Tom VIII
OSTRZE ZWYCIĘSTWA I
PODBÓJ
GREG KEYES
Przekład Aleksandra Jagiełowicz
Dla Charlie Sheffer i wszystkich moich przyjaciół w Salle Auriol Seattle
PROLOG
Dorsk 82 przycupnął za kamiennymi stopniami nabrzeża w samą porę, aby uchylić się przed promieniem laserowym, wystrzelonym po drugiej stronie wody.
- Szybko na pokład - rzucił swoim podopiecznym. - Znów nas znaleźli. Łagodnie powiedziane. Od drugiej strony wału przeciwpływowego zbliżał się tłum mniej więcej pięćdziesięciu Aqualishów. Wpadali na siebie i wydawali chrapliwe okrzyki. Większość była uzbrojona tylko w pałki, noże czy kamienie, ale kilku niosło włócznie energetyczne, a co najmniej jeden miał miotacz, o czym dobitnie świadczyła dymiąca dziura w nabrzeżu.
- Niech pan wraca, mistrzu Dorsk - błagał robot protokolarny 3D-4 za jego plecami.
Dorsk skinął bezwłosą głową pokrytą zielono-żółtym wzorem.
- Zaraz. Muszę ich zatrzymać na kładce, żeby wszyscy zdążyli wejść na pokład.
- Nie zatrzyma ich pan w pojedynkę, sir.
- Chyba dam radę. Poza tym muszę spróbować z nimi porozmawiać. To nie ma sensu.
- Oni poszaleli - odparł robot. - Niszczą roboty w całym mieście!
- Nie są szaleni - sprostował Dorsk. - Tylko przerażeni. Yuuzhanie Vong są na Ando, wkrótce mogą podbić planetę.
- Ale dlaczego niszczą roboty, mistrzu Dorsk?
- Ponieważ Yuuzhanie nienawidzą maszyn - wyjaśnił khommicki klon. -Uważają je za bluźnierstwo.
- Jak to możliwe? Dlaczego?
- Nie wiem - odparł Dorsk. - Ale to fakt. Idź, proszę, i pomóż innym wchodzić na pokład. Mój pilot jest już przy sterach, dostał instrukcje lotu, więc jeśli nawet coś mi się przytrafi, wam nic się nie stanie.
Robot jednak ciągle się wahał.
- Dlaczego pan nam pomaga, sir?
- Ponieważ jestem Jedi i mogę to zrobić. Nie zasługujecie na zniszczenie.
- Pan też nie, sir.
- Dziękuję. Nie zamierzam dać się zabić.
Robot wreszcie dołączył do swoich brzęczących i warczących towarzyszy na pokładzie oczekującego statku.
Tłumek dotarł już do starożytnej kamiennej kładki łączącej miasto-atol Imthitiill z opuszczoną platformą rybacką, na której przykucnął Dorsk. Wyglądało na to, że wszyscy są na piechotę, więc trzeba tylko powstrzymać ich przed przejściem przez kładkę.
Szczupłe ciało Dorska sprężyło się. Jednym susem przebył drogę spoza osłony schodków na kładkę. Z mieczem u boku Jedi obserwował zbliżający się tłum.
Jestem Jedi, pomyślał. Jedi nie zna strachu.
I rzeczywiście, ku własnemu zdumieniu, nie czuł lęku. Przez cały okres szkolenia u mistrza Skywalkera dręczyły go ataki paniki. Dorsk był osiemdziesiątym drugim klonem Khommity noszącego to imię. Wyrósł w świecie, którego mieszkańcy byli zadowoleni z własnej wersji doskonałości; nie mógł więc być przygotowany na strach, niebezpieczeństwo, nawet na nieoczekiwane wydarzenia. Czasem wydawało mu się, że nigdy nie zdoła wykazać takiej odwagi, jak inni uczniowie Jedi, czy choćby dorównać swemu sławnemu poprzednikowi Dorskowi 81.
Teraz jednak, kiedy spoglądał na zbliżający się tłum, czuł tylko łagodny smutek, że tamci upadli tak nisko. Z pewnością bardzo boją się Yuuzhan Vong.
Niszczenie robotów zaczęło się od sporadycznych incydentów, ale w ciągu kilku dni epidemia destrukcji ogarnęła cała planetę. Rząd Ando - w obecnym stanie rzeczy - ani nie pochwalał, ani nie ganił tej brutalności; prawdopodobnie tak długo, jak śmierć i rany omijały nieroboty. Bez pomocy policji Dorsk 82 był dla robotów jedyną szansą i nie zamierzał ich zawieść. Zbyt wielu już zawiódł.
Włączył miecz świetlny. Przez chwilę wszystko, co go otaczało, docierało do jego mózgu jednocześnie. Zachodzące słońce zalewało pomarańczowym blaskiem ocean i rozpalało wysokie chmury na horyzoncie, zmieniając je w płomieniste zamczyska. Wyżej niebo ciemniało, przybierając nocne barwy żyłkowanego złotem nefrytu i akwamaryny. Światła cylindrycznych białych wież Imthitill zapalały się jedne po drugich, tak samo jak światła platform rybackich unoszących się na głębinach. Ciemny ocean zaroił się samotnymi konstelacjami.
Jego własna planeta nie znała takich niezwykłych spektakli. Pogoda na Khomm była równie przewidywalna i spokojna jak jej ludzie. Bardzo możliwe, że on, Dorsk 82, był jedynym przedstawicielem swego gatunku, który potrafił docenić to niebo lub podmalowane ołowiem fale oceanu.
Szarpały nim powiewy słonego powietrza. Uniósł podbródek. Po tych wszystkich latach poczuł nagle, że wreszcie robi to, o czym zawsze marzył.
Jeden z Aąualishów wysunął się na czoło tłumu. Był niższy od innych, a swoje kły wyrzeźbił zgodnie z lokalną modą. Miał na sobie znoszony kombinezon ładowacza.
- Odejdź, Jedi - rozkazał. - Te roboty to nie twój interes.
- Te roboty są pod moją ochroną - spokojnie wyjaśnił Dorsk.
- Nie należą do ciebie, nie masz prawa ich chronić - odkrzyknął Aqualish. - Jeśli ich właściciele nie wyrażają sprzeciwu, ty nie masz nic do powiedzenia.
- Nie mogę się z tym zgodzić - odparł Dorsk. - Ty także spróbuj pomyśleć rozsądnie. Zniszczenie robotów nie obłaskawi Yuuzhan Vong.
Nic ich nie obłaskawi.
- To nie twoja sprawa - warknął samozwańczy rzecznik grupy. -
I nie twoja planeta, Jedi. Należy do nas. Nie słyszałeś? Yuuzhanie Vong właśnie opanowali Duro.
- Nie słyszałem - powiedział Dorsk. - To i tak nie ma znaczenia. Wracajcie w pokoju do swoich domów. Nie chcę skrzywdzić nikogo z was.
Zabieram roboty ze sobą. Nie zobaczycie ich nigdy więcej na Ando. Przyrzekam wam.
Tym razem dostrzegł unoszący się miotacz w dłoni Aqualisha ukrytego głęboko w tłumie. Dorsk przechwycił go Mocą i ściągnął do siebie. Broń zatoczyła łuk w powietrzu i wylądowała w jego lewej dłoni.
- Proszę - powtórzył.
Przez dłuższą chwilę obie strony stały w bezruchu. Dorsk wyczuwał ich wahanie, ale Aqualishowie byli rasą upartą i porywczą. Łatwiej byłoby zatrzymać wybuchającą nową niż uspokoić gromadę Aąualishów.
Nagle usłyszał pomruk i zobaczył, że zbliża się śmigacz ochrony. Odstąpił w tył i pozwolił, aby pojazd zatrzymał się pomiędzy nim a gromadą. Nie przestał być czujny nawet wówczas, gdy ośmiu Aąualishów w jaskrawożółtych zbrojach ustawiło się w tyralierę i zaczęło napierać na tłum. Oficer wystąpił z szeregu.
- Co tu się dzieje? - zapytał. Dorsk wykonał lekki ruch głową.
- Ci ludzie zamierzają zniszczyć grupę robotów. Ja je chronię.
- Rozumiem - skinął głową oficer. - To twój statek?
- Tak.
- Czy są inni Jedi na pokładzie?
- Nie.
- Doskonale. - Oficer przemówił do małego komunikatora za cicho, by Dorsk mógł usłyszeć jego słowa, ale klon nagle wyczuł, co się zaraz stanie.
- Nie! - krzyknął. Okręcił się na pięcie i rzucił w kierunku statku, ale zanim tam dobiegł, kilka promieni świetlnych, zbyt jasnych dla jego oczu, uderzyło w powłokę. W niebo wystrzeliła kolumna białego płomienia, unosząc ze sobą jony, które niedawno stanowiły część jego statku, jego pilota Hhena i trzydzieści osiem robotów.
Dorsk stał bez ruchu, wpatrując się w to bezsensowne dzieło zniszczenia i bezgłośnie poruszając ustami. Wtedy spadł na niego cios pałki ogłuszającej.
Upadł, zwracając nic nie rozumiejący wzrok na swoich prześladowców. Oficer, z którym przed chwilą rozmawiał, stał nad nim, trzymając pałkę.
- Leż, Jedi, a będziesz żył.
- Co? Dlaczego?
- Pewnie nie słyszałeś. Yuuzhanie Vong zaproponowali pokój. Zatrzymają się w swoim podboju na Daro, zostawiając Ando w spokoju, jeśli tylko przekażemy im Jedi. Wezmą nawet twojego trupa, ale pewnie woleliby mieć cię żywego.
Dorsk 82 wezwał na pomoc Moc, rozmywając w niej ból i paraliż od uderzenia, po czym wstał.
- Rzuć miecz świetlny, Jedi - polecił oficer.
Dorsk wyprostował się i spojrzał w paszcze miotaczy. Rzucił pistolet, który odebrał komuś w tłumie i przyczepił miecz świetlny do pasa.
- Nie będę z wami walczył - oznajmił.
- Dobrze. Wobec tego nie powinieneś mieć nic przeciwko temu, aby oddać broń.
- Yuuzhanie Vong nie dotrzymają słowa. Chcą tylko, abyście za nich zlikwidowali ich najgorszych wrogów. Jeśli sprzątniecie im z drogi Jedi, przyjdą po was. Zdradzając mnie, zdradzicie również siebie.
- Spróbujemy szczęścia - zdecydował oficer.
- Odchodzę stąd - rzekł Dorsk z wymownym gestem. - Nie zatrzymasz mnie.
- Nie - odparł oficer. - Nie zatrzymam cię.
- Ani nikt inny.
Dorsk 82 ruszył przed siebie. Jeden z żołnierzy, bardziej zdeterminowany od innych, drżącą dłonią uniósł miotacz.
- Nie rób tego - poprosił Dorsk i wyciągnął rękę.
Promień osmalił mu dłoń. Dorsk cofnął się, ale w zamieszaniu pozostali otrząsnęli się z sugestii, którą umieścił w ich umysłach. Następny strzał przeszył mu udo. Dorsk upadł na kolana.
- Stój - polecił oficer. - Koniec z umysłowymi gierkami. Dorsk mozolnie dźwignął się na nogi. Zrobił krok naprzód. Jestem Jedi. Jedi nie zna lęku.
Zmierzch rozjarzył się ogniem miotaczy. „Pomoc".
Automatyczny sygnał był słaby, ale wyraźny.
- Mam ich - rzekł Uldir - Mówiłem ci przecież, nie?
Dacholder, jego drugi pilot, poklepał go po ramieniu. - Oczywiście, chłopcze. Jesteś najlepszym ratownikiem w całej jednostce.
- Mam dobre przeczucia, to wszystko - odrzekł Uldir. - Sprawdź, czy możesz nawiązać łączność.
- Jasna sprawa. - Dacholder włączył układ komunikacyjny. - „Duma Theli" do uszkodzonego statku. Uszkodzony statek, czy mnie słyszycie?
Odpowiedzią był szum zakłóceń, ale był to szum modulowany.
- Próbują odpowiedzieć - mruknął Uldir. - Ich układ łączności musi być uszkodzony. Może kiedy się zbliżymy. . . Hej, to chyba oni!
Sensory dalekiego zasięgu ukazywały martwo wiszący w przestrzeni statek, mniej więcej wielkości średniego transportera. Prawdopodobnie było to „Zwycięskie Rozdani", luksusowa jednostka, która wykonała skok z sektora koreliańskiego i zniknęła gdzieś po drodze. Skok „ Rozdania" przeniósł go niebezpiecznie blisko Obroa-skai, która należała teraz do przestrzeni Yuuzhan Vong. Yuuzhanie nie wkraczali otwarcie na żadną planetę od czasu upadku Duro, ale od czasu do czasu ustawiali na granicy swojej przestrzeni parę do-vin basali w charakterze interdyktorów. Wyrywały one z nadprzestrzeni zbyt odważne lub nieostrożne statki, które zapędzały się w pobliże ich niezbyt wyraźnych granic. Większości nigdy nie odnajdywano, ale „ Zwycięskie Rozdanie" zdołał wysłać pełną zakłóceń transmisję, która pozwoliła zlokalizować statek w okolicy perlemiańskiego szlaku handlowego, w pobliżu sektora środkowego. Wciąż był to spory kawałek przestrzeni, ale poszukiwania i misje ratunkowe były specjalnością Uldira od sześciu lat. W dojrzałym wieku lat dwudziestu dwóch był jednym z najlepszych pilotów w eskadrze.
- W sam cel - zauważył Dacholder. - Gratulacje. Znowu.
- Dzięki, doktorku.
Dacholder był nieco starszy od Uldira. Przedwcześnie posiwiał, a w dodatku włosy zaczęły cofać mu się nad czołem w takim tempie, że, jak żartował Uldir, prawie było widać, jak biorą nogi za pas. Dacholder nie był wybitnym pilotem, ale wystarczająco kompetentnym, a przy tym Uldir po prostu go lubił.
- Słuchaj no, Uldir - zaczął Dacholder - Nigdy cię o to nie pytałem, ale. . . kiedy pojawili się Vongowie, dlaczego nie zażądałeś przeniesienia do jednostki wojskowej? Latasz tak, że natychmiast znalazłbyś się wśród asów.
- Za gorąco tam dla mnie - odparł Uldir.
- Pieprzysz. Akcje ratunkowe są dwa razy bardziej niebezpieczne przy jednej dziesiątej mocy ognia. Słyszałem, że w czasie upadku Duro porwałeś trzech zbłąkanych pilotów sprzed nosa czterem skoczkom koralowym, i to bez żadnej pomocy.
- Miałem kupę szczęścia - skromnie odparł Uldir.
- Jesteś pewien, że to nie coś innego?
- Co masz na myśli?
- No cóż, słyszałem, że uczęszczałeś do akademii Jedi Skywalkera. Uldir skwitował to śmiechem.
- „Uczęszczanie" nie jest właściwym określeniem. Pobyłem tam trochę, narobiłem zamieszania na skalę kosmiczną w rekordowo krótkim czasie i nie wykazywałem żadnego talentu do sztuczek Jedi. Ale może i masz rację. Wyobrażałem sobie chyba, że jeśli stanę się Jedi, będę przynajmniej w stanie ich naśladować. Poszukiwania i akcje ratunkowe wydawały mi się najlepszym sposobem, a poza tym w czasie wojny jesteśmy tak samo potrzebni jak ci wszyscy piloci.
- I nie musisz zabijać. Uldir wzruszył ramionami.
- Mniej więcej o to chodzi. Odkąd to tyle o mnie myślisz, doktorku? -Przełączył powiększenie na wizji. - Popatrz no - mruknął, kiedy zniszczony statek pojawił się w polu ekranu. - Nie wygląda tak źle. Może nawet nie ma ofiar.
- Możemy tylko mieć nadzieję - zgodził się Dacholder.
- Widzisz tam coś jeszcze?
- Nic a nic - odparł Dacholder.
- To dobrze. Jesteśmy na skraju przestrzeni Yuuzhan Vong, ale nie zanadto blisko. Nie mam ochoty nadziać się na ich interdyktory.
- Zauważyłem, że wyciągnąłeś prawie dwadzieścia procent z tłumików inercyjnych. Dobra robota.
- Widzisz, czego można dokonać, jeśli żyjesz tylko i wyłącznie dla służby? - mruknął Uldir. Lekko skorygował trajektorię. - Wydaje się, że kuleją, ale systemy podtrzymania życia chyba nie ucierpiały.
- Aha. . .
Uldir spojrzał z ukosa na drugiego pilota. Wydawał się nieco nerwowy, co było dość niecodzienne. Nie znaczyło to, że miał najmocniejsze nerwy w jednostce, ale nigdy nie był tchórzem. Może chodziło o to, że zapuścili się tak daleko bez wsparcia. Wojna spowodowała, że wszyscy nieco zbyt intensywnie wykorzystywali swoje zasoby.
- Uldir. . . - odezwał się nagle Dacholder.
- Tak?
- Myślisz, że uda nam się ich pokonać? Mówię o Vongach.
- Głupie pytanie - stwierdził Uldir. - Oczywiście, że tak. Zaskoczyli nas po prostu, to wszystko. Zobaczysz. Jak tylko wojsko się pozbiera do kupy i wprowadzi do gry Jedi, Yuuzhanie Vong będą wiać aż miło.
Dacholder milczał przez chwilę, obserwując rosnący statek.
- Chyba nie zdołamy ich pokonać - szepnął. - W ogóle nie powinniśmy byli zaczynać z nimi wojny.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Widzisz, że nakopali nam do tyłków od samego początku. Jeśli zechcą jeszcze raz uderzyć, zdobędą Coruscant w okamgnieniu.
- Defetystyczna gadka.
- Raczej realistyczna.
- No to co? - rzucił zadziornie Uldir. - Uważasz, że powinniśmy się poddać?
- Nie musimy chyba tego robić. Przecież tych Vongów nie ma aż tak wielu. Mają już tyle planet, ile potrzebują. Sami tak twierdzą. Nie wykonali żadnego ruchu od czasu Duro i pewnie nie. . .
Uwagę Uldira przyciągnęła nagle konsola, dlatego nie usłyszał, co jeszcze mówił Dacholder.
- Zapamiętaj, co chciałeś powiedzieć - rzucił - i wywołaj ich.
- Dlaczego?
- Bo udaje trupa, oto dlaczego. Właśnie włączył wszystkie systemy i będzie próbował ściągnąć nas promieniem. - Błyskawicznie rozpoczął manewr uniku.
- No to niech nas ściągną, Uldir - odrzekł Dacholder. - Nie każ mi tego używać.
Ku wielkiemu zdumieniu Uldira „to" okazało się miotaczem, który drugi pilot trzymał wycelowany w jego głowę.
- Doktorku, co ty robisz?
- Przykro mi, chłopcze, bo cię lubię, naprawdę. Robię to z taką przyjemnością, jakbym się napił kwasu, ale muszę.
- Co musisz?
- Mistrz wojenny Yuuzhan Vong wyraził się całkiem jasno. Żąda wszystkich Jedi.
- Doktorku, ty wariacie, przecież ja nie jestem Jedi.
- Jest lista, Uldirze, a ty się na niej znajdujesz.
- Lista? Jaka lista? Na pewno nie zrobiona przez Yuuzhan Vong, bo oni nie mogą wiedzieć, kto uczęszczał do akademii, a kto nie.
- To racja. Niektórzy z nas zajmują wysokie stanowiska. Uldir zmrużył oczy.
- Nas? Jesteś w Brygadzie Pokoju, Doktorku?
- Tak.
- Ze wszystkich. . . - Uldir zamilkł. - I ten statek. Teraz zabierzesz mnie do Yuuzhan Vong, mam rację?
- To nie był mój pomysł, chłopcze. Wypełniam tylko rozkazy. A teraz zwolnij, jak dobre dziecko, i niech nas ściągną.
- Nie jestem Jedi - powtórzył Uldir.
- Nie? A ja zawsze uważałem, że twoje przeczucia są odrobinę zbyt trafne. Wydajesz się widzieć rzeczy, zanim się zdarzą.
- Oczywiście. Tak samo jak to tutaj, prawda?
- To i tak nie ma znaczenia. Ważne jest tylko to, że oni myślą, iż jesteś Jedi. I jestem pewien, że wiesz parę rzeczy, którymi mogliby się zainteresować.
- Nie rób tego, Doktorku. Błagam cię. Wiesz, co Yuuzhanie Vong robią swoim ofiarom. Jak w ogóle możesz myśleć o tym, żeby robić z nimi interesy? Na wielki kosmos, przecież oni zniszczyli Ithor!
- Z tego, co słyszałem, odpowiedzialny jest za to Jedi, niejaki Corran Horn.
- Karma dla banth! Dacholder westchnął.
- Daję ci czas. Liczę do trzech, Uldir.
- Nie rób tego, Doktorku. . .
- Raz. . .
- Nie pójdę z nimi!
- Dwa. . .
- Proszę!
- Trz. . .
Dacholder nigdy nie dokończył. Zanim doszedł do końca słowa, znalazł się w próżni o dwadzieścia metrów od statku i wciąż przyspieszał. Uldir na powrót uszczelnił kokpit. W uszach mu dzwoniło, a twarz piekła od krótkiego kontaktu z nicością. Spojrzał na brakującą koję przyspieszeniową.
- Przykro mi, Doktorku - rzekł. - Nie pozostawiłeś mi wielkiego wyboru. Cóż, to chyba dobrze, że ci nie powiedziałem o wszystkich moich modyfikacjach.
Otworzył przepustnicę, szybko zwiększając odległość od jachtu. Zanim pokonali bezwładność i zaczęli przyspieszać, Uldir wykonał skok w nadprzestrzeń i zniknął.
Nie wiedział, dokąd leci. Jeśli przeżyje skok w nadprzestrzeń, czy będzie bezpieczny?
A jeśli on nie jest bezpieczny, to co z prawdziwymi Jedi? Co z jego przyjaciółmi z Akademii?
Przed tym nie mógł uciec. Mistrz Skywalker musi się dowiedzieć, co się dzieje. O sobie pomyśli później...
Swilja Fenn usiłowała utrzymać się na nogach. Taka podstawowa czynność: stanie. Właściwie nigdy się o tym nie myśli. Ale długa ucieczka na Cujicor, utrata dużej ilości krwi i ciasne, brudne więzienie na statku Brygady Pokoju sprawiły, że nawet utrzymanie się na nogach stawało się walką. Zaczerpnęła sił z Mocy i bezradnie potrząsnęła lekku.
Ci dranie z Brygady Pokoju wyrzucili ją, związaną i półprzytomną, na jakimś bezimiennym księżycu, a sami wzięli nogi za pas. Wkrótce potem pojawili się Yuuzhanie Vong. Przecięli jej więzy i zastąpili żywą, galaretowatą substancją, jednocześnie wykrzykując coś do niej w języku, który zdawał się składać wyłącznie z przekleństw.
Potem długo wędrowali po różnych ciemnych miejscach, aż wreszcie -ledwie trzymając się na nogach - znalazła się tu, w ogromnym pomieszczeniu, które wydawało się wycięte w bryle surowego mięsa. Śmierdziało też podobnie.
Swilja zmrużyła oczy. Ktoś wyłaniał się z ciemności zalegającej odległe kąty sali.
- Czego ode mnie chcecie, gnojarze lyleków? - warknęła, na moment zapominając o przeszkoleniu Jedi.
Swój błąd przypłaciła ciosem w twarz, dość mocnym, aby zbić ją z nóg. Kiedy się pozbierała, ON stał nad nią.
Yuuzhanie Vong lubili blizny. Podobały im się pocięte twarze i tatuaże, poobcinane palce u rąk i nóg. Im wyżej się znajdowali w łańcuchu pokarmowym, tym mniej ich zostawało. A przynajmniej z tych części ciała, z którymi zaczynali, bo nie gardzili również implantami.
Yuuzhanin Vong, który stał nad nią, musiał plasować się w łańcuchu pokarmowym naprawdę wysoko, bo wyglądał tak, jakby wpadł do zbiornika z wibroostrzami. Większą część jego ciała pokrywały łuski o barwie zaschniętej krwi, z ramion spływało mu coś w rodzaju płaszcza. To coś łagodnie pulsowało.
I podobnie jak w przypadku innych Yuuzhan, był nieobecny. Gdyby był Twi'lekiem, człowiekiem lub Rodianinem, mogłaby zatrzymać jego serce przy użyciu Mocy lub skręcić mu kark o sufit. Ciemna czy jasna strona, nieważne, skorzystałaby z niej i ostatecznie uwolniła od niego galaktykę.
Spróbowała więc pierwszego lepszego sposobu ataku, jaki przyszedł jej na myśl - rzuciła się na niego, usiłując wydrapać mu oczy. Znajdował się tylko
0 metr od niej, z pewnością zdoła zabrać ze sobą tę larwę.
Niestety, pierwszy lepszy sposób nie był jednocześnie najlepszy. Ten sam strażnik, który ją przed chwilą uderzył, teraz skoczył szybko jak błyskawica
1 chwycił pełną garścią za lekku, przygważdżając do miejsca i zwracając twarzą do potwora.
- Znam cię - syknęła, plując zębami i krwią. - Ty jesteś tym, który zażądał naszych głów. Tsavong Lah.
- Jestem mistrz wojenny Tsavong Lah - potwierdził potwór. Splunęła na niego. Ślina splamiła mu dłoń, ale nie zareagował, odmawiając jej nawet tej niewielkiej satysfakcji.
- Gratuluję ci, okazałaś się warta honorowej ofiary - rzekł Tsavong Lah. - Jesteś bardziej godna podziwu niż te tchórzliwe męty, które cię
tu dostarczyły. Oni po prostu sczezną, kiedy nadejdzie czas. Nie będziemy drwić z bogów, składając ich w ofierze.
Nagle odsłonił wnętrze ust: nie był to widok, jaki Swilja miała ochotę oglądać. Mógł to być zarówno uśmiech, jak i drwiący grymas.
- Jeśli wiesz, kim jestem - rzekł Tsavong Lah - wiesz także, czego chcę. Wiesz, kogo chcę.
- Nie mam pojęcia, czego chcesz. Cokolwiek to jest, jak cię znam, pewnie przyprawiłoby o mdłości nawet Hutta.
Tsavong Lah oblizał wargę i lekko przekrzywił głowę, świdrując ją oczami.
- Pomóż mi znaleźć Jacena Solo - rzekł. - Z twoją pomocą zdołam go odnaleźć.
- Nażryj się poodoo. Lah parsknął śmiechem.
- Nie do mnie należy zmiana twoich przekonań - rzekł. - Mam od tego specjalistów. A jeśli im także nie uda się perswazja, będą inni, wielu, wielu innych. Pewnego dnia wszyscy poznacie prawdę. . . lub śmierć.
Od tej chwili zdawało się, że zapomniał o jej istnieniu. Z jego oczu zniknął wyraz świadczący, że w ogóle ją widzi czy że widział kiedykolwiek. Odwrócił się i powoli odszedł na bok.
- Mylisz się - wrzasnęła, gdy wywlekali ją z pokoju. - Moc jest silniejsza od was! Jedi to twoja zguba, Tsavongu Lahu!
Ale mistrz wojenny nie odwrócił głowy. Nawet nie zwolnił kroku.
Godzinę później sama Swili ja zwątpiła w swoje odważne słowa. Nawet ich już nie pamiętała. Nie istniało dla niej nic oprócz bólu, a i on wkrótce przestał istnieć. . .
I
PRAKSEUM
ROZDZIAŁ
1
Lukę Skywalker stał wyprostowany przed grupą Jedi. Jego twarz wydawała się twardsza i bardziej nieruchoma niż maska z durastali. Sztywność ramion, precyzja każdego gestu, ton głosu i nacisk kładziony na każde wymawiane słowo świadczyły o pełnej kontroli i wierze we własne siły.
Tylko Anakin Solo wiedział, że to pozory. Wściekłość i lęk wypełniały salę setkami atmosfer ciśnienia. Coś w mistrzu Skywalkerze załamało się pod wpływem tego ciężaru. Wydawało się, że to umiera nadzieja. Anakin czuł, że to najgorsza rzecz, jakiej kiedykolwiek doświadczył, a przecież w ciągu swojego szesnastoletniego życia doświadczył już niejednej przykrości.
Wrażenie nie trwało długo. Nic nie uległo zniszczeniu, zostało tylko stłam-szone, ale od razu odzyskało formę. Mistrz Skywalker znów był tak silny i pełen wiary w Moc, jak na to wyglądał. Anakin uznał, że nikt inny tego nie zauważył.
On jednak widział wszystko. To tak, jakby zadrżała opoka. Było to wrażenie, jakie Anakin nieprędko zapomni: jeszcze jedna rzecz, która wydawała się wieczna i nagle uległa zniszczeniu, kolejny śmigacz umykający mu spod stóp, który zostawił go rozpłaszczonego na ziemi, niewiedzącego, co się właściwie stało. Czy on się nigdy nie nauczy?
Zmusił się, aby skupić spojrzenie lodowatoniebieskich oczu na mistrzu Skywalkerze, na jego zna jomej, pobrużdżonej wiekiem i bliznami twarzy. Za jego plecami, za ogromnym oknem z transparistali przepływały nieskończone światła i życie Coruscant. Na tle cyklopowych budynków i wędrujących smug światła mistrz wydawał się kruchy i roztargniony.
Anakin odsunął od siebie cierpienie, starając się skupić na słowach wuja.
- Kyp - mówił mistrz Skywalker - rozumiem, co czujesz.
Kyp Durron był uczciwszy od mistrza Skywalkera, przynajmniej w niektórych sprawach. Gniew, który nosił w sercu, odzwierciedlał się również na twarzy. Gdyby Jedi byli planetą, mistrz Skywalker stałby na jednym biegunie, emanując spokojem, a Kyp na drugim, zaciskając pięści w furii.
Planeta rozpadała się mniej więcej w okolicach równika.
Kyp postąpił krok naprzód i przeciągnął dłonią po ciemnych, przetykanych srebrnymi nitkami włosach.
- Mistrzu Skywalkerze - rzekł. - Nie sądzę, abyś wiedział, jak się czuję. Gdyby tak było, wyczułbym to poprzez Moc. Wszyscy byśmy to wyczuli. Ty jednak ukrywasz przed nami swoje uczucia.
- Nigdy nie powiedziałem, że czuję to samo co ty - łagodnie odparł Lukę - tylko że rozumiem.
- Aha - skinął głową Kyp. Wycelował palec w Skywalkera, jakby dopiero teraz przechodził do sedna sprawy. - Chcesz powiedzieć, że rozumiesz mnie intelektualnie, ale nie sercem! Jedi, których szkoliłeś i inspirowałeś, są prześladowani i zabijani w całej galaktyce, a ty to „rozumiesz" tak, jak się rozumie równanie? I krew się w tobie nie gotuje, żeby przejść do czynów?
- Oczywiście, że chciałbym coś z tym zrobić - odparł Lukę. - Poto właśnie zebrałem was tutaj. Ale gniew nie jest odpowiedzią. Atak także nie jest odpowiedzią, a już na pewno nie zemsta. Jesteśmy Jedi.
Bronimy i wspieramy.
- Kogo bronimy? Kogo wspieramy? Bronimy tych istot, które uwolniłeś od okrucieństwa Palpatine'a? Wspieramy Nową Republikę i jej dobrych ludzi? Ochraniamy tych, za których wszyscy przelewaliśmy krew raz za razem, w imieniu lepszej sprawy i większego dobra? Te same tchórzliwe istoty, które teraz nas obrażają, zdradzają i składają w ofierze swoim nowym yuuzhańskim władcom? Nikt już nie chce naszej pomocy. Chcą, żebyśmy umarli i poszli w zapomnienie. Powiedziałbym, że najwyższy czas, abyśmy zaczęli bronić sami siebie. Jedi za Jedi!
Rozległy się oklaski - nieogłuszające, ale też i niezdawkowe. Anakin musiał przyznać, że Kyp ma trochę racji. Komu teraz mogą zaufać Jedi? Wydawało się, że tylko innym Jedi.
- Więc co, według ciebie, powinniśmy zrobić, Kyp? - łagodnie zapytał Luke.
- Powiedziałem: bronić się. Zwalczać zło, jakąkolwiek przyjmie postać. Nie czekajmy, aż wojna przyjdzie do nas, aż zaskoczy nas w domach, we śnie, wśród dzieci. Wyruszymy, znajdziemy wroga. Atak na zło jest obroną.
- Innymi słowy, chcesz, abyśmy wszyscy naśladowali ciebie i twój tuzin.
- Chciałbym, abyśmy wszyscy naśladowali ciebie, mistrzu. . . w czasach, kiedy walczyłeś z Imperium.
Lukę westchnął.
- Byłem wtedy młody - zauważył. - Wielu rzeczy jeszcze nie rozumiałem. Agresja to droga na ciemną stronę.
Kyp potarł szczękę i uśmiechnął się lekko.
- Któż wie o tym lepiej, mistrzu, niż ten, kto już był po ciemnej stronie?
- Właśnie - odparł Lukę. - Upadłem, choć wiedziałem, co robię.
Podobnie jak ty, Kyp. Obaj, każdy na swój sposób, uważaliśmy, że jesteśmy dość mądrzy i zręczni, aby przejść po promieniu lasera i się nie sparzyć. Oba j się myliliśmy.
- A jednak wróciliśmy.
- Tylko dzięki pomocy i miłości.
- Zgadzam się. Ale byli i inni. Kam Solusar na przykład, że nie wspomnę o twoim własnym ojcu. . .
- Co chcesz powiedzieć, Kyp? Że z ciemnej strony łatwo wrócić i to usprawiedliwia ryzyko?
Kyp wzruszył ramionami.
- Chcę tylko powiedzieć, że linia pomiędzy mrokiem a światłem nie jest tak ostra, jak ją usiłujesz przedstawić, nie znajduje się też dokładnie tam, gdzie chciałbyś ją widzieć. - Kyp złożył dłonie pod brodą i potrząsnął nimi w zadumie. - Mistrzu Skywalkerze, jeśli ktoś atakuje mnie mieczem świetlnym, czy mogę się przed nim bronić własnym ostrzem, żeby mi nie obciął głowy? Czy to nie zbyt wielka agresja?
- Oczywiście, że możesz.
- A jeśli już się obronię, czy mogę ruszyć do ataku? Czy mogę oddać cios? Jeśli nie, to po co uczy się Jedi techniki walki? Dlaczego nie wpaja się nam wyłącznie umiejętności obrony i wycofywania się do chwili, gdy wróg zapędzi nas w ślepą uliczkę, a my zmęczymy się na tyle, że wreszcie damy się zabić? Mistrzu Skywalkerze, czasami jedyną obroną jest atak. Wiesz to równie dobrze jak ja.
- To prawda, Kyp. Wiem.
- A jednak cofasz się przed walką, mistrzu Skywalkerze. Bloku jesz, osłaniasz i nie oddajesz ciosu. Tymczasem ostrza wymierzone w nas mnożą się. A ty zacząłeś przegrywać, mistrzu Skywalkerze. Kolejna stracona okazja! Tam leży Daeshara'cor, martwa. Jeszcze jeden błąd w obronie i Corran Horn, oskarżony o zniszczenie Ithory, zostaje zesłany na banicję. Kolejny zaniedbany atak i Wurth Skidder idzie tam, gdzie już jest Daeshara'cor. A potem już klęska za klęską, bo atakują cię miliony ostrzy. Ginie Dorsk 82, Seyyerin Ito-klo, Swilja Fenn, a kto policzy tych, o których jeszcze nie wiemy albo którzy umrą jutro? Kiedy wreszcie zaatakujesz, mistrzu Skywalkerze?
- To idiotyczne! - rozległ się kobiecy głos tuż za Anakinem. To jego siostra, Jaina, z twarzą rozpłomienioną wewnętrznym żarem. - Może tam, gdzie latasz ze swoją eskadrą i strugasz bohatera, nie docierają do ciebie wszystkie wiadomości, Kyp. Może czujesz się już taki ważny, że uważasz, iż ten, kto nie jest z tobą, jest przeciwko tobie? W czasie, kiedy ty urządzałeś strzelanki, mistrz Skywalker pracował ciężko, choć nie tak spektakularnie, i pilnował, żeby wszystko się nie rozleciało!
- Tak, i widzę, co z tego wynikło - odparł Kyp. - Na przykład Duro.
Ilu Jedi tam było? Pięciu, sześciu? A jednak nikt z was, włącznie z mistrzem Skywalkerem - nie wyczuł odoru zdrady, dopóki nie było za późno. Dlaczego Moc was wtedy nie poprowadziła? - zawiesił głos i walnął pięścią w otwartą dłoń, aby podkreślić wagę swoich słów. - Ponieważ zachowywaliście sięjak niańki, a nie jak wojownicy Jedi! Słyszałem, że jeden z was odmówił nawet użycia Mocy. - Spojrzał znacząco na bliźniaka Jainy, który z kamienną twarzą siedział w pierwszym rzędzie.
- Nie mieszaj w to Jacena - warknęła Jaina.
- Przynajmniej twój brat był uczciwy i odmówił użycia siły - odparł Kyp. - Nie miał racji, ale był uczciwy. . . a w końcu i tak jej użył, kiedy było trzeba. Reszta grupy nie ma usprawiedliwienia dla swojego niezdecydowania. Jeśli ratowanie galaktyki przed Yuuzhanami Vong nie jest wystarczającym powodem do pokazania całej naszej potęgi, niech nim będzie instynkt samozachowawczy!
- Jedi za Jedi - krzyknął Octa Ramis, przejęty żalem po utracie Daesha-ry'cor.
- Staram się uchronić zarówno nas, jak i całą galaktykę - odparł Lukę. -Jeśli zwyciężymy Yuuzhan Vong za cenę wykorzystania potęgi ciemnej strony, nie będzie to żadne zwycięstwo.
Kyp wzniósł oczy w górę i skrzyżował ramiona na piersi.
- Wiedziałem, że popełniłem błąd, przychodząc tutaj - oświadczył.
- W każdej sekundzie; którą tracę na rozmowę z tobą, mógłbym wystrzelić jedną torpedę w Yuuzhan.
- Jeśli o tym wiedziałeś, po co przyszedłeś?
- Ponieważ wydawało mi się, że nawet ty musisz już widzieć, co się święci, mistrzu Skywalkerze. Po miesiącach bezczynnego patrzenia jak kurczą się nasze szeregi, wysłuchiwania kłamstw o Jedi krążących od Rubieży aż po Jądro, wydawało mi się, że wreszcie uznałeś, iż nad szedł czas działania. Przyszedłem, mistrzu Skywalkerze, aby usłyszeć, jak mówisz, że dość już tego. . . Aby zobaczyć, jak ich prowadzisz, zjednoczonych, do walki o słuszną sprawę. A zamiast tego słyszę ciągle te same brednie, których mam już dość!
- Przeciwnie, Kyp. Zwołałem to spotkanie, aby podjąć decyzje, jak przeciwstawić się kryzysowi.
- To nie jest kryzys - prychnął Kyp. - To masakra. A ja i tak już wiem, co mam robić. Cały czas to robię.
- Ludzie się boją, Kyp. Żyją w koszmarze, tak samo jak my. Marzą tylko o tym, aby się obudzić.
- Tak. I w nadziei, że się obudzą, karmią potwory z koszmaru wszystkim, czego te zażądają. Roboty. Miasta. Planety. Uchodźcy. Te raz Jedi. Odmawiając przeciwstawienia się zdradzie, mistrzu Skywalkerze, znaleźliśmy się niebezpiecznie blisko jej popierania.
- Bzdury! - krzyknął Jacen, wreszcie porzucając milczenie. - Mistrz Skywalker nie okazał uległości. Żaden z nas się nie ugiął. Ale brutalna
agresja, jaką ty popierasz, jest. . .
- Skuteczna? - ironicznie podsunął Kyp.
- Naprawdę? - zaczepnie odparł Jacen. - Czego wam się udało dokonać, tobie i twojej eskadrze? Rozwalić parę statków dostawczych Yuuzhan? Podczas gdy my ratowaliśmy dziesiątki tysięcy. . .
- Ratowaliście? Po co? Żeby musieli uciekać z planety na planetę, aby w końcu nie mieć dokąd pójść? Jacenie Solo, wyrzekłeś się Mocy, a teraz chcesz pouczać mnie, co jest, a co nie jest skuteczne?
- Szczególnie mało skuteczna jest wasza kłótnia - przerwał Lukę.
- Potrzebujemy spokoju. Musimy pomyśleć rozsądnie.
- Nie jestem pewien, czy właśnie tego rzeczywiście potrzebujemy - odparował Kyp. - Patrz, do czego nas doprowadziła twoja rozsądna polityka. Jesteśmy teraz sami, nie widzicie? Wszyscy zwrócili się przeciwko nam.
- Przesadzasz.
Anakin przeniósł wzrok na nową uczestniczkę dyskusji, Cilghal. Rybia głowa Kalamarianki kołysała się lekko, gdy wyłupiastymi oczami wodziła po zebranych.
- Wciąż mamy wielu sprzymierzeńców - oznajmiła Cilghal. - Za równo w senacie, jak i wśród ludów Nowej Republiki.
- Jeśli przez sprzymierzeńców rozumiesz ludzi, którym nie starcza ikry, żeby nas po prostu zadenuncjować, to masz rację - zgodził się z nią Kyp. - Ale poczekaj chwilę, aż jeszcze więcej Jedi zostanie zabitych lub wziętych w niewolę. Zostańcie tutaj, medytujcie i czekajcie na wroga.
Ja nie zamierzam! Wiem, gdzie i o co toczy się walka. Okręcił się na pięcie i ruszył w kierunku wyjścia.
- Niedobrze! - szepnęła Jaina do Anakina. - Jeśli Kyp wyjdzie, zbyt wielu pójdzie za nim.
- No to co? - spytał Anakin. - Taka jesteś pewna, że on nie ma racji?
- Oczywiście, że. . . - urwała, zastanowiła się i zaczęła jeszcze raz:
- Jeśli Jedi się podzielą, nikomu to nie pomoże. Musimy pomóc wujkowi Luke'owi. Chodźcie.
Jaina wyszła z pokoju w ślad za Kypem. Po chwili Anakin wymknął się za nimi. Za ich plecami dyskusja rozgorzała od nowa, choć w znacznie spokojniejszej formie.
Kyp usłyszał ich kroki i obejrzał się.
- Anakin, Jaina? Czego chcecie?
- Przemówić ci do rozumu - wyjaśniła dziewczyna.
- Mój rozum ma się dobrze i bez tego - odparł Kyp. - Wy dwoje powinniście być mądrzejsi. Kiedy któreś z was migało się od walki? O ile wiem, nie macie w zwyczaju siedzieć, kiedy walczą inni.
- Nigdy tak nie było - zaperzyła się Jaina. - Ani z Anakinem, ani z wujkiem Lukiem, ani. . .
- Daj sobie spokój, Jaino. Bardzo szanuję mistrza Skywalkera, ale on nie ma racji. Nie widzę Yuuzhan Vong poprzez Moc ani trochę lepiej niż on, ale nie potrzebuję tego, żeby wiedzieć, że są źli. I że trzeba ich powstrzymać.
- Nie mógłbyś po prostu wysłuchać wujka Luke'a do końca?
- Już to zrobiłem. Nie powiedział ani nie zamierzał powiedzieć niczego, co by mnie interesowało. - Kyp potrząsnął głową. - Wasz wuj bardzo się zmienił. Coś się dzieje z mistrzami Jedi, w miarę jak zdobywają coraz większą Moc. Coś, co nie przydarzy się mnie. Tak mocno przejmują się jasną i ciemną stroną, że tracą zdolność do działania. Pozwalają sobą manipulować. Taki ObiWan Kenobi wolał dać się zabić, zjednoczyć się z Mocą niż działać samemu. Pozwolił, aby Lukę przejął całe ryzyko moralne.
- Wujek Lukę twierdzi co innego.
- Wasz wujek siedzi w tym po uszy. A teraz sam stał się Kenobim.
- Co właściwie chcesz powiedzieć? - syknęła Jaina. - Że wujek Lukę jest tchórzem?.
Kyp wzruszył ramionami i uśmiechnął się krzywo.
- Jeśli chodzi o własne życie, to nie. Ale kiedy to zaczyna dotyczyć Mocy. . . - machnął dłonią. - Zapytaj swojego brata Jacena. . . on też ma
zamiar się wcześnie zestarzeć, przynajmniej pod tym względem. Cała galaktyka wali się wokół niego, a on roztrząsa zagadnienia teoretycznej filozofii.
- Ale użył Mocy, jak zresztą sam zauważyłeś - odparła Jaina.
- Aby uratować życie matce, jeśli dobrze pamiętam, a i tak się nie przemęczył. Ile czasu spędziła w zbiorniku bacty?
- Ale ją uratował, mnie zresztą też.
- Oczywiście. Ale czy przywołałby Moc, gdyby przyszło mu ratować paru Durów, których nawet nie zna? Biorąc pod uwagę, że miał dość możliwości, aby użyć jej wcześniej, odpowiedź z całą pewnością brzmi: nie. A zatem to nie żadne uniwersalne dążenie do ochrony życia sprawiło, że sam złamał nałożone sobie ograniczenie. Mam rację czy nie?
- Masz - wymamrotał Anakin.
- Anakinie! - krzyknęła Jaina.
- To prawda - odparł Anakin. - Cieszę się, że to zrobił, cieszę się, że zranił mistrza wojennego, który sprowadził zgubę na wszystkich Jedi, ale Kyp ma rację, Gdyby nie było tam ciebie i mamy. . .
- Jacen bardzo dużo przeżył - szepnęła Jaina.
- A wszyscy inni nie? - odparował Anakin.
- Muszę już iść - oznajmił Kyp. - Jeśli któreś z was zechce ze mną polecieć, dajcie znać. Mam tylko nadzieję, że mistrz Skywalker pójdzie wreszcie po rozum do głowy, ale już nie mogę na to czekać. Niech Moc będzie z wami.
Popatrzyli za nim.
- Chciałabym nie myśleć, że on chociaż w połowie ma rację - szepnęła Jaina. - Czuję się tak, jakbym zdradziła wujka Luke'a.
Anakin przytaknął.
- Wiem, co masz na myśli. Ale Kyp ma rację przynajmniej w jednej sprawie. Cokolwiek teraz zrobimy, musimy przede wszystkim pilnować własnego nosa.
- Jedi za Jedi? - zadrwiła Jaina. - Wujek Lukę wie o tym. Nie jestem pewna, dokąd wysłał mamę, tatę, Threepia i Artoo, ale to ma coś wspólnego z przygotowaniem pomocy Jedi w ucieczce, zanim zostaną oddani w ręce Yuuzhan.
Anakin potrząsnął głową.
- Doskonale, ale właśnie to Kyp miał na myśli, mówiąc o poprzestaniu na obronie. Nigdy nie wygramy wojny w ten sposób. Musimy zacząć działać. Potrzebujemy wywiadu. Musimy wiedzieć, którzy z Jedi są zagrożeni, zanim jeszcze po nas przyjdą.
- A skąd się tego dowiemy?
- Pomyśl logicznie. Każda planeta opanowana przez Yuuzhan jest potencjalnie niebezpieczna. Planety w pobliżu okupowanej przestrzeni są następne w kolejce, bo desperacko próbują ocalić własną skórę.
- Mistrz wojenny powiedział, że oszczędzi resztę galaktyki tylko wówczas, jeśli przekażą im nas wszystkich. To w pewnym sensie powoduje co raz większą desperację, przynajmniej wśród istot na tyle głupich, żeby mu wierzyć. A my wiedzieliśmy już na Duro, ile są warte obietnice Yuuzhan.
Spróbuj z nimi nie współpracować, a wdepczą cię w ziemię. Jeśli z nimi współpracujesz, też cię wdepczą, a w dodatku uśmieją się z twojej głupoty. Anakin wzruszył ramionami.
- Widocznie mnóstwo ludzi woli wierzyć obietnicom Yuuzhan niż ryzykować. Chodzi o to, że. . .
- Chodzi o to, co wy dwoje tutaj robicie, zamiast uczestniczyć w zebraniu? - zapytał Jacen z końca korytarza.
- Próbowaliśmy namówić Kypa, żeby został - wyjaśnił Anakin starszemu bratu.
- Łatwiej byłoby namówić siringanę, żeby weszła do pudełka.
- Też prawda - zgodziła się Jaina - ale musieliśmy spróbować. Teraz chyba jednak musimy wracać.
- Nie zawracaj sobie głowy. Wkrótce po wyjściu Kypa wujek Lukę kazał nam się rozejść. Za dużo złości i zamieszania.
- Nie najlepiej nam idzie - westchnęła Jaina.
- Nie. Zbyt wielu z nich myśli, że Kyp ma rację.
- A co ty o tym sądzisz? - zapytał Anakin.
- On się myli - odparł Jacen bez wahania. - Brutalna agresja w odpowiedzi na brutalną agresję nie może stanowić rozwiązania.
- Nie? Gdybyś sam nie skorzystał z tego rozwiązania, ty, mama i Jaina bylibyście już martwi. A wszechświat raczej nie stałby się od tego lepszy.
- Anakinie, nie jestem wcale dumny. . . - zaczął Jacen.
- Nie zaczynajcie znowu - przerwała mu Jaina. - Anakin i ja mówiliśmy o całkiem konkretnych sprawach, kiedy do nas dołączyłeś. Nie rozdrabniajmy się najałowe dyskusje jak tamci. Jesteśmy młodzi, prawda? Jeśli my nie potrafimy dyskutować, nie gubiąc właściwego kierunku, czego oczekiwać od innych?
Jacen jeszcze przez chwilę nie spuszczał z oka Anakina, jakby czekając, kto pierwszy odwróci wzrok. W końcu zrobił to sam.
- O czym rozmawialiście? - zapytał cicho. Jaina odetchnęła z ulgą.
- Musimy zdecydować, jakie są najgorętsze punkty i gdzie Jedi są teraz w największym niebezpieczeństwie.
Jacen skrzywił się, jakby skosztował hutyjskiej przystawki.
- To otwarta kwestia, zwłaszcza przy Brygadzie Pokoju. Oni nie dbają o interesy pojedynczego systemu. Będą na nas polować od Rubieży po Jądro, jeśli uznają, że to ułagodzi Yuuzhan.
- Brygada Pokoju nie może być wszędzie naraz. Nie mogą pędzić za każdą usłyszaną plotką na temat Jedi.
- Brygada Pokoju ma mnóstwo sprzymierzeńców i doskonały wywiad -sprzeciwił się Jacen. - Sądząc z tego, czego już dokonali, muszą mieć więcej niż kilku szpiegów, nawet w senacie. Nie potrzebują uganiać się za plotkami. Z tego, co wiem, nie dokonali nawet połowy tego, czym się chwalą. To zwykli handlarze żywym towarem, którzy przekazują Jedi Yuuzhanom Vong.
- Wciąż mam dziwne przeczucia w związku z tą panią senator z Kuat, Viqi Shesh - mruknęła Jaina.
- Chciałem tylko powiedzieć, że trudno przewidzieć, który Jedi może być następny na ich liście. Gdyby jednak udało im się załatwić transakcję hurtową, ciekawe, czy by z niej skorzystali?
Jaina wytrzeszczyła oczy.
- Uważasz, że mogliby napaść na nas teraz, kiedy jesteśmy tu wszyscy? Anakin pokręcił przecząco głową.
- Jeszcze nie jest tak źle. Kto chciałby stawić czoło najpotężniejszym Jedi w całej galaktyce zebranym razem? To byłoby szaleństwo.
Dlatego skubią nas pojedynczo, ale. . .
- Prakseum! - przerwał Jacen.
- Właśnie - potwierdził Anakin. - Akademia Jedi!
- Ale to przecież dzieci! - szepnęła Jaina.
- Myślisz, że to robi Yuzzhanom jakąkolwiek różnicę? Albo Brygadzie Pokoju, jeśli już o tym mowa? - zapytał Jacen. - Poza tym Anakin ma tylko szesnaście lat, a zabił więcej Yuuzhan w bezpośredniej walce niż każde z nas. Yuuzhanie o tym wiedzą.
- A co z iluzją, jaką Jedi otoczyli Yavin Cztery? Do tej pory utrzymywała obcych z daleka.
- Już nie, odkąd prawie wszyscy rycerze Jedi odeszli - westchnął Anakin. - Są na Coruscant, przyjechali na nasze spotkanie albo udali się na pomoc tym, którzy zaginęli. Według ostatniej informacji, pozostali tylko uczniowie, Kam i Tionne, może jeszcze Streen i mistrz Ikrit. To może nie wystarczyć. Gdzie się podział wujek Lukę? Powinniśmy z nim porozmawiać i to zaraz. Może już jest za późno.
- To dobry pomysł, Anakinie - ucieszył się Jacen.
- Dzięki.
Anakin nie wspomniał rodzeństwu, że dziś w nocy zbudził się z bijącym sercem, ogarnięty przedziwnym lękiem. Nie mógł sobie przypomnieć koszmaru, który wyrwał go ze snu, ale pod powiekami pozostał mu jeden obraz: jasne włosy i zielone oczy jego najlepszej przyjaciółki Tahiri.
A Tahiri została w akademii.
ROZDZIAŁ
2
W swoim biurze Lukę Skywalker zapadł w fotel, przesunął dłonią po czole i wbił wzrok w noc, a raczej w to, co było nocąna Coruscant: tysiące odcieni świetlnej łuny, mżące szlaki pojazdów i transporterów powietrznych, jaskrawe wiązania przęseł strzelające w niewidzialne gwiazdy. Ile to już tysięcy lat minęło od czasu, gdy ktoś oglądał gwiazdę na nocnym niebie tego miasta?
Na Tatooine dla chłopca, który chciał czegoś więcej od życia niż harówka na farmie wilgoci, gwiazdy były zimną, migoczącą obietnicą. Tęsknota do nich stanowiła jądro wszystkiego, czym stał się Lukę. Tu, w sercu galaktyki, o której ocalenie walczył tak długo, nie mógł ich nawet dostrzec.
Coś poruszyło się w Mocy, jakby zbliżał się pocałunek. Otworzył się na niego.
- Wchodź, Maro - powiedział, wstając.
- Zostań tam - odpowiedziała. - Idę do ciebie.
Usiadła w fotelu obok i wzięła go za rękę. Przyłapał się na tym, że się cofa przed jej dotykiem.
- Hej, Skywalker - zawołała. - Nie przyszłam tu, żeby cię zabić.
- Cóż za pocieszająca nowina.
- Taak? - Jej głos nabrał ostrzejszych tonów. - Nie sądź, że mi to nie chodziło po głowie. Na przykład wtedy, kiedy nie umiałam utrzymać w sobie śniadania albo kiedy w ciągu dwudziestu minut przeżywałam wszystkie nastroje, jakie zdarzyło mi się mieć w życiu, plus kilka takich, o których nawet nie wiedziałam, że istnieją, a wszystko to z prędkością światła. Kiedy moje nogi puchną do rozmiarów racic gamorreańskiego dzika, a ja cała wyglądam, jakbym zamieniała się w Hutta, to wszelkie rozumne istoty powinny dobrze oglądać się za siebie.
- Hej, zaczekaj chwilę. Nie przypominam sobie, żebyśmy to razem wymyślili. Byłem tak samo zaskoczony jak ty. A poza tym wszystko, z ciążą włącznie, zaczęło się od kiedy zamierzałaś mnie zabić. Tak trzymaj, a w okamgnieniu wyprzedzimy Hana i Leię.
Mara zachichotała.
- Kochanie - oznajmiła podejrzanie słodkim tonem. - Uwielbiam cię, jesteś moim życiem i światłem moich oczu. Jeśli zrobisz mi to jeszcze raz, zdematerializuję cię tam, gdzie stoisz.
Czule uścisnęła jego dłoń.
- Wracając do naszej poprzedniej rozmowy, jak mógłbym ci się przypodobać, skarbie? - zapytał Lukę.
- Powiedz mi, o co chodzi.
Wzruszył ramionami i odwrócił się do okna.
- Jedi, oczywiście. Rozpadamy się. Najpierw galaktyka zwraca się przeciwko nam, a teraz zwracamy się sami przeciw sobie.
- Szkoda, że nie za jęłam się Kypem wiele lat temu - zauważyła.
- Nawet o tym nie wspominaj. To nie jest wina Kypa. . . już raczej moja. Pamiętasz, kiedyś sama mi to wyjaśniałaś.
- Pamiętam, że sprostowałam kilka twoich poglądów. Co nie znaczy, że Kyp ma rację.
- Na pewno nie ma racji. Ale jeśli dzieci schodzą na złą drogę, czy nie mówi to czegoś o ich rodzicach?
- Świetna pora na to, żeby mnie uprzedzić, jaki z ciebie będzie marny o jciec. A może sądzisz, że to ja nie będę dobrą matką?
Żartowała, ale Lukę nagle wyczuł falę strachu, przygnębienia i wściekłości, jaka z niej emanowała.
- Maro? - szepnął. - To była tylko metafora.
- Wiem, to nic. Mów dalej.
- To nie jest nic.
- Ależ jest. Hormony. Huśtawka nastrojów. To strasznie kłopotliwe, kiedy rządzi tobą chemia i nie jest to twój problem, panie Skywalker. Mów, co chciałeś powiedzieć. Bez metafor na temat rodzicielstwa.
- Nie ma sprawy. Chciałem tylko zauważyć, że moje nauki widocznie okazały się nie dość trwałe, ciekawe i skuteczne, jeśli inni idą do Kypa po odpowiedź na swoje wątpliwości.
- Zostaliśmy zdradzeni, wyrzynają nas - powiedziała Mara. - Kyp daje im na to odpowiedź. Ty nie.
- Zaraz, zaraz. Ty też zgadzasz się z Kypem?
- Zgadzam się, że nie możemy po prostu siedzieć i czekać. Wiem, że ty także tego nie chcesz, ale chyba nie wyrażasz się dość jasno. Kyp dał twoim Jedi wizję równie czystą i prostą, co złudną. My daliśmy im tylko mętny bełkot zapewnień i zakazów. Musimy zacząć im tłumaczyć, co robić, a nie czego nie robić.
- My?
- Oczywiście, że my, Skywalkerze. Ty i ja. Tam gdzie ty, tam i ja.
Jej obecność w Mocy znów ucałowała go lekko. Zadrżał, choć trwało to chwilę. To cudowne ciepło w zetknięciu z twardym, zimnym gniazdem zwątpienia i bólu przynosiło ulgę. Jak mógł zwątpić i pozwolić, żeby ktoś inny ujrzał to, co może oznaczać koniec wszystkiego?
Duchowe dotknięcie Mary zelżało, jakby się wycofując. Odprężył się, a ono wróciło, dyskretniejsze, ale silniejsze. Poddał mu się i otworzył na nią, aż połączyli się w jasnym promieniu. Wziął ją w ramiona i pozwolił, aby pieszczotą dłoni i wewnętrznego blasku rozwiała przynajmniej część jego wątpliwości.
- Kocham cię, Maro - szepnął po dłuższej chwili.
- Ja też cię kocham - odparła.
- Trudno jest patrzeć, jak wszystko się rozpada.
- Nic się nie rozpada, Lukę. Musisz w to wierzyć.
- Muszę być silny dla nich. Muszę być przykładem. Ale dziś. . .
- Tak, widziałam. Miałeś chwilę słabości. Ale chyba tylko ja ją zauważyłam.
- Nie, Anakin też zauważył. Bardzo go to zdenerwowało.
- Martwisz się Anakinem? - zapytała, wychwytując właściwe znaczenie jego słów. - On cię uwielbia. Jeśli chciał kiedyś kogoś naśladować, to tylko ciebie. Nie przejdzie na stronę Kypa.
- Nie martwię się tym. Bardziej jest podobny do Kypa, niż mu się zdaje, ale sam tego nie dostrzega. Zbyt wiele przeszedł, Maro. Jest za młody, żeby przyjąć wszystko to, z czym musiał się uporać. Wciąż nosi w sobie poczucie winy za śmierć Chewbacki, a w głębi duszy jest pewien, że i Han także wciąż jeszcze go o to obwinia. Widział, jak umiera Daeshara'cor. Obwinia się o zniszczenie floty hapańskiej na Fondorze. Nosi w sobie cały ten ból, aż wreszcie przyjdzie taki dzień, że niedoświadczony chłopiec nie potrafi sobie z nim poradzić. Od żalu i poczucia winy bardzo blisko do gniewu i nienawiści. A on wciąż jest zapalczywy i w dodatku myśli, że jest nieśmiertelny, pomimo tych wszystkich śmierci, jakie oglądał.
- I to właśnie tak go dzisiaj zdenerwowało - domyśliła się Mara. - Myśli, że ty też jesteś nieśmiertelny.
- On w to naprawdę wierzył. Ale teraz, kiedy stracił Chewiego, wie, że może stracić każde z nas. To nie ułatwia sprawy. Traci wiarę we wszystko, w co wierzył przez całe swoje życie.
- Wiesz, moje dzieciństwo może i nie było całkiem normalne - odparła -ale czy w pewnym momencie nie przytrafia się to wszystkim dzieciom?
- Pewnie tak, ale większość dzieci nie jest adeptami Jedi. Większość dzieci nie jest tak silna Mocą jak Anakin ani nie ma takiej skłonności do jej używania. Czy wiesz, że kiedy był chłopcem, zabił olbrzymiego węża, zatrzymując jego serce przy użyciu Mocy?
Mara zamrugała oczami.
- Nie. . .
- Tak. Bronił siebie i swoich przyjaciół. Pewnie w tamtej chwili wydawało mu się, że nie może zrobić nic innego.
- Anakin to praktyczny młody człowiek.
- W tym cały problem - westchnął Lukę. - Wyrastał pośród Jedi. Używanie Mocy jest dla niego jak oddychanie. Nie widzi w tym niczego
szczególnie mistycznego. To po prostu narzędzie, którego może używać do różnych celów.
- Z drugiej strony Jacen...
- Jacen jest starszy, ale wyrósł w tych samych warunkach co Anakin. To dwie różne reakcje na identyczną sytuację. Łączy ich tylko jedno: każdy z nich uważa, że to ja nic nie rozumiem. A co gorsza, moim zdaniem, przynajmniej jeden z nich ma rację. Widziałem. . . - urwał nagle.
- Co? - ponagliła go.
- Nie wiem. Widziałem przyszłość. Wiele jest wersji przyszłości, ta jednak pokazuje, że ktokolwiek skończy z Yuuzhanami Vong, nie będę to ani ja, ani Kyp, ani żaden ze starszych Jedi. . . tylko ktoś całkiem nowy.
- Anakin?
- Nie wiem. Boję się nawet o tym mówić. Każde słowo natychmiast się rozchodzi, wywołuje zawirowania w Mocy każdej osoby, która je słyszy, zmienia wszystko. . . Zaczynam rozumieć, co czuli Yoda i Ben.
Trudno próbować prowadzić, mieć nadzieję, że się nie mylisz, że widzisz jasno całą mądrość i że nie oszukujesz sam siebie. Roześmiała się cicho i cmoknęła go w policzek.
- Za dużo się martwisz.
- Czasem mi się zdaje, że o wiele za mało.
- Naprawdę? - szepnęła miękko, ujęła jego dłoń i położyła na swoim brzuchu. - Chcesz się pomartwić? Posłuchaj.
Znów objęła go, otuliła Mocą: zespolili się i pochylili nad trzecią żywą istotą w pokoju, tą, która rosła pod sercem Mary. Ostrożnie, z wahaniem Lukę sięgnął Mocą, aby dotknąć swego syna.
Małe serduszko biło prostym, cudownym rytmem, a wokół niego unosiła się jak melodia świadomość tyleż obca, co znajoma, wrażenia podobne do smaku, zapachu i wzroku, a jednak całkiem od nich odmienne, wszechświat bez światła, ale za to pełen bezpieczeństwa i ciepła.
- Zdumiewające - wyszeptał. - To cudowne, że możesz mu tyle dać. Że możesz być dla niego tym wszystkim.
- To uczy pokory - odparła. - Ale jednocześnie budzi lęk. A jeśli popełnię błąd? Jeśli moja choroba powróci? A co gorsza. . . - urwała, a on czekał, wiedząc, że i tak mu powie. - W jakimś sensie to bardzo łatwe.
Aby chronić go teraz, muszę tylko chronić samą siebie, a to robię przez całe życie. Na razie moje życie jest jego życiem. Ale po urodzeniu wcale nie będzie tak samo i to właśnie martwi mnie najbardziej.
Lukę otoczył ją ramieniem i przytulił.
- Poradzisz sobie - zapewnił. - Obiecuję ci to.
- Nie możesz mi tego obiecać. . . tak jak nie można utrzymać młodych Jedi w łonie, aby zapewnić im bezpieczeństwo. To jest to samo. To ten sam strach, Lukę.
- Oczywiście - odparł. - Oczywiście, że tak.
Usiedli i wspólnie obserwowali Coruscant, nie odzywając się, dopóki nie usłyszeli, że ktoś stanął przed drzwiami.
- Uderz w stół. . . - mruknął Lukę. - To dzieciaki Solo.
- Mogę ich odesłać.
- Nie. Muszą ze mną porozmawiać. Wchodźcie - powiedział głośniej. Wstał i rozjaśnił lampę. Anakin, Jacen i Jaina weszli do pokoju.
- Przepraszam, że wyszliśmy ze spotkania - odezwała się dziewczyna.
- Wiem, co robiliście, i dziękuję, żeście spróbowali. Kyp. . . Kyp przez jakiś czas musi iść własną drogą. Ale nie po to przyszliście, prawda?
- Nie - odparł Jacen. - Obawiamy się o akademię Jedi.
- Właśnie - wtrącił Anakin. - Przyszło mi do głowy, że gdybym był Brygadą Pokoju i chciał dopaść całą gromadą Jedi naraz...
- Udałbyś się na Yavin Cztery. Dobrze myślisz. Chłopiec był wyraźnie rozczarowany.
- Sam też na to wpadłeś. Lukę skinął głową.
- Nie martw się. Dopiero kilka dni temu zdobyliśmy dość raportów, żeby wyciągnąć z nich jakiś wniosek i zdać sobie sprawę, na ile poważnie należy brać groźby mistrza wojennego. Do tej pory próbowałem gasić lokalne ogniska zapalne i usiłowałem uzyskać poparcie rządu, aby zatrzymać pochód Yuuzhan albo przynajmniej go spowolnić, i nie zauważyłem, że nie ma już dość dorosłych Jedi, by utrzymać iluzję, którą przesyłamy.
- Co więc zrobimy? - zapytał Jacen.
- Poprosiłem Nową Republikę, aby przysłała statek do ewakuacji szkoły, ale wcale im się nie spieszy. To może potrwać całe tygodnie.
- Nie możemy czekać tak długo! - zdenerwowała się Jaina.
- Nie możemy - zgodził się Lukę. - Próbowałem znaleźć Boostera Terrika. Wydaje mi się, że teraz najlepiej byłoby nie tylko ewakuować akademię, ale pozostawić dzieciaki na pokładzie „Kiepskiego Interes". Jeśli tylko przeniesiemy je na inną planetę, nie rozwiążemy problemu.
- Zostaną z Boosterem? - wtrącił Anakin
- Niestety, nie mogę go zlokalizować. Wciąż nad tym pracuję.
- Talon Karrde - miękko podsunęła Mara.
- Świetny pomysł - odparł Lukę. - Wiesz, gdzie go znaleźć?
- A co ty o tym myślisz? - zmarszczyła nos.
- A jeśli Brygada Pokoju jest już na Yavinie Cztery albo w pobliżu? -zapytał Anakin.
- Nic więcej nie możemy w tej chwili zrobić - wyjaśnił Lukę. - Poza tym niebezpieczeństwo wciąż jeszcze jest hipotetyczne. Brygada
Pokoju do tej pory nie wie o istnieniu Yavina Cztery. A nawet jeśli się dowiedzą, są tam Kam, Tionne i mistrz Ikrit. Nie są całkiem bezbronni.
- Nie jest to najlepiej strzeżony sekret w galaktyce - mruknął Jacen. -A co zdziała Kam przeciwko statkowi wojennemu, jeżeli zabraknie iluzji? Jedźmy tam.
- Nie ma mowy - odparł Lukę. - Potrzebuję was wszystkich tutaj, a biorąc pod uwagę nagrody, jakie wyznaczyli za nasze głowy. . . zwłaszcza za twoją, Jacenie, niebezpiecznie jest jechać samotnie. Twoi rodzice ,nigdy by mi nie wybaczyli, gdybym wysłał cię tam pod ich nieobecność.
- No to ich przekonaj - wtrąciła Jaina. . .
- Nie mogę. Nie mam teraz z nimi łączności i tak może pozostać przez jakiś czas.
- Może przynajmniej sprawdzimy, co się dzieje w prakseum? - upierała się Jaina. - Możemy przyczaić się na skraju systemu, dopóki Karrde się nie pokaże, i mieć wszystko na oku, a w razie gdyby coś zaczęło się dziać, wrócić tu szybko i zdać raport.
Lukę potrząsnął głową.
- Wiem, że was swędzą pięty, zwłaszcza ciebie, Jaino, ale twoje oczy jeszcze całkiem nie wyzdrowiały. . .
- Może nie według standardów Eskadry Łobuzów - zaprotestowała Jaina. - Ale widzę dość dobrze, żeby latać.
- Nawet gdybyś całkowicie odzyskała wzrok - ciągnął Lukę - nie wydaje mi się, aby wysyłanie jednego z was, a nawet całej trójki na Yavin
Cztery było na jlepszym możliwym rozwiązaniem. Tu także jest dużo do roboty. Czy nie to właśnie tłumaczyliście Kypowi, co? Jacen, Jaina?
- Tak, wujku Lukę - przyznał Jacen. - Tak było.
- Anakin? Nie odzywasz się jakoś. Chłopiec wzruszył ramionami.
- Nie ma wiele do gadania, prawda?
Lukę wyczuł w tej odpowiedzi coś niedobrego, ale to wrażenie szybko minęło.
- Cieszę się, że zdajecie sobie sprawę z sytuacji. Zgadzamy się, że akademia jest naszym najczulszym punktem. Pomóżcie mi znaleźć pozostałe. I niech wam się nie wydaje, że o wszystkim pomyślałem, bo, jak widać, wcale tak nie jest. I pamiętajcie, zbieramy się znowu jutro rano.
Wszyscy troje skinęli głowami i opuścili pokój. Ledwie wyszli, Mara klasnęła językiem.
- Oni mogą mieć rację.
- Mogą - westchnął Lukę. - Czuję jednak, że ktokolwiek wybierze się na Yavin Cztery, musi wziąć ze sobą silny oddział, bo może nie wrócić. Nauczyłem się już wierzyć swoim przeczuciom.
- Powinieneś był im to powiedzieć - zganiła go. Uśmiechnął się z przekąsem.
- Wtedy polecieliby na pewno. Mara ujęła go za rękę.
- Dla znużonych nie ma odpoczynku. Pójdę złapać Karrde'a. - Lekko dotknęła brzucha. - Tymczasem, Skywalker, znajdź mi coś do jedzenia. Coś
dużego i żeby się jeszcze ruszało.
Anakin sprawdził wskaźniki systemów.
- Jak wyglądamy, Fiver? - zapytał półgłosem, studiując wyświetlacz kabiny.
SYSTEMY W GRANICACH ZAKRESÓW OPTYMALNYCH, zapewniła go jednostka
R7.
- Dobrze. Czekaj, aż dostanę pozwolenie. Na razie oblicz pierwszy skok w serii na Yavin Cztery.
Przedsięwzięcie wymagało sporej dozy sprytu, włącznie ze sfałszowaniem kodu, który pozwoliłby im odlecieć bez kontroli. Nie mógł przecież wzbudzić podejrzeń wujka Luke'a lub kogokolwiek innego, kto chciałby go powstrzymać.
Bo tym razem wujek Lukę nie miał racji. Anakin czuł to całym sobą. Uczniowie Jedi byli w poważnym niebezpieczeństwie. Talon Karrde nie zdąży dolecieć na czas. Może nawet już teraz jest za późno.
Dziwne, że wujek Lukę wciąż się upierał, by uważać Anakina za dziecko. Anakin już zabijał Yuuzhan. Widział, jak umierają jego przyjaciele i powodował śmierć innych. Był odpowiedzialny za zniszczenie niezliczonych statków i istot, które stanowiły ich załogi, a to tylko wierzchołek góry lodowej.
Tę ślepotę przejawiali wszyscy dorośli obecni w życiu chłopca. Nie rozumieli, kim był naprawdę, widzieli tylko to, co było na zewnątrz. Nawet matka i wujek Lukę, którzy mieli Moc.
Tylko ciocia Mara chyba go rozumiała. . . ona też nigdy naprawdę nie była dzieckiem. Ale i ją zaślepił związek z wujkiem Lukiem. Teraz musiała liczyć się także z jego uczuciami.
Na pewno oboje będą wściekli. Mógłby wyjaśnić wujkowi Luke'owi, co wyczuł poprzez Moc, ale to najwyżej uwrażliwiłoby mistrza na jego możliwości i nic poza tym. Nawet gdyby udało mu się przekonać wujka, żeby wysłał kogoś już teraz, to z pewnością byłby to ktoś inny, starszy. Tymczasem Anakin wiedział, że to musi być on i że musi polecieć sam. Jeśli tego nie zrobi, jego najlepszą przyjaciółkę czeka los znacznie gorszy niż śmierć.
W tej chwili była to jedyna pewna rzecz w jego życiu.
- Pozwolenie na start - odezwał się kontroler portu.
- Ruszamy, Fiver - mruknął Anakin. - Musimy sobie znaleźć miejsce we wszechświecie.
ROZDZIAŁ
3
Gdy gwiazdy znów przybrały normalny wygląd, Anakin wprowadził X--skrzydłowiec XJ w leniwy spadek i odciął zasilanie wszystkich urządzeń z wyjątkiem czujników i najpotrzebniejszych układów podtrzymania życia. Zazwyczaj nie bawiłby się w takie ceregiele; w końcu trzeba się dobrze naszu-kać, żeby wykryć minimalne zafalowania energetyczne X-skrzydłowca wchodzącego do systemu. Korkociąg, a potem beczka, w jakie wprowadził statek, nie były przypadkowe; miały na celu dostarczenie przyrządom pełnego dostępu do otaczającej go przestrzeni w możliwie najkrótszym czasie. Podczas gdy czujniki wykonywały swoją robotę, Anakin włączył ten, któremu ufał najbardziej - Moc.
Planeta Yavin wypełniała większą część iluminatora. Rozległe, pomarańczowe oceany gazu wrzały w ulotnych meandrach. To znajome oblicze planety towarzyszyło większości dni i nocy jego dzieciństwa. Prakseum - akademia wujka Luke'a - znajdowała się na Yavinie Cztery, księżycu gazowego giganta. Pamiętał, jak obserwował na nocnym niebie ogromny krąg planety, zastanawiając się, co też może się tam kryć i wysuwając w jego kierunku kręte czułki
Mocy.
Znalazł chmury metanu i amoniaku głębsze niż oceany, wodór tak sprężony, że zamienił się w metal, życie zredukowane do grubości kartki papieru, lecz wciąż kwitnące, cyklony cięższe od ołowiu, ale szybsze od wiatrów omiatających jakąkolwiek zamieszkałą przez ludzi planetę. I kryształy - lśniące klejnoty Corusca wyrastające w tych tytanicznych wichrach, wirujące w odwiecznym tańcu, przechwytujące odrobiny światła, które udało im się znaleźć w cieńszych, górnych warstwach atmosfery i zamykające je zazdrośnie w swo-ich molekułach.
Nie widział ich materialnie, tylko nocami wyczuwał poprzez Moc; często zaglądając do biblioteki, stopniowo nauczył się je rozumieć.
W wyobraźni widział znacznie więcej. Fragmenty pierwszej Gwiazdy Śmierci, która znalazła swój koniec na tym właśnie niebie, rozpryśnięta na pojedyncze molekuły potwornymi siłami ciśnienia i grawitacji. Relikty Sithów i gatunków jeszcze starszych, jeszcze odleglejszych w czasie. Kiedy planeta takajak Yavin pochłonie tajemnicę, niechętnie ją oddaje. Biorąc pod uwagę sekrety, które już ujawniły się w systemie Yavin, oraz Pogromcę Słońc, którego Kyp Durron zdołał wyrwać z wnętrzności pomarańczowego giganta -może to i lepiej.
Niedaleko Yavina błyszczał jasny, żółtawy punkt - Yavin Osiem, jeden z trzech księżyców w systemie, obdarzonych życiem. Anakin miał tam przyjaciółkę, mieszkankę tego świata, która przez krótki czas szkoliła się w akademii, po czym wróciła do domu. Wyczuwał ją, ale bardzo słabo. Yavin Cztery znajdował się także w pobliżu, a tam byli jego pozostali przyjaciele. Właściwie cały system był Anakinowi znany i przyjazny jak własny pokój, jak miejsce, do którego wchodzisz i od razu stwierdzasz, czy wszystko jest jak należy. A tu coś było rzeczywiście nie tak.
Poprzez Moc czuł kandydatów na Jedi, bo wszyscy nią władali. Czuł Kama Solusara i jego żonę Tionnę, sędziwego Ikrita - już nie uczniów, lecz prawdziwych Jedi. Widział ich jak przez mgłę, co świadczyło o tym, że próbowali choć częściowo utrzymać iluzję ukrywającą Yavin Cztery przed przypadkowym odkryciem.
No i była tam istota, której obecność błyszczała jaskrawym światłem, jaśniejszym jeszcze poprzez przyjaźń i bliskość. Tahiri.
Ona też go wyczuwała, a choć nie był w stanie odebrać słów, które próbowała mu przekazać, odbierał coś w rodzaju rytmu - jakby ktoś mówił szybko, bez tchu, w podnieceniu, nie tracąc czasu na zaczerpnięcie oddechu.
Anakin uniósł kącik ust w lekkim uśmieszku. Tak, to z pewnością była Tahiri.
Natomiast to, co mu się nie podobało, wyczuwał i bliżej, i słabiej. Nie chodziło tu o Yuuzhan Vong, ponieważ ich nie można było wyczuć poprzez Moc, ale o kogoś, kogo nie powinno tu być. Kogoś nieco speszonego, kto jednak z każdą chwilą nabierał pewności siebie.
- Trzymaj się, Fiver - rzekł do swojego astromecha. - Przygotuj się na ucieczkę albo niespodziewaną walkę. Może to Talon Karrde i jego załoga, którzy przybyli przed czasem. . . ale chyba wolałbym zagrać w sabaka przeciwko Lando Carlissianowi niż na to liczyć. POTWIERDZAM, zamigotał wyświetlacz. Weszli w zasięg czujników i komputer odtworzył sylwetkę z powiększonego obrazu.
- Nie jest aż tak źle - mruknął chłopiec. - Jeden lekki transporter kore-liański. Może to faktycznie ktoś z paczki Karrde'a.
A może nie? A może po drugiej stronie giganta gazowego lub Yavina Cztery czai się setka yuuzhańskich statków, niewidzialna dla jego zmysłów Jedi i ukryta przed czujnikami?
Tak czy owak, bezczynne kręcenie się w pobliżu na pewno nie poprawi sytuacji. Włączył silniki, skorygował spadek i uaktywnił napęd jonowy.
Włączył komunikator i wywołał obcego.
- Transporter, odbiór.
Przez kilka chwil tamten milczał, wreszcie głośnik zaskrzeczał:
- Kto to?
- Nazywam się Anakin Solo. Co robicie w systemie Yavinan?
- Jesteśmy poszukiwaczami klejnotów Corusca.
- Tak? A gdzie wasz trawler?
Kolejna pauza, potem słowa dźwięczące odległym gniewem.
- Teraz już widzimy księżyc. Wiemy, że był tu przez cały czas. Wasze czary, Jedi, na nic się nie zdały.
TRANSPORTER AKTYWUJE UZBROJENIE, zauważył Fiver. Anakin westchnął. Fiver był astromechem nowszej generacji niż R2-D2, ale czasem tęsknił za osobowością robota wujka. Może powinien coś z tym zrobić.
Dwa strzały laserowe jeden po drugim uderzyły w jego tarcze, ale to wystarczyło. Torpedy protonowe, nadlatujące z tyłu, doganiały go, kiedy wszedł w atmosferę. Zanurkował, a statek wpadł w lekką wibrację. Dziób i skrzydła zaczęły się nagrzewać w górnych warstwach atmosfery. Jeśli nie zdoła opanować kąta opadania, jego szczątki rozsypią się na przestrzeni kilku kilometrów dżungli w dole.
W chwili gdy pierwsza torpeda znalazła się prawie u celu, wyłączył silniki i poderwał w górę dziób statku. Atmosfera, wciąż rzadka, zdołała jednak porządnie odbić X-skrzydłowca XJ w przeciwną stronę. Serwomechanizmy zawyły, coś gdzieś puściło ze złowróżbnym piknięciem. Korzystając z rozpędu nadanego mu przez atmosferę, Anakin skierował się jeszcze bardziej w górę.
Czuł, jak krew odpływa mu z głowy do nóg w miarę wzrastania przeciążenia. Znów włączył silniki.
Torpedy za jego ogonem nie miały się aż tak dobrze. Próbowały wykonać zwrot w ślad za nim. Dwie nie dały rady i teraz leciały dalej w kierunku księżyca. Dwie pozostałe w niekontrolowany sposób odbiły się od atmosfery w różnych kierunkach i nie miały szans odnaleźć Anakina, zanim skończy im się paliwo.
- W każdym razie próbowaliście - ponuro mruknął Anakin. Wprowadził statek w ostrą świecę i wyszedł ze studni grawitacyjnej, wypuszczając rytmiczne salwy laserów. Kolejny strzał z mocniejszego działa przeciwnika trafił w jego osłony, aż światła w kabinie przygasły, po czym znów rozbłysły pełną mocą, gdy Fiver odpowiednio nakierował zasilanie. Anakin rzucił się w kierunku transportera. Tarcze nieprzyjaciela zamigotały i w tym momencie Anakin obrócił w żużel ich główny generator. Zawinął pętlę od dziobu do ogona przeciwnika, dziurawiąc systematycznie wieżyczki laserów, przedziały torpedowe i silniki. Wreszcie znów włączył komunikator.
- No co, gotowi do rozmów? - zapytał.
- Dlaczego by nie? - odparł głos po drugiej stronie. - Wciąż jeszcze możesz się poddać, jeśli chcesz.
- To... - zaczął, ale Fiver wpadł mu w słowo.
WYKRYTO SKOK Z NADPRZESTRZENI. 12 STATKÓW, ODLEGŁOŚĆ 100 000
KILOMETRÓW - zameldował.
- Niech to Sith. . . - wymamrotał Anakin, włączając czujniki na pełny
zasięg.
Od razu stwierdził, że nie są to statki Yuuzhan, tylko jakaś dzika zbieranina Eskrzydłowców, transporterów i korwet. Wywoływali go. Otworzył kanał komunikacyjny.
- Niezidentyfikowany statek, tu Brygada Pokoju - zatrzeszczał głośnik. -Zatrzymaj się i poddaj, a nic ci się nie stanie.
Byli zbyt daleko, żeby go trafić, ale ten stan nie potrwa długo. Anakin zwinął płaty S, otworzył przepustnice i ruszył w kierunku odległej granicy nocy i dnia na Yavinie Cztery.
Anakin wyskoczył z kokpitu X-skrzydłowca w mroczną ciszę. W oddali dostrzegał zorzę świateł obok bramy, przez którą wleciał do dawnego kompleksu świątyń Massassich. Budowle długo służyły jako centralny hangar floty rebelianckiej, teraz zaś świeciły pustkami, ponieważ większość statków lądujących w akademii wolała pozostawać na zewnątrz.
Lotnicze buty cicho szurały po starożytnym kamieniu. Dźwięk narastał, aż zdawało się, że słychać stłumione bicie ogromnych skrzydeł. Pachniało kamieniem, smarami i - znacznie słabiej - piżmowym aromatem otaczającej dżungli.
Ktoś obserwował Anakina w ciemności.
- Kto tu? - zapytał jakiś głos, przeciągając słowa, w dzielącym ich mroku.
- Kam, to ja. Anakin.
Zapłonęło blade światełko, a w chwilę potem cały szereg świetlnych paneli. Kam Solusar stał w odległości mniej więcej dziesięciu metrów od niego, przypinając do pasa miecz świetlny.
- Wydawało mi się, że właśnie ciebie wyczuwam - stwierdził Kam.
- Ale od kilku standardowych dni po orbicie krąży jakiś nieznany statek. Próbujemy ich zmylić.
- Brygada Pokoju - wyjaśnił Anakin. - Ten jeden statek ma teraz towarzystwo mniej więcej dwunastu innych. I już nie dadzą się zmylić.
Podszedł bliżej Karna i nagle stary nauczyciel chwycił go w ramiona.
- Dobrze, że cię widzę, Anakinie. A ty? Jesteś sam? Anakin skinął głową.
- Talon Karrde jest w drodze ze swoją flotyllą. Zabierze was i uczniów. Wujek Lukę chyba nie przypuszczał, że Brygada Pokoju pokaże się tak szybko.
Kam zmrużył oczy.
- Ale ty wiedziałeś, prawda? Przyleciałeś tu bez pozwolenia.
- Właściwie to przyleciałem wbrew rozkazom - poprawił go Anakin. -Teraz to i tak nie ma znaczenia. Musimy wywieźć uczniów w bezpieczne miejsce.
- Oczywiście - zgodził się Kam. - Kiedy możemy się spodziewać lądowania Brygady Pokoju?
- Za godzinę. Na pewno nie później.
- A Karrde?
- To może potrwać kilka dni. Kam skrzywił się.
- Nie wytrzymamy tak długo.
- Może jednak. Wszyscy jesteśmy Jedi. Kam prychnął drwiąco.
- Musisz zdać sobie sprawę ze swoich ograniczeń. Boja znam swoje. Sami pewnie sobie poradzimy, ale stracimy dzieciaki. Muszę myśleć przede
wszystkim o nich.
Zbliżali się do turbowindy. Drzwi otwarły się z sykiem i wypuściły zło-to-pomarańczową postać. Postać rozpłaszczyła się na piersi Anakina, który nagle stwierdził, że zaskakująco silne ramiona oplatają go serdecznym uściskiem, a przed nosem błyszczy mu para jaskrawozielonych oczu.
Poczuł, że robi mu się gorąco.
- Sie masz, Tahiri - bąknął. Odsunęła się od niego.
- A jak ty się masz, wielki gwiezdny wojowniku, za wielki i za ważny, żeby skontaktować się z najlepszym przyjacielem!
- Ja. . .
- Byłem zajęty. Jasne. Znam to doskonale. . . no, może nie wszystko, bo wieści docierają do nas ostatnio ze sporym opóźnieniem, ale słyszałam i o Duro, i o Centerpoint, i. . .
Urwała nagle, może dlatego, że zobaczyła coś w jego oczach, a może wyczuła poprzez Moc. Stacja Centerpoint była dość delikatnym tematem.
- No, w każdym razie - ciągnęła - nie masz pojęcia, jak tu było nudno bez ciebie. Wszyscy praktykanci odeszli, zostały tylko te dzieciaki. . . - odsunęła się od niego i wtedy dopiero miał okazję przyjrzeć się jej dokładnie.
Błysk w jego oczach sprawił, że urwała w pół słowa.
- Co? - zapytała niepewnie. - Co się tak gapisz?
- Ja. . . - Twarz mu płonęła jak od lasera. - Wyglądasz. . . inaczej.
- Może starzej? Mam czternaście lat. Od zeszłego tygodnia.
- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.
- Trzeba było o nich pomyśleć w porę, ale i tak dzięki. Głupol. Anakin poczuł nagle, że nie jest w stanie popatrzyć jej w oczy. Spuścił
wzrok.
- Wciąż. . . yyy. . . chodzisz na bosaka, jak widzę.
- A czego się spodziewałeś? Nienawidzę butów. Noszę je tylko wtedy, kiedy muszę. Sithowie wymyślili buty, żeby torturować i gnieść nasze delikatne paluszki, jestem tego pewna. A co, myślałeś, że skoro urosłam o centymetr lub dwa, to zacznę się znęcać nad własnymi stopami?
Podejrzliwie spojrzała na Kama.
- Co on tutaj robi naprawdę? Wiem, że nie przyleciał, żeby się zemną zobaczyć.
Anakin aż się skrzywił, tyle żalu było w tych słowach.
- Anakin przyleciał, żeby nas ostrzec. Szykują się kłopoty - odparł Kam. - Szczerze mówiąc, będziecie musieli pogadać sobie kiedy indziej.
- Naprawdę? Kłopoty?
- Tak - potwierdził Anakin. Tahiri położyła palec na wargach.
- Dlaczego od razu tego nie mówisz? Co się dzieje?
- Muszę porozmawiać z Tionną i Ikritem - powiedział Kam, znów ruszając w kierunku turbowindy.
- I to zaraz - dodał Anakin, depcząc mu po piętach.
- Ale co się dzieje? - krzyknęła Tahiri w stronę ich szybko oddalających się pleców.
- Wyjaśnię ci po drodze! - odkrzyknął Anakin przez ramię.
- Jasne! - Wskoczyła do windy w chwili, gdy drzwi już się zamykały.
- Mistrz wojenny Yuuzhan Vong wyznaczył ceną na nasze głowy - rzekł Anakin. - Na głowy wszystkich Jedi. Oznajmił, że jeśli to, co zostało z Nowej Republiki, przekaże im pozostałych Jedi. . . a zwłaszcza Jacena. . . nie będzie zabierał kolejnych planet.
- O rany, ale łgarstwo - mruknęła Tahiri.
- To nie ma znaczenia. Ludzie mu wierzą. Właśnie tacy ludzie zbliżają się teraz na kilkunastu statkach.
- Chcą nas przekazać Yuuzhanom Vong? Niech tylko spróbują!
- Możesz być pewna, że spróbują.
Drzwi otwarły się i wyszli na drugi poziom. Kam ruszył głównym korytarzem, mijając kolejne korytarze, które Anakin pamiętał doskonale, choć teraz wydawały mu się znacznie węższe niż wtedy, gdy widział je ostatnio. Świątynia Massassich, mieszcząca akademię, wydawała mu się kiedyś niewyobrażalnie wielka. Teraz była już tylko duża.
Dotarli do centralnej sali; na powitanie zwróciło się w ich stronę dwadzieścia kilka twarzy. Ludzie, Twi'lekowie, Bothanie, Wookie - byli tu przedstawiciele ponad tuzina ras. Wszyscy bardzo młodzi, z wyjątkiem Tionny, żony Karna, urodziwej, srebrzystowłosej kobiety o perłowych oczach. Uniosła brwi w zdumieniu i uśmiechnęła się radośnie.
- Anakin! - zawołała.
- Tionno - łagodnie, ale stanowczo przerwał jej Kam. - Musimy porozmawiać.
- Hej Anakin! - Sannah, trzynastoletnia dziewczynka o ciemnych włosach i złocistych oczach zamachała do niego ręką. Machał też młodszy Valin Horn, choć nie krzyczał.
- Jest zajęty! - odpowiedziała im Tahiri. Kiedy jednak Anakin odszedł z Kamem i Tionną, żeby porozmawiać, poszła za nimi.
- Tahiri. . . - zaczął Kam.
- O nie - przerwała mu. - Nie pozwolę się wyeliminować.
- Nie miałem takiego zamiaru - łagodnie odparł Kam. - Chciałem cię poprosić, abyś znalazła mistrza Ikrita i spotkała się z nami w sali konferencyjnej.
- Ach tak? Nie ma sprawy.
Zakręciła się w miejscu i odfrunęła boso korytarzem.
Tahiri wróciła z Ikritem kilka chwil później. Stary mistrz Jedi wbiegł do sali na czworakach, ciągnąc po ziemi długie uszy. Zazwyczaj bystre oczy wydały się Anakinowi dziwnie przygaszone i chłopca objęła nagła fala lęku.
- Mistrz Ikrit!
- Witaj, młody Anakinie. Miło, że cię widzę - przywitał go Ikrit. - Choć wieści, które przynosisz, są niepokojące.
Jeszcze raz zdał szczegółową relację Ikritowi i Tionnie.
- Zabiorą nasze dzieci! - mruknęła Tionna. Zabrzmiało to bardziej ponuro, niż chciała.
- Brygada Pokoju? Bez najmniejszej wątpliwości. Tionno, w tej chwili tutejsza atmosfera nie jest zdrowa dla Jedi.
- Rozumiem - odparła, zaciskając pięści. - Nie. Nie rozumiem. Czy ta galaktyka oszalała?
- Tak - cicho powiedział Kam. - Stare szaleństwo. Wojna.
- Nie macie tu żadnych statków, prawda?
- Nie. Streen z Peckhumem zabrali statek dostawczy.
- Dokąd?
- Na Korelię. Chyba niedługo wrócą, choć w tych warunkach nic nie wiadomo.
- Musimy więc wszystkich ukryć tutaj - mruknął Anakin. - Tylko gdzie?
- W dole rzeki! Pod Pałacem Woolamandera - podsunęła Tahiri. - W jaskini mistrza Ikrita.
Anakin uniósł brwi.
- To niezły pomysł. Naprawdę trudno będzie kogoś tam znaleźć, zwłaszcza jeśli Brygada Pokoju nie zacznie szukać od razu.
- Co przez to rozumiesz? - zapytał Kam z nagle obudzoną czujnością. -Dlaczego mieliby nie szukać od razu?
- Zostanę tutaj - wyjaśnił Anakin. - Odniosą wrażenie, że wciąż jesteśmy w świątyni i stawiamy opór. Stracą czas, usiłując nas ostrzeliwać, a ty i Tionna przez ten czas zabierzecie dzieci w bezpieczne miejsce.
- Pozostaje tylko jeden drobny szczegół - wtrąciła Tahiri. - Co z tobą? Kto się zajmie twoim bezpieczeństwem?
- Schowam się w X-skrzydłowcu. Prześliznę się pomiędzy nimi, a potem pobawimy się w chowanego, aż się pojawi Talon Karrde. A kiedy już załatwi Brygadę Pokoju, zaprowadzę go do was.
- Wszystko sobie przemyślałeś - wtrąciła Tionna.
- Od początku do końca - przyznał Anakin. - To najlepszy sposób.
- On ma rację - wtrącił Kam.
- Kam. . . - zaczęła Tionna.
- On ma rację - powtórzył Kam. - Ale to nie on zostanie tuta j, tylko ja.
- Jestem lepszym pilotem - bezczelnie przerwał mu Anakin. - Tylko ja będę umiał wykręcić ten numer.
- Anakin ma rację - wychrypiał Ikrit. - To część jego przeznaczenia. Mojego też.
- Mistrzu Ikricie. . .
- Zaraz powiesz, że nie jestem wojownikiem. Może to i prawda, bardzo dawno nie walczyłem mieczem świetlnym, a i wtedy niespecjalnie to lubiłem. Dziś jednak to nie miecze świetlne, nie broń będzie miała znaczenie. Nie wszystkie aspekty Mocy wiążą się z agresją.
Anakin ściągnął wargi w zamyśleniu, ale nie potrafił sprzeciwić się staremu mistrzowi.
Kam przygryzł wargę.
- Doskonale - rzekł w końcu. - Nie podoba mi się to, ale nie mamy czasu na dyskusję. Tahiri, chodź. Pomożesz mnie i Tionnie przeprowadzić dzieci na łodzie.
- Dobrze - odparła Tahiri - ale ja zostaję z Anakinem.
- Mowy nie ma - sprzeciwił się Anakin.
- Tak! - odparowała. - Utknęłam w tej kupie błota, kiedy ty walczysz z Yuuzhanami! Mam już dość! Chciałabym wreszcie coś zrobić!
- Jesteś na to za młoda - wtrąciła Tionna.
- Anakin jest tylko o dwa lata starszy ode mnie! Pod Sernpidalem miał piętnaście lat!
- To prawda - zgodził się Anakin. - I wprowadziłem Chewbaccę w śmiertelną pułapkę. Tahiri, proszę, idź z Kamem.
W jej oczach zobaczył zaskoczenie i ból.
- Nie chcesz, żebym z tobą została? Po tym wszystkim, co. . . wciąż uważasz, że jestem dzieckiem, tak jak one!
Nie, pomyślał Anakin. Po prostu nie chcę oglądać twojej śmierci.
- Chodź, Tahiri - łagodnie poprosiła Tionna. - Nie ma chwili do stracenia.
- Doskonale. Nie ma sprawy, doskonale - syknęła i wybiegła z pokoju, nie zaszczycając Anakina nawet spojrzeniem.
Kam położył dłoń na ramieniu chłopca.
- Ciężko jej tu było bez ciebie. Anakin skinął głową.
- Chyba lepiej wezmę się do roboty - burknął niechętnie.
- Uważaj, Anakinie. Nie musisz zatrzymywać ich zbyt długo. Jeśli trzeba będzie uciekać, uciekaj. Potrzebujemy cię żywego.
- Nie zamierzam umrzeć - zapewnił go chłopak.
- Wielu ludzi nie zamierza, a i tak im się to przytrafia. Ufaj Mocy i słuchaj Ikrita. Niech Moc będzie z tobą.
ROZDZIAŁ
4
- Spali cię, Anakinie - ozna jmił zna jomy, miły dla ucha szept Ikrita. Anakin podniósł wzrok znad rozebranego interkomu. Razem ze starym
Jedi znajdowali się w pomieszczeniu, które służyło jako centrum dowodzenia w czasach, kiedy Wielka Świątynia była jeszcze bazą rebeliantów. Większość urządzeń wojskowych została już zdemontowana, ale część pozostała - różne systemy komunikacyjne, w tym interkom przekazujący informację do wszystkich zakątków świątyni i jej sąsiedztwa.
- Co, mistrzu?
- Twój gniew. Ukrywa sie w tobie jak w naczyniu, ale pewnego dnia samo naczynie stopi się w żarze. A wtedy spłoniesz ty i inni razem z to bą. Wielu innych, bardzo wielu.
Anakin wsunął zmodyfikowany chip z danymi na miejsce i wyprostował
się.
- To Yuuzhanie Vong obudzili we mnie ten gniew, mistrzu. Niszczą wszystko, co znam, wszystko, co kocham.
- Nie. Ty sam budzisz go w sobie. Ludzie umierają, a ty czujesz gniew, bo nie możesz ich uratować.
- Mówisz o Chewbaccę?
- O innych też. Ich śmierć wyryła się w twojej duszy.
- Tak. Chewbacca umarł z mojego powodu. Wielu ludzi zginęło z mojego powodu.
- Śmierć przychodzi, kiedy chce - odparł Ikrit. - Nie możesz długo utrzymać wody w dłoniach. Przecieka przez palce, by dostać się tam, gdzie powinna, do ziemi i nieba. Do jonów, w przestrzeń, gdzie rodzą się gwiazdy.
Anakin desperacko zacisnął wargi.
- To poezja, mistrzu Ikrit, ale nie odpowiedź. Moim dziadkiem był Darth Vader, a on zabił miliardy ludzi. Ale to było po dziesięcioleciach ciemnej strony. Ja mam tylko szesnaście lat i patrz, co narobiłem. Darth Vader byłby ze mnie dumny.
Ikrit wbił w niego promienne błękitne oczy.
- Możesz być dumny, że pamiętasz o tych wszystkich śmierciach, że żałujesz. Ale nie ty zabiłeś tych ludzi. Nie ty chciałeś, aby umarli i nie zrealizowałeś tego pragnienia.
- Nie - zgodził się z nim Anakin. - Ale na Centerpoint chciałem, aby wszyscy Yuuzhanie Vong zginęli. Chciałem zabić każdego z nich po kolei. Gdyby mój brat mnie nie powstrzymał, zrobiłbym to. Często... często myślę, że powinienem był to uczynić.
- To nie twój brat cię powstrzymał.
- Nie było cię tam, mistrzu Ikricie. Zrobiłbym to.
- Byłem tam, Anakinie. W każdy z możliwych sposobów. Anakinie, musisz uwolnić swój gniew. Kroki podjęte pod wpływem gniewu wydeptały głęboką ścieżkę w kierunku ciemnej strony. Łatwo nią iść, trudno jej uniknąć.
Anakin odwrócił się do pulpitu zdalnego sterowania generatora mocy i zaczął pstrykać przełącznikami.
- To by się mogło udać - mruknął. - Szkoda, że nie mam czasu, żeby się wybrać do generatora.
- Anakinie. . . - w głosie mistrza zabrzmiała nagląca nuta. Anakin nie podniósł głowy.
- Wiesz, mistrzu Ikricie - rzekł - kiedyś co noc śniło mi się, że przechodzę na ciemną stronę, że staję się tym, czym był mój dziadek.
Teraz wydaje mi się to bardzo głupie. Moc nie czyni osoby dobrą lub złą. To narzędzie, takie jak miecz świetlny. Nie martw się o mnie.
- Posłuchaj no, młody Solo - odparł Ikrit. - Nigdy nie powiedziałem, że Moc doprowadzi cię do złego. Ostrzegałem cię tylko, że mogą to zrobić twoje uczucia.
- Uczucia też są narzędziami, jeśli nie pozwolisz im przejąć kontroli -rzekł chłopak.
Ikrit zaśmiał się cichym, melodyjnym śmieszkiem.
- A w jaki sposób poznasz, czy uczucie już cię kontroluje, czy jeszcze nie? Kiedy gniew prowadzi twoją rękę, a kiedy poczucie winy ją powstrzymuje?
Anakin westchnął.
- Z całym należnym ci szacunkiem, mistrzu Ikricie, nie mamy teraz czasu na te dyskusje. Brygada Pokoju może tu być w każdej chwili.
- Wręcz przeciwnie, to doskonała pora - zaoponował Ikrit. - Może jedyna.
- Co masz na myśli?
Ikrit powoli zamrugał i westchnął przeciągle.
- Przeżyłem już wiele stuleci, Anakinie. Przybyłem na Yavin Cztery, aby uwolnić duchy uwięzionych dzieci Massassich, a przynajmniej tak mi się wydawało. Teraz uważam, że istniał inny powód, jeszcze ważniejszy.
- Tak sądzisz, mistrzu? Co to może być takiego?
- Nie zdołałem wypełnić zadania, które mnie tu przywiodło. Po prostu było poza zasięgiem każdego dorosłego Jedi. Tylko ty i Tahiri mogliście je wykonać.
- Z twoją światłą radą i pomocą. Bez ciebie nigdy nie zdołalibyśmy ich uwolnić.
Ikrit zjeżył futro.
- Zrobilibyście to, ze mną czy beze mnie - mruknął. - Dlatego twierdzę, że zostałem tu sprowadzony z innego powodu. . . że przespałem wieki dla innej przyczyny.
- Jakiej przyczyny?
- By oglądać coś nowego, coś, co rodzi się w tobie i Tahiri. I aby na tyle, na ile mogę pomóc przy tych narodzinach.
Zimny dreszcz przebiegł Anakinowi po plecach. Nie wiedział dlaczego, ale słowa Ikrita poruszyły w nim uśpioną i bardzo głęboko ukrytą strunę. Ikrit podszedł do okna.
- Są tutaj - zawiadomił.
Anakin rzucił się w ślad za nim. Jak okiem sięgnąć, statki Brygady Pokoju lądowały wokół kompleksu.
- Nie jestem jeszcze gotów! - poskarżył się chłopiec.
- Ależ jesteś - sprzeciwił się Ikrit.
- Nie tak, jakbym tego sobie życzył. Miło byłoby mieć jeszcze z dziesięć minut. Mógłbym przełączyć automatyczne zabezpieczenia generatora mocy w stan gotowości.
- Powiedz mi raczej, co już zrobiłeś.
- No cóż, podniosłem pole energetyczne, choć niezbyt mocne i tylko nad samym kompleksem. Parę stuknięć i będzie po nim. - Anakin włączył inter-kom. Wokół rozległy się przyciszone kroki i szepty. - Będzie się wydawało, że jest nas tutaj kilkoro. A tu - podszedł do urządzenia, które jeszcze niedawno było lokalnym pulpitem sterowniczym - wykorzystuję starą matrycę czujników, aby stworzyć iluzję ruchu w świątyni.
- Bieganina - przytaknął Ikrit. - Jakbyśmy usiłowali się ukryć.
- Właśnie. Oczywiście, jeśli podejdą blisko, niczego nie zobaczą, ale przyrządy będą im mówić, że wszędzie nas pełno.
- Zobaczą też - mruknął Ikrit. - Chodź.
Wielka Świątynia była gigantyczną schodkową piramidą o trzech stopniach. Centrum dowodzenia znajdowało się na środkowej platformie. Starożytna konstrukcja wyposażona była w pięć otworów wyjściowych, wiodących na płaską, wybrukowaną powierzchnię stanowiącą dach dolnej kondygnacji. Anakin i Ikrit podeszli do otworu wychodzącego na lądowisko i wyjrzeli ostrożnie.
Poza mglistą zasłoną pola energii Anakin naliczył pięć statków. Z dwóch wysypywały się już uzbrojone oddziały Brygady Pokoju.
- Mam nadzieję, że się na to nabiorą i że uwierzą - mruknął Anakin. -Gdyby teraz zaczęli szukać Karna, Tionny i dzieciaków, mogą ich bez trudu znaleźć.
- Uwierzą, uwierzą - zapewnił go Ikrit. - Będą pewni, że dzieci są tutaj, ponieważ tego pragną, a przy tym są słabi. Nie martw się, Anakinie. Jak powiedziałem, może nie jestem wojownikiem, ale nie narzekam na brak Mocy.
- Przepraszam, mistrzu Ikricie - szepnął chłopiec. - Nie powinienem był w ciebie wątpić.
- Więc mi zaufaj. Codziennie wnikaj w swoje uczucia, pilnuj się, bądź czujny. Najgorsze potwory nie czają się na zewnątrz.
Mistrz przymknął oczy, cicho nucąc pod nosem. Anakin poczuł drgnienie Mocy, gdy wola Ikrita spłynęła na nadchodzące istoty, aby przeważyć szalę ich łatwowierności we właściwym kierunku.
Anakin podniósł zdalny komunikator i przełączył się na głośniki zewnętrzne.
- Znaleźliście się na terytorium akademii Jedi - oznajmił. - Proszę natychmiast je opuścić.
Na dźwięk wzmocnionego głosu kilku członków Brygady dało nura w krzaki. W chwilę później zagrzmiał głośnik na jednym ze statków.
- Wy tam, w świątyni - odezwał się głos. - Tu porucznik Kot Murno z Brygady Pokoju. Zostaliśmy upoważnieni do przejęcia kontroli nad tą instytucją.
- W czyim imieniu?
- Sojuszu Dwunastki.
- Nigdy o czymś takim nie słyszałem - powiedział Anakin. - Kimkolwiek są, ten system nie leży w ich jurysdykcji.
- Teraz już tak - zapewnił Murno. - To my jesteśmy ich władzą. Poddajcie się, a nic wam się nie stanie.
- Doprawdy? Uważacie, że nic się nie stanie dzieciom, które chcecie porwać, kiedy już je dostarczycie Yuuzhanom Vong?
Zanim Murno odpowiedział, przez chwilę trwała niezręczna cisza.
- Taka jest cena pokoju - powiedział w końcu. - Przykro mi, ale tak jest. W porównaniu z tym, co Yuuzhanie Vong mogą zrobić z każdym zamieszkałym światem w tej galaktyce, garstka Jedi to niewielka cena. To wy sprowadziliście na nas tę katastrofę, więc musicie teraz za to zapłacić.
- Oskarżacie Jedi o inwazję Yuuzhan Vong? - z niedowierzaniem zawołał Anakin.
- Jasne, Jedi prowokowali tę wojnę od początku, wierząc, że użyją jej jako odskoczni dla swojej potęgi. Od dawna chcieliście objąć panowanie nad galaktyką. Tym razem jednak wasza taktyka obróciła się przeciwko wam.
- To największa kupa bzdur, jaką zdarzyło mi się usłyszeć od jednej osoby w tak krótkim czasie - odparował Anakin. - Jesteście zdrajcami i tchórzami. Chcecie nas dostać? Chodźcie, weźcie sobie.
Wystrzelił z miotacza przez wąski otwór i cofnął się, gdy strzał wroga osmalił starożytny kamień. Tarcze cząsteczkowe, takie jak ta, którą rozwinął nad kompleksem, nie mogły powstrzymać promieni energii. Gęste powietrze dżungli wypełniło się sykiem i wyciem miotaczy, gdy ogień objął pozostałe części kompleksu.
- Do kogo tam strzelają? - zdziwił się Anakin.
- Do upiorów z mgły i do własnego szaleństwa - wyjaśnił Ikrit.
- Nie widzą, że nikt im nie odpowiada ogniem?
- Jeszcze nie. Wierzą, że widzą promienie z broni energetycznej.
- Jak długo możesz to utrzymać?
- Jeszcze trochę. Dłużej, jeśli od czasu do czasu jakiś wystrzał okaże się prawdziwy.
- Jasne. - Anakin wychylił się zza framugi. Celował ostrożnie, korzystając z Mocy. Strzałem wytrącił broń z ręki zakapturzonego mężczyzny. Przez następne dwadzieścia minut powtarzał manewr, uważnie celując i starannie dobierając ofiary. Każda mijająca sekunda zdejmowała mu z barków część ciężaru; Tahiri i jej podopieczni oddalali się coraz bardziej od zagrożenia.
- Znaleźli generator - mruknął Ikrit. - Wkrótce będzie po twojej tarczy.
- Nie szkodzi - machnął ręką chłopiec. - Prawie skończyliśmy. Nawet jeśli ją wyłączą, będą wchodzić bardzo ostrożnie. Mamy mnóstwo czasu, żeby dotrzeć do hangaru i wyprowadzić mój X-skrzydłowiec. A potem już tylko trzeba rozwalić tę ich żałosną blokadę.
Zauważył, że trzy z pięciu statków wylądowały przodem do zamkniętych drzwi hangaru. Nic zaskakującego, ale napastnicy nie wiedzieli, że jedno z dział jonowych strzegących hangaru wciąż działa, a do tego ma samodzielne źródło zasilania, które powinno wystarczyć na jeden, a może nawet dwa strzały.
Anakin wychylił się, żeby oddać pożegnalny strzał.
Strumień energii laserowej przeciął powietrze nad jego ramieniem i powalił kolejnego członka Brygady Pokoju. Anakin poderwał się i zadarł głowę.
- Ten strzał oddano z góry! - zawołał.
- Tak - zgodził się Ikrit. - Nie zauważyłeś? Nie wiedziałeś, że ona tu wróci?
- Kogo miałem zauważyć? - Nagle go oświeciło. Na górze była Tahiri. Tahiri i jeszcze dwoje ludzi. Sami Jedi.
- Huttyjskie nasienie... - zaklął. - Tylko tego mi brakowało! Obejrzał się na mistrza Ikrita.
- Nie zmieścimy się wszyscy w X-skrzydłowcu. Spotkamy się w głębokiej grocie. Coś wymyślę po drodze.
Rzucił się biegiem w dół korytarza z miotaczem w jednej, a mieczem świetlnym w drugiej ręce.
Znalazł ich w refektarzu - Tahiri, Valina Horna i Sannah. Zabarykadowali zewnętrzne drzwi stołami i byli uzbrojeni w dwa miotacze na troje - lepiej nie wiedzieć, skąd je wzięli. Kiedy Anakin wszedł, Tahiri zamachała do niego pistoletem.
- Co tu robicie? - ryknął chłopiec.
- Pomagamy ci - uśmiechnęła się promiennie Tahiri.
- Jakim cudem. . .
- Kam myślał, że jesteśmy na łodzi Tionny, Tionna sądziła, że jesteśmy z Kamem. Przy odrobinie sprytu to bardzo prosta sztuczka.
- Ale Valin? Valin ma tylko jedenaście lat!
- Dwanaście - poważnie poprawił Valin. - Mogę pomóc.
- To wariactwo!
- I kto to mówi, Anakinie? - warknęła Tahiri. - To ty opuściłeś Coru-scant bez zezwolenia, może nie? Teraz masz robić wszystko, podczas gdy my będziemy tylko uciekać? Nic z tego, drogi przyjacielu!
- Taak? No popatrz, a ja planowałem uciec w X-skrzydłowcu. Teraz jest nas po prostu za dużo. I co na to nasza bystra Tahiri? Cóż nam mądrego zaproponujesz?
- O. . . - Zielone oczy dziewczyny zrobiły się zupełnie okrągłe. -Nie pomyślałam o tym.
- No właśnie, tak mi się też zdawało.
Podłoga zadrżała nagle jak pudło lutni hapańskiej.
- Co to? - zapytała Sannah. Valin wyjrzał przez okno.
- Tarcza opadła - wyjaśnił. - Teraz strzelają w drzwi. Paru weszło już na schody.
- Czas minął - oznajmił Anakin. - Będziemy musieli myśleć po drodze. Powiedziałem Ikritowi, że spotkam się z nim w grocie.
- A jak ugrzęźniemy pod ziemią?
- Nie miałem dość czasu, żeby wszystko zaplanować, Tahiri.
- Chcesz powiedzieć, że twó j plan uwzględnia nie tylko ukrywanie się w grocie?
Anakin odetchnął głęboko.
- A jak myślisz? Weźmiemy jeden ze statków Brygady Pokoju. Tahiri uśmiechnęła się radośnie.
- No widzisz. Nie było aż tak ciężko, prawda?
Dotarli do turbowindy w tej samej chwili, gdy na końcu korytarza, od strony wejścia, pojawiła się grupka ludzi z Brygady Pokoju.
- Hej! Stać! - krzyknął jeden z nich.
Dwa strzały z miotacza trafiły w zamykające się drzwi. Anakin odetchnął, gdy winda ruszyła, ale zaraz znów ze świstem wciągnął powietrze.
- Zatrzyma się - jęknął. - Na drugim poziomie.
- Obejdź to.
- Nie mogę - warknął i z cichym sykiem uaktywnił miecz świetlny.
- Drzwi pozostaną otwarte przez kilka sekund. Jeśli tam będą. . .
Drzwi otwarły się wprost na lufy sześciu miotaczy. Anakin przestał myśleć. Przycisnął już przycisk „W dół" i teraz skoczył pomiędzy wrogów, blokując mieczem pierwsze dwa strzały z miotaczy i odbijając je tam, skąd przyszły. Przeciął jeden miotacz na pół i okręcił się na pięcie. Zaniepokojeni
napastnicy zaczęli cofać się z krzykiem, chcieli zwiększyć dystans na tyle, aby bezpiecznie użyć broni palnej. Dwóch skoczyło na Anakina z pałkami ogłuszającymi. Podskoczył, zawirował i rozbroił jednego z nich cięciem, które pozbawiło go przy okazji kilku palców. Drugi cios przeciął pałkę na pół.
Anakin poczuł, że zbliża się kolejny atak, ale nie zdołał zareagować na niego odpowiednio szybko. Wylądował na obu nogach i w tym momencie zobaczył przed nosem drugi miecz świetlny o mżąco błękitnym ostrzu. Zza niego, radośnie szczerząc zęby, wyglądała Tahiri. Właśnie przecięła na pół włócznię energetyczną, na którą omal się nie nadział.
Nie pozwolił, aby zdziwienie odebrało mu refleks. Turbowinda z Valinem i Sannah dawno zjechała w dół.
Znajdźcie mistrza Ikrita, przekazał myślą młodym kandydatom w nadziei, że jeśli nawet nie wychwycą słów, to przynajmniej zrozumieją sens.
Wyprostował się i znów stanął przed napastnikami, którzy ostrożnie prze-grupowywali się o jakieś dwa metry od niego.
- Nie macie szans - poinformował ich. - Próbowałem nie wyrządzić wam krzywdy, ale moje dobre chęci skończą się wraz z następnym strzałem.
- Nie jesteście w stanie pokonać nas wszystkich - odezwała się kobieta stojąca z przodu. Miała surową, śniadą twarz i ciemne włosy.
- Ależ jesteśmy - zapewnił ją Anakin.
- Wszystkich? - zadrwiła. Zza jej pleców rozległy się odgłosy, które mogły oznaczać tylko jedno: nadejście posiłków.
Anakin uderzył w nią z całej siły falą telekinezy, która zgarnęła przy okazji wszystkich jej kompanów. Okręcił się wokół własnej osi i trzema szybkimi cięciami otworzył solidną wyrwę w szybie windy.
- Na dół - polecił Tahiri. - Mówiłaś, że jesteś gotowa na wszystko? No to skacz.
Tahiri kiwnęła głową i bez chwili wahania skoczyła do szybu. Anakin rzucił się w ślad za nią, ścigany promieniami z miotaczy. Razem spadli w ciemność.
ROZDZIAŁ
5
Anakin sięgnął do Tahiri poprzez Moc i przez krótką chwilę czuł tylko ścianę, twardą jak mury świątyni. A potem odwzajemniła jego gest i zwarli się ze sobą, jakby nigdy nie byli oddzielnymi istotami, tak intensywnie, że prawie go to przeraziło.
Spadali niby w akrobatycznym tańcu. Anakin spowalniał spadek Tahiri przy użyciu Mocy, a ona powstrzymywała jego i razem wirowali wokół jednego środka ciężkości, który znajdował się gdzieś pomiędzy nimi, jak para dzieci trzymających się za ręce i kręcących w kółko. Jeśli jedno z nich zwolni uchwyt, drugie zostanie wyrzucone jak z procy, bez możliwości kontroli.
Stara gra, którą wymyślili dawno temu.
Anakin zauważył, że coś spada razem z nimi - wiązka granatów rozrywających. Nucąc pod nosem, odesłał je z powrotem w górę szybu, a potem przez wyciętą przez siebie dziurę.
Para młodych Jedi opadła jak piórko na dach windy.
- A niech to! - zawołała Tahiri. - Dawno już tego nie robiliśmy. Było fantastycznie. A to, co zrobiłeś z granatami. . . to już prawdziwa sztuka!
- Ja. . .
Wagonik windy nagle ruszył w górę.
Anakin desperacko ciął przewody zasilania i obudowy nadprzewodników w ścianie. Winda zamarła. Tymczasem Tahiri wycięła dziurę w dachu i od-
skoczyła w tył na wypadek, gdyby ktoś zaczął strzelać. Nikt jednak nie otworzył ognia.
- Nie czuję w windzie nikogo - zawiadomiła.
- Wysłałem ją na trzeci poziom hangaru pod świątynią. Sądzę, że Valin i Sannah wysiedli, a potem ktoś wezwał ją wyżej, pewnie na parter. Sądząc z długości spadku, jesteśmy gdzieś pomiędzy. . .
Eksplozja sześć metrów nad jego głową wywaliła drzwi do szybu i nie pozwoliła mu dokończyć zdania.
- Parter jest tuż przed nami - zawołał Anakin. - Chodź!
Wskoczył do wagonika. Przeciął mieczem ścianę windy i to, co było za nią, otwierając wejście do podziemnego hangaru, którego nie używano od czasu ataku na pierwszą Gwiazdę Śmierci.
- Będziesz ich blokować - polecił Tahiri.
Dziewczyna rzuciła się, aby odbijać deszcz strzałów, który zasypał ich z góry. Tymczasem Anakin przeciął bezpieczniki magnetyczne trzymające turbowindę w miejscu. Wyłączył miecz i nakazał Tahiri zrobić to samo.
- Ale. . .
- Szybko!
Posłuchała, rozpłaszczając się na ścianie windy. Przez otwór nad głowami spadła na nich kaskada ognia z miotaczy. Kolejny granat z brzękiem upadł na podłogę windy.
- Oddaj im go - zaproponował chłopak. Granat z wizgiem wrócił tam, skąd przyleciał.
- Dlaczego ty tego nie zrobiłeś? - zapytała.
- Bo trzymam windę.
Granat eksplodował wysoko nad ich głowami. Anakin oddał windę we władanie grawitacji. Spadła jak kamień.
- Pamiętaj, żeby podskoczyć, zanim uderzymy o dno - mruknął, gdy winda przelatywała przez kolejne poziomy hangarów i jaskiń Massassich pod świątynią.
- Ktoś nie uważał na wykładach z fizyki - stwierdziła Tahiri.
- Nic a nic. Uważaj na dach! - Podskoczyli jednocześnie, odpychając się Mocą od podłogi i przelecieli przez postrzępiony otwór. Pod ich stopami wagonik z przerażającym trzaskiem uderzył w dno szybu.
Sojusz Rebeliantów przerobił kilometry kwadratowe jaskiń Massassich na hangary, ale pod nimi znajdowały się komory i pieczary stosunkowo nietknięte. Turbowinda jeździła tak daleko, jak sięgały pomieszczenia wykorzystywane przez Rebeliantów. Poniżej były już tylko schody, kręte korytarze i tajne przejścia.
- Najpierw będą szukać na górze - wyjaśnił chłopak. - Myślą, że przeszliśmy do hangaru, tam gdzie wyciąłem dziurę w ścianie. Zanim wpadną na to, żeby szukać tutaj. . . aha, właśnie, zaczekaj.
Włączył komunikator na przegubie ręki.
- Fiver!
PRZYJĘTO - przetoczyła się po malutkim wyświetlaczu odpowiedź robota.
- Musisz wylecieć X-skrzydłowcem z hangaru. Unikaj pościgu i czekaj na dalsze instrukcje. Rozumiesz?
PRZYJĘTO.
- Trzymaj się, Fiver - szepnął.
Po długim zejściu Anakin zatrzymał się przed pustą ścianą.
- Pamiętasz?
- Co, Dagobah zalało błotem po szyję? - Tahiri przycisnęła płytkę w ścianie, otwierając przejście. Przeszli na drugą stronę i zamknęli drzwi.
Anakin pomacał kamienie i wyjął jedną z dwóch lamp żarowych, które zwykle tu czekały.
- Mistrz Ikrit już tu był - mruknął. - Z Valinem i Sannah.
- Tak, czuję ich.
- To było. . . eee. . . świetne, tam na górze - przyznał Anakin. - Skąd miałaś miecz?
- Anakinie Solo, czyżbyś uważał, że nie potrafię zbudować miecza świetlnego?
- Tego nie powiedziałem, nie myślałem tylko. . .
- Masz świętą rację, nie myślałeś i dalej nie myślisz. Zajmij się tym lepiej, zanim powiesz coś jeszcze. A teraz poszukajmy mistrza Ikrita.
Przenikliwy odór zgniłych jaj poprowadziłby ich nieomylnie, nawet gdyby zawiodła ich pamięć. Ikrit, Valin i Sannah siedzieli na krawędzi podziemnego gorącego źródła, tuż poza zasięgiem promienia światła, który padał z wysokości ponad stu metrów, gdzie jakaś dawna siła, naturalna czy sztuczna, przebiła się przez miękki kamień.
- Nigdy jeszcze nie widziałam jej przy świetle dziennym - szepnęła Tahiri. Kiedy byli młodsi, przychodzili tu z Kamem Solusarem i Tionną, aby
unosić się w ciepłej wodzie, otwierać na Moc, zanurzać się w gwiazdach na zewnątrz i we własnej osobowości wewnątrz. To miejsce znali wszyscy uczniowie, ale nikomu o nim nie mówili.
- Dobrze, że przyszliście - westchnął Ikrit.
- Wiedziałeś, że przyjdziemy - odparł chłopak.
- Jasne. Ale i tak się cieszę.
- Co teraz robimy? - zapytał Valin. Próbował udawać odważnego, ale Anakin czuł jego strach.
- Teraz? Wy zaczekacie tutaj, to dość bezpieczne miejsce. Ja zamierzam wspiąć się na górę. . . - Tahiri dźgnęła go łokciem w bok. - To znaczy. . . razem z Tahiri, póki jeszcze mamy światło. Potem ukryjemy się, zaczekamy do zmroku i ukra. . . eee, zarekwirujemy jeden ze statków, na tyle duży, żeby pomieścił nas wszystkich
- I na tyle mały, żeby mógł tu wylądować - dodała Tahiri.
- Właśnie. Chyba widziałem tam lekki transporter, który powinien załatwić sprawę
- Pamiętasz drogę na górę? - upewniła się Tahiri.
- Robiliście to już kiedyś? - zapytał Ikrit. - Wychodziliście stąd na powierzchnię?
- Uhm. . . tak - wykrztusił Anakin. - Raz. . . kiedy nam się nudziło.
- Myślałem, że zawsze miałem was na oku - westchną Ikrit. - Chyba się starzeję.
Mistrz Jedi rzeczywiście wyglądał starzej, niż kiedykolwiek pamiętał go Anakin. Mówił także jak ktoś wiekowy.
- Mistrzu Ikricie, nie jesteś chory?
- Chory? Nie. Tylko smutny.
- Smutny? Dlaczego? Ikrit nastroszył futro.
- Nie zwracajcie uwagi na mój smutek. To nic. Idźcie, zwyciężajcie jak zwykle. Pamiętajcie. . . - urwał, a po chwili dodał głosem, który sprawił, że Anakin poczuł się znowu jedenastoletnim dzieciakiem: - Pamiętaj, we dwójkę jesteście lepsi niż suma waszych składowych.
Moglibyście... - urwał znowu. - Nie. Dość tego. Za dużo powiedziałem. Razem, to najważniejsze. A teraz już was nie ma.
Dotarli na szczyt 9 zmroku i ukryli się w niewielkiej jaskini pod krawędzią czeluści. Była ciasna, ale nie do wykrycia, jeśli nie zawisło się tuż przed jej wejściem. Siedzieli ramię przy ramieniu, oddychając głęboko i rozmasowując zdrętwiałe mięśnie.
- Myślałeś, że zawalę sprawę - odezwała się nagle Tahiri.
- Kto tak powiedział?
- Nie było czasu o tym porozmawiać aż do tej pory.
- Owszem, ale mów ciszej. Rozmowa nie jest akurat najmądrzejszym sposobem spędzania czasu.
- Wyczujemy ich poprzez Moc na długo przedtem, zanim nas usłyszą.
- Chyba że są z nimi Yuuzhanie. Ich nie wyczujesz poprzez Moc.
- To rzeczywiście prawda?
- Aha.
- No więc?
- Co „no wię"?
Tahiri lekko trąciła go w ramię.
- No więc myślałeś, że zawalę sprawę. Że wpakuję nas w tarapaty.
- Tego nie powiedziałem.
- Nie, pewnie, że nie. Nie chciałeś zdenerwować małej Tahiri.
- Tahiri, teraz rzeczywiście zachowujesz się jak dziecko.
- Nie. Nieprawda. Zachowuję się jak ktoś, o czyim istnieniu kompletnie zapomniał nawet jego najbliższy przyjaciel.
- To idiotyczne.
- Naprawdę? Czy kiedy opuszczałeś akademię z Marą, pofatygowałeś się chociaż, żeby się pożegnać? A czy od tego czasu przesłałeś mi bodaj krótką wiadomość, czy choćby sięgnąłeś ku mnie poprzez Moc?
A przed chwilą, kiedy razem tańczyliśmy, spadając, wcale ci się to niepo-dobało! Prawie musiałam łapać sama siebie!
- To ty się opierałaś - zaoponował. - Spadaliśmy jak kamienie, a ty mi się opierałaś.
- To byłeś ty, wielki, głupi gundarku!
- Nieprawda, to ty. . . - Nagle cała scena rozegrała się znów w jego pamięci. Może to rzeczywiście on się opierał. Kiedy pracował z Tahiri, czasem trudno było mu rozróżnić, kto co czuje.
- No widzisz? - podsumowała lodowatym tonem.
Anakin milczał przez chwilę. Cudownym zrządzeniem losu Tahiri też.
- Tęskniłem za tobą - odezwał się w końcu. - Nikt nie zna mnie tak jak. . . - urwał.
- Zgadza się - odparła. - Nikt nie zna cię tak jak ja, a ty chciałbyś, żeby było inaczej. Wolałbyś zdławić wszystko w sobie, tam, gdzie nikt nie będzie w stanie cię dotknąć. Chewbacca. . . nie chciałeś o nim rozmawiać nawet wtedy, kiedy tu byłeś ostatnio. Teraz twierdzisz, że już powszystkim. A ta sprawa z Centerpoint. . .
- Masz rację - odparł. - Nie chcę o tym rozmawiać. Nie teraz.
Ramiona Tahiri zadrżały lekko i Anakin zdał sobie sprawę z tego, że dziewczyna płacze.
- Daj spokój, Tahiri - szepnął.
- Czym my jesteśmy, Anakinie? Rok temu byłeś moim najlepszym przyjacielem na świecie.
- Wciąż jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi - zapewnił ją.
- To znaczy, że resztę swoich innych przyjaciół musisz traktować naprawdę wrednie.
- Chyba tak - przyznał. Odruchowo ujął ją za ręką. Przez kilka sekund nie reagowała. Palce dziewczyny spoczywały w jego dłoni zimne i nieruchome i nagle przyszło mu do głowy, że chyba popełnił jakiś błąd. Ale w końcu odwzajemniła jego uścisk i gorąco ogarnęło go falą. Skłoniła głowę na jego ramię, wciąż płacząc i znów otoczyło ich milczenie. Tym razem jednak było łatwiej. Nie czuli szczęścia ani nawet zadowolenia, ale było łatwiej.
Po chwili jej oddech stał się bardziej miarowy i Anakin zorientował się, że usnęła. W słabym pomarańczowym świetle gazowego giganta nad ich głowami odkrywał jej rysy, znajome, a jednak inne. Wydawało się, że w tej znanej od lat dziewczęcej twarzy powstawało coś nowego - jak wyłaniające się z ziemi góry, wypychane przez wewnętrzny żar planety. Coś, czego nie można powstrzymać, nawet gdyby się chciało.
Widząc to, pragnął jednocześnie pozostać przy niej i uciec jak najdalej; z pewnym zdumieniem zorientował się, że to uczucie trwa już od jakiegoś czasu.
Od dziecka byli najlepszymi przyjaciółmi. Tyle tylko, że oboje przestali już być dziećmi.
Ramię mu zdrętwiało, ale nie miał odwagi się poruszyć, żeby jej nie zbudzić.
Anakin obudził Tahiri godzinę po zachodzie pomarańczowej planety. Słońce jeszcze nie wstało.
- Już czas - szepnął.
- To dobrze - wymamrotała. - Zaczyna się robić ciasno. Przesunęła się w bok i przykucnęła.
- Nadal wszystko w porządku?
- Nic nie słyszałem ani nie czułem. Jesteś gotowa?
- Jak rakieta, herosie.
Ostrożnie wspięli się na brzeg rozpadliny i zanurzyli w dżunglę. Ostry zapach zgniecionych niebieskich liści krzewów dowodził, że obszar ten został dokładnie przeszukany. Teraz jednak panowała cisza. Bez przeszkód dotarli do miejsca lądowania statków.
- Ten mi pasuje - szepnął Anakin, wskazując na lekki transporter stojący w pewnym oddaleniu od reszty. - Chyba nie będę miał problemu z jego uruchomieniem, no i zmieści się w otworze.
- Ty jesteś kapitanem, kapitanie.
Anakin przyjrzał się statkowi jeszcze raz i ostrożnie ruszył w jego kierunku. Strażnik stojący o kilkaset metrów dalej spojrzał w ich stronę, ale wystarczyła tylko lekka sugestia, aby Anakin i Tahiri zmienili się dla niego w grę cieni i świateł.
Przed statkiem także natknęli się na strażnika siedzącego na otwartej rampie. Na ich widok natychmiast zerwał się na nogi.
- Jesteś potrzebny po drugiej stronie świątyni - poinformował go Anakin, robiąc przy tym lekki ruch dłonią.
Osobnik zastanawiał się przez chwilę, drapiąc się po podbródku.
- Chyba jestem potrzebny gdzie indziej - zgodził się. - No to idę.
- Do zobaczenia - szepnął Anakin, gdy strażnik zaczął się szybko oddalać.
- Co do. . . - usłyszeli i zza rogu wychynęła twarz młodego człowieka. Wyglądał, jakby dopiero się obudził. Kiedy zobaczył Anakina i Tahiri, wytrzeszczył oczy i sięgnął po miotacz, ale znieruchomiał, gdy usłyszał syk włączanego miecza świetlnego; jarzący się czubek purpurowej klingi znajdował się dokładnie na wysokości jego oka.
- Spoko jnie - zaproponował Anakin.
- Hej - wykrztusił obcy. - Ja zawsze jestem spokojny. Spytaj, kogo chcesz. Czy mógłbyś. . . eee, zabrać to trochę dalej od mojej twarzy?
- Masz tu gdzieś kajdanki?
- Może.
Anakin wzruszył ramionami.
- Mogę obciąć ci łapy i efekt będzie mniej więcej ten sam.
- Tam, w szafce - mężczyzna szybko wskazał kierunek.
- Weź je, Tahiri. Jak się nazywasz?
- Remis. Remis Vehn.
- Jesteś pilotem tego statku?
- Jasne.
- Sąjakieś niespodzianki, o których powinienem wiedzieć, zanim polecę? Vehn skrzywił się, gdy Tahiri wykręciła mu ramiona do tyłu i założyła
kajdanki.
- Nic sobie na razie nie przypominam - mruknął.
- Doskonale. I tak zostaniesz na pokładzie. Gdyby ci się coś przypomniało, to się nie krępuj.
Anakin wyłączył miecz i podszedł do tablicy kontrolnej. Uważnie przyjrzał się przyrządom. Nie różniły się zbytnio od przyrządów na pokładzie „ Sokoła Milleniu", statku jego ojca.
Vehn odchrząknął.
- Właśnie sobie przypomniałem. Zanim uruchomisz podnośnik repulso-rowy, musisz podać kod dostępu.
- Doprawdy? A jeśli tego nie zrobię?
- To nastąpi zwarcie w sieci.
- Miło, że sobie przypomniałeś - sucho zauważył chłopiec. - Kod, proszą. Vehn recytował kod, a Anakin wstukiwał go do pamięci. Po chwili młody
Jedi odwrócił się w kierunku strażnika.
- Pozwól, że coś ci wyjaśnię - przemówił łagodnie. - Jestem Anakin Solo, a to moja przyjaciółka Tahiri Veila. Jesteśmy rycerzami Jedi, należymy do tych ludzi, których zamierzaliście wydać Yuuzhanom Vong.
Jeśli skłamiesz albo spróbujesz coś przed nami zataić, dowiemy się o tym od razu. Jedynym niepewnym czynnikiem jest zakres, w jakim będzie my musieli cię uszkodzić, żeby osiągnąć cel.
Vehn prychnął wzgardliwie.
- Mieli rację. Wy, Jedi, i wasze szczytne ideały to tylko mydlenie oczu. Anakin obrzucił go miażdżącym spojrzeniem.
- Następnym razem, kiedy będę próbował przejąć dzieci przeznaczone na ofiary dla Yuuzhan, najpierw pogadam sobie z tobą na temat „szczytnych ideałó". Do tego czasu jednak albo przynajmniej do chwili, kiedy będziesz miał do powiedzenia coś pożytecznego, radzę ci trzymać gębę zamkniętą na kłódkę.
Odwrócił się w kierunku pulpitu.
- Trzymaj się, Tahiri. Może trochę trząść, zanim nabiorę wprawy.
I uważaj na Vehna. Jeśli poczujesz, że coś jest nie tak, wyciągnij to z niego.
- Tak, sir. . . kapitanie Solo.
Anakin uruchomił podnośniki repulsorowe i statek zaczął się wznosić. Zanim zatrzasnął rampę, usłyszał jeszcze dochodzące z zewnątrz krzyki.
- Wywołaj mistrza Ikrita - polecił Tahiri. - Użyj Mocy, żeby wiedział, że już lecimy.
I że musimy się spieszyć, dodał w duchu.
ROZDZIAŁ
6
Talon Karrde splótł dłonie pod kamizelką i bladoniebieskimi oczami obserwował scenę na ekranie mostku „Szalonego Karrde"'.
- Doskonale, Shado - odezwał się pod adresem pięknej kobiety siedzącej po jego prawicy. - Coś mi się zdaje, że nasza funkcja niańki stała się nagle... bardziej interesująca niż się spodziewaliśmy.
- Też mi się tak zdaje - odparła Shada D'ukal. - Czujniki pokazują co najmniej siedem statków na orbicie wokół Yavina Cztery i kolejne sześć na powierzchni.
- I żaden nie należy do Yuuzhan, jak sądzę.
- Nie. Zbieranina, ale mogę się założyć, że to Brygada Pokoju.
- Hazard to głupia zabawa - zauważył Karrde. - Muszę mieć pewność. I chcę wiedzieć, co oni tam robią - postukał palcami w podłokietnik. - Wiem, że powinniśmy byli znaleźć jakiś sposób, żeby wylecieć wcześniej. Skywalker miał rację.
Westchnął i pochylił się do przodu, studiując czujniki dalekiego zasięgu.
- Coś się tam dzieje na powierzchni, jakaś strzelanina, mam rację, H'sishi?
- Na to wygląda - miauknęła Togorianka.
- Solusar? - zadumał się Karrde. - Może. Za ile możemy tam być?
- Jest ich znacznie więcej - zauważyła Shada. - Powinniśmy wezwać resztę statków, zanim podejmiemy jakiekolwiek kroki.
- Na pewno trzeba ich wezwać, ale nie możemy na nich czekać.
Ktoś tam w dole walczy o życie, prawdopodobnie któryś z ludzi, których obiecałem Skywalkerowi bronić. Co więcej, statki wciąż jeszcze pozostają na powierzchni, z czego należy wnioskować, że nie dostali tego, po co przyjechali, a więc dzieci Jedi. Jeśli będziemy czekać, aż je wezmą na pokład i wylecą w przestrzeń, znacznie trudniej będzie je uratować.
- Wiem o tym - zgodziła się Shada. - Ale wszystko stanie się jeszcze bardziej skomplikowane, jeśli wysadzą nas w powietrze.
Karrde roześmiał się.
- Shado, kiedy wreszcie nauczysz się ufać moim instynktom? Czy kiedyś pozwoliłem cię zabić?
- Chyba nigdy. Tak mi się zdaje.
Karrde wskazał na Yavin Cztery w chwili, gdy ciemny dysk czarną plamą odcinał się na większym, pomarańczowym kręgu gwiazdy.
- No więc chcę się tam znaleźć, i to już. Dankin, utrzymuj pełną powłokę, ale daj mi znać, kiedy nas zobaczą.
- Oczywiście, sir.
Moment ten nastąpił w godzinę później, kiedy prawie siedzieli na ogonie najbliższego z orbitujących statków.
- Chcą nawiązać łączność, sir - odezwał się Dankin. - I aktywizują układy obronne.
- Daj mi ich.
W chwilę później na ekranie holograficznym komunikatora pojawił się mężczyzna o prymitywnych rysach i rzadkich, siwiejących włosach.
- Transporter. Podaj swoje dane - wyrąbał twardo.
- Nazywam się Talon Karrde, sir. Może pan o mnie słyszał. Oczy tamtego zwęziły się czujnie.
- Słyszałem o panu, kapitanie Karrde. Trochę to nieuprzejmie skradać się tak od tyłu. I niebezpiecznie.
- Równie nieuprzejmie jest usłyszeć nazwisko rozmówcy i nie przedstawić się - odparował Karrde.
Twarz siwego skrzywiła się w irytacji.
- Proszę nie przeciągać struny, kapitanie Karrde. Może mnie pan nazywać kapitanem Imsatadem. Czego pan chce?
Karrde zaszczycił Imsatada bladym uśmieszkiem.
- Miałem właśnie zapytać pana o to samo
- Obawiam się, że nie bardzo rozumiem - odparł Imsatad.
- Wydaje się, że macie jakieś kłopoty. Oferuję pomoc.
- Nie potrzebujemy pomocy, zapewniam pana. A szczerze mówiąc, kapitanie Karrde, nie wierzę panu. Pamiętam pana jako szmuglera, pirata i zdrajcę Imperium.
- No to może pamięta pan też, co się stało z tymi, którzy nie traktowali mnie z należnym szacunkiem - lodowatym tonem oznajmił Karrde.
- Ja też będę szczery, zwłaszcza w sytuacji, kiedy nie mogę liczyć na cywilizowaną rozmowę. . . Jestem tutaj bez wątpienia w tym samym celu co pan. . . Aby zgarnąć nagrodę za tych młodych Jedi na dole.
- Nie wiem, o czym pan mówi.
Karrde pochylił się w kierunku ekranu, a oczy zabłysły mu niebezpiecznie.
- Kłamie pan, kapitanie, i to niezbyt umiejętnie. Nie widzę powodu, żeby bawić się w szarady.
- Mam nadzieję, że pan zauważył, iż jest was znacznie mniej.
- A ja mam nadzieję, że pan zauważył, iż udało mi się złożyć wam wizytę, powiedzmy, w bardzo dyskretny sposób. Czy naprawdę myśli pan, że mamy tu tylko jeden statek?
Imsatad zmierzył go ponurym spojrzeniem i przeciął łączność wizyjną. Karrde cierpliwie czekał. Po kilku minutach obraz powrócił.
- To nie wasz interes - odezwał się Imsatad.
- Zysk zawsze jest moim interesem.
- Tu nie będzie zysku, a nawet gdyby, to już się pan spóźnił.
- O, nie sądzę. Dlaczego wasze statki wciąż są na powierzchni?
Dlaczego moje czujniki wykazują szeroko zakrojone poszukiwania?
Zdaje się, że zdobycz wymyka się panu z rąk, kapitanie. - Karrde uśmiechnął się i rozparł w fotelu. - Proszę rozważyć moją ofertę pomocy. Nie żądam wiele w zamian, ale jeśli pan wzgardzi moją uprzejmością, mogę się okazać nieprzyjemny.
- To brzmi jak groźba. Karrde rozłożył ręce.
- Proszę to rozumieć, jak pan chce. Będziemy rozmawiać dalej czy nie?
- Mówi pan, że niewiele żąda w zamian. Co to ma znaczyć?
- Kilka ciepłych słów do uszu Yuuzhan Vong. Rodzaj. . . wprowadzenia. Widzi pan, kapitanie, już przed kilku laty wycofałem się z mojej ukochanej profesji. Teraz jednak są ciekawe czasy, właśnie takie, jakie lubią ludzie mojego pokroju, jeśli wie pan, co mam na myśli. Chciałbym przerwać swoją emeryturę.
- Mów dalej.
Karrde w zadumie pogładził wąsa.
- Yuuzhanie Vong obiecali zawieszenie broni, jeśli dostarczy im się Je-di. Chciałem wynegocjować przelot przez przestrzeń Yuuzhan Vong, kiedy zostaną ustalone jej granice.
- A dlaczego mieliby pozwolić szmuglerowi korzystać ze swojej przestrzeni?
- Mogą potrzebować tego i owego. A ja mogę im to dostarczyć.
A jeśli nie, na pewno im nie zaszkodzę. Wszyskie moje działania będą skierowane na niedobitki Nowej Republiki. Niedobitki te są jednak często rozdzielone systemami zajętymi przez Yuuzhan Vong. Szczerze mówiąc, koszty objazdu byłyby zbyt wysokie.
Imsatad skinął głową i przez twarz przebiegł mu grymas odrazy.
- Rozumiem. Wie pan, że nie mogę niczego obiecać?
- Proszę tylko, aby wspomniał pan o mojej pomocy w tej sprawie. Tyle może mi pan zapewnić.
- Mogę - zgodził się Imsatad. . . - A pan. . . co właściwie może mi pan zaoferować?
- Lepsze czujniki od waszych, to raz. Szczegółową znajomość Yavina Cztery, której wy, jak sądzę, nie posiadacie. Załogę, która znakomicie potrafi znajdować różne rzeczy. Pewne szczególne środki obrony przed
Jedi. . . i sposób, żeby ich znaleźć.
Imsatad zesztywniał i zniżył głos niemal do szeptu.
- Byłem z Thrawnem w Waylandzie. Ty wciąż. . .
- Ach, widzę, że wie pan, o co chodzi.
- Wiem, że go zdradziłeś. Karrde wzniósł oczy.
- Co za nuda. Doskonale, kapitanie. Jeśli nie życzy pan sobie moich usług, są inni, którzy na to pójdą.
- Zaczekaj! - Imsatad zagryzł dolną wargę. - Muszę to skonsultować z moimi oficerami.
- Zaczekam chwilę - oznajmił Karrde, unosząc palec w górę. - Ale proszę mnie nie znudzić.
Przerwał połączenie.
ROZDZIAŁ
7
- Ty hutyjska łajzo! - wrzasnął Remis Vehn, gdy transporter przeorał ścianę rozpadliny. - Uważaj na mój statek!
- Stery ma ją za duży luz - poskarżył się Anakin.
- Nie, to ty gnasz jak Twi'lek na haju - warknął Vehn.
- Spokó j - syknęła Tahiri. - Albo zaszyję ci dziób.
Vehn wrzasnął znowu przy następnym otarciu o kamień. Luzu było znacznie mniej, niż z początku sądził Anakin.
Pomimo to w chwilę później osiedli na parującej wodzie podwodnego jeziora. Anakin opuścił rampę i wkrótce mistrz Ikrit oraz dwoje młodych Jedi znaleźli się na pokładzie.
- Przypiąć się! - polecił Anakin. Uruchomił silniki i wkrótce znów wznosili się ku górze.
Nagle cały statek zadygotał i odgłos rozdzieranej stali ogłuszył pasażerów.
- Rampa, ty bezmózgowcu! - rozdarł się Vehn. - Nie podniosłeś rampy! Anakin poniewczasie przycisnął odpowiedni guzik, ale w nagrodę usłyszał
tylko przeraźliwy zgrzyt.
- Pięknie - wymamrotał.
- Anakinie - szepnęła Tahiri - Chyba mamy problem.
- Poradzimy sobie nawet z opuszczoną rampą. Potem się zastanowimy, co z tym zrobić.
- Nie o to mi chodziło - pokazała palcem na kokpit. Coś wielkiego i ciemnego przesłaniało światło poranka.
- Sithowe nasienie! Nasunęli na otwór jeden z większych frachtowców.
- Leć dalej - mruknął mistrz Ikrit.
- Ale. . .
- Leć dalej. - Drobniutki mistrz przycupnął na podłodze z zamkniętymi oczami. Jego głos brzmiał jak spokojny pomruk, ale Anakin poczuł potężne drżenie w Mocy.
- Powinieneś się przypiąć, mistrzu.
- Nie ma czasu. Anakin skinął głową.
- Jak sobie życzysz, mistrzu Ikricie. - Otworzył przepustnicę.
Z brzękiem, iskrzeniem i dygotem ruszyli pełną parą wprost w brzuch wroga.
- On go odpycha w górę - jęknęła z podziwem Tahiri. - Mistrz Ikrit wypycha frachtowiec do góry. . .
I rzeczywiście, kiedy wynurzyli się z otworu, frachtowiec nie spoczywał już na jego brzegach, lecz wisiał jakieś osiemdziesiąt metrów nad ziemią. Silniki manewrowe grzały się, pchając go w dół, ale bez rezultatu. Anakin rozejrzał się błyskawicznie. Inne statki i ich załogi otoczyły otwór ze wszystkich stron z wyjątkiem jednej, więc rzucił się w kierunku wylotu, wprost pod brutalny, zmasowany atak.
- Mój statek - zawył Vehn, gdy pokład przechylił się pod dziwnym kątem. Anakin bez zmrużenia oka wyrwał do przodu i przebił się przez burzę niemal w tej samej chwili, gdy dwa pozostałe statki znalazły się na pozycji zamykającej pułapkę.
- Pomóżcie mistrzowi Ikritowi - polecił kandydatom Jedi. - Popchnijcie frachtowiec jeszcze wyżej.
- Mistrz Ikrit odszedł, Anakinie - odezwał się Valin. - Wyskoczył na zewnątrz. . .
- Co takiego?
- Tam jest! - wrzasnęła Tahiri, pokazując palcem w dół.
Ikrit był tam istotnie. Kierował się w stronę statków tworzących blokadę, korwety i lekkiego frachtowca. W miarę jak się zbliżał, statki rozstępowały się niczym rozepchnięte ogromnymi dłońmi.
- Nie wierzę - jęknął Anakin. Ale i tak wystrzelił przed siebie, kierując się wprost w szczelinę utworzoną przez mistrza Jedi. Promienie laserów i strzały z miotaczy ze świstem i sykiem cięły powietrze wokół nich, ale każdy strzał, który mógłby trafić Ikrita lub statek, zostawał odchylony, chybiając ledwie
0 centymetry. Malutki Jedi wciąż spokojnie szedł przed siebie.
Byli już niemal wolni i przelatywali tuż nad Ikritem.
- Nie wytrzyma tak długo - zmartwił się Anakin. - Tahiri, użyj Mocy. Przechwyć go, kiedy będziemy przelatywać.
- Nie ma sprawy - odpowiedziała. Jej pewność brzmiała jednak cokolwiek fałszywie. Anakin wyczuwał w jej głosie drżenie.
Właśnie wtedy pierwszy strzał wyminął blokadę i trafił mistrza Ikrita. Anakin poczuł to poprzez Moc jak ukłucie jasności. Nie ból, nie lęk, nie wyrzuty, tylko. . . zrozumienie.
Jeszcze dwa strzały, jeden po drugim, i ich statek znów zatrząsł się pod naporem ognia. Z rozpaczliwym szlochem Anakin poderwał statek przez wyrwę
1 obrócił go. Tahiri z nieartykułowanym warknięciem skoczyła przez otwarty właz, wymachując jarzącym się mieczem i popędziła w kierunku leżącego mistrza.
- Nieee! - zawył Anakin. Przesunął działa dziobowe, jedyne, nad którymi miał pełną kontrolę, biorąc na cel statki odgradzające go od Tahiri i mistrza. Otworzył ogień - odpowiedziały mu tym samym. Widział przez ułamek sekundy Tahiri z bezwładnym ciałem mistrza w ramionach, jak kierowała się w jego stronę. Jego wzrok - cóż za absurdalna sytuacja - przyciągnęły jej nagie stopy, bielejące na tle ciemnej ziemi.
Transporter zawrócił w miejscu pod blokadą i nagle wszystkie światła na pokładzie zgasły. Anakin zaklął i gorączkowo próbował przywrócić zasilanie. W chwilę potem wszystkie systemy zamruczały, budząc się do życia. Tarcze zniknęły.
- Valin, Sannah, wszystko jedno, które z was! - krzyknął. - Na wieżyczkę lasera! I to już!
Zrobił jedyną rzecz, jaką mógł. Za kilka sekund zostaną usmażeni. Jeśli istniała jakakolwiek szansa, żeby wziąć Tahiri z powrotem na pokład, musiał działać planowo.
Obrócił się znowu statek i włączył silniki odrzutowe, przeskakując nad pozostałymi jednostkami i ostrzeliwując je po drodze. Był całkowicie pochłonięty lotem; rozciągał zmysły w Mocy do granic możliwości, umykając przed promieniami laserów, zanim jeszcze zostały wystrzelone, wyczuwając najsłabsze punkty, w których mógłby ulokować własne serie strzałów, wirując i tańcząc nad głowami nieprzyjaciół.
Statki pognały w ślad za nim. Walczył, żeby nabrać wysokości, przez cały czas zdając sobie sprawę, że Tahiri jest coraz dalej i dalej od niego, Wciąż ją czuł. Wciąż żyła.
Mistrz Ikrit nie miał tyle szczęścia. Anakin czuł, jak życie uchodzi ze starego Jedi, czuł, że przepływa obok niego jak łagodny wiatr.
Jestem z ciebie dumny, Anakinie - zdawał się mówić mistrz. - Pamiętaj. . . razem jesteście silniejsi niż suma waszych części. Kocham was. Żegnajcie.
Zaciskając zęby, Anakin zdławił łzy. Będziesz płakał później, pomyślał. Teraz musisz widzieć, co robisz. . .
Jeden z silników krztusił się. Nie mógł temu zaradzić, nie tu, nie teraz. Z przekleństwem, które dziwnie przypominało szloch, przewrócił statek na bok i ślizgiem przeleciał pomiędzy dwoma statkami, które zderzyły się ze sobą w moment później. Anakin wystrzelił w kierunku górnych warstw atmosfery.
Obecność Tahiri znikała, pozostawała w tyle.
Jak Chewie. Tak samo jak Chewie.
Szarpnięciem wykonał zwrot w tył, skierował się na najbliższy statek, korwetę, i dał pełną moc.
- Co do. . . - jęknął Vehn. - Zabijesz nas!
Anakin wystrzelił. Tamten statek wciąż leciał. Spokojnie, równo. . .
Anakin poderwał dziób leciutko jak piórko, odbijając się od pancerza tamtego jak mocno rzucony kamień od powierzchni wód jeziora. Szarpnęło nimi gwałtownie, rozległ się przeraźliwy wizg dartego metalu.
Zderzenie rzuciło korwetą o ziemię, niedaleko, ale wystarczyło, aby dziobem wbiła się w Wielką Świątynię. Silniki rozkwitły orchideą płomieni.
Ułamek sekundy potem turbolasery z wieżyczki przemówiły - to Sannah dobrała się do broni. Anakin wprowadził statek w pionową świecę, walcząc o każdy metr odległości, choć z każdym przebytym metrem serce rozdzierało mu się coraz boleśniej.
- Ja wrócę, Tahiri - szepnął. - Przysięgam ci, wrócę.
- Mistrz Ikrit - szepnęła.
- Wiem - odparł Kam, gładząc jej srebrzyste włosy. - Wiedział od samego początku.
Stali tak przez kilka drogocennych sekund, wzajemnie czerpiąc z siebie siłę i pociechę. Wreszcie to Tionna odsunęła się pierwsza.
- Dzieci nas potrzebują - powiedziała. - Teraz jesteśmy dla nich wszystkim.
- Nie - odparł Kam. - Anakin wciąż tam jest.
Kam Solusar jęknął i oparł się o wilgotną kamienną ścianę jaskini. Stojąca obok Tionna stłumiła krzyk przerażenia. Niektóre z dzieci, te bardziej
wrażliwe, zaczęły płakać. Pewnie nie wiedziały nawet, dlaczego właściwie płaczą.
Kam długo macał w ciemności, aż trafił na Tionnę i chwycił ją w ramiona. Czuł słone łzy na jej policzkach, wyczuwał rozdarcie w jej duszy.
Tionna odczuwała wszystko tak silnie, tak głęboko. Nie obawiała się bólu, jaki mogłaby jej sprawić taka wrażliwość. Była to jedna z tych cech, które kochał w niej najbardziej. Podczas, gdy on odgradzał się od wszechświata pancerzem, ona przyjmowała go w siebie i oddawała - lepszy i doskonalszy. Jej rana zagoi się z czasem, zrodzi się z niej pieśń. Inni sądzili, że jest słaba, ponieważ jej Moc nie była zbyt wielka.
Kam wiedział co innego. W ostatecznym rozrachunku to ona była silniejsza od niego.
ROZDZIAŁ
8
Talon Karrde był zakładnikiem, ale nie powinien o tym wiedzieć. Imsatad prawdopodobnie uważał się za dość sprytnego, by wmanewrować Karrde'a w dołączenie do poszukiwań na powierzchni księżyca. Uważał też, że jest wystarczająco cwany, zapewniając, że ma pięć razy więcej ludzi niż Karrde.
A Karrde pozwolił mu zachować te słodkie złudzenia.
- Tam już szukaliśmy - odezwał się piskliwym głosikiem Maber Yeff, przywódca uczestników grupy reprezentujących Brygadę Pokoju.
Machnął ręką w stronę gęsto porośniętych winoroślą ruin.
- Na pewno szukaliście - odparł Karrde. - Ale nie z vornskrami.
Yeff odwrócił bladą twarz o ostrych rysach w kierunku długonogich stworzeń podskakujących na czele grupy.
- Skąd wiesz, że nie czują tylko wompów albo innych stworzeń?
- Gdyby umiały to robić, byłyby bezcenne - odparł Karrde. - Ponieważ jednak szczury womp nie występują na Yavinie Cztery, musiały by mieć nosy na nadświetlną, żeby je wyczuć aż na Tatooine.
- Wiesz, co chciałem powiedzieć.
- Vornskry wyczuwają Moc, a zwłaszcza istoty, które jej używają. Najlepiej nadają się do polowań na Jedi.
- Tak? A skąd mogę je wziąć? Bardzo by się przydały w naszej profesji.
- Niestety, mam jedyne oswojone egzemplarze, jakie żyją. Zapewniam cię, nie chciałbyś spotkać dzikiego vornskra na wolności.
- Cóż, mamy jeszcze do odłowienia całą masę Jedi, co przy możliwościach, jakie mają dzięki Mocy. . . a jeśli te istoty robią to, co mówisz. . .
- Patrz tylko - rzucił Karrde. Bestie nadstawiły uszu i zaczęły dyszeć, rwąc się do biegu. Jak strzały pomknęły przez zrujnowaną bramę.
- Przecież tam już szukaliśmy - powtórzył Yeff.
- Jak sądzisz, ilu Jedi może się tam ukrywać? Według moich informacji, co najmniej dwoje dorosłych i około trzydzieściorga dzieci. Uważasz, że ich zobaczysz, jeśli nie zechcą być zauważeni? Że będziesz pamiętał, że ich widziałeś?
- Czy oni naprawdę mogą to zrobić?
- Mogą, mogą.
- Tak mówił kapitan Imsatad. Powiedział też, że ty potrafisz sobie z nimi poradzić.
Karrde uśmiechnął się blado.
- Istotnie. Jest takie stworzenie, pochodzące z tej samej planety covorn-skry. Wytwarza bąbel odpychający Moc.
- Aha, twoja ślicznotka niesie chyba właśnie coś takiego w tej zakrytej klatce.
Kątem oka Karrde zauważył, że brwi Shady zmarszczyły się niebezpiecznie, ale nie wypadła z roli.
- Właśnie. Moja słodka Sleena jest równie delikatna jak one. Rozumie ich potrzeby.
- Rozumiem - Yeff obdarzył „Sleenę" obleśnym uśmieszkiem. - Mogę je zobaczyć?
- Słońce im szkodzi i łatwo je zdenerwować. Jeśli chcesz, pokażę ci je po polowaniu. Tymczasem proponuję, żeby twoi ludzie przygotowali broń. Dzieci nie powinny stawiać specjalnego oporu, ale dorośli są niewiarygodnie odważni. . . nawet bez mocy Jedi.
Ruszyli za vornskrami w ruiny, przez rozsypujące się galerie, przepełnione korzenną wonią błękitnolistnego bluszczu i robaczywym, słodkawym zapachem gnijącego drewna. Z początku światło było słabe, ale wystarczające; przenikało szczeliny w ścianach i dachu, rozpraszane przez mgłę, liście i włochaty, mszysty porost. Jednak gdy posuwali się dalej, robiło się coraz ciemniej. Wreszcie dotarli do pomieszczenia, z którego schody wiodły stromo w dół, w głąb skalistych fundamentów.
Karrde wyciągnął miotacz i dał znak Shadzie, którą miał z prawej strony. Większość z pozostałych także zdążyła już wyciągnąć broń.
- Idziemy za tobą - zaproponował Karrde.
- Zwierzaki są twoje - odparł Yeff. - Ty pójdziesz pierwszy.
- Jak chcesz.
Tunel powiódł ich w dół, poprzez wieki wykute w kamieniu, zaklęte w rysunkach obcych istot i dziwnych napisach. Wreszcie znaleźli się w obszernej jaskini. Vornskry stanęły i warcząc groźnie, wpatrywały się w mrok.
- Siad - polecił Karrde, czując, jak unoszą mu się krótkie włoski na karku. Czy zobaczył jakiś ruch, cień twarzy, czy może mu się wydawało? Od odpowiedzi zależało jego własne życie.
Spojrzał jeszcze raz na vornskry, na sposób, w jaki poruszają uszami. Wyglądały tak, jakby ktoś przeszedł właśnie obok nich. Bardzo blisko.
- Gdzie one są? Nic nie widzę. - Yeff zatoczył krąg lampą.
- Nic dziwnego - odparł Karrde. - Ja też nic nie widzę. Podniósł miotacz i ogłuszył przedstawiciela Brygady Pokoju.
Zanim otworzyli ogień, udało mu się jeszcze jednego przygwoździć do ściany, a potem już sam dał nura między skały. Członkowie grupy, Halm i Ferson, którzy czekali tylko na jego sygnał, zrobili to samo. Shada z kolei wirowała wśród wrogów w takim tempie, że trudno było umiejscowić jej sylwetkę. Szkoda, że Yeff został ogłuszony wcześniej, inaczej nauczyłby się podziwiać „ślicznotkę" z całkiem innej strony.
Skoro wziął ze sobą tylko trzech członków załogi, musiał nie zdawać sobie sprawy, jak dobra jest Shada. Skąd zresztą miałby wiedzieć? Teraz jednak było już za późno.
Powietrze pulsowało energią, jaskinia zadygotała równomiernymi detonacjami.
Jeśli Korrd dobrze policzył, teraz było już tylko czworo przeciwko piętnastu.
Usłyszał krzyk Halma i z żalem skorygował rachunek: troje na piętnastu. Wyjął drugi miotacz i wyskoczył w górę, strzelając jednocześnie z obu. Rzucił się w poszukiwaniu lepszej osłony.
- Chodźcie tu, chodźcie! - zawołał. - Wiem, że tam jesteście! Pozdrowienia ze ślubu Luke'a i Mary!
Zbłąkany promień przysmażył mu ramię. Karrde potknął się na nierównym podłożu. Chyba robię się na to za stary, pomyślał i przetoczył się na plecy. Bez osłony wytrzyma najwyżej kilka sekund; może wystarczy, żeby zabić jeszcze ze dwóch. Shada pewnie da radę zabić wszystkich pozostałych, ale galaktyce ubędzie jeden Talon Karrde, co byłoby okropną tragedią.
Z ponurą miną podniósł miotacze i zaczął strzelać nisko nad ziemią. Mrok rozświetliły kolejne promienie.
Nagle nad jego głową rozgorzała smuga energii, rysując w powietrzu skomplikowane hieroglify. Promienie, które miały zakończyć świetlaną karierę Ta-lona Karrde'a, odleciały w odwrotnym kierunku.
Karrde zamrugał, usiłując rozpoznać stojącego nad nim mężczyznę.
- Miło, że cię widzę, Solusar. Coś cię chyba zatrzymało.
Znów otworzył ogień do przeciwników, jednocześnie dźwigając się na nogi. Solusar był teraz jego osłoną; odbijał skierowane ku nim strzały z przerażającą precyzją Jedi.
Po drugiej stronie pieczary ożył nagle jaskrawy promień drugiego miecza. To pewnie Tionna.
Teraz Karrde naliczył po swojej stronie pięciu ludzi, a wrogów szacował na mniej więcej dziesięciu.
Dopiero kiedy z grupy Brygady Pokoju pozostało tylko trzech, zdecydowali się uciec z powrotem w korytarz.
- Nie możemy ich wypuścić - sprzeciwił się Karrde.
- Daleko nie zajdą - odparła mroczna postać obok niego i znikła. Gdzieś za plecami, w głębi jaskini, Karrde usłyszał głosy dzieci.
Kam Solusar wrócił po chwili. W półmroku ledwie rozświetlonym blaskiem lampy Karrde z trudem rozróżniał jego bladą, poważną twarz i wysokie czoło. Solusar podszedł bliżej i popatrzył przeciągle na Karrde'a.
- Masz szczęście, że cię nie posiekałem - warknął. - Sprowadziłeś ich tutaj, gdzie są dzieci. Użyłeś swoich vornskrów przeciwko nam. A co by się stało, gdyby zaatakowały dzieci?
Karrde przekrzywił głowę.
- Moje zwierzątka są bardzo dobrze wytresowane. Atakują wyłącz nie na mó j rozkaz. Słuchaj, Solusar, jakoś przecież musiałem cię znaleźć. Nie mogłem tego zrobić bez towarzystwa tych matołków, a kiedy cię znalazłem, musiałem się ich pozbyć. Sądzili, że mam przy sobie isalamiry i że wasza moc Jedi będzie zablokowana.
- Ale ich nie przywiozłeś.
- To tylko pusta klatka.
- I zwróciłeś się przeciwko nim, nie wiedząc, czy tu jesteśmy, czy nie?
- Znam moje zwierzaki. Byłem pewien, że tu jesteście, a nie chciałem was obezwładnić, przynosząc je rzeczywiście.
- To duże ryzyko.
- Obiecałem Luke'owi Skywalkerowi, że zabiorę jego uczniów z Yavina Cztery. Jeśli dotrzymanie słowa wiąże się z ryzykiem, widocznie tak ma być.
Solusar niecierpliwie skinął głową.
- Jasne. Ale skąd mam wiedzieć, że mówisz prawdę? Znam cię, owszem, i wiem, że zwykle znajdowałeś się po właściwej stronie, ale ostatnio wielu ludzi przyłączyło się do Brygady Pokoju. A ty już nieraz zmieniałeś barwy...
- Ty też. Nigdy nie chciałeś przyodziać się w stare piórka?
Oczy Solusara zwęziły się lekko, ale po chwili pokiwał głową na znak potwierdzenia:
- Ufam ci - oznajmił. - Co teraz?
- Teraz zabierajmy się stąd, zanim przyślą posiłki.
Niestety, kapitan Imsatad nie doceniał Karrde'a w znacznie mniejszym stopniu, niż by się to mogło wydawać. Zaledwie wychynęli na powierzchnię, okazało się, że las aż roi się od ludzi Brygady Pokoju.
- Doskonale - wymamrotał Kam Solusar, uskakując przed promieniem lasera, który wydrążył w skale obok jego głowy dziurę wielkości pięści. -Przedtem przynajmniej byliśmy ukryci.
Karrde wygładził przód kurtki i niedbale spojrzał na chronometr.
- Solusar, to przykre. Nie wierzysz we mnie?
- Wiara to ślepa, niekwestionowana pewność. A co ty myślisz?
- Myślę, że na twoim miejscu. . . Tionno, dzieci, zasłońcie sobie uszy. Ty też, Solusar - polecił głośno Karrde.
- Co. . . - zaczął Solusar, kiedy nagle wokół nich rozległ się huk, który brzmiał, jakby dłonie wielkości Gwiazdy Śmierci biły gorące brawa.
Karrde wyszczerzył zęby w dzikiej satysfakcji i patrzył, jak ogień turbo-laserów zmienia dżunglę w płonące piekło. Dobrze jest mieć załogę, której można ufać. Wyszedł z ukrycia i starannie celując, sprzątnął kilku członków Brygady Pokoju, którzy jeszcze zwracali na nich uwagę, następnie pobiegł w kierunku lądującego „Szalonego Karrde"'. Zaledwie platforma ładownicza stuknęła o ziemię, Tionna i Kam Solusar zapędzili dzieci na pokład. Karr-de i jego ludzie osłaniali ich ogniem. Po kilku chwilach wszyscy znaleźli się w środku.
Karrde wszedł na pokład ostatni. Zaledwie jego stopy dotknęły podłogi, zmodyfikowany koreliański transporter okręcił się wokół własnej osi i wystartował świecą w niebo. Przez zamykający się właz widać było, że statki nieprzyjaciela depczą im po piętach. Ale Karrde wiedział, że będzie trudno. Prawie nie wierzył własnym oczom, że dali radę.
Oczywiście, nigdy nie powiedziałby tego na głos.
Nucąc pod nosem, ruszył szybkim, ale spokojnym krokiem w kierunku mostka.
Zanim tam dotarł, niebo miało już ciemnosiny kolor i z każdą chwilą robiło się coraz ciemniejsze.
- Cóż, szanowni państwo - rzekł, zajmując swoje miejsce. - Jak wygląda sytuacja?
H'sishi rzuciła mu spłoszone spojrzenie sponad stanowiska czujników.
- Trochę uszkodziliśmy naszych kolesiów na orbicie, ale wciąż wszyscy są w stanie latać. A teraz mamy jeszcze statki na powierzchni, którymi trzeba się zająć.
- No to się zajmijcie.
- Tak jest, sir.
Statek zadygotał, wewnętrzne systemy kompensacyjne zawyły.
- Hej, Opur - krzyknął Karrde do jednego ze swoich ochroniarzy.
- Upewnij się, że dzieci można gdzieś bezpiecznie umieścić. Nie chciałbym, żeby tym małym Jedi spadł bodaj włos z głowy!
- Tak jest, sir - odparł Opur i wybiegł.
- A teraz... - Karrde przez chwilę studiował ekrany. - Chyba zapędzili nas w kąt, mam rację?
- Chyba że skoczymy w nadprzestrzeń. . .
- Z tym wielkim Yavinem na karku? - zadumał się Karrde. - Nie, dziękuję, nie dzisiaj. Chyba raczej wyłamiemy parę prętów klatki. - Postukał palcem w konsolę. - O, tutaj.
- To ich najciężej uzbrojony statek - zauważyła Shada.
- Kiedy rzuca się na ciebie stado vornskrów, zawsze kop w szczękę największego, najbardziej złośliwego. Na pewno zwrócisz na siebie ich uwagę.
- Wydaje mi się, że już to zrobiliśmy.
- Człowiek nigdy nie ma za wiele dobrego wina, pięknych kobiet i uwagi bliźnich - odparł Karrde. - No już, ale nie zamykaj przepustnic.
- Nie zdołamy odstrzelić im tarcz, dopóki się do nich nie zbliżymy
- mruknęła Shada.
- Nie, na pewno nie. Ale z pewnością zobaczymy, kto pierwszy zamruga. - Zamyślił się na chwilę. - Przekaż mi stery.
- Zdaje się, że mówiłeś coś na temat hazardu. Podobno to głupi zwyczaj -przycięła mu Shada, gdy fregata zaczęła szybko powiększać się na ekranach.
- Faktycznie, powiedziałem coś takiego - odparł Karrde. - Ale to nie jest hazard. Na mój znak wypuścić torpedy protonowe. Nie strzelać, po prostu je
wypuścić.
- Jak pan sobie życzy, sir - odparł lekko zdziwiony artylerzysta.
- Próbują złapać nas w promień ściągający - zauważyła Shada.
- Tak, proszę bardzo.
- Co?
- Opuśćcie tarcze.
Tym razem systemy tłumienia nie zdołały skompensować całej energii; pokład zadygotał, jakby miał się zapaść pod ich stopami. Promień ściągający pochwycił ich i zatrzymał w miejscu.
- Torpedy. Teraz - polecił Karnie.
- Torpedy poszły - zameldowała Shada. - Promień ściągający je przechwycił.
- Dobrze. A teraz podnieście tarcze.
- Sir, oni zaczęli strzelać do torped.
- Czy zwolnili promień ściągający?
- Tak.
- No to zdetonujcie torpedy. Ekrany zbielały, kiedy włączał napęd.
ROZDZIAŁ
9
Anakin zmagał się z grawitacją, ścinając czubki drzew. Skargi Vehna zlały się w jeden monotony jęk. Valin, przypięty pasami w fotelu drugiego pilota, wyglądał na bardzo chorego. Sannah wciąż strzelała z turbolasera. Anakin czuł w niej frustrację i gniew. Tahiri była również jej przyjaciółką.
Wciąż jest jej przyjaciółką. Tahiri żyje. Anakin czuł to z taką pewnością, jak czuł własną skórę.
Transporter wyciął w lesie dymiącą ścieżkę, którą Anakin wreszcie od biedy mógł uznać za przecinkę. Opadł, eksploatując tłumiki inercyjnie znacznie powyżej ich parametrów granicznych. Przedzierał się przez ścianę pnączy i drobniejszych porostów - gęstą, ale na szczęście niezbyt twardą. Gdyby natrafił na naprawdę duże drzewo...
Wolał o tym nie myśleć. W zamian zrzucił torpedę i zmienił kierunek. Przesuwał się teraz w stronę rzadszego lasu na samych repulsorach, schodząc poniżej czubków drzew i kryjąc się w ich baldachimie.
Torpeda eksplodowała, zmieniając ze sto metrów kwadratowych lasu w bogaty w węgiel, pomarańczowy pióropusz.
- No chodźcie, wy sępy - syknął przez zęby Anakin.
- Mam ich - cicho rzuciła Sannah.
- Jeszcze nie - odparł. - Czekaj.
Coś majaczyło w gęstym dymie - wahadłowiec klasy Sentinel.
- Sądzą, że się rozbiliśmy - domyślił się Valin.
- Właśnie - odparł Anakin, włączając silniki.
Zmodyfikowany wahadłowiec próbował zrobić zwrot, kiedy wynurzyli się spoza zasłony drzew, ale już było za późno. Anakin odpalił ostatnią torpedę protonową; statek Brygady Pokoju zmienił się w kulę ognia i pogrążył w już płonącej dżungli.
- Anakin! - wrzasnęła ostrzegawczo Sannah.
Chłopiec instynktownie poderwał statek w niebo, ale i tak kadłub zatrząsł się pod serią potężnych uderzeń.
- Tu jesteście - mruknął. - Jak z wami skończę, będzie po wszystkim.
Z trzech statków, które ścigały go prawie przez pół księżyca, pozostał tylko jeden - E-skrzydłowiec. Niestety, zarekwirowany przez Anakina transporter był już poważnie uszkodzony i wkrótce pójdzie na dół z własnej woli, natomiast szybki mały myśliwiec wciąż jeszcze spisywał się bez zarzutu.
- Musisz trafić go tylko raz, Sannah - rzekł Anakin. - No, najwyżej dwa.
- Nie mogę go dorwać - poskarżyła się.
Mały stateczek śmignął obok nich; w powietrzu nagle ostro zapachniało ozonem i stopionym metalem. Transporter zadygotał.
- Daj, ja strzelę! - poprosił Vehn.
- Co?
- Słuchaj, nie zamierzam umierać. To mój statek, moje działka i wiem, że strzelam lepiej niż ten dzieciak. Ona chyba nigdy wcześniej nie miała do czynienia z działem, przynajmniej tyle widać. . . - Vehn pobladł, kiedy
Anakin znowu wprowadził niezgrabny statek w ostrą beczkę.
- Myślisz, że ci zaufam?
- Użyj tej swojej cholernej mocy Jedi. Nie widzisz, że mówię poważnie? Ku zaskoczeniu chłopca rzeczywiście wyglądało na to, że gość nie kłamie.
- Zastrzelisz własnych kumpli?
- To nie są moi kumple. I znów ani śladu fałszu. Anakin podjął decyzję.
- Valin, rozkuj go i zaprowadź do działka. Vehn, obiecuję, że jeśli to jakaś sztuczka, pożałujesz tego, cokolwiek się stanie.
- Bardziej niż teraz? Nie sądzę.
Anakin jeszcze raź zniżył lot, próbując zyskać kilka sekund. Miał już tylko jeden silnik i wystarczyłby pojedynczy strzał, żeby zakończyć całą sprawę.
- Już go mam - zameldował Vehn z wieżyczki. - Podejdź w górę, tylko o to cię proszę.
- Ależ proszę bardzo - odparł Anakin. Jeszcze raz poderwał statek.
E-skrzydłowiec zobaczył w tym swoją szansę, strzelił i rozdarł to, co zostało z silnika, na płonące strzępki. Silnik zakrztusił się i zgasł, a transporter na krótką chwilę zawisł sto metrów nad czubkami drzew. Korzystając z tego momentu zawieszenia, Vehn przeszył niebo czerwonymi igłami. Wbiły się w Eskrzydłowiec, który wirując odleciał w dal. Teraz także transporter zaczął spadać i Anakin uderzeniem pięści włączył repulsory. Ogłuszył ich wizg rozdzieranego metalu.
Anakin ocknął się ze smakiem krwi na języku. Nie wiedział, czy był nieprzytomny przez kilka sekund, czy przez kilka godzin, a spojrzenie na układy kontrolne nic mu nie pomogło. Przez transparistal kokpitu widział tylko zmiażdżoną roślinność.
- Sannah! Valin!
- Nic im nie jest - odezwał się zza jego pleców Remis Vehn. - Trochę potłuczeni, ale ogólnie nadają się do użytku.
Anakin obrócił się na fotelu i stwierdził, że ma przed nosem lufę miotacza. Zamrugał i spojrzał w zimne, szare oczy młodego człowieka.
- Może to odłożysz, co? - zaproponował, lekko naciskając Mocą.
- No cóż. . . - zawahał się Vehn.
- Odłóż - polecił bardziej stanowczo Anakin.
- Jasne - odparł Vehn. - Już się robi.
- Świetnie. - Anakin odpiął uprząż pilota, wziął miotacz i zatknął sobie za pas.
- Niech to! - zaklął Vehn. - Wy, Jedi, rzeczywiście jesteście czarownikami.
- Dziób na kłódkę - ostrzegł go Anakin, zwracając się w stronę Sannah. Dziewczynka była nieprzytomna, ale oddychała równo. Valin nie stracił
przytomności, ale rozdarta powłoka statku wygięła się tak, że zablokowała uprząż Sannah. Anakin uwolnił ją kilkoma cięciami miecza świetlnego. Dziewczynka Melodie jęknęła cicho.
- Vehn, wynieś Sannah na zewnątrz - polecił Anakin. - Ten statek może zgotować nam jeszcze niejedną niespodziankę.
- Mój statek - jęknął Vehn. - Nie do wiary, coś ty zrobił z moim statkiem.
- To nie ja, tylko twoi kumple - odparł Anakin. - Ci sami, którzy właśnie zamordowali mistrza Jedi i wzięli do niewoli moją najlepszą przyjaciółkę. Nie spodziewaj się, że będę opłakiwał twoją stratę.
- Po pierwsze - odparł Vehn - to nie są moi kumple. Wszedłem w ten interes tylko i wyłącznie dla forsy, bo sądziłem, że będziemy polować na dorosłych Jedi, a nie na dzieciaki. Po drugie. . . nie spodziewam się, że się rozkleisz, ale wyjaśnij mi, proszę, jak zamierzasz wydostać się z tej dzikiej dżungli bez mojego statku?
Anakin nie odpowiedział Vehnowi, zajęty badaniem Valina.
- Nic ci nie jest? - zapytał. - Możesz chodzić?
- W porządku - odparł Valin.
- To dobrze. Chcę, żebyście wyszli na zewnątrz i schronili się między drzewami. Uważajcie, dżungla nie jest najbezpieczniejszym miejscem na świecie, chociaż ten hałas pewnie odstraszył wszystkie co większe bestie.
Pochylił się nad Sannah. Była posiniaczona, ale nie wyczuł żadnych poważniejszych obrażeń.
- Zabierz dziewczynę do dżungli - powtórzył Vehnowi. - Pójdę tuż za tobą.
Po drodze chwycił jeszcze w locie kajdanki obezwładniające.
- To nie w porządku - poskarżył się Remis Vehn. - Właśnie opowiedziałeś, jaka niebezpieczna jest ta dżungla, a teraz nie tylko nie dajesz mi żadnej broni, ale jeszcze mnie skułeś. A co się stanie, jeśli obok będzie przechodziło coś głodnego?
- Musiałby to być jakiś padlinożerca, żeby nie pogardził takim śmieciem!
- odparł Anakin.
- Bardzo zabawne! Przecież wam pomogłem.
- Naprawdę uważasz, że mam ci za to podziękować? - warknął Anakin.
- Ratowałeś własną skórę, nic więcej. A teraz spokój.
- Nic jej nie będzie? - zapytał Valin, patrząc na Sannah.
- Chyba nie. - Anakin dotknął czoła dziewczynki Melodii i leciutko musnął ją Mocą, wzmacniając ją tam, gdzie była słaba, i delikatnie wyprowadzając ją z omdlenia.
Westchnęła lekko, otworzyła oczy, zamrugała i nagle drgnęła gwałtownie.
- Tahiri! - jęknęła.
- Szszsz - uciszył ją Anakin. - Mieliśmy kraksę. Trochę jesteś poobijana. Jak się czujesz?
- Jakbym została otruta jadem purelli i wisiała przez pół dnia w jej sieci. Valinowi nic się nie stało?
- Jestem tutaj - odezwał się chłopiec.
- Wszyscy są w porządku - zapewnił Anakin. Złote oczy dziewczynki napełniły się łzami.
- Nieprawda. Mistrz Ikrit i Tahiri...
- Mistrz Ikrit poświęcił się dla nas - odezwał się Anakin, przełykając wielką gulę w gardle. - Nie chciałby, żebyśmy go opłakiwali. Zjednoczył się z Mocą. Ale Tahiri. . .
- Ona nie żyje, prawda? - zapytał Valin.
- Żyje - potrząsnął głową Anakin. - Słyszę ją w Mocy.
Wzywa mnie, dodał w duchu. Czuł jej strach, strach pełen wściekłości. Nie odnosił wrażenia, że grozi jej bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Anakin odwrócił się do Vehna, który siedział kilka metrów dalej, przykuty do młodego drzewa Massassich.
- Co z nią zrobią, Vehn? Dokąd mieliście zabrać porwane dzieci?
- Powiedziałem ci: nie wiedziałem, że naszym celem mają być dzieci
- naburmuszył się Vehn. - I nie wiedziałem, dokąd mamy je zabrać.
- Przecież mieliście ich przekazać Yuuzhanom Vong. Vehn uważnie studiował liście ponad ich głowami.
- Gdzie? Gdzie miało nastąpić przekazanie więźniów?
- Nie wiem.
- Kłamiesz.
- Słuchaj. . .
- Mogę sprawić, że sam mi powiesz - ostrzegł go Anakin. - Nie spodoba ci się to.
Przyszło mu do głowy, że jego brat Jacen nie pochwaliłby tego rodzaju groźby. Wujek Lukę też nie. W tej chwili jednak Anakin się tym nie przejmował.
Vehn poruszył się niespokojnie, ale milczał. Anakin zerwał się na nogi i ruszył w jego kierunku.
- Zaczekaj chwilę, Jedi! Nie spal mi mózgu! Nie wiem wiele, ale mogę ci powiedzieć, co podsłuchałem. Coś, czego nie wolno mi było usłyszeć.
Anakin zrobił jeszcze jeden krok i przykucnął. Jego lodowato niebieskie oczy znalazły się naprzeciwko ciemnoszarych oczu Vehna.
- No? - zachęcił go.
- Nie powinienem w ogóle o tym wiedzieć, ale. . . ale Yuuzhanie Vong planowali przylecieć na tę nędzną kupę błota. Brygada Pokoju postanowiła dotrzeć tu przed nimi i wyłapać was wszystkich, zanim przyjadą.
- Po to, żeby im zaoszczędzić roboty?
- Właśnie. Coś w rodzaju prezentu. Ci goście z Brygady Pokoju są śmiertelnie poważni. Naprawdę myślą, że wszyscy w galaktyce będą zgubieni, jeśli Vongowie nie dostaną tego, czego chcą, i to z nawiązką.
- Dlaczego mówisz „ci goście z Brygady Pokoj", jakbyś do nich nie należał?
- Wynajęli mnie jako pilota. To wszystko.
Anakin zmarszczył brwi, ale puścił to mimo uszu.
- Co zrobią ci z Brygady Poko ju, skoro spartaczyli robotę?
- Skąd wiesz, że spartaczyli? Chyba domyślili się, że gdzieś ukryłeś dzieciaki. Mają dobrych tropicieli i sprzęt do poszukiwań.
- Nikogo nie znajdą - zapewnił Anakin. - Co wtedy zrobią? Yuuzhanie Vong mogą uznać, że Brygada przybyła tutaj po to, aby ukryć dzieciaki. W najgorszym wypadku wściekną się, że pozwoliliście ponad trzydzieściorgu Jedi prześliznąć się pomiędzy palcami, a złapaliście tylko jednego.
Vohn zadumał się.
- Mogą uciec. Mogą też próbować blefu, wykorzystując tego jednego więźnia. Nie znam ich wystarczająco dobrze, żeby coś powiedzieć.
- Anakinie - odezwała się cicho Sannah. - Ty i Tahiri uratowaliście mój lud. Nie mogę pozwolić, żeby coś jej się stało. Po prostu nie mogę.
- Dlaczego nie pomyślałaś o tym wcześniej? - warknął Anakin. - Cała trójka mogła odejść z Kamem i Tionną. Uważaliście, że to jakaś zabawa. Szkoda, że się myliliście.
- Anakinie! - Sannah wytrzeszczyła oczy, ale po chwili spuściła głowę.
- Masz rację - szepnęła. - To nasza wina. Moja wina. Mogłam powiedzieć Kamowi, a wtedy nic podobnego by się nie zdarzyło. Mistrz Ikrit wciąż by
żył.
Łzy strumieniem popłynęły jej po twarzy. Przez krótki moment Anakin cieszył się, że dziewczynka płacze, że wreszcie do niej dotarło, jak głupio postąpiła. Bardzo chciał się z nią zgodzić.
Zgrzytnął zębami, wstał i odszedł w kierunku skraju dżungli.
Nie zaszedł daleko, oparł się tylko o pień wielkiego drzewa i dyszał ciężko, usiłując się opanować. Dopiero po chwili, kiedy poczuł, że zdoła to zrobić, powrócił na polankę i podszedł do Sannah, która wciąż jeszcze płakała. Valin też w milczeniu ocierał łzy.
- Nie miałem racji - odezwał się - Żadne z was nie jest niczemu winne. Winić można tylko Yuuzhan Vong, a nie was. Poczucie winy w tej chwili nas nie uratuje. Na planecie jest mnóstwo innych statków. O ile wiem, już nas namierzyli, więc musimy się przygotować. Jeśli tak nie jest, musimy się zastanowić, jak uruchomić statek.
Remis Vehn roześmiał się z goryczą.
- Mamy tu części z trzech statków - spokojnie dodał chłopiec. - Powinniśmy z tego coś sklecić. Poza tym pomoc jest w drodze, więc może należałoby tylko czekać i wytrzymać jeszcze przez jakiś czas. Valin, czynię cię odpowiedzialnym za sprawdzenie i zinwentaryzowanie wszystkich racji żywnościo-
wych i leków. Vehn, ty mu powiesz, gdzie ma tego szukać na statku. . . i nic nie ukryjesz. Sannah, tobie daję miotacz. Będziesz pilnowała obozu, a ja pójdę się rozejrzeć po miejscach katastrof. Jeśli usłyszysz cokolwiek. . . mam na myśli naprawdę wszystko, co nietypowe. . . oboje chowacie się i pozostajecie w ukryciu, jasne?
- Tak - odparła Sannah. Velin poważnie kiwnął głową.
- Dobrze. I nie wierzcie we wszystko, co mówi Vehn. Nie dotykajcie jego więzów, nawet do niego nie podchodźcie. Niedługo wrócę.
ROZDZIAŁ
10
Karnie nie stracił przytomności, ale czas dziwnie zwolnił. Uprząż pilota usiłowała go przeciąć na pół, a statek wirował jak szalony, zasilanie włączało się i wyłączało, aż wreszcie pozostało włączone, gdy do akcji weszły minimalne systemy podtrzymania życia. Kompensator inercyjny obudził się, grawitacja się uspokoiła, ale ekran wciąż pozostawał nieodgadnionym kłębowiskiem sygnałów.
- Raport! - krzyknął Karrde. Co się dzieje? H'sishi niechętnie podniosła wzrok.
- Minimalne uszkodzenie fregaty - zameldowała. - Oberwaliśmy i trochę kulejemy.
- Ale kulejemy przynajmniej we właściwym kierunku - podsumował Kar-rde. - Kierunek: zewnętrzne systemy.
- Rdzeń hipernapędu jest chyba najbardziej uszkodzony - zauważył Dan-kin. - Nie sądzę, żeby udało nam się skoczyć.
- No nie, stąd na pewno nie skoczymy. . . nie z tej dziury, którą wykopał sobie Yavin.
- Wciąż jeszcze damy radę umknąć dużym statkom, przynajmniej przez jakiś czas. Fregata w końcu i tak nas złapie, ale mamy przewagę, której nie zlikwiduje wcześniej niż za godzinę. Za to E-skrzydłowce mogą nam narobić kłopotów.
- Życzę im szczęścia - burknął Karrde.
- Wiesz, mamy teraz kilka słabych punktów na pancerzu - delikatnie przypomniała Shada.
- Dlatego właśnie im zwiejemy, Shado, kochanie - odparł Karrde.
- A nasze tarcze...
- Wytrzymają, ile trzeba.
- Ile trzeba na co? - zapytała Shada. - Bez hipernapędu. . . H'sishi wydała basowy pomruk.
- Co się dzieje, H'sishi?
- Mogę ci dać coś lepszego niż działający hipernapęd, kapitanie - powiedziała Togorianka.
- A cóż to takiego?
Obdarzyła go bardzo zębatym uśmiechem, tak szerokim, że prawie podzielił jej głowę na dwie połówki.
- Reszta naszej floty, sir.
- Pytałaś, na co czekam, Shado? Nigdy nie wątp w to, że bogowie mnie lubią. Jak daleko?
- Ummm, urrr. . . - H'sishi spoważniała nagle. - Co najmniej dwie godziny, sir.
- No, cóż - wesoło odparł Karrde. - Przyjmuję propozycje, jak rozciągnąć te. . . ileż to. . . teraz już osiem minut. . . w dwie godziny, których potrzebujemy. . .
Pancerz zagrzechotał złowróżbnie.
- Mamy na karku E-skrzydłowce, sir - zameldował Dankin.
- Cóż, nie dajmy im czekać. Pokażcie, co ten biedny stary transporter ma do zaofiarowania. Shado, mostek jest twój.
- Chyba nie chcesz uciec w środku bitwy?
- To nie potrwa długo. Dajcie mi znać, kiedy dogoni nas największy statek. Na razie muszę pogadać z Solusarem.
Cztery godziny później na ekranie Karrde'a pojawił się wyraźnie zmęczony Imsatad.
- Jesteś idiotą, Karrde - oznajmił.
- A pan kim jest w takim razie, kapitanie? - odparował Karrde. - Tak czy owak, nasze pozycje uległy teraz odwróceniu. Mam znacznie więcej siły rażenia niż pańska mała flotylla.
- A jednak, jak już kiedyś pan to zauważył, wciąż jeszcze tu jesteście, to znaczy, że nie wykonaliście swojego zadania - rzekł Imsatad. - Czego chcecie?
- Zgodnie z moimi obliczeniami brakuje jeszcze czwórki młodych Jedi. Pewnie pan nic nie wie na ten temat, co?
- Rzeczywiście nic nie wiem.
Karrde wstał i splótł dłonie za plecami.
- Czasami potrafię być bardzo poważnym człowiekiem, kapitanie Imsatad. Właśnie nadeszła taka chwila. Dałem słowo, że bezpiecznie dostarczę uczniów i dwóch nauczycieli Jedi i że nie pozwolę im wpaść w łapy mętów pańskiego pokroju. Zamierzam właśnie to zrobić.
- Narażacie na niebezpieczeństwo naszą misję - rzekł z wyrzutem Imsa-tad. - Yuuzhanie Vong nie zatrzymają się, dopóki nie dostaną wszystkich Jedi. Jeśli zrobimy za nich robotę, może wykażą dobrą wolę. . .
Karrde przerwał mu z kąśliwym uśmieszkiem.
- Yuzhanie Vong podbili pół galaktyki w ofensywie, której w żaden sposób nie sprowokowaliśmy. Czy to nas zobowiązuje do okazywania im dobrej woli?
- Słuchaj, Karrde. Byłem na Dantooine z grupą wojskową. Widziałem, co oni potrafią. Nie możemy ich zatrzymać. Nie możemy. To elementarny instynkt samozachowawczy. Poza tym to nieprawda, że ich nie sprowokowaliśmy. Przecież to Jedi rozpoczęli wojnę i to Jedi ich nieustannie prowokują.
Karrde westchnął i wrócił na swój fotel. Postukał palcami po poręczach.
- Nie wiem, czy naprawdę wierzy pan w tę kupę bzdur i wcale mnie to nie obchodzi. Ale to dobrze, że wspomniał pan o instynkcie samozachowawczym, ponieważ właśnie stoi pan przed koniecznością wyboru.
Imsatad dumnie uniósł podbródek.
- Gdybyś sądził, że mamy waszych zaginionych Jedi, nie niszczył byś naszych statków.
Karrde machnął ręką. Kam Solusar wszedł w pole widzenia monitora.
- Pozwoli pan, że przedstawię Kama Solusara, jednego z nauczycieli w akademii Jedi, której dzieje tak brutalnie przerwaliście. Jest Jedi, a oni wyczuwają się wzajemnie. Wiedział pan o tym?
Oczy Imsatada przeskakiwały z jednego na drugiego.
- Słyszałem o czymś takim.
- Żadnego z dzieci nie ma na pańskim statku, kapitanie - rzekł Solusar głosem, którym można by łamać kości. - Nic nam nie przeszkodzi, żeby pana unicestwić.
Imsatad zamrugał nerwowo.
- To, co robię, robię dla dobra całej galaktyki - wykrztusił.
- Tak, już to słyszałem w pańskim wykonaniu - odparł Karrde. -
Osobiście uważam, że najlepiej przysłuży się pan galaktyce w formie chmury organicznego pyłu. Imsatad potarł czoło.
- Czego chcesz? - zapytał wreszcie znużonym głosem.
- Chcę, żeby wszystkie statki wylądowały. Chcę przeszukać je jeden po drugim.
Imsatad wzruszył ramionami.
- Nie mam dzieci, których szukacie. Możesz przeszukać moje statki. Daj mi osiem godzin, żebym zdążył je posadzić.
- Masz pięć. - Karrde dał znak, żeby przerwać połączenie.
- On coś ukrywa - zauważył Solusar. - Nie mogę wyczuć, co.
- Nie dociera do niego, że jest pokonany?
- Nie i to jest właśnie najdziwniejsze. Czuje się pobity, ale ukrywa coś w związku z Anakinem i resztą.
- Naprawdę myślisz, że oni wciąż żyją?
- Anakin żyje, jestem tego pewien. Tahiri też. A jeśli oni żyją, to żyje również Sannah i Valin. W końcu Brygada Pokoju nie przybyła tu po to, żeby ich zabić, ale wziąć do niewoli.
Karrde przytaknął w zadumie.
- Sprowadzę tu „Układ Idiot". To korweta, a jej kapitan jest jednym z moich najlepszych ludzi. Chciałbym dowieźć te dzieci całe i zdrowe na Coruscant.
- Doskonały pomysł, chociaż na Coruscant też niedługo będą bezpieczne. . .
- Na szczęście Lukę Skywalker ma na tę okazję jeszcze inny plan.
- Ja zostanę, dopóki nie znajdziemy reszty - oświadczył Solusar.
- Właśnie tak mi się wydawało. A Tinna?
- Dzieci potrzebują jednego z nas.
- Doskonale. Zajmę się więc transferem. Solusar skinął głową i wyciągnął dłoń.
- Jeszcze ci nie podziękowałem. Cieszę się, że cię nie zabiłem. Karrde uśmiechnął się smutno i ujął wyciągniętą dłoń
- Doskonały dar na doskonałą okazję. O tobie mówię, Solusar.
- Sithowe nasienie - warknęła Shada z drugiej strony mostka.
- Co się tam dzieje?
- Karrde, jeśli chcesz zabrać te dzieciaki z systemu, proponuję, żebyś się pospieszył.
- A co, jeszcze więcej Brygad Pokoju? - Spojrzał na czujniki dalekiego zasięgu. Pojawiały się na nich świetliste punkty. . . coraz więcej i więcej. -H'sishi, co my tu mamy?
Pani taktyk spojrzała na niego ponuro.
- Yuuzhanie Vong, sir. Całe mnóstwo. Co najmniej dwa analogi krążowników i całe mnóstwo mniejszych statków.
Karrde zacisnął palce na oparciu fotela, aż zbielały mu kostki. Klął w duchu, ale usiłował zachować spokojną twarz.
- Ile czasu?
- Nie więcej niż godzina, sir.
- Wystarczy, żeby „Układ Idioty" znalazł się daleko. „Przekręt" ma lecieć z nim razem.
- A co z nami? - zapytała Shada.
- Nie możemy walnąć w nich bykiem - zastrzegł się Karrde.
- Anakin i reszta są jeszcze na dole - warknął Solusar. - Jeśli myślisz, żeby ich zostawić. . .
Karrde przerwał mu machnięciem ręki.
- O niczym takim nie myślę. Jeśli opuścimy ten system, zamkną go tak dokładnie, że wedrze się tu tylko flota Nowej Republiki. Musimy jednak zmienić taktykę. I potrzeba nam posiłków. Shado, przeniesiesz się na „Układ Idiot". Zabieraj, co się da.
- Chyba oszalałeś, jeśli uważasz, że cię tu zostawię.
- Nic nam nie będzie. To wielki system, a my nie jesteśmy bezbronni. Jeśli Yuuzhanie Vong planują okupację Yavina Cztery, możemy im bardzo utrudnić życie. Powinnaś już wiedzieć, Shado, że jeśli jestem dobry w czymkolwiek, to właśnie w ratowaniu własnego tyłka. Teraz pędź. Nie mamy czasu się o to kłócić.
- Wrócę - obiecała.
- Oczywiście, że wrócisz. A ja tu na ciebie zaczekam. A teraz ruszaj.
ROZDZIAŁ
11
Anakin obserwował odległe punkty jednostek rojących się wokół miejsca katastrofy. Byli tam od czterech godzin, ale w ciągu kilku ostatnich minut zaczęli się wynosić - jeden po drugim. Poczuł skurcz w brzuchu. Gdyby miał jeden z tych skrzydlaków, mógłby wrócić do świątyni i zabrać Tahiri.
I co dalej? Zostawić Valina i Sannah z Vehnem pod niebem pełnym tej szarańczy? Próbować wlec ich za sobą w kolejną bitwę powietrzną, a potem na akcję ratunkową?
Nie. Nie mógł poświęcić ich wszystkich dla jednego życia. . .
Poczuł drżenie przebiegające pień drzewa i dłoń sama powędrowała mu do miecza świetlnego. Ale wyczuł, że to Valin wspina się w górę.
Chłopiec dotarł do niego i usadowił się w rozwidleniu gałęzi. Patrzył na dwa ostatnie skrzydlaki, które zdawały się właśnie odlatywać.
- Powinieneś zostać w jaskini - odezwał się Anakin.
- Może i tak - zgodził się Valin. - Ale nie zostałem. Wskazał na odlatujący stateczek.
- Myślałem, że będą szukać dłużej - mruknął. Anakin potrząsnął głową.
- Dwa dni to i tak długo. Sądziłem, że zmęczą się wcześniej.
W końcu szukają większej zdobyczy: reszty studentów. Mają mało czasu, pamiętasz? Kiedy pojawią się Yuuzhanie, będą musieli udowodnić, że im się udało, albo już po nich. Brygada Pokoju raczej wolałaby niepokazywać Vongom, jak zniszczyła ich macierzystą ziemię - pokazał w dół. - Wracaj lepiej do jaskini. Mogą jeszcze raz wszystko przeszukać.
- Anakinie, dlaczego Yuuzhanie Vong tak bardzo chcą nas dostać? Anakin odetchnął głęboko.
- Nie jestem pewien. Chyba dlatego, że nas nienawidzą. To, że nie istnieją w Mocy, odcina oba kierunki porozumienia. Nie możemy ich wyczuć ani wywierać na nich bezpośredniego wpływu, ale możemy robić rzeczy, których oni nie rozumieją. I to my właśnie najbardziej im zaszkodziliśmy. Sądzę, że ostatnią kroplą goryczy stało się poniżenie ich mistrza wojennego przez Jacena.
- Ale tamci z Vehnem nie byli Yuuzhanami.
- Ale oni są jeszcze gorsi. Uważają, że jeśli nas wydadzą, zdołają powstrzymać podboje Yuuzhan, którzy zadowolą się tym, co już zdobyli.
- A zadowolą się?
Anakin prychnął pogardliwie.
- Senator Elegos A'Kla oddał się w ich ręce. Miał nadzieję, że uda mu się ich zrozumieć, zadzierzgnąć nić porozumienia, zdobyć wzajemne zaufanie. . . jednym słowem rozpocząć proces poszukiwania pokojowego rozwiązania.
- Zabili go - cicho odezwał się Valin. - Słyszałem o tym.
- I przesłali nam jego wypolerowane kości.
- A potem mój tato zabił tego Yuuzhanina, który zabił Elegosa. Anakin zawahał się. Nie pomyślał jakoś, do czego może doprowadzić taki
przykład.
- Tak - odparł krótko.
- A teraz wszyscy nienawidzą mojego taty, a nie Yuuzhan Vong. Anakin potrząsnął głową.
- Nie. To nie tak. To tylko. . . tylko polityka, Valinie.
- A co to oznacza?
- Nie wiem, nienawidzę polityki. Zapytaj mojego brata, kiedy go znów spotkasz, albo moją mamę.
- Ale. . .
- To znaczy - przerwał mu Anakin - że twój ojciec, Corran Horn, jest dobrym człowiekiem i każdy, kto ma choć trochę oleju w głowie, może to potwierdzić. Cały problem z ludźmi polega na tym, że wielu z nich nie ma rozumu, a wielu innych to kłamcy.
- To znaczy, że będą mówili źle o moim ojcu, nawet jeśli tak nie uważają.
- Właśnie tak, mały.
- Nie jestem mały.
Anakin spojrzał w zdeterminowaną dziecinną twarz i nagle zobaczył to samo, co Kam, Tionna, wujek Lukę, ciocia Mara - wszyscy dorośli w jego życiu - pewnie już od dawna dostrzegali w jego własnej twarzy.
- Może i nie - zgodził się z chłopcem. - Ale właśnie to przed chwilą próbowałem ci wyjaśnić. Yuuzhanie Vong nie wykazują najmniejszej tendencji do dotrzymywania słowa. Chyba nawet nie uważają, że kłamstwo jest czymś złym. AElegos. . . no cóż, to była naprawdę szlachetna próba i bardzo go za to szanuję. Ale jedyną rzeczą, jakiej od nas i naszych światów potrzebują Yuuzhanie, są niewolnicy. Oni nienawidzą naszych maszyn, uważają je za bluźnierstwo i nie spoczną, dopóki nie zniszczą wszystkich. Jedyny sposób, aby uniknąć walki, to poddać się i pozwolić im robić wszystko, co chcą. To jedyne warunki pokoju, jakie oni są w stanie zrozumieć i zaakceptować. Brygada Pokoju uważa, że mogą zrobić coś pośredniego. Elegos był dzielny i szlachetny. . . i bardzo się mylił. Kosztowało go to życie. Cóż, należało do niego i mógł je poświęcić. Brygada Pokoju to głupcy i tchórze, więc chcą poświęcić nasze życie. A nasze życie należy do nas i nic im do niego.
Valin skinął głową i uśmiechnął się lekko.
- Mówisz więcej niż zwykle. Tahiri zawsze twierdziła, że kiedyś to z ciebie wylezie.
Anakin zdumiał się, kiedy pojął, że Valin ma rację. Po raz pierwszy w życiu próbował moralizować. Nigdy przedtem tego nie robił, może z wyjątkiem dyskusji z rodzeństwem lub Tahiri. Ba, nie umiał i nie lubił tego robić i unikał takiej postawy jak ognia. Jego ojciec czasem żartował, że łatwiej byłoby pociągnąć śmigaczem gwiazdę neutronową, niż wydrzeć z Anakina dwa słowa naraz. . .
Ale nagle ludzie zaczęli żądać od niego coraz więcej i więcej. Wieść o jego niektórych wyczynach rozniosła się szeroko i domyślał się, że otaczało go coś w rodzaju sławy. Do tej pory wszystko było dobrze, a choć nigdy by się do tego nie przyznał, nawet mu się to podobało. Wydawało mu się, że może stać się kimś takim jak wujek Lukę, kiedy był młody i walczył z Imperium - jak bohater, choć naprawdę wcale nim nie był.
Poczuł ucisk w sercu i nagle zorientował się, dokąd go zawiodły te myśli.
- Dlaczego ty, Tahiri i Sannah przybyliście mi na pomoc, Valinie? Dlaczego nie zostaliście z Kamem i Tionną?
Valin spojrzał na niego niewinnymi oczami.
- Bo chcemy być tacy jak ty, Anakinie. Wszyscy. A ty. . . ty nigdy byś nie uciekł z pola walki.
Anakin zacisnął zęby, w oczach poczuł pieczenie. To załatwiało sprawę. Skłamał, kiedy powiedział Sannah, że za ten chaos odpowiedzialni byli Yuuzhanie Vong i Brygady Pokoju. Podobnie jak śmierć Chewiego, jak Cen-terpoint, to był jego własny chaos. Chaos Anakina Solo.
Tym razem jednak musi go uporządkować. Jeszcze nie wie jak, ale musi.
- Nie widać, żeby dużo zabrali - zauważyła Sannah, kiedy przeglądali wrak transportera Vehna. Od katastrofy minęły cztery dni i cztery noce, ale dopiero dobę temu ujrzeli ostatniego odlatującego skrzydlaka.
- A co mieliby zabrać? - zapytał Valin. - Nie zostało nic takiego, co by im się mogło przydać.
- Nie - zgodził się Anakin. - Zostało mnóstwo różnych dobrych rzeczy, ale naprawianie ich zajęłoby zbyt wiele czasu.
- Ale ty masz czas, prawda? - ironicznie rzucił Vehn z miejsca, gdzie siedział ze skrępowanymi dłońmi splecionymi na kolanach.
- Naprawię go - zapewnił Anakin. - Hipernapęd jest w porządku.
- To świetnie. Polecimy stąd prościuteńko w nadprzestrzeń. Przynajmniej nikt nie będzie musiał się martwić grzebaniem naszych szczątków. A na pewno już nie będziemy się musieli martwić Vongami.
- Jeśli Anakin mówi, że to naprawi, to znaczy, że tak będzie - warknął Valin.
- Zamknij się, śmierdzący mały Hutcie - burknął Vehn. - Może jestem waszym więźniem, ale to nie znaczy, że muszę przez cały dzień słuchać waszego pyskowania. Ja... hej! Au!
Vehn nagle zaczął się wściekle drapać po nodze, po czym padł na ziemię, wijąc się jak opętany. Anakin wyprostował się.
- Odejdźcie od niego. To jakaś sztuczka.
- Sztuczka? - wrzasnął Vahn. - Żrą mnie żywcem! Dopiero wtedy Anakin zauważył, że Valin się śmieje.
- Valinie, to twoja sprawka?
- Zasłużył sobie.
- Przestań. Natychmiast. W tej chwili.
- Ja tylko. . .
- Już!
- Tak, sir - szepnął Valin. I nie brzmiało to sarkastycznie.
Anakin ukląkł obok Vehna. Od ramion i twarzy pilota odpełzała właśnie chmara wielosegmentowych robaków mniej więcej centymetrowej długości, pozostawiając po sobie czerwonawe smużki. Vehn nerwowo otrząsał je z siebie, ale kiedy Anakin próbował mu pomóc, odskoczył z gniewnym okrzykiem.
Dopiero kiedy pozbył się wszystkich robaków, Vehn zwrócił się w stronę Valina. Dyszał ciężko.
- To twoja sprawka, nie? Jakiś cholerny hokus-pokus Jedi! - Nie zgrabnie podniósł się na nogi. - Mam nadzieję, że Vongowie naprawdę was dorwą. Wszystkich, co do jednego.
- Taak? - syknął Valin. - No. . .
- Valin! - wpadł mu w słowo Anakin nieco zbyt ostro - Zamknij się i słuchaj. Potrafisz zrobić coś lepszego. Wiem, że potrafisz, bo mieliśmy tych samych nauczycieli. - Odwrócił się w stronę Sannah. - Ty też się śmiałaś. Uważasz, że to zabawne, używać Mocy do torturowania bez bronnego więźnia tylko dlatego, że cię przezywał?
Sannah poczerwieniała.
- Nie - szepnęła.
- Valin?
- Nie - odparł cicho chłopiec. - Wydaje mi się, że nie.
- Są chwile, kiedy trzeba użyć Mocy w samoobronie, Valinie, są też chwile, kiedy obrona oznacza atak. A gdyby nawet przyszło mi wycisnąć mózg Vehna, żeby dowiedzieć się czegoś, co pomoże nam uratować Tahiri, pewnie bym to zrobił. Ale tortura dla samej tortury. . . nigdy.
Valin skinął głową i usiadł. Ku zdumieniu Anakina nie wyglądał na obrażonego, raczej na zamyślonego. Nagle stał się szalenie podobny do swojego o jca, Corrana Horna. Było to tak wyraźne, tak oczywiste, że Anakin zaczął się zastanawiać, czy to przyszłościowa wizja dorosłego Valina, czy po prostu uderzające podobieństwo.
Odchrząknął.
- Zajmijmy się pracą, co wy na to? Silniki nie są w tak złym stanie, jak by się wydawało. Sądzę, że używając części odzyskanych z innych jednostek, zmusimy statek do kuśtykania, a tylko tyle mi potrzeba: drogi na orbitę. W ostateczności przynajmniej uruchomię komunikator.
Anakin nie pozbył się wprawdzie wątpliwości, ale dzieciaki przynajmniej dostaną jakieś zajęcie, zanim on wymyśli sposób, żeby przebyć pół księżyca w poszukiwaniu Tahiri. Jeśli się czymś zajmą, nie będą się aż tak martwić. Poza tym Talon Karrde powinien zjawić się lada chwila.
A Tahiri wciąż była tutaj. Prawie na pewno znajdowała się na Yavinie Cztery, a nie na orbicie.
To było pocieszające, ale Anakin i tak o mało nie oszalał. Poszedłby chociaż na piechotę, choć rozum mu podpowiadał, że potrzebowałby kilku
miesięcy, aby przebyć dziką puszczę, która dzieli go od Wielkiej Świątyni. Może po prostu potrzebował zajęcia, tak samo jak Valin i Sannah.
Z westchnieniem poszedł sprawdzić, jak wyglądają sprzęgła ogniw zasilania.
Coś zapiszczało tuż przy nim. Już chwytał za świetlny miecz, kiedy zorientował się, że dźwięk pochodzi z komunikatora na nadgarstku. Ktoś go wzywał.
Przez chwilę gapił się na komunikator. Może to jaka sztuczka Brygady Pokoju, próba namierzenia Anakina? A może to Talon Karrde próbuje ich znaleźć?
Niechętnie przyjął wezwanie. Po wyświetlaczu zaczęły się przewijać słowa: POGOŃ ZMYLONA. X-SKRZYDŁOWIEC MOCNO USZKODZONY. CZEKAM NA
DALSZE INSTRUKCJE.
- Fiver!
POTWIERDZAM
- Fiver, użyj tego sygnału i przylatuj prosto tutaj! Gdzie jesteś? 20 GODZIN STANDARDOWYCH.
- Co? Dlaczego?
TYLKO NAPĘD REPULSOROWY. STATEK POWAŻNIE USZKODZONY.
- Ale tobie nic się nie stało?
SPRAWNY.
- Dobrze. Świetnie ci idzie, Fiver. Przylatuj najszybciej, jak możesz. Potrzebujemy cię.
POTWIERDZAM, ANAKINIE.
- Anakinie? - Chłopiec roześmiał się, pomimo wszystkich kłopotów. Robot astromechaniczny dawno nie przechodził kasowania pamięci i zaczynał już mieć swoje dziwactwa. Samotny lot X-skrzydłowcem XJ nie był zadaniem, które znajdowałoby się w zakresie czynności tej jednostki. Anakin ledwie mógł uwierzyć, że robocikowi udało się tego dokonać w pojedynkę. Sądził, że poświęca swój statek i Fivera, przeprowadzając dywersję. Teraz, kiedy już wiedział, że wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, czuł wyraźną ulgę. Miał do dyspozycji nie tylko więcej części, ale i robota astromechanicznego do pomocy.
Sprawy nie wyglądały jeszcze całkiem dobrze, ale Anakin czuł, że może już spokojniej patrzeć w przyszłość.
ROZDZIAŁ
12
Ciemność otuliła Anakina jak płaszcz i szeptała mu do ucha jak matka. Obiecywała mu twarz z durastali i serce z ferrobetonu. Dawała supernowe pełne mocy i niezłomną wolę, aby ich używać.
Bywał już niegdyś w tym miejscu, i to dość często. Był to jego najdawniejszy sen, śnił go po raz pierwszy chyba tego dnia, kiedy klon imperatora Pal-patine'a dotknął go w łonie matki. Odkąd dowiedział się o swoim imienniku, dziadku Vaderze, sny stały się wyraźniejsze, bardziej szczegółowe. Widział przyszłość, w której był już dorosły, o oczach szarych jak stalowa powłoka statku. Widział sam siebie w masce Dartha Vadera, odrodzonego Rycerza Ciemności.
W jaskini na Dagobah zawarł ze swoimi snami pewnego rodzaju pokój. Była to ta sama jaskinia, w której jego wuj Lukę spojrzał w twarz własnej ciemnej stronie i poniósł klęskę. Ale pokój to nie znaczy milczenie, a tu, na księżycu skażonym ciemną stroną równie głęboko jak sami Sithowie, sny były szczególnie niepokojące.
Tym razem jednak coś się przerwało. Puściła tama, która do tej pory więziła czarne wody. Zalały go teraz, takie zimne i dziwne, że pulsowanie w jego piersi ustało na chwilę, jakby serce otoczyła żelazna pięść.
Słyszał miękki śmiech, znany, a jednocześnie obcy. Głos i ton wydawały się dziwne, ale rytm był mu znany równie dobrze jak głos własnego ojca.
Śmiech kobiecy, gardłowy i sardoniczny. Poczuł, że włoski na karku unoszą mu się ze strachu.
Obejrzał się i wtedy ją zobaczył.
Miała złociste włosy, błyszczące jak samorodek w zachodzącym słońcu Coruscant lub nagły rozbłysk piekielnego ognia. Jedno z jej oczu miało barwę nefrytu, drugie - obsydianu. Usta otaczały setki nacięć, od czubka czoła do podbródka biegła biała blizna. Ciało - bardzo dojrzałe, bardzo kobiece i bardzo ludzkie - ciasno okrywała skorupa chitynowej substancji, składająca się z pancerzy i przegubów podobnych do owadziej skorupy. Z ramion i łokci wystawały guzy i spiczaste rogi.
Uśmiechnęła się do niego pociętymi wargami i wyciągnęła w jego kierunku coś, co przypominało pałkę, ale w jej dłoni zwinęło się nagle i wyprężyło jak tłusta larwa. Z jednego końca wytrysnęło nagle światło, przemieniając się w jasnobłękitne ostrze. Energia ciemnej strony otoczyła Anakina, wzywając go. Nagle poczuł do niej nieodparty pociąg: zatęsknił każdą komórką ciała w sposób, jakiego jeszcze nigdy dotąd nie zaznał.
Znów usłyszał jej śmiech. Nagle zrozumiał, że ona nie patrzy na niego, wcale nie, tylko na kogoś innego, poza jego polem widzenia, kogoś, kogo on sam nie mógł dostrzec.
- Ostatni przedstawiciel gatunku - odezwała się. Jej głos brzmiał jak szept, głównie z powodu zniekształconych warg. - Ostatni przedstawiciel mojego gatunku.
Podniosła ostrze, a wtedy Anakin ją rozpoznał.
- Tahiri! - wrzasnął. Zawahała się, jakby nagle usłyszała jakiś odległy dźwięk, ale zaraz skoczyła do przodu, zataczając łuk jarzącym się ostrzem. W oczach miała rozkosz i rozpacz, radość i szaleństwo, że Anakinowi na ten widok zabrakło tchu w piersi.
Obudził się, ale dalej się dusił. Usta zatykała mu czyjaś silna dłoń. Próbował się wykręcić, ale trzymano go pewnie i mocno. Próbował podwinąć nogi pod siebie, ale też mu się nie udało.
Spokojnie, nie bój się, pomyślał. Pozbieraj się, Anakinie. Miałeś zdaje się stać na warcie. W jaskini nawet nie usłyszą, jeśli zginiesz.
Użył Mocy, aby wyrwać się z uchwytu i odrzucić napastnika daleko w bok. W jednej chwili zerwał się na nogi z mieczem świetlnym w dłoni. W świetle klingi ujrzał brodatą twarz starego człowieka i miotacz.
- Jedi, zaczekaj! Jestem. . . przyjacielem.
- Tak? To dlaczego mnie zaatakowałeś?
- Nie wiedziałem. . . nie. . . - Przybysz mówił głosem tak słabym, jakby rzadko go używał. - Nazywam się Qorl. Byłem przyjacielem Jedi.
Nie wiedziałem, kim jesteście.
- Qorl? Mój brat i siostra znali jakiegoś Qorla. Sterroryzował ich miotaczem, żeby mu naprawili statek
- Jacen. Jaina - powiedział starzec. - Qorl uratował ich również od Akademii Cieni.
- Byłeś pilotem myśliwca TIE, który tu się zabłąkał, kiedy zniszczono Gwiazdę Śmierci. Uciekłeś. . .
- I wróciłem. Odszedłem, czując się wrogiem twojej siostry i brata. Wróciłem jako ich przyjaciel. Naprawdę jesteś ich bratem? - Zmrużył
oczy. - Nie widzę już tak dobrze.
- Co tu robisz?
- Widziałem latające statki i walkę. Myślałem, że jeden spadł tu w pobliżu, przyszedłem zobaczyć - wzruszył ramionami. - Minęło siedem dni i oto jestem.
- I oto jesteś. - Anakin usiłował sobie przypomnieć, co wie na temat tego siwego starca. Jacen i Jaina znaleźli jego zniszczony myśliwiec TIE i postanowili go naprawić, nie wiedząc, że pilot wciąż jest w pobliżu, że kryje się przed ludźmi, bo nie wie, że wojna się skończyła. Qorl zmusił ich do dokończenia naprawy i pozostawił na pewną śmierć, ale później pomógł im uciec z Akademii Cieni. Anakin pamiętał, że Qorl ostatecznie wylądował na Yavi-nie Cztery, ale nie znał szczegółów. Niewiedział, że Jacen i Jaina uznali go za przyjaciela, a wujek Lukę bez oporów pozostawił starego człowieka samemu sobie.
Qorl wskazał na miecz świetlny.
- Mógłbyś to wyłączyć? Proszę cię.
- Och, oczywiście.
- Z kim walczyliście?
- Z Brygadą Pokoju.
- Z kim?
- Eee. . . kiedy ostatnio miałeś jakieś wieści z zewnątrz, Qorl?
- Nie wiem. Stary Peckhum zrzucał mi tu czasem jakieś zapasy, ostatnio pewnie ze dwa albo trzy lata temu. Powiedziałem mu, żeby nie wracał.
- Ach, tak. No cóż, to wymaga paru wyjaśnień. Wielu wyjaśnień.
- Możesz mi powiedzieć, co to za nowe statki widziałem? Były. . . dziwne. Anakin poczuł ukłucie w piersi.
- Jakie statki?
- Wyglądały jak jakieś narośle. Ohydne.
- Och, nie - szepnął Anakin. - Dobrze, opowiem ci wszystko najszybciej, jak się da, a potem. . . - Przypomniał sobie swoją wizję, tę odmienioną Tahiri, mroczną Jedi z bliznami i implantami Yuuzhan Vong. - A potem muszę coś załatwić. . . nieważne, jakim kosztem.
- Muszę z tobą pogadać, Vehn. - Anakin przysiadł naprzeciwko pilota.
- No to mów. Hej, a co to za starszy gość?
- Coś w rodzaju pustelnika. Oddaję mu ciebie pod opiekę.
- Co masz na myśli? - podejrzliwie zapytał Vehn. Anakin głęboko zaczerpnął tchu i wypalił prosto z mostu:
- W porządku, Vehn. Wiesz, o co mi chodzi? Potrzebuję twojej pomocy.
- Od jakiegoś czasu próbuję ci to zaproponować.
- I masz rację.
- No. . . cóż, szkoda. Potraktowałeś mnie jak hutyjską kupę gówna. Dlaczego nie miałbym odpłacić ci pięknym za nadobne?
- Yuuzhanie Vong przylecieli.
Ta informacja przeraziła Vehna. Nie pokazał strachu na nieruchomej twarzy, ale Anakin go wyczuwał.
- Qorl widział ich statki.
- Znajdą nas - bezbarwnym głosem przemówił Vehn.
- A niby dlaczego? Wcale nas nie szukają. Jeśli Brygada Pokoju nie opowie im o katastrofie... ale nie sądzę, żeby to zrobili. W ten sposób ujawniliby tylko swoją niekompetencję, prawda? Yuuzhanie mogą trafić na nas wyłącznie przy okazji przypadkowego patrolu, ale prawdopodobieństwo. . .
- Zależy, ile statków wysłali na patrol - przerwał Vehn. - Nie wiesz jednego, więc nie wiesz i drugiego.
- To prawda. Chodzi o to. . . że zamierzam wrócić po moją przyjaciółkę do świątyni. Idę już teraz i chcę, żebyście razem z Qorlem bezpiecznie zabrali Sannah i Valina z księżyca.
- Co? Nie zwariowałeś przypadkiem?
- Potrafisz chyba sam skończyć naprawę statku, nie?
Vehn w dalszym ciągu przyglądał się Anakinowi, jakby chłopak oszalał.
- Nie. Napęd podświetlny. . .
- Już prawie zreperowany. Pokażę ci. . .
- Niemożliwe.
- Bzdura. Wciąż potrzebujesz części, ale Qorl pokaże ci, gdzie możesz je zdobyć. I masz Fivera. Zaprogramowałem go wszystkimi danymi, jakich możesz potrzebować.
- A dlaczego w ogóle miałbym to zrobić? Wciąż nie bardzo rozumiem...
- Ponieważ to także twoja ostatnia szansa. Sądzisz, że Yuuzhanie Vong uznają cię za sojusznika, kiedy was tu znajdą? Wątpię. Bardzo
wątpię. Mówisz, że byłeś w Brygadzie Pokoju tylko dla forsy, że tak naprawdę nie podzielasz ich poglądów. . . no cóż, powiedzmy, że uwierzę ci na słowo. Zabierz te dzieciaki w bezpieczne miejsce, a ja ci zagwarantuję zysk.
- Skąd wiesz, że nie polecę prosto do Yuzhan Vong i nie przekażę im Valina i Sannah?
- Z kilku powodów. Po pierwsze, Qorl wypali w tobie całkiem sporą dziurę, jeśli spróbujesz to zrobić. Nie ufam mu do końca. Był ostatnim żołnierzem Imperium w czynnej służbie jeszcze przez dwadzieścia lat po śmierci Imperatora. Ale z tego samego powodu nigdy nie przekaże ludzi Yuuzha-nom Vong. . . i tobie też nie pozwoli tego zrobić. Może przy pierwszej okazji wystartuje w kierunku Szczątków Imperium, ale o ile się orientuję, to i tak nieporównanie lepiej, niż zostać tutaj. Po drugie, uważam, że zrobisz wszystko, co w twojej mocy, aby wyjść z tego w jednym kawałku. W końcu jesteś dość cwany, żeby nie liczyć na uprzejmość Yuuzhan Vong. A trzeci powód. . . - pochylił się ku niemu - Trzeci powód jest taki, że jeśli Valinowi lub Sannah włos spadnie z głowy, módl się, żeby mnie zabito. Bo jeśli nie. . . to cokolwiek się stanie, dopadnę cię. To ci mogę przysiąc.
- Spokojnie, Jedi. Zrobię to. Wszystko jest lepsze niż siedzenie w dżungli i czekanie na śmierć od ukąszenia jaszczurki. Ale wolałbym, żebyś mi nie groził. Mam tego serdecznie dość.
- Powiedziałem to, co chciałem. Nie będę powtarzał. - Anakin podniósł głos. - Qorl, możesz tu przyjść?
Stary pilot przyczłapał do nich i bardzo dokładnie zmierzył Vehna wzrokiem. Przykląkł, aż zatrzeszczały mu stawy i potrząsnął palcem przed nosem Vehna.
- Znam cię - wymamrotał.
- Chyba oszalałeś - odparł Vehn. - Nigdy w życiu cię nie widziałem.
- Jasne. Nawet gdybyś spotkał kogoś takiego jak stary Qorl, pewnie byś go nie poznał. Nie masz bazy danych. Z drugiej strony, stary Qorl znał setki takich jak ty. Nie sprawisz Qorlowi żadnych kłopotów.
Zrobisz to, co ci każe.
- Zrobię, zrobię - obiecał Vehn. - Tylko. . . trzymaj się ode mnie z daleka, zgoda? Albo przynajmniej się wykąp, bo śmierdzi od ciebie,jak Wookiemu spod pachy.
Qorl zarechotał, oparł dłonie na udach i wyprostował się na całą wysokość.
Spojrzał uważnie na Anakina.
- Jesteś pewien tego, co robisz?
- Po prostu muszę - odrzekł chłopak. - Moc każe mi to zrobić.
- Moc. Hmm. . . Czy Moc przeniesie cię przez pół księżyca w czasie szybszym niż rok? Bo tyle czasu zajmie ci spacer do świątyni, jeśli po drodze nie napoczną cię żuki-piranie albo nie padniesz od gorączki bagiennej. Mógłbyś poczekać chociaż do czasu, aż naprawimy statek.
- Nie muszę iść piechotą - wyjaśnił Anakin. - System napędu repulso-rowego w Eskrzydłowcu był nieuszkodzony. Skleciłem coś, co przy pewnej dozie dobrej woli może ujść za śmigacz.
- Zdążyłeś?
- O, już parę dni temu. Ale dopóki się nie zjawiłeś, nie mogłem się zdecydować, żeby odejść. Nie mogłem zabrać Valina i Sannah, a nie zostawiłbym ich przecież samych. - Ale teraz otrzymałem dwa znaki, dodał w duchu. Qor-la i mój sen. Czuł, że dobrze robi. Gdyby nie poszedł, czułby się okropnie. Czułby się tak, jak. . . pod powiekami przemknęła mu twarz Chewbacki, taka jaką widział go po raz ostatni, a potem samotna postać okrążonej przez wrogów Tahiri.
Tahiri dorosła, w zbroi Yuuzhan Vong i władająca ciemną stroną Mocy. Musiał podjąć to ryzyko.
- Teraz pójdę wyjaśnić to dzieciom - rzekł. - Odejdę rankiem.
ROZDZIAŁ
13
Komandor Tsaak Vootuh skierował spojrzenie opalizujących oczu na dygoczącą istotę ludzką. Z trudem oparł się podszeptom tej części swojego umysłu, która miała ogromną chęć położyć kres jej cierpieniom.
A była to przeważająca część.
- Tyjesteślmsatad? - zapytał.
- Tak, sir.
- Wyprostuj się - warknął Vootun. - Yuuzhańskie niemowlę skomlące w kołysce ma więcej dumy i godności niż twoje zawodzenia.
Mówiąc, rozkoszował się cichym sykiem powietrza uchodzącego przez romboidalne nacięcia w jego policzkach. Założył dłonie za plecami, aby płaszcz, wpijający się w skórę ramion, odsłonił w całej okazałości tatuaże i nabrzmiałe blizny po ogniu, które ozdabiały mu tors. W milczeniu podziękował Yun-Yuuzhan za to, że nie narodził się jako jeden z tych gładkich, pozbawionych honoru niewiernych.
- Tak, sir - powtórzył Imsatad nieco pewniejszym głosem.
- Wyjaśniłeś moim podkomendnym, że jesteś naszym sprzymierzeńcem? Jednym z. . . - zmarszczył czoło, aby przypomnieć sobie nazwę grupy w ba-sicu - . . . z Brygady Pokoju?
Tizowyrm w jego uchu przetłumaczył ostatnie słowo jako „dobrowolne poddaństwo, należne zdobywcy od poddaneg".
- Tak, sir.
- Zastanawiam się, jak to udowodnisz - mruknął Tsaak Vootuh. -
Z naszej informacji wynika, że ten księżyc był domem wielu młodych Je-dai. A jednak nie znajduję tu ani jednego z nich. To niezwykłe i podejrzewam, że należy za to winić właśnie ciebie.
- Nie - zaprotestował Imsatad. - Przybylismyw dobrej wierze, aby spełnić warunek pokoju, jaki zaproponował wasz mistrz wojenny Tsavong Lah.
- I ponieśliście sromotną klęskę. Gdzie są Jeedai? Imsatad zawahał się.
- Mamy jednego. Pozostali są z Karrde'em.
- Komendantem tej flotylli, która uciekła na nasz widok?
- To on. Wrobił nas w. . .
- Nie interesują mnie szczegóły waszej porażki. Dwa ze statków Karrde'a wykonały skok w nadprzestrzeń. Podejrzewam, że pozwoliliście, aby statki wiozące zdobycz prześliznęły się wam między palcami.
- Z całym szacunkiem, komandorze, gdyby nie ja i moi ludzie, nie miałby pan nawet tej jednej Jedi. Karrde zabrałby wszystkich przed waszym przybyciem.
- Może tak, a może nie. Ale powiedz. . . po co on został w systemie? Imsatad zmarszczył brwi.
- Został?
- Tak. Wycofał się do samych granic systemu, ale został. Nie martwi mnie to; będę mógł zapewnić moim ludziom trochę walki, a myślałem, że będą musieli siedzieć bezczynnie. Nie sądzę jednak, żeby podjął takie ryzyko dla jednej niedojrzałej Jeedai. - Pochylił się do przodu i zniżył do szeptu. -Czego jeszcze zapomniałeś mi powiedzieć?
Człowiek odchrząknął.
- Są. . . mam wrażenie, że na księżycu jest jeszcze kilku Jedi. I chyba jednym z nich jest Anakin Solo.
- Solo?
- Brat Jacena Solo, którego tak bardzo pożąda Tsavong Lah.
- Ciekawe. . . jeśli to prawda.
- Chciałbym zaproponować moje statki i ich załogi do pomocy w poszukiwaniach jego oraz wszystkich innych ludzi, którzy mogli pozostać na Yavinie Cztery.
Tsaak Vootuh zmierzył istotę jadowitym spojrzeniem.
- Pomogliście nam już dość. A co do waszych statków. . . te odrażające bluźnierstwa zostaną zniszczone.
- Ale jak. . . jak wrócimy do domu?
Tsaak Vootuh pozwolił sobie na ponury uśmieszek.
- No właśnie, jak, Imsatadzie? - zapytał drwiąco. - No, jak?
- Hej, zaczekaj no chwilę. . . - zaczął Imsatad, ale Tsaak Vootuh przerwał mu w pół słowa jednym spojrzeniem.
- Chcę zobaczyć schwytanego Jeedai - oznajmił. - Zabierzesz mnie tam. Teraz.
- Nie zrobię tego, dopóki. . .
Tsaak Vbotuj skinął głową w pewien szczególny sposób i Imsatad stwierdził nagle z wielkim zdumieniem, że widzi łeb amphistafFa wystający z jego własnego brzucha. Podniósł na Tsaaka Vootuha pytający wzrok, zakrztusił się krwią, która popłynęła mu z ust i umarł. Vo Lian, porucznik Tsaaka Vootuha, wyciągnął amphistaffa, którego wbił człowiekowi w plecy.
Tsaak Vootuh gestem przywołał człowieka, który stał za Imsatadem.
- Ty. Zabierzesz mnie do schwytanego Jeedai.
- Oczywiście - wymamrotała istota. - Czego tylko sobie życzysz. Tsaak Vootuh skinął głową i wstał. Przed wyjściem z pokoju obejrzał się
jeszcze na Vo Liana.
- Obserwuj lądowiska i zabezpiecz przestrzeń wokół księżyca. Pod koniec następnego cyklu chcę mieć tutaj damutek. Nie pozwolę, aby mistrzowie przemian skarżyli się na bezczynność.
Vo Lian skrzyżował ramiona i uderzył się pięściami w barki.
- Belek tiu - rzekł. - Tak się stanie, komandorze.
ZHAŃBIENI I MISTRZOWIE PRZEMIAN
ROZDZIAŁ
14
Borsk Fey 'lya, przywódca Nowej Republiki, zaprezentował Luke'owi przepraszającą minę, równie fałszywą, co doskonale wyćwiczoną.
- Przykro mi - oznajmił bez zmrużenia fioletowego oka. - Nie mogę ci pomóc w tej sprawie, mistrzu Skywalkerze.
Lukę zdusił w sobie potrzebę krzyku i zmusił się do opanowania, o które tak często prosił swoich studentów.
- Błagam, rozważ to dokładnie, przywódco Fey'lya. Tu chodzi o życie. -Wciąż jeszcze czuł rozpacz po śmierci Ikrita.
Bothanin skinął głową.
- Boleśnie sobie to uświadamiam, mistrzu Skywalkerze. O ile jednak ciebie obchodzi życie czwórki. . . powtarzam, czwórki Jedi, o tyle ja muszę liczyć istnienia, które pochłonęłaby nasza próba odbicia systemu Yavin... systemu bez znaczenia taktycznego czy strategicznego. Muszę również pamiętać i o tym, że takie działanie skutecznie położy kres kruchemu rozejmowi z Yuuzhanami Vong i będzie nas kosztować kolejne istnienia w rozpętanej na nowo wojnie.
- Oni już złamali rozejm - przypomniał Lukę, wciąż starając się mówić spokojnie. - Obiecali, że nie zagarną więcej naszych światów, jeżeli zostaną im przekazani wszyscy Jedi. Zdaje się, że cała galaktyka z wielką radością spełniłaby ich żądanie. A jednak zaanektowali Yavin Cztery.
- Oczywiście ani ja, ani senat nie usankcjonujemy tej domniemanej czystki Jedi.
- Domniemanej? - Lukę tym jednym słowem wyraził całe niedowierzanie, jakie czuł wobec aluzji Fey'lyi.
- A jeśli chodzi o Yavin Cztery - spokojnie kontynuował przywódca - nie jest on jednym z „naszych" światów... jeśli mówiąc „nasz" ma pan na myśli Nową Republikę. Yavin Cztery to twoje ukochane dziecko, mistrzu Skywal-kerze. Wy, Jedi, daliście nam jasno do zrozumienia, że nie wiążą was prawa i decyzje senatu. Toczycie nieusankcjonowane walki i prowokujecie niepotrzebne konflikty. A teraz, po okazaniu nam takiego lekceważenia, domagacie się jeszcze naszej pomocy? Czy ty sam nie widzisz, ile w tym hipokryzji?
- Przywódco, pomijając na razie drobny fakt, że mylisz działania garstki Jedi z naszym całym zakonem, mówimy o dzieciach. Nic nie zrobiły, więc nie zasługują na to, aby cierpieć za błędy innych.
- Ale ty za te same błędy każesz mi narażać na śmierć całe miliony,może miliardy. Za wasze błędy. Zastanów się, czego od nas żądasz.
- To najbardziej. . . - wybuchła Jaina Solo. Lukę był zaskoczony, że tak długo wytrwała w milczeniu.
- Spoko jnie, Jaino - poprosił.
- Ale on obraca. . .
- Dziecko, odziedziczyłaś po matce cały jej temperament i ani trochę rozsądku - powiedział Fey'lya. - Słuchaj swego mistrza.
- Nie ma powodu, aby obrażać moją siostrzenicę - rzekł Lukę. - Jej brat jest jednym z czwórki zaginionych.
- Czy mowa o Anakinie Solo, który zdobył fałszywe zezwolenie na wylot i po cichu opuścił Coruscant?
- Anakin jest nieco. . . zbyt gorliwy.
- Nie działał z twojego polecenia?
- Nie, Fey'lyo, ale uważał, że uczniowie Prakseum znajdują się w niebezpieczeństwie. Jak się okazuje, miał rację.
- To tylko jeszcze jeden przykład tego, o czym mówię. Młody Solo uciekł wbrew rozkazom, łamiąc po drodze kilka praw i przepisów, i nikt go nie powstrzymał. Według mojej opinii, to właśnie kwintesencja tego, czym stali się ostatnio Jedi.
- Przyszedłem do ciebie, przewodniczący Fey'lyo.
- Właśnie. Teraz, kiedy sprawa cię przerosła i sam nie jesteś w stanie sobie z nią poradzić. Nie mówiąc już o tym, że nie przyszedłeś od razu.
Udałeś się najpierw do generała Antillesa, a może i do wielu innych, i oni dopiero skierowali cię tutaj.
- Próbowałem się zorientować, jakie kroki są możliwe - odparł Lukę. - Nie stawiałem żadnych żądań.
- Cóż za dyplomacja. A gdzie w tym wszystkim tkwi twoja siostra? Ona i jej małżonek też jakby rozpłynęli się w powietrzu.
- To nie ma żadnego związku.
- O, czyżby? A może zaangażowali się w kolejną nielegalną i tajną akcję? Może stanowią część tego pseudorządu, który po cichu stworzyłeś, jakby wybrani urzędnicy Nowej Republiki nie mieli dość kompetencji do wykonywania swoich zadań?
- Przewodniczący Fey' lyo, działamy zgodnie z naszym mandatem Jedi. Ochraniamy. Służymy. Przykro mi, jeśli te cele nie są zgodne z waszymi.
- Arogancja - warknął Fey'lya. - Czysta arogancja. I jeszcze zastanawiacie się, czemu was nie cierpią.
Lukę wyczuł, że sprawa przybiera niepokojący obrót, i wiedział, że to po części jego wina. Pewnie nie bez wpływu była tu wściekłość, która aż emanowała z Jainy, ale i on sam znajdował się niebezpiecznie blisko utraty opanowania. Złożył dłonie.
- Przewodniczący Fey'lyo, jeśli nie chcesz rozważać działań militarnych, spróbuj przynajmniej rozwiązania dyplomatycznego.
Bothanin odchylił się w fotelu.
- Negocjacje toczą się już od dłuższego czasu.
- Kto przedstawił wam tę sprawę?
- Yuuzhanie Vong, oczywiście. Sytuacja na Yavinie spowodowała sporo napięć.
- Wiedziałeś o tym?
- Yuuzhanie Vong zapewniają nas, że okupacja systemu jest tylko tymczasowa. Przybyli tam w poszukiwaniu surowców, a nie niewolników. Nie wiedzą nic o Prakseum młodych Jedi.
Lukę obrzucił szefa państwa miażdżącym spojrzeniem.
- Pytam raz jeszcze - powiedział beznamiętnie. - Wiedziałeś, że Yuuzha-nie Vong wybierają się na Yavin i nie uznałeś za stosowne poinformować mnie o tym?
- Nie bądź śmieszny - parsknął Fey'lya. - Uważasz, że mogłem to ukryć przed szpiegami Jedi? Nie. Yuuzhanie Vong weszli do systemów sposób pokojowy. Trafili tam na jakąś potyczkę między szmuglerami, którzy do tej pory nie ustają w próbach udaremnienia Yuuzhanom pobierania wód głębinowych w rejonie Stroiketcy. Przekonanie ich, że ta banda nie ma nic wspólnego z Nową Republiką wymagało nie lada wysiłków dyplomatycznych. - Spojrzał z ukosa na Luke'a. - O tych piratach też nic pewnie nie wiesz, mistrzu Skywalkerze? Nie jest to przypadkiem kolejny przejaw nieusankcjonowanej działalności Jedi?
Lukę zmrużył oczy.
- Sprzedałeś moich uczniów. Nie zapomnę ci tego. Nigdy.
- Rozumiem. Zamiast odpowiadać na moje pytania, grozisz mi. - FeyTya machnął dłonią. - Zmarnowałeś już dość mojego czasu, Skywalker. Pozwól tylko, że udzielę ci oficjalnego ostrzeżenia. Otóż zapamiętaj, że system Yavin leży poza zasięgiem twoim i twoich wyznawców.
Jeśli siły, które się tam znajdują, mają z tobą jakikolwiek związek, lepiej je odwołaj. Nie możesz tam jechać sam ani wysłać Jedi w swoim imieniu. Jeśli zrobisz w tamtym kierunku choć krok, zaaresztuję cię. Chyba nie muszę ci tłumaczyć, że jesteś pod ścisłą obserwacją. Czy to jasne?
- O tak, całkowicie jasne - odparł Lukę. - Nagle wiele rzeczy mi się wyjaśniło z doprawdy zastanawiającą szybkością.
Poczuł, że umysł Fey'lyi zamyka się i otacza ochronną barierą. Audiencja skończona. Odwrócił się, aby odejść. . . ale zatrzymał się, kiedy zobaczył, że Jaina nie drgnęła. Stała jak wryta, a po twarzy płynęły jej łzy wściekłości.
- Przewodniczący Fey'lyo - odezwała się zadziwiająco spokojnie.
- Jesteś nędzną imitacją istoty rozumnej. Mam nadzieję, że pewnego dnia sam poczujesz smród zgnilizny w swoim sercu i udławisz się w jego oparach.
Fey'lya wytrzymał jej spojrzenie.
- Jesteś bardzo młoda - mruknął. - Kiedy dokonasz choć cząstki tego, co ja zrobiłem dla tej galaktyki, wróć tutaj i wtedy porozmawiamy.
- Z jego punktu widzenia to ma nawet pewien sens - powiedział później Jacen, kiedy Lukę i Jaina wrócili do apartamentów mistrza. Lukę właśnie skończył streszczać swoją rozmowę z szefem państwa Shadzie D'ukal, Tionnie, Marze i Jacenowi.
- Nie wierzę, że to powiedziałeś - warknęła Jaina. - Mówimy o Anakinie. O akademii!
- Nie musisz mi przypominać, kim jest mój brat - odparł Jacen. - Ale tak to wygląda dla innych, nie sądzisz? W tym przypadku rzeczywiście nie potrafimy być bezstronni.
- Niech szlag trafi bezstronność! - prychnęła Jaina. - Fey'lya nie jest bezstronny.
- Nie, nie jest. Ale martwi się czym innym niż my.
- Jasne. Bardziej się martwi losem Yuuzhan niż własnych obywateli.
- To nieprawda - łagodnie wpadł jej w słowo Lukę. - Uczciwie mówiąc, nigdy nie wierzyłem, że wyśle statki do systemu Yavin. Musiałem jednak zapytać i dzięki temu dowiedzieliśmy się paru rzeczy.
- Aha. Na przykład tego, że to właśnie Fey'lya wysłał tam Yuuzhan.
- Wątpię - sprzeciwił się Lukę. - Uważam, że sprawy rzeczywiście tak wyglądały, jak twierdzi. Kiedy Yuuzhanie przybyli, natknęli się na Karrde'a walczącego z Brygadą Pokoju, a kiedy rozpoczęli okupację, Karrde zwrócił się przeciwko nim. Wtedy skontaktowali się z Nową Republiką. Cóż, Fey'lya ma rację w jednym: powinienem był to przewidzieć już dawno temu. System Yavin był zagrożony od wielu miesięcy. Tylko skoncentrowany wysiłek Jedi pozwolił nam sądzić, że jesteśmy tam bezpieczni.
- Wspaniale, Lukę - rzuciła Mara. - Teraz zwal całą winę na siebie. Lukę podniósł brwi, zdumiony jej szorstkim, gniewnym tonem.
- Nie próbuję nikomu przypisywać winy, Maro.
- No to oszczędź nam przeprosin za Fey'lyę i senat. Co zrobimy?
- To samo, co Anakin - odparła Jaina. - Talon Karrde jest tam teraz i walczy o swoje pozycje w oczekiwaniu na pomoc, która nigdy nie nadejdzie. I pozostanie tam tak długo, aż odłowią wszystkie jego statki jeden po drugim. Mam rację, Shado?
- Tak.
Lukę wbił w nią wzrok.
- Rozumiem twoją troskę, Jaino, ale co jeden X-skrzydłowiec pomoże Karrde'owi albo Anakinowi?
- Więcej niż siedzenie tutaj. Możemy skontaktować się z mamą i tatą, niech przylecą z „ Sokołem Milleniu".
- Po pierwsze, Han i Leia wciąż pozostają poza zasięgiem. A poza tym słyszałaś, co powiedział Fey'lya.
- Och proszę, pozwól im spróbować, niech nas aresztują - burknęła Mara.
- Myślisz, że mnie choć trochę obchodzi, co powiedział ten parszywy Bothanin? - wtrąciła Jaina. - Lukę, nie możemy nic nie robić.
Lukę położył dłoń na ramieniu Mary.
- Słuchajcie mnie wszyscy. Nie obawiam się aresztowania i myślę, że wszyscy o tym wiemy. Ale nadeszły trudne czasy dla Jedi. Jeśli w ogóle pozostali nam jacyś wysoko postawieni przyjaciele, nie możemy sobie pozwolić na to, żeby ich narażać. Już i tak uważa się nas za bandę drani.
Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby przypisano nam rolę wroga publicznego.
- Jeśli są na tyle głupi, żeby tak myśleć, to proszę uprzejmie - warknęła Jaina. - Są kompletnie beznadziejni i ty o tym wiesz.
- Racja - sarkastycznie wtrącił Jacen. - Właśnie tego potrzeba nam najbardziej: wojny domowej w granicach Nowej Republiki. Jakby nie wystarczyła nam wojna z Yuuzhanami Vong. Poza tym wujek Lukę ma rację: nie sądzę, aby nasz udział w walce mógł przesądzić o jej wyniku.
Nie po tym, jak Shada opisała nam całą sytuację.
- No więc co teraz? - zapytała Shada. - Karrde nie poradzi sobie sam.
- A gdybyśmy do równania dorzucili gwiezdny niszczyciel? - zapytał Lukę.
Shada spojrzała na niego w zadumie i lekko skinęła głową.
- Jeśli Yuuzhanie Vong nie przyślą żadnych posiłków. . . może to coś da.
- Terrik - odezwała się Mara
- Terrik - potwierdził Lukę
- O ile się nie mylę, powiedziałeś, że nie możesz go znaleźć - odezwał się Jacen.
- Nie, ale mam pewien pomysł, gdzie go szukać. Potrzebuję tylko kogoś, kto tam pojedzie.
Jaina wytrzeszczyła oczy. Jacen skinął głową.
- Tak - powiedział.
- Hej, zaczekaj no chwilę - wtrąciła Jaina. - Chcesz nas przepędzić przez pół galaktyki w poszukiwaniu gwiezdnego niszczyciela, którego możemy w ogóle nie znaleźć?
- Jaino - przerwał jej Jacen. - Czyżbyś sądziła, że Anakin nie żyje? Zawahała się na ułamek sekundy.
- Nie. Wiem, że żyje.
- Właśnie. Ja też nie sądzę, żeby zginął. Nie wierzę nawet, że go złapali. Anakin zna Yavin Cztery równie dobrze jak my, może nawet lepiej. Yuuzha-nie Vong nie znają go wcale. Jeśli nie złapali go tam, gdzie wylądowali, to potrzeba im będzie cudu, żeby go odnaleźć.
- No, chyba że rzucił się na ich statki, wymachując mieczem świetlnym. Może tego właśnie należałoby się po nim spodziewać - odparła Jaina.
- Jest uparty - zgodził się Jacen - ale nie głupi. Pewnie już wie, że pomoc jest w drodze. Prawdopodobnie wie też, że Karrde tam jest. Cały problem polega na tym, że jeden nie może się skontaktować z drugim, ponieważ Yuuzhanie Vong stoją im na drodze. Wujek Lukę ma rację... kilka X-skrzy-dłowców, a nawet „ Sokół" nie zmienią w znacznym stopniu tego równania. „Błędna Wyprawa" owszem.
Nozdrza Jainy drgnęły.
- Wujku Lukę, chyba nie próbujesz po prostu usunąć nas z drogi? Lukę potrząsnął głową.
- A jakim cudem weszłaś na ten kurs? Nie, Jacen doskonale opisał sytuację. Pozwól, że wspomnę jeszcze o tym, iż Valin jest wnukiem Boostera Terrika. Booster będzie aż nadto skory do współpracy.
- No i Terrik nie jest bezpośrednio związany z Jedi.
- O czym wy mówicie? - przerwała Mara. - Corran Horn jest ojcem Valina i według moich ostatnich informacji był właśnie z Boosterem.
- Corran po Ithorze oddalił się od nas częściowo - odparł Lukę. - Fey'lya może coś podejrzewać, ale nie zdoła nic udowodnić. Aha, to mi przypomina. . . Shada doleciała aż tutaj, nie ujawniając, że ma na pokładzie większość kandydatów Jedi. Gdyby się pojawili tutaj, na Coruscant,
Fey'lya zwęszy, że to my stoimy za obecnością Karrde'a w tamtym systemie. Może będę mógł kontrolować tę sytuację, a może nie. Ale i tak kandydaci nie są tu bezpieczni. Kiedy polecisz szukać Terrika, chcę, żebyś zabrała ich ze sobą.
- Co, do X-skrzydłowca?
- Mamy statki Shady. . . - zaczął Jacen.
- O, nie - zaprotestowała Shada. - To nie są moje statki, należą do Karr-de'a, a on ich potrzebuje. Wracam do systemu Yavin, i to biegiem, cokolwiek tutaj uradzicie.
- Weźmiemy „ Cień Jadę" - zdecydowała Mara. - Mogę wygospodarować trochę przestrzeni. I tak będzie ciasno przy tych wszystkich dzieciakach, ale to chyba załatwi sprawę.
- Ty i ja nie możemy opuścić Coruscant - bez ogródek wyjaśnił Lukę. Oczy Mary zabłysły.
- Skywalker, jeśli to ma związek z moim „poważnym stane", to możesz sobie. . .
- Nie, Maro. Nie możemy wzbudzać podejrzeń. Fey'lya nas obserwuje. I tak trudno będzie wyprawić stąd Jacena i Jainę bez zasłonięcia komuś oczu, ale to da się zrobić.
Mara wydawała się przez chwilę przyglądać problemowi. Nienawidzę tych gierek!, dała znać mężowi bez słów. Ja też nie - odparł.
Przez kilka chwil panowała cisza: Lukę zrozumiał, że wszyscy obecni gapią się wyłącznie na nich. Żadne nie otworzyło nawet ust, ale w Mocy widać było wyraźnie, że opadły im szczęki.
No, nie wszyscy tutaj są zaskoczeni, dotarło nagle do Luke'a. Milczenie przerwała niezawodna Jaina.
- Maro? Czy ty. . .
- Bystre dziecko - odparła. Zmrużyła leciutko oczy. - Jacenie?
Jacen wydawał się liczyć pojedyncze atomy w podłodze. Twarz miał we wszystkich odcieniach czerwieni.
- Podsłuchiwałeś! - oskarżyła go Mara.
- Ja. . . eee. . . nie miałem zamiaru - wymamrotał. - Ale kiedy znowu zacząłem używać Mocy na Duro. . .
Rozejrzał się wokół bezradnie, szukając pomocy.
- I tak mieliśmy wam niedługo powiedzieć - oznajmił Lukę.
- To cudownie! - wykrzyknęła Jaina. - Maro, gratuluję ci. Zmarszczyła brwi.
- Dobrze myślę? Chodzi mi o to, że nie sądziłam. . .
- Czego? - zapytała Mara, spoglądając na dziewczynę znacząco. - Czego nie sądziłaś?
- Och, nie. . . nic - odparła Jaina, a jej twarz upodobniła się odcieniem do twarzy brata.
- To po prostu niespodzianka - wybawił ją Jacen. - Byłaś tak długo chora.
Mara skinęła głową.
- Taak. Wszechświat nieraz sprawia niespodzianki. A nieraz. . . choć bardzo rzadko. . . mile zaskakuje.
- Mile? Cudownie! - wymamrotała Jaina. - Gratulacje. Dla was obojga.
- Dzięki - odparł Lukę.
- „Kuzynka Jain". Bardzo mi się to podoba.
- Mnie też - odparła Mara. Usta drgały jej od wstrzymywanego uśmiechu. - Ale to nie rozwiązuje najbardziej palących problemów. A zatem, „kuzynko Jain", może weźmiesz „Cień Jadę" już teraz i poszukasz Boostera?
Jaina wytrzeszczyła oczy.
- Dajesz mi swój statek?
- Pożyczam ci go. W dobrej sprawie. Tylko mi go nie rozwal, zgoda?
- Zgoda - odparła Jaina. - Ale jeśli nie znajdziemy Boostera w ciągu standardowego tygodnia. . .
- Znajdziemy - wtrącił Jacen.
- Tak czy tak - ostrzegła Jaina - nie utrzymacie mnie z daleka od Yavina Cztery. Nawet gdybym miała tam polecieć na saniach repulsoro-
wych!
ROZDZIAŁ
15
Anakin pędził nad krainą, która wyglądała jak wzdęte, wirujące, targane burzami i cyklonami morze szmaragdowozielonych chmur. Iluzja była tym doskonalsza, że słońce właśnie zachodziło, rozlewając się nad horyzontem niczym eksplozja jądrowa oglądana w zwolnionym tempie i od tyłu, jakby grzyb energii wracał do bomby, która była jego źródłem. Prawdziwe chmury były pomarańczowo złocistą koronką, a gigant gazowy powoli ześlizgiwał się za horyzont. Zapadała prawdziwa noc - rzadkie zjawisko, które zdarzyło się dzisiaj po raz pierwszy od trzech standardowych nocy, kiedy Anakin opuścił miejsce katastrofy.
Ale zielone chmury były iluzją, i to śmiercionośną. Udawały je czubki drzew; gdyby w pędzie zahaczył o któryś z nich, z pewnością nie doświadczyłby lekkiej wilgoci i nieznacznej turbulencji, jak to bywa w chmurach, lecz rozbiłby naprędce sklecony śmigasz, a przy okazji pewnie i kilka własnych kości.
Dlatego przymknął oczy i korzystał z Mocy, badając życie pod stopami i obserwując, czy nie wystrzela zbyt wysoko.
Cudownie było znowu móc lecieć - tak cudownie, że Anakin chwilami zapominał, co robi i dokąd zmierza. Wciąż sięgał do przepustnicy, żeby otworzyć ją naprawdę, żeby poczuć, jak wiatr na twarzy zmienia się w płynny, gryzący w policzki pęd.
Ale przepustnica już była otwarta; „śmigasz" po prostu nie był w stanie lecieć szybciej. Anakin kombinował, jak mógł, ale trudno wymagać, aby dobre chęci i prowizoryczna konstrukcja przekształciły poobijany silnik repulso-rowy z A-skrzydłowca przyspawany do niezgrabnego, żebrowanego podwozia w szlachetny pojazd gnający z wiatrem w zawody. Siedzenie pilota z X-skrzy-dłowca sterczało na czymś przypominającym klatkę, a pulpit składał się raptem z czterech przycisków: włącz/wyłącz, sterowanie przepustnicą i ciągiem przydrutowane do repulsora i wajcha, która pozwalała na machanie szerokim, aluminiowym statecznikiem z tyłu. Nie był to najbardziej zwrotny pojazd, jakim latał w życiu, a jego maksymalna prędkość nie przekraczała smętnych dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Ale i tak dowiezie go na miejsce szybciej, niż gdyby miał iść pieszo lub czekać na naprawę transportera.
Sięgnął jeszcze głębiej w Moc, próbując dotknąć Tahiri. Znajdowała się w jakimś ciemnym miejscu; czuł jej ból albo wspomnienie bólu. Nie wiedział, gdzie jej szukać.
Anakinie. . . - dotarło do niego.
Zaskoczyła go. Jego imię zabrzmiało z czystością dzwonków H'kig, bez najmniejszych zakłóceń.
- Idę, Tahiri - szepnął.
Anakinie. . . to jedno słowo obudziło emocje. Strach, smutek, nadzieja. Sięgnął ku niej bez słów, niczym czułym uściskiem. W odpowiedzi nadeszło gorące, pełne desperacji dotknięcie.
Znajdę cię obiecał. Trzymaj się tylko.
Nie! - nadleciało z daleka. Nie wiedział, czy stara się go ostrzec, czy reaguje na ostrze bólu, które wdarło się nagle pomiędzy nich, oderwało jąod niego. Znów został sam pośród umykających czubków drzew.
Od razu zaczął jej szukać, ale tym razem nie znalazł niczego, nawet cienia obecności.
- Nic ci nie będzie, Tahiri - wymamrotał. - Wiem, że nie.
Wyczuł jednak kogoś innego. Wydawało mu się, jakby zobaczył nagle bladą gwiazdkę, gwiazdkę na całym niebie.
- Jaina - szepnął. - Cześć, Jaina. Nie wiedział, czy i ona go wyczuła.
Mijały dni, zamglone i monotonne. Puszcze przechodziły w rozległe sawanny i przestrzenie bagien i oceanów, migoczących w świetle Yavina jak kuta miedź, a w słońcu jak płynne złoto. Obserwował wędrujące stada olbrzymów, dla których nie miał nawet nazwy; dostrzegał je w mroku tylko jako cienie. Leciał dniem i nocą; zamykał oczy tylko na krótkie drzemki, czerpiąc siły z Mocy. Ostatnią rację żywnościową zjadł po dziesięciu dniach, ale nawet w dwa dni później jeszcze nie był głodny. Czuł się lekki, wibrujący, jak płomień błyskawicy, który przybrał ludzką postać.
Potrzebował tylko wody i zatrzymywał się, aby przedestylować jej trochę, kiedy ciało domagało się więcej płynów. Przez większość czasu jednak leciał zatopiony w otaczającej go przyrodzie. Szukał Tahiri, próbował zrozumieć, co się z nią dzieje, przekazać jej choć cień nadziei.
Yavin przesłonił słońce i przetoczył się za horyzont. Anakin znalazł się w kompletnej ciemności. Pozwolił, aby zmęczenie go opanowało; zaczął nawet myśleć o krótkiej drzemce, kiedy usłyszał dziwny dźwięk. Z początku miał wrażenie, że go sobie wyobraził, bo w Mocy nie wyczuwał nic; ale dźwięk narastał, stawał się coraz wyraźniejszy i chłopiec wreszcie otworzył oczy, żeby sprawdzić, co się dzieje.
Obok niego, mniej więcej w odległości pięćdziesięciu metrów, leciał i ciemny kształt. Nie widać go było poprzez Moc.
- Och, Sithowe nasienie - wymamrotał pod nosem. Zamarł w kompletnym bezruchu, obserwując to dziwo. Leciało idealnie równo z nim, i nie mógł to być przypadek. Nie było tak duże jak skoczek koralowy, ale i niewiele mniejsze. Może to odpowiednik śmigacza? Coś lepiej przystosowanego do lotów w atmosferze niż statki, które widywał do tej pory?
Nie widział dobrze jego sylwetki, odbierał tylko namacalne wrażenie wielkości. Tu zresztą także mógł się mylić.
Czyżby sądzili, że jeszcze ich nie zauważył, a może próbowali tylko zorientować się, kim jest?
Odpowiedź poznał kilka chwil później, kiedy pojazd zmienił nieco kurs i ich trajektorie zaczęły się zbliżać.
- Nie wygląda to dobrze - mruknął chłopak.
Przesunął w dół regulator wysokości i opadł w małą przecinkę w czubkach drzew. Jakaś gałąź zaczepiła o pojazd i obróciła go podwoziem do góry. Bez żyroskopu, który mógłby skorygować pozycję lotu, chłopak stwierdził, że na łeb, na szyję leci w kierunku ziemi. Obrócił pojazd do właściwej pozycji brutalnym, pozbawionym subtelności szarpnięciem czystej siły. Była to ta forma korzystania z Mocy, o którą zawsze oskarżał go brat Jacen.
- Moc nie jest palnikiem, którym można spawać pancerz - powiedziałby
zaraz.
Cóż, bez tej makrospawarki Anakin byłby teraz workiem połamanych kości na leśnej ściółce. Moc podobno jest wszędzie, no nie?
Wyrównał lot pod gęstym baldachimem gałęzi. Znalazł się teraz w jeszcze głębszej ciemności, bo nie dochodziło tu nawet światło gwiazd. Zmniejszył nieco prędkość - jego ster był zbyt toporny, żeby mógł sobie pozwolić na wyścigowy lot pomiędzy pniami drzew z pełną prędkością. Pozwolił, żeby Moc kierowała jego dłońmi na drążku steru i wykorzystywał wzrok, aby szukać w mroku oznak obecności swojego prześladowcy.
Ale wykrył go dopiero słuchem. Zaniepokoił się. Coś z trzaskiem ścinało czubki drzew za jego plecami. Anakin poczuł, że włosy stają mu na głowie. Z czym ma do czynienia? Z żywym statkiem? Ze zwierzęciem?
Opadł, skręcił ostro i wśliznął się pomiędzy dwa drzewa, ścinając z jednego korę. Przez chwilę sądził, że mu się udało, ale zaraz usłyszał, że tajemnicza istota skręca w ślad za nim.
Jak toto widzi?, zastanawiał się. Podczerwień? A może, jeśli wierzyć, że Yuuzhanie Vong wykorzystują wyłącznie żywą technologię, po prostu go wywęszyło. W każdym razie siedziało mu na ogonie i nie zamierzało odpaść. I było szybsze, choć mniej sterowne z powodu większych rozmiarów.
Wydawało mu się, że nieźle sobie radzi, dopóki coś nie świsnęło mu koło ucha - nie gałąź ani nic, co mógłby wyczuć w Mocy. Desperacko wykorzystywał wszystkie możliwe sposoby; wirował i przetaczał się, podchodził do pni tak blisko, jak tylko mógł się odważyć, przemykając nawet przez najwęższe przesmyki.
Mroczne przedmioty ocierały się o niego, świszcząc w listowiu, a potem coś nagle złapało śmigacz tak mocno, że zawisł nieruchomo w powietrzu.
Anakin nie zatrzymał się jednak. Pełnym pędem, który wycisnął ze swojego pojazdu, wystrzelił w dżunglę niczym rakieta. Zwinął się, okręcił, spowalniając lot przy użyciu Mocy, aż wreszcie wylądował na konarze grubszym od siebie.
Obejrzał się i stwierdził, że patrzy na dziurę w nocy.
Cienka macka wyprysnęła z ciała dziwnej istoty i okręciła się wokół jego talii, ściskając aż do bólu. Z chrapliwym krzykiem chłopak wydobył miecz świetlny i ciął w tej samej chwili, gdy włókno przymierzało się do zacieśnienia uchwytu. O dziwo, nie ustąpiło za pierwszym cięciem. Dopiero drugi cios załatwił sprawę.
Anakin jednak, strącony z gałęzi, znów leciał w dół. Zamknął oczy, skorygował kurs tak, aby trafić na następną gałąź i wykorzystał ją jak trampolinę, by skoczyć ku kolejnemu niewidzialnemu przystankowi. Inne włókno zdołało przechwycić go w locie. Zdołał się wykręcić i przeciąć je, lecz prawie natychmiast złapał się na następne. To także przeciął; zauważył przy tym, że odcięte kawałki nie spadają, ale dalej go krępują. Jeśli tak dalej pójdzie. . .
Dość szybko zorientował się, co musi zrobić. Następnym razem, kiedy uderzył stopami o gałąź, rzucił się w górę i na zewnątrz, czując kolejne włókna przecinające powietrze wokół niego i pod nim. Skierował się w stronę dziury w Mocy.
Problem w tym, że nie potrafił wyczuć miejsca, gdzie miał wylądować. Opadł na pancerz, ale powierzchnia była zbyt nierówna. Pośliznął się, potknął o rufę i spadł. Po drodze złapał się jakiegoś występu i przez krótką chwilę czuł się zdezorientowany: jego ucho wewnętrzne mówiło mu, że „dół" znajduje się w dwóch przeciwnych kierunkach, tak jakby stał na linii dzielącej dwa przeciwne kierunki grawitacji.
W nagłym olśnieniu zrozumiał, co to znaczy. Czymkolwiek był ten obiekt, podobnie jak wszystkie statki Yuuzhan Vong, napędzał go dovin basal, istota zdolna do tworzenia anomalii grawitacyjnych. A on zwisał w pobliżu jednego z podnośników.
Statek drgnął i okręcił się wokół własnej osi. Anakin stracił uchwyt, ale teraz już wyczuwał źródło grawitacji. Yuuzhanie Vong i ich statki mogą nie istnieć w Mocy, ale grawitacja to całkiem co innego.
Spada jąc, rzucił w górę swój miecz świetlny, kierując nim przy użyciu Mocy. Broń uderzyła w samo serce anomalii grawitacyjnej i na baldachim pod nim posypał się deszcz iskier. Lecąc przez pierwszą warstwę liści Anakin zobaczył, jak jego miecz eksploduje w purpurowym rozbłysku.
Skoncentrował się na broni, ale obił się o gałąź i spadał teraz jak szmaciana lalka. Próbował skoncentrować się i przedrzeć przez zasłonę bólu, aż wreszcie natrafił na podłoże i odepchnął je od siebie. Odpychał tak z całej
siły. . .
. . . aż odpowiedziało mu tym samym. Całe powietrze uciekło mu z płuc. Zwinął się konwulsyjnie, łapiąc ustami oddech, który nie przychodził. . .
Anakina obudziło poranne słońce. Był cały w sińcach, ale wciąż żywy. W bladym świetle wypełzł ostrożnie z ukrycia pod korzeniami drzewa i rozejrzał się wokoło.
Statek Yuuzhan Vong znajdował się o jakieś osiemdziesiąt metrów od niego. Przypominał płaską, skrzydlatą morską istotę, choć wydawało się, że został wyhodowany z tej samej substancji, co skoczki koralowe. Pojazd spoczywał się na drzewie. Kokpit wyglądał jak przezroczysty pęcherz wystający z górnej części. Pilot w środku wydawał się całkiem nieżywy.
Anakin stwierdził, że miał rację co do dovin basala. Wyglądał tak samo jak większe egzemplarze, które widywał wcześniej, ale na samym środku ziało wielkie cięcie. Miecz świetlny leżał opodal. Podniósł go i spróbował włączyć.
Niestety, potwierdziły się jego najgorsze obawy - klinga nie działała.
- Wspaniale - mruknął półgłosem. - Żadnej broni. Wspaniale.
Odszukał szczątki swojego śmigacza, wciąż przyczepionego do kabla wijącego się od yuuzhańskiego pojazdu. Nie trzeba było długich oględzin, żeby stwierdzić, że tym razem niczego nie zdoła uratować.
Od tej chwili będzie musiał iść piechotą.
ROZDZIAŁ
16
Nen Yim patrzyła, jak statki damuteki sadowią się pośród obcych drzew i trudno jej było ukryć zachwyt. Nie mogła oczekiwać pochwał za okazanie emocji, zwłaszcza tak dziecinnych. Mistrz przemian powinien być czujny, mistrz przemian powinien mieć analityczny umysł. Mistrz przemian nie powinien gapić się z zachwytem i radością, wywijając czułkami kołpaka na głowie
Nen Yim nie zrobiła nic podobnego, o nie. Ale na bogów, czuła się tak, jakby to właśnie robiła! Cóż to za planeta! Chociaż była tylko księżycem, to jednak światem, i to światem nieznanym! Nieznane zapachy, nieoczekiwane drgnienia powietrza, niezwykłość grawitacji, jakby nie całkiem właściwej -wszystko to przyprawiało ją o zawrót głowy. Prawdziwe podniecenie tkwiło jednak głębiej. Podobnie jak grubopienny damutek, była nasieniem, które wreszcie trafiło we właściwą glebę.
Gleba... Pochyliła się i naskrobała pełną garść tłustej, czarnej ziemi. Pachniała inaczej niż wszystko, co dotąd znała - może trochę podobnie do kanałów przy stawach hodowlanych mernipów lub do wyziewów maw luurów na wielkich światostatkach. Maw luury pobierały ścieki poprzez gęstą sieć naczyń włosowatych i przerabiały je na odżywki, metale i powietrze. Jako dziecko często stawała w miejscu, gdzie maw luur wydychał swoje wyziewy i jak dotąd był to jedyny wiatr, jaki znała.
- Po raz pierwszy na prawdziwym świecie, adeptko?
Nen Yim obejrzała się, sądząc, że zobaczy jednego ze znajomych adeptów, ale błyskawicznie ułożyła w ukłon macki kołpaka, kiedy stwierdziła, że przemówiła do niej nie żadna byle jaka kreatura, lecz jej nowa pani, Mezhan Kwaad.
Mistrzyni pozwoliła jej skończyć ukłon, po czym skinęła dłonią, wzywając ją ku sobie.
- Możesz podnieść na mnie oczy, adeptko.
- Tak, pani Mezhan.
Mezhan Kwaad była samicą w ostatnim okresie młodości. Gdyby nie była mistrzem przemian, mogłaby jeszcze urodzić dziecko, ale oczywiście takiej formy nadawania kształtu zabroniono mistrzom jej kasty. Była szczupła, ale pomimo wysokiego statusu wciąż przypominała kształtem dojrzałą samicę. Szeroką twarz o wysokich kościach policzkowych ozdabiały na czole rytualne blizny jej domeny; prawa ręka kończyła się ośmiopalczastą dłonią mistrzyni. Inne zmiany, zgodne z estetyką wyznawaną przez mistrzów przemian, były bardziej dyskretne. Znamiona jej poświęceń nie były zewnętrzne, jak to często miało miejsce w innych kastach. Mistrzyni nosiła ciasno otulającego ciało oozhitha, którego delikatne ssawki falowały subtelnymi pasmami barw, kiedy stworzenie wyszukiwało i chwytało obce mikroorganizmy w atmosferze, czerpiąc z nich pokarm.
- Odpowiedz na moje pytanie - zażądała mistrzyni.
- Tak, pani. Nigdy przedtem nie znałam innych światów poza naszymi światostatkami.
- I jakie odnosisz wrażenia?
- Nasze światostatki budowane były przez wieki, może przez tysiąclecia. Yun-Yuuzhan tworzyli planety i księżyce przez miliony lat.
Zasoby we wnętrzu księżyca są uwalniane powoli dzięki procesom tektonicznym. . . albo życie przystosowuje się do ich braku. - Spojrzała w dół, na ziemię pod jej stopami. - Ale to takie dziwne uczucie, wiedzieć, na jakich niewyobrażalnych stoję bogactwach. A to życie! Tak różne od naszego, takie odmienne, nie stworzone po to, aby nam służyć!
Mistrzyni przemian zmrużyła oczy.
- Jest stworzone po to, aby nam służyć - sprostowała cicho. - Wolą bogów jest, aby życie nam służyło. Uczono cię tego.
- Oczywiście, pani - zawstydziła się Nen Yim. - Chciałam tylko powiedzieć, że jeszcze go nie ukształtowaliśmy. Zrobimy to.
- Tak, zrobimy - zgodziła się Nezhan Kkwaad. - Pamiętaj, że to „my" zrobimy. Czy wiesz, dlaczego jesteś adeptką, Nen Yim? Czy wiesz, dlaczego tu jesteś, zamiast poprawiać mutację parametanowych powtarzalnych form życia w rozkładającym się maw luurze?
- Nie, pani.
- Ponieważ widziałam twoją pracę w klauzurze endokrynologii naświato-statku „Baanu Ko".
Nen Yim splotła czułki w pokornej postawie.
- Robiłam tylko to, co do mnie należało - powiedziała.
- Robiłaś to po prostu dobrze. Wielu poprzestałoby na uformowaniu tii, ale ty poszłaś dalej. Zastosowałaś protokół Vul Ag, choć do tej pory nikt go nie używał w klauzurach endokrynologii.
- Sądziłam, że dzięki temu zewnętrzne błony osmotyczne będą parować w sposób bardziej efektywny. . .
- Tak. Tradycja i przyzwoitość to dwie cechy niezbędne w naszej pracy, a jednak zbytnie ich przestrzeganie może prowadzić do zacofania.
Potrzebuję adeptów, którzy mają szerokie horyzonty, którzy potrafią wykorzystywać świętą, niezmienną wiedzę w nowy sposób. Rozumiesz?
- Tak sądzę, pani - ostrożnie odpowiedziała Nen Yim. Poczuła w gardle grudę strachu. Czy jej pani wiedziała?
Nie, nie mogła wiedzieć. Gdyby choć przypuszczała, że Nen Yim otarła się o herezję, nigdy by jej nie awansowała. Chyba, że i ona sama. . . Nie. Nie mistrzyni. To niemożliwe.
- Nie sądź - powiedziała mistrzyni. - Wiedz, a zajdziesz daleko. Widzisz? Jak powiedziałaś, po wielu pokoleniach mamy całą galaktykę
życia na wyciągnięcie ręki. Najwyższy czas, aby pokazać, po co nas stworzyli Yun-Yuuzhan.
Nen Yim skinęła głową, znów obserwując damuteki, które już wykluwały się z ochronnych osłonek i zaczynały się rozprzestrzeniać i rozrastać w skomplikowanym procesie przemian.
- Chodź, adeptko - odezwała się mistrzyni. - Już czas, żebyś do stała swoją dłoń.
- Tak szybko? - zdziwiła się Nen Yim.
- Nasza praca rozpoczyna się jutro. Mamy jednego Jeedai, wiesz przecież. Tylko jednego. Ale niedługo będziemy mieć ich więcej. Najwyższy Władca Shimrra bardzo uważnie obserwuje to, co tu tworzymy.
Nie możemy go rozczarować.
Nen Yim wyszła z ceremonialnej kąpieli i weszła na pociemniałego oozhi-tha. Dotknięcie sprawiło, że istota owinęła się wokół niej. Nen Yijm czuła, jak zapuszcza rzęski w pory jej skóry. Nie był to pełny oozhith, tylko krótki strój, który pozostawiał bez osłony całe ramiona i większą część nóg. Przygładziła krótkie czarne włosy i wyciągnęła prawą dłoń: czuła się tak, jakby widziała ją po raz pierwszy, a nie ostatni. Pozwoliła, żeby pomocnik zaprowadził ją do mrocznej groty Yun-Ne'She, gdzie czekała mistrzyni.
Cuchnęło tam naftą i słoną wodą. Grota - ciasna, wilgotna i lekko reagująca na dotyk - była odległą krewną yammoska; to, co czuła istota w komorze, wracało do niej wzmocnione i zwielokrotnione.
W tej chwili żarliwość i niepewność sprawiły, że serce Nen Yim zaczęło łomotać jak szalone, kiedy uklękła u wylotu groty, otworu nie większego od pięści, otoczonego potężną wypukłością mięśnia. Bez wahania umieściła dłoń w otworze.
Przez chwilę nic się nie działo. A potem zęby - było ich osiem - wysunęły się i wbiły w jej przegub.
Poczuła, że jej czoło pokrywa kroplisty pot. Poddała się bólowi, a zęby powoli niczym lodowiec wbijały się w ciało i docierały do kości. Mięsień otworu zaciskał się od czasu do czasu, aby odessać krew. Grota zwracała jej ból, ale spotęgowany. Oddech adeptki stał się szybki, mywany. Straciła poczucie czasu; każdy nerw w jej ciele wydawał się obnażony, jakby rzęski ubrania stały się rozżarzonymi igłami.
Na koniec zęby spotkały się wewnątrz jej nadgarstka. Usłyszała, jak lekko trzasnęły jedne o drugie. Próbowała zaczerpnąć tchu, aby przygotować się na to, co zaraz nastąpi.
Wszystko stało się bardzo szybko. Wylot paszczy obrócił się nagle o dziewięćdziesiąt stopni. Dłoń oderwała się z wilgotnym mlaśnięciem od wykręconego ramienia. Nen Yim podniosła w górę kikut nadgarstka i spoglądała na niego z tępym zdumieniem. Zaledwie zauważyła, jak pomocnik wziął ją za ramiona i poprowadził w kierunku ciemnego bajorka pośrodku groty.
- Poradzę sobie - szepnęła. Uklękła przy bajorku. Kręciło jej się w głowie. W wodzie przesuwały się mroczne kształty pięcionożnych istot, które ochoczo podpłynęły zwabione zapachem jej krwi. Włożyła do wody broczący kikut.
Była pewna, że jej ciało nie może już odczuwać większego bólu niż teraz. Myliła się. Nie poczuła go w ręce, lecz w całym ciele, które pod jego wpływem wygięło się w konwulsyjny łuk i tak pozostało. Nie widziała istoty, która przyczepiła się do jej przegubu. Chyba w ogóle nie chciała jej widzieć. W głowie eksplodował jej potężny błysk światła i przez krótką chwilę nie wiedziała, co się dzieje.
Ocknęła się, a w oczach zakręciły jej się łzy wstydu. Zobaczyła jak przez mgłę, że mistrzyni pochyla się nad nią.
- Nikt nie wytrzymał tego po raz pierwszy bez krótkiej utraty przytomności - zapewniła. - Tym razem nie musisz się wstydzić. Jeśli kiedykolwiek dostaniesz rękę mistrzyni, będziesz gotowa.
Ręka. Nen Yim podniosła ją do oczu.
Jeszcze nie tkwiła pewnie na miejscu - gęsta, zielona wydzielina znaczyła granicę pomiędzy nią a resztą nadgarstka. Miała cztery wąskie palce i kciuk, wystające z cienkiej, elastycznej skorupy. Tysiące maleńkich wyrostków czuciowych pokrywały palce i wnętrze dłoni. Dwa palce najdalsze od kciuka kończyły się niewielkimi szczypcami. Najbliższy kciuka palec miał cienki, wąski, wysuwany pazur.
Próbowała poruszyć palcami, ale nic się nie stało.
- Minie kilka dni, zanim zakończenia nerwów się połączą, a potem jeszcze trochę czasu, zanim twój mózg przyzwyczai się do bardziej precyzyjnych dyspozycji - pocieszyła ją mistrzyni. - Raduj się, Nen Yim, teraz naprawdę jesteś adeptką. Pomożesz mi przy kształtowaniu Jeedai i przyniesiesz chwałę naszej kaście, naszej domenie i wszystkim Yuuzhanom Vong.
ROZDZIAŁ
17
Anakin wcisnął się głębiej w szczelinę pomiędzy korzeniami drzewa grubera bagiennego. Przez pokręcone porosty obserwował słabo widoczne niebo. Najpierw myślał, że się przesłyszał, że dochodzący z góry hałas był tylko złudzeniem, ale w końcu zobaczył cień przesuwający się nad śmierdzącym bajorem w kształcie litery U. Cień o wiele za duży jak na przedstawiciela tutejszych ptaków.
Dłoń chłopca powędrowała do bezużytecznego miecza świetlnego i opadła.
Od trzech dni starał się unikać yuuzhańskich analogów ścigaczy. Znajomość odgłosów dżungli bardzo mu pomogła. Odległe pokrzykiwania wełno-mander lub pisk gromady mniejszych jastrzębiolotów stały się jego największymi sprzymierzeńcami; ostrzegały przed zbliżającymi się skrzydlakami na wiele kilometrów naprzód. W miarę jednak, jak zbliżał się do akademii, grupy poszukiwawcze pojawiały się z coraz większą regularnością. Nie przypuszczał, aby były to przypadkowe loty, Mogły stanowić fragment rozszerzającej się sieci poszukiwań, której centrum stanowił skrzydlak strącony przez niego mieczem świetlnym.
Cóż, przynajmniej teraz ma nauczkę, żeby nie ciąć mieczem dovin basali. Stwierdził, że jego broń przeszła przez tę część, którą stworzenie zakrzywiało grawitację albo tuż obok niej. Kryształ miecza wygiął się lekko, a potem stopił w energii, którą sam generował. Była to jednocześnie dobra i zła nowina: kryształy ogniskujące można było znaleźć na Yavinie Cztery, w dawnych świątyniach Massassich, i wykorzystać je do budowy miecza świetlnego. Niestety, akurat nie miał pod ręką ani jednej świątyni Massassich.
Westchnął i mocniej ścisnął w dłoni prymitywną laskę, którą udało mu się wyciąć przy użyciu scyzoryka. Wątpił, aby choć w niewielkim stopniu nadawała się do obrony przed Yuuzhaninem w pełnej zbroi, ale i tak lepsze to niż nic. Niedawno natknął się na skupiska wybuchowych purchawek; była to lokalna roślina, która po dokładnym wysuszeniu eksplodowała z całkiem przyzwoitym hukiem. W tej chwili jednak ich także nie miał pod ręką. Zgromadził je na suchym gruncie, zanim się tutaj ukrył.
Siedział więc, czekając, aż cienie powrócą, i próbował nie myśleć o tym, co go czeka, kiedy wreszcie dotrze do Tahiri i jej porywaczy. Ilu było Yuuzhan? Dlaczego wciąż tu jeszcze tkwili?
Cóż, to dobre pytania, ale stracą sens, jeżeli Anakin Solo zginie lub zostanie pojmany po drodze.
Wkrótce jednak pozna wszystkie odpowiedzi. Zgodnie z obliczeniami, znajdował się już zaledwie około dwudziestu kilometrów od akademii.
Tak był pochłonięty obserwacją nieba, że nie zauważył podchodzących coraz bliżej zmarszczek na wodzie. Kiedy je dostrzegł, było już niemal za późno.
Zwłaszcza, że z początku skojarzył je z wielkim rybokrabem, nieszkodliwym skorupiakiem, którego pobratymcy dostarczali mu pożywienia od czasu, kiedy spadł na ziemię. W miarę jak stworzenie się zbliżało, coraz częściej widział połyskujący pod wodą chitynowy pancerz.
Rybokrab jednak nie powinien mieć więcej niż metr długości, tymczasem Anakin stwierdził, że ta istota liczy sobie co najmniej trzy metry.
Szybko wbił do wody naostrzony koniec laski; prawie natychmiast wyrwało mu kij z rąk bardzo silne szarpnięcie. W tej samej chwili nad powierzchnię wody wynurzył się łeb stworzenia - koszmarny kształt pokryty mackami i zakrzywionymi wąsami, które kierowały się ku niemu. Przez chwilę dał się opanować lękowi i zaskoczeniu, ale wreszcie pochwycił stwora Mocą i pchnął. Potwór wystrzelił w górę, ukazując w całej okazałości płaskie, szerokie, segmentowe ciało i tysiące łap.
Plasnął o wodę, zakręcił się i znów ruszył na niego. Anakin na wszelki wypadek wygramolił się na brzeg.
Ktoś za jego plecami krzyknął nagle w języku, którego nie zrozumiał. Obejrzał się i zobaczył yuuzhański statek z rozsuwającym się kadłubem. W otworze stał yuuzhański wojownik.
Wojownik zawahał się i cofnął z powrotem do pojazdu, który natychmiast wzniósł się w powietrze. Anakin zaklął cicho i ruszył pędem przed siebie. Zatrzymał się tylko po to, żeby chwycić plecak.
Skrzydlak leciał za nim, ale w przyzwoitej odległości. Adrenalina buzowała we krwi chłopca, ale umysł miał zaskakująco spokojny. Przedzierał się przez zarosła, rozglądając się za jaskinią, ruinami, czymkolwiek, co pozwoliłoby mu ukryć się przed prześladowcą. Zmęczenie spływało po nim jak martwe komórki w pojemniku z płynem bacta, a Moc przepływała przez niego jak rzeka, dzika, wzburzona, niemal przerażająca w swojej czystej, radosnej potędze.
Nigdy do tej pory nie zdarzyło mu się znaleźć w takim stanie - zespolenia całą świadomością ze wszystkim, co go otaczało. Yavin Cztery był tak pełen życia. A w żywej, pulsującej Mocy skrzydlaki odbijały się jako bańki nicości. Jedi nauczyli się wyczuwać Yuuzhan Vong, nie wyczuwając ich Mocą, ale przedtem była to zawsze kwestia koncentracji. Po prostu kiedy Jedi patrzył na osobę, którą podejrzewał o to, że jest Yuuzhaninem, i niczego nie wyczuwał, potwierdzało to jego podejrzenia.
Tym razem jednak było inaczej. Czuł się tak, jakby nagle zauważył odstępy pomiędzy słowami. Tego delikatnego stanu pewnie nigdy by nie osiągnął, gdyby się starał. Bał się, że ten moment uleci, jeśli się na tym zbyt mocno skupi.
A więc starał się zanadto nie skupiać. Pewnie dlatego cały czas wiedział, że pierwszy Yuuzhanin, na którego trafił na piechotę, wciąż jeszcze tam jest. Wo jownik wyskoczył zza drzewa, trzymając długiego, podobnego do węża amphistaffa. Brakowało mu dwóch palców, a ucho zwisało w strzępach. Miał na sobie zwyczajną zbroję z kraba vonduun i zadowoloną z siebie minę.
Anakin odłamał ciężki konar, przegniły i zjedzony przez robaki, i zrzucił go na wojownika z siłą większą niż siła ciężkości. Yuuzhanin był szybki i może nawet udałoby mu się odskoczyć, ale nie zdążył i około pół tony drewna przygwoździło go do ziemi. Anakin nie wiedział, czy wojownik żyje, czy zginął, czy jest ranny, czy tylko ogłuszony. Nie obeszło go to specjalnie, ale zmienił kierunek, oddalając się od bąbli nicości pełzających na obrzeżach jego rozszerzonego postrzegania i zacieśniających pętlę wokół niego.
Następny Yuuzhanin Vong zaskoczył go, wysuwając amphistaffa w poprzek ścieżki tak, aby uderzył Anakina poniżej kolan. Chłopiec poczuł palącą linię bólu przecinającą łydki, ale wykorzystał moc lasu i uniósł się w górę, opadając o trzy metry dalej. Tymczasem Yuuzhanin zaatakował. Tym razem skrócił amphistaffa, który był gotów do kolejnego ataku. Anakin okręcił się i wycofał przed atakiem, ale wróg podniósł swoją broń i wycelował ze świstem. Amphistaff jak by zmiękł i wygiął się nad ramieniem Anakina, celując zatrutymi kłami w okolice kręgosłupa.
Anakin nawet nie spróbował kontrataku laską, bo stwór owinąłby się wokół jego broni, i tak sięgając celu, ale skoczył do przodu, w lewo od wojownika, zmniejszając odległość tak szybko, że amphistaffboleśnie smagnął go przez ramię. Głowa jednak minęła cel i chłopak zdążył uciec, kierując szpic kija pod pachę Yuuzhanina. Pchnął Mocąw górę, co spowodowało, że wróg poszybował prawie poziomo na wysokości trzech metrów.
I znów Anakin nie czekał na skutki, ale popędził przed siebie, w biegu otwierając plecak. Rzucił w powietrze wysuszone purchawki, które zebrał wcześniej. Nie pozwolił, aby upadły, lecz ostrożnie unosił je Mocą, rozmieszczając przed sobą i wokół siebie. Dwa grzyby eksplodowały, ponieważ chwyt Mocy był zbyt silny, ale po chwili Anakin znalazł się w strefie, gdzie nie było jednego Yuuzhanina.
Nie trwało to długo i zaraz zaatakowało go dwóch wojowników, ale tym razem zaledwie zwolnił kroku. Każdego załatwił dwiema wybuchowymi purchawkami. Jeden z Yuuzhan zdołał zablokować lecącą kulę amphistaffem, ale wybuch zdezorientował go na tyle, że nie zauważył drugiej, która trafiła go w głowę. Jego towarzysz również upadł z chrapliwym okrzykiem wściekłości.
Sieć zacieśniała się, ale wciąż jeszcze było z niej wyjście. Anakin wyczuwał lukę w ich schemacie poszukiwań. Rzucił się do przodu, jednocześnie unosząc w górę chmurę kamieni i patyków, które dołączyły do pozostałych grzybów. Wyglądało to, jakby dziwny, potężny wiatr wiał pośród drzew.
Nagle coś uderzyło go w ramię z głuchym stuknięciem. Potknął się, a nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Upadł na ściółkę, niepewny, co się właściwie stało. Las rozbrzmiewał hukiem spadających na ziemię wybuchowych purchawek.
Próbował usiąść, ale zobaczył krew plamiącą martwe liście i spływającą wzdłuż rękawa kombinezonu.
Z zarośli wyszedł Yuuzhanin Vong. W dłoni trzymał przedmiot, który przypominał karabin: rurę rozdętą z jednego końca w coś w rodzaju zasobnika lub magazynku.
Anakin stęknął głucho i z wysiłkiem podniósł się na nogi. Lewa strona jego ciała wydawała się dziwnie odrętwiała. Sięgnął ręką i stwierdził, że ma dziurę w ramieniu. W dziurze wyczuł coś twardego. Wyciągnął to dwoma palcami. Zobaczył grudę zmiażdżonej chityny.
Nogi nie chciały go utrzymać, a Yuuzhanin się zbliżał, celując w niego. Wokół słychać było innych wrogów, którzy zmierzali w jego kierunku. Anakin, o dziwo, nie czuł ani gniewu, ani strachu. W ogóle czuł niewiele, z wyjątkiem Mocy.
I znajomą obecność w pobliżu. Właściwie nie jedną obecność, tylko wiele.
- To jest gra dla dwóch - szepnął. Odłożył kij i podniósł ręce.
- Niezła robota - odezwał się do Yuuzhanina. - Strzeliłeś mi robalem w plecy. Bardzo dzielnie.
Kątem oka widział teraz trzech lub czterech wrogów. Nie przypuszczał, że wojownik mu odpowie, a jednak to zrobił. I to w ba-sicu.
- Jestem dowódcą polowym, nazywam się Sinan Mat. Składam hołd twojej odwadze, Jeedai. Muszę odmówić ci uścisku śmierci w bitwie, I za to przepraszam.
Trochę bliżej, myślał Anakin. Jeśli nie zamierzają mnie zabić. . .
- Będziesz walczył ze mną, Sinanie Mat? Tylko ty i ja?
- Takie jest moje życzenie, ale nie mogę go spełnić. Muszę odstawić cię żywego do mistrzów przemiany.
- Przykro mi to słyszeć. Cóż, byłoby mi jeszcze bardziej przykro, gdybyś nie strzelił mi w plecy, ale. . . przebacz.
Mat zmarszczył brwi i dotknął ucha.
- Tizowyrm nie zna takiego słowa „przebacza". Co... - Nagle wytrzeszczył oczy, bo las zanucił pieśń śmierci.
Piraniożuki spadły na niego jak gęsta chmura. Sinan Mat upuścił broń i darł pazurami twarz, którą szarpały setki okrutnych szczęk. Piraniożuki nie oszczędziły też pozostałych Yuuzhan i chóralny krzyk bólu i wściekłości zawtórował złowróżbnemu brzęczeniu owadów.
Anakin podniósł swój kij i pokuśtykał dalej. Zdawał sobie sprawę, że nogi nie poniosą go daleko. Potrzebował miejsca, gdzie mógłby się ukryć.
Dziesięć minut później ciężko oparł się o drzewo. Gdzieś w oddali żarłoczne piraniożuki dokończyły dzieła i Anakin poczuł wreszcie, jak jego kontrola nad Mocą opada. Ramię znowu dało o sobie znać. Ból, niczym płynny ogień, spływał mu po żebrach, ściekał po piersi i skroniach. Każdy krok przynosił nową falę mdłości i oszołomienia.
Próbował zrobić jeszcze krok i stwierdził, że nie jest w stanie. Z westchnieniem opadł na mech. Tylko chwila odpoczynku, a potem. . .
Jakiś cień przysłonił światło. Podniósł wzrok i zobaczył, że przygląda mu się dwóch yuuzhańskich wojowników, widocznie niedobitków grupy, którą właśnie unicestwił.
Przywołał na pomoc całą pozostałą mu energię, by znów odnaleźć pira-niożuki, ale w tej chwili były daleko i do tego syte. Wola Anakina nie była już tak mocna, by łatwo zwabić je do strawy.
Z zarośli za plecami wojowników wynurzył się trzeci Yuuzhanin. Wyglądał jakby inaczej - okaleczony, podobnie jak wszyscy Yuuzhanie, których widział Anakin, ale jeszcze bardziej groteskowo. W przeciwieństwie do tamtych nie miał broni.
Przybysz warknął coś w swoim języku. Dwaj pozostali wlepili w niego wzrok.
Anakin poczuł się, jakby śnił. Dwaj wojownicy obrzucali trzeciego ostrymi słowami. Anakin słyszał ten ton już wcześniej - kiedy Yuuzhanie mówili o maszynach lub innych rzeczach, uważanych przez nich za bluźnierstwo. Był to ton czystej pogardy.
Przez chwilę wydawało się, że tamten ugnie się pod ciężarem słów, ale zaraz się uśmiechnął, szczerząc złośliwie spiczaste jak igły zęby. Potem kantem ręki uderzył jednego z pozostałych w szyję. Drugi wojownik wydał chrapliwy ryk oburzenia, opuścił amphistaffa i dźgnął nim tamtego. Nieuzbrojony wo jownik chwycił za koniec broni, podskoczył wysoko w powietrze i obiema nogami kopnął właściciela amphistaffa w twarz.
Pierwszy z powalonych zaczął odzyskiwać przytomność. Masował sobie szyję, kiedy nieuzbrojony wojownik chwycił go za włosy, wbił mu w oczodoły dwa sztywne palce i na tych palcach uniósł go do góry. Kiedy opuścił, wo jownik upadł na ściółkę, drgając konwulsyjnie.
Kopnięty w twarz wojownik nie wstał już. Anakin podejrzewał, że ma złamany kręgosłup. Tylko nieuzbrojony Yuuzhanin wciąż pozostawał na nogach. Przykucnął obok Anakina i spojrzał na niego oczami przypominającymi mętne jeziorka czarnej wody.
Wyglądał na. . . chorego. Yuuzhanie Vong demonstrowali swoją rangę pokrywając się bliznami i odcinając sobie członki, ale ten wyglądał tak, jakby mu się to nie udało. Włosy zwisały mu w czarnych strąkach, twarz i szyję pokrywały strupy i otwarte rany. Były nabrzmiałe i wyglądały na zakażone. Spiczaste naroślą na jego ramionach i łokciach wyglądały tak, jakby obumierały albo już były martwe. Śmierdział rozkładem.
Przez dłuższą chwilę obserwował Anakina, aż wreszcie wstał, podszedł do jednego z ciał i wetknął mu palce do ucha. Wyciągnął z niego coś, co wyglądało jak robak i wsadził go sobie do owrzodziałej dziury, która pewnie kiedyś była uchem. Zadygotał, a jego ciało przeszedł dreszcz, jakby od
wielkiego bólu. Z otworu pociekła cienka strużka krwi. Odwrócił się w stronę Anakina i powiedział: - Jestem Vua Rapuung, Jeedai. Pójdziesz ze mną, a ja ci pomogę.
ROZDZIAŁ
18
Młoda Jeedai upadła, jej ciałem wstrząsały drgawki. Wiwarium wypełnił zdławiony krzyk.
- Interesujące - mruknęła Mezhan Kwaad, obserwując reakcję. - Widzisz, adeptko Yim, że. . .
- Nie wiem, co cię w tym interesuje, pani Mezhan Kwaad - odezwał się głos za ich plecami.
Nen Yim odwróciła się i natychmiast padła na kolana. Do wiwarium wszedł drugi mistrz, tak niewiarygodnie stary, że oznaki jego domeny zatarły się całkowicie. Jego kołpak wyglądał jak mały obłoczek, obie dłonie były dłońmi mistrza. Oczy zastępowały mu żółte maa'itsy. Towarzyszył mu adept pomocnik.
- Mistrz Yal Phaath - odezwała się Mezhan Kwaad. - Jak dobrze, że cię widzę, o starodawny.
- Odpowiedz mi, Mezhan Kwaad. Co cię tak interesuje w cierpieniu tego stworzenia? Jako niewierna nie potrafi przyjąć bólu. Nie ma w tym nic zaskakującego, prawda?
- Uważam, że to interesujące, ponieważ induktor nerwokręg, który sprawia jej ból, został zaprojektowany tak, aby robić to selektywnie - wyjaśniła Mezhan Kwaad. - Po jednej matrycy nerwowej naraz. To, co właśnie widzieliśmy, jest odruchem nieznanym u Yuuzhan Vong. Może my w tej chwili z dużą pewnością stworzyć mapę systemu nerwowego ludzi, który nie ma odpowiednika w naszych ciałach.
- Do czego to miałoby służyć? - zapytał Yal Phaath.
- Nie możemy kształtować i przemieniać tego, czego nie znamy - odparła Mezhan Kwaad. - Ten gatunek jest dla nas nowy.
- To naciągnie protokołu - mruknął stary mistrz. - Czy można odkryć coś, co jeszcze nie zostało skodyfikowane?
- Ależ, mistrzu. . . - zaoponowała Nen Yim, zginając się w pokłonie. - Z pewnością nowy gatunek... - urwała, kiedy mistrz skierował na nią spojrzenie maa'itsów.
- Czy wszyscy twoi adepci są tak bezczelni? - zapytał sucho.
- Mam nadzieję, że nie - sztywno odpowiedziała Mezhan Kwaad.
Yal Phaath odwrócił się w stronę Nen Yim. Jego kołpak zafalował z lekka i przybrał błękitny kolor.
- Adeptko, jeśli wiedzy nie można znaleźć w archiwach i świętych wspomnieniach, co ma wobec tego zrobić mistrz przemian?
Nen Yim zadygotała ze strachu. Co on może widzieć tymi dziwnymi oczami? Maa'itsy sondowały ukryte rejony widma i miniaturę domeny, ale czy mogły spojrzeć jeszcze dalej, na grzechy tkwiące głęboko w jej głowie? Zwinęła czułki kołpaka, co miało być oznaką najwyższej pokory.
- Prosimy Najwyższego Władcę, mistrzu, aby raczył zapytać o to bogów.
- Słusznie. Nie ma czegoś takiego jak nowy gatunek, adeptko. Całe życie pochodzi z ciała, krwi i kości Yun-Yuuzhan. Bóg zna je wszystkie.
Nie można stworzyć nowej wiedzy, to herezja. Jeśli bogowie nie dają nam wiedzy, czynią to z sobie tylko wiadomych powodów, a wszelkie poszukiwania stanowią próbę kradzieży.
- Tak, mistrzu Yal Plaath.
- Myślę, że to nie twoja wina, adeptko. To twoja mistrzyni używa w ten sposób induktora nerwokręga. Ty jesteś tylko wrażliwa na jej wpływ.
Mezhan Kwaad uśmiechnęła się łagodnie.
- Protokół Tsong przewiduje użycie induktora właśnie w ten sposób.
- Jestem tego świadom. Ale ty naginasz intencję tego protokołu.
Może nie aż tak, żeby go złamać, ale kto wie, co bym tutaj zastał, gdybym przyszedł nieco później?
- Oskarżasz mnie o coś, mistrzu? - słodko zapytała Mezhan Kwaad.
- Jeśli nie, to mogłabym pomyśleć, że jesteś po prostu zazdrosny o to, że Pan Shimrra wybrał Domenę Kwaad, aby dokonała tej przemiany.
- Nie oskarżam cię o nic, nie jestem też zazdrosny. W ostatnich latach jednak wyłoniło się wiele niebezpiecznych herezji, najwięcej właśnie w Domenie Kwaad.
- Nigdy nie zostałam oskarżona o herezję. . . ani żaden z moich podwładnych - odparła Mezhan Kwaad. - Jeśli próbujesz obrzucić mnie błotem pomówień w żałosnej nadziei, że odzyskasz łaskę dla swojej domeny u pana Shimrry, to wkrótce się przekonasz, że potrafię być bardzo niebezpieczna.
Stary mistrz przemian wyprostował się dumnie.
- Nie uciekam się do pomówień, ale czuwam, Mezhan Kwaad. Bądź pewna, że czuwam. A teraz...
Urwał nagle i zachwiał się na nogach. Pomocnik podtrzymał go. Nen Yim wciąż zastanawiała się, co się dzieje, kiedy nagle poczuła, że coś ściska jej ciało - zupełnie, jakby znajdowała się w wodzie, na dużej głębokości. Jej płuca podjęły wysiłek oddychania gęstym powietrzem, serce zaczęło bić jak szalone.
W rozbłyskach czerni i błękitu przed oczami widziała, że Mezhan Kwaad i pomocnik Yala Plaatha również walczą o każdy oddech.
Ból stał się nie do wytrzymania. Wkrótce oczy Nen Yim ulegną zmiażdżeniu, potem przestanie bić serce. Usiłując zachować spokój, powiodła wzrokiem po pomieszczeniu.
Młoda Jeedai stała pod ścianą wiwarium z dłońmi przyciśniętymi do przezroczystej błony. Jej oczy ciskały błyskawice, wargi odsłaniały zęby w grymasie furii. Nen Yim zobaczyła w jej oczach śmierć i nagle zrozumiała.
Chwiejnym krokiem podeszła do mistrzyni. Mezhan Kwaad już straciła przytomność. Olvillip, który kontrolował induktor nerwokręga, wyśliznął jej się z rąk. Nen Yim podniosła go i pogłaskała zmienne tkanki - wszystkie naraz.
Jeedai wrzasnęła i zaczęła walić pięściami w membranę. Na krótką chwilę ciśnienie wzrosło, miażdżąc wszystko wokół z taką siłą, że Nen Yim nie mogła oddychać. A potem uleciało równie nagle, jak się pojawiło, a płuca adeptki zaczęły chłonąć tak bardzo potrzebne powietrze.
Jeedai leżała w konwulsjach na podłodze komory. Nen Yim przyglądała się jej przez chwilę. Czuła, jak ogarnia ją narastające znużenie.
Ośmiopalczasta dłoń spadła na ramię Nen Yim.
- Adeptko - z wysiłkiem odezwała się mistrzyni. - Oddaj mi olvillipa, zanim eksponat umrze.
Nen Yim machinalnie skinęła głową i podała organizm Mezhan Kwaad. Mistrzyni regulowała go przez chwilę, aż wreszcie Jeedai przestała się wić i popadła w głębokie omdlenie.
- Postąpiłaś logicznie i prawidłowo - pochwaliła Mezhan Kwaad.
- Co się stało? Wytłumacz mi - niecierpliwie zażądał Yal Plaath.
- To wina Jeedai - wytłumaczyła Mezhan Kwaad. - Z pewnością słyszałeś
0 ich mocy.
- Nie obrażaj mnie. Oczywiście, wiem wszystko, co można wiedzieć na temat Jeedai. Mogą przesuwać obiekty, komunikować się jeden z drugim jak villipy, nawet wpływać na umysły słabszych istot. Ale nigdy do tej pory nie uzyskano dowodów na to, że mogą wpływać na
Yuuzhan Vong. Wręcz przeciwnie.
- Proszę mistrza o pozwolenie zabrania głosu - wtrąciła Nen Yim. Yal Plaath obrzucił ją niechętnym spojrzeniem.
- Mów.
- Jeedai nie mają na nas wpływu. Nie bezpośrednio. Ona wpłynęła na molekuły atmosfery, ściskając je.
- Próbowała nas zmiażdżyć naszym własnym powietrzem?
- I udałoby jej się, gdyby nie moja adeptka - zauważyła Mezhan Kwaad.
- Zdumiewające. A ta jej moc. . . czy przypadkiem nie jest generowana przez implanty?
- Ona nie ma żadnych implantów, ani biologicznych, ani - zniżyła głos
- mechanicznych. Z naszych wcześniejszych badań wynika, że Jeedai wierzy w manipulację za pomocąpewnego rodzaju energii tworzonej przez życie.
- Idiotyczne - prychnął Yal Phaath. - Gdyby taka moc istniała, dla czego bogowie mieliby jej odmówić Yuuzhanom Vong?
Mezhan Kwaad uśmiechnęła się drapieżnie.
- Bogowie wcale jej nam nie odmówili, a tylko nie udostępniali przez pewien czas. A teraz obdarowali nas tą mocą. - Podeszła do membrany wiwarium i otworzyła ją jednym dotknięciem czwartego palca.
Uklękła przy nieprzytomnej Jeedai i pogładziła ją po twarzy.
- Jest młoda, jej ciało i umysł wciąż jeszcze są podatne na przemianę. Wo jownicy obiecali nam, że niedługo dostarczą więcej takich. - Wstała, przez chwilę w milczeniu przyglądała się istocie u swoich stóp, po czym wróciła
1 zamknęła za sobą membranę.
Stary mistrz wzruszył ramionami.
- Dla chwały mistrzów przemian i Yuuzhan Vong, życzę ci szczęścia. -W jego głosie brzmiało powątpiewanie.
- Możesz obserwować to w każdej chwili, kiedy zechcesz. - Nen Yim wydawało się, że jej mistrzyni drażni się z Yalem Plaathem.
Stary mistrz jednak odmówił jednym krótkim zafalowaniem rzęsek.
- Poza wszystkim innym, przyszedłem również się pożegnać. Czeka mnie nowy projekt, przemiana, która na zawsze położy kres zagrożeniu ze strony Jedai.
Mezhan Kwaad zesztywniała lekko.
- O? - zdziwiła się uprzejmie.
- W istocie. Niewierni, którzy nam służą, przyznali podczas przesłuchania, że zostali oszukani przez tych, którzy zaczepiają nasze statki w przestrzeni. Z tego, co mówili, wyłuskaliśmy istotną informację o pewnym gatunku zwierzęcia, które wyczuwa Jeedai i poluje na nich.
- Czy niewierni wiedzą, gdzie można znaleźć to zwierzę?
- Nie - odparł Yal Plaath. - Przynajmniej nie ci tutaj. Ale mamy wtyczki w ich senacie. Jedna z nich zdołała odkryć i przekazać nam wiadomość. Okazuje się, że te zwierzęta żyją na świecie, który znajduje się już w posiadaniu pana Shimrry. Jest to planeta zwana przez niewiernych Myrkr. Mam nadzorować przemianę tych zwierząt.
- Ciekawa historia. . . jeśli jest prawdziwa - zgodziła się Mezhan Kwaad. - Dla chwały Yuuzhan Vong życzę ci powodzenia. Życzę ci również szczęścia przy opuszczaniu systemu. Wydaje mi się, że niewierni dość skutecznie ograniczają ruch na zewnątrz.
- Nie obawiam się niczego - odparł stary mistrz. - Jeśli YunYuuzhan chce mojego życia, ma prawo mi je odebrać. Myślę jednak, że przewidział dla mnie jeszcze wiele zadań.
- Kapitanie, jeden ze statków Yuuzhan Vong zszedł z orbity - zawiadomiła H'sishi - Ma silną obstawę.
Karrde przygładził wąsa.
- Przyślij tu Solusara. Tymczasem zmniejsz dystans i niech „Etherway" i „Układ Idioty" stworzą zaporę. Utrzymajmy je w cieniu giganta gazowego tak długo, jak to będzie możliwe.
- Tak jest, sir - odpowiedział Dankin, pilot.
- I niech tu przyjdzie Solusar - powtórzył Karrde. - Potrzebuję go.
- Jestem, kapitanie Karrde. Rzeczywiście, Solusar stał za jego plecami.
- Doskonale. Yuuzhanie Vong próbują przepchnąć statek przez naszą obronę. Pewnie chcą opuścić system. Czy możemy im na to pozwolić?
- Innych nie przepuszczałeś - zauważył Solusar.
- To prawda, ale żaden nie leciał w takiej eskorcie. Jeśli zaangażujemy się w walkę, stracimy więcej statków, niż możemy sobie na to pozwolić. Gdybym uważał, że posiłki są w drodze, mógłbym zaryzykować.
Wobec tego muszę wiedzieć: czy na tym statku są jacyś Jedi?
Przez krótką chwilę Karrde widział w oczach stojącego przed nim Jedi coś, co mógłby uznać za strach.
- Nie mogę powiedzieć na pewno - oznajmił sztywno Solusar.
- Dlaczego nie?
- Nie potrafię wyczuć Yuuzhan Vong poprzez Moc. Ich statek mógłby równie dobrze być martwym asteroidem, przynajmniej jeśli chodzi o moje zmysły.
- W takiej sytuacji dzieci Jedi powinny się wyróżniać, i to bardzo wyraźnie.
- Powinny albo i nie. Gdyby to nie było ważne, powiedziałbym, że na tych statkach nie ma żadnego nie-Yuuzhanina. Ale. . . jeśli się mylę, może się okazać, że wypuściliśmy ich z rąk. . . i że walczymy tu na próżno.
- Jak możesz się mylić? Nie rozumiem.
- Yuuzhanie Vong nie tylko nie istnieją w Mocy, ale sprawiają, że w ogóle zaczynam wątpić w moje wyczucie Jedi. Przez nich cały ten obszar jest jakiś... mroczny. Nie potrafię tego wyjaśnić inaczej.
Karrde spojrzał na ekran. Yuuzhanie Vong wypuścili pierwsze myśliwce.
- Nie mogę czekać tak długo, Solusar. Spróbuj ich po prostu wyczuć na księżycu. Jeśli wciąż tam są, nie może ich być na statku.
- Spróbuję - szepnął Jedi i przymknął oczy.
Karrde przeniósł wzrok na ekran, obserwując, jak nieprzyjacielskie myśliwce podlatują coraz bliżej. Do tej pory zawsze atakował z zaskoczenia i uciekał bez większego ryzyka dla swoich ludzi. Potrafił doskonale wykorzystać kopalnie, asteroidy i inne klasyczne metody wewnątrzsystemowej gueril-
li.
Ale gdyby zechciał zatrzymać ten statek, będzie musiał stanąć twarzą w twarz do prawdziwej walki, którą mógł wygrać - za cenę wielkiej bitwy.
Może właśnie o to im chodziło. Jego instynkt podpowiadał mu, że kryje się w tym jakieś oszustwo, a nie to, o co gotów był walczyć. Solusar chyba też tak myślał. Ale skoro nie mogą być tego pewni. . .
- Pierwsza fala myśliwców za trzydzieści sekund - martwym głosem oznajmiła H'sishi.
- Przygotować się, dzieci.
Dobra załoga. Zginą, jeśli ich o to poprosi.
- Tahiri - szepnął Solusar. Jego twarz pokryły nagle krople potu.
- Co takiego?
- Tahiri. I Valin, Sannah, Anakin. Wszyscy są na dole. - Mówił cicho, a w jego głosie był strach. - Tahiri była torturowana.
- Więc są na dole.
- Tak. Jestem tego pewien.
- Dzięki ci, Jedi Solusarze. Dankin, wycofujemy się. Niech sobie leci. Zostaw minimalny ogień zaporowy i niech pozostałe statki biorą silniki za pas. Powalczymy sobie kiedy indziej, moi drodzy. . . kiedy naprawdę będzie o co. - Karrde zaczerpnął głęboko tchu i rozluźnił mięśnie ramion i karku.
- Mam nadzieję, że dzieciaki Solo znajdą tego łotra Terrika - dodał
- zanim będziemy musieli zacząć prawdziwą walkę. Po tej historii z całą pewnością zafunduję sobie własny gwiezdny niszczyciel.
ROZDZIAŁ
19
Anakin wyprężył się i z trudem powstrzymał krzyk, gdy coś, co Yuuzhanin Vong przyłożył mu do rany, zaczęło wysyłać fale bólu we wszystkie zakątki jego ciała.
- Nienawidzisz bólu - zauważył Vua Rapuung z wyraźną odrazą. Anakin nie mógł i nie chciał zaprzeczać. Zacisnął tylko zęby i czekał, aż
tortura się skończy. Wiedział, że Yuuzhanie Vong czczą ból własny i cudzy. Był to jeden z wielu paskudnych dogmatów ich niezdrowej religii.
- Co mnie uderzyło? - zapytał.
- Nang hul - warknął wojownik. - Chrząszcz-pocisk.
- Trucizna?
- Nie.
Siedzieli w wilgotnej jaskini pod wodospadem. Podłoże było śliskie od pleśni i mchu. Yuuzhanin Vong prawdopodobnie ukrywał się w tej jaskini przez ostatni dzień lub dwa, ponieważ leżało tu kilka przedmiotów wyraźnie należących do niego - między innymi taki sam okład, który przyłożył do ramienia Anakina. Oderwał go od jasnozielonej, mniej więcej prostokątnej płytki o grubości kilku centymetrów. Płytka składała się z wielu cienkich warstw, niczym posklejane razem kawałki flimsi-plastu. Rapuung przycisnął jeden z takich arkusików do rany Anakina. Podobnie jak wszystko, czego używali Yuuzhanie Vong, plaster był żywy. Anakin czuł, jak się wije i wkręca w jego ranę. Przyszło mu do głowy, że wojownik zamierza go otruć lub zrobić coś jeszcze gorszego. Gdyby jednak chciał go naprawdę zabić, mógł to zrobić w każdej chwili. W końcu załatwił dwóch wojowników Yuuzhan Vong w rekordowo krótkim czasie, a Anakin nie miałby siły zabić nawet muchy.
- Ocaliłeś mi życie - niechętnie zauważył chłopiec.
- Życie się nie liczy - odparł Vua Rapuung.
- Tak? No to po co zawracać sobie głowę? Czarne oczy Vui Rapuunga zabłysły ponuro.
- Ty, Jeedai, usiłowałeś dotrzeć do kompleksu przemian. Dlaczego?
- Wasi ludzie uwięzili moją przyjaciółkę. Mam zamiar ją zabrać.
- Ach, samica Jeedai. Chcesz ocalić jej życie? Żałosne. Co za żałosny cel.
- Tak? Wiesz co, nie prosiłem cię o pomoc, sam mi ją zaoferowałeś. Wyjaśnij to albo mnie zabij. Nie mam czasu do stracenia.
- Zemsta - mruknął Vua Rapuung niskim głosem. Oczy zwęziły mu się w szparki. - Zemsta. Chcę udowodnić, że bogowie. . . - Oczy zalśniły mu twardo. - Nie muszę ci nic wyjaśniać, człowieku. Nie muszę ci nic mówić, nieświęty potomku maszyn - splunął ostatnim słowem, jakby było trucizną, którą nagle wyczuł w ustach.
- Powineneś wiedzieć tylko jedno - ciągnął. - Będę stał u twojego boku lub za twoimi plecami. Twoi wrogowie są moimi wrogami. Będziemy razem zabijać, razem przyjmiemy ból, razem przyjmiemy śmierć, jeśli takie będzie życzenie Yun-Yuuzhan.
- Pomożesz mi ocalić Tahiri? - z powątpiewaniem mruknął Anakin.
- To głupi cel, ale odnalezienie jej doskonale posłuży mojej sprawie. Anakin pytająco zajrzał w czarne jak węgiel oczy, usiłując to zrozumieć.
Ale nie dojrzał w tych oczach nic, zupełnie nic. Yuuzhanin Vong był jak hologram, nie jak żywa istota. Jak coś takiego może mieć zrozumiałe dla człowieka uczucia? Bez Mocy nie ma nadziei na zrozumienie tak obcego stworzenia.
- Nie rozumiem - ppowiedział chłopiec. - Co ci zrobił twój lud? Dlaczego ich tak nienawidzisz?
Vua Rapuung uderzył go z całej siły i poderwał się na nogi, dysząc ciężko.
- Nie drwij ze mnie! - wrzasnął. - Masz oczy! Widzisz! To nie bogowie mi to zrobili, tylko oni!
Yuuzhanin Vong rzucił się znów w jego kierunku, ale Anakin podniósł Mocą ciężki kamień i posłał go w jego splot słoneczny. Zaskoczył tym Ra-puunga kompletnie. Yuuzhanin uderzył o ścianę jaskini i opadł na ziemię, wyraźnie oszołomiony.
Anakin podniósł kamień jeszcze raz i zawiesił go nad głową tamtego.
Yuuzhanin podniósł wzrok na kamień i nagle zaczął rzęzić, jakby go złapał bagienny kaszel z Dagobah.
Dopiero po dobrej chwili Anakin poznał, że Rapuung się śmieje.
Kiedy się uspokoił, spojrzał na młodego Jedi z dziwnym wyrazem twarzy.
- Widziałem, co zrobiłeś z łowcami, ale skierować to przeciwko mnie. . . -Twarz stwardniała mu znowu. - Powiedz mi prawdą, jak wojownik wojownikowi, jeśli możesz. W naszej kaście chodzą plotki. Powiadają, że wasza moc Jeedai pochodzi od maszynowych implantów.
Czy to prawda? Czy wy, ludzie, naprawdę jesteście aż tak chorzy? Anakin wytrzymał wyzywające spojrzenie.
- Nasza moc nie pochodzi od maszyn. Co więcej, wielu z waszych musi o tym wiedzieć, ponieważ robili sekcję niektórych z nas. Wasze plotki to kłamstwo.
- Tak? Więc mistrz Jeedai nie ma mechanicznej ręki?
- Mistrz Skywalker? Tak, ale. . . - urwał nagle. - Skąd o tym wiesz?
- Słyszałem wiele historii od naszych szpiegów i tych od was, co przeszli na naszą stronę. Więc to prawda! Przywódca Jeedai jest w części maszyną!
- Twarz Rapuunga pewnie nie mogłaby wyrażać większe go obrzydzenia bez interwencji chirurgicznej.
- Jedno nie ma nic wspólnego z drugim. Mistrz Lukę Skywalker stracił dłoń w wielkiej bitwie. Założyli mu protezę. Ale jego siła, podobnie jak moja, pochodzi od Mocy.
- Czy ty też masz implanty, tak jak twój mistrz?
- Nie.
- A czy otrzymasz je, kiedy ci przyznają wyższą rangę?
- Nie - roześmiał się Anakin. Vua Rapuung skinął głową.
- A więc będzie tak, jak powiedziałem. Będziemy razem walczyć.
- Nie, jeśli będziesz się wściekał się tak jak przed chwilą - odparł chłopak.
- Może jestem ranny, ale jak widziałeś, nie całkiem bezbronny.
- Zauważyłem - burknął Vua Rapuung. - Ale mnie nie prowokuj. Nie podoba mi się to.
- Mnie też nie i lepiej o tym pamiętaj, kolego. W porządku. Mówisz, że będziemy razem walczyć, tylko nie wyjaśniłeś, dlaczego. Mógł byś przynajmniej powiedzieć mi, o co chodzi?
- Mistrzowie przemian zasadzili pięć damuteków na tym księżycu. Tam przetrzymywana jest twoja towarzyszka Jeedai.
Anakin odłożył na chwilę dokładniejsze wyjaśnienie natury i celu sadzenia damuteków.
- Dlaczego? Co oni jej zrobią?
W oczach Rapuunga znów pojawiła się żądza mordu, ale tym razem opanował się bez trudu.
- Któż zgłębi umysł mistrza przemian? - zapytał spokojnie. - Ale bądź pewien, przerabiają.
- Nie rozumiem. Kto to taki ten mistrz przemian?
- Twoja ignorancja jest... - Rapuung urwał, powoli zamknął oczy, otworzył, znowu zamknął i zaczął od początku: - Mistrzowie przemian to kasta najbliższa wielkiemu bogu, Yun-Yuuzhan, który utworzył wszechświat ze swojego ciała. Tylko oni znają najgłębsze sekrety życia i naginają je do naszych potrzeb.
- Bioinżynierowie? Naukowcy? Rapuung przyglądał mu się przez chwilę.
- Tizowyrm, który tłumaczy mi te słowa, gada coś bez sensu. Podejrzewam, że są nieprzyzwoite.
- Nieważne. Był taki Jedi, nazywał się Miko Reglia. Twoi ludzie próbowali złamać jego wolę, używając yammoska. Próbowali potem tych samych sztuczek z innym Jedi, Wurthem Skidderem. Czy właśnie to chcą zrobić Ta-hiri?
- Nie obchodzi mnie, co zrobią z twoją Jeedai. Ale to, co opisujesz, jest. . . - Skrzywił się. - Znałem kiedyś mistrza przemian, który mówił o wojownikach myślących, że są w stanie sami dokonać przemiany, tak jak to opisujesz. Ale łamanie to nie przemiana. To jej dziecięca parodia.
Zrozum, mistrzowie przemian tworzą nasze światostatki. Tworzą yammo-ski. Nie będą próbowali złamać tej twojej Jeedai oni ją przerobią.
Anakin poczuł w żyłach przenikliwe zimno i przypomniał sobie swoją wizję dorosłej Tahiri.
Wiedział już, co mogą z niej zrobić. I na pewno im się uda, jeśli Anakin poniesie klęskę.
Propozycja Rapuunga mogła się okazać okrutną sztuczką, fragmentem wyjątkowo perfidnego planu, ale Anakin nie miał wyjścia. Bez Mocy jako przewodnika nigdy nie będzie pewien, czy Yuuzhanin mówi prawdę, czy nie. Teraz nie czas na wahania. Każdy kurs, który przybliży go do Tahiri, wart jest wykreślenia, nawet jeśli będzie trzeba powierzyć część obliczeń komuś, komu się nie ufa.
- W porządku - zdecydował. - Wracamy do wcześniejszej rozmowy. Mówiłeś coś o damutekach.
- To uświęcone miejsca, w których mistrzowie przemian żyją i pracują.
- Ilu jest tych mistrzów?
- Nie wiem na pewno. Około dwunastu, jeśli wliczymy w to kandydatów.
- To wszystko? To są wszyscy Vongowie na tym świecie?
Rapuung warknął coś, czego Anakin nie zrozumiał. Nie wydawał się nawet wściekły, raczej szczerze wstrząśnięty.
- Nigdy nie mów o nas w ten sposób - powiedział powoli. - Jak możesz być takim ignorantem? A może chcesz mnie obrazić?
- Nie tym razem - odparł Anakin.
- Użycie słowa Vong jest obelgą. Sugeruje, że osoba, do której się w ten sposób zwrócono, nie cieszy się łaską i pokrewieństwem bogów lub rodziny.
- Przepraszam.
Rapuung nie odpowiedział, tylko zapatrzył się w las.
- Musimy ruszać - odezwał się w końcu. - Ukryłem nasz zapach przed tropicielami, ale znajdą nas szybko, jeśli będziemy pozostawać w bezruchu.
- Dobrze - rzekł Anakin. - Ale najpierw. . . ilu według ciebie jest Yuuzhan Vong na całym tym księżycu? Jak sądzisz?
Vua Rapuung zadumał się na chwilę.
- Tysiąc. . . może. Więcej wojowników jest w przestrzeni.
- Będziemy torować sobie drogę pomiędzy nimi?
- Czy taki był twój plan? - zapytał Rapuung. - Czy liczba wojowników coś dla ciebie znaczy?
Anakin potrząsnął głową.
- Tylko w kwestii taktycznej. Tahiri jest tutaj. Znajdę ją i wyciągnę, nieważne, ilu Yuuzhan Vong będę musiał podeptać.
- Doskonale. Możesz już chodzić?
- Mogę chodzić. Niedługo będę mógł biegać. Może będzie bolało,ale sobie poradzę.
- Życie to cierpienie - zapewnił go Vua Rapuung. - Idziemy.
ROZDZIAŁ
20
Vua Rapuung zazgrzytał zębami.
- Nie, ignorancie - warknął. - Nie tędy.
Anakin nie patrzył na niego. Wędrował wzrokiem pośród rozszeptanych drzew Massassich, szukając w ich falowaniu cieni poruszających się niezgodnie z kierunkiem wiatru.
Dwa takie cienie zauważył na przecince na szczycie skarpy: jeden wężowym ruchem zsuwał się w dół i oddalał od Anakina po prawej, drugi stał nieruchomo na górze, po lewej stronie. Anakin ruszył stromą ścieżką w górę.
- Dlaczego? - zapytał Rapuunga. - Wehikuł poszukiwaczy jest tam na górze - machnął ręką w kierunku równiny za skarpą po lewej.
- To nie jest wehikuł - wyjaśnił Rapuung.
- Wiesz, o czym mówię.
- Skąd wiesz, gdzie są, skoro nie wyczuwasz Yuuzhan Vong i życia, które zostało dla nas ukształtowane?
- Ponieważ wyczuwam wszystko inne w lesie - odparł Anakin. -Każdego szeptaczka i runyipa, każdego stintarila i wełnomandrę. A te,
które wyczuwam, są niespokojne. Odbieram ich błyski.
- Tak to wygląda? Ile jest skrzydlaków? Pięć, tak? Anakin skoncentrował się.
- Chyba tak.
- Rozdzielą się teraz w lav peq. Najpierw nizina, potem łuki zaciskające się ku najwyższemu punktowi. Jeśli nas tu znajdą, połączą się i wypuszczą sieciożuki.
- Co to są sieciożuki?
- Jeśli nie odizolujemy się na wzniesieniu, to się nie dowiesz. To nie jest walka powietrzna, Jeedai. Jeżeli nie zamierzasz ufortyfkować tego wzgórza, by stawić czoło wszystkim wojownikom z całego księżyca, wzniesienie na nic ci się nie przyda.
- Chciałem się rozejrzeć.
- Dlaczego?
- Ponieważ zgubiliśmy się, jasne? Nie orientujesz się w położeniu bazy Vo... Yuuzhan Vong, bardziej niż mynock w zasadach gry w sabaka.
- Potrafię znaleźć damutek mistrzów przemian. Ale jeśli pójdziemy tam prostą drogą, zwabią nas w pułapkę.
- Znam ten księżyc - sprzeciwił się Anakin. - A ty nie. - Zatrzymał się i podejrzliwie spojrzał na wojownika. - A w ogóle to jak mnie znalazłeś?
- Udałem się za grupami poszukiwaczy, niewierny. Szedłeś prosto, prawda? Jasne. Beze mnie zostałbyś już schwytany z dziesięć razy.
- Bez ciebie już dawno byłbym w bazie mistrzów przemian.
- Przecież właśnie to powiedziałem - odparł Rapuung. Zamknął oczy, jakby nasłuchiwał. - Co ci teraz mówią zmysły, Jeedai?
Anakin zmarszczył brwi w skupieniu.
- Chyba się rozdzielili - burknął niechętnie.
- Słyszę ich - szepnął Vua Rapuung. - Nie tak dobrze, jak kiedyś. . . Kiedyś moje uszy były... - uniósł dłoń i lekko dotknął owrzodział ej, sączącej się blizny z boku głowy. Warknął i opuścił rękę.
- Schodzimy - rozkazał.
- Ja idę do góry - odparł Anakin i ruszył ścieżką w górę. Nie oglądał się, ale po mniej więcej trzydziestu krokach usłyszał słowa, które zapewne były yuuzhańskim przekleństwem i odgłos kroków.
- Ja cię. . . - jęknął Anakin. Oczy zaszły mu łzami.
Stał na szczycie wzgórza, skąd mógł widzieć znajomy zakręt rzeki Unnh. Z powietrza widział to miejsce może z pięćdziesiąt razy i znał je równie dobrze jak każde inne.
Teraz jednak się tu zmieniło. Wielka Świątynia - która stała tu przez niezliczone wieki, patrząc na przemijanie ludzi, którzy ją zbudowali, na Jedi, tych związanych z jasną stroną i tych mrocznych, na zniszczenie Gwiazdy Śmierci - teraz znikła bez śladu.
Na jej miejscu w pobliżu rzeki stało pięć przestronnych kompleksów o konstrukcji kształtem przypominającej wieloramienne gwiazdy. Grube ściany budowli, o wysokości około dwóch pięter, kryły liczne pomieszczenia. Wewnętrzne dziedzińce były otwarte. Dwa z nich wydawały się wypełnione wodą, jeden jakąś bladożółtą cieczą. Czwarty mieścił jakieś struktury - kopuły i wieloboki różnych kształtów, wszystkie w tym samym kolorze co reszta budowli. Piąty zapełniały skoczki koralowe i wielkie statki przestrzenne. Było ich bardzo dużo.
Wydawało się, że od rzeki wykopano kanały łączące ze sobą kompleksy.
- Musimy zejść, zanim nas wywęszą - upierał się Vua Rapuung.
- Myślałem, że to paskudztwo, którym nas natarłeś, oszuka wąchacze, czy co to tam jest.
- Tylko pomiesza im szyki i da nam czas na ukrycie się. Tu nie ma się gdzie schować, więc nas zobaczą. Tego nie da się oszukać.
Z Jedi się da... zazwyczaj, pomyślał Anakin, ale nie potrafiłby przekonać Yuuzhanina, tak samo jak nie mógłby zatańczyć na powierzchni czarnej dziury.
- Tam się można ukryć - wskazał do góry. Wzgórze pokryte było przeważnie krzewami; brakowało tu wysokiej kopuły drzew, rozciągających się prawie na całej powierzchni księżyca, ale te krzewy i tak były większe od człowieka.
- Nie przed szperaczami ciepła - zaoponował Rapuung. - No i nie przed sieciożukami.
Anakin w zadumie kiwnął głową, ale wciąż jeszcze przypatrywał się bazie mistrzów przemian, zaledwie zwracając uwagę na to, co mówi stojący obok niego Yuuzhanin.
- A to, z tyłu, za tymi budynkai? Te małe konstrukcje, które wyglądają tak, jakby ktoś je po prostu rzucił i pozwolił im rosnąć? Co to takiego? Wygląda jak wioska lepianek.
- Nie znam takiego słowa „lepiank". Tam mieszkają robotnicy, niewolnicy i zhańbieni.
- Kolonia robocza. . . czyli ci, co wykonują brudną robotę.
- Jeśli tizowyrm tłumaczy prawidłowo, to tak.
- Robotnicy i niewolnicy. . . wiem, kto to jest. A kim są zhańbieni?
- Zostali przeklęci przez bogów - wyjaśnił Rapuung. - Pracują jak niewolnicy. Nie są godni, aby o nich wspominać.
- Przeklęci? Wjaki sposób?
- Kiedy mówię, że nie są godni, aby o nich rozmawiać, czy używam niejasnych słów?
- No dobrze. . . - westchnął Anakin. - Niech będzie po twojemu.
- Po mo jemu powinniśmy opuścić tę skarpę i ruszyć po spirali w kierunku zachodzącego gazowego giganta. Szybko.
- To zły kierunek! Jesteśmy tylko o kilka kilometrów!
- Cały las pod nami pełen jest pułapek - odparł Rapuung. - Rzeka też. Dla nas istnieje tylko jedna droga do środka i ja ją znam.
- No to mi wytłumacz - rzekł Anakin. - Przekonaj. . . - urwał nagle. -Posłuchaj.
Rapuung skinął głową.
- Słyszę ich. Rozwijają lav peq. Byłem szalony, że ci zaufałem. Myślisz wszystkim, tylko nie mózgiem. - Zacisnął postrzępione, pełne
szram wargi w wyrazie pogardy.
- Jeszcze nas nie złapali. Czy w ich schemacie poszukiwań jest jakiś słaby punkt?
- Nie.
- No to go stwórzmy. Te skrzydlaki, których używają. . .
- Tsik vai.
- No właśnie. Są takie same, jak te, które widzieliśmy wcześniej?
- Tak.
- To tylko pojazdy atmosferyczne, prawda? Rapuung spojrzał na niego uważnie.
- Skąd to wiesz? - zapytał podejrzliwie.
- Wydaje mi się, że mają na bokach coś w rodzaju otworów oddechowych. . . skrzela?
- Zgadza się
- No to idziemy. - Anakin ruszył w dół wzgórza. Rapuung poszedł za nim, choć raz bez sprzeciwu.
Anakin czuł się dzisiaj znacznie lepiej. Techniki lecznicze i relaksacyjne Jedi prawie zlikwidowały osłabienie, a sztuczna skóra Vui Rapuunga -lub cokolwiek to było - wydawała się spełniać swoje zadanie na zranionym ramieniu. Pędził w dół długimi, płaskimi skokami, wspomaganymi Mocą. Ra-puung ledwo dotrzymywał mu kroku, bez szmeru klucząc pomiędzy gęstym poszyciem. Anakinowi na jego widok włosy jeżyły się na karku. Trudno Vy-ło uwierzyć, że ktoś tak śmiercionośny z wyglądu w ogóle może być istotą inteligentną.
Większość drzew znikła, prawdopodobnie spalona podczas jednej z wielu bitew, jakie rozegrały się na zalesionym księżycu od czasu, gdy Sojusz Rebeliantów po raz pierwszy umieścił tu swój sztab przed atakiem na pierwszą Gwiazdę Śmierci. Pozostały tylko wysokie po pas zarośla. Dalej znów rozpoczynała się linia drzew, równa jak zielony naszyjnik. Anakin zdał sobie nagle sprawę, że to właśnie drzewa tak bardzo niepokoją Rapuunga. Ogień wędruje w górę, więc wszystko, co znalazło się tam w czasie pożaru, prawdopodobnie zginęło. Jeśli te sieciożuki choć w części działają jak ogień. . .
Z niechęcią musiał przyznać, że Rapuung ma rację. Anakin myślał jak pilot, dla którego wysokość stanowiła o wszystkim. Teraz nie był pilotem: był zwierzyną.
Ale zwierzyną niebezpieczną: śmiercionośnym, nieoswojonym rykritem -przypominał sobie, kiedy nadleciał pierwszy skrzydlak tsik vai.
Anakin nie wahał się, wiedział, co chce zrobić. Sięgnął Mocą w promieniu dziesięciu metrów i podniósł wszystko, co nie było przymocowane - martwe liście, gałązki, kamyki. Uniósł je jak cyklon i cisnął prosto w szpary oddechowe na bokach skrzydlaka.
- Durniu! - krzyknął Rapuung. - I to był twój plan?
Tsik vai zniżył lot, mackowate kable wystrzeliły w ich kierunku. Ana-kin uskoczył, podtrzymując zaporę. Skrzydlak, bynajmniej niezniechęcony, leciał tuż nad nimi, opadając coraz niżej. Jedna macka pochwyciła Rapu-unga. Wo jownik skoczył, przytrzymał się macki obiema rękami i zaczął się wspinać z ponurym wyrazem determinacji na pokrytej bliznami twarzy. Ana-kin zrozumiał, o co mu chodzi, ale pozbawiony Mocy, dającej pewność siebie i pozwalającej zarówno wyczuć mackę, jak ją zobaczyć, nie trafił.
Nagle skrzydlak wydał z siebie dziwne wycie, a jego elastyczne skrzydła zaczęły dygotać spazmatycznie. Macka trzymająca Rapuunga puściła; Yuuzhanin natychmiast skoczył na ziemię. Skrzydlak wisiał nad nim, trzęsąc się cały.
- Biegnij! - krzyknął Rapuung. - On zaraz oczyści płuca. Nie został stworzony przez niedorozwinięte dzieci, jak ci się pewnie wydawało!
Anakin dogonił go bez trudu.
- Gdzie pozostałe skrzydlaki?
- Wiedzą, gdzie jesteśmy. Teraz rozsieją sieciożuki na całej nizinie, tak jak ostrzegałem.
- Mógłbyś mi powiedzieć, jak to działa?
- Sieciożuki przeciągają włókna od drzewa do drzewa, od krzaka do krzaka. Nadlatują w falach, które na siebie zachodzą. Pierwsza falatka sieć, druga ją wypełnia. Poruszają się bardzo szybko.
- Cholera, to niedobrze... - nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. -Kiedy skrzydlak cię złapał, zacząłeś się wspinać do góry. Sądziłeś, że uda ci się go ściągnąć?
- Nie. Zdecydowałem, że umrę raczej w chwale niż w poniżeniu. Nagimi dłońmi nie zdołałbym otworzyć kokpitów.
- Ale gdybyśmy mogli jakoś znaleźć się ponad siecią. . .
- Niektóre żuki będą snuły nici w górę i krzyżowały je nad naszymi głowami. Gdybyśmy potrafili latać, pewnie zdołalibyśmy uciec.
Anakin stanął jak wryty.
- No to dlaczego biegniemy? W którąkolwiek stronę się udamy, tylko zbliżymy się do sieci!
- Prawda. A jeśli pobiegniemy w górę, tylko opóźnimy konfrontację. Czy masz to ostrze, które płonie, Jeedai? Może nim przetniemy włókna.
- Nie mam! - Anakin spojrzał w dół zbocza. Drzewa znajdowały się może o sto metrów dalej, ale chłopiec stał dość wysoko, aby widzieć falujące, wyginane lekkim wiatrem wierzchołki aż po horyzont.
Z wyjątkiem jednego pasma, które nie poruszało się w ogóle. Powiódł wzrokiem wzdłuż niego i stwierdził, że okrąża wzgórze.
- To chyba tam, prawda? - wymruczał. - Sieć trzyma drzewa nieruchomo.
- Tak. Włókna są bardzo mocne, a sieć bardzo gęsta.
W miarę jak patrzył, kolejne drzewa zamierały w bezruchu, pasmo rozszerzało się coraz szybciej.
- Czy sieciożuki nas pożrą?
- Przyczepią się do naszych ciał i osnują je włóknami, wykorzystując w tym procesie część naszych komórek. Nie jest to zabójcze.
- Zwłaszcza, że do tego nie dojdzie. - Anakin zatrzymał się, przykląkł i zdjął plecak. Pogrzebał w nim chwilę i znalazł to, czego szukał: pięć fosforyzujących flar.
- Czy to broń? Maszyny?
- Nic podobnego - odparł chłopiec. - Nie patrz prosto na nie.
Zapalił pierwszą, po czym, używając Mocy, rzucił ją długim łukiem w dół zbocza.
Potem cisnął drugą podobnie jak pierwszą, ale w innym kierunku.
- Nie rozumiem - odezwał się Rapuung. - Jak światło powstrzyma sie-ciożuki?
- Światło nie powstrzyma, ale ogień tak. Żuki nie zdołają się przyczepić do drzew i gałęzi, których nie ma.
Zapalił kolejną flarę. Kiedy zrobił wymach, żeby ją rzucić, Vua Rapuung grzbietem dłoni uderzył go w twarz.
Chłopiec poczuł żelazisty zapach krwi; znalazł się na ziemi, zanim zdążył zareagować i ochronić się przed uderzeniem. Rapuung był już na nim; warczał jak dzika bestia i zakrzywionymi palcami sięgał mu do gardła. Anakin czuł jego kwaśny, chory zapach.
Przed oczami zaczęły mu tańczyć świetliste punkty. Zrobił jedyną rzecz, jaką był w stanie zrobić: Mocą odnalazł kamień i uderzył oszalałego wojownika dokładnie między oczy. Głowa Rapuunga odskoczyła w tył i dłonie odpadły od szyi chłopca. Anakin uderzył go pięścią w podbródek tak mocno, że kostki palców odezwały się ostrym bólem. Yuuzhanin Vong odpadł, ale zanim Anakin się pozbierał, tamten już był na nogach w bojowej postawie.
- Sithowe nasienie! - warknął chłopak. - Co cię napadło?
- Spalanie! - warknął Yuuzhanin Vong. - Najgorszym bluźnierstwem jest użycie ognia z maszyny!
- Co?
- To zakazane, ty cuchnący niewierny! Nie rozumiesz, co właśnie zrobiłeś?
- Jesteś pomylony! - krzyknął Anakin, rozcierając kostki, które wydawały się co najmniej zmiażdżone i z trudem wciągając powietrze przez obolałą tchawicę. - Właśnie pytałeś, czy nie mogę użyć miecza świetlnego. Myślisz, że to nie jest maszyna?
Na twarzy Rapuunga pojawił się wyraz zgrozy.
- T. . . taak. . . Przygotowywałem się na to. . . Ale ogień, ze wszystkich grzechów. . .
- Zaraz, zaraz - zawołał Anakin. - Pleciesz zupełnie bez sensu. Yuuzhanie Vong używali wobec nas ogniodmuchów. . .
- Żywe istoty, które oddychają ogniem, to całkiem inna sprawa! - wrzasnął Rapuung. - Jak możesz wyobrażać sobie, że to to samo, co ty zrobiłeś? Równie dobrze mógłbyś powiedzieć, że dłoń wojownika Yuuzhan Vong i metalowy chwytak jednego z tych waszych mechanicznych bluźnierstw to to samo, ponieważ i jedno, i drugie może utrzymać amphistaffa.
Anakin odetchnął głęboko.
- Słuchaj - zaczął. - Nie usiłuję nawet udawać, że rozumiem waszą religię. Zresztą nie chcę jej rozumieć. Ale sam wybrałeś walkę u boku niewiernego przeciwko własnemu ludowi, prawda? Bardzo chciałeś, żebym użył mojego
bluźnierczego miecza świetlnego. Teraz musisz sobie z tym poradzić. . . albo idź swoją drogą. Chyba że masz lepsze wyjście.
- Nie - przyznał Rapuung. - To tylko wstrząs. . . - opuścił głowę. -Naprawdę tego nie rozumiesz. Bogowie mnie nie nienawidzą. Wiem, że
nie. Mogę to udowodnić. Ale jeśli tak się zhańbię, będą mieli powód, żeby mnie znienawidzić! Ach, kimże się stałem?
Wiatr zmienił kierunek i swąd spalonych błękitnolistnych krzewów, przypominający odór zwęglonego pieprzu, dostał się Anakinowi do płuc. Chłopiec zaczął kasłać. Ostatnia flara odleciała tylko na odległość około trzech metrów i teraz krzewy po całej ich nawietrznej płonęły wesoło. Panowała susza, a w czasie suszy dżungla pali się naprawdę dobrze.
- Lepiej pozbieraj się szybko, Vuo Rapuung, albo to najgorsze bluźnier-stwo pożre cię żywcem.
Yuuzhanin Vong stał nieruchomo przez dłuższą chwilę, ale kiedy podniósł głowę, jego oczy płonęły wściekłością. Anakin sprężył się, gotów do następnej bójki.
- To ona mnie do tego doprowadziła - rzucił wojownik. - Te grzechy spadną na nią. Niech bogowie sami rozsądzą.
- Czy to znaczy, że możemy już iść? - zapytał chłopiec, obserwując, jak ogień podąża w ich kierunku. U stóp wzgórza, gdzie wylądowały pozostałe flary, dym buchał gęstymi kłębami.
- Tak. Idziemy. Wciąż razem przyjmujemy cierpienie, Jeedai.
ROZDZIAŁ
21
Ogień przepędził ich wokół zbocza wzgórza i pod górę. Zmiana wiatru wydawała się trwała. Dym pełzł nisko przy ziemi. Dżungla płonęła naprawdę szybko.
- Moja opinia o tobie jako o strategu znacznie się poprawiła - mruknął Rapuung. - Ogień prowadzi nas dokładnie na drugi koniec sieci.
Mamy do wyboru: dać się spalić głównemu bluźnierstwu albo najpierw dać się złapać, a potem spalić.
- Wiatr trochę się zmienił. Mój plan polegał na tym, aby czekać, aż ogień się wypali, a potem przejść po popiołach. Sieć zapadnie się tam, gdzie ogień wypali drzewa, a my będziemy wolni.
- To znaczy, że bogowie wreszcie przemówili - uznał Rapuung. Gwałtownie zakrztusił się dymem, który stał się już tak gęsty, że Ana-
kinowi zaczęły latać mroczki przed oczami. Przypomniał sobie, że większość ludzi, którzy zginęli w pożarze, na ogół umierała znacznie wcześniej, niż do-sięgnął ich ogień.
- Trzymaj się blisko gruntu - szepnął. - Dym się podnosi.
- Blisko gruntu... Pełzać jak tso'asu?
- Tak, jeśli chcesz żyć.
- Nie boję się śmierci - wykrztusił Rapuung. - Ale moja zemsta się nie dokona, jeśli. . . - zaniósł się konwulsyjnym kaszlem, upadł, podniósł się na czworaki i upadł znowu.
- Wstawaj! - zbeształ go Anakin. Rapuung zadygotał, ale się nie poruszył.
Poprzez dym widać już było żółte zęby ognia, wgryzające się w gąszcz.
Wokół nich zrobiło się nagle żółto od ognia. Anakin opadł na kolana obok Vui Rapuunga. Czuł, jak powietrze zmienia mu się w płucach w rozżarzone żelazo. W głowie dzwoniło mu jak na alarm.
Leżał płasko, próbując odnaleźć czystsze powietrze, ale jeśli nawet tam było, to nie mógł na nie natrafić. Jeśli ma znaleźć coś, co nadaje się do oddychania, musi tego szukać nad głową. Wyżej też będzie dym, ale warto spróbować.
Sięgnął Mocą w górę i pociągnął; stworzył jakby rurę, która zasysała powietrze z góry wprost na niego i Yuuzhanina Vong. Natychmiast zaczęło mu się lżej oddychać.
Ogniowi też się to spodobało. Ściółka eksplodowała jak bomba. Anakin przez chwilę czuł gorąco; wiedział, że taka temperatura w ciągu kilku sekund zwęgli jego ciało. Nigdy do tej pory nie próbował przemiany energii, ale Corran Horm to potrafił. Od tego zależało życie. Chłopiec otworzył się na Moc, skoncentrował wszystkie siły i usunął ciepło z całego obszaru wokół siebie i Rapuunga.
Nie wiedział, jak to długo trwało. Znalazł się w dziwnym, podobnym do letargu stanie; każdym wdechem ściągał życie z nieba, z każdym wydechem przesączał ciepło w skorupę Yavina Cztery. Nagle zamrugał i stwierdził, że już po wszystkim; że ogień minął ich, poszedł dalej, a on sam klęczy w popiele.
Vua Rapuung wciąż leżał nieruchomo. Anakin potrząsnął nim. Ciekawe, gdzie się szuka oznak życia u Yuuzhanina Vong? Czy mają serca jak ludzie, czy może pompy liniowe albo coś jeszcze dziwniejszego?
Mocno uderzył go w twarz. Wojownik otworzył oczy i zamrugał.
- Nic ci nie jest? - zapytał chłopiec.
- Modlę się, abyś nie był jednym z bogów - odparł zapytany. - Inaczej śmierć okazałaby się przerażająca.
- Jasne, jak sobie życzysz - odparł Anakin. - Możesz chodzić? Musimy ruszać, zanim skrzydlaki wpadną na to, żeby nas tu szukać.
- Dym i ciepło zmyli je - wykrztusił Rapuung. Usiadł i rozejrzał się wokoło. - Ogień. . . przeszedł nad nami.
- Tak.
- A my żyjemy.
- Oczywiście - zapewnił go Anakin.
- To twoja robota? Kolejna sztuczka Jeedai?
- Coś w tym stylu - przyznał chłopiec.
- Więc ocaliłeś mi życie. To odrażające. To prawdziwe nieszczęście.
- Nie przesadzaj, to naprawdę drobiazg. - Anakin wyciągnął rękę, żeby pomóc mu wstać. Rapuung przyglądał się jego dłoni przez dłuższą chwilę z takim wyrazem twarzy, jakby to były nerfie bobki, ale ostatecznie ujął ją mocno.
- Wstawaj - nakazał Anakin. - Teraz po prostu musimy iść za ogniem. Pod osłoną dymu prześliznęli się przez szczątki sieci sieciożuków. Same
nici nie spłonęły, ale srebrzyste i błyszczące leżały na popiołach, otulały niczym całun kikuty wypalonych drzew. Kiedy Anakinowi zaplątała się w nie stopa, stwierdził, że włókno lekko nadcięło podeszwę buta. Żadna nić nie była zerwana. On też nie próbował ich zrywać, tylko delikatnie rozplatał palcami. Potem już bardziej uważał, gdzie stąpa.
Ogień wypalił drzewa daleko poza zasięgiem sieci. Anakin widział skrzy-dlaki, które węszyły dokoła granicy spalenizny. Jeden zawrócił, daleko po lewej stronie.
Brnęli w prawo, dopóki nie zeszli z drogi ognia w żywy, niepokryty siecią las. Nie zwolnili kroku przez kolejne dwie godziny. Anakin nagle poczuł się bezpieczniej, otoczony przez żywy puls lasu.
Ale ten puls był otwartą raną pełną bólu.
Dopiero wtedy uderzyło go, co zrobił. Aby się ratować, spalił całe kilometry kwadratowe lasu. Czuł umierające zwierzęta tylko skrajem świadomości, ale w tej chwili jego własny ból był niewyobrażalny. Cierpienie lasu uderzyło go w twarz jak otwarta dłoń. Był rojem stintarili, skupionych na szczycie drzewa, osaczonych przez wspinający się ogień.
Ich futro zaczynało już trzaskać w płomieniach. Był wielkim, nieszkodliwym runyipem, zbyt powolnym, aby uciec przed ogniem, zaganiającym małe w bezpieczne miejsce, choć sam nie wiedział, gdzie ono jest. Był zwęgloną skórą i poparzonymi płucami. Leżał martwy i umierał.
- Miałeś rację - rzekł później do Rapuunga, kiedy przystanęli, aby spryskać się wodą, wyczyścić popiół z oczu, nozdrzy i ust.
- Z czym, niewierny?
- Z tym, co zrobiłem z ogniem. To było złe. Oczy Yuuzhanina Vong zwęziły się lekko.
- Wyjaśnij.
- Zabiłem niewinne żywe istoty, żeby nas ratować.
Rapuung zaśmiał się chrapliwie.
- To nic. Zabijanie i umieranie to nic, taki jest świat, część bólu, który należy przyjąć. To, co zrobiłeś, było złe, bo było bluźnierstwem, a nie dlatego, że zabiłeś. Nie oszukuj się. Widzę teraz, jaki jesteś zdeterminowany, by ratować swoją towarzyszkę Jeedai. Gdybyś mógł ją dosięgnąć, wypełniając trupami dzielącą was przepaść, uczyniłbyś to.
- Nie! - wybuchnął chłopak. - Nieprawda!
- Jeśli tak słabo pożądasz celu, to nie jest żaden cel. Anakin westchnął.
- Znajdziemy ją. Ale nie lubię zabijać.
- Więc wojownicy zabiją ciebie.
- Wojownicy to co innego - zapewnił Anakin. - Będę się bronił z całą zajadłością. Las jednak w niczym mi nie zawinił, żeby mu zrobić coś takiego.
- Nie mówisz logicznie - rzekł Rapuung. - Zabijemy tego, kogo musimy zabić.
- A ja mówię, że nie.
- Rzeczywiście? Sam splamiłeś się największym bluźnierstwem, aby osiągnąć swój cel, a mnie każesz czepiać się dziecinnego strachu przez zabijaniem? Każde życie ma swój koniec, Jeedai.
Anakin dobrze to czuł. Czy Yuuzhanie Vong naprawdę uważają, że niebio-logiczne technologie są równie złe, jak w myśl nauk Jedi złe jest bezmyślne zabijanie? Wydawało mu się, że rozumie to umysłem, ale jakoś nigdy zrozumienie to nie sięgnęło jego przekonań. Dopiero teraz, kiedy obaj zgodzili się, że stało się coś strasznego - choć z całkowicie odmiennych powodów -zobaczył w tym jakikolwiek sens.
Gdybyż tylko umiał wyczuć Rapuunga poprzez Moc. Gdyby potrafił powiedzieć, czy Yuuzhanin Vong jest po ciemnej, czy po jasnej stronie. . .
Czy wobec braku Mocy takie pytanie w ogóle ma sens? Czy Jedi są naprawdę aż tak zależni od pochodzących z Mocy zmysłów, że bez niej stają się moralnymi kalekami?
Rapuung świdrował wzrokiem Anakina, gdy ten szukał swojej odpowiedzi. Teraz nagle spojrzał w inną stroną.
- Nie mówisz logicznie - powtórzył. - Ale. . . przyznaję, że uratowałeś mi życie. Moja zemsta dokona się dzięki tobie, jeśli się dokona.
- Ty uratowałeś mnie kilka razy - odparł Anakin. - Jeszcze nie jesteśmy kwita.
- Nie jesteśmy. . . co? Co to za słowo?
- Nieważne. Vuo Rapuungu, jakiej to zemsty tak bardzo pragniesz?
Co ci uczyniono, że zwracasz się ku swemu własnemu ludowi? Spojrzenie Rapuunga stwardniało.
- Naprawdę nie wiesz? Naprawdę tego nie widzisz? Spójrz na mnie!
- Widzę, że twoje blizny ropieją. Masz implanty, które wydają się martwe lub umierające. Ale nie mam najmniejszego pojęcia, co to oznacza.
- To ciebie nie dotyczy - odparł Rapuung. - Nie wyobrażaj sobie za wiele, niewierny.
- Dobrze. A więc opowiedz mi o tym swoim planie, o tym, który zaprowadzi mnie do Tahiri.
- Idź za mną, to sam zobaczysz - odparł Rapuung.
Przycupnęli w kłębowisku korzeni na brzegu jednego z dopływów wielkiej rzeki.
- Jesteśmy dalej od bazy mistrzów przemian niż byliśmy wczoraj - poskarżył się Anakin.
- Tak, ale we właściwym miejscu.
- Właściwym miejscu na co?
- Czekaj. Patrz.
Anakin miał wielką ochotę powiedzieć mu coś niemiłego, ale przełknął te słowa. Czy o to właśnie chodziło tym ludziom, którzy skarżyli się, że ciężko wyciągnąć z niego dwa słowa naraz? Rapuung skąpił faktów, zupełnie jak bothański kurier. Przez sześć dni uciekali i walczyli razem, a Anakin wciąż jeszcze nic o nim nie wiedział, z wyjątkiem tego, że oszalał na jakimś tam punkcie. Może w ogóle zwariował. Mówił coś o jakiejś istocie płci żeńskiej, no i wydawał się mieć obsesję na temat swojej godności wobec bogów.
Ale może wszyscy Yuuzhanie Vong są tacy? Co nie znaczyło, że Anakin miał okazję sobie z nimi kiedykolwiek pogadać. Może Rapuung jest tak normalny, jak można być normalnym? Może utrzymywał swoje plany i motywy w sekrecie, ponieważ Yuuzhanie Vong właśnie tacy są?
A może się boi, że gdyby Anakin wiedział, co zamierza, albo zorientował się, jak dostać się do bazy mistrzów przemian, zabiłby go lub opuścił?
Ukradkiem zerknął na okrutną, płaskonosą twarz i milcząco zaprzeczył sam sobie. Nie mógł sobie wyobrazić Vui Rapuunga, który boi się czegokolwiek. Może „ostrożny" będzie lepszym słowem.
A więc czekał w milczeniu i czuł, jak łagodny prąd strumienia hipnotyzuje go powoli. Wysunął się ostrożnie ku otaczającemu go życiu, wyczuwając jeszcze cień bólu i śmierci, których był przyczyną.
„ Przeprasza", powiedział w duchu lasowi.
Jak blisko ciemnej strony się znalazł? Czy Rapuung miał rację?
Sprzeczał się z Jacenem, że Moc nie jest ani dobra, ani zła, ale podobnie jak każde narzędzie, może służyć do czynienia dobra lub zła. Czy zło może być tak zwyczajną rzeczą jak bezmyślność? Niewykluczone. Corran Horn powiedział mu kiedyś, że egoizm jest zły, a altruizm dobry. Jeśli to prawda, egoistyczne spowodowanie śmierci, aby uratować własną skórę, było złem, niezależnie od tego, że w tamtej chwili Anakin po prostu nie brał pod uwagę konsekwencji swoich czynów. A przecież nie walczył wyłącznie o swoje życie. Stawką było życie Tahiri. Może nawet więcej niż jej życie, ponieważ jeśli urzeczywistniła się Tahiri z jego wizji, mogło to oznaczać koniec dla wielu, bardzo wielu ludzi.
Gdyby miał być uczciwy, musiałby również przyznać, że nigdy dotąd nie myślał o tych dalszych konsekwencjach. Miał problem do rozwiązania i rozwiązał go w taki sam sposób, jak rozwiązywałby równanie matematyczne lub kłopoty z motywatorem hipernapędu w swoim X-skrzydłowcu. Nigdy nie zastanawiał się nad skutkami, jakie może mieć użycie takiej metody. Ostatnio zachowanie tego rodzaju stało się dla niego bardzo typowe.
Mara Jadę już wcześniej wspominała mu o tej tendencji u młodych ludzi w jego wieku. Było to wtedy, gdy razem obozowali na Dantooine. Z tego wynika, że niczego się nie nauczył od tamtej pory. Może czas wreszcie zacząć.
A to skierowało jego myśli z powrotem na Vui Rapuunga. Facet sam przyznał, że aż dyszy zemstą, a jeśli zdołali podczas szkolenia cokolwiek wbić Anakinowi do głowy, to właśnie tę zasadę, że zemsta należy do ciemnej strony. Jeśli dalej będzie pracował z Rapuungiem, czy i on stanie się częścią tej zemsty? Dokonaniu jakiej tragedii pomaga, współpracując z na pół obłąkanym Yuuzhaninem?
Coś poruszyło las. Tysiące głosów zmieniło się nagle, gdy stworzenia poczuły coś nieznanego, coś, czego nie było do tej pory w ograniczonym słowniku drapieżcy i ofiary, głodu i niebezpieczeństwa.
Rzeką zbliżało się coś nowego. Coś, czego dotąd nie spotykano na Yavinie Cztery.
- Czekamy tu na kogoś? - zapytał Anakin.
- Tak.
Anakin nie pytał, na kogo. Miał już dość zadawania pytań, na które nie otrzymywał odpowiedzi. Wyostrzył tylko wszystkie zmysły i czekał.
Wkrótce na wodzie pojawił się dziwny kształt i szybko kierował się w górę rzeki.
Z początku sądził, że to łódź, ale przypomniał sobie, że jeśli to łódź Yuuzhan, to na pewno jest to coś organicznego. Kiedy przyjrzał jej się bliżej, wyłowił szczegóły, które potwierdziły jego przypuszczenia.
Najbardziej widoczną częścią była szeroka, płaska kopuła wystająca z wody i opasana płytami lub łuskami. Cokolwiek jąnapędzało, znajdowało się pod powierzchnią wody i cały czas się poruszało. Od czasu do czasu przed kopułą wychylało się coś jakby czubek głowy. Jeśli to była rzeczywiście głowa, to bardzo wielka, prawie tak szeroka jak widoczna część skorupy i pokryta łuskami barwy ciemnooliwkowej.
Na szczycie tego pojazdu siedział mężczyzna, którego Anakin nie wyczuwał poprzez Moc, ale im bardziej się zbliżał, tym mniej wyglądał na Yuuzha-nina. Anakin nie od razu zorientował się, czemu zawdzięcza to wrażenie: miał takie samo ostro ścięte czoło i płaskie nozdrza jak wszystkie inne istoty tej rasy, które Anakin widywał.
Ale nie miał blizn. Anakin nie zauważył również ani jednego tatuażu, choć widział większą część ciała gościa, ubranego jedynie w coś w rodzaju przepaski biodrowej.
Od czasu do czasu dotykał powierzchni skorupy i wtedy stworzenie-łódź lekko zmieniało kierunek.
- Pozostań w ukryciu - polecił Rapuung i wstał.
- Qe'u! - zawołał
Zza zasłony korzeni Anakin zobaczył, jak tamten ze zdumieniem odwraca głowę. Wyrzucił z siebie strumień słów, którego chłopiec nie zrozumiał. Vua Rapuung odpowiedział w tym samym języku. Pływak ruszył w ich kierunku i Anakin schował się jeszcze głębiej.
Dwaj Yuuzhanie Vong dalej rozmawiali. Łódź zbliżała się do brzegu.
Anakin zaczerpnął kilka głębokich, uspokajających oddechów. Do tej pory myślał o ostrożności Vui Rapuunga - nadeszła pora, żeby pomyśleć o własnej. Kiedy Vua Rapuung przestanie go potrzebować? Teraz? Kiedy dotrą do bazy przemian? Kiedy dokona już zemsty, której szuka? To może stać się w każdej chwili. Przypomniał sobie, co opowiadał Valinowi o Yuuzha-nach Vong i ich obietnicach. Czy miał jakikolwiek powód, żeby wierzyć, że Rapuung dotrzyma swojej?
Nagle zauważył, że tamci skończyli rozmowę. Właśnie miał spojrzeć, co się dzieje, kiedy usłyszał głośny plusk.
- Możesz już wyjść z ukrycia, niewierny - odezwał się Vua Rapuung w basicu.
Anakin ostrożnie wysunął się z ukrycia. Rapuung stał na pływaku. Sam.
- Gdzie on się podział? - zapytał chłopiec.
Rapuung wskazał palcem na wodę po drugiej stronie pływaka.
- W rzece.
- Wrzuciłeś go? Nie utopi się?
- Nie. Już jest martwy.
- Zabiłeś go?
- Zabił go skręcony kark. Właź na vangaaka i jedźmy już. Anakin stał przez chwilę nieruchomo, usiłując opanować gniew.
- Dlaczego go zabiłeś?
- Ponieważ pozostawienie go przy życiu było niedopuszczalnym ryzykiem. Anakin omal nie zwymiotował. W milczeniu wdrapał się na łódź, starając
się nie patrzeć na pływającego pod nią trupa.
Oto niewinna, nieuzbrojona istota rozumna zginęła, ponieważ Anakin uratował życie Rapuunga. Ile ich jeszcze będzie?
Rapuung zaczął manipulować kilkoma guzowatymi wyrostkami na skorupie. Anakin przypuszczał, że to sploty nerwowe albo coś w tym rodzaju.
- Kim on był? - zapytał, kiedy pływak leniwie zawrócił w dół rzeki.
- Zhańbiony. Osoba bez znaczenia.
- Nikt nie jest bez znaczenia - zaprotestował Anakin, usiłując ukryć drżenie głosu.
Rapuung roześmiał się.
- Bogowie przeklęli go przy narodzinach. Każdy jego oddech był pożyczony.
- Ale go znałeś.
- Tak.
Płynęli nadal w dół rzeki w spokojnym, leniwym tempie.
- Skąd go znałeś? - dopytywał się Anakin. - Co on tu robił?
- Trałował strumień. To jego zwykła droga. Kiedyś była moja.
- Jesteś rybakiem?
- Między innymi. Dlaczego zadajesz tyle pytań?
- Po prostu próbuję zrozumieć, co się stało.
Wo jownik burknął coś i przez pięć minut milczał. Potem, jakby niechętnie, zwrócił się w kierunku Anakina.
- Aby cię odnaleźć, musiałem zniknąć. Upozorowałem swoją śmierć tam, na rzece. Zrobiłem tak, żeby wyglądało, że pożarło mnie jakieś wodne zwierzę. Wtedy dali moją trasę Qe'u. Wrócę i opowiem wszyst kim, jak przeżyłem, zagubiłem się na tym obcym świecie i przypadkiem natrafiłem na vangaaka bez ilota. Nie będę wiedział, co się stało z Qe'u.
Może zabił go Jeedai, może spotkał tę samą wodną bestię, co ja.
- Ach, tak? A oni przepuszczą nas przez czujki na rzece. Ale dla czego mieliby uwierzyć w twoją historię?
- A co ich to obchodzi? To był zhańbiony. Jego śmierć nie ma znaczenia. Nawet gdyby podejrzewali, że zabiłem go z jakiegoś powodu, nikt nie będzie kwestionował mojej opowieści.
- A jak wyjaśnisz mnie? Rapuung wyszczerzył brzydko zęby.
- Nie wyjaśnię. Nie zobaczą cię.
ROZDZIAŁ
22
Nen Yim znalazła swoją mistrzynię zapatrzoną w wodę basenu przemiany - w serce, płuca i wątrobę damuteka. Woda falowała lekko, gdy ryby z tego księżyca szukały w niej swojego miejsca. Wydzielała lekką woń chloru, siarki i jeszcze czegoś oleistego. I spalenizny. Prawie jak spalone włosy.
Kołpak mistrzyni Mezhan Kwaad spleciony był w formę pełną zadumy. Nen Yim stanęła z tyłu, czekając, aż zostanie zauważona.
Kropla plusnęła w wodę basenu przemiany tuż pod stopami mistrzyni. Potem kolejna, i jeszcze jedna.
Kiedy Mezhan Kwaad odwróciła się wreszcie, Nen Yim zobaczyła, że to krew ściekająca z jej nozdrzy.
- Witaj, adeptko - odezwała się mistrzyni. - Przyszłaś tu szukać mnie czy basenu przemiany?
- Ciebie, pani. Ale jeśli wolałabyś porozmawiać kiedy indziej. . .
- Nie będzie lepszego czasu, dopóki mój cykl ofiarny nie dobiegnie końca i nie usuną mi guza Vaa. Wczoraj wszczepiono ci pierwszy taki guz, prawda?
- Tak, pani. Jeszcze go nie czuję.
- Noś go dumnie. To jedna z najstarszych tajemnic. - Przekrzywiła głowę, skupiając wzrok na twarzy Nen Yim. - Chciałabyś wiedzieć, jaką on odgrywa rolę, prawda?
- Jestem zadowolona, bo wiem, że bogowie pragną tej ofiary od naszej kasty - zapewniła posłusznie Nen Yim.
- Wchodząc tu jako adept, wchodzisz w tajemnicę. - Mezhan Kwaad mówiła jakby we śnie. - Podobnie jak wojownicy przyjmują zewnętrzne cechy Yun-Yammka, my przybieramy aspekty wewnętrzne Yun-Ne'Shel, tej, która przemienia. Guz Vaa jest jej najstarszym darem dla nas. YunNe'Shel wyjęła fragment własnego mózgu, by go stworzyć. W miarę wzrastania modeluje nasze komórki, zmienia nasze myśli, zbliża nas coraz bardziej do ducha i obecności Yun-Ne'Shel. - Westchnęła. - Podróż jest bolesna. I chwalebna. I, niestety, musimy z niej wracać, wyrywać jej dar z naszych ciał. Ale choć wracamy podobne do takich, jakimi byłyśmy, za każdym razem, kiedy stajemy się naczyniami tego bólu i chwały, zmieniamy się na zawsze. Coś z niego pozostaje w nas. . . - Wydawało się, że mistrzyni brakuje słów. - Zobaczysz sama - zakończyła wreszcie. - A teraz. . . co chciałaś mi powiedzieć?
Nen Yim rozejrzała się wokoło, żeby się upewnić, że nikt nie podsłuchuje.
- Tu jest całkiem bezpiecznie, adeptko - zapewniła ją Mezhan Kwaad. -Mów śmiało.
- Wydaje mi się, że ukończyłam mapę systemu nerwowego i struktury mózgu Jeedai.
- To dobra nowina. Bardzo ci się to chwali. W jaki sposób będziesz teraz postępować?
- Zależy od tego, jaki wynik pragniemy osiągnąć. Jeśli chcemy jej posłuszeństwa, powinniśmy zastosować implanty powściągające.
- Dlaczego więc robiłyśmy mapę jej systemu nerwowego?
Nen Yim poczuła, że jej kołpak się denerwuje i spróbowała go uspokoić.
- Nie wiem, pani. To było twoje polecenie.
Mezhan Kwaad przechyliła głowę i uśmiechnęła się blado.
- Nie próbuję cię oszukać, adeptko. Wybrałam akurat ciebie z bardzo szczególnych powodów. Niektóre już ci wyjawiłam, o innych milczałam, ale podejrzewam, że jesteś dość inteligentna, żeby je odgadnąć.
Wyobraź sobie przez jedną chwilę, że nie ma protokołów, których trzeba przestrzegać. Gdybyś nie miała wytycznych, co byś zrobiła? Czysto hipotetycznie, rzecz jasna.
- Hipotetycznie - szepnęła Nen Yim. Poczuła się tak, jakby znalazła się na skraju niszy trawiennej maw luura. Prawie czuła kwaśny odór jego soków. Gdyby odpowiedziała na to pytanie zgodnie z prawdą, mogłaby zostać oskarżona o herezję. Jeśli to, o co podejrzewała swoją mistrzynię, okaże się pomyłką, ta rozmowa mogła być jej ostatnią rozmową jako mistrza przemian i pewnie jedną z ostatnich w jej życiu. Ale nie mogła poddać się lękowi.
- Zmodyfikowałabym induktor nerwokręga tak, aby w jej systemie nerwowym sprawował bardzo precyzyjną kontrolę.
- Dlaczego?
Tym razem Nen Yim się nie wahała. Było już za późno, niezależnie od tego, w którą stronę potoczy się rozmowa.
- Pomimo zapewnień protokołu, który stosowaliśmy, w tej chwili mamy wyłącznie teorie na temat tego, jak funkcjonuje system nerwowy Jeedai. Osiągnęliśmy tylko tyle, że na mapę nieznanego nanieśliśmy to, co znamy. Ale „znane" to normy Yuuzhan Vong, nie ludzkie, a wiemy już, że w niektórych przypadkach jej struktury nie mają analogii z naszymi.
- Chcesz więc powiedzieć, że odwieczny protokół nie ma znaczenia?
- Nie, pani Mezhan Kwaad, chcę tylko powiedzieć, że to punkt początkowy. Zakłada on pewne reguły, według których pracuje mózg Jeedai. Proponuję, aby teraz zacząć testować te założenia.
- Innymi słowy, kwestionujesz protokoły przekazane nam przez bogów.
- Tak, pani.
- I rozumiesz, że jest to herezja pierwszego stopnia?
- Tak.
Oczy Mezhan Kwaad były jak ciemne jeziora - całkowicie nieod-gadnione. Nen Yim spokojnie wytrzymała jej wzrok. Trwało to bardzo długo.
- Szukałam uczennicy takiej jak ty - powiedziała wreszcie mistrzyni przemian. - Prosiłam bogów, żeby mi ciebie zesłali. Jeśli nie jesteś tym, kim się wydajesz, nigdy ci tego nie wybaczę. Jedno ci mogę obiecać: nie zyskasz nic na zdradzeniu mnie.
Nen Yim drgnęła zaskoczona. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że mistrzyni może się jej bać.
- Jestem twoją uczennicą - szepnęła. - Nie zdradzę cię. Złożyłam moje życie i moją pozycję w twoje trzynaście palców.
- I dobrze uczyniłaś, adeptko - miękko odpowiedziała Mezhan Kwaad. - Postępuj tak dalej. Nie rozmawiaj o tym z nikim innym, oprócz mnie. Jeśli nasze rezultaty zadowolą przywódców, zapewniam cię, że nie będą się uważnie przyglądać naszym metodom. Ale musimy być dyskretne. Musimy działać ostrożnie. Kiedy ból guza Vaa osiągnie szczyt, podobno można ujrzeć kolory, jakich nikt nigdy nie oglądał, można mieć myśli dziwne i potężne. . . cóż, sama zobaczysz. Chwilami prawie wstydzę się tego, że mi go zabierają, że cofam się przed ostateczną konfrontacją. Pragnęłabym dowiedzieć się, dokąd mnie to zaprowadzi - obdarzyła Nen Yim jednym z rzadkich u niej szczerych uśmiechów. - Pewnego dnia bogowie zezwolą na to. Do tego czasu musimy dużo pracować na ich chwałę. - Położyła osiem smukłych palców na ramieniu Nen Yim. - Chodź, obejrzymy sobie tę młodą Jeedai.
Jeedai obserwowała ich zielonymi oczami, które były jedynym ruchomym punktem w jej twarzy; zachowywała się jak bestia, porównująca jedno miękkie podgardle z drugim.
- Radziłabym ci nie atakować nas swoimi sztuczkami, Jeedai - odezwała się Mezhan Kwaad. - Poleciłam induktorowi, aby stymulował cię do ogromnego bólu, jeśli będziesz próbowała nas dotknąć w ten sposób. Z czasem zaczniesz rozumieć cierpienie, ale na razie wydaje mi się, że go nie lubisz, a z pewnością rozprasza ono twoją koncentrację. Są jeszcze gorsze rzeczy, które możemy ci zrobić.
Oczy Jeedai rozszerzyły się.
- Rozumiem, co mówisz - szepnęła. Nagle urwała, jeszcze bardziej zaskoczona. - Ja też nie mówię w basicu. To jest. . .
- Tak, mówisz teraz naszym językiem - odrzekła mistrzyni przemian. -Jeśli masz być jedną z nas, musisz mówić naszym świętym językiem.
- Być jedną z was? - wykrzywiła się Jeedai. - Dzięki, wolę już być śluzem w tyłku Hutta.
- To dlatego, że wciąż postrzegasz siebie jako niewierną - spokojnie odparła Mezhan Kwaad. - Nie rozumiesz nas, a my również widzimy mylący obraz ciebie oraz innych Jeedai. Ale postaramy się ciebie zrozumieć, a ty zrozumiesz nas. Staniesz się tkanką łączącą Yiiuzhan Vong i Jeedai, odżywczą dla obu ras. Umożliwisz zrozumieniu przepływ w obie strony.
- I tego właśnie chcecie ode mnie?
- Jesteś naszą drogą wiodącą ku pokojowi - zapewniła ją Mezhan Kwaad.
- Porywając mnie, nie zapewnicie sobie pokoju! - krzyknęła Jeedai.
- Nie porwaliśmy cię - zaprzeczyła Mezhan Kwaad. - Uratowaliśmy cię z rąk innych niewiernych, pamiętasz?
- Przekręcacie wszystko - odparowała Jeedai. - Jedynym powodem, dla którego mnie porwali, było to, że zamierzali oddać mnie w wasze ręce.
Kołpak mistrzyni ułożył się w wyraz lekkiego gniewu.
- Pamięć jest bardzo elastycznym pojęciem - wyjaśniła Mezhan Kwaad. - Polega głównie na chemii. Na przykład znasz teraz nasz język. A przecież nie uczyłaś się go.
- Wsadziłyście mi go do głowy! - warknęła Jeedai.
- Tak. Całą pamięć słów, gramatyki, syntaktyki. Wprowadziłyśmy wszystko do twojego wnętrza.
- A więc potraficie implantować wspomnienia. Też mi coś. My, Jedi, też to potrafimy.
- Istotnie. Nie wątpię, że te zdolności Jeedai mogą bardzo pomieszać w głowie komuś tak młodemu jak ty. Ile z twoich wspomnień jest prawdziwych? Ile zostało sfabrykowanych? Jak możesz je od siebie odróżnić?
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Teraz uważasz, że jesteś. . . jak to było? Taher'ai?
- Nazywam się Tahiri.
- Tak, Tahiri, młoda kandydatka Jeedai, wychowana przez obce jej plemię. . .
- Ludzi Piasków.
- Oczywiście. Ale wkrótce sobie przypomnisz. Kiedy już usuniemy wszystkie fałszywe wspomnienia, jakie ci wszczepiono i wszystkie odrażające modyfikacje, jakich dokonano na twoim ciele, przypomnisz sobie, kim jesteś.
- O czym ty mówisz? - wykrzyknęła Jeedai.
- Jesteś Riina z Domeny Kwaad. Jesteś jedną z nas. Zawsze byłaś.
- Nie! Wiem, kim byli moi rodzice!
- Znasz kłamstwa, które ci wmawiano, wspomnienia, które ci wszczepiono. Nie martw się, sprowadzimy cię z powrotem.
Mezhan Kwaad dała znak Nen Yim, która skłoniła się i podążyła za nią. Obie opuściły pokó j.
Za ich plecami młoda Jeedai jęknęła boleśnie. Była to pierwsza oznaka rozpaczy, jaką u niej zaobserwowały.
- Nie czekaj do jutra - poleciła Mezhan Kwaad. - Dokonaj modyfikacji i rozpocznij próby. Musimy szybko wykazać się wynikami.
ROZDZIAŁ
23
Anakin podróżował w brzuchu zwierzęcia.
Dosłownie. Śmierdziało potwornie. Yuuzhański odpowiednik organicznych skrzeli, gnullith, którego nosił Anakin, w najmniejszym stopniu nie tłumił pomieszanych i ohydnych woni rybokrabów rzecznych, węgorzy, gnijących wodorostów, lepkiej wydzieliny, która wyściełała wnętrze vangaaka jak galareta - oraz samego respiratora, który ciągłym i powolnym pulsowaniem przypominał mu, że to żywe stworzenie zapuściło wijące macki w jego gardło i nozdrza.
Jedynym jasnym punktem tej sytuacji było to, że przez ostatnie dwa dni nic nie jadł.
Wcześniej, kiedy trawler wciąż jeszcze zgarniał ryby, było znacznie lepiej. Potwór rozciągał paszczę w lej na szerokość dziesięciu metrów, a woda przepływała przez membrany filtrujące w jego tylnej części, co dawało podwodny odpowiednik lekkiej bryzy. Teraz, kiedy brzuch zwierza był pełny, pysk zamknął się prawie całkowicie, pozostawiał tylko minimalny przepływ, pozwalający na przetrwanie zdobyczy, która wiła się wokół chłopca.
Przypomniał sobie historię, którą słyszał wiele razy: jak jego rodzice się poznali na Gwieździe Śmierci. W kilka sekund po tym, jak zobaczyli się po raz pierwszy, uciekając przed szturmowcami, wylądowali w zsypie na śmieci.
- Cóż za niewiarygodny zapach pani odkryła! - sarkastycznie zauważył
0 jciec pod adresem swej przyszłej żony. Wtedy mu się chyba jeszcze nie podobała.
Znalazłem lepszy smród niż ty, mamo, pomyślał Anakin.
Myśl o Rapuungu na górze, w ciepłym wietrzyku Yavina Cztery i z pewnością zachwyconym niewygodą, jaką cierpi jego niewierny sojusznik, nieszczególnie poprawiła nastrój chłopca. Gdyby miał sprawny miecz świetlny, dawno temu wykroiłby sobie drogę wyjścia z vangaaka, nawet gdyby to miało oznaczać walkę z setką wojowników Yuuzhan Vong. Niektóre sytuacje sprawiają, że śmierć wydaje się cudowna.
Natychmiast pożałował tej myśli. Niejedna istota w galaktyce z pewnością cierpi teraz tak, że jego przygoda może się wydawać piknikiem w ogrodach Ithory.
Wtedy, kiedy na Ithorze jeszcze były ogrody.
Tak czy owak, był bardziej niż gotów, żeby stamtąd wyjść. Zabijał czas, zapoznając się ze swoimi sąsiadami z brzucha zwierzęcia, łagodnie przekonując co zacieklejszych, że nie wypada go podskubywać. Próbował się odprężyć
1 zapomnieć o własnym ciele, a zwłaszcza o nieprzyjemnych bodźcach zmysłowych, jakie odbierało. Odnalazł Tahiri - cierpiała, ale żyła. Wydawało mu się, że na chwilę skontaktował się z Jainą, ale zaraz ją stracił. Czas wlókł się i zaczynał tracić znaczenie.
Nagle poczuł wokół siebie dziwny ruch. Czyżby zasnął? Trudno powiedzieć.
Ruch powtórzył się. Był to nagły skurcz. Wszystkie wodne stworzenia znalazły się na nim, ściśnięte jak w puszce.
Kolejny skurcz wyrzucił go do przodu; wystrzelił na zewnątrz w strumieniu cieczy i ryb, prosto do świeżej wody. Coś chwyciło go mocno za ramię i wyciągnęło na powierzchnię. Stwierdził, że gapi się tępo w twarz Vui Ra-puunga.
Wo jownik postawił go w pozycji pionowej i zdjął mu gnullitha. Anakin wykrztusił wodę i z wdzięcznością zaczerpnął kilka głębokich haustów powietrza. Spojrzał na Vuę Rapuunga.
- Zostałem wyrzygany przez rybę - oznajmił wstrząśnięty. Vua Rapuung przekrzywił głowę.
- Naturalnie. Po co mi to mówisz?
- Nieważne. Gdzie jesteśmy? - Vangaak wypluł swoją ofiarę w wąskim końcu klinowatego bajorka. Szerszy koniec klina, oddalony mniej więcej o dwadzieścia metrów, otwierał się na przestrzeń wodną. Anakin i Rapu-ung stali na czymś w rodzaju kei, otoczonej sześciometrowymi, nierównymi ścianami z koralu. Mniej więcej co sześć metrów tkwiły w ścianach jajowate kształty wielkości drzwi, widoczne głównie dzięki ciemniejszemu zabarwieniu. Vangaak dostał się tu prawdopodobnie przez jakiś kanał wychodzący na tę część klina. W oddali widać było światło dnia i drzewa Massassi poruszane wiatrem.
Nad głową Anakin miał niebo.
- Jasne - zorientował się wreszcie. - Jesteśmy w jednym z tych. . . jak je nazwałeś?
- Damuteki.
- Zgadza się. Mają kształt wieloramiennych gwiazd. Znajdujemy się na końcu jednego z promieni, wypełnionego wodą.
- Każdy damutek ma zbiornik pamięci. Niektóre z nich zostały przykryte, aby wykorzystać to miejsce na coś innego.
Anakin wskazał palcem kanał.
- Płynęliśmy tym kanałem, który rozpoczyna się nad rzeką, zgadza się?
- Znów powiedziałeś prawdę.
- Ale dlaczego woda w kanale płynie w kierunku rzeki?
- Dlaczego pytasz o tak nieistotne sprawy? Zbiornik pamięci zasilany jest z dołu. Jego rurowe korzenie szukają wody i minerałów. Reszta spływa do rzeki. Dość tego gadania.
- Masz rację - zgodził się Anakin. - Znajdźmy Tahiri i wynośmy się stąd. Rapuung zmierzył go wzrokiem.
- To nie takie proste. Najpierw musimy cię przebrać. Człowiek nie może chodzić luzem, bez więzów. A potem musimy znaleźć tę twoją Jeedai.
- Potrafię ją zlokalizować.
- Tak podejrzewałem, z tego, co słyszałem o Jeedai. Możecie się wzajemnie wywęszyć na odległość, prawda?
- Coś w tym rodzaju.
- Będziesz więc moim łowieckim uspeąiem. Ale jeszcze nie teraz. Nawet kiedy się dowiemy, gdzie jest. . .
- Musimy wyznaczyć kurs. Rozumiem. Ty się rozejrzysz i sporządzisz plan tego miejsca. A twoja zemsta? Co z nią?
- Kiedy znajdziemy tę drugą Jeedai, ja również znajdę swą zemstę. Chłód głosie Rapuunga obudził czujność Anakina.
- Nie zamierzasz się chyba mścić na Tahiri? - zapytał. - Jeśli tak, lepiej powiedz mi już teraz.
Rapuung wyszczerzył zęby w złowieszczym uśmiechu.
- Gdybym chciał się mścić na twojej Jeedai, mógłbym po prostu pozwolić, aby wzięli się za nią formierze. Nie ma gorszej rzeczy niż znaleźć się w rękach Mezhany Kwaad.
- Mezhana Kwaad?
- Nie powtarzaj tego nazwiska - warknął Rapuung.
- Ale sam je przed chwilą wypowiedziałeś.
- Jeśli je jeszcze raz powtórzysz, zabiję. Anakin wyprostował się na cała wysokość.
- Zawsze możesz spróbować - rzekł łagodnie.
Mięśnie Rapuunga skurczyły się, napięły, a okaleczone wargi zadrżały. Znów wydawał się raczej jadowitym, niebezpiecznym zwierzęciem niż istotą rozumną. Nagle westchnął chrapliwie.
- Tutaj to ja wiem, co jest najlepsze. Musisz nauczyć się słuchać.
Jak inaczej mógłbyś przedostać się do bazy? Od tej chwili grozi nam znacznie więcej niebezpieczeństw. Musisz pokornie przyjmować moje rozkazy. Im dłużej się sprzeczamy, tym większe prawdopodobieństwo, że zostaniemy pokonani tu i teraz. Mamy szczęście, że nikt jeszcze się nie pojawił. Przeszedłeś przez nozdrza bestii, ale beze mnie nie dożyjesz chwili, aby dotrzeć do jej bijącego serca.
Prawdopodobnie ma rację, uznał Anakin. Pycha nie leżała w charakterze Jedi. Rapuung nieustannie mu dokuczał, a on wił się jak lekku Twi'leka. Prawie słyszał, jak wujek Lukę do spółki z Jacenem prawią mu morały.
- Przepraszam - powiedział wreszcie. - Masz rację. Co teraz? Rapuung krótko skinął głową.
- Teraz zrobimy z ciebie niewolnika.
Anakin uważał, że przeżył już niejedną przykrą przygodę, ale nic nie przygotowało go na cierpienia, jakich przyczyną były koralowe implanty, nałożone mu przez Vuę Rapuunga. Wyglądały dokładnie tak samo jak ohydne guzowate narośle, które aż nadto często widywał na niewolnikach Yuuzhan. Widział i czuł, jak za sprawą tych narośli istoty rozumne tracą zmysły, rozpływają się i wreszcie znikają w Mocy, stając się bezmyślnymi sługami Yuuzhan Vong.
- Te nie są prawdziwe - wyjaśnił Vua Rapuung. - Masz jednak reagować na nie tak, jakby były. Musisz stosować się do pewnych poleceń.
Skąd mam wiedzieć, że to nie jakaś sztuczka? - zaprotestował umysł Ana-kina. Skąd mam wiedzieć, że to nie jest dokładnie przemyślany plan, żeby mnie wprowadzić do bazy formierzy i skłonić do poddania się bez walki?
Znów poczuł się tak, jakby mu wydłubano oczy, odcięto język, a nerwy palców pozbawiono czucia. Nie miał żadnego sposobu, żeby się zorientować, co myśli Vua Rapuung.
Jakoś jednak nie wydawało mu się prawdopodobne, aby okaleczony wojownik mógł uknuć tak wymyślne draństwo.
- Czy to znaczy, że muszę się zachowywać jak bezmózgi głupek?
- Nie. Już nie używamy takich ograniczeń w stosunku do większości niewolników. Okazało się, że w ten sposób tracą większość swoich zdolności. Na co nam niewolnik, który umiera lub traci zmysły? Implant zapewnia tylko, że w razie potrzeby można cię poskromić. Jeśli zaczniecię łaskotać, udawaj ból lub paraliż. Jeśli rzeczywiście zacznie boleć, udawaj, że umierasz.
- Chyba kapuję.
Anakin pozwolił więc, aby wojownik Yuuzhan Vong wczepił stworzenie w jego skórę, i starał sie nie krzywić, kiedy się ukorzeniało. Skoncentrował się, gotów zareagować na pierwszy - jakikolwiek - znak, że odbiera mu się wolną wolę.
Kiedy jednak Rapuung skończył, chłopiec czuł się wprawdzie tak, jakby zadano mu gwałt, jakby jego własne ciało stało się czymś odrażającym, lecz nie stracił kontroli nad sobą. Na razie.
- Gdzie mam schować miecz świetlny? - zapytał. Rapuung jeszcze w dżungli kazał mu zdjąć ubranie i sprzęt. Zepsuta broń była teraz jedynym przedmiotem, jaki zachował.
- I tak nie działa.
- Wiem. Gdzie go mogę ukryć? Rapuung zawahał się na moment.
- Tu - rzekł. - W tym odległym zakątku zbiornika pamięci. W materiale organicznym na dnie pozostanie niezauważony.
Anakin niechętnie usłuchał rady Rapuunga. Przykro było patrzeć, jak miecz, który zbudował własnymi rękami, pogrąża się w wodzie. Jednak teraz mógł mu wyłącznie zaszkodzić.
W chwilę później Anakin znalazł się nagle pośród setek Yuuzhan Vongów. Wszyscy oni wyszli z większego kompleksu tą samą drogą, którą przedostała się do wnętrza istota-łódź i szli teraz chodnikiem biegnącym wzdłuż kanału. O ile mógł się zorientować, chodnik skręcał w kierunku rzeki.
Pomiędzy rzeką a kompleksem damuteków znajdowało się skupisko lepianek, które zauważył wcześniej ze skarpy. W przeciwieństwie do uporządkowanych kompleksów, te domki - popstrzone otworami organiczne kopuły i puste kręgi - zdawały się porozmieszczane całkiem przypadkowo. Większość z nich mogła pomieścić nie więcej niż jedną osobę i nie widać było wokół nich wielkiego ruchu. Yuuzhanie, którzy pojawiali się na zewnątrz, najczęściej przypominali obserwatora, którego zabił Rapuung. Albo nie mieli blizn w ogóle, albo bardzo niewiele.
U niektórych blizny były źle wykształcone lub ropiejące jak u Vui Rapu-unga. Ci nosili podobne przepaski biodrowe jak Rapuung i Anakin.
Oczywiście to także nie była tkanina, tylko coś żywego. Odsunięte na chwilę od ciała natychmiast przylegało do niego z powrotem.
Anakin miał również ukrytego w uchu tizowyrma. Dzięki niemu rozmowy otaczających go osób docierały do niego w krótkich falach i zaraz cichły. Prawie wszyscy zachowywali milczenie. Spokojnie zajmowali się swoimi sprawami, z rzadka wchodząc w kontakt wzrokowy.
Jak stwierdził, nie był tu także jedynym nie-Yuuzhaninem. Zauważył kilku innych ludzi, wszystkich wyposażonych w ograniczające implanty. Łatwo było rozpoznać ich uczucia: oscylowały od całkowitej beznadziei do przygnębienia. Od czasu do czasu u któregoś z nich wyczuwał iskierkę niewygasłej jeszcze nadziei na ucieczkę. Podobnie jak Yuuzhanie Vong, żaden z ludzi nie poświęcił Anakinowi więcej niż przelotne spojrzenie.
- Hej, wy! - odezwał się nagle jakiś głos za ich plecami. Rapuung obrócił się w jego kierunku. Anakin zrobił to także, ale znacznie wolniej, usiłując przybrać taki wyraz twarzy, jaki widział u tamtych ludzi.
Yuuzhanin, który ich zaczepił, był wojownikiem - pierwszym, którego Anakin tu zobaczył. Z trudem zmusił się do bezruchu; do tej pory zbliżenie się do wojownika na taką odległość oznaczało walkę na śmierć i życie, a on miał takich spotkań aż nadto.
Wo jownik drgnął, kiedy zobaczył twarz Vui Rapuunga. Przez krótką chwilę wydawało się, że uklęknie, ale zaraz jego oczy przybrały barwę obsydianu.
- To naprawdę ty. Powiedzieli mi w porcie, że wróciłeś.
- Wróciłem - potwierdził Rapuung.
- Wielu uznało, że uciekłeś przed swoją hańbą. Wielu radowało się, że nie muszą na nią patrzeć.
- Bogowie wiedzą, że nie ciąży na mnie żadna hańba - odparł Rapuung.
- Twoje ciało powiada co innego - odparł wojownik.
- Być może - rzekł Rapuung. - Czy masz jakieś rozkazy?
- Nie. Jakie zadanie wyznaczył ci egzekutor?
- Muszę z nim teraz porozmawiać.
- Łowy zaplanowano jeszcze na cztery dni. Może powinieneś spędzić ten czas na pokucie i ofiarach, błagając Yun-Shumo o wstawiennictwo. Może słowo zabrzmi w uchu twojego egzekutora.
- To wielka uprzejmość, Hul Rapuung. Ja jednak nie żądam łaski.
- Żadna to łaska, kiedy dostajesz czas, by błagać, choćby od bogów -odparł Hul Rapuung. - Idź już.
Odwrócił się gwałtownie i ruszył w przeciwnym kierunku, ale obejrzał się jeszcze.
- Niewolnik. Dlaczego ci towarzyszy?
- Znalazłem go wałęsającego się bez celu. Zabieram go do mojego egzekutora, by mu wyznaczył pracę.
- Bez celu, powiadasz? Wiesz, że w dziczy czają się Jeedai ?
- Ten był tu, zanim odszedłem. Zawsze miał skłonność do zapominania. Hul Rapuung uniósł podbródek.
- Czyżby? - zniżył głos do szeptu. - Istnieją pogłoski. . . właściwie tylko plotki, że jeden z tych Jeedai nie jest naprawdę Jeedai, ale Yuuzhaninem Vong, który w jakiś sposób oszalał pod wpływem ich mocy.
- Nic nie wiem o tych plotkach.
- Pojawiły się dopiero niedawno - splunął. - Idź do swojego egzekutora.
- Pójdę - obiecał Vua Rapuung.
- Vua Rapuung. Jesteś zhańbiony - szepnął Anakin, skoro tylko wojownik oddalił się poza zasięg głosu. Chłopiec nie podnosił głowy i starał się nie poruszać wargami.
Rapuung rozejrzał się szybko, chwycił go za ramię i pchnął w kierunku wejścia do najbliższej budowli. Wewnątrz było dość przytulnie, ale wokół unosił się kwaśny odór, jakby niemytego Bothanina.
- Nie mówiłem ci, że masz się zamknąć? - warknął Rapuung.
- Powinieneś był mi powiedzieć - uparł się chłopak. - Jeśli chcesz, żebym milczał, zrób coś, żeby mnie nie zaskakiwać co chwila.
Rapuung zacisnął pięści i zgrzytnął zębami.
- Muszę odgrywać rolę zhańbionego, ale nim nie jestem.
- A co to w ogóle znaczy: zhańbiony? Tylko mi nie wciskaj, że nie są godni, żeby o nich wspominać.
- Nie są. . . - zaczął Rapuung, ale urwał. Przymknął oczy. - Zhańbieni są przeklęci przez bogów. Ich ciała nie wytwarzają blizn. Nie goją się dobrze. Ich słabe organizmy odrzucają implanty oznaczające przynależność i rangę, według których dzielimy się na kasty i stanowiska. Sąbezużyteczni.
- Twoje blizny. . . Twoje rany. . . Implanty wyszły ci z ciała razem z ropą.
- Byłem wielkim wojownikiem - powiedział twardo Rapuung. -Dowódcą. Nikt nie wątpił w moje zdolności. I nagle, jednego dnia, moje
własne ciało mnie zdradziło. - Zaczął maszerować w kółko, waląc dłońmi
o koral i raniąc je do krwi. - To nie bogowie. Wiem, kto to uczynił. I ona mi za to zapłaci.
- Ta kobieta, której imienia nie pozwoliłeś mi wymawiać. . .
- Tak.
- I to ją właśnie chcesz zabić.
- Zabić? - Rapuung wytrzeszczył oczy i splunął. - Niewierny, dla czego uważasz, że śmierć, która przychodzi do wszystkich, jest karą samą w sobie? Moja zemsta sprawi, że ta kobieta wyzna, co zrobiła, aby już nikt nie twierdził, że Vua Rapuung jest zhańbiony! Yuuzhanie Vong dowiedzą się o jej zbrodni! Moją zemstą będzie pewność, że kiedy ona umrze, jakkolwiek to się stanie, jej śmierć będzie potępieniem. Ale zabić ją? Nie, nie uczynię jej tego zaszczytu.
- Och - mruknął Anakin. Tylko na tyle było go stać. Pomimo tajemniczych wypowiedzi Rapuunga zdawało mu się, że mniej więcej wie, co Yuuzha-nie Vong uważają za zemstę. I oto nagle wszystko, co dotąd dowiedział się o Rapuungu, okazało się pomyłką.
- Czy mógłbyś już przestać pastwić się nade mną? - zapytał Rapuung dziwnie stłumionym głosem.
- Jeszcze tylko jedno pytanie. Chodzi o tego wojownika, którego spotkaliśmy. Część jego imienia jest taka sama jak twojego.
- Tak być powinno. To latorośl z mojego gniazda.
- Twój brat?
Rapuung lekko skinął głową.
- Teraz pójdziemy do egzekutora. Proponuję, żebyś twierdził, że kiedyś pracowałeś przy oczyszczaniu pól pod uprawy. Ci niewolnicy żyją najdłużej. Spotkamy się, kiedy będę mógł to przeprowadzić bez budzenia podejrzeń. Graj swoją rolę. Nie popełnij błędu. Wykorzystaj swoją moc, aby znaleźć się jak najbliżej miejsca, gdzie przebywa drugi Jeedai. Przyjdę do ciebie za jakieś siedem dni. Do tego czasu nie zamienimy ani słowa. Obserwuj innych niewolników. Mów tak jak oni albo wcale. A teraz chodź.
Wyjrzał na zewnątrz i od razu wyszedł, holując Anakina za ramię. Wydawało się, że nikt niczego nie zauważył. A przynajmniej Anakin żywił taką nadzieję. Razem ruszyli w kierunku największego z budynków, niepostrzeżenie mieszając się z tłumem innych niewolników i zhańbionych.
ROZDZIAŁ
24
Czoło Anakina przeszyła igła bólu tak nieoczekiwanego i silnego, że nogi sią pod nim ugięły. Opadł na czarną ziemią dżungli i chwycił się za głowę w poszukiwaniu rany. Miał wrażenie, że ktoś rozciął mu czoło od linii włosów po nasadę nosa. Krew piekła go w oczy i zalewała mu nozdrza.
Kiedy jednak opuścił dłonie, stwierdził, że są czyste. Pocięte, pokryte pęcherzami i otarciami od wielogodzinnego wyrywania twardych łodyg, ale niezakrwawione.
Ostrożnie dotknął czoła jeszcze raz. Ból wciąż pulsował, ale teraz wyczuł gładką, nienaruszoną skórę.
- Ty! Niewolnik! - zaszemrał w jego uchu tizowyrm, tłumacząc po swojemu ordynarny wrzask jednego ze strażników. Koralowy wyrostek na karku potraktował go lekkim wstrząsem i Anakin zorientował się, że został ukarany. Zesztywniał i padł na ziemię, drgając spazmatycznie. Było to całkiem łatwe, jeśli brać pod uwagę ból, który przeszywał mu czaszkę
Kiedy uznał, że odgrywał już swoją rolę dość długo, podniósł się znów na klęczki i wrócił do pracy, chwytając otartymi do żywego mięsa dłońmi rośliny i wyrywając je z ziemi.
Yuuzhanie Vong nie korzystali z żadnych maszyn, nawet tak mało skomplikowanych jak dźwignia. Znali biotyczne metody oczyszczania pól, niewy-magające niewolników, ale widocznie postanowili najpierw zużyć tych ostat-
nich.
Chwycić chwast, obluzować, wyciągnąć. I tak bez przerwy.
Ból pulsował nadal w oczodołach, ale zelżał odrobinę. Chłopiec zaczął dostrzegać szczegóły w ogólnym chaosie.
To nie jego czoło, nie jego krew, nie jego zmysły. To Tahiri skaleczono. Będzie miała bliznę jak Yuuzhanka Vong.
Tego było już za wiele. Od chwili jej porwania od czasu do czasu odczuwał zadawany jej ból. Czasem przypominał swędzenie, kiedy indziej był jak płonący metanol wlewany w układ nerwowy. Tym razem był jednak bardziej rzeczywisty, bliższy. Prawie czuł oddech Tahiri, smakował jej łzy. Czuł się jak wtedy, gdy ją tulił w ostatnich spokojnych chwilach, kiedy byli razem.
Teraz jednak ona krwawiła, a on wyrywał chwasty. Gdyby chociaż jego miecz świetlny działał. . .
Ale właśnie na tym polegał problem. A może jeden z wielu problemów. I minie jeszcze wiele dni, zanim znów zobaczy Rapuunga.
- Niewolniku! - strażnik lekko smagnął go po plecach amphistaffem. Chłopiec musiał użyć wszystkich sił, żeby nie skoczyć mu do gardła, nie
zabrać amphistaffa i nie zabić wszystkich Yuuzhan Vong w zasięgu wzroku. Co oni ci robią, Tahiri?
Powstrzymał się. Stanął posłusznie z opuszczonymi rękami.
- Odejdź ze zhańbionym - polecił strażnik.
Odwrócił się do wskazanej osoby, młodej samicy bez widocznych blizn. Wyglądała na bardzo wyniszczoną, ale jej oczy lśniły blaskiem, którego brakowała wielu innym zhańbionym.
- Idź z nim na trzecie pole lambentów, w pobliżu ogrodzenia. Pokaż mu, jak zbierać. - polecił strażnik samicy.
- Będzie mi potrzeba więcej niż jednego mdlejącego niewolnika, żeby wykonać plan - odparła.
- Śmiesz sprzeczać się ze mną? - warknął wojownik.
- Nie - odparła. - Uważam, że to prefekt przydziela robotników.
- Prefekt jest dziś zajęty. Może wolisz wykonać plan sama? Zachowała przez chwilę dumny wyraz twarzy, po czym niechętnie spuściła
głowę.
- Nie. Dlaczego mi to robisz?
- Traktuję cię tak jak wszystkich innych.
Zmrużyła lekko oczy, ale nie odpowiedziała. Skinęła na chłopca.
- Chodź, niewolniku. Przed nami długa droga.
Ruszył w ślad za nią, próbując na nowo nawiązać kontakt z Tahiri. Wciąż żyła, tyle mógł stwierdzić, ale była bardziej odległa niż gwiazdy. Tak jakby się broniła przed nawiązaniem kontaktu.
- Jak masz na imię, niewolniku? - zapytała kobieta. Anakin zaskoczony omal się nie potknął. - No?
- Proszę o wybaczenie, ale odkąd to Yuzzhanin Vong raczy kalać swoje uszy imieniem niewolnika?
- A odkąd to niewolnik ma prawo sądzić, że bezczelność ujdzie mu bezkarnie? - odparowała.
- Nazywam się Bail Lars - odrzekł.
- Co się z tobą dzieje, Bailu Larsie? Widziałam, że o mało nie zemdlałeś. Widział to też ten w brudzie kąpany Vasi. Dlatego kazał ci iść ze mną, żebym nie wykonała planu.
- Czy on ma coś do ciebie osobiście?
- Puul. Chodzi mu raczej o to, czego ze mną mieć nie może.
- Naprawdę? Wydawało mi się. . . - zastanowił się nad tym, co chciał powiedzieć i nie dokończył zdania.
Kobieta zrobiła to za niego.
- Co ci się wydawało? Że nie odmówiłabym wojownikowi?
- Nie, nie o to chodzi - zaprzeczył Anakin. - Chyba. . . chyba wydawało mi się, że oni. . . to znaczy reszta Yuuzhan Vong są. . . to znaczy, że nie uważają zhańbionych za. . . no wiesz, że nie są godni pożądania.
- Nie jesteśmy godni, to prawda. . . dla normalnych ludzi. Nawet dla siebie. Ale Vasi nie jest normalny. Lubi chore rzeczy. Potrafi nakazać zhańbionemu robienie czegoś, czego prawdziwy członek kasty nigdy by nie zrobił, nie chciał zrobić i od nikogo ich nie żądał.
- Więc rozkazał ci, a ty tego nie zrobiłaś?
- Wie, że jeśli cokolwiek mi rozkaże, sprawię, że będzie musiał mnie zabić. Dlatego mi nie rozkazuje. Chce, żebym do niego przyszła. - Zatrzymała się i gniewnie opuściła fałdy oczne. - A w ogóle to nie twoja sprawa. Nie zapominaj: jesteś dla mnie tym, czym ja jestem dla nich.
Pewnego dnia Yun-Shuno ofiaruje mi odkupienie, a moje ciało przyjmie blizny i implanty. Stanę się prawdziwym członkiem kasty, a ty na zawsze pozostaniesz niczym.
- Naprawdę w to wierzysz? - zapytał Anakin. - Nie. Widzę, że nie.
Z całej siły uderzyła go w twarz. Kiedy nie zareagował na ból, w zadumie skinęła głową.
- Silniejszy niż myślałam - mruknęła. - Może jednak wykonam plan. Jeśli mi pomożesz, wymyślę dla ciebie jakąś nagrodę.
- Zrobię to choćby z tego powodu, żeby rozczarować Vasi - zapewnił Anakin. - Chociaż mogę zmienić zdanie, jeśli dalej będziesz mnie biła.
- Mówisz paskudne rzeczy i masz nadzieję, że ci to ujdzie bezkarnie?
- Nie wiedziałem, że to coś paskudnego.
- Słyszałam, że wy, niewolnicy, jesteście niewierni, ale nawet niewierni powinni znać bogów i ich prawdy.
- A mnie się wydaje, że właśnie to, że ich nie znam, czyni ze mnie niewiernego - odparł Anakin.
- Może i tak. To ma jakiś sens, ale ja nigdy przedtem nie rozmwiałam z niewiernym, nie w ten sposób - zawahała się. - To jest. . . ciekawe. Może w czasie pracy będziemy mogli pogadać. Opowiesz mi o swojej planecie. Ale bądź ostrożny... może i jestem zhańbiona, ale nie pozwoliłam, aby hańba mnie pokonała.
- Umowa stoi - odpowiedział. - Powiesz mi, jak masz na imię?
- Mam na imię Uunu. - Pokazała palcem przed siebie, na niską ścianę z koralu. - Jesteśmy blisko pól lambentu. Są tam.
- Co to jest lambent?
- Za chwilę sam zobaczysz. A właściwie usłyszysz.
- Usłyszę?
Wtedy rzeczywiście doszedł do jego uszu cichy, brzęczący szept, niczym chór głosów małych zwierzątek.
Dźwięk ten jednak nie pochodził z Mocy. Nie miał tego znajomego charakteru, tej głębi. Brzmiało to raczej tak, jakby miał w głowie szumiący komunikator.
Okrążyli mur. Poza nim było pole, zaorane w koncentryczne, koliste bruzdy. Na tych bruzdach, mniej więcej w metrowych odstępach, rosły rośliny wyglądające jak wiązki krótkich, grubych, zielonych noży. Z centralnego pąka wyrastały dwie, trzy lub cztery grube łodygi, a na końcu każdej z nich znajdował się włochaty, czerwony jak krew kwiat. Kwiaty miały wielkość mniej więcej pięści i to właśnie one zdawały się wydawać ten telepatyczny pomruk.
- Czym one są?
- Zacznij teraz pracować. Później ci wyjaśnię, co to jest, jeśli będzie zanosiło się na to, że wykonamy plan.
- Co mam robić?
- To samo co ja. Będę głaskać kwiaty. . . o, tak - niemal czule odgarnęła czerwone, włochate płatki, odsłaniając żółtawą bulwę. - To je uspokaja.
Kiedy to zrobię, ty je będziesz zrywał. To jest trochę trudniejsze. Nie ruszaj się, proszę. - Wyjęła z kieszeni ubrania zakrzywiony i czarny przedmiot.
- Umieść to na kciuku.
Spojrzał na to, co mu podała. Przypominało ostrogę o długości mniej więcej ośmiu centymetrów. Wydawała się bardzo ostra. Wsunął ją na palec i zaraz się skrzywił, czując, jak w ciało wgryzają mu się setki małych ząbków.
- To żyje - mruknął.
- Oczywiście. Kto używałby martwego. . . - Ze złością zmrużyła oczy. -Mówiłam ci, żebyś nie gadał takich rzeczy, prawda?
- Nie powiedziałem nic złego - zaprotestował.
- Nie. Zasugerowałeś tylko, a mój umysł wykonał resztę brudnej roboty. Przestań.
Anakin podniósł do oczu opatrzony ostrogą kciuk i obejrzał go z uwagą.
- Nie wyobrażaj sobie - warknęła. - To nie jest prawdziwy implant. Nawet ja mogę go nosić przez chwilę, dopóki nie rozwinie się reakcja. To nie na stałe. A gdyby ci przyszły do głowy jakieś niestosow ne dla niewolnika myśli. . . -Ujęła jego przegub w zdumiewająco silny uścisk i uderzyła dłonią w ostry koniec ostrogi.
Ostroga natychmiast zmiękła i sflaczała.
- Możesz skaleczyć nią innego niewolnika - powiedziała łagodnie.
- Słyszałam o takich rzeczach, robionych dla rozrywki strażników. Ale Yuuzhanina Vong takim narzędziem nie możesz zranić.
- Uwierzyłbym ci chyba na słowo.
- Doskonale. Szybko się uczysz. No to użyj ostrogi i rozetnij powłokę lambentu przy samym czubku. Do roboty.
Ukląkł przy roślinie i przycisnął ostry koniec do żółtej bulwy. Powłoka pękła, brocząc mleczną substancją.
- Teraz tnij wzdłuż od góry do dołu. Będzie ciężko.
Było. Skórka okazała się rzeczywiście twarda. Dopiero kiedy naciął z trzech stron, zdołał ją oddzielić od jądra. Przez cały czas, kiedy to robił, z pełną ostrością słyszał telepatyczny głos rośliny, cichutki szczebiot, nieco inny niż głos wydawany przez jej towarzyszy, prawdopodobnie dzięki „uspokojeniu" przez dłonie Uunu.
Największa niespodzianka czekała go w środku. Anakin wyciął ostrożnie jądro i podniósł do góry.
Wyglądało zupełnie jak jakiś nieznany klejnot.
- Co to jest? - zapytał.
- Później. Teraz ruszaj. Inaczej będziesz ciął wolniej, niż ja będę je uspokajać. Musisz dotrzymywać mi kroku. Zazwyczaj jeden uspokajacz pracuje z dwoma lub trzema obieraczami. Kiedy złapiesz rytm, a ja będę pewna, że cię to nie wytrąca z równowagi, wtedy spróbujemy pogadać. Nie wcześniej.
Nie nastąpiło to tego samego dnia. Kiedy Anakin złapał wreszcie rytm pracy, był daleko w tyle za Uunu. Lambenty rozpraszały go. Łaskotały jego umysł, a on mógł ich dotykać, ale nie poprzez Moc, lecz w sensie konwencjonalnym. Powiedziano mu, że Wurth Skidder miał podobne doświadczenie z yuuzhańskim yammoskiem, stworzeniem, które koordynowało działania statków wojennych. Yammoski łączyły się telepatycznie ze statkami-córkami i załogami swojej floty i chroniły je, jakby były ich własnym potomstwem, kierując losami bitew tak, aby zminimalizować straty. Skidder prawdopodobnie osiągnął pewien stopień połączenia pomiędzy Mocą a telepatią yammoska. . . przynajmniej tak twierdzili towarzysze, którzy przeżyli.
Czy lambenty były krewnymi yammosków? Uunu coś im robiła, zmieniały się do pewnego stopnia pod wpływem jej głaskania, jakby oddalały się od Anakina. Może wiązała je ze sobą w jakiś sposób? Czy Anakin także mógłby się z nimi połączyć? Może gdyby to zrobił, dowiedziałby się, jaka jest ich funkcja. Czy były tym, czym się wydawały z wyglądu i dotyku? To chyba niemożliwe, ponieważ żyją, ale jednak!
Nie zdawał sobie sprawy, jak wiele nadziei utracił, dopóki nie zaczął jej odzyskiwać.
Spał w dormitorium dla niewolników, niskim, rozłożystym budynku z czterema obszarami do spania wyściełanymi gąbczastym, podobnym do mchu porostem. Budynek zamieszkiwało osiemnastu niewolników. Spali ściśnięci jak stintarile. Bardzo trudno było ułożyć się tak, żeby nikogo nie dotykać.
Ku wielkiej uldze Anakina nie wszyscy należeli do Brygady Pokoju. Chłopak dowiedział się przy okazji, że wprawdzie większość członków Brygady w systemie istotnie została uwięziona, ale większość z nich złożono w ofierze bogom Yuuzhan Vong. Niewolnicy, którzy dzielili z nim kwaterę, pochodzili z różnych punktów drogi podboju i wydawali się reprezentować członków pewnej stałej grupy populacji niewolniczej, takich którzy wyeliminowali spośród siebie malkontentów i podżegaczy. Żaden z nich nie miał takich implantów, jakie Anakin widział na Dantooine.
- Tych używają głównie w przypadku niewolników wysyłanych w bój -powiedział mu Twi'lek imieniem Poy, gdy go o to zapytał. - Sprawa wygląda tak: jeśli ci założą implanty, one zniszczą cię, sprawią, że otępiejesz.
Mistrzowie przemian nie chcą tępych niewolników, którzy wciąż zapominają poleceń. Wojownicy za to potrzebują ciał, które wchłoną płomień miotaczy, a tam rozum raczej nie jest potrzebny. - Lekku Poya drgnęły w zadumie. -Zacznij jednak się stawiać albo udawać debila, a zaraz ci je nałożą i wyślą na front.
Najbardziej pocieszające w jego towarzyszach niewoli było to, że Anakin wyczuwał ich w Mocy. Jednak nie znajdował w nich większych nadziei na pomoc, a za to ogromny potencjał zdrady, gdyby którykolwiek z nich zorientował się, kim jest. Wyjaśnił wszystkim, że został schwytany na Duro, a bardziej dociekliwym zasugerował, że nie muszą znać szczegółów.
Uunu zabrała go następnego dnia rano, kiedy jeszcze było ciemno. Budził sie w nocy co chwila, usiłując zlokalizować Tahiri w Mocy. Wciąż cofała się przed nim, była trudna do odnalezienia, ale przynajmniej wiedział, w którym damuteku ją więzili.
Wciąż jeszcze był nieco zaspany, kiedy doganiał Zhańbioną.
- Masz - burknęła, podając mu coś w wyciągniętej dłoni.
- Co to takiego?
- Po prostu patrz, niewierny.
W jej dłoni pojawiła się smużka fosforescencji, która szybko zmieniła się w całkiem mocne światło. W miarę jak się rozjaśniało, Anakin mógł stwierdzić, że to kryształ lambentu, podobny do tych, które zbierał wczoraj.
Rozjarzył się tak, że trudno było na niego patrzeć, po czym przygasł.
- Kontrolujesz jego jasność umysłem - odgadł Anakin. Skinęła głową.
- Tak. Wykorzystujemy je jako przenośne źródła światła. Można je również konfigurować z fotoczułymi organizmami, co pozwala sterować rozmaitymi organizmami nadrzędnymi, zwłaszcza z tych latających w kosmosie. -Zamknęła dłoń na klejnocie. - Chodź.
- Ale on ciągle żyje, prawda? - zapytał Anakin, kiedy ruszyli w kierunku pól.
- Tak, oczywiście.
- A czym się żywi?
- Lambent składa się głównie z krzemu i metali pobieranych z gleby. Kiedy majągaz, oddychają nim, ale głównie czerpią pożywienie z bioelektrycznego pola istot żyjących wokół nich. - Zatrzymała się nagle i spojrzała na niego. - Czemu masz taki dziwny wyraz twarzy?
Anakin zdał sobie sprawę, że szczerzy zęby od ucha do ucha.
- Nic takiego - odparł. - To po prostu zdumiewające. Tak mi się zdaje.
- Jak wszystkie dary bogów - odparła Uunu. Anakinowi wydawało się, że słyszy w jej głosie podejrzliwość.
Przez sześć godzin pracowali bez przerwy, ale Anakin już doszedł do wprawy. Opowiedział Uunu, że należał do załogi statku frachtowca, opisał jej Coruscant i Korelię. Była tym bardzo zgorszona, ponieważ trudno było mówić o tak zaawansowanych technicznie miejscach, nie wpadając wielokrotnie w pułapkę bluźnierstwa. Zmienił temat i opowiedział jej o straconej Ithorze i księżycu Endora, co okazało się znacznie mniej drastyczne.
Po sześciu godzinach pracy zrobili sobie krótką przerwę na wodę i posiłek w postaci ciastowatej papki, którą wysysali z czegoś, o czym Anakin wiedział, że jest żywe, ale o czym wolał myśleć jako o miękkim, ciepłym bukłaku.
- Trudno sobie wyobrazić wszystkie te światy, każdy taki sam lub nawet większy od tego - odezwała się Uunu pomiędzy kolejnymi łykami. - Wyrosłam na jednym z biedniejszych światostatków. Było mało miejsca. Mieszkaliśmy bardzo blisko siebie. Tu jest tyle przestrzeni.
- Jest wiele niezamieszkałych światów - zgodził się Anakin. - Nowa Republika chętnie zrobiłaby wam miejsce.
Uunu obrzuciła go pełnym zadumy spojrzeniem, którego używała coraz częściej podczas ich rozmowy.
- Dlaczego Yuuzhanie Vong mieliby prosić o to, co bogowie przewidzieli dla nas w darze? Dlaczego mielibyśmy tolerować bluźnierstwo w galaktyce, którą Yun-Yuuzhan przeznaczył na kres naszej tułaczki?
- Skąd wiesz, że bogowie tak postanowili, Uunu? - zapytał Anakin, usiłując nie podnosić głosu.
Zacisnęła wargi.
- Twój jęzor kiedyś poderżnie ci gardło, Bailu Larsie. Domyślam się, że jesteś raczej ignorantem niż głupcem, ale inni nie będą tak wielkoduszni.
- Chcę tylko zrozumieć. Z tego, co sam wiem, Yuuzhanie Vong spędzili stulecia, jeśli nie tysiąclecia w przestrzeni. Dlaczego teraz? Dlaczego nasza galaktyka? Jak bogowie okazali wam swoją wolę?
Lekka zmarszczka przecięła czoło Uunu, ale tym razem dziewczyna go nie zbeształa.
- Znaków było wiele - wyjaśniła. - Światostatki zaczęły umierać, pojawiły się liczne niepokoje. Kasta walczyła z kastą, domena z domeną.
Był to czas próby, wielu sądziło, że bogowie nas opuścili. Wtedy pan Shimrra ujrzał wizję nowego domu i galaktyki przeżartej herezją, wizję oczyszczenia. Najpierw kapłani stwierdzili, że to prawdziwa wizja. Potem uczynili to mistrzowie przemian. Potem wojownicy. Czas próby ustąpił miej-
sca czasowi podboju. - Spojrzała na niego. - To wszystko. Właśnie tak musi być. Nie pytaj o to już nigdy, bo nie ma nic więcej do powiedzenia. Lud tej galaktyki musi albo zaakceptować wolę bogów, albo umrzeć. Anakin skinął głową.
- A zhańbieni? Nie wspominasz o nich. Jaka jest ich rola? Znów odwróciła wzrok.
- Mamy nasze własne proroctwa. W nowej galaktyce Yum-Shuno obiecała nam odkupienie.
- W jakiej formie?
Nie odpowiedziała, ale podniosła wzrok na horyzont.
- Patrz, jak daleko sięga - szepnęła. - Wciąż dalej i dalej. . . Anakin myślał, że rozmowa dobiegła końca, ale po długiej chwili Uunu pochwyciła jego spojrzenie i nie pozwoliła mu odwrócić wzroku. Jej
głos opadł prawie poniżej jego progu słyszalności.
- Bailu Larsie - zagadnęła. - Czy ty jesteś Jeedai?
ROZDZIAŁ
25
- Co? - Anakin zakrztusił się żółtawą papką, którą i bez tego trudno było mu przełknąć.
- Czy jesteś Jeedai ? - powtórzyła Uunu. - To proste pytanie.
- Dlaczego je zadałaś? - odparł chłopiec. - Czy gdybym był Jedi, znalazłbym się w niewoli?
- Mistrzowie przemian mają jedną Jeedai. Krążą plotki, że jest ich więcej na tym księżycu. A ty. . . chyba nikt nie pamięta, żeby cię tu sprowadzono. A poza tym w jakimś sensie nie zachowujesz się jak niewolnik. Wydajesz się zbyt. . . nieugięty. - Przyglądała mu się w zadumie. -
Powiadają też, że Jeedai czasami z własnej woli pozwalają się wziąć do niewoli.
- No cóż, ja przynajmniej nie pozwoliłem się schwytać - odparł Anakin. Uznał, że to nie jest kłamstwo, ponieważ w jego przypadku w ogóle nie było mowy o schwytaniu.
Teraz też nie da się złapać. Przebywał tylko z Uunu, a ona nie była wojownikiem. Przygotowywał się, utrzymując równy rytm oddechu. Nie chciał skrzywdzić Uunu. Traktowała go znacznie lepiej, niż musiała. Niby niewiele, ale nie mógł nie wziąć tego pod uwagę.
Nagle coś go zastanowiło w wyrazie jej oczu.
- Chciałaś, żebym był Jedi, prawda? Rozczarowałem cię.
Uunu westchnęła i znów wbiła wzrok w horyzont.
- Gdybyś był Jeedai, już byś mnie zaatakował - szepnęła.
- Wierzyłaś w to i mimo to mnie spytałaś? Dlaczego podejmowałaś takie ryzyko?
- Nie ma ryzyka. Wojownicy są ukryci w pobliżu. Opowiedziałam im o moich obawach. - Jej twarz przybrała nagle wyraz smutku i przygnębienia.
Włosy na karku Anakina stanęły dęba. Gdzie byli ci strażnicy? Nie widział nikogo.
- Czy wydanie Jedi pozwoliłoby ci opuścić status zhańbionej?
- Nie bezpośrednio - odparła z lekkim żalem. - Tylko bogowie mogą zmienić mój stan. Ale chciałabym spotkać takiego Jeedai. No i odkrycie Jeedai mogłoby dać Yun-Shuno pewien argument, żeby się za mną wstawić.
- Już o niej wspominałaś. Czy to twoja zwierzchniczka?
- To bogini, niewierny. Bogini zhańbionych. Jedyna, która może z nas zrobić prawdziwych Yuuzhan Vong.
- Ach, tak.
- Wracaj do pracy.
I znów, tak jak przedtem, ona głaskaniem odsłaniała bulwy, on wycinał lambenty.
- Jak się zostaje zhańbionym? - zapytał Anakin.
- Kolejne niegrzeczne pytanie - odparła Uunu, ale jej lekki ton zadawał kłam słowom nagany. - Niektórzy z nas rodzą się tacy. Inni stają się nimi za złe uczynki i grzechy.
- Słyszałem, że niektórzy zhańbieni uważają, iż nie zasługują na swój status - rzucił Anakin możliwie najbardziej niedbałym tonem.
Parsknęła szorstkim śmiechem.
- Zasługiwać? Co to znaczy: zasługiwać? Po prostu jesteśmy... - spojrzała na niego i wydawało się, że nagle zrozumiała. - Ach tak. Mówisz o Vui Rapuungu, tym, który cię przyprowadził do prefekta oczyszczania pól.
- Może się tak nazywa, nie jestem pewien. Ale mamrotał różne dziwne rzeczy. Nie do mnie. . . chyba w ogóle nie bardzo się orientował, że tam jestem.
- Vua Rapuung jest szalony - wyjaśniła Uunu. - Kiedyś był wielkim wojownikiem. Teraz jest niczym. Nie może tego znieść, więc wymyśla kłamstwa. Może nawet sam w nie wierzy.
- Kłamstwa?
- Twierdzi, że mistrzyni przemian złośliwie zakaziła go czymś, co stworzyło znamiona hańby.
- Dlaczego? - zdziwił się.
- Bo go kochała - odparła. - A on nią wzgardził.
- Kochała? - Jakoś nigdy nie przyszło mu do głowy, że Yuuzhanie Vong mogą kochać.
- Tak. Ale ta historia jest nieprawdziwa.
- Dlaczego?
- Znowu ta ignorancja! Ponieważ bogowie, którzy rządzą takimi sprawami, kochankowie Yun-Txiin i Yun-Q'aah, nigdy nie spletliby nicią namiętności mistrzyni przemian i wojownika. Yun-Yuuzhan zawsze potępia bliźniaczych bogów za ich własne przewinienia. Oni nigdy by nie zaryzykowali jego gniewu. To nie jest możliwe, dlatego bredzenie Rapuunga to słowa obłąkańca. Został po prostu przeklęty, jak cała reszta z nas. Ostatnio stał się nawet jeszcze bardziej pomylony. Wydaje mi się, że intendenci wkrótce go zniszczą, jeśli już tego nie zrobili.
- Zniszczą?
- Zhańbieni muszą wykazać się użytecznością i pokorą. Wykonujemy prace, jakimi nie brukałby sobie rąk żaden członek kasty Yuuzhan Vong. Gdybyśmy tego nie robili, nie bylibyśmy warci karmienia. - Poderwała głowę. -Troszczysz się o Vuę Rapuunga?
- Troszczę się o wszystkie żywe istoty - zapewnił ją chłopiec.
- Znowu mówiszjak Jeedai - oznajmiła.
Ciekawe, skąd ty tyle wiesz na temat filozofii Jedi? - zadumał się Anakin. Skąd zhańbiona uzyskała taką informację? Co ją tak interesuje?
- Powiedz mi - nalegała Uunu. - Czy Jeedai przejąłby się losem zhańbionego? Tak samo jak przejąłby się losem osoby z wysokiej kasty?
- Tak. Znałem Jedi. Oni chronią każdą formę życia.
- Ale nie Yuuzhan Vong. Jeedai zabijają Yuuzhan Vong.
- Tylko wtedy, kiedy muszą - zapewnił Anakin. - Jedi nie lubią zabijać.
- Więc nie są wojownikami?
- Nie całkiem, przynajmniej z tego, co wiem. Są obrońcami.
- Obrońcami. Czy bronią wszystkich?
- Wszystkich, których mogą. Zachichotała znowu, ale nieco nieszczerze.
- Zabawne kłamstwo. Daje nadzieję tym, którzy na nianie zasługują. Destrukcyjne kłamstwo. Niektórzy zhańbieni nawet. . . - urwała znowu, a kiedy się odezwała, w jej głosie brzmiał gniew. - Jak to się dzieje, że ci to wszystko opowiadam, niewierny? Pracuj i nie gadaj tyle. Nie zadawaj mi więcej pytań.
Tej nocy Anakin wyśliznął się z kwatery niewolników. Nie było to trudne zadanie. Dla większości niewolników nie było ucieczki z obozu. Ale jeśli chcieli marnować drogocenne godziny snu, jakie im przydzielono, Yuuzhanie Vong nie mieli zamiaru im w tym przeszkadzać.
Dotarcie do pola było trochę trudniejsze, ale Anakin nabrał już doświadczenia w skradaniu się. W ciągu kilku chwil w świetle giganta gazowego, klęczał już na polu lambentów. Rośliny szeptały cichutko jak nocna bryza w ciemnych wierzchołkach drzew. Poza obszarem obozu, po drugiej stronie rzeki, czuł dalekie życie dżungli. Gdzieś tam, na tle bólu i rozpaczy, wyczuwał słabnące dotknięcie Tahiri.
Odnalazł ostatni z zebranych lambentów i ukląkł przy pierwszym, który zamierzali ściąć następnego dnia. Przez chwilę przyglądał się blado oświetlonej łodydze. Potem, ledwie ważąc się oddychać, sięgnął do nabrzmiałego paka i zaczął go gładzić dokładnie tak samo, jak widział to setki razy w wykonaniu Uumu.
Płatki były miękkie jak jedwab, bez trudu zsuwały się z bulwy pod dotknięciem jego palców. Anakin poczuł lekkie dotknięcie, niczym elektryczny wstrząs, powoli posuwające się wzdłuż jego ramienia. Nie było to ani przyjemne, ani przykre; raczej przypominało pierwszy posmak potrawy, tak egzotycznej, że język nie miał żadnego porównania, aby ocenić jej smak.
W miarę jak głaskał pąk, uczucie pogłębiało się, aż wreszcie poczuł nie tylko płatki kwiatu pod opuszkami palców, lecz również ich muśnięcia na skórze, Przez krótką chwilę był lambentem i czuł nie tylko jego przebudzenie, ale także własne.
Nie przerywał pieszczoty, aż cichy szum w głowie stał się głośniejszy, wyrażniejszy niż impulsy przesyłane przez inne kwiaty, a strąk zrobił się całkiem gładki. Zamrugał i rozejrzał się wokół siebie, szukając oznak ruchu. Tu, w polu był praktycznie ślepy i głuchy. Nie był w stanie wykorzystać nawet rodzimego życia księżyca, aby kierować się jego reakcjami na nadchodzące niebezpieczeństwo. A jeśli nie mógł go widzieć i słyszeć, to znaczy, że go tu nie było.
Ale nie zarejestrował wzrokiem żadnych skradających się cieni, a uszami słabych nawet szelestów, więc wyciągnął opatrzony ostrogą kciuk i przeciął bulwę. Obdzierał skórkę tak długo, aż poczuł w dłoni klejnot. Chwycił go mocno, a ten, nawet bez polecenia, zajaśniał łagodnym blaskiem.
- Tak! - syknął chłopiec.
Zażądał od klejnotu, żeby pociemniał i w geście triumfu mocno zacisnął na nim pięść.
Teraz zawrócił przez pola i zabudowania. Nie były ciche pomimo nocnej pory. Minął kaplicę Yun-Shuno, słysząc jęki dochodzące z jej wnętrza.
Szepty unosiły się także z innych wejść, tu i tam ktoś w ciemności krążył niespokojnie.
Anakin szedł dalej, aż trafił na skraj gwiaździstego kompleksu, gdzie opuścił żywą łódź. Wsunął się do środka.
Basen lśnił łagodną fosforescencją, która nie sięgała głęboko pod powierzchnię. Anakin sięgnął Mocą, desperacko pragnąc, aby miecz świetlny wciąż był tam, gdzie umieścił go wiele dni temu.
Woda była mętna. Czuł ją Mocą, ale jakby przez gęstą chmurę. Rybo--kraby i ich wodne towarzystwo też były wyczuwalne, ale jakby rozproszone. Wyczucie gry życia i prądów energii w sercu damuteka mistrzów przemian zajęło mu więcej czasu niż powinno. Wreszcie jednak miał go w swoim umyśle, lekko falujący, niczym miraż, ale był tam: prąd zniósł go aż do załomu na skraju kompleksu i oparł o barierę, która zamykała drogę ucieczki rybom. Wyraził swoją wolę; miecz świetlny drgnął, przesunął się, przeciął powierzchnię wody i znalazł się w jego dłoni.
- Kto tu jest? - zapytał głos dochodzący z ciemności wokół basenu. Ana-kin szybko odstąpił w tył z sercem walącym niebezpiecznie szybko, i ostrożnie wycofał się pod osłonę ciemności w odległym kącie kompleksu.
- Wybacz, panie - wychrypiał, wdzięczny za tizowyrma w uchu. Usiłował możliwie najbardziej upodobnić brzmienie swego głosu do głosu
Yuuzhanina Vong. - Jestem nikim, jestem Zhańbiony.
Postać w ciemności poruszyła się i nagle zobaczył wyraźnie całą sylwetkę. Miała coś dziwnego na głowie. Wiło się jak gniazdo węży. Nigdy do tej pory nie widział u Yuuzhan Vong niczego podobnego.
- To kompleks mistrzów przemian - odezwał się głos kobiety. - Nie masz tu nic do roboty, zhańbiony.
- Błagam cię o wybaczenie, wielka pani - szepnął Anakin. - Chciałem tylko. . . miałem nadzieję, że wody basenu przemiany zainspirują mnie do bardziej skutecznej modlitwy do Yun-Shuno.
Milczenie przeciągało się.
- Wiesz, że powinnam o tobie donieść. Wolno tu przebywać tylko zhańbionym z feromonem przejścia. Ja. . . - usłyszał nagle cichy jęk bólu.
- Czy coś się stało, wielka pani?
- Nie - odparła dziwnie napiętym głosem. - To tylko moje cierpienie. Przyszłam tu, aby je kontemplować. Odejdź, zhańbiony. Nie będę przez ciebie przerywać mojego transu. Odejdź, pozostaw mnie w pokoju i uważaj się za szczęśliwca.
- Dzięki ci, o wielka mistrzyni przemian. Twoja wola.
Wycofał się ostrożnie. Pot ściekał mu strużkami po twarzy, całe ciało dygotało lekko, ale w duszy triumf jaśniał mu jak supernowa. Teraz miał wszystko co trzeba.
Supernowa przygasła nieco, kiedy wrócił do miasteczka zhańbionych. Potrzebował czegoś więcej niż lambentu i miecza świetlnego. Potrzebował czasu i samotności, a nawet dość pobłażliwa Uunu nie będzie skłonna mu tego zapewnić. Nie mógł jednak dłużej czekać na Vuę Rapuunga. Uunu zaczęła go podejrzewać. Hul Rapuung pierwszego dnia też zachowywał się podejrzliwie.
A Vua Rapuung mógł już nie żyć.
Musi się gdzieś ukryć. Tylko gdzie?
Tak zamyślił się nad tym problemem, że wpadł na kogoś. Yuuzhanin Vong zaklął głośno i silna dłoń chwyciła go za włosy. Przerażony Anakin upuścił miecz świetlny i lambent, który nagle rozjarzył się jak gwiazda.
W jego świetle ujrzał zwróconą ku sobie okaleczoną twarz.
- Vua Rapuung! - jęknął.
- Tak - warknął tamten. - Ucisz ten lambent.
- No to mnie puść.
Yuuzhanin Vong posłuchał. Chłopiec ukląkł na jedno kolano, podnosząc upuszczone przedmioty. Cicho, polecił w myśli lambentowi, wyobrażając go sobie bez światła.
Blask zbladł i znikł.
- Co z tym robisz? - warknął Rapuung.
- Nieważne. Cieszę się, że cię widzę. Słyszałem. . .
- Próbowali mnie zabić - skwitował Rapuung. - Musimy działać teraz. Dzisiaj albo nigdy.
- Nie możemy! - zaprotestował Anakin. - Jest jeszcze jedna rzecz, którą muszę zrobić.
- Niemożliwe.
- Posłuchaj, powiedziałeś, że potrzebowałeś mnie przede wszystkim z powodu mojego miecza świetlnego. Czy to prawda?
- Bardzo by nam pomógł - niechętnie wymruczał Rapuung. - Bez niego nie jestem pewien, jak ominiemy wszystkie portale i zabezpieczenia. -Przekrzywił głowę. - Okłamałeś mnie? Masz tę broń?
- Nie działa, ale mogę ją naprawić. Przy użyciu lambentu mogę ją naprawić.
- Więc zrób to, tylko szybko.
- Nawet jeśli się pospieszę, może to zająć dzień lub dwa.
- To całkiem niemożliwe. Nie możemy się ukrywać przez dwa dni, a jeśli wyjdziemy poza ogrodzenie, nigdy tu nie wrócimy.
- Potrzebuję dwóch dni - uparcie powtarzał Anakin.
- Jutro się zorientują, że żyję - odparł Rapuung. - Chyba że użyjesz czarów Jeedai, aby uczynić nas niewidzialnymi. . .
- Nic z tego - powiedział Anakin. - Ale. . . słuchaj. Tu przedtem była świątynia zbudowana z kamienia. W jaki sposób została zniszczona?
- Co? Damutek wylądował na niej. Jej substancja została rozpuszczona i wykorzystana do odżywiania koralu
- A czy wypełniono jaskinie pod nią?
- Jaskinie?
- Jaskinie - z podnieceniem powtórzył Anakin. - Jeśli tylko spłaszczyli świątynię jednym z damuteków, pod ziemią wciąż mogą być jaskinie. Mówiłeś chyba, że damuteki zapuszczają w ziemię korzenie czy coś w tym rodzaju. . . żeby wysączać wodę i minerały.
Rapuung zaklął.
- Niech tak będzie - zdecydował. - Jeśli rzeczywiście pod spodem są jaskinie i jeśli bogowie są z nami. . . ale na pewno są. Jestem Vua Rapuung.
Ostatnie słowa wypowiedział jak mantrę i Anakin poczuł kolejny przypływ niepokoju. Pamiętał opinię Uunu na temat Rapuunga. Jeśli istotnie miał miejsce oficjalny zamach na jego życie, mógł z etapu elektromagnesu bez transformatora przejść do etapu żelaznego złomu.
Ale jakie to miało znaczenie? Rapuung był jedynym sojusznikiem, jakim dysponował. Musi się zadowolić tym, co ma.
Rapuung nie przestawał mówić; wydawało się, że rozmawia sam ze sobą.
- Pomyślą, że znowu uciekliśmy do dżungli. Ona będzie nas tam szukać, nigdy nie przyjdzie jej do głowy zajrzeć pod korzenie własnej twierdzy. Nigdy pod własne stopy. Ale będziemy potrzebować respiratorów gnallithów
- Możesz je zorganizować, prawda? - zapytał Anakin.
- Mogę je zdobyć. Ale jest ryzyko - ostrzegł go Rapuung. - Jeśli zauważą, jak wchodzimy w korzenie, zostaniemy tam zamknięci i zginiemy bardzo powolną i bardzo haniebną śmiercią.
- Bardziej haniebną niż śmierć jako zhańbiony? - odparował Anakin.
- Szczerze mówiąc, nigdy nie sądziłem, że będziesz się martwił ryzykiem. Nie mógł widzieć twarzy Rapuunga, ale wyobrażał sobie ten grymas.
- Dobrze, że nigdy ci to nie przyszło do głowy - mruknął Rapuung.
- Bardzo dobrze. Tak jak powiedziałem, czekaj tutaj.
I zniknął, pozostawiając po sobie odór zgnilizny i cień gniewu. Anakin znów został sam.
ROZDZIAŁ
26
- Adeptko Nen Yim?
Nen Yim rozejrzała się po mrocznej grocie w poszukiwaniu miejsca, skąd dochodziło jej imię i stwierdziła, że wypowiedział je młody osobnik ze znakami Domeny Q'el na czole. Q'el była jedną z pomniejszych domen mistrzów przemian. Tamten nie miał też dłoni mistrza przemian, co plasowało go poniżej jej rangi.
- Znasz moje imię, kandydacie - odparła, pozwalając sobie na okazanie irytacji. - I masz moją uwagę.
Jej głowa pulsowała, a od czasu do czasu przenikał ją klin bólu. To guz Vaa rozrastał się w jej czaszce. Na razie jednak opanowywała coraz większe cierpienie. Nie będzie przeszkadzało jej ani w pracy, ani w tej rozmowie.
Kołpak mężczyzny zwinął się na znak szacunku, ale jego twarz wciąż zachowała wyraz denerwującej dumy. . . może nawet arogancji.
- Nazywam się Tsun - powiedział. - Zostałem przysłany przez mistrzynię Mezhan Kwaad, aby pomóc ci dziś w twojej chwalebnej pracy.
Nen Yim sceptycznie splotła czułki.
- Mistrzyni nic mi nie mówiła o asystentach - stwierdziła. - Miała się tu ze mną spotkać osobiście.
I znów Tsun niebezpiecznie zbliżył się do granicy bezczelności, kiedy odpowiedział ze swobodą:
- Mezhan Kwaad wysłała mnie, adeptko, aby przekazać, że woli dziś medytować niż pracować. Jej guz Vaa zostanie usunięty w następ nym cyklu i mistrzyni pragnie poświęcić te ostatnie chwile, aby kontem plować swój ból.
- Rozumiem. Przekazałeś już wiadomość, ale jak mam rozpoznać w tym jej polecenie?
W oczach Tsuna błysnął ognik przebiegłości.
- Muszę powiedzieć - zamruczał - że jestem zaszczycony. Bardzo pragnąłem cię poznać, adeptko Nen Yim.
Wywarł na niej dziwne wrażenie. Poczuła lekkie ciepło, rozlewające się po karku. Czy to kolejny efekt guza Vaa? Nakazała kołpakowi, żeby pozostał w bezruchu.
- Czyżby? - zdziwiła się.
- Tak. Byłem kiedyś towarzyszem twojego przyjaciela Yakuna.
Tym razem musiała mocno zacisnąć czułki, żeby ukryć emocje. Znalazła się nagle w zbyt niebezpiecznym i bolesnym wirze. Bała się w nim zanurzyć.
- Yakun? - powtórzyła, jakby usiłując sobie przypomnieć to imię.
- Czy on był kandydatem z Domeny Kwaad w Baanu Kor? Tsun skinął głową.
- Tak. Kiedyś ci mnie przedstawił, kiedy razem opiekowaliście się stawami hodowlanymi mernipów.
- To było przed jego herezją - zauważyła Nen Yim.
- Tak - potwierdził Tsun. - Zanim go zabrali.
- Wobec tego nie będziemy o nim rozmawiać - zarządziła Nen Yim.
- Jest heretykiem i nie należy o nim wspominać. Przebaczę ci twoje słowa na jego temat. Ten jeden raz.
Tsun ukląkł.
- Znałem go dobrze, adeptko Nen Yim, na krótko przed twoim przeniesieniem. Mówił o tobie często. Pragnął też usłyszeć jakąś wiadomość od ciebie, zwłaszcza pod koniec. . .
Jej język i kołpak były nieruchome jak martwy kamień, ale pamiętała. Pamiętała, jak dowiedziała się o oskarżeniu i poświęceniu Yakuna. Pamiętała zakazane chwile sam na sam z nim i daremne modły do Yun-Txiin i Yun--Q'aah, aby go chronili.
Choć tak bardzo próbowała nie myśleć o nim w ogóle.
Być może Tsun zrozumiał jej postawę, a może to kołpak ją zdradził, bo mimo gwałtownego nawrotu bólu zorientowała się, że on wie o wszystkim.
- Nie chciałem cię zasmucać - rzekł. - Mistrzyni Mezhan Kwaad poprosiła mnie, żebym ci wspomniał o tym, że go znałem i że byliśmy towarzyszami.
Ból znikł równie nagle, jak się pojawił.
Mezhan Kwaad rzeczywiście go przysłała, pomyślała Nen Yim, a rosnąca panika zaczęła powoli ulatywać. To jest jej wiadomość dla mnie, że mogę mu zaufać. Yakun był heretykiem. Moja mistrzyni jest heretyczką. Tsun tak samo.
- Kandydacie Tsun - oznajmiła stanowczo. - Powiedziałam już, że o tej osobie nie należy rozmawiać. A teraz pozwól, że cię wprowadzę w naszą pracę.
Oczy Jeedai straciły wiele ze swojej bystrości. Nie rzucała już nimi błyskawic jak drapieżne zwierzę. Teraz przez długie godziny wpatrywała się w pustkę z lekkim zaskoczeniem na twarzy.
- Wydaje się oszołomiona - zauważył Tsun.
Nen Yim nakazała wiwarium, aby odizolowało więźnia od dźwięków.
- Może nas słyszeć i zna język bogów. Nawet w tym stanie może pamiętać wszystko, co mówimy. Albo nic.
- Czy jest pod wpływem narkotyków?
- Niezupełnie. Zmieniamy jej wspomnienia.
- Ach - rzekł Tsun z mądrą miną. - Protokół Qah.
- Nie - poprawiła go Nen Yim. - Niezupełnie. Ten protokół okazał się nieskuteczny w stosunku do jej ludzkiego mózgu.
- Jak to możliwe?
- To zwykły protokół biotyczny, w którym pęczki neuronów pamięci są wprowadzane do mózgu Yuuzhanina Vong. Mózg Jeedai zbyt się różni od naszego.
- A jednak modyfikujesz jej pamięć.
- Bardzo powoli. Niedługo będziemy mogli robić to o wiele skuteczniej.
- Wymodliłaś nowy protokół? - ostrożnie zapytał Tsun.
- Nie - odpowiedziała. - Nasze podejście obejmowało dwa kierunki. Wykonałyśmy mapę, a następnie przeformułowałyśmy jej system nerwowy. Zidentyfikowałyśmy sieci neuronowe i wykorzystujemy teraz induktor nerwo-kręga, aby zniechęcić ją do korzystania z nich.
- Czy to znaczy, że dawne wspomnienia wywołują w niej teraz ból?
- Tak. Czerpanie z pamięci długiej powoduje ofiarę z bólu. Im więcej połączonych wspomnień próbuje przywołać do świadomości, tym bardziej cierpi.
- Dlaczego po prostu nie oczyścicie jej ośrodków pamięci i nie zaczniecie od początku?
- Ponieważ zachowuje w ten sposób pamięć o swoich mocach Jeedai.
Przyjdzie taki dzień. . . już kiedy poddamy ją przemianie. . . że może zechcemy, aby je sobie przypomniała. Tsun przyjrzał się dziewczynie.
- Widzę, że naznaczyłaś ją blizną domeny Kwaad.
- Z czasem zrobimy więcej. Zmienimy jej twarz, zwłaszcza ten dziwaczny nos. Ale to tylko powierzchowne zmiany. Spójrz teraz.
Nen Yim przykucnęła w pobliżu membrany wiwarium, otwarła ją na dźwięki i przemówiła do Jeedai.
- Jak się nazywasz? - zapytała.
Jeedai nie zareagowała. Nen Yim z lekkim westchnieniem uaktywniła za pomocą induktora nerwokręga niewielkie centrum bólu i nerw korowy.
To, co kilka cykli temu wywołałoby u młodej Jeedai wrzask bólu, teraz skończyło się lekkim zmarszczeniem czoła i przymknięciem powiek.
- Tak, adeptko? - odezwała się Jeedai, jakby niechętnie budząc się ze snu.
- Jak się nazywasz? - zapytała Nen Yim.
- Jak się nazywam?
- Tak.
- To... - zmarszczyła brwi; nagle oczy wyszły jej z orbit i złapała się za głowę. - Nazywam się. . .
Zacisnęła zęby i pobladła jak trup. A potem, jakby nagle sobie przypomniała, jej twarz rozjaśniła się.
- Nazywam się Riina Kwaad - oznajmiła.
- Bardzo dobrze, Riino - pochwaliła Nen Yim. - Nauczyłaś się. A dziś nauczysz się więcej.
- Rozumiem teraz - zauważył Tsun. - Ukierunkowujesz jej myśli. Niepożądane wspomnienia przynoszą ból. Pożądane - nie.
- Nie o to chodzi - odparła Nen Yim. - To imię pochodzi z jej implanto-wanej pamięci.
- Ale przed chwilą powiedziałaś, że protokół Qah okazał się nieskuteczny.
- Owszem. Ale możemy zbudować protokół Qah, opierając się na jej własnych komórkach mózgowych.
Twarz kandydata rozjaśniła się szczerą radością.
- A więc to prawda - szepnął. - Tutaj tworzysz nasze marzenie: super-protokół. Metody znajdowania nowej wiedzy bez proszenia o nią bogów.
Nen Yim stwierdziła, że jego radość jest zaraźliwa, ale ściągnęła czułki w łagodnej naganie.
- Tu, w ścianach tej komnaty, można spokojnie mówić o takich sprawach - ostrzegła. - Ale poza nimi uważaj.
- Tak, oczywiście. Wiem tak samo jak ty, co się dzieje z heretykami. Ale co mam robić? Rozkazuj, adeptko Nen Yim. Niech stanę się częścią tej pracy.
Nen Yim zauważyła, że jest bardzo podobny do Yakuna. Jak mogła nie dostrzec od razu tej pasji w jego oczach? Wydawało się, że to jej kochanek odrodził się z martwych.
Skup się na tym, co robisz, upomniała się w duchu.
- Zmodyfikowane komórki pamięci są słabe - wyjaśniła Tsunowi. - Większość zostaje odrzucona w ciągu paru godzin i trzeba je implantować na nowo. Moim zadaniem jest zrozumieć, dlaczego. Nie jest to kwestia biochemii, przynajmniej w moim pojęciu. Trudno to wyjaśnić, może łączy się to z jej mocą Jeedai. Twoim zadaniem, kandydacie Tsun, będzie wyhodowanie dla niej nowych wspomnień. Jesteśmy w trakcie przenoszenia kompletnego zestawu fałszywych wspomnień opracowanych zgodnie z protokołem Qah do równoważnika komórki ludzkiej. Potem będziemy je mogli powielać, ile trzeba. Jeśli znajdę sposób, aby uwarunkować ją na całkowite zaakceptowanie implantowanych wspomnień, będziemy mieli pełny zestaw do przeniesienia. Tymczasem zmodyfikujemy komórki, wypróbujemy je i zobaczymy, jak długo przetrwają. Możemy po drodze natknąć się na rozwiązanie niejednego problemu biologicznego, a w najgorszym wypadku dowiemy się więcej o tym, jak pracuje jej pamięć.
- Słyszę i jestem posłuszny - ochoczo odezwał się Tsun. - Ale skoro nie ma protokołu, według którego będę pracował.
- Pokażę ci to. Próby były bardzo starannie wykonane, wymagały wielu testów.
- Testy - szepnął Tsun. - Nigdy jeszcze nie słyszałem tego słowa wypowiedzianego w takim kontekście.
- Słuchasz mnie, kandydacie, czy będziesz komentował każde moje słowo? - zganiła go surowo, usiłując zachować powagę.
- Przebacz mi, adeptko - szepnął. - Zamieniam się w słuch.
- Dobrze. Jak mówiłam, kandydacie, opracowanie tego procesu było trudne, ale wynikowy protokół jest bardzo prosty i równie łatwo z nim pracować jak z każdym innym, przekazanym przez bogów. Jeśli tu podejdziesz, opiszę ci go.
Zgiął kolano i posłusznie podążył za nią, ale tym razem już jej nie przerywał, poza niezbędnymi pytaniami.
Riina z pewnym zmieszaniem obserwowała dwoje Yuuzhan Vong zajętych swoimi sprawami. Kim byli? Dlaczego się tu znajdowała?
Nieciągłość. Ocknęła się, drżąc. Jej myśli krążyły jak oszalałe, nie łącząc się ze sobą. Przypomniała sobie kobietę, która pytała ją o imię. Odpowiedziała „Riina" i wtedy nie zabolało. Ale coś było nie w porządku.
Były rzeczy, które widziała kątem oka, a nigdy nie udało jej się ich ujrzeć, patrząc wprost. Podobnie było z jej prawdziwym imieniem, czającym się gdzieś w pobliżu, tuż poza zasięgiem myśli. Kiedy tylko próbowała na nie spojrzeć wprost, wbijało w nią gorące, ostre ząbki bólu.
To samo można było powiedzieć o bardzo wielu rzeczach. Twarz, która pojawiała się w mrokach umysłu, głos, który słyszała w głowie, wciąż walczące o swoje prawo wspomnienie o tym, jak się tu dostała. . . wszystko to było jak ulotne kręgi na wodzie, wszystko prowadziło do bólu.
Ale nie mogła się poddać. Nie powinno jej tu być.
A może przeciwnie? Świat wywrócił się na lewą stronę, nadpłynęły krótkie przebłyski kolorów i dźwięków. Nie było już nieba, tylko ziemia, która zwinęła się i zamknęła nad jej głową. Piastunka żłobka z twarzą niemal bez nosa i ściętym czołem. Ostry, słodkawy zapach dymiącego omipala podczas rytuału. Pikantny, nieco zgniły smak von'u, rzadkiego przysmaku, który podawał jej ojciec imienia.
Nazwali ją Riina. Riina Kwaad.
Czuła, że unosi się w strumieniu łagodnej wody, otaczana przez krzepiące, miłe głosy. Potarła czoło i namacała znak domeny. Nawet żywy ból rany był przyjemny, na swój sposób właściwy.
Tahiri!
Znów ten głos. Wspomnienia rozprysnęły się jak kryształ i wbiły w jej mózg. Pojawiły się inne obrazy, inne imiona. Jedno imię. Anakin.
Strumień zmienił się w rzekę, wzburzoną, wsysającą, ją w głąb, a Anakin był tam z nią. Uczepiła się tego obrazu, choć jej ciałem wstrząsały paroksy-zmy bólu.
Tak było. To się naprawdę wydarzyło. Byliśmy mali, w akademii, poszliśmy razem za snem, który nas połączył.
Wrzasnęła, zerwała się i rzuciła na barierę, która oddzielała ją od Yuuzhan Vong. Sięgnęła w Moc, żeby ich udusić, ale jakimś cudem nie było ich tam. Poza ich zaskoczonymi twarzami nie było nic. Pustka.
- Nazywam się Tahiri! - wrzasnęła do nich. - Jestem Jedi! Tahiri!
A potem potężna fala oślepiającego bólu wgryzła się w każdy jej nerw jak stonogi o ognistych szczękach. Straciła przytomność.
- Nie. Wciąż się opiera. Stwierdziłyśmy, że w jakiś sposób odtwarza drogi do wiązek nerwowych, których nie ruszyłyśmy. Z kolei induktor nerwokręga postępuje za tymi nowymi drogami i stymuluje je również.
Z czasem nie będzie miała sposobu, żeby dotrzeć do tych wspomnień bez bólu. Wtedy czas już nie będzie miał znaczenia. Nie będzie już niewierną i chętnie przyjmie to wyzwanie.
- Dziękuję za wyjaśnienie - odparł.
Nen Yim przyjęła podziękowanie lekkim skrętem kołpaka i wróciła do pracy.
- Co mówiła? - zapytał Tsun.
- To był basie, język niewiernych - wyjaśniła Nen Yim.
- Czy powinna była uzyskać do niego dostęp?
ROZDZIAŁ
27
Korzeń damuteka był pustą rurą. W miejscu, gdzie Anakin i Vua Ra-puung do niego weszli, miał ponad metr średnicy. Ciasno, ale bez obawy o klaustrofobię.
Zaledwie jednak zwierzę wyczuło ich obecność, kanał skurczył się, obciskając kontury ich ciał z nieodpartą siłą. Anakin musiał wyciągnąć przed siebie rękę i pociągnąć się w dół samą siłą palców.
Wydawało mu się, że zaraz się udusi. Nie mógł się cofnąć, przynajmniej nie teraz, kiedy Vua Rapuung podążał za nim. Co gorsza, poruszał się pod łagodny, ale nieustępliwy prąd. Kiedy ciśnienie wokół stawało się zbyt uciążliwe, zwijał ciało w pozycję embrionalną. Ruch ten odbierał mu resztę sił, jakimi jeszcze dysponował. Jednak kiedy rozprostowywał ciało, ściany korzenia potrzebowały kilku sekund, aby znów się skurczyć i zacisnąć wokół niego. Miał wrażenie, że porusza się w górę przewodu pokarmowego, właśnie zajętego połykaniem. Porównanie to jednak nie było całkiem odpowiednie: gdyby znajdował się w przewodzie pokarmowym, mógłby przynajmniej mieć nadzieję, że u wylotu śluzowatego kanału czeka na niego powietrze. Tu przeciskał się w kierunku ciemności, może nawet nicości. A jeśli korzeń kończy się w zamkniętej soczewce wodnej? Ile czasu minie, zanim respirator, wciśnięty w jego krtań, odmówi współpracy? Pewnie dopiero kiedy zgłodnieje.
Obiecywał sobie, że jeśli kiedykolwiek uda mu się opuścić Yavin Cztery, odwiedzi rodzinny świat wuja, Tatooine, albo inne równie suche miejsce. Miał na razie serdecznie dość wody i innych płynów; pewnie wystarczy mu to na kilka dziesięcioleci.
Walcząc z rodzącą się paniką, Anakin parł do przodu. Minuty łączyły się w godziny.
Myślał o słońcu, o wietrze, o nieskończonej przestrzeni.
Myślał też o Tahiri. Czy to źle, że próbuje odbudować miecz świetlny? Czy powinien był ruszyć na jej ratunek bez niego? Wcześniejsze silne kontakty poprzez Moc zmieniły się w pojedyncze muśnięcia, najczęściej wtedy, kiedy Tahiri cierpiała. Anakin nie mógł pozbyć się wrażenia, że dziewczyna unika kontaktu, że go odpycha.
Pomimo to udało mu się posklejać w umyśle obraz jej więzienia - niewielka komora oddzielona od większej cienką, ale niezniszczalną membraną. Jej strażniczki były Yuuzhankami Vong w dziwnych czepcach, takich samych, jaki nosiła kobieta, którą spotkał przy basenie przemiany. W pomieszczeniu było więcej podobnych celek, ale pustych i ciemnych, prawdopodobnie czekających na kolejnych jeńców Jedi.
Zdumiewało go dziwne zachowanie Tahiri. Nie tylko nie odpowiadała na jego dotknięcia, ale nieraz chyba go nawet nie rozpoznawała.
Gdyby uważał, że może ją uratować bez miecza świetlnego...
Ale nie mógł. Nawet Vua Rapuung, tak pozbawiony rozsądku, że graniczyło to z szaleństwem, uważał, że powinien go mieć; inaczej nigdy nie przepychaliby się przez te kilometry ciasnych bebechów.
Tahiri poradzi sobie przez następne dwa dni. Musi. A żeby ją uratować, Anakin gotów był wleźć dosłownie wszędzie.
Dygocząc ze zmęczenia pomimo wsparcia Mocy, posuwał się dalej.
Wreszcie wychynęli na otwartą przestrzeń, dość dużą, aby unosić się swobodnie i nie dotykać niczego. Anakin w milczeniu radował się wolnością -przeciągał się, zwijał, machał rękami i nogami. W tej chwili było to najcudowniejsze uczucie, jakie mógł sobie wyobrazić. Przez jakiś czas nie myślał o niczym, tylko się cieszył, ale już za chwilę czająca się w głębi umysłu ciemność przypomniała mu, że zaraz będzie musiał wpełznąć z powrotem do tej spłodzonej przez Sithów poczwary, jeśli się okaże, że jaskinia nie prowadzi donikąd. Wyjął kryształ lambentu i pobudził go do życia.
Zobaczył Rapuunga, który unosił się naprzeciw niego niczym jakiś potworny gad wodny. Za jego plecami dostrzegł rurę wystającą z kamiennej powierzchni jaskini nieokreślonej wielkości, która ich otaczała. Anakin zorientował się w kierunku grawitacji i zaczął szukać powierzchni, wodząc dłonią po skale. Jednocześnie sięgał wokół Mocą. Wyczuwał powolne bębnienie wody o kamień; poszukiwał pustych dźwięków, wskazujących, gdzie poza kamienną płytą czai się powietrze.
Anakin był już zadowolony, kiedy opuścił rurę. Teraz jednak, kiedy podciągnął się na mokry kamień i zerwał z twarzy i ust gnullitha, poczuł się zdecydowanie lepiej.
- Mam nadzieję, że było warto - burknął Rapuung.
- Będzie.
- Ulecz swoją broń, żebyśmy mogli wyjść z tej przeklętej dziury.
- Zaraz zacznę - obiecał chłopak. - Ale najpierw powiedz mi jedno, Vuo Rapuungu: czy naprawdę wierzysz w to, że oznaki twojej hańby zostały ci wszczepione ręką mistrzyni przemian? Że to była jej zemsta za to, że wzgardziłeś jej miłością?
- Z kim o tym rozmawiałeś?
- Inni zhańbieni mówili o tobie, bo widzieli nas razem.
Rapuung skrzywił się, jakby skosztował czegoś wyjątkowo obrzydliwego, ake pokiwał głową twierdząco.
- Nasza miłość była przeklęta. Wiedzieliśmy o tym oboje. Przez jakiś czas żadne z nas o to nie dbało. Wierzyliśmy, że Yun-Txiin i YunQ'aah zlitowali się nad nami, stawili czoła gniewowu Yun-Yuuzhana i dali nam szczególną dyspensę. Takie rzeczy już przedtem się zdarzały, nie zależnie od tego, co ci ignoranci wygadywali - skrzywił się lekko. - Z nami było inaczej. Myliliśmy
się.
- I to ty zerwałeś.
- Tak. Miłość jest szaleństwem. Kiedy rozum zaczął mi wracać, wiedziałem, że nie mogę pogwałcić woli bogów. Powiedziałem jej to.
- A jej się nie spodobało. Rapuung prychnął.
- Bluźniła. Mówiła, że nie ma bogów, że wiara w nich jest przesądem, że możemy robić wszystko, co nam się podoba, jak długo jesteśmy silni. Pomimo takiej herezji nigdy nie powtórzyłbym jej słów nikomu.
Nie wierzyła w to. Obawiała się, że doniosę na nią albo że pewnego dnia informacja o naszym zakazanym związku dojdzie do uszu naszych zwierzchników. A Mezhan Kwaad jest ambitna. Jest złośliwa. Sprawiła, żebym wyglądał jak zhańbiony, bo wiedziała, że wtedy nikt nie da wiary moim słowom, że wszystko, co powiem, będzie uznane za bredzenie szaleńca.
- Dlaczego cię po prostu nie zabiła? - zapytał Anakin. - Jakaś trucizna albo śmiertelna choroba. . .
- Nie była mi aż tak życzliwa - warknął Rapuung. - Co jeszcze mówili inni zhańbieni? Nazywali mnie szaleńcem, prawda?
- Właściwie tak.
- Nie jestem szalony.
Anakin starannie zważył w myśli jego słowa.
- Nie obchodzi mnie, czy jesteś, czy nie - rzekł wreszcie. - Mało mnie też obchodzi twoja zemsta. . . nie bardziej niż ciebie Tahiri. Ale muszę wiedzieć, jak daleko jesteś w stanie się posunąć. Podobno pogodziłeś się już z myślą, że będę używał mojego miecza świetlnego.
- Tak powiedziałem.
- Naprawię go, zgodnie z moją obietnicą. Nie powiedziałem ci tylko, że użyję tego - podniósł w górę lambent.
Yuuzhanin Vong wytrzeszczył oczy.
- Chcesz zamknąć w swojej maszynie żywą istotę?
- Miecz świetlny to nie całkiem maszyna.
- Nie jest żywy.
- W pewnym sensie jest - sprzeciwił się chłopiec.
- Tak samo gówno jest w pewnym sensie jedzeniem, szczególnie na poziomie molekularnym. Mów jaśniej.
- Żeby mówić jaśniej, musiałbym ci opowiedzieć o Mocy, a ty musiałbyś mnie wysłuchać.
- Moc to coś, czym wy, Jeedai, zabijacie - stwierdził Rapuung.
- To coś znacznie więcej.
- Po co chcesz mi to wyjaśniać?
- Ponieważ, kiedy użyję mojego miecza świetlnego, nie chcę żadnych niespodzianek z twojej strony, takich na przykład jak ta, kiedy rozpaliłem ogień. Chcę to załatwić tu i teraz.
- Doskonale. Tłumacz mi tę swoją herezję.
- Widziałeś, jak używam Mocy. Musisz przyznać, że istnieje.
- Widziałem różne rzeczy. Mogły to być sztuczki. Mów.
- Moc jest generowana przez życie. Wiąże ze sobą wszystko. Jest obecna we wszystkim: w wodzie, kamieniu, drzewach w lesie. Jestem rycerzem Je-di. Urodziliśmy się ze zdolnością wyczuwania i ukierunko wywania Mocy. . . strzeżemy jej równowagi.
- Równowagi?
Anakin zawahał się. Jak wyjaśnić pojęcie wzroku ślepcowi?
- Moc jest życiem i światłem, ale jest również ciemnością. Obie jej strony są niezbędne, ale muszą pozostawać w równowadze. W harmonii.
- Pomijając już idiotyzm tej całej idei - wtrącił Rapuung - mówisz, że wy, rycerze Jeedai, utrzymujecie tę „równowag". Jak? Ratując waszych towarzyszy? Zabijając Yuuzhan Vong? Czy walka z moim ludem przynosi równowagę Mocy? Jakim sposobem, skoro sam przyznajesz, że my w niej nie istniejemy? Możesz poruszyć kamień, ale nie możesz poruszyć mnie.
- Czasem rzeczywiście tak jest - przyznał Anakin.
- Doskonale. Jeśli twoje przesądy wymagają, abyś utrzymywał w równowadze tę tajemniczą Moc, dlaczego obchodzą cię Yuuzhanie Vong? Czemu się nami w ogóle zajmujecie?
- Bo najechaliście naszą galaktykę, zabijacie naszych ludzi, kradniecie nasze światy. Uważacie, że nie powinniśmy się bronić?
- Uważam, że wojownicy powinni walczyć, przyjmować ból i śmierć, śpiewać pieśń rzezi zakrwawionymi ustami. To właśnie robią Yuuzhanie Vong i nie dla jakieś tam równowagi, lecz dla prawdy. To, co opowiadasz, nie ma sensu. Powiedz. . . czy Yuuzhanie Vong stanowią część tej „ciemnej stron", o której mówiłeś?
Anakin szczerze spojrzał mu w oczy.
- Tak sądzę.
- I to ci podpowiada twoja magiczna Moc?
- Nie,ponieważ. . .
- Ponieważ my w niej nie istniejemy. Nie jest częścią nas, a my nie jesteśmy częścią niej. Zapytam jeszcze raz: dlaczego uważacie, że stanowimy część ciemnej strony?
- Przez wasze czyny - odparł chłopiec.
- Czyny? Zabijamy w walce. Wy też zabijacie w walce. Zabijamy z ukrycia. Wy też zabijacie z ukrycia. Ty walczysz za swój lud. Ja walczę za swój.
- Ale to nasza galaktyka!
- Bogowie nam ją ofiarowali. Rozkazali, abyśmy przynieśli wam prawdę. Ta wasza Moc jest dla pomniejszych istot, które nie znąjąbogów.
- Nie akceptuję tego - sprzeciwił się Anakin.
- A mnie każesz zaakceptować coś, czego nie mogę zobaczyć ani powąchać? Coś, co istnieje tylko według twoich słów? Czy ty wierzysz w bogów?
Anakin zawahał się, ale spróbował raz jeszcze:
- Widziałeś, jak używam Mocy.
- Widziałem, jak robisz różne zdumiewające rzeczy. Nie widziałem, żebyś zrobił coś, czego my, Yuuzhanie Vong, nie bylibyśmy w stanie dokonać. Nasze dovin basale przemieszczają planety. Yammoski, a nawet takinędzny lambent, jak ten, który trzymasz w dłoni, mogąrozmawiać z innymi umysłami. Akceptuję to, co mogę zobaczyć: że masz moc, której ja nie posiadam. Nie muszę wierzyć w przesądy dotyczące źródła twojej mocy.
- No to nie wierz - zaperzył się Anakin.
- A co to wszystko ma wspólnego z budowaniem twojej odrażającej broni?
- Miecz świetlny jest czymś więcej niż zwykłą bronią. Każdy Jedi buduje swój własny miecz. Jego elementy są wiązane Mocą i wolą Jedi, ale jakimś sposobem stanowią coś więcej niż tylko sumę części. Miecz staje się istotą żyjącą w Mocy.
- Jest wykonany z martwych części. Nie może być żywy.
- Wszystkie żywe istoty są stworzone z nieżywych części, jeśli zajrzysz dość głęboko w ich strukturę - zauważył chłopiec. - Nic nie jest naprawdę martwe. Tak jak powiedziałem, Moc jest we wszystkim. W moim mieczu świetlnym znajdzie się cząstka mnie, a we mnie będzie cząst ka tego lambentu.
Vua Rapuung w zadumie pokiwał głową.
- Dostrzegam teraz korzenie twojej brudnej herezji. Wykorzystujecie bluź-niercze przedmioty, ponieważ w jakimś stopniu uważacie je za żywe?
Anakin zerwał się na równe nogi.
- Wyjaśniłem ci, co zamierzam zrobić. Sprzeciwisz mi się? Załamiesz się, kiedy zacznę walczyć moim mieczem świetlnym z twoimi pobratymcami?
Vua Rapuung zmierzył go gniewnym wzrokiem w mdłym blasku lamben-tu. Anakin słyszał, jak szczęka zębami.
- Bogowie doprowadzili mnie do ciebie - rzekł wreszcie. - Nie Yun-Shuno, wielooka matka łajdaków, ale sam Yun-Yuuzhan. Miałem wizję, w której powiedział mi, że niewierny Jeedai z ostrzem zrobionym ze światła poprowadzi mnie do zemsty i rehabilitacji. Dlatego przyszedłem za tobą aż tu, choć moje instynkty wzbraniały się ze wszystkich sił.
Dlatego nie zabiłem cię, kiedy po raz pierwszy użyłeś bluźnierczego ognia. Wszystko, co mówisz, brzmi dla mnie jak kłamstwo. Powody, dla których według ciebie miałbym zaakceptować twoją broń, nie mają najmniejszego sensu. Ale Yun-Yuuzhan przemówił do mnie.
- Zgadzasz się więc z tym, co ci powiedziałem na temat Mocy?
- Oczywiście, że nie. Jak już wcześniej mówiłem, mogę uznać to, co własnymi zmysłami odczuwam jako prawdziwe, nie wierząc w twoje gorączkowe brednie. Może bogowie akceptują twoją broń, ale twojej herezji na pewno nie. Buduj swoje ostrze.
Po tych słowach Rapuung odszedł w ciemność.
- I ty twierdzisz, że to ja gadam bez sensu - westchnął Anakin.
Rozczarowanie doprowadziło Anakina prawie do łez, ale się pozbierał. Wyczuwał lambent, ale nie poprzez Moc, nie w taki sposób, w jaki odczuwał wszystkie inne części swojej broni. Niby były na miejscu, dopasowane, gotowe do działania, ale to, co powiedział Rapuungowi, było prawdą. Jedynym momentem, w którym miecz świetlny stawał się bronią Jedi, była chwila, kiedy przechodziły przez niego pierwsze drgnienia prądu, kiedy każdy element stawał się częścią innego elementu i częścią Jedi, który je połączył.
Tylko lambent się opierał. Nie stawiał, co prawda, namacalnego oporu, lecz raczej nie pasował do ogólnego schematu.
Czas mijał nieubłaganie, każda chwila zbliżała Tahiri do jej okropnego losu.
Skup się, myślał. Nie ma czasu na próby.
W tym rozumowaniu czaił się jednak błąd. Słowa mistrza Yody, jego cała filozofia opierała się na założeniu, że Moc jest obecna wszędzie.
Tylko że nie było jej w Yuuzhanach Vong. Nie było jej w ich biotechnologii. Można było mieć z nimi kontakt jedynie pośrednio, poprzez rzeczy, które są wyczuwalne w Mocy.
Nagle, jak uderzenie w twarz, wybuchła mu w głowie okropna myśl.
Mistrz Yoda się mylił.
Jedi też się mylili, a Vua Rapuung miał rację. Jeśli Jedi nie obchodzi nic innego, jak tylko utrzymywanie równowagi w Mocy, rzeczywiście nie mają żadnego powodu, żeby walczyć z Yuuzhanami Vong. Och, ostatecznie Ana-kin może teraz nawet uratować Tahiri - powstrzymanie jej przed przemianą w ciemnego Jedi świetnie się mieści tej filozofii. Ale czy czyny Yuuzhan Vong - niezależnie od tego, czy wydają się dobre, czy złe - są warte przeciwdziałania, skoro nie mają żadnego odzwierciedlenia w Mocy?
Naturalnie, obcy zabijają ludzi, co zawsze powoduje zakłócenia w Mocy. Ale czy powoduje również brak równowagi? Yuuzhanie Vong nie otaczają się mroczną energią. Jeśli już ktokolwiek miałby być nią zagrożony, to raczej taki Jedi jak Kyp albo nawet on sam. Z tego punktu widzenia walka z Yuuzhanami Vong bardziej grozi konsekwencjami w postaci zachwiania równowagi w Mocy niż wszelkie działania samych Yuuzhan.
Cóż, to wszystko wydaje się całkiem logiczne, prawie tak, jakby wyszło z ust Jacena, a nawet wujka Lukę' a. Ale... ta logika opiera się na założeniu, że Moc jest wszędzie.
A to nieprawda. Wszelkie fakty potwierdzające tę teorię aż kłują w oczy, a jednak żaden z Jedi nie ma dość samozaparcia, żeby stawić czoło nowej rzeczywistości. Zamiast tego zachowują się jak rozwydrzone dzieciaki: płaczą, że
Yuuzhanie Vong nie grają czysto, że nie działają zgodnie z ich czarno-białymi zasadami. Dlatego Kyp strzela do nich i usiłuje zlikwidować problem, zabijając tego, kto go stworzył. Za to Jacen przycupnął w kącie niezdecydowany. Może nawet ma rację.
Ale przecież to nie w porządku, aby Yuuzhanie Vong zabijali całe planety. Nie mają prawa brać ludzi do niewoli. To złe, niewłaściwe czyny i należy z nimi walczyć. Skoro Moc sama nie nakreśliła tu linii granicznej i nie włączyła potężnych alarmów, ostrzegających o obecności ciemnej strony, może Ana-kin nie służy Mocy. A raczej, ujmując to precyzyjniej, służy czemuś jeszcze bardziej fundamentalnemu niż sama Moc, czemuś, czego Moc jest jedynie manifestacją, emanacją... narzędziem wreszcie. Nie bogom Rapuunga ani żadnemu innemu bogu, ale jakiejś fundamentalnej prawdzie wbudowanej we wszechświat na poziomie sub-atomowym. W jego galaktyce sługą tej prawdy jest Moc. Tam, skąd pochodzą Yuuzhanie Vong, gdziekolwiek to jest, rządzi coś innego. Ale światło pozostaje tam światłem, ciemność - ciemnością. Cokolwiek zaś przydarzyło się Yuuzhanom Vong, przeszli na ciemną stronę już bardzo dawno temu. Gdyby imperium Palpatine'a zwyciężyło i ruszyło do innej galaktyki z zamiarem jej podboju, do galaktyki, gdzie Moc nie jest znana, jaki dowód mieliby jej mieszkańcy na istnienie jasnej strony? Czy wiedzieliby, że Imperium jest aberracją tego, czym być powinno? Nie. Podobnie Anakin nie wie - nie może wiedzieć - jaką manifestację jasności pozostawili za sobą Yuuzhanie Vong. Pewne jest tylko to, że pozostawili ją daleko w tyle.
A może właśnie tak wygląda skutek ostatecznego przejścia wszystkich ludzi na ciemną stronę. Może po prostu Moc ich odrzuca - albo oni ją.
To nie znaczy, że są źli, podobnie jak nie wszyscy poddani Imperium byli źli. Ale robi to z nich godnych przeciwników. Bez nienawiści, bez gniewu. . . po prostu trzeba ich powstrzymać i Anakin Solo nigdy o tym nie zapomni.
Z nagłym przypływem pewności siebie sięgnął po części miecza świetlnego w Mocy i nacisnął głębiej. . .
A więc musi pośrednio działać na Yuuzhan Vong poprzez ich przedmioty. Świetnie. Jednak pod tą pozorną osobnością musi kryć się jedność.
I nagle, w jednym przebłysku olśnienia już wiedział. Więzią, która łączy miecz świetlny z lambentem, jest on sam - Anakin Solo. To w nim samym muszą nastąpić zmiany.
Zasilanie podskoczyło, zatrzeszczało, rozległ się znajomy trzask i syk. Gdzieś w ciemności odezwało się burczenie Vui Rapuunga.
Anakin otworzył oczy i oślepił go purpurowy płomień miecza świetlnego. Chłopiec zdał sobie sprawę, że śmieje się od ucha do ucha.
- Znowujestem Jedi - szepnął.
Cóż, może nawet całkiem nowym rodzajem Jedi.
- Dwa cykle już minęły - marudził trochę później Vua Rapuung.
Jego rysy w fioletowym świetle wyostrzyły się upiornie. - Twoja bluż-niercza broń działa, jak widzę. Czy to już koniec tego siedzenia? Możemy wreszcie przyjąć naszych wrogów?
- Ty ich będziesz przyjmował - odparł Anakin. - Ja ich będę tłukł. Twoi mistrzowie przemian chcą Jedi? No to go będą mieli!
III
PODBÓJ
ROZDZIAŁ
28
Mezhan Kwaad weszła do laboratorium i zwinęła kołpak na widok Nen Yim.
- Opisz swoje prace, adeptko - poleciła mistrzyni oschłym tonem.
- Pani, podczas twojej nieobecności poczyniliśmy znaczne postępy -ostrożnie odparła Nen Yim. - Uważam, że przy niewielkich korektach genetycznych implanty pamięciowe utrwalą się ostatecznie. Jeedai opiera się im znacznie mniej niż wtedy, kiedy byłaś tu ostatnio.
- To dobrze - powiedziała Mezhan Kwaad, a czułki zadrżały jej z gniewu. - Cenne dni stracone bezpowrotnie - zwróciła się znowu do Nen Yim. - Ale przynajmniej ty tutaj byłaś, moja adeptko, i miałaś dość kompetencji, żeby kontynuować moją pracę.
Nen Yim śledziła Mezhan Kwaad, która skierowała się w stronę wiwarium. Jeedai wciąż jeszcze miała ten sam błędny wyraz twarzy, ale od czasu do czasu Nen Yim wydawało się, że coś się dzieje za tymi obcymi zielonymi oczami. Coś bardziej yuuzhańskiego niż ludzkiego.
- Możesz powiedzieć mi swoje imię? - zapytała Mezhan Kwaad Jeedai. Tym razem wahanie było krótkie.
- Riina - odparła Jeedai. - Mam na imię Riina.
- Doskonale, Riino. Czy Nen Yim wyjaśniła ci, co z tobą zrobili?
- Częściowo.
- Powiedz mi, co pamiętasz.
- Niewierni porwali mnie jako dziecko na skraju swojej galaktyki. Przemienili mnie tak, abym wyglądała jak oni, i wszczepili mi fałszywe
wspomnienia razem ze swoimi mocami Jeedai.
- Czy wydaje ci się to właściwe?
- Nie zawsze. Nieraz wydaje mi się, że jestem. . . - jęknęła i zacisnęła pięści - . . . kimś innym.
- Uwarunkowanie niewiernych było doskonałe. Zanim cię ocaliliśmy, próbowali wyczyścić ci umysł. Narobili wiele szkód.
- Czuję to - odparła Jeedai.
- Jest coś, czego muszę się dowiedzieć - odparła Mezhan Kwaad.
- Urodziłaś się z pewnymi zdolnościami. Nauczono cię kłamstw dotyczących tych mocy, ale tym się już zajęliśmy. Boję się, Riino, że twoje urazy mogły spowodować zanik tych mocy.
- Nie jestem w stanie nawet o nich myśleć - poskarżyła się Jeedai.
W kącikach jej oczu pojawiły się małe kropelki wody i spłynęły po policzkach.
- Pomogę ci w tym - zapewniła mistrzyni. Gestem sprawiła, że wiwarium stało się nieprzenikalne dla głosu i zwróciła się do Nen Yim.
- Ucisz induktor nerwokręga. Nen Yim drgnęła.
- Pani, to może nie być zbyt rozsądne. Wciąż jeszcze są chwile, kiedy pamięta swoją prawdziwą osobowość. Większość ze ścieżek neuralnych udało nam się zamknąć, ale jeśli usuniemy obietnicę bólu. . .
- Nowe wspomnienia są już na miejscu, prawda? Wydaje się, że działają całkiem dobrze. Chyba zdoła je utrzymać. To nie potrwa długo.
- Ale ją zdezorientuje - zaoponowała Nen Yim. - Możemy wrócić do punktu wyjścia.
- Kto tu jest mistrzem, adeptko? - zirytowała się Mezhan Kwaad. -Czyżbyś naprawdę kwestionowała moje doświadczenie?
Nen Yim szybko dygnęła.
- Jestem godna politowania, pani. Oczywiście, zrobię jak każesz. Pragnęłam tylko dać wyraz mojej trosce.
- Pamiętam o niej. Teraz ucisz nerwokręga.
Nen Yim spełniła polecenie. Mezhan Kwaad sprawiła, że błona ponownie zaczęła przepuszczać dźwięki. Wyjęła z kieszonki oozhitha niewielki kamyk i położyła go na podłodze komory.
- Kiedyś potrafiłaś podnieść taki kamyk samą siłą woli - powiedziała do Jeedai. - Chcę teraz zobaczyć, jak to robisz.
- Będę musiała przywołać fałszywe wspomnienia - jęknęła Jeedai.
- Bolesne wspomnienia.
- My chętnie przyjmujemy ból - odparła Mezhan Kwaad. - Twój opór przed nim to wpływ ludzkich słabości, które ci wszczepiono. Zrób,co mówię.
- Tak, pani - zgodziła się Jeedai. Utkwiła wzrok w kamieniu i przymknęła oczy. Skrzywiła się lekko, ale zaraz twarz jej się rozjaśniła, a kamień uniósł się nad podłogę, jak podniesiony niewidzialną ręką.
Mezhan Kwaad roześmiała się triumfalnie.
- Nen Yim - rozkazała - zrób mapą obszarów mózgu wykazujących największą aktywność.
- Tak, pani.
- Riino, możesz już opuścić kamień. Kamień posłusznie opadł na podłogę.
- To nie bolało - zauważyła Jeedai. - Myślałam, że będzie boleć.
- Widzisz? Twoja rekonwalescencja postępuje bez zarzutu. Wkrótce przypomnisz sobie wszystko z twojego yuuzhańskiego życia.
- Chciałabym. . . - Jeedai zawiesiła głos w rozmarzeniu.
- Co?
- Wydaje mi się, jakbym była dwiema połówkami dwojga różnych ludzi, sklejonymi ze sobą - poskarżyła się. - Chciałabym znów być cała.
- Będziesz - obiecała Mezhan Kwaad. - Zanim się spostrzeżesz, już będziesz cała. A teraz proszę, podnieś ten kamień jeszcze raz.
- Widocznie te zdolności nie są zlokalizowane w jednym ośrodku mózgowym, podobnie jak nie generuje ich żaden organ - zastanawiała się nieco później Mezhan Kwaad, kiedy razem oglądały wyniki doświadczeń. - Jej moce Jeedai są w jakiś sposób rozproszone po całym układzie nerwowym, nie skupione. Polecenia pochodzą z płata przedniego mózgu, gdzie również generowana jest większość jej spójnych myśli.
Ale w tylnej części mózgu również wyraźnie widać znaczną aktywność.
- Może ta kontrola emanuje ze zmodyfikowanego systemu mięśniowego -zasugerowała Nen Yim.
- Nie widzę dowodów, aby ta młoda samica została zmodyfikowana w jakikolwiek sposób, zresztą niewierni wykazują tylko najbardziej podstawową wiedzę na temat biologii.
- Myślałam o modyfikacji poprzez selekcję pokoleniową.
- Selektywne rozmnażanie? Interesujące. Wiemy od naszych źródeł wśród niewiernych, że ta ich Moc w jednych rodzinach występuje silniej niż w innych, a Jeedai często łączą się w pary z innymi Jeedai. - Splotła czułki z lekką frustracją. - Potrzebujemy więcej Jeedai, większą próbkę. Niekompetencja wojowników. . . - nagle zadrżała i podniosła do głowy ośmiopalczastą dłoń. - Już czas. Muszą mi usunąć guz Vaa.
Jeszcze jedno niepożądane opóźnienie.
Nen Yim obrzuciła mistrzynię zdumionym spojrzeniem.
- Myślałam, że dlatego właśnie byłaś nieobecna, iż usuwali ci guz Vaa. Oczy Mezhan Kwaad zwęziły się w szparki.
- Co? Dlaczego tak sądzisz?
- Nie było cię przez dwa cykle, pani.
- Zostałam wplątana w bezsensowne gierki polityczne mistrza Yala Pla-atha. Zwołał za pośrednictwem villipa zebranie mistrzów na temat podziału odpowiedzialności na nowym światostatku. Zostałam zmuszona do rytualnego odosobnienia i to w najmniej odpowiedniej chwili.
- Ale asystent, którego przysłałaś, nie wspomniał o tym ani słowa. Powiedział tylko, że usuwają ci guz Vaa.
Słowa te wywarły dziwny skutek. Czułki Mezhan Kwaad opadły bezwładnie, a ton jej głosu stał się zimniejszy od zmrożonego azotu.
- Jaki asystent?
- Tsun.
- Nie znam nikogo o takim imieniu
- Ale powiedział mi, że to ty go przysłałaś. . .
- I że usuwają mi guz Vaa?
- Tak. Ale wiedział o mnie różne rzeczy. I o tym, co tu robimy. Mezhan Kwaad opadła na matę do siedzenia i potarła czoło.
- Nie o to chodzi - westchnęła. - Domyślił się, że grzebiemy się w herezji, a ty to potwierdziłaś. Zebranie było wybiegiem, aby mnie czymś zająć. Teraz Yal Plaath ma już swoje dowody. Dzięki tobie.
- Nie!
- Obawiam się, że jednak tak - zagrzmiał głos od strony drzwi. NenYim okręciła się na pięcie i zobaczyła w przejściu komandora Tsaaka Vootuha. Za jego plecami widać było grupę gwardzistów.
Mezhan Kwaad wyprostowała się na całą wysokość.
- To damutek mistrzów przemian. Nie macie mojej zgody, aby tu wejść.
- Nie potrzebuję jej - odparł komandor. - Mam zezwolenie od mistrza
Yala Plaatha. Obawiam się również, że muszę was obie zaaresztować i przeszukać wasze pokoje w poszukiwaniu dowodów.
- Dowodów czego? Spróbuj nas oskarżyć! - warknęła Mezhan
Kwaad. - Nie obrażaj nas aresztowaniem, jeśli nie postawiłeś nam żadnych zarzutów!
- Zarzut to herezja, oczywiście - odparł Tsaak Vootuh. - To oskarżenie łatwo będzie poprzeć dowodami. Jestem tego pewien.
ROZDZIAŁ
29
Droga z powrotem w górę korzenia była znacznie łatwiejsza niż w dół, bo teraz poruszali się z prądem. Nie była jednak ani trochę przyjemniejsza. Wynurzyli się w basenie przemian pod pomarańczowym światłem Yavin. Po drodze na górę Anakin zauważył pewien interesujący szczegół. Teraz Vua Rapuung istniał dla niego.
Nie w Mocy, nie z taką jasnością, jaką daje Moc, ale był tam; był jak gniewny cień rzucany przez lambent do umysłu Anakina.
To nie wszystko. Wokół siebie czuł też zamglony, pełen zakłóceń szum setek Yuuzhan Vong. Szum zanikał i wracał, niczym pełna zakłóceń transmisja, ale bez wątpienia istniał.
Nie była to Moc, ale zawsze coś, dzięki czemu mógł spojrzeć na wszystko nowymi oczami. Jego wzrok powędrował ku otaczającym go żywym strukturom, których wcześniej nie potrafił - a może nie chciał - zauważyć.
Podążając za Rapuungiem, zanurzył się w mrok.
- Czy ta twoja Jeedai wciąż jeszcze jest w damuteku? - zapytał Rapuung. Anakin skoncentrował się. Tahiri była tam, ale z każdym dniem stawała
się bardziej. . . niewyraźna, trudna do zlokalizowania. Teraz prawie wcale niej nie wyczuwał.
- Nie zmieniła miejsca - odparł. - Jest tam - pokazał palcem. Rapuung skrzywił się lekko.
- To nie jest główne laboratorium kompleksu przemian.
- Ale tam ją właśnie wyczuwam. Rapuung potarł płaski nos.
- To ma sens. Tam jest jej osobista komnata. Jeśli trzyma w tajemnicy swoje prace nad Jeedai, bo ma nadzieję, że ujdzie jej to płazem, na pewno robi to w swojej kwaterze.
- Dlaczego miałaby się ukrywać? - zapytał Anakin.
- Nie wiem. Nie znam się na tym, co robią mistrzowie przemian, a ona zawsze trzymała swoje sprawy w tajemnicy. Zawsze była bardzo nerwowa. -Głos zmiękł mu lekko. - Zawsze robiła nie to, co trzeba.
- Na przykład miała z tobą romans.
Nozdrza Rapuunga skurczyły się tak, że prawie zamknęły, ale skinął głową.
- Tak. Nie mów o tym więcej. Chodź, niewierny.
- Prowadź. Znam kierunek, ale nie drogę.
Rapuung bez słowa poczłapał przodem. Ściana rozstąpiła się przed nim.
Kompleks przemian był ośmioramienną gwiazdą z basenem pośrodku. Korytarz, którym podążyli, poprowadził ich jednym z ramion. Wewnątrz kompleks był rozjaśniony fosforyzującym blaskiem, od czasu do czasu oświetlonym dodatkowo pojedynczym lambentem, który rozpalał się, kiedy Rapuung się zbliżał. W korytarzach, na przemian bardzo regularnych i zdumiewająco asymetrycznych, unosił się słaby zapach wodorostów i gadów. Basen nie był punktem centralnym - tę funkcję spełniał owalny plac w miejscu połączenia korytarzy, łączący promienie gwiazdy.
Anakin sprężył się, kiedy spotkali pierwszych Yuuzhan. Stali w niewielkiej grupce, dyskutując o czymś, czego nie mógł do końca zrozumieć. Kiedy zobaczyli Rapuunga i Anakina, wytrzeszczyli oczy, ale nie odezwali się ani słowem.
- To łatwiejsze, niż myślałem - uznał Anakin, kiedy już ich minęli.
- Zabiłbym ich, gdybym uważał, że to pomoże, ale wysłali sygnał w tej samej chwili, kiedy nas zobaczyli.
- O czym ty mówisz?
- Zhańbiony i niewolnik w kompleksie przemian? Nieprawdopodobne.
- Ale przecież oni. . .
- Nie krzyczeli? Nie uciekali? Może to i mistrzowie przemian, ale są Yuuzhanami Vong. Gdybyśmy rzucili się, żeby ich zabić, już byliby martwi. Oni to wiedzą.
- Więc na co teraz czekamy?
Rapuung nie musiał odpowiadać. Ściany, podłogi i sufity wokół nich nagle zbliżyły się do siebie.
- Coś takiego - wykrztusił Anakin. Obejrzał się, ale za ich plecami też nie było lepiej.
- Mamy kilka sekund - rzekł Rapuung. - Nie oddychaj.
Anakin skinął głową i włączył miecz. Jaskrawe purpurowe światło rozjarzyło mgłę wydzielaną przez ściany korytarza. Anakin podszedł do przegrody i ciął w nią z szerokim zamachem.
Nie była to zbroja z kraba vonduun. Po pierwszym cięciu tkanka poddała się i w kilka chwil chłopiec zdołał wyciąć dziurę dość dużą, aby można było przez nią przejść.
Za nią korytarz ciągnął się przez jakieś cztery metry i kończył kolejnym zamknięciem. Tu mgła była już bardzo gęsta.
Anakin przebił się i przez tę przeszkodę, ale płuca już go zaczęły boleć i przed oczami zatańczyły mu czarne plamki. Dlatego zamiast ciąć w kolejną nieuchronną barierę przed sobą, która już się zamykała, wbił miecz w ścianę po prawej.
Wpadli do dużej komnaty, gdzie przywitały ich zdumione spojrzenia dwóch Yuuzhan Vong, pochylonych nad czymś, co wyglądało jak splątany kłąb czarnych pnączy grubości uda Anakina. Nie wiedział, czy to roślina, czy zwierzę, ale wcale go to nie obchodziło.
- A teraz którędy? - zapytał.
Rapuung wycelował palec w kierunku dwóch mistrzów przemian.
- Jeden z was. Zaprowadzicie mnie do osobistych laboratoriów mistrzyni Mezhan Kwaad.
Niższy z dwójki zmarszczył brwi.
- Jesteś zhańbiony.
Rapuund znalazł się przy nim w dwóch susach, uniósł go wysoko w górę i walnął nim o ścianę. Tamten opadł na podłogę, brocząc krwią z ust.
- Ty - rzekł Rapuung do drugiego. - Zaprowadzisz nas do Mezhan Kwaad. Drugi mistrz zerknął na swojego nieprzytomnego kompana.
- Chodźcie ze mną - rzekł.
- Czy oni mogą napełnić gazem również i tę komnatę? - zapytał Anakin.
- Oczywiście. Teraz jednak, kiedy opuściliśmy ten korytarz, w którym się nas spodziewali, będą musieli skonsultować się z mózgiem damuteka, żeby nas odnaleźć. To zajmie trochę czasu. Potem przyjdą wojownicy.
- Zastanawiałem się właśnie, dlaczego nie ma tu żadnych strażników.
- To dom mistrzów przemian. Wojownicy nie mogą tutaj przebywać bez zaproszenia, a i to tylko w nagłej potrzebie. Zazwyczaj nie ma potrzeby wystawiania straży. Minęły stulecia od czasu, kiedy ktoś napadł na damutek mistrzów przemian. Kto chciałby to zrobić, jeśli nie niewierni?
- Zdaje się, że niejaki Vua Rapuung - odparował chłopiec.
Mistrz przemian przeprowadził ich przez szereg ciasnych zakrętów do długiego, prostego korytarza, który kończył się przeponą, tutaj służącą za drzwi.
- Po drugiej stronie są osobiste pokoje mistrzyni - oznajmił. - Ale przejście nie otworzy się przed żadnym z nas.
- Dlatego mam ze sobą Jeedai - odparł Rapuung, a Anakin kciukiem włączył ostrze i przeciął błonę, przy okazji omal nie przepoławiając stojącego za nią żołnierza. Yuuzhanin Vong spojrzał na niego zaskoczony i poderwał amphistaffa do pozycji bojowej.
Rapuung przebiegł obok Anakina, zanurkował pod nie całkiem gotową bronią strażnika i uderzył go w podbródek gnijącą naroślą na łokciu. Implant uwiązł w szczęce tamtego i oderwał się, ale Rapuung chyba tego nawet nie zauważył, pochłonięty całkowicie widokiem sali pełnej wojowników, w której się nagle znalazł.
Anakin skoczył za nim i odbił amphistaffa, przecinając sobie mieczem świetlnym drogę do Rapuunga. Napastnik Rapuunga w obliczu nowego niebezpieczeństwa pozwolił amphistaffowi zwisnąć swobodnie, po czym śmignął nim pod ramieniem, celując w gardło chłopca. Anakin sparował szybkim, okrężnym ruchem, owijając miękkie zwierzę wokół ostrza miecza. Potem gwałtownie wyrzucił stopę do przodu. Yuuzhanin Vong zablokował kopniaka wolną ręką, ale część siły ciosu dotarła do celu. Anakin wyłączył ostrze, rzucił się na wojownika, wsadził mu rękojeść pod pachę i włączył na nowo.
Wo jownik drgnął i upadł, wydychając chmurę pary.
Anakin wyczuł cios od tyłu. Bez namysłu przykucnął, wykonał klasyczną blokadę za plecami i poczuł ostre uderzenie amphistaffa. Upadł, przetoczył się i podciął stopy niewidocznego przeciwnika, po czym odskoczył od kolejnego napastnika.
Dopiero kiedy znalazł się znów na wolnej przestrzeni, szykując się na spotkanie obu naraz, zdał sobie sprawę, co się wydarzyło: wyczuł Yuuzhanina Vong za plecami. Nie tak wyraźnie, jak poprzez Moc, ale wystarczająco, żeby sobie uratować życie.
Teraz wrogowie podchodzili z pewną ostrożnością, która dała mu czas, aby stwierdzić, że Vua Rapuung położył jeszcze jednego przeciwnika i był zajęty walką z kolejną trójką. Wyglądało na to, że na razie zasoby przeciwnika uległy wyczerpaniu, choć wkrótce w dużym otworze na drugim końcu pomieszczenia z pewnością pojawią się kolejni wojownicy. Po jednym problemie naraz.
Jeden z Yuuzhan ciął Anakina w lewą nogę, podczas gdy drugi zaatakował jego prawe ramię. Chłopiec uskoczył przed atakiem z dołu i ciął ostrzem na pół sztywny amphistaff drugiego przeciwnika. Miecz przeszedł przez palce Yuuzhanina, odcinając dwa z nich. Chłopiec skręcił miecz, celując w oko drugiego. Tamten szarpnął głową w tył i poderwał amphistaff, żeby odparować cios, Anakin zrobił unik przed paradą i dokończył cios w miejscu, gdzie u człowieka znajduje się splot słoneczny. Zbroja z kraba vonduun zadymiła, ale nie ustąpiła. Cios jednak był bardzo silny. Yuuzhanin stracił już równowagą unikając sztychu w oko i teraz po prostu runął jak długi.
W ciągu tych dwóch czy trzech sekund drugi przeciwnik Anakina uniósł amphistaffa i skręcił go w taki sposób, aby ten owinął się wokół głowy chłopca i ostrza, które Anakin podniósł do ramienia w bocznej zasłonie. Tylko dzięki temu, że wyłączył broń, zdołał uniknąć skaleczenia własnym mieczem, ale teraz amphistaff miał wolną drogę, aby owinąć mu się wokół szyi jak garo-ta. Anakin odruchowo sięgnął do gardła i upuścił broń. Yuuzhanin odwrócił się z dzikim wrzaskiem, zamierzając widocznie przerzucić Anakina przez ramię i przy okazji skręcić mu kark. Anakin pozwolił się przerzucić, ale stanął z wo jownikiem twarzą w twarz, z nietkniętym kręgosłupem.
Nie zdążył nawet zaczerpnąć powietrza, kiedy wojownik niemal pogardliwie poderwał go w powietrze, trzymając za końce amphistaffa.
Yuuzhanin zauważył miecz, który uniósł się za jego plecami, dopiero, kiedy purpurowe ostrze wyszło mu z szyi. Wtedy upuścił Anakina.
Niestety, amphistaffnie zaprzestał duszenia chłopca, a tymczasem jego drugi wróg też stanął na nogi. Anakin zdołał chwycić miecz na czas, aby zablokować tuzin ciosów, które spadły na niego, zanim poczuł, że traci siły. Jego krew domagała się tlenu, nogi wydawały się wyciosane z drewna.
Cofnął się, unikając ataku, i upadł jak szmaciana lalka. Podczas króciutkiej przerwy, kiedy jego wróg sądził, że chłopiec naprawdę zemdlał, z upadku przeszedł w przewrót, wyminął Yuuzhanina i ciął go po obu nogach pod kolanami.
A potem zanurzył się w głęboki kosmos.
- Jak długo mnie nie było? - zapytał Anakin Vuę Rapuunga. Yuuzhanin odrzucił amphistaf", do tej pory owinięty wokół szyi chłopca.
- Tylko kilka uderzeń serca. Anakin poderwał się na nogi.
- Jest ich tu więcej?
- Zdolnych do walki - nie. Nie w tym pomieszczeniu. Może w pobliżu kręcą jacyś, nie wiem.
Anakin skrzywił się i rozmasował sobie szyję.
- Zdaje się, że miało tu nie być żołnierzy. Przynajmniej twoim zdaniem.
- Myliłem się. Widocznie przybyli tu z jakiegoś powodu.
- Może wiedzieli, że się zbliżamy.
- Może, ale nie sądzę. To osobista gwardia komandora.
- Cudownie. Może jednak lepiej się pospieszmy.
- Nasz przewodnik uciekł, ale już go nie potrzebujemy. Musimy być całkiem blisko.
Anakin rozejrzał się po ciałach powalonych żołnierzy.
- Nie sądzę, żebyś tego potrzebował - rzekł z powątpiewaniem - ale może wziąłbyś jeden z tych amphistaffów?
- Ślubowałem przed obliczem bogów, że dopóki nie zostanę przywrócony do łask w oczach mego ludu, nie podniosę broni wojownika - oznajmił uroczyście Rapuung.
- Ach, tak. To nawet ma sens. - Anakin zrobił kilka kroków i rozrostował ramiona, żeby upewnić się, że wszystko działa.
- Nie podoba mi się obecność tych wojowników - mruknął Rapuung.
- Ja też za nimi nie przepadam.
- Nie o to mi chodzi. Jeśli są tu bez pozwolenia mistrzów przemian, może to oznaczać, że przybyli, żeby jednego z nich aresztować lub coś mu zabrać.
- A mogą to zrobić?
Vua Rapuung wybuchnął chrapliwym śmiechem.
- Zbyt mało wiesz o naszych zwyczajach, niewierny, a jeszcze mniej o Me-zhan Kwaad.
- Ale co... - zaczął Anakin i nagle go oświeciło: - Tahiri!
- Chodź - rzekł Rapuung. - Wciąż jeszcze mamy czas.
- To tutaj - oznajmił Anakin. - Tutaj ją trzymali.
Rozejrzał się szybko po pokoju. Właściwie nie przypominało to laboratorium, raczej pomieszczenie do wiwisekcji. Wszystkie powierzchnie pokryte były żywymi organami wewnętrznymi - niektóre z nich pulsowały i popiskiwały. Zazwyczaj wnętrzności tego nie robią. Jedna czwarta pomieszczenia oddzielona była przezroczystą membraną.
- Ona tu była - wyjaśnił Anakin.
- Oczywiście.
- Dokąd mogli pójść?
- Nie widzę żadnego innego wyjścia - odparł Rapuung.
- No to. . . - zanim skończył, wyczuł coś za plecami. Kolejna sekcja ściany stała się nagle przezroczysta i przepuszczalna. Wylała się z niej rzeka wo jowników Yuuzhan Vong. Za nimi Anakin spostrzegł żółtą plamę włosów Tahiri.
- Tahiri! - wrzasnął i rzucił się na gromadę nieprzyjaciół.
ROZDZIAŁ
30
Vua Rapuung wył przeraźliwie. Anakin walczył w ponurym, zaciętym milczeniu. Rozpęd zaniósł ich w sam środek wojowników, którzy - w przeciwieństwie do poprzednich - nie działali w rozproszeniu i byli przygotowani na walkę. Anakin i jego towarzysz zostali wkrótce wypchnięci z powrotem do pierwszego wiwarium przez sześciu żołnierzy, którzy otoczyli ich ciasnym kręgiem. Druga szóstka - z której jeden był znacznie gęściej pokryty bliznami niż pozostali, a zatem prawdopodobnie przywódca - poprowadziła Tahiri i dwie kobiety, które wyglądały na mistrzynie przemian, w kierunku korytarza, którym przyszli Anakin i Vua Rapuung.
- Nie! - wrzasnął Anakin. Próbował przebić się przez pierścień żołnierzy blokujących mu drogę, ale jeden z nich zdołał oplatać mu amphistaff dokoła kostki i wykorzystać moment skoku, aby rzucić chłopcem o podłogę. Ana-kin zamortyzował upadek Mocą, ale jego przeciwnik za gradzał mu drogę do drzwi, a stopa wciąż była uwięziona. To znaczy do chwili, kiedy Vua Rapu-ung walnął Yuuzhanina w tył głowy, aż poleciały zęby. Rapuung stanął nad Anakinem i przez kilka sekund nikt ich nie atakował. Wojownicy czujnym wzrokiem mierzyli Zhańbionego i Anakina.
- Vua Rapuung - warknął wreszcie jeden z nich. - Co tu robisz z tym niewiernym? Powinieneś znajdować się w wiosce zhańbionych i od kupywać swoje winy.
- Nie mam nic do odkupywania - oburzył się Rapuung. - Zostałem skrzywdzony. Wszyscy dobrze o tym wiecie.
- Wiemy to, co twierdzisz.
- Ty, Tuloku Naapie, walczyłeś u mego boku jeszcze kilkadziesiąt cykli temu. Wierzysz, że bogowie mnie przeklęli?
Wo jownik, do którego się zwrócił, rozdął nozdrza, ale nie odpowiedział. Ten, który przemówił wcześniej, teraz zniżył głos:
- Kimkolwiek byłeś, czy zostałeś przeklęty, czy nie, najwyraźniej oszalałeś. Walczysz z niewiernym u boku przeciwko własnemu gatunkowi.
- Szukam zemsty - wyjaśnił Rapuung. - Mezhan Kwaad... Dokąd ona się wybiera?
- Mistrzyni przemian została zabrana na proces. Oskarżonoją o herezję.
- Wyrzuciliście ją z systemu?
- Tego nie wiem.
- Nie mogę na to pozwolić, dopóki nie wyzna, że wyrządziła mi krzywdę. A ci, którzy staną mi na drodze, odlecą z życia na krwawych skrzydłach.
- Zatrzymamy cię - zapowiedział Tolok Naap. - Ale będziemy z tobą walczyć jak z wojownikiem, którym niegdyś byłeś. - Rzucił Rapuungowi swój amphistaff. - Weź broń. Nie każ nam zabijać bezbronnego.
- Do tej pory zwyciężałem bez broni - odparł Rapuung. - Czy byłoby tak, gdyby bogowie mnie nienawidzili?
- Twoim amphistaffem jest ten Jeedai - zadrwił jeden z nich. - Odłóż go, a my również odłożymy broń. A wtedy zobaczymy, jak cię bogowie kochają.
Rapuung obejrzał się na Anakina z błyskiem w oku.
- Odstąp, Jeedai.
- Rapuung, nie mamy czasu na zabawy. Tahiri. . .
- Jest z obiektem mojej zemsty. Jeśli stracimy jedną, stracimy też drugą. Załatwię to szybko.
Anakin wytrzeszczył oczy, po czym krótko skinął głową. Odsunął się na bok i wyłączył miecz.
W osiem sekund później Anakin koso spojrzał na Rapuunga, przełażąc przez stos trupów.
- Po co to ja ci byłem potrzebny? - zapytał. - Bo zapomniałem. Pobiegli wzdłuż korytarza, zerkając na prawo i lewo w poszukiwaniu pułapek i zasadzek.
- Kiedy dopadniemy Mezhan Kwaad - rzekł Vua Rapuung - musisz tak długo trzymać śmierć z dala ode mnie, dopóki nie wymuszę od niej wyznania. Dlatego jesteś mi potrzebny.
- Tyle mogę zrobić.
- Przysięgnij. Przysięgnij na tę twoją Moc, którą tak czcisz. Utrzymuj śmierć z dala ode mnie, dopóki ona nie przemówi. . . ani krócej, ani dłużej.
- Przysięgam - powiedział Anakin. - Oczywiście, jeśli w ogóle dotrzemy tak daleko. Ile czasu mamy, zanim przybędą posiłki?
- Niewiele.
- Wobec tego zabieramy się za to nie tak, jak trzeba. Zaraz wpadniemy w pułapkę, jaką na nas zastawili.
- I przejdziemy po ich grzbietach.
- Żaden z nas nie jest zrobiony z neutronium - zauważył Anakin.
- Nie będę się już ukrywał.
- Nie miałem na myśli ukrywania się - wyjaśnił chłopiec. - Tylko niewielką zmianę taktyki.
- Wyjaśnij.
W odpowiedzi Anakin podniósł miecz i wyciął dziurę w niskim suficie.
- Podsadzić się? - zapytał.
Kilka chwil później Anakin i Vua Rapuung z dachu gwieździstego kompleksu obserwowali wojowników okrążających wyjścia i wejścia na parterze. Yavin ukrył się już do połowy za horyzontem i teraz było znacznie ciemniej niż wtedy, gdy wynurzali się z basenu przemian. Anakin wiedział, że słońce wkrótce wstanie.
- Szybko znajdą naszą drogę ucieczki - zauważył Vua Rapuung.
- Wiem. Nie potrzeba mi dużo czasu. - Znów sięgnął poprzez Moc, szukając Tahiri. Była tam, ale jej obecność wciąż wydawała się ulotna, trudna do zlokalizowania.
Tahiri, usłysz mnie. Muszę cię odnaleźć. Odpowiedzią była niechęć.
Tahiri, znasz mnie. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Proszę.
Tym razem wyczuł słabe wahanie i coś jakby krok w jego kierunku. Przez chwilę widział skoczki koralowe i większe statki yuuzhańskie, na które nie miał nazwy.
- Sithowe nasienie! - krzyknął. - Wsiadaj na statek! Rapuung warknął gardłowo.
- Nie, nie wsiadają - dodał - Tędy.
Wyskoczyli na zewnątrz kompleksu pomiędzy promieniami rozgwiazdy, z dala od wszelkich wyjść i prześliznęli się obok tego najsłabiej strzeżonego, niezauważeni przez straże. Kolejne sto metrów doprowadziło ich do kompleksu portowego.
Podobnie jak jego kuzyn, ten damutek również miał formę rozłożystej gwiazdy z wejściami i wyjściami na czubkach promieni. Tu jednak basen przemian był przykryty dziwną substancją, co pozwalało na lądowanie yuuzhań-skich statków. Tahiri i otaczająca ją grupa wojowników wkroczyli już na rampę - czy też język, czy cokolwiek to było - jednego z większych statków. Około pięćdziesięciu innych Yuuzhan kręciło się przy różnych czynnościach w całym kompleksie. Większość miała wygląd zhańbionych, ale widać było również kilku intendentów. Anakin zdusił krzyk i ruszył pędem, z Rapuun-giem depczącym mu po piętach bezszelestnie niczym cień.
Kiedy znaleźli się w odległości około dwudziestu metrów od statku, usłyszeli krzyk. Trzej wojownicy strzegący rampy opadli na kolana i zasypali ich gradem chrząszczy-pocisków. Czas zwolnił swój bieg dla Anakina; zapalił i podniósł miecz, aby je odbijać.
Trzy owady uderzyły w świetliste ostrze i odbiły się od niego pod różnymi kątami już jako węgielki. Żaden z nich nie zranił Anakina, ale Rapuung jęknął cicho.
Nie zwolnił jednak. Wpadli na trójkę strażników niczym czoło cyklonu i wskoczyli na rampę pod kolejną lawiną chrząszczy.
Tym razem Anakin nie miał tyle szczęścia. Jeden owad przebił mu udo, chłopiec upadł na kolano, blokując dwa następne, które rozpłatałyby mu pierś w bardzo nieprzyjemnych miejscach. Rapuung zawył, okręcił się i padł na rampę z wilgotnym plaśnięciem.
Anakin usiłował wstać.
- Stój, Jeedai - odezwał się lodowaty głos.
To przemówił komandor. Stał obok Tahiri z amphistaffem owiniętym wokół szyi. Trzech pozostałych wojowników zasłoniło go sobą.
- Tahiri! - zawołał Anakin.
- To nie moje imię - odparła Tahiri. - Jestem Riina Kwaad.
- Jesteś Tahiri, moja najlepsza przyjaciółka - sprzeciwił się Anakin. -Cokolwiek ci zrobili, wiem, że mnie pamiętasz.
- Możesz być częścią tych kłamstw niewiernych, które jej wszczepiono -odparła starsza mistrzyni przemian. - Ale niczym więcej.
- Dość - warknął komandor. - To bez sensu. Jeedai, jeśli przybyłeś jej na pomoc, to poniosłeś klęskę. Jeśli nie przestaniesz walczyć, zabiję ją tam, gdzie stoi.
- Czy to ta słynna odwaga Yuuzhan Vong? - zapytał Anakin. - Ukrywać się za zakładniczką?
- Nie zrozumiałeś mnie. Wiem, kim jesteś. Jesteś Anakin Solo, brat Ja-cena Solo, którego tak bardzo pragnie dostać mistrz wojenny Tsavong Lah. Chcę, żebyś się poddał. Chcę mieć cię żywcem. Jeśli nie spełnisz mojego życzenia. . . jeśli zrobisz jeszcze choć jeden krok, by zaatakować, ta samica umrze. A potem cię okaleczę, jeśli zdołam. A ponieważ ta metoda może skończyć się dla ciebie przypadkową śmiercią, wolał bym tę pierwszą.
- Pójdę zamiast niej - oświadczył Anakin. - Z własnej woli. Aleją musicie wypuścić.
- Cóż za dziecinada - odparł komandor. - Nic podobnego nie zrobię. Tylko że twoja decyzja zaowocuje dla niej życiem lub śmiercią. Ona należy do nas.
- Jeedai - zaskrzeczał Vua Rapuung, chwiejnie stając na nogi. - Pamiętaj o swojej przysiędze.
Anakin z przerażeniem zauważył, że Rapuung zaciska dłonią ziejącą ranę w brzuchu.
Co może zrobić? Komandor zabije Tahiri. Był tego pewien, a w swojej obecnej kondycji nie zdołałby niczemu zapobiec. Jeśli jednak się podda, zdradzi tym samym Vuę Rapuunga.
Rapuung jednak i tak umierał. Jeśli nawet odzyska honor, czy pomoże to komukolwiek?
Anakin położył dłoń na ramieniu towarzysza.
- Pamiętam o mojej przysiędze - rzekł. - Która to?
- Ta z dłonią o ośmiu palcach. Anakin podniósł wzrok na komandora.
- W porządku. Jeszcze tylko jedna sprawa, jeśli chcesz mnie żywcem. Nie będzie cię to nic kosztowało.
- Wątpię. Mów.
- Wezwij mistrzynię przemian imieniem Mezhan Kwaad, aby powiedziała prawdę.
- O czym?
- Niech odpowie na pytania, które zada jej Vua Rapuung.
- Nie widzę tu żadnego Vui Rapuunga - sztywno odparł komandor.
- Tylko zhańbionego, który nie zna swojego miejsca.
- To nie ja jestem zhańbiony - odezwał się Rapuung. - Zrób, jak mówi niewierny, a poznasz prawdę.
- Nie ma sensu słuchać bredni tego szaleńca - wtrąciła Mezhan Kwaad. - Walczy przy boku niewiernego Jeedai. Czy trzeba czegoś więcej?
Za ich plecami plac powoli wypełnia się wojownikami i gapiami.
- Boisz się prawdy, Mezhan Kwaad? - rozległ się okrzyk z dołu. - Jeśli jest szalony, to cokolwiek powiesz, nie powinno ci zaszkodzić.
Anakin obejrzał się przez ramię i zobaczył tego samego wojownika, który zatrzymał ich pierwszego dnia - Hala Rapuunga, brata Vui. Odpowiedział mu ogólny pomruk aprobaty.
- Ilu z was walczyło razem z nim? - ciągnął Hal. - Czy kiedykolwiek ktoś kwestionował odwagę Vui Rapuunga? Czy ktokolwiek wątpił, że bogowie go kochają?
- Mezhan Kwaad ma rację - sucho odparł komandor. - Sam siebie ogłosił szaleńcem poprzez swoje zachowanie. - Obejrzał się na mistrzynię. - Skoro jednak dopatrzyłem się już jednej zdrady Mezhan
Kwaad. . . zdrady herezji, nie widzę powodu, aby wątpić, że jest zdolna do innych niegodziwości. Mistrzyni Mezhan Kwaad, wyzywam cię, abyś odpowiedziała szczerze na pytania, które Zhańbiony, niegdyś znany członek Domeny Rapuung, zechce ci postawić. Twoja prawdomówność nie zależy wyłącznie od twojego honoru, lecz od słuchacza prawdy, którego przygotowałem na przesłuchanie w tej drugiej sprawie.
- Nie poddam się takiej niegodnej procedurze - oburzyła się Mezhan Kwaad.
- Nie masz prawa odmówić, w przeciwnym razie twoja domena zapłaci najwyższą cenę. Odpowiedz na jego pytania i niech to wszystko już się skończy.
- Zadaj swoje pytanie, zhańbiony.
- Mam tylko jedno - odparł Vua Rapuung. - Mezhan Kwaad, czy umyślnie odarłaś mnie z implantów, zainfekowałaś moje blizny, przydałaś mojemu wyglądowi znamion hańby? Czy to ty mi to uczyniłaś, czyzrobili to bogowie?
Mezhan Kwaad spojrzała na niego z nieprzeniknionym wyrazem twarzy i uniosła głowę jeszcze wyżej.
- Nie ma bogów - odparła. - To ja uczyniłam z ciebie tę nędzną kreaturę, którą się stałeś.
Tłum eksplodował szaleństwem.
Mezhan Kwaad rozpostarła swoje osiem palców, jakby pozdrawiając tłum. Szybciej niż oko zdołałoby to uchwycić, palce wydłużyły się jak włócznie. Zanim komandor zdążył bodaj mrugnąć, jeden szpon przeszył mu oko i wyszedł z drugiej strony czaszki. Wojownicy padli bezgłośnie, zamordowani w ten sam sposób. Anakin rzucił się do przodu, ale jeden skręt nadgarstka mistrzyni wbił w jego ramię palec-włócznię. Każdy mięsień ciała chłopca skurczył się pod wpływem bólu i miecz świetlny z łomotem spadł z rampy.
Vua Rapuung rzucił się ku niemu jak błyskawica, ale padł po zainkasowa-niu identycznej rany w udo. Leżał z twarzą obok twarzy Anakina, mrugając, z dziwnym wyrazem zmieszania na twarzy. Usta miał mokre od krwi.
- Jeedai. . . - wyrzęził, ale słowa utonęły w napadzie torsji.
Ból zelżał, ale chłopiec stwierdził, że ostatnią częścią ciała, jaką może ruszać, są gałki oczne. Zobaczył, jak Mezhan Kwaad unosi coś w drugiej ręce. Coś, co przypominało niewielki orzech.
- To huun - krzyknęła tak, aby tłum ją usłyszał. - Uwalnia truciznę działającą na nerwy, której wystarczy, aby zabić wszystkich po kolei, jak tu stoicie. Ja jestem na nią odporna. Wasza śmierć będzie bezużyteczna, nie posłuży Yuuzhanom Vong. To komandor Vootuh i ci pozostali są prawdziwymi zdrajcami. Ja jestem Mezhan Kwaad, odpowiadam wyłącznie przed Najwyższym Władcą Shimrrą. Kiedy i on usłyszy o tym incydencie, przywróci tu porządek. Tymczasem zabieram ten statek, aby lepiej się bronić. Nie chcę wyrządzić szkody moim yuuzhańskim towarzyszom. Zrobię to tylko wtedy, gdy będę musiała.
Tłum prowadzony przez Hala Rapuunga szedł już w górę rampy. Teraz przystanął.
Mezhan Kwaad zwróciła się do swojej asystentki.
- Nen Yim, wciągnij tę dwójkę na pokład - wskazała na Anakina i umierającego Vuę Rapuunga.
Młoda adeptka zawahała się, po czym ruszyła w kierunku Anakina. Przystanęła, widząc, jak miecz świetlny chłopca unosi się zza jego pleców.
Mezhan Kwaad też to zobaczyła. Wysłała do ciała Anakina potężny impuls bólu, który rozproszył jego myśli w bezładne strzępki.
Miecz świetlny jednak wciąż płynął w powietrzu. Mezhan Kwaad podwoiła natężenie bólu.
Wtedy Tahiri chwyciła miecz w locie i zapaliła go z lekkim trzaskiem. Na twarzy Mezhan Kwaad ukazał się najpierw wyraz zdumienia, a potem ostatecznego zrozumienia zrozumienia, że to wcale nie Anakin. . .
A potem Tahiri obcięła jej głowę.
Znieruchomiała na chwilę, objęła wzrokiem swoje dzieło i uśmiechnęła się. Anakin ujrzał znów swoją wizję starszej, dojrzalszej Tahiri, otoczonej ciemną Mocą. Usłyszał jej bezlitosny, lodowaty śmiech.
- Tahiri - wykrztusił.
Dopiero teraz spojrzała na niego i z wahaniem zrobiła w jego kierunku najpierw jeden krok, potem drugi. Opuściła koniec ostrza tak, że prawie dotykał jego policzka.
- Mój przyjaciel - odezwała się, zniżając głos niemal do szeptu. -Mój najlepszy przyjaciel. Zostawiłeś mnie.
Jej oczy nie pasowały do uśmiechu. Miały ten sam kolor co zawsze, ale kiedyś były ciepłe, pełne radości. Teraz wyglądały jak zamrożony chlor.
- Próbowałem cię odnaleźć - odpowiedział. - Przez cały ten czas. . .
- Nie jesteś prawdziwy - szepnęła. - Nic nie jest prawdziwe. Jesteś kłamstwem.
Wytrzymał jej spojrzenie i ujrzał w nim pustkę. Wyczuwał wewnętrzną burzę, jaka w niej szalała.
- To nie kłamstwo, Tahiri. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką. Kocham
cię.
Ostrze ścięło kosmyk włosów, ale Anakin nawet nie mrugnął.
- Kocham cię - powtórzył, czując, jak nasiona jego wizji zaczynają wypuszczać pędy i korzenie. . .
Tahiri przymknęła powieki, a kiedy je otwarła, chłopiec zobaczył te same, dobrze mu znane zielone oczy.
- Anakin? Ty naprawdę. . . - rozejrzała się wokół siebie, jakby poraz pierwszy zauważyła tłum. - O, to nie wygląda najlepiej.
Anakin pojął, co miała na myśli. Po śmierci Mezhan Kwaad wojownicy wmieszani w tłum wysunęli się na czoło. Uzbrojeni po zęby, obserwowali przedziwny spektakl z odległości kilku metrów.
Niedługo przestaną zadowalać się samym patrzeniem.
- Musimy się stąd wynosić - mruknął Anakin.
- I to jest twój plan? - zapytała Tahiri głosem, który przynajmniej częściowo przypominał jej dawny.
- Hej, robię co mogę. Zatrzymam tłum, a ty biegnij do statku.
- Nie, Anakinie. Nie boję się śmierci. Nie po tym, co ze mną zrobili. Choć, zabierzemy ze sobą tylu, ilu damy radę. - Podniosła miecz. Jejoczy znów stały się zimne.
- Czy mogę dostać z powrotem swoją własność? - uprzejmie zapytał chłopiec.
Spojrzała tak, jakby zamierzała odmówić, ale wzruszyła ramionami i podała mu miecz.
- Jasne. To twoja broń. Ja swoją zgubiłam.
Anakin wziął miecz, chwiejnie stanął na nogi i zwrócił się twarzą do zebranych wojowników.
ROZDZIAŁ
31
Hal Rapuung podniósł amphistaff do pozycji na baczność.
- Jeedai, udowodniłeś, że jesteś wielkim wojownikiem. Będzie to dla mnie zaszczyt móc cię zabić.
- Nie - wychrypiał ktoś za plecami Anakina.
Vua Rapuung dokonał rzeczy niemożliwej: wstał. Wziął amphistaff z dłoni jednego z martwych strażników.
- Dopóki żyję, nikt z was nie będzie walczył z Jeedai.
- Vuo Arpuungu - odezwał się jego brat. - Wszyscy słyszeliśmy, co powiedziała Mezhan Kwaad. Już nie jesteś zhańbiony.
- Nigdy nie byłem zhańbiony. Ale teraz wiesz już, że masz przed sobą wo jownika.
- Vuo Rapuungu, nie - zaprotestował Anakin. - Dla ciebie to już koniec. Rapuung zwrócił się ku niemu.
- Wkrótce umrę - rzekł. - Mogę ci dać tylko niewielką szansę. Bierz ją. Teraz.
Znowu zwrócił się w stronę tłumu.
- Salut dla Jeedai! - krzyknął. - Salut krwi!
Z tymi słowy skoczył pomiędzy wojowników, wywijając amphistaffem. Pierwszym ciosem obalił brata, który upadł na ziemię, ale żył jeszcze. Innych zaatakował z o wiele bardziej zabójczą precyzją.
- Anakin? - odezwała się Tahiri.
- Do statku! - krzyknął. Jeśli zdoła ją usunąć w bezpieczne miejsce, będzie mógł wrócić po Rapuunga.
Jednak większe zobowiązania miał wobec Tahiri. Jeśli będzie próbował pomóc Rapuungowi, zginą wszyscy troje.
- Potrafisz tym latać? - zapytała.
- Będziemy się martwić, kiedy uda nam się wciągnąć rampę. Skoczyli do środka i zaczęli gorączkowo szukać tablicy kontrolnej.
- Czego szukamy? - zapytała Tahiri.
- Jakiegoś przycisku, gładkiego miejsca. . . ogniska nerwowego. Nie wiem.
- Nie widzę nic takiego! To bez sensu! - zdenerwowała się.
Anakin przesuwał dłońmi po gąbczastym wnętrzu statku. Tahiri miała rację. Jeśli nawet nie potrafią podnieść rampy, to jaką mają szansę na to, że w ogóle ruszą to głupie bydlę?
Prawdopodobnie zerową, ale trzeba spróbować. Nie doszedł tak daleko po to, żeby teraz dać się pokonać.
Widział, jak Vua Rapuung umiera. Otaczała go sterta ciał, stał w niej po kolana, co zmuszało go do walki w nieruchomej pozycji. Jeden amphistaff uderzył go w szyję i wyszedł w okolicy krzyża, ale zanim Vua Rapuung zginął, zdołał jeszcze własnym amphistaffem rozbić czaszkę tego, który zadał mu ranę. Potem upadł.
Wtedy reszta wojowników ruszyła na niego, waląc amphistaffami. Po jego ciele rzucili się w kierunku rampy.
- Sithowe nasienie - warknął Anakin, rozpierając się w wejściu i wymachując rozjarzonym ostrzem. Postanowił, że zginie przynajmniej tak samo chwalebnie jak Vua Rapuung.
- Och! - krzyknęła nagle Tahiri. - Tsi dau poonsi. Tizowyrm przetłumaczył to jako „Usta niechaj się zamkn".
Wessana nagle rampa umknęła spod stóp szarżujących wojowników i właz się zatrzasnął.
- Po prostu chyba trzeba wiedzieć, jak z tym rozmawiać - mruknę ła Tahiri. Siliła się na lekki ton, ale było to jak parodia jej dawnej osobo wości. Ona też to czuła. Oczy wypełniły jej się łzami. - Oni wsadzali mi do głowy różne rzeczy, Anakinie. Nie wiem już, co jest prawdziwe, a co nie.
Dotknął jej ramienia.
- Ja jestem prawdziwy. I wyciągnę nas z tego. Wierz mi.
Nagle przytuliła się i objęła go ramionami, zanim jeszcze zdołał poprosić, żeby to zrobiła. Była ciepła, drobna i miła w dotyku. Wtedy właśnie zraniona noga odmówiła mu posłuszeństwa.
Szybko odcięli część ubrania Tahiri, żeby zrobić z niego opaskę uciskową. Żywa tkanina zachowała się nawet lepiej niż się spodziewali, bo po pierwszym szoku, spowodowanym odcięciem od reszty, skurczyła się, być może w agonii. Anakin marzył o takiej leczniczej łatce, jaką miał Rapuung. Może znajdą coś takiego na statku.
Natrafili na układ sterowniczy w tej samej chwili, kiedy cały statek zako-łysał się od potężnego trafienia.
- Niech to, szybko się wzięli do rzeczy - syknął Anakin. - Zastanawiam się, dlaczego jeszcze nie otwarli włazu.
- Zahermetyzowałam go - wyjaśniła Tahiri. - Teraz nie posłucha nikogo z zewnątrz.
- Skąd wiesz?
- Po prostu wiem. To znaczy. . . jestem pewna, że mają kogoś takiego, kto zdoła to otworzyć, ale nie zdążą, zanim się oderwiemy.
- Przyjmując, że w ogóle się oderwiemy - zgodził się Anakin, obrzucając wzrokiem układy sterowania i walcząc z przypływem rezygnacji. Rozpoznał villipa i koję przyspieszeniową, ale to wszystko. Z „konsoli" wystawały przeróżne nie całkiem geometryczne kształty, otoczone rozmaitością łatek o różnych barwach i teksturze. Nic mu to nie mówiło. Nie widać było żadnych napisów ani liczb, żadnych mierników, żadnych odczytów. Ściany pomieszczenia też były nieprzejrzyste. Nie widział nawet, co wyprawiają na zewnątrz Yuuzhanie. Należało się jednak domyślać, że przywlekli jakąś gigantyczną ka-tapultę albo armatę.
Statek zatrząsł się znowu i kilka łatek zalśniło mdłym blaskiem, co prawdopodobnie oznaczało jakieś uszkodzenia.
- No dobrze - westchnął Anakin. - Może rzeczywiście nie wszyst kim umiem latać.
Tahiri wzięła do ręki coś w rodzaju miękkiej torby leżącej na koi. Torba była połączona cieniutkim wężem z konsolą.
- Włóż to na głowę - zaproponowała.
- Masz rację! - zawołał Anakin, nagle sobie przypominając, o co chodzi. - Wujek Lukę nosił kiedyś na głowie coś takiego. To rodzaj bezpośredniego interfejsu do mózgu.
Z powątpiewaniem spojrzał na przedmiot, po czym przymierzył go. Natychmiast usłyszał odległy głos, mruczący coś, czego nie był w stanie zrozumieć.
- Tizowyrm nie tłumaczy - mruknął. - Ten kaptur chyba go omija.
Spróbował wydać umysłem kilka poleceń, ale bez skutku.
- Może być kiepsko - mruknął. - To chyba tak jak z lambentem. Bez dostrojenia nasz mózg nie połączy się bezpośrednio z technologią Vongów.
- Yuuzhan Vong - machinalnie poprawiła Tahiri.
- Racja. Może to tylko bariera językowa. Może. . . Tahiri, przymierz to.
- Nie jestem pilotem.
- Wiem, ale spróbuj.
Tahiri wzruszyła ramionami i włożyła worek na głowę. Stwór zadrżał i dopasował się do jej rozmiaru.
- Och! - szepnęła. - Czekaj!
Ściany stały się nagle przezroczyste, chociaż właśnie kolejne uderzenie wprawiło statek w niekontrolowany dygot. Teraz Anakin widział, co się dzieje: inny statek, również stojący na lądowisku, strzelał do nich z broni plazmowej. Yuuzhanie rozstąpili się, żeby umożliwić mu bezpieczne strzały. Anakin pomyślał, że pewnie zamierzają się przebić przez powłokę. . . skórę?. . . nie uszkadzając przy tym samego statku.
- Dobrze - mruknęła Tahiri, muskając palcami kolejne wiązki nerwowe. - Zobaczmy, co. . . auuu!
Statek wyskoczył w górę niczym jeszcze żywy węgorz z patelni. Anakin jęknął i zaraz wrzasnął z radości, waląc Tahiri po plecach.
- Jeszcze nam się uda! - krzyczał. - Spadamy stąd!
- Dokąd?
- Gdziekolwiek! Po prostu leć!
- Ty jesteś kapitanem - odparła. Damutek nagle uciekł w dół i stał się niewyraźną plamą.
- Nie najgorzej - mruknął chłopak. - Teraz gdybyś tylko mogła jeszcze sprawdzić, jak działa uzbrojenie. . .
Tahiri krzyknęła nagle i zaczęła szarpać worek, aż zdarła go z głowy.
- Co się dzieje?
- To coś w mojej głowie! Każe mi wracać! Jeszcze kilka sekund i już by mnie miało!
- Niedobrze - mruknął chłopiec, obserwując błyskawicznie zbliża jącą się powierzchnię planety. Wydało mu się, że widział to ostatnio zbyt wiele razy. Pewnie to wina zbyt dużej grawitacji.
Zanim znaleźli właz i wydostali się na zewnątrz, Anakin usłyszał pomruk zbliżającego się statku Yuuzhan Vong.
- Tahiri - zwrócił się do dziewczyny. - Pędź. Ja z tą moją nogą będę cię tylko zatrzymywał.
- Nie - odparła spokojnie.
- Proszę. Tyle przeszedłem, żeby cię uratować. Nie możesz tego zmarnować.
Tahiri pogładziła go lekko po policzku. - Nie zmarnuję - szepnęła.
- Wiesz, o czym mówię.
- Wiem, że zawsze wszystko robiliśmy razem. Wiem, że jeśli to koniec, to nie ma nikogo innego, kogo bardziej chciałabym mieć u mego boku. Wiem, że wciąż jeszcze możemy sprawić, że pożałują, iż w ogóle z nami zadzierali.
- Ujęła go za rękę.
Anakin mocno ścisnął podaną dłoń.
- Dobrze - zgodził się. - Razem to razem.
Statek nie potrzebował dużo czasu, żeby ich znaleźć - nie zdołali zalecieć dalej niż kilometr za rzekę. Nie był to też odpowiednik śmigacza, lecz coś znacznie większego, rozmiarów korwety.
Tahiri delikatnie, nieśmiało dotknęła Anakina poprzez Moc i wtedy po raz pierwszy chłopiec zrozumiał, co jej naprawdę zrobiono: ból i zamęt, koszmarne wrażenie nierealności. Wlał w nią strumień współczucia i siły. Więź wzmacniała się z każdą chwilą. Dziewczyna ściskała jego palce coraz silniej, aż wreszcie opuścił przed nią - przed obojgiem - ostatnie bariery i Moc przepłynęła przez niego jak huragan.
Tahiri zaśmiała się. Nie był to śmiech dziecka.
„ Razem jesteście silniejsi niż suma was obojga" - powiedział kiedyś Ikrit. Razem.
Wyrwali z ziemi tysiącletnie drzewo Massasich i wystrzelili je pionowo w górę. Zanim uderzyło w statek Yuuzhan Vong, miało już prędkość śmi-gacza. Wyrżnęło prosto w dovin basala i rozszczepiło się, powodując obrót statku. Kolejne drzewo wyskoczyło z ziemi, jeszcze jedno. . . i jeszcze jedno. Statek zawisł w powietrzu, strzela jąc do drzew kłębami płynnej plazmy. Widać było, że załoga nie całkiem rozumie, co się dzieje. Jedno z drzew uderzyło w wyrzutnię plazmy i cała jedna strona statku eksplodowała płomieniem.
Teoretycznie Jedi mogą używać Mocy bez wysiłku i bez zmęczenia. W praktyce rzadko tak bywa.
Anakin i Tahiri przekroczyli już granice swoich możliwości i teraz szybko opadali z sił.
Statek zakołysał się, płynny ogień ściekał kroplami ze stopionej broni, ale wciąż jeszcze wisiał nad nimi, a tam, skąd przybył, było jeszcze wiele innych. Anakin mocno ścisnął dłoń Tahiri.
- Razem - szepnął.
Powietrze nad nimi zawyło i rozjarzyło się czerwonymi, ostrymi promieniami pulsującego światła, które cięły statek Yuuzhan Vong jak warzywo. W chwilę później kula ognia, zbyt jasna, by na nią patrzeć, ugodziła pojazd w to samo, otwarte już miejsce. Statek Yuuzhan Vong był już trupem, lecącym w dół jak kamień. Anakin spojrzał w górę z rozdziawionymi ustami.
Z nieba spływał kolejny statek - wykonany z metalu i szkła, a nie z żywego koralu.
Był to zdezelowany transporter Remisa Vehna, najpiękniejszy przedmiot, jaki Anakin oglądał w swoim życiu.
Opadał na repulsorach z otwartym włazem.
Qorl wystawił głowę na zewnątrz.
- Na co czekacie? - zawołał. - Wskakujcie na pokład.
ROZDZIAŁ
32
Talon Karrde wzrokiem drapieżnego gada śledził celownik skanera dalekiego zasięgu.
Pomimo to doskonale wiedział, kiedy Kam Solusar wszedł do kajuty i stanął bezszelestnie za jego plecami.
- Co jest? - zapytał Jedi.
- Czujniki dalekiego zasięgu twierdzą, że jakiś transporter właśnie opuścił atmosferę Yavina Cztery - wyjaśnił Karrde.
- Kilka chwil temu poczułem niewiarygodny skok Mocy - zastanowił się Solusar. - Jestem pewien, że to sprawka Anakina, a może i Tahiri.
- Wyczuwasz ich teraz? Czy są w tym transporterze?
- Myślę, że muszą tam być. Karrde potrząsnął głową.
- To mało. Skoro już zapuszczam się tak głęboko na terytorium Yuuzhan Vong z dużą szansą na to, że ani jeden statek z mojej floty nie powróci, to wolałbym wiedzieć na pewno. A może to tylko jeden lub dwóch maruderów z Brygady Pokoju, którzy ukrywali się po drugiej stronie Yavina?
- To Anakin - zapewnił go Solusar. Karrde rozluźnił mięśnie ramion.
- No cóż, to brzmi lepiej. Oczywiście pod warunkiem, że mówisz to pewnym tonem - odparł. - Doskonale.
Obejrzał się na swoją załogę.
- Wygląda na to, że mamy to, na co czekaliśmy. Zmiana celu misji.
Do tej pory tylko staraliśmy się przeżyć i zbierać zbłąkanych nieprzyjaciół. Z tego, co się orientuję, Yuuzhanie wykorzystują nas jako tarczę strzelniczą i do odsiewania idiotów z ich materiału genetycznego.
- Zaczną się zachowywać inaczej, kiedyruszymy, żeby przejąć tamten statek. Prawdopodobnie zaczną w nas strzelać wszystkim, co mają pod ręką, a my znajdujemy się na takiej pozycji, że niewątpliwie dostaniemy. Możemy zapomnieć o posiłkach z Nowej Republiki, musimy sobie radzić sami. Jeśli są jakieś wątpliwości na temat naszych planowanych działań, chciałbym je usłyszeć teraz.
Powiódł wzrokiem po mostku i ekranach, na których widniały twarze kapitanów pozostałych statków. Odpowiedziało mu milczenie.
- Kiedy nie byliśmy z tobą, kapitanie? - zapytała Shada z „Układu Idiot". Jej uwaga została przyjęta chóralną owacją. Serce Karrde'a ścisnęło się
z dumy.
- Wspaniale, dzieci - powiedział. - No to do roboty.
Zaledwie Anakin wszedł na pokład, powitała go seria pisków i świergotów.
- Hej, Fiver, ja też się cieszę, że cię widzę - zawołał.
- Wracaj do roboty, ty mały mechaniczny leniuchu - warknął Vehn przez ramię z fotela pilota. - A ty, rycerzu w gorącej wodzie kąpany, do działka. Zobaczymy, czy uda nam się wstrząsnąć tym warzywniakiem.
- Lepiej się czuję przy sterach - odparł chłopiec, obserwując Yavin Cztery znika jący po sterburcie.
- Po tym, co z nim zrobiłeś ostatnio? - zapytał Vehn. - Nie, dzięki, serdeczne dzięki, ale dość demolki jak na ten jeden raz.
- To twó j statek - zgodził się Anakin.
- Masz cholerną rację.
Anakin nad ramieniem pilota spojrzał na ekran.
- Niezłe fory - zauważył.
- Aha. Statki Yuuzhan potrzebują więcej czasu, żeby wyjść z atmosfery. Ale jak już raz wyjdą, to nas dogonią.
- Jaki mamy plan?
- Gnać szybko, aż im zwiejemy.
- I to wszystko?
- Hej, tylko improwizuję. Skarżysz się, że ci uratowałem tyłek?
- Nie - odparł chłopiec. - Właściwie myślałem o tym, żeby ci podziękować, ale teraz już nie jestem taki pewny.
- Daj spokój, bo się zaraz rozpłaczę. Jeśli masz jakiś plan, daj mi znać. Anakin rozejrzał się po rozgwieżdżonym niebie. Był słaby, bardzo słaby,
ale wydawało mu się, że coś wyczuwa.
- Podaj mi czujniki dalekiego zasięgu - szepnął.
- Przykro mi, ale nic z tego. Pracowaliśmy nad tym, kiedy te potworne bliźniaki powiedziały mi, że czują, że potrzebujesz pomocy. Przerwaliśmy naprawę i daliśmy gazu.
- Sannah, Valin - zawołał ich Anakin i gestem nakazał, żeby podeszli. -Wyczuwacie tam coś?
- Jasne - odparł Valin po chwili. - Kam Solusar. . . jest gdzieś tam.
- Tak - dodała Sannah. - Ja go też czuję.
- Jestem za słaby, żeby mieć pewność, Tahiri też. Powiedzcie Vehnowi, gdzie.
Valin przez chwilę bacznie obserwował przestrzeń na ekranie, wreszcie wskazał punkt około dziewięćdziesięciu stopni na sterburtę.
- Tam.
- Tam? - zapytał Vehn. - I to ma być kierunek?
- Mamy hipernapęd? - wtrącił Anakin.
- Nie.
- To proponuję, żebyś ustawił kurs tak, jak pokazuje Valin. Inaczej przerobią nas w gwiezdny pył.
- Lepsze to, niż dać się znowu złapać - szepnęła Tahiri.
- No dobrze - zgodził się Vehn. - Do tej pory te małe potworki miały rację, przynajmniej dziś.
Anakin ruszył w stronę siedzenia drugiego pilota, ale Vehn położył na nim rękę.
- Tu siedzi Qorl - zaoponował.
- Ja ustępuję - wtrącił Qorl. - Każdy Solo, którego znam, jest lepszym pilotem ode mnie.
- Nie bądź niemądry - odparł Anakin. - Nawet gdyby to była prawda, jesteś w lepszej kondycji do latania niż ja. Przepraszam, że się wpychałem. Wy dwaj tworzycie dobrą parę.
Mężczyźni spojrzeli po sobie.
- Qorl dał mi pewien. . . pogląd na sprawy - wyjaśnił Vehn.
- Częściej przy użyciu buta niż czegokolwiek innego - odparł stary, ale i on się uśmiechał.
- No cóż - niezręcznie odezwał się Anakin. - Dziękuję wam obu. Przylecieliście po mnie i Tahiri, chociaż mogliście po prostu uciec.
- Żartujesz chyba - przerwał mu Vehn. - Żeby te małe potworkizmieniły mi mózg w trociny?
- I tak jeszcze nie koniec wszystkiego. Już dwa razy byłem zestrzeliwany na Yavinie Cztery. Nie mam szczęścia, jeśli chodzi o wychodzenie z tego systemu.
- To prawda - odparł Anakin. - Ale i tak jesteśmy bliżej niż byliśmy.
- Skoro już o tym mowa, będziemy mieli randkę z Yuuzhanami za jakieś pół godziny - oznajmił Vehn.
- Tak szybko nas doganiają?
- Nie. Już tam są.
- Idę na wieżyczkę - oznajmił Anakin.
- Dobra. Pokaż im przynajmniej, że zamierzamy się bronić - mruknął Vehn.
- Transporter został zaatakowany przez Yuuzhan Vong, sir - zameldowała H'sishi. - Oberwali kilka razy, ale wciąż lecą prosto w naszą stronę.
- Jak długo? - zapytał Karrde.
- Jeśli damy prosty kurs, nie więcej niż dwadzieścia minut. Ale jeśli to zrobimy, staniemy się doskonałym celem dla tej blokady, która się tam tworzy.
- Ale jeśli polecimy okrężną drogą, nie dotrzemy do nich przedtym pseu-doniszczycielem. Dankin, kurs prosto na nich. „Układ Idiot", „Etherway" i „ Dymisja" będą nas eskortować.
- Sir, to nie są nasze najlepiej uzbrojone statki.
- Ale tylko one mogą nas dogonić, prawda? Spokojnie, stabilny kurs.
- Doskonale, sir. Będziemy w ich zasięgu za dziesięć minut. . . Jeżeli nie mają czegoś, o czym nie wiemy, choć ostatnio z Yuuzhanami to właściwie reguła.
Anakin obserwował skoczka koralowego, przesuwającego się ku rufie. Nie zniszczył go jeszcze. Dwa pierwsze strzały zostały wessane przez anomalię grawitacyjną wytwarzaną przez dovin basala, a trzeci tylko ją osłabił. Mały stateczek nie miał jednak wystarczającej prędkości, żeby pozostać w okolicy transportera. Na razie skoczki były tylko utrapieniem, nawet niezbyt dużym.
Bardziej martwił go niszczyciel, powoli opuszczający się nad nim po ster-burcie, a jeszcze bardziej to, że niewiele zza niego widział. O ile się orientował, pomiędzy nim a Talonem Karrde 'em mogła czekać cała yuuzhańska flota. Jeszcze raz próbował dosięgnąć znajomej obecności Karna Solusara i tym razem przez krótką chwilę wydało mu się, że ją znalazł. Ale Kam mógł równie dobrze być o całe lata świetlne w tamtym kierunku - a może to w ogóle tylko pobożne życzenia. Nie miał żadnej pewności.
Miał za to absolutną pewność, że niszczyciel już wkrótce dobierze im się do skóry. Mógł mieć tylko nadzieję, że Vehn ma w zanadrzu parę sztuczek.
- Bezpośrednie trafienie w „Układ Idioty" - zameldowała H'sishi.
- Shada, jesteś tam? - zapytał Karrde przez komunikator.
- Wciąż jestem, szefie. Połaskotali nas, ale i tak nadążamy.
- Jeszcze jeden taki strzał i jesteście jonami - zdenerwował się Karrde. -Odpadajcie. Już dość zrobiliście.
- Przepraszam, szefie, ale nic nie słyszą. Coś się dzieje z moim komunikatorem. Trzymaj się, jesteśmy blisko.
Moc w „ Szalonym Karrdezie" nagle gwałtownie spadła i zaraz wróciła do normy. Powłoka aż zadygotała od odległej wibracji Dwa statki eskortujące nie były w stanie ochronić ich przed wszystkim. „Dymisja" zmieniła się w kulę ognia już w pierwszej wymianie strzałów, prawdopodobnie z całą załogą na pokładzie.
Z dobrą załogą. Później będzie ich opłakiwał, kiedy będzie miał na to czas.
Zobaczył, jak „Układ Idioty" dostaje ostatni strzał wprost w silniki, statek rozjarzył się pióropuszami plazmy, na rufie zatańczyły ogniki wyładowań.
- Wynoś się stamtąd, Shada! - wrzasnął w komunikator. Brak odpowiedzi.
- „Układ Idioty" wciąż leci równo z tamtym niszczycielem, sir - zameldowała H'sishi. - Nie rozumiem tego. Jej silniki przepadły, a reaktor jest bliski stanu krytycznego.
Karrde zamrugał.
- Shada! - warknął i rzucił się do Dankina. - Dwa stopnie na sterburtę i tak trzymaj.
- Co on robi, sir?
- Trzyma ich na promieniu ściągającym. Chyba przekierowali na niego moc. Całą.
W chwilę potem „Układ Idioty" zniknął w kuli oślepiająco białego światła, zabierając przy okazji duży kawał yuuzhańskiego niszczyciela.
- Shada - jęknął Karrde i nagle poczuł się bardzo zmęczony. W ciągu swego życia stracił więcej przyjaciół niż wrogów. Patrzył śmierci w twarz zbyt wiele razy, aby jeszcze zachować złudzenia. Pewnego dnia los zwróci się przeciwko niemu i on także zginie. Wydawało mu się jednak, że z wszystkich ludzi, których znał, Shada przeżyje go na pewno.
- Jeden niszczyciel załatwiony - zgrzytnął zębami. - Jeden przed nami.
- Właśnie straciliśmy „ Etherwa", sir - szepnęła H'sishi.
- Zniszczony?
- Nie. Nie ma zasilania.
- Zostaliśmy tylko my.
- Tak.
- Przeciwko nim wszystkim.
- Chyba że chce pan czekać na cała resztę, sir. Ja. . . sir, za nami! Karrde zobaczył statek na ekranie i tylko rutyna sprawiła, że serce nie
skoczyło mu do gardła.
Jednostka, która się pojawiła niemal tuż nad nimi, była imperialnym niszczycielem gwiezdnym.
Czerwonym imperialnym niszczycielem gwiezdnym.
- Komunikat, sir - odezwał się Dankin.
- Przełącz.
Na ekranie pojawiła się brodata ludzka twarz.
- No dobrze, Karrde - warknął brodacz. - Podejrzewam, że ciebie także będę musiał wyciągać z tego bagna. Mam nadzieję, że znajdziesz coś przyzwoitego, żeby mi to wynagrodzić.
- Booster Terrik!
- A któż by inny?
- Jestem pewien, że coś wygrzebię w magazynie.
- Na razie nieważne. Gdzie mój wnuk?
- Zdaje się, że na tym transporterze, który zaraz zostanie połknięty przez ten wielki statek yuuzhański.
- Tylko to chciałem wiedzieć. Zobaczymy się po drugiej stronie, Karrde.
- Po drugiej stronie czego?
- Mgławicy, którą zaraz wyprodukuję. Ekran pociemniał.
- No cóż, moi drodzy - odezwał się Karrde. - Mamy całkiem nową grę. Rozegrajmy ją dobrze.
Anakin utrzymywał ciągły ogień z turbolasera, aż kaskady stopionego koralu yorik spływały po powłoce statku niszczyciela. Wróg ledwie zdawał się go zauważać, nawet z całkiem bliskiego zasięgu, w jakim się znaleźli -kilkadziesiąt metrów od powierzchni.
Musiał przyznać, że Vehn radzi sobie całkiem nieźle - podlatuje blisko, aby uniknąć dużych dział, i wywija skomplikowany spiralny taniec wokół osi statku, uchylając się przed grawitacyjnymi mackami dovin basala. Gdyby odlecieli za daleko, mogliby mieć mniej szczęścia. Jeden porządny strzał z dużego działa plazmowego i już po nich.
- Hej tam, nie spać - zatrzeszczał głos Vehna. - Wystrzeliwują skoczki koralowe.
Anakin to widział. Yuuzhanie Vong nie dokowali myśliwców w śluzach, ale transportowali je poprzyczepiane do całej powłoki statku. Anakin zdążył już przyszpilić kilka nieaktywnych, ale teraz zaczęły się odczepiać całe ich ro je.
- Musisz je trzymać na dystans, Solo - warknął Vehn głosem pełnym desperacji. - Jeśli spróbujemy im uciec, dopadną nas niszczyciele.
- Zrozumiano - odparł Ąnakin. Potem nie miał już czasu mówić. Całym ciałem i duszą skoncentrował się na dziko tańczących organicznych
formacjach wroga. Nie wiedział nawet, skąd ma zacząć je liczyć.
Nadlatywały, a on je zestrzeliwał. Złapał rytm - raz-dwa-trzy. Pierwszy strzał w anomalię grawitacyjną, żeby ją wyczerpać, Drugi - tuż poza horyzontem zdarzeń. Statek przesunie się, żeby go przechwycić, a wtedy trzeci strzał zazwyczaj trafi w cel. Nieraz skoczek zdołał pochłonąć wszystkie trzy strzały, czasem spójne światło zabłysło na tyle blisko anomalii, że zostawało przez nią ugięte. Najczęściej jednak, przy odpowiednim rytmie, był w stanie umieścić ten trzeci strzał tam, gdzie sobie tego życzył.
Nie mógł jednak powystrzelać wszystkich. Transporter podskakiwał i jęczał rozpaczliwie, gdy stopiona plazma dokonywała dzieła zniszczenia. Ana-kin ignorował wstrząsy i walczył w ponurym milczeniu.
Vehn też się nie odzywał, jeśli nie liczyć przekleństwa od czasu do czasu. Wszyscy mieli już dość gadania.
Jeden strzał wroga przedostał się przez zaporę ogniową Anakina i odbił się od kokpitu wieżyczki, pozostawiając na transparistali nadtopione pasmo. Anakin wycelował w śmiałka, ale tamtego już nie było. Odwrócił się z powrotem, by dopaść drugiego, którego dostrzegł kątem oka, i uderzył go pełną mocą. Skoczek zawirował, po czym wyprostował kurs.
W jego kierunku. Anakin z absolutnym spokojem strzelał raz za razem i obserwował.
Anomalia połknęła pierwszy strzał, drugi odchylił się szerokim łukiem. Za to trzeci trafił w sam środek. Stateczek z błyskiem zniknął z pola widzenia, ale kokpit został zasypany strumieniem ostrych odłamków, jakby wpadł w pole asteroid.
Pojawiły się pierwsze pąjęczynki pęknięć.
Jeszcze jeden strzał, a będę oddychał próżnią, pomyślał Anakin.
Ale w żadnym wypadku nie mógł opuścić wieżyczki. Upewnił się, czy zatrzasnął blokadę odcinającą go od reszty statku. Nie musiał wszystkich zabierać ze sobą.
Zestrzelił jeszcze dwa skoczki, kiedy trzy następne w formacji klinowej ruszyły wprost na niego. Wziął głęboki, uspokajający oddech i zaczął strzelać, ale wiedział, że nie da rady wszystkim.
Rzeczywiście, wystrzelił jeszcze ze dwa razy, po czym uszkodzony laser przegrzał się i przeszedł na chwilę w stan odpoczynku. Anakin beznamiętnie wodził wzrokiem za nadlatującymi skoczkami. Sięgnął w Moc w nadziei, że znajdzie jakieś odłamki i obrzuci nimi stateczki.
Zaczął się zastanawiać, co to za uczucie, kiedy krew zaczyna wrzeć.
Wyczuł ich w Mocy w tej samej chwili, kiedy skoczki rozbryznęły się w oślepiająco białej kuli światła, a dwa X-skrzydłowce wyskoczyły zza rozszerzającej się chmury gazów i odłamków koralu. Komunikator ożył.
- Pomóc ci, braciszku?
- Jaina!
- Ale nas wplątałeś w aferę, Anakinie - odpowiedział mu męski głos.
- Jacen! Gdzie. . . jak. . . ?
- Wyjaśnienia potem - przerwała Jaina. - Kto pilotuje tę balię?
- To ja - wtrącił Vehn.
- No to wynoś się stąd i to szybko - poleciła. - My dopilnujemy, żeby was nie dopadły te szczeniaki. Corran Horn też tu jest. Prawie mi żal Yuuzhan.
- Ale jeśli odlecę. . .
- Uwierz mi, braciszku - wpadła mu w słowo. - Nie pożałujesz, jeśli odlecisz.
Anakin wydał z siebie głębokie westchnienie ulgi, kiedy turbolaser obudził się do życia.
- Mam tylne wyjście - oznajmił rodzeństwu. - Tylko oczyśćcie mi drogę. Vehn, rób lepiej to, co ci każą,
- Jak sobie życzysz - sarkastycznie odparł pilot.
A potem tylko otworzył usta i westchnął. Anakin nie wiedział dlaczego, dopóki nie znaleźli się po drugiej stronie „Błędnej Wypraw". Tymczasem statek Yuuzhan rozjarzył się ogniem niczym supernowa.
Anakin gapił się w transparistalowe okno i śmiał tak szeroko, że mógłby połknąć półksiężyc w poprzek.
Karrde'owi nie było do śmiechu, kiedy w standardowy dzień później statki Yuuzhan wreszcie podwinęły ogon i wykonały skok w nadprzestrzeń. Obserwował dryfujące szczątki statków wroga i swoich, ponuro szacując własne straty.
Tak, za stary już był na takie wariactwa.
- Kapitanie, wiadomość do ciebie.
Przez chwilę miał ochotę ją zignorować, ale w tym momencie - tuż po walce - mogło to być coś naprawdę ważnego.
- Przełącz, H'sishi.
W chwilkę później na ekranie pojawiła się szczupła twarz mężczyzny w średnim wieku.
- Corran Horn - powitał go Karrde. - Miło cię widzieć. Byłeś na niszczycielu gwiezdnym teścia?
- Kiedy Jacen i Jaina nas znaleźli, rzeczywiście tak było. I. . . - Twarz skurczyła mu się na chwilę, po czym znów przybrała obojętny wyraz. - Kar-rde, chciałem ci podziękować za uratowanie mojego syna i innych dzieci. Wiem, ile cię to kosztowało.
Nic nie wiesz, pomyślał Karrde.
- Proszę bardzo - odpowiedział na głos. - Kiedy coś obiecuję, robię wszystko, żeby dotrzymać obietnicy.
- W tym jesteśmy do siebie podobni - podkreślił Horn. - Zawsze spłacam mo je długi. A teraz jestem twoim wielkim dłużnikiem.
Karrde przyjął to wyznanie lekkim skinieniem głowy.
- Cieszę się, że twój syn jest zdrów i cały. Czy mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić? Przepraszam, że jestem taki lakoniczny, ale jakoś nie mam w tej chwili nastroju do rozmowy.
- Zaraz dam ci spokój. Oczywiście to nawet w części nie wyrównuje mojego długu, ale mam coś dla ciebie.
- Co?
- Właściwie powinienem powiedzieć: kogoś. - Horn odsunął się, a na jego miejscu pojawiła się smutna twarz Shady D'ukal.
- Shada!
- Dajże spokój, Karrde - odpowiedziała. - Chyba nie sądziłeś, że będę na tyle głupia, aby zostać na płonącym statku? Gdy tylko nas złapali, wszyscy uciekliśmy w kapsułach ratunkowych. Horn nas namierzył swoim X-skrzydłowcem, robiąc szeroką spiralę w kierunku gazowego giganta. -
Zmrużyła oczy i uważniej spojrzała na ekran. - Hej, szefie, co z twoim okiem?
- Ten cholerny wentylator rozpyla kurz - odparł Karrde, mruga niem pozbywając się podejrzanej wilgoci. - A ty zbieraj swój szanowny tyłek i wracaj,
żebyśmy mogli podyskutować, jak zamierzasz mi spłacić
„Układ Idiot".
Shada przewróciła oczami. - Do zobaczenia, szefie.
Pomimo wszystkich strat Talon Karrde pozwolił sobie wreszcie na dyskretny, leciutki uśmieszek. Właściwie dlaczego nie? Przecież zwyciężyli.
EPILOG
- Nie wierzyłam, że znajdziemy Boostera - wyznała Jaina z pełnymi ustami. - Już byłam gotowa porwać „Cień Jadę" i lecieć na Yavin.
Kiedy Booster nie chce dać się znaleźć, potrafi zniknąć jak nikt.
- A co robił? - spytał Anakin.
- Przemycał broń dla hutyjskiego podziemia, jeśli chcesz wiedzieć
- odrzekła. - Właśnie się zastanawiałam, dokąd uda się Booster, kiedy zechce przyłożyć rękę do tej wojny i dalej ciągnąć z niej zyski bez moralnego kaca.
- Żartujesz.
- Nie zaszkodziło, że Corran był z nim - dodał Jacen. - Dzięki temu wyczuwaliśmy go w Mocy.
- Ale i tak. . .
- Jacen jest skromny - przerwała mu Jaina. - Spędził mnóstwo czasu pogrążony w głębokiej medytacji, usiłując znaleźć Corrana. To nie był przypadek.
- Naprawdę imponujące - przyznał Anakin.
- Dziękuję, Anakinie - odrzekł Jacen, jakby zaskoczony. Zmarszczył czoło, co niesłychanie upodobniło go do ojca. - W porządku, mały?
Anakin kiwnął głową.
- Tak, właściwie tak. Oczywiście noga jeszcze mnie boli, nawet z plastrem z bacty, ale poza tym chyba wszystko w porządku. Nawet lepiej niż w porządku.
- Co masz na myśli? - zapytał Jacen podejrzliwie. Anakin przez chwilę przeżuwał w zadumie.
- Do tej pory nie potrafiłem patrzeć na Yuuzhan Vong inaczej, jak tylko jak na wrogów - wyjaśnił.
- Bo to są wrogowie - zapewniła go Jaina.
- Tak - przyznał Anakin. - Tak samo jak Imperium. Ale mama i ojciec, i wujek Lukę musieli przynajmniej wyobrazić sobie ludzi, z którymi walczyli, poza Palpatine'em oczywiście, jako potencjalnych przyjaciół.
W końcu właśnie tak wujek Lukę zniszczył Imperatora, prawda? Potrafił sobie wyobrazić Dartha Vadera jako ojca, jako przyjaciela. Yuuzhanie Vong. . . no cóż, szczerze mówiąc nigdy nie chciałem nawet myśleć o nich w ten sposób.
- Nie ułatwiają nam tego, to fakt - mruknęła Jaina. - Wiesz przecież, co się stało z Elegosem, kiedy próbował ich zrozumieć.
- Chcesz powiedzieć że tobie udało się to, czego nie potrafił zrobić Elegos? - zdziwił się Jacen.
- Czy ich rozumiem? Nie, nie całkiem. Ale i tak mam o nich większe pojęcie niż przedtem. Mogę zacząć myśleć o nich jak o ludziach, a to duża różnica.
Jacen skinął głową.
- Oczywiście masz rację. Czy to oznacza, że już nie zamierzasz z nimi walczyć? A może spróbujesz popracować nad zawarciem pokoju?
Anakin zamrugał.
- Chyba żartujesz! Musimy z nimi walczyć, Jacenie. W każdym razie ja muszę. Po prostu teraz wiem już lepiej, jak się do tego zabrać.
Mars powrócił na czoło Jacena.
- Jesteś pewien, ze wyciągnąłeś z tej całej historii właściwą naukę?
- zapytał ostrożnie.
- Nie obraź się, Jacenie, ale chyba dam sobie spokój z zastanawianiem się, jaką naukę mógłbym z tego wyciągnąć, gdybym był kimś innym. Szczerze mówiąc, gdybym był kim innym, nie sądzę, żebym przeżył tak długo, by się czegokolwiek nauczyć.
- Powiedz Boosterowi, że musimy ewakuować statek - wtrąciła Jaina. -Anakin nadyma się w takim tempie, że zaraz rozerwie kadłub.
- Wierz mi albo nie - powiedział chłopiec - ale nie powiedziałem tego z dumą. Po prostu stwierdziłem fakt.
- Duma jest bardzo zdradliwa - ostrzegł Jacen. - Potrafi się dobrze ukryć. Mam nadzieję, że znajdziesz czas na długą rozmowę z wujkiem Lukiem. Chyba że, twoim zdaniem, również on niczego cię już nie może nauczyć.
- Mów za siebie, Jacenie - odciął się Anakin.
- I nie zapominaj, że w ostatecznym rozrachunku to my wyciągnę liśmy twój zadek z ognia - dorzuciła Jaina.
Anakin pozwolił sobie na tajemniczy uśmieszek.
- Przecież właśnie to chciałem dać do zrozumienia, nie zauważyłaś? Kiedy powiedziałem, że nikt inny nie przeżyłby tak długo, miałem właśnie na myśli to, że nikt inny w całej galaktyce nie ma takiego rodzeństwa jak wy dwoje.
Wziął swoją tacę i wstał, hamując śmiech na widok ich rozdziawionych
ust.
- A teraz przepraszam was - dodał. - Muszę się z kimś zobaczyć. Anakin znalazł Tahiri w jej kajucie. Przez uchylone drzwi widział, że
dziewczyna leży na łóżku z bosymi stopami opartymi o ścianę, a wzrok ma wbity w okno z transparistali i odległą mgłę jądra galaktyki. Anakin poskrobał palcem we framugę.
- Cześć - rzucił.
- Cześć. Wejdź, jeśli chcesz.
- Jasne. - Przysiadł na krawędzi łóżka.
- Nie było cię na kolacji - zaczął. - Myślałem, że coś ci przyniosę. Umieścił pojemnik z posiłkiem na łóżku.
- To dzieło Corrana. Zdaje się, że ostatnio nic, tylko gotuje.
- Dzięki - odparła. Odwróciła głowę i po raz pierwszy spojrzała mu w oczy.
- Co się z nią stało? - zapytała. - Co się stało z bazą mistrzów przemian?
- Jesteś pewna, że chcesz o tym usłyszeć? Za każdym razem, kiedy ktoś próbuje poruszyć ten temat. . .
- Wtedy nie byłam gotowa o tym mówić. Teraz jestem.
- Dobrze. No cóż, Booster właściwie ją usmażył. Karrde i jego ludzie ewakuowali niewolników. Niedługo gdzieś ich wysadzimy. Oczywiście Yuuzhanie mogą wrócić, ponieważ zostawiliśmy system właściwie bez obrony, ale na to nic nie możemy poradzić.
- Nie - zgodziła się. - Nie możemy. Zdaje się, że to koniec naszej akademii.
- Ależ skąd! Akademia nigdy nie była miejscem. To myśl, to idea.
Po prostu teraz będziemy się uczyć w biegu. Booster pozwolił dzieciakom z akademii pozostać na „Błędnej Wyprawi". Będzie skakał tu i tam po galaktyce, aż wreszcie znajdziemy dla nich jakieś bezpieczne miejsce.
- Bezpieczne? - syknęła Tahiri. - Jak można w ogóle mówić o bezpieczeństwie? Jak cokowiek w ogóle może być. . . - słowa uwięzły jej w gardle. Szybko odwróciła głowę, żeby spojrzeć w przestrzeń.
- Tahiri, wiem, co czujesz - szepnął Anakin.
Przymknęła oczy. Spod zaciśniętych powiek wypłynęły dwie łzy.
- Jeśli ktokolwiek może coś wiedzieć na ten temat, to pewnie ty - odrzekła po chwili.
- To, co ci zrobili, było straszne, wiem. . .
- To, co oni mi zrobili? Anakinie, ja ucięłam głowę Mezhan Kwaad.
- Musiałaś.
- Chciałam. Spodobało mi się to.
- Ona cię torturowała. Próbowała zniszczyć wszystko, czym jesteś. Nie możesz się obwiniać o chwilę gniewu.
- Myślę, że ona rzeczywiście zniszczyła wszystko to, czym byłam
- odparła Tahiri. - Kiedy ją zabiłam, to był także mój koniec.
- Nie - zapewnił ją Anakin. - To nieprawda. Chyba wiem, co mówię. Zgodzisz się ze mną? To, co najlepsze, wciąż jest w tobie, Tahiri.
- Wszystko to moja wina - upierała się. - Mistrz Ikrit umarł z mojego powodu, ludzie Karrde'a też zginęli przeze mnie.
- No nie, w tym ja powinienem być lepszy - zaprotestował. - W obwinianiu się o wszystko po kolei. Mogę cię nauczyć, jak się to robi.
Właściwie, jeśli dobrze się nad tym zastanowić, z pewnością znajdziemy jakiś sposób, żeby zwalić na ciebie winę przede wszystkim za to, że Yuuzhanie w ogóle trafili na tę galaktykę. - Przekrzywił głowę. - Nie. ..jednak wolę, żebym to ja był temu winien. Na ciebie możemy zwalić
Palpatine'a, jeśli chcesz.
Tahiri zmarszczyła brwi.
- Odkąd to zrobiłeś się taki gadatliwy? - zapytała.
- Nie wiem. A odkąd ty zaczęłaś zacinać się na każdym słowie, jakby trzy czy cztery naraz miały rozerwać ci gardło?
Kąciki jej ust zadrgały lekko i uniosły się w górę, choć jeszcze słabo przypominało to uśmiech.
- Możesz się zamknąć? Wolałam cię takim, jaki byłeś przedtem.
- Ja ciebie też.
Przez chwilę w milczeniu obserwowali gwiazdy.
- Dokąd teraz pójdziemy? - zapytała, kiedy milczenie stało się już zbyt męczące. - Wrócimy, żeby walczyć z Yuuzhanami?
- W końcu pewnie tak.
- Chcę iść z tobą.
- Dlatego powiedziałem „w końc". Zostanę tu przez jakiś czas.
Dopóki nie wyzdrowiejesz. Dopóki ja nie wyzdrowieję. A potem, jeśli w dalszym ciągu będziesz chciała pójść, pójdziemy. Razem.
Nie odpowiedziała, ale po raz pierwszy od opuszczenia Yavina wyczuł w niej coś w rodzaju nadziei.
- Adeptko Nen Yim. Wystąp.
Nen Yim złożyła głęboki ukłon i stanęła przed mistrzem wojennym, Tsa-vongiem Lahem.
- Po pierwsze, żądam sprawozdania ze zniszczenia kompleksu mistrzów przemian. Potem będę miał do ciebie inne pytania.
- Tak, mistrzu wojenny. Na twój rozkaz. . .
- Wydałem ten rozkaz. Mów.
- O bitwie w przestrzeni nie wiem nic, mistrzu wojenny. Wiele z naszych statków zginęło na ziemi lub podczas walk w atmosferze. A potem zaatakowano damuteki z powietrza. Zostały zniszczone tak, że nie dały się uleczyć.
- To akurat jest oczywiste. Mów dalej.
- Potem bombardowania ucichły i niewierni zaczęli lądować. Z początku nie wiedzieliśmy, dlaczego. Dłuższe bombardowanie wybiłoby nas wszystkich bez ryzyka dla niewiernych. Tymczasem wielu z nich padło ofiarą wojowników.
- Nie znasz tych niewiernych tak dobrze, jak ci się wydaje. Ich przywiązanie do własnego gatunku prowadzi do bezsensownych czynów.
- Zgadzam się, mistrzu wojenny. To jasne, że ich celem było odzyskanie niewolników.
- A ty gdzie wtedy byłaś?
- Ukryłam się pomiędzy zhańbionymi, mistrzu wojenny. Myślałam, że prawdziwych członków kast będą brać do niewoli.
- To było tchórzostwo, mistrzyni.
- Proszę o wyrozumiałość, mistrzu wojenny, ale miałam inne powody niż strach o własne życie.
- Wyjaśnij je. Byle krótko.
- Moja pani, Mezhan Kwaad, została zamordowana przez Jeedai, którą poddawaliśmy przemianie.
- Nie dałyście sobie z tym rady.
- Przeciwnie, mistrzu wojenny. Jeszcze kilka cykli i byłaby nasza. Gdyby nie wtrącił się ten drugi Jeedai...
- Tak - warknął mistrz wojenny. - Ten drugi. Solo. Jeszcze jeden Solo. Odszedł gwałtownie, ale zatrzymał się i okręcił na pięcie.
- Mistrz Yal Plaath nie zgadza się z tobą, adeptko. Twierdzi, że twoja mistrzyni potajemnie praktykowała herezję, a wszelkie wyniki, jakie otrzymałyście, są splamione bluźnierstwem.
- Mistrz Yal Plaath to szacowny mistrz przemian. Podobnie jakm Me-zhan Kwaad. Nigdy nie miała możliwości zareagować na te oskarżenia, a jak nie mogę przemawiać w jej imieniu. Powiem ci jednak, mistrzu wojenny, że to, czego dowiedzieliśmy się na temat Jeedai, było bardzo cenne. Ma wielką wartość dla Yuuzhan Vong. Zapisy z damuteka zostały zniszczone, moja mistrzyni nie żyje. Dlatego ukryłam się pomiędzy zhańbionymi, aby chronić tę informację.
- Zrobiłaś to bez powodu. Niewierni nie brali jeńców.
- Nie, mistrzu wojenny. Ale wtedy o tym nie wiedziałam.
- Zgadzam się. To dziwny gatunek. Nie trzymają niewolników, nie składają ofiar. Nie cenią jeńców. Nie wszczynają wojen, żeby ich zdobyć. Uważają ich za niepotrzebny ciężar lub monetę, za którą mogą odzyskać własnych nędznych pobratymców. Paskudna i bezbożna mieszanina gatunków.
- Jeśli mogłabym poprosić cię o opinię, mistrzu wojenny. . . dlaczego nas nie zabili, kiedy już dostali to, czego chcieli? Trupy nie są ciężarem.
- Są słabi. Nie posiedli zrozumienia życia i śmierci.
Machnął dłonią na znak, że zakończył temat, po czym znów zwrócił spojrzenie na Nen Yim.
- Ta sprawa została bardzo źle rozwiązana, zarówno przez mistrzów przemian, jak i przez wojowników - orzekł wreszcie. - Gdyby Tsaak Vootuh nie zginął, zabiłbym go osobiście. A ciebie oddałbym na ofiarę.
- Jeśli śmierć jest moim przeznaczeniem, mistrzu wo jenny, jeśli to właśnie przewidzieli dla mnie bogowie, przyjmę ją. Ale powtarzam: to, czego się dowiedziałyśmy o Jeedai, nie może zginąć wraz ze mną. Daj mi przynajmniej szansę zarejestrować to, co wiem, w ąahsie światostatku.
Okrutne spojrzenie mistrza wojennego nie drgnęło nawet.
- Zostanie ci dana taka możliwość. Nie zniwecz tego, jak uczyniła to twoja mistrzyni.
- A jeśli schwytamy kolejnych Jeedai? Czy prace nad nimi zostaną wznowione?
- Wasza domena poniosła porażkę. Nie dostaną drugiej szansy pracy z Je-edai. Domena Plaath przejmie pracę nad tym problemem.
Więc nigdy go nie rozwiążą, pomyślała Nen Yim. Nie miała oczywiście odwagi powiedzieć tego mistrzowi wojennemu w twarz.
- A domena Kwaad? - zapytała.
- Światostatki są stare. Trzeba się nimi opiekować.
Nen Yim poważnie skinęła głową, ale żołądek skurczył jej się boleśnie. Znów na światostatek, do zamkniętych przestrzeni i gnijącego maw luur. Znów będzie służyć mistrzom tak pogrążonym w dawnych wierzeniach, że pozwoliliby raczej zginąć Yuuzhanom, niż dopuścić do zmian.
Niech będzie i tak. Ale w głębi serca Nen Yim wciąż uważała, że to Me-zhan Kwaad jest jej mistrzynią. Postara się sama kontynuować prace, które tamta rozpoczęła. Były zbyt ważne. A jeśli będzie musiała za nie zginąć, cóż, mus to mus. Chwalebna herezja przetrwa.
- Poddaję się twojej woli, mistrzu wojenny - skłamała.
- Jeszcze jedna sprawa, zanim odejdziesz - odezwał się Tsavong Lah. -Spędziłaś wiele czasu pomiędzy zhańbionymi, zanim przybyła odsiecz. Czy słyszałaś o nowej herezji, jaka podobno krzewi się między nimi, a dotyczy Jeedai?
- Słyszałam, mistrzu wojenny.
- Wyjaśnij mi ją.
- Zhańbieni żywią dla nich pewien szczególny podziw, mistrzu wojenny. Wielu uważa, że Vua Rapuung został podniesiony ze statusu zhańbionego przez Jeedai Solo. Wielu także sądzi, że ich własne odkupienie nie leży w modlitwie do Yun-Shuno, lecz w Jeedai.
- Czy możesz podać imię kogoś, kto wyznaje tę herezję?
- Kilku osób, mistrzu wojenny.
- Podaj więc. Niechaj ta herezja zginie w zarodku, tu, na tym księżycu, choćby każdy Zhańbiony po kolei miał zginąć w chwalebnej ofierze.
Nen Yim skinęła głową twierdząco, ale w duchu powtarzała sobie jedno: Represje zawsze były ulubioną pożywką dla herezji.
PODZIĘKOWANIA
Wielkie dzięki dla Shelly Shapiro, Sue Rostoni, Jima Luceno i Troa Den-ning za pomoc podczas tworzenia rękopisu; Mike'owi Stackpole'owi, za radę i zapewnienie, że to będzie świetna zabawa, oraz Krisowi Boldisowi, Enrique Guerrero i Lisie Collins za skrupulatne sprawdzanie faktów i edycji.