatu (pierwszych zwolenników komunizmu wymordowali na prośbę Czang kaj Szeka szanghajscy mafiozi). Gdy zapada zmrok, na wąskie ulice miasta wylegają niezmiennie od blisko 150 lat (z krótką przerwą na maoistowską ascezę) tłumy przedstawicielek najstarszego zawodu świata i alfonsów.

Maglew i Pudong Przyjeżdżając do Szanghaju z północnych Chin, odnoszę wrażenie, iż zjawiam się w wirtualnych Chinach przyszłości, że właśnie taki będzie cały ten kraj za 30-40 lat, gdy poziom dochodu zbliży się do tego w Szanghaju. Ponad 150 stacji metra, wielopoziomowe autostrady na wysokości 15 piętra, budowane w poprzednich latach z pogwałceniem praw rzadkich gatunków ptaków i niestety także ludzi, których usuwano w szybkim tempie – za negocjowane odszkodowania (kto był słaby lub nie protestował, nie dostawał nic). – Wtedy można było, dlatego budowano w zawrotnym tempie, dziś już tak się nie da – tłumaczy mi znajomy z branży deweloperskiej, wspominając o proteście bogatych mieszkańców miasta, którzy zablokowali rozbudowę Maglewa – najszybszej kolei świata. I rzeczywiście, rozbiórki i wyburzenia to w Szanghaju już bolesna przeszłość, przykryta kolorową nowoczesnością made in China, wieżowcami i 20-piętrowymi apartamentowcami. W pobliżu hotelu w dzielnicy wieżowców Pudong, którą zbudowano w ciągu ostatnich 25 lat (to czas, w którym w Polsce buduje się jedną linię metra), nie mogę w promieniu dwóch kilometrów odnaleźć najzwyklejszej w innych częściach Chin, prowadzonej przez chińską rodzinę knajpki z tradycyjnym chińskim jedzeniem. Wokół banki, agencje nieruchomości, a także otwarte i tętniące życiem fitness kluby, salony tradycyjnego chińskiego masażu i nocne sklepy. Decyduję się przejechać taksówką kilka kilometrów, by odnaleźć w końcu w mega-centrum handlowym cały rząd chińskich fast foodów oferujących zupki, ryż i kawałek mięsa, ale – zupełnie jak w indywidualistycznej kulturze zachodniej – w postaci pojedynczych porcji.

Świat ekspatów Wspólne życie ekspatów i Chińczyków, do którego zmusza ich Szanghaj, nie jest, jak się okazuje, bezproblemowe. Bariera kulturowo-językowa sprawia, iż obcokrajowcy często żyją we własnym świecie lokali z zachodnią muzyką i drinkami, a także, jak się okazuje, własną policją (którą obcokrajowiec może w każdej chwili wezwać, a ta ma obowiązek stanąć po jego stronie). – Mam tu właściwie kontakt tylko z taksówkarzami – tłumaczy mi znajomy Anglik. – W pracy i poza nią mówię wyłącznie po angielsku, spotykam się z obcokrajowcami, jem zachodnie jedzenie. Szanghajski świat ekspatów, na równych prawach z innymi, tworzą również Polacy, których pensje i pozycja zawodowa są o niebo lepsze niż u tak preferowanych w polskich mediach przedstawicieli emigracji zarobkowej na Wyspy Brytyjskie… Zdaniem jednej z Polek, relacje między miejscowymi a przybyszami stały się niezwykle napięte. Społecznością szanghajskich ekspatów wstrząsnął incydent na tak zwanym fake markecie (czyli targu z podróbkami, których nikt nie jest w stanie w Chinach zlikwidować), na który zjeżdżają autokarami zachodni turyści, gdzie Brytyjka, wchodząc w spór z miejscową krawcową (podobno źle skroiła sukienkę), została pobita, a miejscowi z zaciekawieniem się temu przyglądali. Gdy włączyli się dwaj biali, zostali z kolei pobici przez sprzedawców z sąsiednich stoisk… A wszystko to z powodu sukcesu Igrzysk, które sprawiły, iż Chińczycy nabrali ogromnej pewności siebie i biali, wcześniej właściwie w Chinach nietykalni, dziś już mogą być nawet bici. Do tego sprawa kryzysu światowego. Rząd obwinia o ten kryzys Amerykę i przedstawia Chiny jako ofiarę machinacji szajki z Wall Street. Wściekłość Chińczyków jest zatem kierowana na obcokrajowców. Warto tu zaznaczyć, iż w Chinach, nie obowiązują normy politycznej poprawności. Osoby o ciemniejszym kolorze skóry znajdują się w hierarchii najniżej i gdy próbują egzekwować wywiązanie się z umowy, są przez miejscowych po prostu lekceważone i wyśmiewane.Pop w kościele Czy ze względu na te tarcia nie ucierpią chińscy katolicy, zawsze traktowani jako forpoczta „zachodniego imperializmu” i „sprzedawczyki”? Jest ich w Chinach tylko 1 procent. Biorąc pod uwagę burzliwą historie Chin w ostatnich dziesięcioleciach i fantastyczne eksperymenty Mao, który wzorem antycznego cesarza Qinshi i Józefa Stalina chciał zbudować nowy świat i nowego człowieka, ten 1 procent to i tak cud. Nawet jeśli połowa należy do Kościoła Patriotycznego, w którym zaledwie 2/3 biskupów mianowanych zostało przez władze świeckie w uzgodnieniu z Rzymem, a 1/3 to urzędnicy państwowi oddelegowani do posługi kapłańskiej. Być może dlatego w pekińskim kościele Św. Józefa z głośników sączy się popowa muzyczka. Szanghajska katedra na Xujiahui pęka w szwach i będzie to dla mnie pokaz prawdziwej, głębokiej i żarliwej wiary. W świątyni przeważają Szanghajczycy, są także Chińczycy z innych części kraju, widać też Europejczyków, Amerykanów i Afrykańczyków. Kościół Powszechny jak na dłoni. Msza święta w języku mandaryńskim (putonghua – mowa powszechna) wydaję się chińska. Pieśni sławiące miłość do Tianzhu, władcy Niebios, o dość tradycyjnej chińskiej melodyce; znak pokoju przekazywany w formie ukłonu ze złączonymi dłońmi; doniosły, mocny i zdecydowany głos kapłana niczym konfucjańskiego mandaryna. Ani przez chwilę nie odczuwam obcości, porządek mszy jest zachowany i nie ma tu żadnych ekstrawagancji w stylu smoczego tańca. Chińskie, ale jednocześnie powszechne.

Wielka Sobota W Wielką Sobotę jestem także świadkiem chrztu kilkudziesięciu Chińczyków. Dorośli ludzie. Widok rzadko spotykany w krajach tradycyjnie chrześcijańskich. Kapłan wyczytuje ich chińskie imiona, oni zaś odpowiadają: dao – przybyłem. W kościele dostrzegam twarze chińskich everymenów, ulicznych sprzedawców szaszłyków, kobiet z biur podróży, ekspedientek, kierowców. Wyglądają i zachowują się zupełnie jak pani Krysia, pan Gienek i ksiądz Michał z rodzimej parafii. Jak napisano w Ewangelii, „oczy są świadectwem duszy”. Patrząc na ich na twarze, widzę wielką żarliwość i głęboką wiarę. Myślę o rachunku prawdopodobieństwa, który daję szanse bliskie zeru na odnalezienie chrześcijaństwa w kraju niechrześcijańskim, a zwłaszcza takim jak Chiny, o długiej historii, bogatej kulturze i własnej tradycji, często stojącej w sprzeczności z naukami Jezusa. Do tego w kraju, w którym wszystko, co zachodnie, a zatem i chrześcijaństwo, ocenia się pod kątem użyteczności; w kraju gdzie na wszelkie formy masowego zorganizowania, w tym także religijnego, władza nie patrzy łaskawym okiem. Podziwiam ich odwagę. W Chinach zawsze realna jest groźba oskarżenia o zdradę narodową, sprzyjanie Zachodowi itd. W przypadku konfliktu z Zachodem chińscy chrześcijanie mogą być pierwsi do odstrzału. Zatem ta ich dzisiejsza decyzja z Wielkiej Soboty może oznaczać wielkie cierpienia w przyszłości. Patrząc na przyjmujących chrzest, intuicyjnie wyczuwam, że na swój sposób są tego świadomi i biorą to pod uwagę.

Konsul prosi do tańca Mszę kończy zespół taneczno-wokalny z włoskiego konsulatu, który ofiarował także kilka intencji modlitewnych. Polska po 1989 roku świadomie usunęła się z Dalekiego Wschodu, a ostatnio Sławomir Nowak zredukował „ze względu na kryzys” polski budżet na przyszłoroczne szanghajskie Expo o 70 procent. Czy gdyby wśród polskich elit zapadała decyzja o tym, iż warto promować Polskę w Azji, czynilibyśmy to w taki sam sposób jak Włosi? Radosna włoska pieśń porywa tłumy. Siwy konsul prosi do tańca swoją małżonkę i tańczy na tle rozbawionych i rytmicznie klaszczących Chińczyków. Mszę świętą kończy poświęcenie pokarmów, które wierni przynieśli w plastikowych reklamówkach. – Yesu Jidu fuhuo le – Jezus Chrystus Zmartwychwstał – mówi, uśmiechając się do mnie, wychodzący z kościoła Chińczyk. Trudno w to nie uwierzyć. Radoslaw Pyffel

Pismaki, prezenterzy i bąk polski Sąd oddalił wniosek OLT Express o ogłoszenie upadłości. Jego zdaniem spółka nie dysponuje wystarczającym majątkiem, by ponieść koszty postępowania. Nie zaczęły się, więc żadne postępowania komornicze. Ba, nie wlazł tam nawet syndyk masy upadłości, a już Michał Tusk vel Bąk (vel Batman) zaaresztował samolot! No słuszną linię ma nasza władza – cytując klasyka. To info ogłosiły wszystkie rządowe media. Dziennikarzyny piały w transie, że mały Tusk to bohater. Ale nie o młodym Bąku vel Tusku (albo odwrotnie) będzie rzecz tym razem, ale o tych „dziennikarzach”. Słyszałam kiedyś od znajomego, starszego i doświadczonego dziennikarza, że pojęcie „etyka dziennikarska” umarło w Polsce w 1992 r. Przedtem, w krótkim powiewie wolności słowa po 1989, dziennikarz był kronikarzem wszystkiego i wszystkich. Media naprawdę służyły do opisywania rzeczywistości. Artykuły pisano na maszynach i robiono to w kilkadziesiąt minut, więc nie nadawał się do tej roboty żaden gamoń, który klepie jednym palcem i robi błędy. Dziennikarzem było się przez całą dobę. Dziennikarz cieszył się i czuł dumę, że był oczami i uszami swojego kraju. Dziś nie wyjaśni nam już niczego żaden redaktorek z medialnego klubu kolesia. Nie ma już dziennikarstwa w naszym kraju. Całkiem możliwe, że dziennikarstwo polskie umarło w dniu, w którym zamiast Herberta hołota z uniwersytetu zaczęła czytać podręczniki do pablik rilejszyns. Dzisiaj, gdy media żyją z reklam, mediami rządzi dział reklamy. Jego lewymi i prawymi rękami są art dajrektorzy i graficy, a w roli dziennikarzy – wszelkie pociotki, kumple, niepiśmienna gadzina kolesiów, wnuków ubeków. Wpychani do redakcji na siłę, by pierdzieli w stołki, jako kolejni zastępcy zastępców zastępców. A z ich pismactwa ma wynikać tylko jedno – „Kaczor jest głupi”. Czasami WSIowi przysyłają takiemu pismakowi gotowca, żeby się nie zmęczył. W myśl zasady wszechobecnych anglicyzmów nazywa się to press kitem. Media kupują sobie takiego "dziennikarza" razem z jego godnością, której ten pajac nie posiada. W związku z tym, w roku dwa tysiące dwunastym legitymacja dziennikarska już nic nie znaczy i nie jest dobra nawet do wytarcia dupy. Lara

Odwołany przez donos Z prof. dr. hab. n. med. Jerzym Szaflikiem, dyrektorem Samodzielnego Publicznego Klinicznego Szpitala Okulistycznego w Warszawie, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler W jaki sposób minister zdrowia Bartosz Arłukowicz uzasadnił decyzję o odwołaniu Pana ze stanowiska konsultanta krajowego w dziedzinie okulistyki, dyrektora Banku Tkanek Oka w Warszawie oraz członka Krajowej Rady Transplantacyjnej? - 10 sierpnia, o ile dobrze pamiętam, zostałem poproszony przez ministra zdrowia na spotkanie. Podczas niego minister poinformował mnie, że wpłynął donos kwestionujący transparentność mojego postępowania, dotyczącego przeszczepów rogówki. Wyjaśniłem panu ministrowi organizację przeszczepów rogówki, odpowiedziałem na jego pytania, następnie dostarczyłem panu ministrowi odpowiedzi na pytania kierowane do mnie drogą elektroniczną, poprzez faks i e-maile. 16 sierpnia odbyło się następne spotkanie, na którym minister przedstawił stanowisko, z którego wynikało, że nie postawił mi żadnych zarzutów. Powiedział jednak, że atmosfera jest taka, że uznał za najwłaściwsze odwołanie mnie ze stanowiska. Dodał, że to wyczerpuje cały problem i na tym kończymy sprawę. Przyjąłem to do wiadomości i spotkanie się zakończyło. Na drugi dzień koło południa okazało się, że pan minister zmienił w międzyczasie zdanie, gdyż oprócz odwołania mnie zawiadomił również Centralne Biuro Antykorupcyjne. Z tego wnoszę, że pan minister miał jakieś powody, żeby zawiadomić CBA, których mi jednak nie przedstawił. Od tego czasu do chwili obecnej nikt ze mną nie rozmawiał, nie dostałem żadnej zasadnej oficjalnej informacji dotyczącej powodów mojego odwołania, nie usłyszałem też żadnego zarzutu.
Ale sprawa żyje w mediach już własnym życiem. - Niestety, jedynym źródłem informacji są dla wielu osób liczne doniesienia prasowe, które w dużej części są nieścisłe bądź nawet nieprawdziwe. Tutaj trzeba rozdzielić dwie sprawy. Jedna to sprawa zarzutu mnogości stanowisk. Funkcję Konsultanta Krajowego sprawowałem długo, bo aż 14 lat, podobnie członka Krajowej Rady Transplantacyjnej przy ministrze zdrowia (10 lat), zaś dyrektora Banku Tkanek Oka w Warszawie - 17 lat. Byłem jego twórcą, organizatorem i od początku nim kierowałem. Ale trzeba podkreślić, że konsultant i członek Rady Transplantacyjnej to funkcje nieetatowe i niedochodowe. Konsultant uzyskuje jedynie gratyfikację na dojazdy, wydatki organizacyjne i techniczne w wysokości 1200 zł miesięcznie. Jeżeli zaś chodzi o Radę Transplantacyjną, to jest to działalność honorowa, bezpłatna i sprowadza się najczęściej do 3-4 spotkań w ciągu roku. Natomiast Bankiem Tkanek Oka kierowałem, mając ok. 2 godzin zatrudnienia, więc nie było ono wielkie.
W oświadczeniu napisał Pan m.in. "każde pobranie i każde przekazanie płatka rogówkowego od 1995 roku do chwili obecnej można łatwo skontrolować w banku". - Bo to prawda. Jeżeli chodzi o działalność banku, był on wielokrotnie kontrolowany, jest bardzo nowoczesną instytucją, bardzo dobrze zorganizowaną, realizującą w sposób perfekcyjny swoje zadania. Bank Tkanek Oka w Warszawie ma w tej chwili opinię jednego z lepiej zorganizowanych takich banków w Europie. Dowodem jest fakt, że Międzynarodowe Stowarzyszenie Banków Tkanek w Baltimore w Stanach Zjednoczonych zwróciło się do mnie kilka miesięcy temu, abyśmy stali się jednym z ośrodków referencyjnych dla tego stowarzyszenia w Europie i Azji. To bardzo znaczące wyróżnienie dla naszego banku, który jest tak zorganizowany, że pozwala na pełną czytelność i klarowność wszystkich procedur. Można bez większego wysiłku i w błyskawicznym tempie uzyskać informacje o każdym pobraniu materiału, o jego dalszej drodze do przeszczepu i skutkach tego przeszczepu.
W jaki sposób jest to zorganizowane? - To wszystko jest elektronicznie zabezpieczone, są również do tego dokumenty papierowe. W związku z tym wystarczy tylko chcieć i można mieć wszystko na ten temat.
"Gazeta Wyborcza" napisała, że bank łamał zasady, bo większość rogówek trafiała do kierowanego przez Pana klinicznego szpitala okulistycznego zamiast do szpitala Dzieciątka Jezus czy Wojskowego Instytutu Medycznego. - To prawda, bo tak było. Tylko że nieprawdą jest, że bank łamał zasady. Po prostu Bank Tkanek Oka w Warszawie, usytuowany tam, gdzie szpital kliniczny i działający jako jednostka budżetowa Ministerstwa Zdrowia, wszystkie pobrane na terenie miasta stołecznego Warszawy rogówki przekazywał do naszego szpitala. Nieliczne rogówki były przekazywane do innych szpitali.

Ale dlaczego tak się działo? - Dlatego, że u nas ilość oczekujących pacjentów jest bardzo duża, przekracza aż tysiąc osób. Poza tym jesteśmy jednym z niewielu ośrodków, które wykonują większość przeszczepów na gorąco, w związku z tym mamy bardzo wielu pacjentów, którzy wymagają zaopatrzenia w trybie natychmiastowym. Nie doszło tu jednak do żadnego przekroczenia przepisów. Tak było ustalone od 2005 roku, gdyż potrzeby generowały tego rodzaju decyzje i dzisiaj dalej tak się postępuje. Więc to, co napisane jest w "Gazecie Wyborczej" o łamaniu zasad przez bank - jest zwykłą nieprawdą. W związku z tym mam pytanie do pana ministra, co jest podstawą mojego odwołania i dlaczego zdecydował się odwołać mnie z tego stanowiska. Jeżeli ma zarzuty, ma powody do tego odwołania, to oczekiwałbym, żeby je przedstawił. Powtarzam, korzystam z uprawnień, które wynikają z kodeksu pracy i to nie jest żadne działanie przekraczające normę.
Zarzucono jednak Panu, że w klinice wykonywano zabiegi przeszczepu rogówki bez zgody ministra zdrowia. - Wymaga to komentarza, ale jest w tym część prawdy. Otóż w Centrum Mikrochirurgii Oka "Laser" w Warszawie, którego jestem właścicielem, a nie dyrektorem i nie organizatorem działania tej jednostki, wykonywano sporadyczne zabiegi przeszczepienia rogówki u pacjentów szczególnie potrzebujących. Korzystaliśmy z rogówek banku w Zabrzu i Lublinie, na które nie było zapotrzebowania z ośrodków transplantacyjnych w Polsce. Tu trzeba podkreślić, że jeżeli chodzi o rogówkę i płatek rogówkowy, to nie jest to wino, które z czasem może nabiera wartości. Jest określony czas wykorzystania tej tkanki i jest on krótki, bo około 5 dni. Jeżeli Bank Tkanek w Zabrzu nie znajdował chętnego, żeby ten materiał pozyskać, to wtedy dzwonił do nas i wówczas my wykorzystywaliśmy te rogówki. Ich ilości były jednak niewielkie, dowodem na to jest fakt, że w 2011 r. dokonaliśmy jedynie trzy przeszczepy, a w tym roku cztery. Prawdą jest natomiast, że nie ubiegaliśmy się o zgodę ministra zdrowia na wykonywanie w klinice tych przeszczepów. Po prostu ja oraz dyrektor kliniki przegapiliśmy to i jesteśmy gotowi ponieść tego konsekwencje. Ale to jest jedyna rzecz, jedyne nasze wykroczenie czy przewinienie.
Padają jednak poważne oskarżenia o korupcję. Resort zdrowia nazywa to "nieprawidłowościami proceduralnymi". - Zarzuty nieuczciwości są absolutnie nieuprawnione i nieprawdziwe. Przez 42 lata pracy w zawodzie nigdy nie miałem żadnych zarzutów korupcyjnych. Jednym z powodów, by właśnie nigdy ich nie mieć, było założenie w 1988 bądź 1989 roku, już nie pamiętam, swojego prywatnego gabinetu. Chodziło mi o to, by relacja pacjent - lekarz była jasna i niewzbudzająca wątpliwości. Szczególnie ważne jest to wtedy, gdy jest się ordynatorem oraz ma się możliwość decydowania o różnych działaniach w ochronie zdrowia i dostępie do czegoś, co jest trudno osiągalne. Wtedy zawsze może pojawić się kontekst korupcyjny, a tak sprawa jest jasna. Jeżeli pacjent zgłasza się i próbuje robić mi jakieś propozycje, wtedy grzecznie mogę mu powiedzieć, że nie ma takiej potrzeby, bo jeżeli zależy mu na tym, bym to ja go operował, mogę poświęcić mu swój czas po godzinach pracy, a on za zabieg otrzyma rachunek i pokwitowanie zapłaty. Tego się trzymam od 42 lat.
To prawda, że pacjenci Pana kliniki, którzy czekali na przeszczep rogówki, nie byli wpisywani do rejestru? - Nie byli wpisywani, bo takiego rejestru nie prowadziliśmy. To jest rzeczywiście problem, który musi rozstrzygnąć ktoś, kto będzie o tym decydował. Należy tu jednak podkreślić, że byli to pacjenci "pilni". W związku z tym można by przyjąć, że w tej grupie pacjentów wpis można było pominąć.
To znaczy, że ci "pilni" pacjenci, jak Pan powiedział, byli przyjmowani poza kolejką? - Tak. Z tym że gdy taki pacjent ma zwyrodnienie rogówki, to wówczas odczuwa poważne dolegliwości. Pacjent przestaje widzieć, oko go bardzo boli, stosowane leki i opatrunkowe soczewki kontaktowe nie pomagają. Wtedy taki pacjent jest w bardzo trudnej sytuacji i należy rozważyć wykonanie tego zabiegu poza kolejką. Chciałbym zaznaczyć, że wychowałem się w domu, w którym główną normą moralną był Dekalog. I ten Dekalog powoduje, że pozostaje w mojej świadomości przykazanie "Nie kradnij". Stosuję się do tego od urodzenia i bardzo mi zależy, by nikt nie miał cienia wątpliwości, że tak nie jest. Uważam też, że kara musi być adekwatna do zaniedbania. Dlatego to, co się wydarzyło, jest dla mnie szczególnie bolesne i przykre.
Co Pan zamierza teraz zrobić? - Skorzystam z obowiązującego prawa i wystąpię z prośbą o wyjaśnienie powodów decyzji ministra.
Będzie Pan chciał zobaczyć donos? - Minister nie pokazał mi tego donosu, nie powiedział, kto go wysłał. Myślę, że w odpowiednim momencie będę starał się zwrócić do pana ministra z prośbą o udostępnienie tego dokumentu. Jeżeli bowiem ktoś działa w złej woli i zgłasza rzeczy nieprawdziwe, na podstawie których spotykają innego krzywdy, to ten krzywdzony ma prawo znać tych, którzy to robią. Tym bardziej że zarzucanie komuś korupcji jest dla mnie osobiście rzeczą niezmiernie przykrą. Oczywiście muszę najpierw poczekać na zakończenie postępowania.
Dziękuję za rozmowę. Piotr Czartoryski-Sziler

Polonia bez szefa 250 delegatów z 44 krajów weźmie udział w rozpoczynającym się dziś IV Zjeździe Polonii i Polaków z Zagranicy. Organizatorzy nie zaprosili na spotkanie szefa sejmowej Komisji Łączności z Polakami za Granicą Adama Lipińskiego. Zjazd będzie odbywał się w Warszawie i Pułtusku do niedzieli, z udziałem przedstawicieli takich organizacji, jak m.in.: Kongres Polonii Amerykańskiej, Kongres Polonii Kanadyjskiej, Europejska Unia Wspólnot Polonijnych, Federacja Organizacji Polskich na Ukrainie, Kongres Polaków w Rosji, Konwent Organizacji Polskich w Niemczech czy Centralna Reprezentacja Wspólnoty Brazylijsko-Polskiej BRASPOL. Organizatorzy zapewnili sobie rozgłos, nie zapraszając przewodniczącego sejmowej Komisji Łączności z Polakami za Granicą Adama Lipińskiego (PiS). Tym samym oficjalnie nie zaproszono na obrady całej komisji, która reprezentuje w Sejmie interesy naszych rodaków mieszkających na obczyźnie. Jednak program spotkań przewiduje, że jeden z referatów wygłosi wiceprzewodnicząca sejmowej komisji Joanna Fabisiak z Platformy Obywatelskiej, która w ocenie naszych informatorów została dopuszczona do udziału w zjeździe ze względu na kontekst partyjny. Jak dowiedział się "Nasz Dziennik", dopiero wczoraj rano, gdy lawinowo zaczęły pojawiać się pytania o absencję posła Lipińskiego, prezes Stowarzyszenia "Wspólnota Polska" Longin Komołowski, który zajmował się organizacją zjazdu, zadzwonił do szefa komisji z przeprosinami, jakoby "zapomniał" go zaprosić, a jednocześnie z zapytaniem, czy przewodniczący chciałby zabrać głos. Na pytanie o powody zaproszenia Joanny Fabisiak prezes Komołowski miał zaś odpowiedzieć, że "nie mógł jej odmówić". Według członków komisji, z którymi rozmawialiśmy, może to być efekt obaw o fundusze dla "Wspólnoty Polskiej".

Sam Lipiński nie chce sprawy szerzej komentować.

- Tego, co mi podczas tej rozmowy powiedział prezes Komołowski, nie będę powtarzać - stwierdził. Przyznał jednak, że zaproszenie otrzymał drogą telefoniczną dzień przed zjazdem.

- Dopiero dzisiaj dowiedziałem się, że przewidziano tam wystąpienie dla mnie, ale zapomniano mnie o tym poinformować - relacjonował poseł Lipiński. Jak dodał, został tym samym postawiony w "idiotycznej sytuacji". Kiedy posłowie zaczęli zadawać pytania w tej sprawie, w programie zjazdu znienacka pojawiła się informacja, że przewodniczący Komisji Łączności z Polakami za Granicą zabierze na nim głos, choć sam zainteresowany nie dał jeszcze odpowiedzi.

- Zawiadomiono mnie dopiero dzisiaj i oczywiście powinienem odmówić. Zwłaszcza że miałem już zaplanowany na ten dzień wyjazd, a ponadto wpisano mój referat w taki kontekst, w którym będę tylko przysłowiowym kwiatkiem do kożucha. Z drugiej strony właśnie zobaczyłem na stronach Sejmu, że moje nazwisko zostało już w programie umieszczone i dla uczestników kongresu będzie całkowicie niezrozumiałe, gdybym jednak nie wystąpił - przyznaje poseł Lipiński.

- Naprawdę nie wiem, co zrobić. Czy odwoływać zaplanowany już wyjazd, czy też odmówić uczestnictwa w zjeździe? Decyzję podejmę wieczorem - waha się parlamentarzysta.
Komołowski: Nie ma o czym pisać Prezes Longin Komołowski sprawy nie chce komentować, podkreślając, że choć "pewne nieporozumienie" z zaproszeniem przewodniczącego Lipińskiego rzeczywiście miało miejsce, to jednak doszło do niego "nieumyślnie" i sprawę osobiście rozwiązał, dzwoniąc z przeprosinami.

- To naprawdę było niezamierzone, więc uważam, że nie ma sensu doszukiwać się w tym żadnych sensacji. Przewodniczący został zaproszony. Naprawdę byłbym zdumiony, gdyby Adama Lipińskiego na tym spotkaniu nie było - podkreśla w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Komołowski.

- Między nami naprawdę są tak dobre relacje, że nie ma tu żadnych podtekstów, więc nie ma o czym pisać - zniechęca dziennikarza. Zdaniem posła Artura Górskiego (PiS) z sejmowej Komisji Łączności z Polakami za Granicą, cała ta sprawa stanowi afront wobec przewodniczącego.

- Nie ma wątpliwości, że tym trybem obrażono pana przewodniczącego. Z jednej strony pominięto osobę, która kieruje pracami komisji, z drugiej zaś stworzono dwuznaczną sytuację, w której trudno panu przewodniczącemu wyrazić zgodę na wygłoszenie referatu. Czyli zaproszono go tak, aby tego zaproszenia nie przyjął - ocenia Górski. Jak zauważa, Lipiński został wmanewrowany w sytuację patową, bo jeśli nie wygłosi referatu, to niechybnie pojawią się komentarze, jakoby przewodniczący Komisji Łączności z Polakami za Granicą ignorował Polonię.

- Jest to świadome działanie polityczne PO, mające na celu postawienie przewodniczącego komisji w złym świetle w oczach Polonii świata - komentuje poseł Górski.

- Jako Prawo i Sprawiedliwość obawiamy się, że w zamian za środki, jakie otrzymała "Wspólnota Polska", ten zjazd będzie apoteozą obecnych rządów, mimo trudnej sytuacji, jaką ten rząd właśnie stworzył dla Polonii - dodaje. W tym kontekście poseł Górski wymienia m.in. znaczne cięcia wydatków na organizacje i media polonijne.
"...by czuć się Polakiem" Tegoroczne spotkanie Polonii z całego świata, które odbywa się pod hasłem "...by czuć się Polakiem", rozpocznie się dziś o godz. 9.00 od uroczystego złożenia wieńców przed Grobem Nieznanego Żołnierza w Warszawie. Następnie uczestnicy zjazdu przejdą do archikatedry św. Jana na Starym Mieście, gdzie będą uczestniczyć we Mszy Świętej. Po oficjalnej części na Zamku Królewskim delegaci udadzą się na obrady do Sejmu. Referaty dotyczyć będą rozmaitych problemów, z jakimi na co dzień zmagają się nasi rodacy, a także promocji Polski za granicą, której są ambasadorami. Będą też przemówienia dotyczące duszpasterstwa polonijnego, udziału młodego pokolenia w życiu Polaków za granicą czy obrony dobrego imienia Polski. Przewidziane są również prace w pięciu komisjach tematycznych. Dwa następne dni uczestnicy zjazdu spędzą w Pułtusku, gdzie rozpoczną prace w komisjach problemowych. Wnioski zostaną następnie przedstawione resortowi spraw zagranicznych.

- Chciałbym głównym tematem uczynić sprawy bieżące. Z początkiem roku zmieniły się zasady finansowania programów organizacji polonijnych - przeszły z Senatu do MSZ, to budzi pewne zaniepokojenie - powiedział w rozmowie z PAP prezes Stowarzyszenia "Wspólnota Polska" Longin Komołowski. Zwrócił także uwagę na kwestię edukacji dzieci najmłodszej emigracji oraz na znaczenie duszpasterstwa.

- Tam, gdzie Kościół jest aktywny, tam polskość kwitnie - zauważył. Prezes "Wspólnoty Polskiej" zapewnił również, że wśród podejmowanych przez delegatów tematów na pewno pojawią się tak "niepokojące wydarzenia", jak zmiana ustawy oświatowej na Litwie czy kwestia pisowni polskich nazwisk. Według danych sejmowych, za granicą żyje 17-20 mln Polaków. Najliczniejsza jest Polonia w Stanach Zjednoczonych, która skupia ponad 10 mln osób. Duże skupiska polonijne znajdują się również w Kanadzie, Brazylii, Niemczech, Francji i na Wyspach Brytyjskich (około 1 mln). Na Wschodzie najwięcej Polaków żyje na Litwie, Białorusi, Ukrainie i w Rosji. Marta Ziarnik

Niedźwiedzie atakują misia Na życzenie czytelników NE powracamy do naszego ulubionego tematu ITI i TVN. W samą porę, ponieważ w tych obu spółkach dzieją się ciekawe rzeczy: ITI jest bankrutem a kurs akcji TVN spada coraz bliżej poziomu wejścia na giełdę w grudniu 2004 roku.

“Niedźwiedzie” to inwestorzy giełdowi grający na spadek kursu akcji. “Miś” to jeden z symboli TVN, od kiedy Madame Walterowa wzięła się za wpychanie nam misiów za 50 PLN na finansowanie swojej promocji charytatywnej:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/53303,zlodzieje-nasi-dobrodzieje

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/44224,mis-dobrodziejki-walterowej

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/44636,sprzedajmy-misia-walterowej

Skonsolidowane zadłużenie panamskiej grupy ITI, która nominalnie kontroluje 52% kapitału TVN, wynosi ponad miliard Euro, od którego odsetki wynoszą średnio ok 10%. TVN ma straty finansowe a ITI jest już (według naszych własnych szacunków) bankrutem. Na koniec roku 2011 ITI miała już negatywny kapitał liczony w setkach milionów Euro.

Kurs akcji TVN dołuje powoli do poziomu cenowego wejścia TVN na giełdę w grudniu 2004 roku. Teoretyczny kurs otwarcia wyniósł wtedy 7,04 PLN. Dzisiaj rano akcja TVN jest “warta” na giełdzie 7,6 PLN. Czyli inwestorzy którzy kupili akcje TVN przy wejściu giełdowym w 2004 roku zarobili w ciągu 8 lat mniej niż 10% (plus trochę dywidend). Oczywiście większość inwestorów kupiło akcje TVN później, kiedy jej cena była wywindowana nawet do poziomu 25 PLN, wiec dzisiaj leżą finansowo i płaczą. Biura maklerskie, które wcześniej rozpływały się nad geniuszem TVN, publikują ostatnio mrożące krew w żyłach raporty. Najnowsze trzy wyceny akcji TVN przez domy maklerskie:

8,7 PLN (Societe Generale)

7,0 PLN (UBS Investment Research)

6,8 PLN (Dom Inwestycyjny BRE Banku)

Jeżeli ktoś ma ochotę na akcje charytatywną “kupujcie misia” oraz nadmiar wolnych pieniędzy, niech kupuje akcje TVN. A my tylko przypominamy wcześniejszy wpis:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/23676,6-pln-za-akcje-tvn Balcerac

Porcja odtrutki Akurat zbliża się kolejna rocznica wybuchu II wojny światowej, zapoczątkowanej atakiem Rzeszy Niemieckiej na Polskę 1 września 1939 roku. Ten atak nastąpił formalnie dlatego, że Polska nie przyjęła niemieckich warunków, które zresztą po 23 sierpnia 1939 roku, kiedy to Niemcy i Rosja, mimo dzielących je formalnie różnic ustrojowych, po raz kolejny zawarły strategiczne partnerstwo, były już tylko takim zaporowym pretekstem. Bo niektórzy powiadają, że Rzesza tak czy owak musiałaby rozpocząć wojnę najpóźniej w 1940 roku, ponieważ w przeciwnym razie „szłaby bankrutować” – jak mawiano przed wojna w sferach kupieckich. Rzecz w tym, że wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler uwiódł upokorzonych Niemców pomysłem pozabijania wierzycieli Niemiec. W tym celu trzeba było nie tylko przestawić na stopę wojenną spoleczeństwo, by nikomu w razie potrzeby nie drgnęła ręka, ale przede wszystkim - całą gospodarkę. Koszty tego przedsiewzięcia miał zbilansować łup wojenny – ale w związku z tym musiał się pojawić właśnie koło roku 1940. W tych okolicznościach nasz nieszczęśliwy kraj został postawiony w sytuacji bez wyjścia, to znaczy w takiej, że cokolwiek by nie zrobił, zrobiłby źle. Przypominam o tym by pokazać, że bywają sytuacje tragiczne, które wesołym oberkiem zakończyć się nie mogą przede wszystkim dlatego, że państwa poważne podjęły już decyzje, a nawet – rozpoczęły je realizować. Więc Polska zaatakowana przez Rzeszę Niemiecką, a później również przez miłujący pokój Zwiazek Radziecki próbowała się bronić, ale gdzie tam! Wojsko zostało rozgromione, a naród wystawiony na łaskę, a raczej na niełaskę okrutnych wrogów, którzy zaraz rozpoczęli realizowanie programu eksterminacyjnego i nawet koordynowali go po obydwu stronach kordonu granicznego. W ramach tego programu we wrześniu 1940 roku aresztowany został również Karol Stefan Frycz i wywieziony do obozu Auschwitz, gdzie otrzymał niski numer 4656. W tym czasie światło nie było widocznie zbyt dokładnie oddzielone od ciemności, bo dzięki staraniom żony już w listopadzie został zwolniony. Jednak w kwietniu 1942 roku aresztowany został ponownie i 27 maja rozstrzelany pod ścianą śmierci w tymże Auschwitz. Karol Stefan Frycz podzielił w ten sposób los wielu innych Polaków, którzy nie zrozumieli mądrości etapu i zamiast ratować substancję narodową, poczynając od siebie, lekkomyślnie próbowali wierzgać przeciwko ościeniowi. Adolf Hitler szeregi tych niepoprawnych romantyków przerzedził, a tymi, którzy mimo to jakoś się uchowali, zajął się inny wybitny przywódca socjalistyczny Józef Stalin. W rezultacie obraz polskich elit całkowicie się zmienił. Romantyka trudno dziś znaleźć nawet ze świecą, natomiast nadzwyczajnie rozplenili się realiści. To właściwie niby dobrze, więc trudno zrozumieć, skąd biorą się uporczywe utyskiwania na stan elit naszego mniej wartościowego tubylczego narodu. Łatwiej zrozumieć ten paradoks dzięki książce „Ku nowemu barokowi”, zawierającej wybór publikacji Karola Stefana Frycza, napisanych przez niego jeszcze przed ukończeniem lat trzydziestu – co potwierdza trafność spostrzeżenia zawartego w perskim przysłowiu, że „dobry kogut w jajku pieje”. Jest to publicystyka osobliwa z wielu powodów – wśród nich również tego, że Karol Stefan Frycz był endekiem, ale – jak powiadają – „nietypowym”. Dzisiaj takich już chyba nie ma; wszyscy są typowi do tego stopnia, że aż skłania to do refleksji nad sztancą, dzięki której taka zadziwiająca typowość jest w ogóle możliwa do osiągnięcia i to na taką skalę. Ale w czasach, kiedy Karol Stefan Frycz pisał swoje artykuły, sztanca ta widocznie jeszcze nie funkcjonowała, stąd też we wszystkich politycznych orientacjach, może z wyjątkiem komunistów, którzy już byli sztancowani, rozkwitało „sto kwiatów”. Dzisiaj, kiedy wszędzie triumfy święci nonkonformizm, taka róznorodność byłaby nie do pomyślenia – bo jakże inaczej, skoro nonkonformistów już z daleka można poznać po identycznym umundurowaniu, fryzurach, no i typowym, prostym i aż do bólu funkcjonalnym umeblowaniu umysłowym? Tymczasem Karol Stefan Frycz tęsknił do baroku, uważając, iż to właśnie on, wyrażając ducha katolickiej kontrreformacji, stanowi właściwą, to znaczy - prawdziwą kontynuację Odrodzenia. Zwłaszcza w Polsce, o której Karol Stefan Frycz nigdy nie myślał inaczej – jako o Polsce wielkiej. Ale na czym właściwie ta wielkość miałaby się zasadzać? „Polska wielka, to tylko Polska wielkich Polaków i wielkiej idei. A wielka idea, to coś większego nad bądź co bądź doczesny i przemijający naród. My wprawdzie możemy zdobyć wielkość służąc narodowi, bo on większy od nas i w ten sposób wychodzimy za siebie, ale nasz naród służąc tylko sobie wielkości nie zdobędzie, a i my przez to obniżymy swój lot. Polska musi wiedziec i czuć, że służy swojej cywilizacji, swojemu Bogu, ze jej potęga i wielkość nie są nigdy celem samym w sobie.” – pisał w roku 1937 – konkludując, że „tak, jak nauką złotego wieku jest dla nas potrzeba charakteru, potrzeba osobowości – tak nauką polskiego baroku jest zrozumienie, że droga dziejowa Polski jest jedna – a mianowicie dążenie do własnej wielkości przez służbę cywilizacji łacińskiej, przez ciągłą obronę...”. A dlaczego? A dlatego, że „jesteśmy ostatnim na Wschodzie narodem Europy i ostatnim członkiem rzymskiego świata. (...) Ale żeby tego dokonać, trzeba samemu naprawdę być Zachodem. (...) I o brak tego oskarża właśnie dzisiejszą Polskę Dymitr Doncow.” Dodajmy, że Doncow był teoretykiem ukrainskiego nacjonalizmu w jego najbardziej brutalnej i bezlitosnej wersji. No dobrze - ale co konkretnie Polska ma zrobić? „Polska (...) musi podjąć testament Jagiellonów. (...) Mocarstwowość wymaga bowiem psychiki imperialnej, będacej jaskrawym przeciwieństwem tego beztroskiego gadulstwa i zadzierania nosa, jakiemu się obecnie oddajemy. Zarozumialstwo, lenistwo i blaga nigdy nikogo na żaden szczyt jeszcze nie wyniosły.” Gorzej – bo nawet ideowość bywa gorsza i lepsza. „Idea pomyślności narodu jest wielka dla jednostki, ale nie dla narodu; naród ją wyznający prędko się załamie w swoim rozwoju, zrealizuje swe doraźne korzyści, nasyci się i stoczy go kwietyzm. Państwo jego znajdzie się w defensywie, a obywatelom czującym się dobrze zabraknie natchnienia do dalszych poświęceń, BO SWOJĄ POMYŚLNOŚĆ (...) UZNAJĄ ZA POMYŚLNOŚĆ NARODOWĄ (podkr. SM), a wtedy oczywiście koniec nawet materialnej kariery.” Dlatego zdaniem Karola Stefana Frycza „nie wyrzekając się miecza Chrobrego musimy go uzupełnić w naszej ideologii innym, jagiellońskim znakiem”. Endek wyznający „postjagiellońskie mrzonki” – jakby powiedział dzisiaj – a zresztą przecież dokladnie tak powiedział – najważniejszy Cadyk III Rzeczypospolitej – to rzeczywiście osobliwość zwłaszcza dzisiaj, gdy „mrzonki”, a już zwłaszcza te „postjagiellońskie”, uważane są za synonim głupoty, w przeciwieństwie do mrzonek, nazwijmy to, „possevińskich”, które uchodzą za szczytowe osiągnięcie „chłodnej analizy”, w której zaprawiają się zadowoleni ze swego rozumu „maleńcy uczeni”. Warto dodać, ze te wszystkie rzeczy Karol Stefan Frycz pisał pod koniec lat trzydziestych, kiedy za sprawą obydwu wybitnych przywodców socjalistycznych, Adolfa Hitlera i Józefa Stalina, siekiera już była do pnia przyłożona. Na wspomnienie tej koincydencji serce ściska się z żalu nad bezpowrotnie chyba utraconą narodową elitą. Czy kiedykolwiek uda się ja odbudować? To wcale nie jest pewne, przede wszystkim ze względu na „narodu duch zatruty”, który sprawia, że reprodukuje się coraz wiecej mutantów – niby po jakimś Czarnobylu. Tym bardziej powinniśmy cenić sobie odtrutki – między innymi w postaci książki „Ku nowemu barokowi”, zawierającą wybór publikacji Karola Stefana Frycza, pozwalające nam zauważyć „jak pięknie by mogło być”. SM

„Ku nowemu barokowi” – Myśl polityczna Karola Stefana Frycza (1910-1942) Arkadiusz Meller Patryk Tomaszewski - wyd. von boroviecky, Warszawa 2012


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hitachi VM E330, 535, 635, VM H630, 835
835
835
835
835
835
835
835
835
Hitachi VM E330, 535, 635, VM H630, 835
akumulator do lancia dedra station wagon 835 19 tds
akumulator do lancia dedra 835 20ie 20 16v 20ie turbo 20hf i
mac cat 832 833 835 836 838 839 euromac s33 s34 s36 s39 se 2014 av und se 2116 avs
ustawa o sluzbie zastepczej 835 0
marche 835 p

więcej podobnych podstron