735

Gazprom krytykuje polski projekt Prawa gazowego. Jednocześnie zwiększa przesył gazu do Niemiec, nie płacąc Polsce za dodatkowy transfer Rosyjski Gazprom krytykuje projekt ustawy Prawo gazowe, bo obawia się, że jeśli dokument wejdzie w życie, to straci kontrolę nad odcinkiem gazociągu jamalskiego, którym śle gaz do Niemiec przez Polskę. Gazprom oczekuje, że właściciel polskiego odcinka tego rurociągu - spółka EuRoPol Gaz – zostanie wyłączona z zakresu obowiązywania ustawy, gdyż jest podmiotem o szczególnym statusie, określonym przez polsko-rosyjskie międzyrządowe porozumienie gazowe z 1993 r. Nie ma mowy o wyłączeniu tego rurociągu lub spółki EuRoPol Gaz spod nowego Prawa Gazowego - powiedział poseł PO Andrzej Czerwiński z sejmowej Komisji Gospodarki. Gazprom uczestniczył w konsultacjach, jakie Ministerstwo Gospodarki prowadziło po opracowaniu w grudniu 2011 r. projektu ustawy Prawo gazowe, a w jego imieniu zastrzeżenia i uwagi do dokumentu przesłała pod koniec stycznia kancelaria prawnicza Salans D. Oleszczuk. Główne zarzuty, jakie sformułowała rosyjska firma, dotyczą statusu gazociągu jamalskiego w Polsce. Gazprom jest współudziałowcem spółki EuRoPol Gaz, będącej właścicielem rurociągu, który może rocznie dostarczać ok. 27 mld m sześc. rosyjskiego gazu do Niemiec (pozostałe 3 mld m sześc. odbiera Polska). Operatorem Jamału jest od roku państwowa firma Gaz-System, a nowe Prawo gazowe ma jej status utrzymać, co jest zgodne z unijnym prawem, gwarantującym niezależność operatorów sieci przesyłowej (gazowej i energetycznej) i swobodny do niej dostęp zainteresowanym podmiotom. Gazprom uważa jednak, że niektóre zapisy w projekcie ustawy spowodują, iż EuRopol Gaz praktycznie zostanie pozbawiony prawa własności do gazociągu jamalskiego. W opinii przesłanej do Ministerstwa Gospodarki rosyjska firma powołuje się m.in. na artykuł 54 projektu ustawy udzielający Gaz Systemowi praw do zarządzanego majątku niemal równoważnych prawu własności oraz na artykuł 106 pozbawiający EuRoPol Gaz prawa do prowadzenia we własnym imieniu działalności gospodarczej w zakresie przesyłu gazu ziemnego poprzez wprowadzenie konieczności ustalania i stosowania stawek taryfowych wyłącznie przez Gaz-System. Według strony rosyjskiej przyjęcie Prawa gazowego i wdrożenie przez Polskę unijnych przepisów "prowadzi do naruszenia" polsko-rosyjskiego porozumienia międzyrządowego, bo EuRoPol Gaz w rzeczywistości przestałby być właścicielem rurociągu jamalskiego. Gazprom powołuje się na traktat o funkcjonowaniu Unii Europejskiej, według którego jeśli jakiekolwiek postanowienie prawa unijnego prowadzi do naruszenia praw przyznanych na mocy umowy międzynarodowej zawartej przed przystąpieniem danego państwa do UE, to nie powinno ono znaleźć zastosowania, a zatem Rzeczpospolita Polska nie jest zobligowana do wprowadzenia w życie takiego postanowienia prawa europejskiego. Nie wyobrażam sobie, byśmy bez konsultacji z Komisją Europejską poddali się naciskom strony rosyjskiej, bo ustawę przygotowujemy zgodnie z prawem unijnym i ma ona umożliwić otwarcie rynku gazowego - powiedział poseł Czerwiński. Dodał, że bez swobodnego dostępu do gazociągów przesyłowych nie będzie rynku. Naszą intencją jest niezależne operatorstwo nad gazociągami - stwierdził. Poseł zapewnił, że jeszcze w tym miesiącu na specjalnym posiedzeniu podkomisja ds. energetyki będzie omawiać zastrzeżenia, jakie zgłosiły do projektu ustawy różne firmy, w tym i Gazprom. Rząd w najbliższych miesiącach ma zająć się projektem ustawy Prawo gazowe, ustawa może wejść w życie w przyszłym roku. Tymczasem – jak informuje  rzeczniczka Gaz-Systemu, tranzyt rosyjskiego gazu do Niemiec przez Polskę, wzrósł o 20 proc., ale nasz kraj na tym dodatkowo nie zarobi. W marcu możliwości tranzytu gazu rurociągiem jamalskim do Niemiec były wykorzystywane w 80 procentach, a od niedzieli - są wykorzystywane w pełni - powiedziała Małgorzata Polkowska, rzeczniczka Gaz-Systemu, nadzorującego polski odcinek rurociągu jamalskiego. Jak wynika z opublikowanego przez Gaz-System harmonogramu wykorzystania rurociągu jamalskiego, w maju sytuacja ma być podobna. Całe dostępne na granicy polsko-niemieckiej zdolności gazociągu, wynoszące ponad 90 mln m sześc. na dobę, już są zakontraktowane przez rosyjski koncern. Rok temu, w kwietniu, Gazprom wykorzystywał gazociąg jamalski tylko w 85 proc. do eksportu do Niemiec, w maju w 80 proc., a czerwcu zamówił tylko w 67 proc. mocy. Teraz rosyjski potentat zarezerwował całkowitą moc na Jamale do końca sierpnia. Oprócz tranzytu do Niemiec, który maksymalnie może sięgać 27 mld m sześc. gazu rocznie, rurociągiem jamalskim płynie też rosyjski gaz na potrzeby Polski. Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo (PGNiG) rocznie odbiera ok. 3 mld m sześc. gazu. Jednak spółka EuRoPol Gaz, do której należy polski odcinek gazociągu jamalskiego, nie zarobi na dodatkowym tranzycie gazu  z Rosji. W normalnym świecie, gdy więcej gazu płynie jakimś gazociągiem, to po prostu jego właściciel więcej zarabia, ale EuRoPol Gaz - zgodnie międzyrządowym porozumieniem - ma z góry ustalony zysk netto, który ma nie przekraczać 21 mln zł rocznie - powiedział ekspert Instytutu Sobieskiego Tomasz Chmal. Jak dodał, firma ta ma bowiem generować przychody, który wystarczą na pokrycie kosztów bieżącej działalności oraz spłatę zobowiązań - kredytów zaciągniętych na budowę rurociągu. Wzrost dostaw Jamałem nastąpił się tuż po tym, jak rosyjski koncern poinformował o zmniejszeniu tranzytu gazu systemem gazociągów ukraińskich. W ostatni piątek szefowie firmy Naftohaz - właściciela rurociągów na Ukrainie - poinformowali, że transport gazu rosyjskiego do Europy spadł o połowę. Początkowo strona ukraińska tłumaczyła ten fakt spadkiem zapotrzebowania w Europie, ale rzecznik Gazpromu Sergiej Kuprianow nie pozostawił żadnych złudzeń. Przyznał, że jego firma zaczyna przekierowywanie znaczącej części dostaw dla Europy z systemu ukraińskiego na inne trasy – gazociąg Nord Stream - z Zatoki fińskiej przez Bałtyk oraz właśnie na rurociąg jamalski. Gazprom jest właścicielem białoruskich gazociągów i głównym udziałowcem Nord Streamu, dlatego to jest dla niego bardziej opłacalne. To dopiero początek - powiedział w piątek rzecznik Gazpromu. Rosyjski koncern, który jest największym producentem gazu na świecie, do tej pory główne dostawy dla Europy (80 proc. eksportu) słał przez Ukrainę. W ubiegłym roku było to 104 mld m sześc. Ale po wybudowaniu rurociągu przez Bałtyk - z zatoki Fińskiej do wybrzeży Niemiec - Gazprom zyskał nową trasę eksportu 27 mld m sześc. gazu rocznie, a gdy odda do użytku jego drugą nitkę, wtedy będzie mógł podwoić dostawy przez Bałtyk do Niemiec. Gdy Gazprom zdecydował się na Nord Stream, było jasne, że Ukraina może przestać być  najważniejszym krajem tranzytowym, a rosyjskiemu koncernowi zależy, by móc wpływać na Ukrainę i pokazać, gdzie jest jej miejsce na liście partnerów - dodał Chmal. To klasyczne zastosowanie metody - dziel i rządź. Ale w tle jest też plan przejęcia kontroli nad systemem gazociągów ukraińskich, Gazprom zabiega o to bez skutku od wielu miesięcy – zauważył ekspert. Jego zdaniem, gdyby - tak jak Białoruś - w zamian za obniżenie ceny gazu władze Ukrainy oddały kontrolę nad gazociągami Gazpromowi, to przesył surowca mógłby wzrosnąć. w takiej sytuacji moglibyśmy spodziewać się obniżenia dostaw rurociągiem jamalskim i to, pomimo iż w międzyrządowym porozumieniu Rosjanie zobowiązali się do utrzymania tranzytu Jamałem - dodał. Agnieszka Łakoma

Strzałem w tył głowy Potworna machina zbrodni na polskiej elicie - jeńcach Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa, uruchomiona została 1 kwietnia 1940 r., kiedy to z Moskwy wyszły trzy pierwsze listy zawierające około 300 nazwisk jeńców. Transporty z Kozielska do "przystanku śmierć" ruszyły 3 kwietnia. Z Ostaszkowa - 4 kwietnia, a ze Starobielska - 5 kwietnia. Po agresji 17 września 1939 roku, według sowieckich danych, w niewoli znalazło się 10 generałów, 52 pułkowników, 72 podpułkowników, 5131 oficerów, 4096 podoficerów i 181 223 szeregowców. Kadrę dowódczą osadzono w obozach specjalnych NKWD: w Kozielsku - około 4500 osób, Ostaszkowie - około 6500 osób, Starobielsku - około 3910 osób, oraz około 7 tysięcy osób osadzonych w więzieniach zachodnich obwodów Republiki Ukraińskiej i Republiki Białoruskiej. Po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej (1941 rok) i zawarciu układu Sikorski - Majski (lato 1941 roku) władze na Kremlu nie przekazały stronie polskiej ani ludzi, których poszukiwano, ani jakichkolwiek informacji w ich sprawie. Przypomnijmy - chodziło tu o prawie 20 tysięcy poszukiwanych oficerów i podoficerów, którzy potrzebni byli do tworzonej wtedy w ZSRS Armii Polskiej. Odnalazło się z tej liczby zaledwie około 400 jeńców. Poszukiwania trwały cały rok - do lata 1942. Zbierane dokumenty i relacje nie pozostawiały, w zasadzie, najmniejszych wątpliwości, co do losu poszukiwanych. Nie było jedynie namacalnych dowodów.
Katyńskie doły śmierci Miejsce, w którym znajdowały się masowe groby w Katyniu (Kozie Góry), zostało odkryte przez polskich robotników z Bauzugu nr 2005 w lecie 1942 roku. Po otrzymaniu od miejscowej ludności informacji o miejscu kaźni NKWD przeprowadzili oni akcję poszukiwawczą, odkrywając zwłoki ubrane w polskie mundury. Poinformowali o tym niemieckie władze wojskowe, które początkowo nie wykazały sprawą szczególnego zainteresowania. Dopiero 18 lutego 1943 r. rozpoczęto ekshumację, wydobywając do 13 kwietnia ponad 400 ciał pomordowanych.
W połowie kwietnia radio w Berlinie podało komunikat o odnalezieniu w Lesie Katyńskim zwłok kilkunastu tysięcy polskich wojskowych. Niemcy doskonale zdawali sobie sprawę z liczby ciał, jakie mogli znaleźć w Kozich Górach, chcieli jednak szybko "zamknąć" sprawę i dlatego zamiast realnych danych podali zawyżone. Tę samą metodę w swojej kontrakcji przyjęli potem Rosjanie - umieszczenie, bowiem wszystkich "zaginionych" w Katyniu pozwalało unikać pytań o inne miejsca kaźni, które, jak się okazuje, kryły także inne niż polskie ofiary zbrodni komunistycznych. Niemcy starali się wykorzystać ujawnione fakty na płaszczyźnie propagandowej, zapraszając 16 kwietnia do uczestnictwa w ekshumacji i badaniach przedstawicieli Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, społeczeństwa polskiego z okupowanego Generalnego Gubernatorstwa, a także jeńców wojennych, w tym Polaków. Próby te doskonale odczytywała polska opinia publiczna i agendy Rządu Polskiego na Uchodźstwie i Polskiego Państwa Podziemnego. W powstałej sytuacji rząd polski wystąpił 17 kwietnia 1943 roku do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża o zbadanie sprawy. Po niespełna tygodniu MCK poinformował, że gotowy jest do działania, jednak postawił następujący warunek: elementem niezbędnym do wszczęcia działań było zwrócenie się do niego wszystkich zainteresowanych stron. Faktycznie, więc Stalin otrzymywał możliwość zablokowania wszelkich działań prowadzonych pod egidą MCK, które zmierzałyby do odkrycia prawdy o zbrodni. W tej sytuacji Niemcy utworzyli międzynarodową komisję złożoną z dwunastu wybitnych naukowców pochodzących z krajów zależnych od III Rzeszy i jednego z neutralnej Szwajcarii. Przebywali oni w Katyniu od 28 do 30 kwietnia 1943 roku. W efekcie niemieckiej presji, ale równocześnie częściowo za wiedzą i zgodą rządu i władz podziemnych do Katynia udało się też kilkunastu Polaków, w tym pisarze: Ferdynand Goetel, Józef Mackiewicz, Jan Emil Skiwski, a także dr Marian Wodziński związany z PCK i Radą Główną Opiekuńczą (RGO). Ze strony Kościoła w Katyniu znalazł się ks. Stanisław Jasiński, który był kanonikiem krakowskiej kapituły katedralnej.
Ciosy bagnetem Do 3 czerwca 1943 roku dokonano ekshumacji w ośmiu masowych grobach. Wydobyto przy tym ponad 4100 zwłok, dokonując około 2800 identyfikacji (między innymi zidentyfikowano ciała generałów - Bronisława Bohaterewicza i Mieczysława Smorawińskiego, których następnie pogrzebano w oddzielnych grobach). Podczas prac ekshumacyjnych definiowano sposób dokonania mordu, rodzaj stosowanej broni, metody obezwładniania jeńców (krępowanie przed egzekucją). W trakcie prac stwierdzono stosowanie przez oprawców amunicji niemieckiej kaliber 7,65. Przy ekshumowanych zwłokach znaleziono korespondencję z rodzinami - kończyła się ona wiosną 1940 roku. Znajdowano także sowieckie gazety z marca, kwietnia i maja 1940 roku. Czas dokonania zbrodni ustalono też na podstawie wieku zasadzonych na mogiłach drzew oraz anatomopatologicznych złogów powstających w ciałach ofiar.
3 czerwca zaprzestano prac ekshumacyjnych. Z ówczesnych i najnowszych ustaleń wynika, że w Katyniu pod Smoleńskiem w ośrodku wypoczynkowym NKWD (Kozie Góry) wymordowano 4410 jeńców z obozu kozielskiego, przy czym prawdopodobnie część (mniejszą) skazanych zabito w Smoleńsku, w siedzibie obwodowego NKWD na ul. Dzierżyńskiego 13. Grupy jeńców z obozu składające się z 50 do 344 osób były organizowane od 3 kwietnia do 12 maja i transportowane na miejsce kaźni pociągami, a potem z Gniazdowa autobusami. Mordowani byli nad przygotowanymi grobami - młodym i silniejszym ofiarom, które mogły stawiać opór, zarzucano na głowę płaszcze i wiązano ręce sznurem, często oplatając nim szyję ofiary, po czym wszystkich zabijano strzałem w tył głowy. Ciała niektórych ofiar nosiły ślady przekłuć czworokątnymi sowieckimi bagnetami, co mogło wskazywać na próby oporu. Wśród ofiar byli między innymi: kontradmirał Ksawery Czernicki, generałowie: Bronisław Bohatyrewicz, Henryk Minkiewicz i Mieczysław Smorawiński, a także jedyna kobieta - podporucznik Janina Lewandowska (córka generała Józefa Dowbora Muśnickiego).
Bezpośrednimi sprawcami mordu mieli być pracownicy smoleńskiego aparatu NKWD: Gribow, Gwozdowskij, Stielmach, Silczienkow.
W Charkowie i Kalininie W Charkowie przy pl. Dzierżyńskiego 3 - w siedzibie obwodowego NKWD zabito 3739 jeńców z obozu starobielskiego. Konwoje z obozu były organizowane od 5 kwietnia do 12 maja. Zamordowani zostali m.in. generałowie: Leon Billewicz, Stanisław Haller, Aleksander Kowalewski, Kazimierz Orlik-Łukoski, Konstanty Plisowski, Franciszek Sikorski, Leonard Skierski i Piotr Skuratowicz. Skazanych dostarczano wagonami do Charkowa i potem samochodami do wewnętrznego więzienia NKWD. Po sprawdzeniu personaliów jeńcom wiązano z tyłu ręce i w specjalnie przygotowanym pomieszczeniu mordowano ich strzałem w tył głowy. Egzekucjami kierowali: naczelnik charkowskiego NKWD major Safonow, jego zastępca kapitan Tichonow, komendant charkowskiego NKWD starszy lejtnant Kuprin (Niemcy w swych dokumentach i materiałach propagandowych wymieniają nazwisko Kuprianow). W Kalininie (obecnie Twer) przy ul. Sowieckiej 5, w siedzibie NKWD zabito 6314 jeńców z obozu ostaszkowskiego. Transporty z obozu były organizowane od 4 kwietnia do 16 maja. Ofiary pochowane zostały w Miednoje w blisko 20 zbiorowych mogiłach. Konwoje jeńców były doprowadzane po zamarzniętym jeszcze jeziorze Seliger do miejscowości Tupik (dziś Spławucziastok) i stacji kolejowej Soroga, dalej wagonami trafiały do Kalinina, do siedziby NKWD. W pomieszczeniu piwnicznym identyfikowano każdego z jeńców, po czym skutego doprowadzano do specjalnie przygotowanej, wyciszonej celi. Podobnie jak w innych przypadkach strzałem z niemieckiego pistoletu "Walther" mordowano.
Według zeznań złożonych na przełomie lat 80 i 90 ubiegłego stulecia byłego naczelnika kalinińskiego NKWD Tokariewa do przeprowadzenia zbrodni została przysłana grupa, w skład, której weszli m.in. major Siniegubow, kombryg Kriwienko, major Błochin, którego zeznający określał, jako kata ubranego w skórzany fartuch, rękawice i czapkę - używał ich m.in. po to, by jego mundur pozostawał "czysty i schludny".
Katyńskie kłamstwo Radio moskiewskie zareagowało na niemieckie informacje o Katyniu 15 kwietnia 1943 r., dwa dni później głos zabrała "Prawda", obwiniając o popełnienie zbrodni Niemców. Polscy jeńcy z Kozielska, Ostaszkowa i Starobielska mieli być, według Rosjan, na wiosnę 1940 r. przeniesieni bez prawa, (co istotne) do korespondencji do trzech obozów pracy występujących pod kolejnymi numerami: 1-ON, 2-ON, 3-ON, w okolicy Smoleńska, a po zajęciu tego obszaru przez Niemców w roku 1941 zamordowani jesienią tego roku. Fakt zwrócenia się rządu polskiego do Międzynarodowego Czerwonego Krzyża organ sowieckiego KC skomentował, określając Polaków, jako sojuszników Hitlera (bardzo to przypomina propagandę Federacji Rosyjskiej w odniesieniu do rocznicy 1 września i Polski). Była to "przygrywka" do akcji, jaka nastąpiła w nocy z 25 na 26 kwietnia. Polski ambasador w ZSRS Tadeusz Romer otrzymał notę o zerwaniu stosunków między oboma państwami. Brytyjskie MSZ poinformowało o tym swój amerykański odpowiednik tajną depeszą, twierdząc, że w jego przekonaniu winni zbrodni są Sowieci. Po wypędzeniu Niemców ze Smoleńszczyzny rozpoczęła prace "Specjalna komisja ds. ustalenia i przeprowadzenia śledztwa okoliczności rozstrzelania w Lesie Katyńskim polskich jeńców wojennych przez niemiecko-faszystowskich najeźdźców". Jej pracami kierował profesor Nikołaj Burdenko. Niemieckie zdjęcia lotnicze z tego okresu (1944 r.) wskazują, że wykonywano jakieś czynności przy samych grobach. Efektem tych "pogłębionych" badań była konkluzja, zgodnie, z którą zbrodni mieli dokonać Niemcy. Bezpośrednimi winnymi miał być 537. batalion saperski Wehrmachtu dowodzony przez pułkownika Ahrensa. Kwestia mordu katyńskiego została poruszona także podczas procesu w Norymberdze na szczególne życzenie Sowietów (prokurator Rudenko wprowadził w dniach 1-3 lipca 1946 roku na wokandę oskarżenie o ludobójstwo 11 000 polskich oficerów w Lesie Katyńskim). Przedstawiciele Warszawy obserwowali te działania bez cienia sprzeciwu. Niemcy pozostali jednak de facto oczyszczeni z zarzutu popełnienia tej zbrodni, a Rosjanie ostatecznie wycofali się ze swoich tez. Zachodni sojusznicy Rzeczypospolitej, która pozostawała w niezawinionym konflikcie z Sowietami, stanęli po stronie morderców polskich oficerów. Od prawdy ważniejszy był, bowiem sojusz, który miał przynieść zwycięstwo nad III Rzeszą. W zniewolonej Polsce i na Zachodzie tylko nieliczni politycy, naukowcy i dziennikarze usiłowali dociec i głośno powiedzieć, kim byli oprawcy z Katynia. Dr Piotr Łysakowski

Pięć milionów bez pracy Stopa bezrobocia w Hiszpanii wynosi już 23,6 proc., a ludzi bez pracy wciąż przybywa. Szacuje się, że liczba bezrobotnych pod koniec roku może przekroczyć 5 milionów. Rząd w Madrycie zamierza przeprowadzić w tym roku dalsze cięcia budżetowe. Stopa bezrobocia w Hiszpanii osiągnęła już 23,6 procent. To poziom nienotowany w Europie. W 46-milionowej Hiszpanii bez pracy pozostaje - według Eurostatu - 4,75 mln ludzi. Liczba bezrobotnych od początku tego roku wzrosła o 120 tys., tylko w marcu pracę straciło 39 tys. osób. - Tak źle nie było w Hiszpanii od 300 lat - ocenia Alex, student Uniwersytetu w Madrycie. - Młodzi Hiszpanie, dla których nie ma praktycznie żadnej pracy, emigrują do Niemiec, Irlandii, Wielkiej Brytanii albo zmuszeni są żyć na garnuszku rodziców i dziadków. Wiele rodzin bez pracy próbuje ratować się, oferując pokoje na wynajem, i dlatego czynsze znacznie spadły - zauważa.

Pracy ubywa Rząd w Madrycie ocenia, że bezrobocie nadal będzie rosnąć. Stopa bezrobocia pod koniec roku może sięgnąć 24,3 proc. osób w wieku produkcyjnym. Ta czarna prognoza związana jest z dalszym zacieśnieniem polityki budżetowej w warunkach trwającej już trzeci rok z rzędu recesji gospodarczej. Przedstawiony przez gabinet Mariano Rajoya projekt budżetu na 2012 rok przewiduje redukcję deficytu finansów publicznych o 27 mld euro. Celem jest obniżenie wskaźnika deficytu, który wynosi aktualnie 8,5 proc. PKB do 5,3 proc. na koniec roku. Ponadto projekt budżetu zakłada, że gospodarka skurczy się w tym roku, a ujemny wzrost gospodarczy wyniesie minus 1,7 proc. PKB. Hiszpania osunie się w recesję. Wydatki publiczne, według projektu budżetu, ulegną zmniejszeniu o 17 mld euro. Wydatki poszczególnych resortów zostaną zredukowane średnio o 17 proc., a płace w sektorze publicznym ulegną zamrożeniu. W pozostałym zakresie rząd zamierza sfinansować redukcję deficytu, podnosząc podatki, w tym dla dużych firm. W ocenie ministra finansów Crostobala Montoro, skala podjętych przedsięwzięć oszczędnościowych jest bez precedensu. Przyjęcie budżetu ma nastąpić w czerwcu. Cięciom wydatków państwowych towarzyszy reforma prawa pracy, której główny kierunek to uelastycznienie zasad zatrudnienia, ułatwienie zwolnień grupowych, zmniejszenie odpraw dla pracowników, skrócenie do roku maksymalnego okresu, na jaki mogą być zawierane umowy czasowe. Przeciwko tej polityce występują związki zawodowe oraz lewicowa opozycja. Przed tygodniem w Madrycie i wielu hiszpańskich miastach został przeprowadzony strajk generalny.

Tak jak w Grecji - Hiszpania ma ten sam problem, co Grecja - komentuje dr Cezary Mech, były wiceminister finansów. - Oba kraje należą do strefy euro i w związku z tym próbują dostosować swoje gospodarki do wspólnej waluty w sposób klasyczny, tj. poprzez redukcję deficytu i uelastycznienie rynku pracy, licząc na dewaluację wewnętrzną, czyli obniżenie poziomu krajowych cen i płac. Tymczasem, jak pokazuje przykład Grecji, te posunięcia będą schładzały gospodarkę (planowany spadek PKB o 1,7 proc. w 2012 r.), i nawet, jeśli po latach uda się zejść z płacami i cenami, to relacja zadłużenia do PKB w instytucjach publicznych oraz w instytucjach gospodarczych ulegnie pogorszeniu - tłumaczy Mech. Jest to, więc droga donikąd. - W ten sposób przy interwencji Europejskiego Banku Centralnego można wprawdzie osłabić presję na wzrost kosztów obsługi długu publicznego, który i tak jest o 3,5 pkt wyższy niż w Niemczech, i poszerzyć możliwość zaciągania przez rząd zobowiązań, ale to nie przełoży się na wzrost gospodarczy - twierdzi Cezary Mech. Podobnie w próżnię trafia wsparcie EBC.

- EBC wyemitował ponad bilion euro (w sumie 1,2 bln) kredytów trzyletnich dla banków na 1 proc., z czego 25 proc. trafiło do banków hiszpańskich. Te środki pomogą bankom w rolowaniu zobowiązań i inwestowaniu w dług państwowy, ale nie rozwiążą problemu braku wzrostu gospodarczego w Hiszpanii - twierdzi finansista. W jego ocenie, polityka cięć i uelastyczniania rynku pracy w połączeniu z interwencjami EBC to wyłącznie "odsuwanie problemu w czasie" z groźbą jego eskalacji. Tymczasem sedno problemu polega na tym, że zarówno Hiszpania, jak i Grecja ponoszą koszty funkcjonowania w jednej strefie walutowej z silniejszymi i bardziej konkurencyjnymi krajami, takimi jak Niemcy. Rynek otwarty na import z tych krajów, rozliczany we wspólnej walucie, powoduje, że rodzima produkcja hiszpańska i cała gospodarka przegrywa w walce konkurencyjnej i Hiszpania coraz bardziej się zadłuża w sytuacji, kiedy pogrążone w kryzysie bogatsze społeczeństwa ograniczyły wyjazdy wakacyjne i zakupy w tym kraju. Gdyby nie wspólna waluta, proces schładzania gospodarki można byłoby powstrzymać przez dewaluację krajowej waluty i odzyskanie konkurencyjności zewnętrznej. Ale ponieważ Hiszpania nie może zdewaluować euro, pozostaje jej pokrywanie rosnących długów z kieszeni własnych obywateli i czekanie, aż obniżki wynagrodzeń sprawią, że ich towary odzyskają konkurencyjność. Ale to jest bolesna droga poprzez bezrobocie, emigrację i spadek dochodów. Dla Hiszpanii i Grecji, ale także Włoch i Portugalii strefa euro nie jest optymalną strefą walutową, dlatego dobrze, że w niej nie jesteśmy. - Strefa euro nie jest w ogóle optymalna, jako strefa walutowa - podkreśla dr Mech. Małgorzata Goss

MAK zaprasza Włochów na Syberię To zupełnie inaczej niż w przypadku polskiego Tu-154M, gdzie nie zdecydowano się na włączenie do badania na miejscu zdarzenia w Smoleńsku Amerykanów, choć większość awioniki samolotu to urządzenia wyprodukowane w USA. Badając wypadek rosyjskiego ATR, Międzypaństwowy Komitet Lotniczy publikuje od poniedziałkowego wieczoru całą serię komunikatów o swoich poczynaniach - zupełnie inaczej niż w przypadku katastrofy polskiego Tu-154M. Analizując wpisy na stronie Komitetu, dowiadujemy się, kiedy komisja udała się na miejsce zdarzenia, kiedy przybyła i co znalazła. MAK rozpoczął badanie przyczyn katastrofy rosyjskiego ATR-72, który rozbił się w poniedziałek pod Tiumenią na Syberii. Odnaleziono już obie czarne skrzynki zniszczonej maszyny. Jedna rejestruje rozmowy i głosy z kabiny pilotów, a druga wybrane parametry techniczne. Wiadomo już, że zapis jest czytelny i obejmuje cały lot ATR, aż do jego uderzenia w ziemię. Także silniki działały do końca, chociaż świadkowie widzieli, iż wyraźnie dymiły.
Przeżyli pasażerowie z centrum Po uderzeniu o ziemię kadłub rozpadł się na trzy części. Jak się okazuje, przeżyli tylko pasażerowie znajdujący się w środkowej części samolotu. W katastrofie spośród 43 osób na pokładzie 31 poniosło śmierć. Pozostali są w ciężkim stanie z wieloma skomplikowanymi obrażeniami. Niektórych z powodu komplikacji postanowiono przewieźć do specjalistycznych szpitali w Moskwie. O szczęściu może mówić biznesmen z Tiumeni Dmitrij Grigorjew, który był na liście pasażerów, ale w ostatniej chwili źle się poczuł i zrezygnował z lotu. W regionach, w których znajdują się lotniska startu i planowego lądowania samolotu, to jest w obwodzie tiumeńskim i chanty-mansyjskim okręgu autonomicznym, ogłoszono żałobę. Z Tiumeni i okolic docelowego Surgutu pochodzi większość ofiar.
Oblodzenie Samolot, według dostępnych danych, był sprawny, choć awarię któregoś z systemów śledczy uważają wciąż za jedną z możliwych przyczyn wypadku. ATR przeszedł remont okresowy w Niemczech w 2010 r., a w styczniu przegląd w samej Tiumeni. Marina Bubkina z wydziału Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej zajmującego się sprawami transportu potwierdza, że według wstępnej oceny najbardziej prawdopodobną przyczyną było oblodzenie. Do tego przychylają się też eksperci związani z operatorem maszyny, liniami UTair. Władimir Niesmacznyj, zastępca naczelnika lotniska, poinformował, że załoga zrezygnowała z usługi odladzania samolotu. - Normalnie decyduje o tym dowódca. To jego prawo - tłumaczy. Być może Siergiej Ancin nie zdecydował się na oblanie maszyny płynem przeciwoblodzeniowym z powodu ceny tej procedury: 30 tys. rubli (ponad 3 tys. zł). Instrukcja obsługi nakazuje przeprowadzenie odladzania na lotnisku jedynie wtedy, gdy jeszcze na ziemi jest osad lodu lub śniegu. Z drugiej strony warunki meteorologiczne wskazywały na możliwość oblodzenia. Temperatura wynosiła około zera i spadała, wiatr niósł już chmury, z których w każdej chwili mógł zacząć padać deszcz ze śniegiem. Eksperci twierdzą, że skrzydła pokryły się lodem już podczas długiego kołowania. Być może Ancin liczył, iż wystarczy własna wewnętrzna instalacja przeciwoblodzeniowa samolotu, pneumatyczna. Jednak jak donoszą "Izwiestia", w tym typie statku powietrznego jest ona wyjątkowo słaba, pomyślana dla państw o cieplejszym klimacie.
Błędy w pilotażu MAK i śledczy biorą też pod uwagę błąd w pilotażu. Załoga nie była zbyt doświadczona. Ancin miał niecałe 28 lat i ok. 2500 godzin nalotu, a drugi pilot Nikita Czechłow tylko 24 lata i dopiero niedawno zakończył naukę. Z drugiej strony, jak zauważa Igor Blinow, były pracownik UTair, lotnicy wyraźnie zdawali sobie sprawę z problemów i próbowali zawrócić na lotnisko. Być może z powodu stresu i pośpiechu nie poinformowali o problemach kontroli lotów. Jednak wykonali kilka manewrów świadczących o próbie uratowania samolotu i pasażerów. Jak podaje MAK, ATR po nabraniu wysokości 210 metrów przechylił się najpierw na prawo powyżej 35 st., a potem na lewo o ponad 50 st. W tej pozycji uderzył w ziemię. To wszystko są jednak tylko przypuszczenia i wstępne hipotezy, które będą weryfikowane. Na dokładniejsze oficjalne dane należy poczekać kilka miesięcy. Jednak działania MAK różnią się tu zasadniczo od znanych z badania przez tę instytucję katastrofy smoleńskiej. Komisja techniczna zwróciła się o pomoc przy ustalaniu przyczyn katastrofy do służb bezpieczeństwa lotów państw związanych z samolotem. Chodzi o Francję, gdzie ma siedzibę producent, koncern Aerospatiale Alenia, a także Kanadę (silniki) i Wielką Brytanię (samolot zarejestrowano na należących do Zjednoczonego Królestwa Bermudach). W Tiumeni pojawili się też przedstawiciele włoskiej Alenia Aermacchi wchodzącej w skład konsorcjum wytwórcy. To zupełnie inaczej niż w przypadku polskiego Tu-154M, gdzie nie zdecydowano się na włączenie do badania Amerykanów, podczas gdy większość awioniki samolotu to urządzenia wyprodukowane w USA, zainstalowane zamiast oryginalnych produkcji sowieckiej i rosyjskiej. MAK jedynie konsultował się z producentami systemów TAWS i FMS, firmą Universal Avionics.Piotr Falkowski

Raport komisji Millera? Sprawdzam "Nasz Dziennik" ujawnia: Komputerową symulację ostatniej fazy lotu tupolewa, stworzenie cyfrowego modelu maszyny i zbadanie mechanizmu utraty części skrzydła przewiduje projekt badawczy grupy naukowców z Politechniki Gdańskiej i Instytutu Maszyn Przepływowych PAN Naukowcy powołują się na amerykańskie badania, podczas których symulowano odpadnięcie skrzydeł samolotów DC-7 i Lockheed Constellation. Wynika z nich, że proces ten w sposób istotny zależy od sił aerodynamicznych. I prawdopodobnie nie polega na prostym ścięciu skrzydła przez słup (w USA chodziło o słup radiolatarni). Raczej, po ścięciu słupa przez skrzydło, samolot propaguje się dalej, ale na skutek osłabienia konstrukcji skrzydła przez uderzenie następuje "ukręcenie" jego końcówki przez siłę nośną. Analiza filmu dokumentującego eksperyment z DC-7 pokazuje, że końcówka skrzydła odpada około 20 metrów za miejscem kolizji. Grupa fizyków i inżynierów z Gdańska ma jeszcze inne podejście. Samolot i jego skrzydło mają być traktowane integralnie. Analiza obejmuje lot samolotu i jego części, zarówno przed, jak i po ewentualnym urwaniu końcówki skrzydła. Jest to o tyle ważne, że możliwy lot panelu skrzydła istotnie zależy od założonego stanu, np. momentu pędu w chwili początkowej. "W naszej analizie punktem wyjścia jest stan skrzydła tuż przed brzozą. A więc nie robimy żadnego konkretnego założenia, co do stanu już po jego oderwaniu - stan taki wytworzy się samoistnie na skutek procesu oddziaływania skrzydło - drzewo" - pisze prof. Marek Czachor w uzasadnieniu wniosku o grant na obszerny projekt badawczy. Grupa składa się z przedstawicieli czterech wydziałów Politechniki Gdańskiej i trzech zespołów badawczych Instytutu Maszyn Przepływowych PAN. Zespół liczy 15 pracowników naukowych i co najmniej drugie tyle współpracowników. Wysokość grantu to 4 mln 780 tys. złotych. To niedużo, biorąc pod uwagę czas i rozmach projektu. Ma trwać dwa lata i obejmować komputerową pełną symulację ostatniej fazy lotu. Aby całość spełniała surowe wymogi rzetelności, naukowcy postanowili stworzyć cyfrowy model maszyny, a także wykonywać badania na drugim Tu-154M o numerze 102. Liczą też, że prokuratura wojskowa udostępni im nieobjęte tajemnicą materiały, w tym kopie plików zapisów rejestratora parametrów lotów i innych danych pozyskanych przez śledczych w Rosji. Jak powiedział "Naszemu Dziennikowi" płk Zbigniew Rzepa z Naczelnej Prokuratury Wojskowej, możliwe jest udostępnienie czy wgląd w dokumenty, o których wspominał prof. Czachor na podstawie art. 156, par. 5 kodeksu postępowania karnego, ale musi się pojawić formalny wniosek w tej sprawie, pismo procesowe, którego adresatem będzie Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie. Jeśli taki wniosek wpłynie, o dostępie do materiałów zdecyduje prokurator prowadzący sprawę.Piotr Falkowski

Dziękuję, kończymy (niestety). "Żal patrzeć jak serwis Lisa jest topiony stronniczymi i niesprawiedliwymi wpisami jego twórcy" Najgorsze sytuacja, w jakiej może znaleźć się polityk, to ta, w której zamiast proponować działania musi tłumaczyć się ze swoich intencji i wypowiedzi. Spotkało to właśnie mnie, ale na własną prośbę. Tata zawsze mówił mi, że jak ktoś nie ma w głowie, musi mieć w nogach. Tym razem zabrakło mi oleju w głowie, więc muszę mieć trochę siły w rękach i odstukać w klawiaturę by, choć trochę naprawić swoje błędy. Pisać w natemat.pl zgodziłem się w grudniu, po propozycji Tomasza Machały. Pomysł, by zrobić coś, czego dotychczas nie było: zbudować odpowiednik bardzo lubianego przeze mnie serwisu www.wpolityce.pl dla osób o poglądach liberalnych, bardziej "popowych" czy "mainstreamowych" niż czytelnicy wpolityce.pl czy salonu24, w którym będzie miejsce również dla takich publicystów jak ja - wolnościowy republikanin, przywiązany do tradycji chrześcijańskiej i nauczania Kościoła - fajny pomysł. Do projektu zachęcił mnie fakt, że jego twórcy potrafili przejść nad stereotypami i zaprosić do publikowania Krzysia Bosaka: przejście do porządku dziennego nad faktem, że Krzysiek był prezesem demonizowanej przez media elektroniczne Młodzieży Wszechpolskiej i posłem wyszydzanego przez te same media LPRu i docenienie, że jest on przede wszystkim jednym z najzdolniejszych publicystów młodego pokolenia i wnikliwym obserwatorem polskiego życia publicznego - to był dla mnie znak, że może wyjdzie z tego coś dobrego. Początek był dla mnie dosyć specyficznym doznaniem. Jak tylko okazało się, że będę "bogacił darmową pracą Tomasza Lisa", jeszcze przed moim pierwszym wpisem rozpoczęła się kocówa w Internecie? Zorientowałem się (za późno) jak wielka jest omerta i już po ogłoszenie gotowości do publikowania zostałem okrzyknięty przez internetowych zagończyków, (których co gorsza bardzo lubię!) potencjalnym zdrajcą, człowiekiem, który podzieli los PJNowców, ziobrystów etc. Cóż - uznałem, że najgorszym rozwiązaniem byłoby się wycofać, bo cenę (wiarygodności dla najtwardszego elektoratu PiS) już i tak zapłaciłem. Z tego wszystkiego, najbardziej zadziwiały mnie zarzuty "uwiarygodniania Lisa". Szczerze pisząc: byłem, jestem i długo będę "produktem niszowym" i osobą szerzej nieznaną. Z moimi niespełna 5 tysiącami głosów, kompletnie niszową rozpoznawalnością (zwłaszcza w grudniu zeszłego roku - gdy zgadzałem się na publikowanie!) - miałem szansę zaistnieć w nowym medium dla nowej grupy wyborców i było to ewidentnie korzystne - dla mnie jak i dla PiS. Przynajmniej tak mi się wydawało. Niestety, popełniłem kolejny błąd. Jak to na wojnie: jak wojska idą ostro do przodu i nie nadąża za nimi logistyka, dzieją się rzeczy niedobre? Zbyt wiele na siebie (i na ludzi bardzo ciężko dla mnie i ze mną pracujących) wziąłem i przestałem się wywiązywać z przyjętych na siebie zobowiązań. Niezależnie od mojej obecnej oceny natemat.pl - jestem tutaj winien po raz pierwszy przeprosiny panu redaktorowi Tomaszowi Machale, który zaprosił mnie to tego projektu i osobom, które monitowały mnie o wpisy - zaprzestałem publikowania. Zwodziłem redaktorów natemat.pl (i siebie) z kolejnymi dniami, tygodniami, w których próbowałem usiąść i zrobić wpis, a jedynym medium, którego regularnie używałem był mój własny mikroblog na Facebooku'u. Do braku czasu dochodziła demotywacja związana z wpisami lidera i współwłaściciela natemat.pl - Tomasza Lisa. Żal mi było (i jest) patrzeć, jak ładny graficznie, technicznie świetnie i nowatorsko robiony serwis jest topiony stronniczymi, emocjonalnymi i niesprawiedliwymi wpisami jego twórcy. Przykłady? We wpisie "Popieram Jarosława Kaczynskiego!" Tomasz Lis pisze: Prezes PIS uważa, że mężczyzna powinien sobie odpocząć już, gdy ma 65 lat, a nie dopiero wtedy, gdy ma lat 67. Tym wpisem pokazuje, że Tomasz Lis-bloger nie jest zbyt wnikliwym obserwatorem polskiego życia politycznego, albo mając z góry ustaloną tezę dogina do niej fakty. Wielokrotnie publicznie powtarzane stanowisko PiS i wypowiedzi prezesa ws. emerytur są jasne: popieramy aktywizację zawodową Polaków, jest ona konieczna, praca powyżej 65 roku życia powinna być prawem Polaków, a nie obowiązkiem. Rzetelne zreferowanie tego stanowiska burzyłoby tezę felietonu Lisa, nie nadawałoby się do prostej tezy:

Kaczyński musi odejść!. Mój błąd w tej sprawie? Zamiast od razu polemizować z nią, siedziałem nad sążnistym nieskończonym tekstem Dlaczego musimy otworzyć zawody?... Drugi przykład gotującego mnie wpisu Tomasza Lisa to "Polska potrzebuje Rymkiewicza", w którym redaktor wyraża zadowolenie, że Jarosław Rymkiewicz przegrał sprawę sądową z "Gazetą Wyborczą". Dla mnie ten wyrok to niedopuszczalne ograniczenie wolności słowa, ale zdzierżyłbym inne stanowisko niż moje własne. Ale język tego felietonu jest dla mnie nieakceptowalny. Wypowiedzi starszego wiekiem poety, (który choćby z tego powodu powinien być trochę inaczej traktowany przez sąd -  i mam na myśli wykonywany zawód poety, nie wiek) są dla Tomasza "ślinotokiem", którym poeta "obślinia wszystko, co chciałby obślinić."

Jego wypowiedzi jego zdaniem są to "zanurzone w naftalinie brednie" to "nie żaden pogląd, ale żałosny i do tego, niestety, grafomański bełkot". Na koniec Tomasz Lis docina epitetem, zgodnie, z którym: Poeta Rymkiewicz, idol zidiociałej, katostalinowskiej Polski. Mojej Polski. Gdy anonimowy szur na forum internetowym pisze tak o kimś - mogę to zdzierżyć. Ciężko mi to przełknąć, gdy robi to lider poważnego, walczącego o rynek i co ważne - nowego przedsięwzięcia medialnego. Gdybym był wspólnikiem tego przedsięwzięcia, zastanawiałbym się nad tym, czy nie jest to działanie na szkodę spółki. Panie Tomaszu, mnie, jako posłowi mniej wypada niż kiedyś, jako publicyście, happenerowi czy działaczowi Kolibra. Panu - jako liderowi poważnego projektu - wypada dużo mniej, niż krewkiemu i ostro zaangażowanemu w spór publicystyczny blogerowi - przynajmniej tak mi się wydaje. Niech Pan bez straty dla projektu zostawi takie wpisy Nergalowi, Wojewódzkiemu, Hołdysowi...! Czytanie każdego z nich sprawiało, że gdy siadałem do "poważnego" wpisu (na temat gazu łupkowego, deregulacji czy naszych nowych propozycji w zakresie polityki prorodzinnej), czułem się jak frajer, który pomylił środek transportu i wysiadł nie w tej dzielnicy, co planował. Jednym zdaniem: pomyliłem się. Publikowanie przeze mnie dla natemat.pl - w medium niszowym, o silnej tożsamości i coraz bardziej jednoznacznie sprofilowanym ideowo - nie ma niestety sensu. Dlatego niestety muszę zadeklarować, że będę zamieszczał u Was wpisy jedynie będące polemikami do innych wpisów w natemat.pl bądź sprostowaniami zawartych w nich nieścisłości. Wiem, że nie tak się umawialiśmy, więc uszanuję skasowanie mojego profilu i zakończenie udziału w projekcie. Jednocześnie chciałbym przeprosić pana redaktora Tomasza Machałę, że dowiedział się o mojej decyzji z wPolityce.pl. To mój straszny błąd - dementując kwestie mojego rzekomego przejścia do PO, zostałem zapytany o pisanie dla natemat.pl. I faktem jest, że często te dwie sprawy (plotka o "transferze" plus fakt, jakim był mój udział w projekcie natemat.pl) były łączone. Tą część rozmowy uznałem za nieznaczącą i nieistotną dla głównego tematu sprawę. Mój rozmówca miał pełne prawo wykorzystać te wypowiedzi, co uczynił. Wyszło niegrzecznie i nieelegancko, za co bardzo przepraszam. Dodam, że stwierdzenie "Szokująco niski poziom" nie dotyczyło pracy zespołu portalu natemat.pl, którą bardzo cenię, ale właśnie szokująco niskiego poziom kilku wpisów dokonanych przez Tomasza Lisa - który jest jednak Waszym okrętem flagowym. Szkoda. Po raz kolejny uczę się, że polityk to nie tylko powołanie, ale i zawód, a do profesjonalizmu w jego "technicznym" wykonywaniu wciąż wiele mi brakuje. Wierzę, że trzeba uczyć się na błędach, żałuję jednocześnie, że muszę tak często robić to na własnych. Muszę tą nieudaną próbę zakończyć przeproszeniem praktycznie wszystkich: osób, które zaproponowały mi pisanie w  atemat.pl, tych, którzy cieszyli się, że przyjąłem propozycję i tych, którzy mieli do mnie o to żal. To, co nas podzieliło - to się już nie sklei - słowa wyśmiewanego przez Tomasza Lisa Rymkiewicza stają się samospełniającą przepowiednią. Dwie Polski w Polsce to nie konstrukcja poety, to fakt. A jak się okazuje, nie można być w obu na raz. Dlatego ceńmy te przestrzenie i miejsca, w których wciąż jest to możliwe.

Przemysław Wipler

Nasz wywiad. Przemysław Wipler dementuje: Nie przechodzę do PO. To bzdura! Ale wychodzę z portalu Lisa."Szokująco niski poziom" wPolityce.pl: Krążą w politycznych kuluarach coraz silniejsze plotki, że negocjuje pan przejście do Platformy Obywatelskiej. Mówią już o tym niektórzy komentatorzy. To prawda? Przemysław WIPLER, poseł Prawa i Sprawiedliwości, współtwórca Fundacji Republikańskiej: To bzdura. Absolutna nieprawda. Naszym celem jest zmiana kraju, a nie przejście do neoPZPR, czym dzisiaj stała się Platforma Obywatelska. Dziś liberalizm nie ma z PO nic wspólnego. A próby tworzenia frakcji w stylu PAX-u z czasów PRL uważam za tylko ośmieszające twórców tych koncepcji.

To skąd się wzięły te plotki? Z wyssanej z palca publikacji w "Newsweeku" dwa tygodnie temu, tydzień później powtórzył to Janusz Palikot. I bzdura zaczęła się nakręcać. Traktuję to, jako pomówienie mające na celu odebranie mi zaufania wyborców, uniemożliwienie mi pracy w klubie PiS i obniżenie mojej zdolności wykonywanie mandatu posła. Gdybym zrobił coś takiego byłoby to zaprzeczeniem tego, co mówiłem w czasie ostatnich lat, byłoby głupstwem i zdradą moich wyborców.

W ogóle nie było takich rozmów? Nic, zero. Ani ja z nikim nie rozmawiałem o tym, ani nikt ze mną nie rozmawiał. To całkowita bzdura. Jest dokładnie odwrotnie - tuż po wyborach poprosiłem o formularz wniosku o członkostwo w Prawie i Sprawiedliwości, wypełniłem, złożyłem. Zostałem do PiS przyjęty przez Komitet Polityczny tej partii. Więc w momencie, gdy "Newsweek" rozpowszechniał te plotki nie wysechł jeszcze atrament mojego podpisu pod wnioskiem o członkostwo w PiS! Chcę skorzystać z okazji i wyraźnie powiedzieć: Platforma Obywatelska to partia, która moim zdaniem w ogóle powinna przestać istnieć, tak jak stało się to losem Unii Wolności czy AWS. I mam nadzieję, że szybko to się stanie.

Z jakiego powodu? To jest partia, która nie służy dziś dobru wspólnemu, ale obsługuje grupy interesów, które są zadowolone z obecnego, złego stanu rzeczy. Prawo i Sprawiedliwość to jedyna formacja w Polsce, która chce walczyć o zmianę tyranii status quo, która dusi Polskę. Tego, co profesor Zybertowicz nazywa antyrozwojowymi grupami interesów, co prof. Staniszkis celnie opisuje w wywiadzie dla najnowszego "Uważam Rze". Co nie znaczy, że konkretnych rozsądnych projektów nie mógłbym popierać, co PiS zawsze, wbrew przypinanym nam łatkom, robiło. Nam chodzi, bowiem o  Polskę.

Nie ma pan poczucia, że plotki o pana przejściu do PO wzmogły się po tym, gdy zaczął pan pisać do portalu Lisa, który od razu stał się jednym z najbardziej agresywnych wobec konserwatystów, a zwłaszcza PiS, mediów? To, o czym pan mówi mnie też zaskoczyło. Przestałem już faktycznie pisać do tego portalu. Po pierwsze ze względu na brak czasu, a po drugie, ze względu na szokująco niski poziom kilku wpisów dokonanych przez Tomasza Lisa, który jest okrętem flagowym i współwłaścicielem tego przedsięwzięcia. Komentarz, iż on się cieszy, że PiS jest przeciwny podniesieniu wieku emerytalnego, bo to znaczy iż Jarosław Kaczyński za chwilę pójdzie na emeryturę jest  żenujący i skrajnie nieuczciwy. Bo my w kółko powtarzamy, że chcemy by Polacy mogli pracować dłużej, by pracowali dłużej, ale że nie zgadzamy się na przymus! Jeszcze bardziej zbulwersowało mnie wyzywanie przez Lisa poety Jarosława Marka Rymkiewicza. Patrzę na to zdziwiony i zszokowany. Zapowiadano to, jako miejsce poważnej debaty o polityce i życiu publicznym a powstało takie coś... Wybieram, więc inne media.

Nie był pan naiwny? Zapowiadano to, jako pogłębione medium dla tzw. lemingów. Uważałem, że powinienem spróbować skorzystać z szansy dotarcia do ludzi, którzy głosują na inne partie. Ale w tej sytuacji lepiej sobie dać spokój. Obecnie portal ten zmierza do miejsca gdzie będą już tylko obelgi wobec PiS.

Nie będzie tam pan pisał? Cały czas nagabuje mnie Tomasz Machała, twierdzi, że nie zgadza się z wpisami Tomka Lisa, że jemu jest bliżej do mnie, ale że jest otwarta formuła. Taka idzie to zabawa... Ale to bez celu. Nadchodzi czas by napisać tam ostatni wpis - by stwierdzić, że zaangażowanie się w to było jednak błędem. Rozm. Kruk

03 kwietnia 2012 "Gdyby mi się trafił taki synek jak Wojciech Cejrowski, tobym się chyba powiesiła”- twierdzi pani Maria Czubaszek, w związku z wypowiedzią pan Wojtka o braku instynktu macierzyńskiego u pani Marii Czubaszek. Nie tylko instynktu macierzyńskiego, ale patologiczną skłonnością do aborcji, którą się chwali publicznie. Pani Maria Czubaszek nie lubi dzieci, poddała się w swoim życiu dwóm aborcjom. Mogła mieć dwoje dzieci - ale nie ma. Usunęła „płód”- jak to mówi Lewica. A my prawica uważamy usunięcie małego człowieczka z łona matki - za zabójstwo. No, bo czym w istocie jest przerwanie rozwijającego się życia- jak nie zabójstwem? Ale demokratycznie większością liczebną ustalono w Świątyni Rozumu, że zabicie dziecka w ciągu kilku tygodni jego życia nie jest zabiciem go..

 Tak jak nie jest zabijaniem ludzkiej inicjatywy tworzenie potwornych ilości gremiów urzędniczych w Polsce. Unijne biuro statystyczne Eurostad podało ostatnio, że od 2008 roku, liczebność biurokracji wzrosła o 150 000 darmojedzących, na których to darmojedzących wydajemy – na same trzynastk i- 2 miliardy złotych( rocznie!!!!) To znaczy wydaje socjalistyczne państwo biurokratyczne, wcześniej łupiąc swoich” obywateli” na niewielką w sumie sumę- 52 złote na głowę statystycznego Polaka. I tam- jakoś dziwnym trafem- pan minister Jacek Vincent Rostowski z Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej- nie szuka oszczędności.. Szuka ich gdzie indziej, przy okazji kombinując jakby tu podnieść podatki, żeby między innymi starczyło na trzynastki dla daromojedzących.. I o tej rosnącej biurokracji mówi się wiele jednak, ale jakoś nikt nie jest w stanie powstrzymać inwazji jej mocy biurokratycznej.. Rośnie i rośnie.. A niech dziennikarze sobie piszą, jak chcą.. W końcu pisać można – jeszcze.. Byleby nie zmieniać istniejącego status quo..

Trochę to przypomina dowcip z ostatniej Angory o zajączku i niedźwiedziu:

Przychodzi zajączek do sklepu niedźwiedzi i pyta: - Czy jest marchewka? - Nie ma ! – odpowiada niedźwiedź.

Nazajutrz przychodzi znowu. - Czy jest marchewka? - Nie ma! – warczy niedźwiedź.

Trzeciego dnia zajączek zjawił się ponownie. - Słuchaj gnojku! Jeszcze raz tu przyjdziesz i zapytasz o marchewkę, to cię złapię, wezmę młotek i poprzybijam ci uszy do lady.

Czwartego dnia zajączek przychodzi znów. - Czy są gwoździe? - Nie ma. - A jest marchewka?

 Marchewki może i nie ma w sklepie z gwoździami, których też nie ma, ale będzie- jak najpewniej- nowa biurokracja w socjalistycznym państwie polskim, będzie pełnomocnik do spraw łupków, obok innych pełnomocników od innych spraw biurokratycznych w ramach budowania w Polsce” wolnego rynku”. Ile jeszcze socjaliści powołają nowych urzędów i pełnomocników, jeśli socjalizm będzie trwał do końca świata i o jeden dzień dłużej- jak twierdzi pan Jurek Owsiak -Wielki Polski Socjalista. Orkiestra biurokratyczne będzie grała, a my będziemy tańczyć, w takt tego, co nam zagra.. Głównie będzie chodziło o pieniądze w podatkach. Będziemy płacili wyższe podatki, żeby pełnomocnik maił biuro, żeby miał sekretarkę i mógł sobie porządzić łukami, których wydobyciu już sprzeciwia się Francja i Rosja.. Francja ma wielki wpływ w Unii Europejskiej, której jesteśmy częścią, a więc najpewniej przeforsuje zakaz wydobywania gazu łupkowego. I tak polują na nas i na naszą przyszłość.. I znowu dowcip z ostatniej Angory: W sądzie:

- A więc oskarżony przyznaje się, że w czasie polowania postrzelił gajowego? - Tak, przyznaję się..

-Czy oskarżony może podać jakieś okoliczności łagodzące? - Tak. Gajowy nazywa się Zając!

 Ostatni urząd, jaki utworzyła Platforma Obywatelska Unii Europejskiej, to ministerstwo „cyfryzacji”, wcześniej kilkanaście, może kilkadziesiąt innych urzędów, których nazw już nie pamiętam, ale gdybym miał czas to podsumowałbym te sześć ostatnich lat w dziedzinie budowy biurokracji. Bo tak naprawdę - jedyne, co się naprawdę buduje- to biurokrację, no i zwiększanie naszej szansy przeżycia na kredyt, żeby płacić odsetki od zaciągniętych długów.. Bo bankierzy żyją z odsetek, i niekoniecznie muszą one być wyższe od podatku inflacyjnego tworzonego przez rząd.. Bo inflacja to podatek, bez uchwalania zbędnej- demokratycznej ustawy. Albo dodrukowują- jak pan profesor Marek Belka, albo kreują puste pieniądze poprzez banki.. Dwa sposoby tworzenia inflacji: i nie ma do nicj nic- wzrost cen, co można przeczytać u Hazlita.. Inflacja jest zjawiskiem nadmiaru pieniądza w stosunku do towarów i usług na rynku, i tworzy ją rząd- albo banki, pchane niepohamowaną rządzą zysku.. W pogoni za zyskiem gotowi są ugotować gospodarkę - tak jak to pękło w Stanach, ale socjalista Obama kazał dodrukować 1,5 biliona dolarów i pozatkał straty banków wynikłe z rozdawnictwa pieniędzy.. I znowu zajączek…

Po lesie chodzi głodny wilk i krzyczy: - Ale jestem głodny! Kurde, ale jestem głodny! Usłyszał to zając, skulił się i zaczął udawać kamień. Po chwili podchodzi do niego wilk i mówi” - Kurde, ale jestem głodny! Jestem taki głodny, że chyba zjem kamień! I zjedzą nas bankierzy na pewno. To tylko kwestia czasu.. Odsetki od zaciągniętych długów rosną systematycznie, w ubiegłym roku płaciliśmy ich blisko 40 miliardów zloty- w tym już 46 miliardów!!!! W przeszłym z pewnością blisko 50 miliardów.. Kto panuje nad przeszłością, panuje nad teraźniejszości, a potem – nad przyszłością..

I pełnomocnik do spraw łupków, pomoże im nas łupić.. Myślicie Państwo, że zostanie powołany wyłącznie do łupków?

Zajączek wpada wściekły do baru, podwija reklamy i krzyczy: - Kto wlał mojemu synkowi? Zza stołu wstaje niedźwiedź i mówi: - Ja, a bo co? - Nic. Już dawno mu się należało! I tak to wszystko wygląda.. WJR

Harmider Etyk Od dawien trwa w nauce spór o to, czy istnieje jakaś powszechna moralność, jakiś trzon etyki, wspólny wszystkim czasom i miejscom. Nikt nie będzie przeciwny marzeniu, by wszyscy byli moralnymi, lecz odezwie się zaraz wątpliwość i zakołacze pytaniem: a na jakiż sposób maja być moralnymi ci „wszyscy”? Trudno dotrzeć do jakiejś wspólnoty wobec niesłychanych rozbieżności, zawartych w olbrzymim materiale zebranym przez Bastiana, potem przez Westermacka, wreszcie przez ks. Cathreina i świeżo w wielkim wydawnictwie podjętym przez ks. Wilhelma Schmidta, lub w pamiętniku luksemburskiego zjazdu (1929) etnologii religijnej. To już nie rozmaitość, lecz chaos! Zachodzą zaś trudności tym większe, iż zbyt znaczna część ludzkości bynajmniej nie opiera życia o religię. Buddyzm przeczył zawsze istnieniu Boga osobowego i wiecznego, a zatem nie przypuszcza też interwencji boskiej w wynagradzaniu lub karaniu ludzkich postępków. Uczony Ku-Hung-Ming objaśnił nas, jako „Chińczycy nie czują braku i potrzeby religii”, historyk zaś japoński zaznacza wyraźnie, że trudno określić, do jakiej religii należy, który Japończyk. Jakżeż, więc dopatrywać się powszechnych moralności elementów, jako działu religijnego? Chociaż wykazano, że wszędzie świta jakieś, choćby niejasne, pojęcie Boga jedynego i nieśmiertelności duszy, lecz mimo to nie sposób wykazać istnienia ogólnego trzonu etyki poza granicami prostego rozsądku. Przestudiowanie zaś materiału etnologicznego doprowadza do pewnych wyników negatywnych. Np. okazuje się, że do najwyższych zasad ogólnych etyki powszechnej nie należy bynajmniej prawdomówność. Zresztą sam ks. Cathrein SJ, sławny profesor insbrucki, przyznał, że „może nie ma takiej zbrodni, która nie uchodziła za cnotę gdzieś kiedyś u jakiegoś ludu”. Mimo to poszukiwano gorliwie wspólności etycznych po całym świecie. Moim zdaniem do tej „jedności” dadzą się wyłowić zaledwie cztery fakty. Potępienie kradzieży świadczy o powszechności własności osobistej, a drugi fakt, karalność cudzołóstwa, stanowi zastosowanie szczegółowe pojęcia kradzieży, bo żona jest własnością mężowską: trudno wychwalać wyrządzanie szkody [Ujj, tylko patrzeć, jak zaryczą feministki i pożyteczne idiotki - admin]. Te same względy starczą, by potępić zdradę swego zrzeszenia, powszechnie przytaczany fakt trzeci. Ponieważ zaś na całej kuli ziemskiej – bez najmniejszego wyjątku – obowiązywał ustrój rodowy ( większość świata tkwi w nim dotychczas), niezbędną jest dyscyplina względem rodziców i hierarchii rodowej „starszych”, co stanowi czwarty i ostatni fakt rzekomej jedności etycznej. Wszystkie cztery stanowią po prostu wymagania utylitarnego rozsądku. Rozpiętość w pojęciach jest tym większa, iż z biegiem czasu wyodrębniały się cywilizacje, a każda ma swoja etykę. Niemniej istnieją jednak pewne normy umysłowe, wspólne wszystkim etykom bez wyjątku, pewne pojęcia abstrakcyjne, które znajdujemy w każdej cywilizacji, tylko, że z pojęcia wspólnego wysnuwa każda inne wnioski. Czyli innymi słowy: wspólną zasadę stosuje każda cywilizacja odmiennie, przy czym zdarzają się przeciwieństwa nawet diametralne. Na żaden piąty fakt w studiach etyki powszechnej nie natrafiono i wszystko kończy się tylko na pojęciach. Czy to mało, czy dużo – można by się spierać. Według mnie abstrakty nami rządzą, a zatem we wspólności pojęć mieści się coś zasadniczego. Czy misje byłyby możliwe, gdyby nie znajdowano wszędzie pewnych analogicznych pojęć ogólnych? Ale przy wprowadzeniu katolickiej etyki chodzi o odmienne, niż dotychczas, stosowanie pojęć, już bądź, co bądź istniejących. Jest tych pojęć ogólnoludzkich siedem: obowiązek, bezinteresowność, odpowiedzialność, sprawiedliwość, sumienie, tudzież stosunek do pracy i do czasu, ujmowane wszędzie w jakiś sposób. Są to generalia etyki. W pojęcie obowiązku uzbrojona jest oczywiście wszelka etyka. Sięgnijmy po znamienne przykłady z różnych cywilizacji. Braminizm i judaizm nakładają się na swoich wyznawców – a są to cywilizacje sakralne – istne sterty obowiązków formalistycznych, z czego powstają całe zwały grzechów, zwłaszcza o „nieczystości”. W trzech cywilizacjach: w bramińskiej, żydowskiej i chińskiej istnieje obowiązek spłodzenia syna, co wiedzie do rozmaitych licencji w prawie małżeńskim. Łacińska cywilizacja, twór Kościoła, przyjęła etykę katolicką za swoją. Zachodzą w niej obowiązki pewnego rodzaju, nieznane nigdzie indziej, mianowicie obowiązki względem samego siebie. Bo też ten dział etyki może powstać tam tylko, gdzie pielęgnuje się personalizm. W żadnym razie obowiązek nie może zależeć u katolika od tego, czy brzemię jego słodkie, czy gnębiące, nie może być motywowany szczęściem czy nieszczęściem zobowiązanego. Na lwią część ciężarów moralnych ma jednak radę etyka żydowska, uznając w zasadzie obowiązki tylko względem współwyznawców. Jeszcze gruntowniej radzi sobie etyka bramińska, bo ma sposoby zrzucania obowiązków z siebie, wobec czego sama podstawa etyki staje się ruchoma. Jasne poczucie obowiązku można przyznać tylko temu, kto wznosi się do bezinteresowności. Jakżeż tedy można wyprowadzać moralność z utylitaryzmu? Tak rozumie monizm uważając myśl i uczucie za objawy przyrodnicze; a jakiż ma być nasz stosunek do przyrody, jeżeli nie utylitarny? Do samego dna utylitaryzmu dotarł jednak dopiero socjalizm; pod czerwonym sztandarem zeszła etyka na przygodna towarzyszkę „walki klas”, zależną od „stosunku sił społecznych”, a więc do roli chorągiewki na dachu. W ostatnim czasie propaguje się w Polsce etykę Petrażyckiego (wymyśloną przed laty przeszło 30). Znać na jego teorii, że powstała pod caratem, bo akcentuje nie obowiązki, lecz pomiatanie w Rosji prawa człowieka, ażeby utworzyć w etyce nowy dział „roszczeniowy”. Ale czyż wszelkie bezprawie nie jest właśnie typowo roszczeniowe? Z przeciwnego bieguna wyrasta „etyka wyrzeczenia ”, którą trzeba jednak dobrze zrozumieć. Ze skutków spełnionego obowiązku może wynikać złamane życie, lecz nigdy nie może to być obowiązkiem, by łamać sobie życie, bez jakiej szczególnej etycznej konieczności. Niegodziwości nie popełnia nikt bezinteresownie, ale czyż postępowanie godziwe nie da się pogodzić z utylitaryzmem? Już przed półtora tysiącem lat wyrzekł papież Leon Wielki: „Rodzaj zysku usprawiedliwia kupca lub oskarża: istnieje, bowiem i uczciwy zysk i haniebny”. Ale kto nigdy nie zdoła być bezinteresownym, ten w utylitaryzmie nie zdoła utrzymać się w granicach etycznych. Otóż etyka nie jest utylitarną, lecz utylitaryzm winien być etyczny. Siła bezinteresowności jest nadzwyczajna, a od zasobów tej cnoty w społeczeństwie zależą w znacznej mierze losy narodu i państwa. Ale powinna być, jak ów gołąb biblijny, obdarzony zarazem chytrością węża, bo inaczej stanie często na usługach zła. Zło samo z siebie siły twórczej nie wytwarza i jest pod tym względem jałowe. Runęłoby też od razu w gruzy, gdyby mu się nie powiodło wyprowadzić w pole odpowiedniej ilości bezinteresownych, którzy naiwnie uwierzą, że chodzi o dobro. Nie utrzymałby się bolszewizm, gdyby nie działacze bezinteresowni na trzeciorzędnych, głodowych stanowiskach. Niestety, można służyć złu w najlepszej wierze: Dobre intencje głów pomylonych często dotkliwie dają się we znaki życiu publicznemu! Idźmy dalej w naszym wątku. Istotną etyczną sankcje w spełnianiu obowiązków stanowi dopiero odpowiedzialność. Gdzie nie ma rozbudowanej odpowiedzialności tzw. „tylko” moralnej, tam gdzie nikt nie ulęknie się odpowiedzialności wobec prawa, gdyż znajdzie sposoby, żeby sobie z nim dać radę. Quid leges sine moribus? Ludziom etycznie silnym surowa odpowiedzialność sprawia nawet przyjemność, co określił Janet przepięknie w tych słowach: „Odpowiedzialność, największy ciężar, ale też najobfitsze źródło przyjemności najbardziej męskich i najszlachetniejszych”. U nas zaś Władysław Biegański, który przeszedł przez monizm, a doszedł do przełęczy pomiędzy etyką „autonomiczną” a katolicką (zmarł w tym studium rozwoju) zwrócił uwagę na związek odpowiedzialności z aktywnością życia. „Odpowiedzialnym może być tylko twórca celów i czynów – tylko osoba, jako przyczyna ostateczna”. W innym zaś miejscu wypowiedział uwagę prawdziwie głęboką: „W powiązaniu przyczynowym odpowiedzialności nie ma ”. Faktyczna odpowiedzialność może zachodzić tylko w celowym powiązaniu spraw ludzkich. Tak jest: z zanikaniem odpowiedzialności moralnej zanikają zdolności twórcze w społeczeństwie. Spostrzeżenie Biegańskiego posiada daleki zasięg wychowawczy, socjologiczny i … polityczny. W życiu zbiorowym musi być odpowiedzialność spotęgowana, bo inaczej zrzeszenie będzie się staczać do upadku. Kraj naprawdę cywilizowany poznaje się po tym, że nie ma w nim sprawy, przypadłości, rzeczy, w ogóle nie ma niczego takiego, za co nie byłby ktoś odpowiedzialny. Iluzoryczność zaś odpowiedzialności równa się bezkarności zła. W prostym stosunku ilościowym i jakościowym do odpowiedzialności pozostaje czwarta gałąź naszych generaliów: sprawiedliwość. Nie hodują tego pojęcia sobkowie, u których goreje „miłowanie samego siebie i wszystkich rzeczy ze względu na siebie”. Skoro zaś pojęcie sprawiedliwości znajdujemy nawet u najprymitywniejszych, widocznie nie brak prymitywom ludzkim bezinteresowności, i odpowiedzialności, choćby w zakresach najskromniejszych. Pojęcie sprawiedliwości starsze jest od utylitarystycznych zastosowań go w prawie. Jak odkrycie naukowe musi być starsze od wynalazku, podobnież odpowiedzialność i sprawiedliwość musiały być wpierw ujęte etycznie, niż prawnie. Pojecie sprawiedliwości stawało się jakby syntezą poprzednich, tu omawianych. Skoro jednak zachodzą różnice w poglądach na godziwość i niegodziwość, nie może być, zatem ogólnej zgodności, co do tego, co uważać za sprawiedliwość, a co za niesprawiedliwość. Klasyczny dowód, jako nie ma „ jedności etycznej’, a są tylko atrakcyjne pewne pojęcia, jakby algebraiczne niewiadome, w które każda cywilizacja wkłada swe wartości, przeciwne bardzo częste wartościom u innych ludów. Syntezą wszystkich składników etyki jest sumienie, będące i narzędziem etyki i jej strażnikiem; ciekawa rzecz, że nie orientują się w zagadnieniu sumienia ci, którzy wywodzą etykę z utylitaryzmu, a niektórzy zaprzeczają nawet istnieniu sumienia. Powiadają, że lepsze prawo wyraźne od fantazyjnego sumienia. Wypadałoby tedy zmieniać poglądy moralne wraz z każdorazową zmianą prawa? Definicji sumienia podano sporo. Ponieważ atoli żadna z nich nie czyni zadość wymaganiom wszystkich nauk zajmujących się tym przedmiotem, proponuje od siebie definicje następującą: Sumienie jest to autokrytyka moralna. Ponieważ jednak objawia się to często żalem i wstydem przed samym sobą, więc lubią zagłuszać sumienie osoby o wygórowanej miłości własnej, niedopuszczającej autokrytyki. Rodzaj i szczeble cywilizacji, a więc także rodzaj i szczeble etyki zawisły również od tego, co się rozumie poprzez pracę. Obecnie aż cztery cywilizacje gardzą pracą fizyczną: chińska, bramińska, arabska, turańska. Tam dziedziny pracy fizycznej a umysłowej pełne są względem siebie pogardy i nienawiści. A skutki poglądów na pracę są dalekosiężne. W nauce św. Pawła o obowiązku pracy nie tylko mieściło się in nuce zniesienie niewolnictwa, lecz szacunek dla rękodzieł wzmógł w nich możliwość rozwoju, z czego zrodziła się potem cała nasza technika. Homo faber przestał być podmiotem w społeczeństwie i wyrósł z niego w cywilizacji łacińskiej wynalazca, zmieniający cudami techniki oblicze ziemi. Odkryć naukowych nie brakło ani światu starożytnemu, lecz nie było techniki, któraby je zmieniła w wynalazki, albowiem źródło techniki, praca ręczna, zasypane było pogardą. My zaś doszliśmy do tego, iż polski ekonomista oświadcza: „ Praca potrzebna jest do szczęścia” – i ma słuszność. U rozmaitych ludów natrafiamy jednak na rozmaite zapatrywania, co do rozmiarów i owoców pracy. Każda etyka ma swoją ekonomię społeczną. Np. u Mongołów nie godzi się kopać ni drapać ziemi: jakżeż tedy mieliby być rolnikami? U Murzynów wolno zepsuć sąsiadowi plantację bananów, jeśli zasadził ich więcej, niż zdaniem sąsiadów „potrzebuje”. Wreszcie dzieli cywilizację i etyki stosunek do czasu. Opanowywanie go stanowi niepoślednia cechę rodzaju i szczebla cywilizacyjnego, a dokonuje tego jedna tylko cywilizacja łacińska. Dla Chińczyka, Mongoła, Turka, Araba, Rosjanina, Hindusa, czas jest bez wartości, gdy tymczasem my „ łacinnicy” staramy się opanowanie czasu przedłużać poza grób. My mamy wielka troskę: troskę o potomnych. Taki właśnie stosunek do czasu rozszerza i wzmacnia w nas odpowiedzialność, która nie kończy się ze śmiercią. Przeszliśmy tedy ( w skrócie sumarycznym) siedem pojęć wspólnego rusztowania etyki, na którym ileż ustalono przeciwieństw i sprzeczności. Są to jakby rzędne z geometrii analitycznej, pozwalające oznaczyć położenie w jakiejkolwiek przestrzeni. Nazwijmy te rzędne etyk generaliami etyki. Nie jest to bynajmniej to samo, co „jedność etyczna ludzkości”. Z tym pojęciem trzeba zerwać i to w imię postępu etyki. Jest to pomyłka nauki, która zatorowała drogę rozwojowi nauki o moralności i postępowi w praktykowaniu moralności. Na ogólne poczucie etyczne nie składają się bynajmniej fakty, lecz tylko pojęcia, a chrystianizacja wkłada w nie swe wymagania. Ponieważ nie można być cywilizowanym na dwa sposoby, zatem wyznawana gdzieś etyka musi być czerpana z pewnej cywilizacji, z jednej tylko. Nie można trzymać się równocześnie etyki katolickiej, żydowskiej, bizantyńskiej i turańskiej: nie można tez uznawać jednocześnie moralności religijnej, naturalnej i „automatycznej” (sztucznej). Okoliczności te stanowią zarazem dowód, że nie ma syntez pomiędzy cywilizacjami, boć w takim razie musiałaby być możliwa jakaś synteza etyk. Bo jakżeż być moralnym według kilku metod etycznych, wykluczających się nawzajem? Jakżeż w mieszance etycznej pomieścić do jakiegoś wspólnego celu? Odmienne etyki mogą tylko przeszkadzać sobie wzajemnie, bo jakżeż złączyć do wspólnego mianownika ludzi, z których jedni uważają za dobro to właśnie, w czym inni współobywatele upatrują zło? Toteż aż wre koło nas od anarchii etycznej. Kto wie, czy wszystko zło, trapiące Europę, nie pochodzi z tego, że dziś ogół nie wie, jakiej się trzymać etyki. A w naszej Polsce jest ich aż cztery, bo cztery cywilizację współzawodniczą o kierownictwo: łacińska, bizantyńska, żydowska, turańska. Nie odmawiam nikomu dobrej wiary, ni patriotyzmu nikomu, kto jest odmiennego ode mnie zdania – lecz pytam każdego: Co da się zrobić dobrego przy takim harmiderze etyk? Czas zastanowić się, do której też Polska właściwie należy cywilizacji i jakiej mamy trzymać się etyki? Inaczej grozi nam stan acywilizacyjny i bezetyczny. Feliks Koneczny

To nie Bóg boi się Natanka Kara suspensy nałożona na ks. Piotra Natanka zapewne finałem całej sprawy nie będzie. Zwróciłem uwagę, że w dyskusjach na temat ukarania księdza, zawsze pomijany jest jeden zasadniczy aspekt dotyczący działalności tego duchownego. Nikt, bowiem nie wspomina o tym, iż ks.Natanek oprócz tego, że jest duchownym, to jest także Polakiem, a jego kazania nacechowane są potencjałem wielkiego, niekłamanego patriotyzmu. Dzisiaj już nikt z tak wielkim namaszczeniem nie obnosi się publicznie z miłością do ojczyzny. Jedna z fraz pochodząca z argumentacji Dziwisza odnoszącej się do nałożonej przez niego kary suspensy na ks. Natanka mówi:

“W swoim przekazie, rozpowszechnianym przez media elektroniczne, publicznie podważa autorytet biskupów i kapłanów, pomawiając ich o niewiarę i współdziałanie z wrogami Kościoła.” Czy niewskazanym pozostaje zapytać w tym momencie, których to biskupów i kapłanów ma na względzie Dziwisz? Może chodzi tu o postać arcybiskupa Życińskiego, o którym ks.Piotr wspominał, iż tamten “wyje w piekle”, a który to Życiński właśnie w ubeckich archiwach skatalogowany został, jako “Filozof”. Dlaczego więc Dziwisz nie wymienia z nazwisk tych, do których w swoich przekazach odnosi się ks.Natanek? Odpowiedź jest nader prosta. Otóż ewentualne argumenty Dziwisza spaliłyby na panewce, a w zasadzie, to takowe nie istnieją w ogóle i dodać też należy, że ewentualna, publiczna dyskusja w tej sprawie, mogłaby sprowokować pojawianie się pytań, kto kryje się pod pseudonimem “Delegat”, a tego Dziwisz zapewne woli uniknąć. Dzisiaj nawet sam chce się pddać lustracji, co jest arcykomicznym aktem, zważywszy jak czystym pod względem lustracyjnym jest TW Bolek. Rozumowanie Natanka w kwestii lokalizacji Życińskiego w piekle jest logiczne i wynika ono z faktu, że “Filozof” zdecydował się na współpracę z instytucją, która była bezpośrednio odpowiedzialna za śmierć ks.Jerzego Popiełuszki, ks.Sylwestra Zycha, ks.Stefana Niedzielaka, ks.Stanisława Suchowolca, czy zakatowanego w Radomiu przez ubeckich siepaczy przywódcę duchowego radomskich robotników – ks. Romana Kotlarza. Księża Sylwester Zych, Stanisław Suchowolec i Stefan Niedzielak. Podejmując współpracę z ubecją, to taki Życiński niejako podpisał cyrograf z diabłem. Każdy z ludzi ponosi odpowiedzialność za swoje czyny z tym, że jedni z nas potrafią zrozumieć swoja winę i wyrazić skruchę, a drudzy w swojej zatwardziałości będą trwać do samego końca i tak było z Życińskim.

Czy radykalna postawa ks. Natanka w stosunku do zaprzaństwa i zdrady nie tylko ojczyzny, ale i samego Boga może dziwić? Czy pomordowani księża, oraz wszystkie inne ofiary ubeckich bandziorów nie są wystarczającym usprawiedliwieniem dla postaci ks. Natanka? Po nałożeniu suspensy pojawiają się głosy i o zgrozo na Frondzie również, że ks.Natanek musi się podporządkować przełożonym i to bezkrytycznie. To ja teraz zapytam, na ile swojemu bezpośredniemu przełożonemu podporządkował się Dziwisz, kiedy to 17 czerwca 1999r. podczas papieskiej pielgrzymki do Polski, właśnie Dziwisz dopuszcza się niecnego czynu i podstępem umieszcza w “Papa Mobile” żyda i zatwardziałego komunistę, który od zawsze utożsamiał się z systemem odpowiedzialnym za śmierć wyżej wspomnianych kapłanów, a mianowicie Kwaśniewskiego ze swoją małżonką.

Czym kierował się Dziwisz wiedząc, że ten komunista stara się o reelekcję? Ten zdradziecki manewr Dziwisza w dużej mierze sprawił, że Kwaśniewski powtórnie został prezydentem. Czy na podstawie takich poczynań Dziwisza nie można stwierdzić, iż utożsamia się on z takimi postaciami jak Kwaśniewski? Komu chciał przypisać prestiżu swoim jednoznacznym postępkiem, Kwaśniewskiemu, czy może Janowi Pawłowi II? Można jeszcze spytać, kto namówił papieża, aby ten ustąpił żydom i aby usunięto siostry Karmelitanki z ich klasztoru? Czy odpowiedź nie zabrzmi – Dziwisz? Można jeszcze zapytać, kto przywlókł na stanowisko ambasadora w Watykanie Żydówkę Suchocką? Czy odpowiedź nie zabrzmi – Dziwisz? Można jeszcze zapytać, kto namówił papieża, aby ten wyraził zgodę na pochowanie Żyda Miłosza na Skałce? Czy odpowiedź nie zabrzmi Dziwisz? Można jeszcze zapytać, kto jest autorem ataków ze strony Kościoła na Radio Maryja? Czy odpowiedź nie zabrzmi – Dziwisz? Może do Dziwisza należy zwracać się “wasza eminencjo rebe”? Czyż nie w innym świetle stawia postać ks. Natanka fakt, że Dziwisz stał się laureatem nagrody nadanej mu przez syjonistyczno-masońską organizację – Liga Przeciwko Zniesławieniu (Anti Defamation Legue)? Ważnym szczegółem dotyczącym tej organizacji niech będzie to, że 22 listopada 1938 r. Prezydent Rzeczypospolitej Ignacy Mościcki swoim dekretem zdelegalizował działalność B’nai B’rith (ADL), uznając tą organizację za szkodliwą dla Polski, poprzez swoje powiązania z masonerią. Zakazał on zresztą istnienia w Polsce jakichkolwiek organizacji masońskich. Nie wiem, kto uznał rzeczony dekret Mościckiego za nieobowiązujący i reaktywował tę organizację w Polsce 9 września 2007 roku. Dziwisz w swojej czołobitnej postawie do tego masońskiego monstra, kieruje takie oto słowa:

“- Dziękuję raz jeszcze za tę nagrodę, którą przyjmuję nie tylko w imieniu własnym, ale w imieniu wszystkich moich współziomków i współwyznawców, dla których to nowe braterstwo chrześcijan i Żydów jest cennym darem samego Boga.” Ja panie Dziwisz nijak się nie identyfikuję z pańskimi słowami, gdyż nie jestem żadnym Chazarem, a i do pańskiej postawy mam wiele zastrzeżeń i tu przypomnę incydent z żydem Kwaśniewskim, jak to podstępem umieścił pan go w papieskim “Papa Mobile”. Proszę mi powiedzieć, co miał na myśli Dziwisz bredząc o “nowym braterstwie chrześcijan i Żydów? Może publikacje przez polskie wydawnictwa takich pozycji książkowych jak “Złote żniwa” Grossa?No nie wiem. Należy Dziwiszowi wiedzieć, że po dzień dzisiejszy KK nakłada ekskomunikę za przynależność do masonerii.

Czy nasz rebe nie kwalifikuje się przypadkiem do tej największej kary nakładanej przez Kościół? Pytam, bo nie wiem, ale wiem, że gdy ks.Natanek posiada dowody na koligacje Dziwisza z masonerią, to nie podlega on sam żadnej suspensie nałożonej na niego prze tego purpurata. Wiadomo, więc jest, komu sprzyja Dziwisz i jakimi wartościami się kieruje. Wsławił się również tym “nasz” Dziwisz, że na wzór Komorowskiego, który obdziela Orderem Orła Białego wszelkiej maści szumowiny i to bez opamiętania, chcąc w ten sposób podnieść ich jakże marna reputację, postanowił i on w podobny sposób zadziałać. Choć postaci Roberta Kubicy do szumowin w żadnym wypadku zaliczyć nie można, gdyż jest to zacny, młody człowiek, to już działanie Dziwisza w materii dzielenia relikwiarzami na prawo i lewo, można uznać za agitację prowadzoną przez Dziwisza na rzecz pozyskania twarzy dla złajdaczonej PO. Pamiętamy jak to Dziwisz wysyła jakiegoś dziennikarzynę TVNu z relikwiarzem do szpitala, w którym przebywał Kubica i z obietnicą “pole position” na Placu św.Piotra podczas uroczystości beatyfikacyjnych Jana Pawła II, stara się “POzyskać” Kubicę dla PO, bowiem miał on zasiąść w pierwszym rzędzie obok samego… Komorowskiego. Na szczęście Robert nie dał się wmanewrować w te wątpliwej rangi zaszczyty. Na podstawie powyższych faktów nasuwa się pytanie-jakim to autorytetem jest Dziwisz? Dziwisz jest nikim innym jak faryzeuszem, ale swoje postępowanie powinien on zweryfikować i to mając na względzie słowa innego faryzeusza pochodzące z Dziejów Apostolskich:

“33 Gdy to usłyszeli, wpadli w gniew i chcieli ich zabić. 34 Lecz pewien faryzeusz, imieniem Gamaliel, uczony w Prawie i poważany przez cały lud, kazał na chwilę usunąć Apostołów i zabrał głos w Radzie: 35 ”Mężowie izraelscy – przemówił do nich – zastanówcie się dobrze, co macie uczynić z tymi ludźmi. 36 Bo niedawno temu wystąpił Teodas, podając się za kogoś niezwykłego. Przyłączyło się do niego około czterystu ludzi, został on zabity, a wszyscy jego zwolennicy zostali rozproszeni i ślad po nich zaginął. 37 Potem podczas spisu ludności wystąpił Judasz Galilejczyk i pociągnął lud za sobą. Zginął sam i wszyscy jego zwolennicy zostali rozproszeni. 38 Więc i teraz wam mówię: Odstąpcie od tych ludzi i puśćcie ich! Jeżeli bowiem od ludzi pochodzi ta myśl czy sprawa, rozpadnie się, 39 a jeżeli rzeczywiście od Boga pochodzi, nie potraficie ich zniszczyć i może się czasem okazać, że walczycie z Bogiem”. Usłuchali go. 40 A przywoławszy Apostołów kazali ich ubiczować i zabronili im przemawiać w imię Jezusa, a potem zwolnili. 41 A oni odchodzili sprzed Sanhedrynu i cieszyli się, że stali się godni cierpieć dla imienia [Jezusa]. 42 Nie przestawali też, co dzień nauczać w świątyni i po domach i głosić Dobrą Nowinę o Jezusie Chrystusie.” Oby Dziwisz nie dołączył do Życińskiego w Pandemonium i za to się należy modlić! Rebe i kompan Post napisałem 24 lipca 2011 r. na swoim macierzystym blogu. Uważam, że w kontekście sprzeciwu episkopatu w sprawie intronizacji Jezusa Chrystusa, warto go przypomnieć po małym przeredagowaniu.

http://moher.nowyekran.pl/

Najbardziej kontrowersyjna książka x. Malachi Martina już w księgarniach. Malachi Martin – DOM SMAGANY WIATREM Wydawnictwo ANTYK - Dybowski, Komorów 2012 ISBN: 978-83-89920-91-6 format b5 , ss. 766, oprawa: miękka, cena 96,00 zł do nabycia w księgarni patriotycznej ANTYK

Aby zrozumieć przesłanie tej książki należy wziąć pod uwagę, iż ks. Malachi Martin znał treść Trzeciej Tajemnicy Fatimskiej, że pod koniec życia zastanawiał się, w jaki sposób, nie łamiąc wprost przysięgi milczenia, przekazać najistotniejsze informacje dotyczące ostrzeżeń Matki Boskiej z Fatimy. Ślady tego – z bardzo ważnym i zupełnie sensacyjnym wątkiem, pomijanym przez bada-czy Objawień Fatimskich – można odkryć w internecie, słuchając wywiadu, jakiego ks. Malachit Martin udziela jednej z amerykańskich stacji radiowych. Widząc, w jaki sposób sprzysiężenie, by nie opublikować Tajemnicy lub by ją sfałszować, niszczy Kościół i cywilizację chrześcijańską, Autor spróbował jej istotne fragmenty i zasadnicze przesłanie wpleść w wątek powieści, tym bardziej, że zasłonić się mógł szczegółami dostępnymi z innych objawień i potwierdzającymi to, co sam znał z Fatimy (choćby intronizacja Szatana i upadek w Rzymie). Fabuła dotycząca Wschodu, kwestia poświęcenia Rosji i jej nawrócenia, które się nie dokonało, a które jest tak ważne dla Fatimy, olbrzymich i niespełnionych nadziei papieża związanych z polityką wschodnią, rozminięcia się jego oczekiwań z osiągniętym efektem, przyczyny tej sytuacji, wydają się tym w książce, co bierze się bezpośrednio z wiedzy ks. Malachiego Martina o Trzeciej Tajemnicy Fatimskiej i jego przemyśleń na ten temat w konfrontacji z obserwowanym gwałtownym kryzysem Kościoła, wiary i władzy samego papiestwa. Ostatnia książka ks. Martina, Windswept House “Dom smagany wiatrem” (1996), jest bodaj najważniejsza w całej jego działalności pisarskiej. Jest też chyba najbardziej szokująca: zaczyna się realistycznym opisem satanistycznego rytuału intronizacji Księcia Piekła, Lucyfera, który miał mieć miejsce w… kaplicy św. Pawła w Watykanie, 29 czerwca 1963 r., zaledwie tydzień po koronacji Pawła VI.

W licznych wywiadach ks. Martin z całą mocą powtarzał: „Tak, to prawda. Te rzeczy miały miejsce. Znam nazwiska, i wiele osób z Watykanu również je zna”. Po takich rewelacjach, choć podanych w formie beletrystycznej, trudno się właściwie dziwić, że Windswept House był przyjmowany z niedowierzaniem, a w USA, chociaż wydany przez znaną oficynę „Doubleday”, pominięty milczeniem przez oficjalne media. Ks. Fiore, pisząc dla „Catholic Family News” w czerwcu 1996 r. recenzję tej książki, wyraził się, że jest to „powieść, w której rzeczywiste osoby i wydarzenia są zamaskowane w postaci fikcji literackiej”. Nawet niezwiązani z Kościołem krytycy zarzucali ks. Martinowi niekatolicki, czy wręcz antykatolicki wydźwięk jego powieści, zaludnionej cynicznymi dostojnikami, zupełnie nie po chrześcijańsku walczącymi o władzę, tajnymi lożami masońskimi, biskupami kontaktującymi się z mafią i wywiadami, kręgami satanistów i pedofilów otaczającymi Papieża. Odpowiadając na te zarzuty, w jednej z audycji radiowych Malachi Martin odparł: „Z teologicznego punktu widzenia (…), przybyliśmy do miejsca, kiedy musimy nazwać czarne czarnym, nawet, jeśli jest to zgodne z opiniami, które zawsze wyrażali nasi krytycy i wrogowie”. Jego zamiarem było, aby Windswept House stał się orężem w rękach konserwatywnych katolików.

http://rzymski-katolik.blogspot.se/

Gazem za “Precz z komuną” Cały stadion krzyczał: “Precz z komuną”, po tym jak w trakcie meczu Polonii Warszawa ze Śląskiem Wrocław rozsierdzony delegat PZPN Andrzej Szczepański zażądał zdjęcia transparentu z tym hasłem. Ochrona zaatakowała kibiców gazem. Mimo że na trybunach były dzieci Niedzielne popołudnie. Mecz Polonii Warszawa ze Śląskiem Wrocław przy ul. Konwiktorskiej w Warszawie. Kibice mają ze sobą niewielki transparent z sierpem i młotem wpisanymi w przekreślony znak zakazu i hasłem “Precz z komuną”. Do akcji wkracza delegat PZPN Andrzej Szczepański, były aparatczyk PZPR ze Słupska. Żąda od kibiców “Czarnych Koszul” usunięcia emblematu. Jednocześnie grozi przerwaniem spotkania. Reakcja kibiców jest natychmiastowa. Kwitują postulat delegata gromkim skandowaniem hasła “Precz z komuną”. I gwizdami.Niewielkich rozmiarów płachta pojawiła się na trybunie zwanej Kamienna, na której skupia się najzagorzalsza część fanów Polonii. Ponawiany apel klubowego spikera o zdjęcie transparentu nie przynosi rezultatu. Samo spotkanie przebiega w sportowej atmosferze. Nikt nie wyrywa krzesełek. Po niesportowej interwencji delegata nagle w kierunku transparentu maszerują ochroniarze. Mecz zostaje przerwany. Kibice nie dają sobie odebrać banneru, ochroniarze – mimo iż na trybunie są dzieci – używają gazu łzawiącego, w końcu są zmuszeni wycofać się z sektora. Sytuację ratuje kierownik warszawskiej drużyny Igor Gołaszewski, który podbiega, aby wyjaśnić zajście. Mijają dwie minuty, spotkanie zostaje wznowione. A kłujący delegata Szczepańskiego w oczy transparent wisi spokojnie do końca meczu. Brutalna akcja ochroniarzy przyniosła jednak fatalne skutki. Po użyciu gazu czterem osobom potrzebna była pomoc lekarska. Zdenerwowani kibice na znak protestu przez pierwszy kwadrans meczu powstrzymywali się od dopingu, poprzestając na wznoszeniu hasła: “Szanuj kibica swego, bo możesz mieć gorszego”. Odwrócili się plecami do boiska. To nie koniec sprawy. W ocenie świadków zdarzenia, z którymi rozmawiał “Nasz Dziennik”, użycie gazu nie wydaje się uzasadnione.

- Będziemy domagali się wyjaśnień od firmy ochroniarskiej D.S. Fokus. Z jej pracy na obiekcie nie jesteśmy za bardzo zadowoleni. Przeanalizujemy w związku z tym wszystkie materiały, które dokumentują to zajście – wyjaśnia w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” Jacek Krupa, rzecznik prasowy Polonii Warszawa. Jak podkreśla, interwencja ochrony została przeprowadzona na żądanie i prośbę delegata PZPN, a nie klubu.

- Zagrożono nam przerwaniem meczu i walkowerem dla rywala, jednak przełożony delegata z PZPN nakłonił go do zmiany decyzji – relacjonuje rzecznik Polonii. Mecz w związku z tym kontynuowano, a zakończył się wysokim zwycięstwem Polonii nad drużyną z Wrocławia (3:0). Jednak zachowanie delegata Szczepańskiego, uzasadniane wewnętrznymi regulaminami PZPN, wywołało niepotrzebną awanturę i konieczność udzielenia pomocy przez służby medyczne. Narażone były nawet dzieci, które przyszły na ten mecz. Co ciekawe, już wcześniej PZPN chciał ukarać Polonię za ten sam transparent na trybunach. Jednak władze klubu zdołały przekonać Związek do zmiany decyzji.

- Po meczu derbowym z Legią komisja ekstraklasy zwróciła nam uwagę na tę samą flagę. Zgłosiliśmy jednak, że nie widzimy w niej nic nagannego. Komisja odstąpiła od wymierzenia kary. Rozumiem, że wątek biograficzny delegata, który należał niegdyś do organizacji na “P”, miał w tym swój udział. Dlatego o wyjaśnienia zwrócimy się też do PZPN – zapowiada Jacek Krupa. Kim jest autor skandalu na stadionie Polonii, delegat PZPN na to spotkanie Andrzej Szczepański? Były etatowy działacz PZPR, a także były wojewoda słupski, senator III kadencji. Staranne wykształcenie odebrał na Wydziale Ekonomii Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC PZPR w Warszawie. Pod koniec PRL był przewodniczącym Wojewódzkiej Rady Narodowej w Słupsku. Po 1989 roku polityk SdRP i SLD. Jako działacz Pomorskiego Związku Piłki Nożnej Szczepański zna się nie tylko na kibicowskich transparentach i polityce. Swego czasu był także członkiem Rady Nadzorczej Polskiego Radia Koszalin oraz Miejskiego Zakładu Komunikacji w Słupsku. Niedzielny incydent skomentował na blogu Marek Jurek, lider Prawicy Rzeczypospolitej, od wielu lat wierny kibic warszawskiej Polonii. Jak odnotował, mimo pogróżek ze strony PZPN pod adresem drużyny (groźba przerwania meczu) oraz mimo fizycznego ataku – transparent “Precz z komuną” nie został zdjęty. Według Jurka, piłkarscy fani “nawiązali do najlepszych patriotycznych tradycji polskich kibiców: banneru “Solidarność”, umieszczonego w czasie ćwierćfinałowego meczu Mistrzostw Świata za bramką sowiecką (banner usunięto wtedy po interwencji ambasady ZSRS) oraz manifestacji na cześć “Solidarności” podczas meczu pucharowego Lechii Gdańsk z Juventusem Turyn w RP 1983″. “Sztafeta pokoleń trwa” – spuentował Jurek. Bezpośrednio po zajściu Prawica Rzeczypospolitej poprosiła minister sportu Joannę Muchę o zwrócenie uwagi działaczom Polskiego Związku Piłki Nożnej, że ta organizacja działa w Polsce i korzystając z przywilejów określonych przez tutejsze prawo – musi szanować prawa Polaków. “Jeżeli na polskich stadionach zwykły odruch potępienia komunizmu będzie traktowany jak naruszenie porządku – jutro, jako urojone, polityczne roszczenia będą traktowane propozycje upamiętniania rocznic narodowych” – czytamy w oświadczeniu partii. Marek Jurek apeluje ponadto o wyjaśnienie przedstawicielom UEFA i FIFA, że w Polsce potępienie komunizmu stanowi zwyczajny odruch moralnej normalności i pamięci narodowej.

Według “podręcznika” PZPN nie od dziś zwalcza “politykę” na stadionach. Od 2003 r. robi to przy pomocy stowarzyszenia “Nigdy Więcej”, organizacji publikującej m.in. kuriozalne raporty na temat zjawiska neofaszyzmu w Polsce, w których zwykłe bójki osiedlowe czy zajścia o charakterze kryminalnym podciągane są pod mianownik “prawicowego ekstremizmu”. Wspólnie z PZPN aktywiści przygotowali “Vademecum”, w którym obok swastyk i krzyży celtyckich zabroniono na stadionach eksponowania m.in. ręki z mieczem, symbolu przedwojennego ruchu narodowo-radykalnego nawiązującego swą stylistyką po prostu do litewskiej Pogoni, a także Szczerbca, a więc Mieczyka Chrobrego, który nosili przed wojną działacze ruchu narodowego. Cenzura obejmuje coraz większą gamę znaków i symboli. I tak dzięki pomocy zawodowych “antyfaszystów” i ignorancji działaczy PZPN w 2009 r. podczas meczu Ruchu Chorzów z Cracovią zabroniono wnieść na stadion flagi z symbolem Polski Walczącej. Kibice Cracovii podczas spotkania chcieli przypomnieć o rocznicy sowieckiej agresji z 17 września 1939 roku. Słynne “P” z kotwicą zostało zakwalifikowane, jako element niezgodny z charakterem widowiska sportowego. Z kolei trzy lata temu w Szczecinie delegat PZPN przerwał mecz, bo na trybunach pojawił się transparent z napisem: “Lato to kolejny przykład na to, jak bohater stał się…”. Kibice uznali, że wielokropek to jeszcze za mało, by uznać, że transparent jest obraźliwy, i odmówili jego usunięcia. Co ciekawe, policja odmówiła wówczas interwencji, której domagał się delegat PZPN. W Bytomiu kibicom z Lechii Gdańsk zabroniono wniesienia na mecz słynnego transparentu “17.09.1939 – Czwarty Rozbiór Polski”. PZPN swego czasu zabronił legionistom wywieszania flagi z napisem “Lepiej być martwym niż czerwonym”. Rok temu na derbach Warszawy doszło do innego incydentu: Mirosław Starczewski, także delegat PZPN, a zarazem wiceprzewodniczący wydziału ds. bezpieczeństwa, uznał, że kibice Legii nie mogą wywiesić na trybunach biało-czerwonego transparentu z napisem “Wilno – Lwów”, ponieważ… tematyka flagi nie jest związana z meczem piłkarskim.

- Lista symboli i treści zakazanych przez PZPN jest tak szeroka, że wręcz absurdalna. Zgadzam się, że treści nazistowskie, komunistyczne powinny być zakazane, jednak robienie z tego tak szerokiej wykładni jest nie do przyjęcia. Delegaci uniemożliwiali już wywieszanie transparentów poświęconych Powstaniu Warszawskiemu, Lechię Gdańsk próbowano ukarać za flagę o treści: “Polski bastion prawicy – A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści”, oraz nawiązywanie do antykomunistycznych tradycji Wybrzeża z lat 80 – przypomina europoseł Ryszard Czarnecki. Wtedy jednak ligowa komisja etyki oceniła, że fani klubu mają prawo, z racji historycznych, używać tego transparentu.

Sposób na cenzurę W ostatnich latach na stadionach dochodzi również do komicznych sytuacji. Od czasu, gdy policja zaczęła ścigać jawnie antyrządowe transparenty z napisami: “Donald, matole, twój rząd obalą kibole”, kibice na różne – mniej i bardziej udane – sposoby droczą się z cenzorskimi zapędami delegatów PZPN. Obok wizerunku bajkowego Koziołka Matołka dopisywano imię “Donald” i angielski pytajnik “Why?” z polskim dopiskiem “Tak” – co łącznie brzmi “łajtak”. Maciej Walaszczyk

Emerytury za kolaborację Około 2,5 tys. Belgów wciąż otrzymuje emerytury z Niemiec za walkę dla nazistów podczas II wojny światowej. Jak informują belgijskie media, pieniądze otrzymują nie tylko żołnierze, którzy kolaborowali z hitlerowskimi Niemcami, ale także wdowy po nich. Sprawę emerytur nagłośnił syn przymusowo wywiezionego do Niemiec belgijskiego robotnika – Alvin De Coninck, który przygotował specjalny raport poświęcony temu zagadnieniu. Jak informuje flamandzka gazeta “De Morgen”, wyniki badań Conincka będzie można niedługo znaleźć w publikacji Centrum Badań i Studiów zatytułowanej “Wojna i społeczeństwo współczesne”. Mężczyzna zauważa, iż kontrowersje budzi nie tylko fakt pobierania przez kolaborantów dodatkowych emerytur, ale także ich wysokość. Belgowie, którzy postanowili przejść na stronę nazistów, otrzymują dziś, bowiem od 425 do 1275 euro miesięcznie. Tymczasem, jak zauważają belgijskie media, odszkodowania za przymusową pracę na terenie nazistowskich Niemiec w wielu przypadkach nie przekraczają nawet 50-100 euro miesięcznie. Po nagłośnieniu tej niesprawiedliwości sprzeciw wyrazili belgijscy robotnicy przymusowi, którzy nie kolaborowali z III Rzeszą, a zostali wywiezieni do Niemiec. Na dodatek osoby te, które i tak otrzymują bardzo skromne rekompensaty, dostały w ubiegłym roku wezwanie z Niemiec do zapłacenia zaległych podatków. Kiedyś współpracujących z Niemcami żołnierzy lub wdów po nich było w Belgii niemal 40 tys., dziś pozostało ich około 2,5 tysiąca. MBZ

Szkodliwe metale ciężkie w mieszkaniach ołów, rtęć, kadm, chrom czy nikiel Nawet w naszych mieszkaniach jesteśmy narażeni na szkodliwe działanie metali ciężkich. Badania kurzu przeprowadzone w Warszawie pokazały, że stężenie metali ciężkich w naszych mieszkaniach może być równie wysokie, jak stężenie tych substancji poza budynkami. Mówi o tym w rozmowie z PAP prof. Maria Teisseyre-Jeleńska z Instytutu Geofizyki PAN.

"W IGF PAN badamy zanieczyszczenia metalami ciężkimi gleby i powietrza na, zewnątrz, którym oddychamy - powiedziała geofizyk. - W badaniach tych okazało się, że zarówno gleba, jak i powietrze są zanieczyszczone. Przyszło nam do głowy, że należałoby sprawdzić, czy powietrze, które jest w naszych mieszkaniach jest w jakiś sposób czystsze niż to, które jest na zewnątrz. Czy nasze mieszkania są bezpieczniejsze i czy jakoś nas chronią." Prof. Maria Teisseyre-Jeleńska wspólnie z koleżanką z IGF PAN zebrały od swoich znajomych worki od odkurzaczy i zbadały ich skład metodą magnetometrii, która polega na badaniu właściwości magnetycznych. Jak mówi badaczka, z badań tego kurzu wynikło, że zanieczyszczenie metalami ciężkimi jest w mieszkaniach "w zasadzie takie samo, jak na zewnątrz". W ramach projektu "Odkurzona Warszawa", dzięki pomocy firmy Miele, udało się przeprowadzić dalsze prace na ten temat i przebadać kurz z odkurzaczy ze 150 warszawskich mieszkań. Okazało się, że w stolicy metalami ciężkimi najbardziej zanieczyszczone były mieszkania z Pragi Południe, a także z Ursynowa. Badaczki oczekiwały, że wysokie stężenie badanych przez nie pierwiastków będzie występowało też w centrum miasta - w Śródmieściu - ale zdaniem rozmówczyni PAP, wyniki badań w tej dzielnicy "nie wyglądały tak tragicznie, jak należałoby się tego spodziewać".

Mapę zanieczyszczeń w Warszawie można znaleźć na stronie: http://odkurzonawarszawa.pl/index.php?mnu=49

Z badań przeprowadzonych w Warszawie wynikło, że jeśli chodzi o metale ciężkie, najgorsze są miejsca, w których ruch pojazdów nie przebiega płynnie - a więc na skrzyżowaniach, na drogach, gdzie tworzą się korki, czy w gęsto zabudowanych częściach miasta. Ekspertka wyjaśniła, że największym źródłem zanieczyszczenia metalami ciężkimi w stolicy jest w tej chwili komunikacja: samochody, tramwaje czy autobusy. Metale ciężkie trafiają do powietrza poprzez ścieranie hamulców, opon czy nawierzchni, a także poprzez spaliny. Poza tym zanieczyszczenie trafiają do mieszkań za sprawą elektrociepłowni.

"Nie widzimy malutkich drobinek, a one kryją się wszędzie - na firankach, na książkach. Kiedy chodzimy po mieszkaniu, wzniecamy te drobinki i je wdychamy. Jedyną metodą na to jest jak najczęstsze odkurzanie" - poradziła Maria Teisseyre-Jeleńska i dodała, że najlepsze efekty miałby tu odkurzacz, który będzie od razu zbierał takie drobinki do środka, a nie tylko spowoduje, że cząstki wzniosą się w powietrze. Ekspertka poradziła też, żeby w czasie spacerów po mieście unikać chodzenia w pobliżu jezdni, "Czasami z zaniepokojeniem patrzę, jak matka z małym dzieckiem w wózeczku spaceruje tuż przy jezdni" - zwracała uwagę ekspertka. Na zmniejszenie stężenia metali ciężkich mogłoby mieć wpływ odpowiednie ustawienie sygnalizacji świetlnej w miastach tak, by samochody nie musiały zatrzymywać się przed każdym skrzyżowaniem. Metale ciężkie są obecne w naszych mieszkaniach cały rok, ale jak zaznacza rozmówczyni PAP, największe ich stężenie obserwuje się jesienią. Wyjaśniła, że wtedy ludzie palą w kominkach czy piecach np. śmieciami, które są zanieczyszczone metalami ciężkimi. W ten sposób te groźne pierwiastki dostają się do powietrza. Do metali ciężkich należą m.in. ołów, rtęć, kadm, chrom czy nikiel. Toksyczne działanie metali ciężkich wiąże się m.in. z tym, że mogą się one kumulować w organizmie. Nadmiar takich pierwiastków może wywoływać m.in. nowotwory czy uszkodzenia mózgu. Ludwika Tomala

Dlaczego zrezygnowaliśmy z chorału gregoriańskiego? Chorał gregoriański od wieków jest śpiewem Kościoła katolickiego. Nazwę swoją zawdzięcza papieżowi Grzegorzowi Wielkiemu, który wniósł ogromny wkład w uporządkowanie muzyki liturgicznej na przełomie VI i VII wieku. Sam chorał gregoriański ukształtował się na początku VIII stulecia, jako wynik utwierdzenia i uporządkowania wcześniejszych tradycji, stąd sięga on niejako samych początków Kościoła. Co czyni chorał gregoriański szczególnie adekwatnym do liturgii? Po pierwsze, jest on przejawem modlitwy. Cała muzyka chorału, któremu nie towarzyszą wszak żadne instrumenty, płynie tylko i wyłącznie z ludzkich ust. Po drugie, jest śpiewem jednogłosowym. W ten sposób wyraża jedność Kościoła Świętego. Bez względu na to, ile osób śpiewa – zawsze brzmi ta sama, jedna melodia. Po trzecie, chorał śpiewa się w języku łacińskim, co stanowi kolejny przejaw jedności: nie tylko w przestrzeni, lecz także w czasie: śpiewając chorał używamy tego samego języka, co nasi przodkowie. Po czwarte, w chorale gregoriańskim słowo dominuje nad melodią, wskutek czego na pierwszym planie jest treść wyrażająca modlitwę. Treścią śpiewu gregoriańskiego są zaś przede wszystkim stałe i zmienne części Mszy Świętej, psalmy i hymny. Czym należy tłumaczyć odejście od chorału gregoriańskiego? Dlaczego ów śpiew został w tak wielu kościołach zupełnie porzucony, a w innych zepchnięty na dalszy plan? Można się spotkać z łumaczeniem tej zmiany koniecznością „unowocześnienia” Kościoła przez wprowadzenie zaleceń Soboru Watykańskiego II. Jednakże sobór ten – w konstytucji Sacrosanctum Concilium – wypowiedział się na temat kościelnej muzyki jasno: Śpiew gregoriański Kościół uznaje za własny śpiew liturgii rzymskiej. Dlatego w czynnościach liturgicznych powinien on zajmować pierwsze miejsce wśród innych równorzędnych rodzajów śpiewu (nr 116). Tak więc praktyka, z jaką obecnie mamy do czynienia w wielu parafiach, nie tylko nie spełnia zaleceń Soboru Watykańskiego II, ale wprost się im przeciwstawia. W miejsce starożytnego śpiewu liturgicznego, pełnego jednocześnie powagi i wdzięku, lekkości i majestatu, a nade wszystko – piękna, wprowadzone zostały banalne melodie z prostymi, powtarzającymi się tekstami, z prymitywnym nierzadko akompaniamentem bębnów i gitary. Nie można tego tłumaczyć potrzebami współczesnego świata. Ludzie, bowiem we wszystkich epokach potrzebowali rozrywki – nie próbowano jednak wprowadzać muzyki rozrywkowej do liturgii. Nie należy również mylić uczuć, które rozbudza głośnia i rytmiczna muzyka z przeżyciem religijnym, bo jedno ma z drugim niewiele wspólnego. Muzyka rozrywkowa wybitnie nie nadaje się do oprawy liturgicznej, gdyż wszystkie jej elementy wprost sprzeciwiają się rozumieniu i przeżywaniu liturgii. Głośny akompaniament i silny rytmiczny beat powodują rodzaj transu i sprawiają, że treść staje się de facto nieistotna. Melodia już nie służy zrozumieniu tekstu, lecz przeciwnie – tekst dopasowany jest do melodii, czego najbardziej jaskrawym przykład stanowi zmienianie lub deformowanie tekstów liturgicznych. Hałaśliwy akompaniament połączony ze śpiewem w manierze gwiazd muzyki rozrywkowej nie wyraża ani jedności ani stałości – jest raczej przejawem chaosu i uleganiu zmiennym gustom i upodobaniom. Jak dobra muzyka może człowieka prowadzić do Boga, tak muzyka zła może od Niego odwodzić. Pierwszy symptom tego zagrożenia pojawia się, gdy człowiek zaczyna się skłaniać nie ku modlitwie, lecz ku poszukiwaniu przyjemności estetycznej. A co powiedzieć o ludziach, którzy w liturgii poszukują zabawy? Problem ten nie jest bynajmniej błahostką. Ogromny wpływ, jaki muzyka wywiera na kształtowanie duchowości, dostrzegł już św. Augustyn, a współczesny kryzys muzyki kościelnej został trafnie zanalizował i opisał obecny papież w książce zatytułowanej Duch liturgii.

To doprawdy zadziwiające, że mając taki skarb, jakim jest chorał gregoriański – muzyka na wskroś katolicka, uduchowiona, piękna i niezmienna od setek lat – sięgamy po prymitywne piosenki, tandetne melodie i kiczowate aranżacje. Jest w tym przewrotność tak wielka, że trudno się dopatrywać jej źródła wyłącznie w braku dobrego smaku.

Filip Maria Muszyński

Antypolonizm znowu bezkarny Czy Polacy to świnie? – pyta dziennikarka „Gazety Wyborczej” Wilhelma Sasnala. No tak w „Mausie” Arta Spiegelmana Polacy są świniami… – odpowiada zapytany. Kal 15No to jesteśmy w domu. Niemieckim domu. Było to przecież ulubione określenie, jakiego Niemcy, a potem Niemcy-hitlerowcy używali w stosunku do nas. „Polnische Schweine” – to zapamiętało bardzo wielu Polaków. Ostatnio to określenie spotkaliśmy w michnikowej gazecie („GW” nr 6/94 z 9.02.2012 r., „Duży format” ss. 3-5) w wywiadzie pt. „Wilhelm Sasnal. Dzisiaj omijam zawiść” udzielonym Donacie Subbotko). Od razu zauważmy, że oboje rozmówcy przebijali się w antypolonizmie, nawzajem się uzupełniając i wtórując jedno drugiemu.

Tropem Grossa i Spiegelmana A więc: „Czy Polacy to świnie?” – pyta Subbotko, na co Sasnal: „No tak, w ”Mausie” Arta Spiegelmana Polacy są świniami. Ci, którzy mordowali, wydawali czy szabrowali podczas wojny, byli świniami albo zbrodniarzami. Ale świnia budzi też sympatię, współczucie. Mnie się gdzieś podoba ta postać świni. Bo świnia nie jest tylko świnią”. Takie było „wejście”. A i ciąg dalszy ociekał oszczerstwami i obelgami. Jak się okazuje pupil wyborczej nakręcił wraz z żoną film „Z daleka widok jest piękny”, w którym „zależało nam, żeby pokazać ciemną stronę naszej natury”, gdzie „ludzie są jak zwierzęta”, a „zwierzęta są szlachetniejsze, niewinne”. Taka polska wieś między Krakowem a Tarnowem. Sam film „odczytywany może być jako uniwersalna przypowieść o gatunku ludzkim, ale także jako film o Żydach bez Żydów. Jest tu szabrownictwo, podpalanie domu, rzeka, o której wiemy, że w czasie wojny pływały w niej trupy – „ale to nie Polaki byli”, jak mówi jeden z chłopów” – zachwyca się Subbotko. Zawtórował jej Sasnal: „Bo gdy patrzyliśmy na ten świat, przypomniały nam się też historie o szabrowaniu, wypełnianiu pustki po sąsiadach. Chcieliśmy, aby ten film był parabolą, odnosił się do historii Polski. Historii, której długo nie znaliśmy. Mnie uczono w szkole, że jestem częścią społeczności, która zawsze była ofiarą. Okazuje się, że nie do końca. Kręcąc film, nazywaliśmy to z Anką po imieniu, ale tylko między sobą, z aktorami się tym nie dzieliliśmy. Słowa Holocaust, Żydzi nie padały na planie. (…) Mieliśmy nadzieję, że dla widza, który śledził dyskusję np. wokół książek Grossa przekaz historyczny filmu stanie się czytelny, ale że będzie go można odczytać także na kilku innych poziomach. Nie chciałem dosłowności, bo uświadomiłem sobie ostatnio – jako ten, który już kiedyś tę kwestię przeszłości polsko-żydowskiej eksploatował w malowaniu – że to się teraz stało w sztuce takim „modnym” tematem, bardziej estetycznym niż etycznym”. Gross najwyraźniej zachwyca Sasnala i stanowi dla niego źródło prawdy, bo znowu do niego wraca przy pytaniu skąd u niego wrażliwość na ksenofobię: „Pewnie z troski o samego siebie. Denerwuje mnie szukanie winy w obcym, nie w sobie. Nie chciałbym taki być. Dla mnie książki Grossa to też nie są książki Żyda o Polakach, nie chodzi o zrzucanie na kogoś winy, chodzi o to, żebyśmy poznali prawdę, poradzili sobie z tym, co niezałatwione”. Nie tylko Gross stanowi dla niego źródło opinii o Polakach, także wspomniany już Spiegleman, bowiem namalował on serię obrazów zainspirowaną jego komiksem „Maus” oraz filmem ”Shoah” Claude’a Lanzmanna. Tak o tym mówi: „To był czas odkrywania “Sąsiadów”, Jedwabnego, eksplozji tych historii. Na początku przyjąłem to sceptycznie: dosyć – ile można o tym mówić? Z czasem to się okazywało coraz bardziej dla mnie przykre, bo oprócz tego, że to jest cholernie trefne moralnie, to jest także trefne estetycznie, coś takiego małego, gównianego, wpisującego się w nasze narodowe cechy”. Co więcej, jak przypomina dziennikarka „GW”, nie namalował wtedy kota, obrazującego Niemca ani myszy odzwierciedlającego Żyda, „tylko świnię Polaka”. Właśnie. Nadgorliwość antypolska popłaca, a może szczególnie w Polsce.

Obmierzłe słowo „naród” Sasnal nie znosi słowa „naród”, najwyraźniej pojęcie to go mierzi. Wyznaje on: „Ostatnio złapałem się na tym, że jednym ze słów, których najbardziej nie lubię, jest słowo „naród”. Jest anachroniczne i pachnie nacjonalizmem, staram się go nie używać. (…) Bo co to znaczy „naród”? Co mnie łączy z jakimiś faszystami z Młodzieży Wszechpolskiej albo z tym najbardziej chamskim kibicem, ze Staruchem? (…)Słowo „naród” zawiera w sobie terror. Państwa narodowe to była idea XIX-wieczna, dzisiaj trudno się do tego odwoływać. Irytuje mnie, kiedy słyszę, jak politycy w wystąpieniach używają tego słowa: naród, naród, naród. Terror. Uleganie tym prymitywnym patriotom to terror. Poza tym funkcjonuje coś takiego, że „naród” jest jak rodzina – my tu wiemy o pewnych faktach, ale nie musimy o nich rozmawiać, bo i tak wiemy, że były, więc nie wyciągajmy ich. Obraz naszej czystości jest najważniejszy, nie można wyciągać brudów na zewnątrz, pluć we własne gniazdo. Dlaczego nie?” Rzeczywiście, plucie na Polskę i Polaków, to jego zajęcie. Rozmówca „GW” dwoi się i troi, by pluć więcej. Np.: „To obrzydliwe, że w Polsce ten, kto ma pieniądze, uchodzi za złodzieja. Ich posiadanie jest podejrzane”. „Tak jakby zawiść była obca innym narodom. W innym miejscu mówi: „A że ktoś mnie nazwie antynarodowcem? Bardzo jest mi z tym do twarzy, lubię siebie w tym kostiumie. (…) Ja nie wiem nawet, jakie czyny mogą świadczyć o patriotyzmie, chodzi raczej o pewne poczucie, ja czuję więź z miejscem mojego dzieciństwa, z historią”. A w ogóle, to go sprawy polskie nie interesują: „Nie wiem, o czym to świadczy, ale jak przeglądam gazetę, to przerzucam wiadomości krajowe. Mnie to tak nie interesuje, że od razu przechodzę do wiadomości ze świata i zawsze czytam wszystko o Europie”.

„Bezkrytyczny” katolicyzm Polaków Nie tylko Polska i Polacy stanowią dla tego malarzyny przedmiot oszczerstw. Kościół również: „A to, co mnie dzisiaj w kraju najbardziej boli, to ten bezkrytyczny katolicyzm. Ja muszę to powiedzieć – uważam, że Kościół jest dla Polski trochę taką katastrofą smoleńską. Utwierdza społeczeństwo w poczuciu krzywdy, że krzywda przychodzi z zewnątrz, że my zawsze ponosimy ofiarę. Denerwuje mnie, że Kościół pcha łapy tam, gdzie nie powinien ich pchać. Publiczny klerykalizm pakuje ludzi w zaścianek mentalny. A już Kościół, który mówi, jakie prawa mogą mieć kobiety, jest czymś wyjątkowo kurewskim. Każdy w sobie nosi taki naród, kraj, jaki sobie zbuduje. Tak jak nie można być obojętnym wobec historii, coś się tu jednak wydarzyło na tej ziemi, byliśmy ofiarami i nieofiarami. Potrzebna jest świadomość”.

Rynsztokowe słownictwo Idol michnikowego piśmidła posługuje się językiem knajaka. Oto kilka przykładów: „brała mnie już kurwica”, „strasznie wkurwiali mnie goście”, „jest czymś wyjątkowo kurewskim”, „coś takiego małego gównianego” i najłagodniejsze z nich „walnęliśmy o beton”. Nie można się dziwić. Ktoś, kto nienawidzi własnego narodu, obraża Go i poniewiera, nie może kochać naszej ojczystej mowy. Toteż posługuje się językiem rynsztokowym, który „GW” smakowicie cytuje. Bo też, jak twierdzi Sasnal, „ja się czuję dzieckiem „Wyborczej”. Wszystko się zgadza.

„GW” wolno wszystko Gazeta Michnika przoduje od dawna w antypolonizmie. Na temat artykułów o charakterze antypolskim w tej gazecie można by było napisać wielotomowe dzieło. Oskarżanie Polaków o niepopełnione czyny i zbrodnie, nagminne fałszowanie historii, szczególnie stosunków polsko-żydowskich, poniżanie Polaków, to differentia specifica tego pisma. Tym razem jednak „Wyborcza” przebiła samą siebie. Wręcz zaczęła posługiwać się językiem hitlerowskim. Tym samym otworzyła nowy etap w antypolonizmie. A teraz wyobraź sobie Czytelniku, że w jakimś periodyku polskim ukazuje się wywiad zupełnie z kimś innym, zaczynający się od pytania: „Czy Żydzi to świnie?” To dopiero powstałby rejwach nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. „Autorytety” mianowane przez „GW” napisałyby dziesiątki protestów, politycy z tzw. lewicy i tzw. prawicy prześcigaliby się w potępieniach, organizacje żydowskie w Polsce i zagranicą rozpętałyby nową kampanię na temat polskiego antysemityzmu. Gorliwiec w śledzeniu naszego rzekomego antysemityzmu pan prokurator generalny Andrzej Seremet wszcząłby śledztwo, po czym odbyłby się pokazowy proces sprawców, nagłaśniany przez media „poprawne politycznie”. Kto wie, może i Episkopat wystosowałby potępienie. Ale antypolonizm pozostaje w Polsce bezkarny. Podobnie jak bezkarnie uszło „GW” i innym gazetom oskarżanie Jana Kobylańskiego o mordowanie Żydów, podobnie jak uszła bezkarnie nagonka na zasłużoną polską uczoną prof. Barbarę Jedynak. Podobnie jak znieważenie biało-czerwonej flagi w TVN. Prokuratorzy i sędziowie w Polsce wiedzą, że za antypolonizm nie karze się. Bo który z nich, nawet przekonany o winie, śmiałby skazać Adama Michnika, dziennikarza lub rozmówcę tej gazety?! To byłby koniec kariery. Tak, więc w omawianej sprawie, choć kwalifikuje się o oskarżenie, nic się nie stanie. Żaden prokurator oskarżenia nie wniesie. Tchórzostwo i kundlizm dawno odniosły zwycięstwo w III RP. Zbigniew Lipiński

Polska kultura łacińska a cezaropapizm w Niemczech i w Rosji Cezaryzm lub cezaropapizm polega na przypisywaniu państwu zwierzchności politycznej i teologicznej nad Kościołem i zwalcza teokrację, w której Kościół dominuje nad władzą państwową. Bizantyjski cezaropapizm polegał na stawianiu cesarza na równi z apostołami. Cezaropapizm przetrwał do stworzenia wersji niemieckiej, jako „święte cesarstwo rzymskie narodu niemieckiego” podobnie stało się w Rosji carskiej oraz we współczesnych modelach Kościołów narodowych. W starożytności w Cesarstwie Rzymskim religia była narzędziem politycznym i wspólny kult cesarza miał gwarantować jedność państwa. Chrześcijaństwo stało się religią państwową w Bizancium po 380 roku. Bizantyjska władza cesarska rozstrzygała spory dogmatyczne i obsadzała stanowiska kościelne oraz karała za odstępstwo od chrześcijaństwa. Cesarz był zwierzchnikiem państwa i kościoła, który był włączony do struktury państwa, jako jeden z instrumentów sprawowania władzy do 1453 roku, czyli do upadku Cesarstwa Wschodnio-Rzymskiego. Do upadku Cesarstwa w Bizancjum przyczyniła się tragedia Króla Władysława III Warneńczyka, który podpisał w imieniu Polski i Węgier pakt z Papieżem Eugeniuszem IV przeciwko Imperium Tureckiemu. Personalna Unia Polski i Węgier trwała tym razem od 1440 do 1444 roku w obliczu zagrożenia przez Imperium Tureckie. W 1443 roku wojska Władysława III odniosły świetne zwycięstwo nad Turkami w Bułgarii. Wówczas Król Polski i Węgier zawarł z Turkami bardzo korzystny pokój. Niestety rok później Papież Eugeniusz przerażony możliwością upadku Bizancjum, napierał na Króla Polski i Węgier Władysława III, żeby zerwał pokój z Turkami w czasie, kiedy Papież miał nadzieję na połączenie Kościoła Rzymskiego z Bizantyjskim i nalegał na natychmiastowy atak Polaków i Węgrów na wojska Imperium Tureckiego, bez poczynienia potrzebnych przygotowań. Papież działał w nadziei, że klęska Imperium Tureckiego zabezpieczy Konstantynopol i usunie wojska Turków z Europy do Azji Mniejszej, co miało dać szanse na pojednanie Rzymu z Bizancjum. Niestety dwudziestoletni Król Polski i Węgier poległ na polu bitwy pod Warną prowadząc do boju rycerzy polskich i węgierskich w 1444 roku. Zwycięstwo wojsk tureckich dało Turkom możliwość podboju Konstantynopola w 1453 roku i umocnienie władzy Imperium Tureckiego nad Słowianami na Bałkanach, oraz zagrożenie całej Środkowej Europy na ponad dwieście lat, do zwycięstwa Króla Jana III Sobieskiego pod Wiedniem i pod Parkanami w 1683 roku. Wracając do historii Państwa Kościelnego. Było ono zapoczątkowane w 754 roku darowizną króla Franków Pepina Małego. Darowizna ta otrzymana w Imperium Karolińskim pozwoliła Kościołowi nabrać znamion instytucji państwowej, jako państwo Boże na Ziemi. Cesarze sascy próbowali wprowadzić cezaropapizm uważając się „za stojących nad papieżem władców całego świata chrześcijańskiego”. Otton I ogłosił się „cesarzem rzymskim narodu niemieckiego” w 962 roku i dla swego syna Ottona II poprosił o rękę córki Bazylego II Bułgarobójcy, cesarza bizantyjskiego. Miała ona na imię Teofano i przybyła na dwór niemiecki z ogromną ilością prawników w celu wprowadzenia prawa bizantyjskiego w Niemczech, w których z czasem powstał niemiecki kult władzy i hierarchii urzędniczej. Zakończenie plagi wojen religijnych w Niemczech potwierdziło w pokoju westfalskim w 1648 roku zasadę „cuius regio eius religio”, (czyja władza, tego religia obowiązuje jego poddanych) w tradycji bizantyjskiego cezaropapizmu. Zasada ta nie była uznawana w Polsce. Znacznie wcześniej, w 988 roku Włodzimierz Wielki z Kijowa poślubił Annę Porfirogenetkę, siostrę cesarza Bazylego II Bułgarbójcy, po przyjęciu przez Włodzimierza chrztu w Chersoniu. Anna przybyła do Kijowa na dwór wielkiego księcia z ogromną ilością prawników w celu wprowadzenia prawa bizantyjskiego w Kijowie i we Włodzimierzu a czasem w Moskwie, do czasów po najeździe Mongołów, kiedy nastąpił silny wpływ mongolski na państwowe instytucje moskiewskie. Polska była jedynym państwem w północnej Europie, które zachowało humanistyczną kulturę łacińską. Podobnie się stało, chociaż w innych okolicznościach jedynie w czasie rozwoju kultury w Hiszpanii, gdzie, tak jak w Polsce, nie było supremacji władców nad Kościołem i nie było tradycji bizantyjskiego cezaropapizmu. Cytując słowa Ojca profesora Mieczysława A. Krąpca: „Polski naród uformował się, jako jeden z pierwszych w średniowiecznej Europie. Ukształtował się w kulturze chrześcijańskiej, przyjmując z chrztem tradycję kultury rzymskiej. Byliśmy narodem, który jako jedyny w tej części Europy zachował cywilizację łacińską.” Iwo Cyprian Pogonowski

W tym tempie na koniec 2013 roku będzie 1000 mld zł długu

1. Ministerstwo Finansów podało w ostatni piątek dane dotyczące naszego długu publicznego za rok 2011 i według metodologii unijnej (ESA 95), wyniósł on blisko 859 mld zł, czyli aż 56,4% PKB. Według tej metody liczenia długu przekroczyliśmy już tzw. II próg ostrożnościowy z ustawy o finansach publicznych wynoszący 55% PKB i w związku z tym powinny nastąpić drastyczne cięcia wydatków zarówno w budżecie państwa podobnie jak w budżetach jednostek samorządu terytorialnego. Aby temu zapobiec mamy jeszcze naszą metodę liczenia długu i według niej dług publiczny wyniósł tylko 53,5% PKB, ponieważ nie zaliczamy do niego zobowiązań Krajowego Funduszu Drogowego, a te na koniec 2011 roku wyniosły 47,5 mld zł. Wprawdzie to tylko zabieg rachunkowy, bo przecież zobowiązania KFD, będzie także musiało pokryć w ten czy inny sposób nasze państwo, ale dzięki temu funduszowi, jesteśmy w stanie w ogóle budować drogi, ponieważ w budżecie nie było by na nie w ogóle pieniędzy.

2. Od już ponad 2 lat minister Rostowski zapewnia opinię publiczną, że dzięki jego odpowiedzialnej polityce finansowej, a w szczególności wprowadzonej tzw. regule wydatkowej (wydatki budżetowe na dany rok mogą rosnąć tylko o prognozowany wskaźnik inflacji + 1 pkt %) finanse publiczne, są w coraz lepszym stanie. Niestety dane liczbowe tego nie potwierdzają. Od końca 2007 roku, kiedy to Platforma przejęła władzę, roczne przyrosty długu są dosłownie przerażające. Już w ciągu 2008 roku, kiedy jeszcze w naszym kraju nie było żadnego kryzysu a PKB wzrósł aż o 5%, dług przyrósł z 529,4 mld zł do 600,8 mld zł, a więc aż o 71,4 mld zł, w ciągu roku 2009 o prawie 84 mld zł do 684,1 mld zł, w 2010 roku dołożono kolejne 92 mld zł do 776,8 mld zł, a w 2011 „tylko” 82 mld zł i tak doszliśmy do zawrotnej kwoty 858,9 mld zł. Trzeba przy tym przypomnieć, że przez te 4 lata sprzedano majątku narodowego przynajmniej na kwotę około 50 mld zł i przychody z tej sprzedaży pozwoliły właśnie o taką kwotę zmniejszyć deficyty budżetowe w poszczególnych latach a w konsekwencji i wielkość długu publicznego. Oczywiście podawane wielkości to jest dług bez tego zamiatanego regularnie pod dywan. Według różnych szacunków nazbierało się go przynajmniej około 3% PKB, czyli prawie kolejne 50 mld zł (zobowiązania FUS wobec banków komercyjnych i budżetu, zobowiązania szpitali, deficyt budżetu środków europejskich).

3. Wygląda, więc na to, że mimo zaklęć Rostowskiego wpadliśmy już w swoistą spiralę długu i jego wielkość bezwzględna rośnie w takim tempie, że na koniec 2013 roku przekroczy on niewyobrażalną jeszcze do niedawna kwotę 1000 mld zł. To, że dług w relacji do PKB rośnie trochę wolniej wynika z tego, że mianownik tego ułamka (a więc polskie PKB) rośnie corocznie stosunkowo szybko, bo średnio o 4% i dlatego nie przekroczyliśmy do tej pory konstytucyjnego limitu długu, czyli 60% PKB. Gdyby Polsce przydarzyła się recesja i ujemny przyrost PKB, ten wskaźnik pogorszyłby się wręcz dramatycznie. Gwałtownie rosną koszty obsługi tego długu. W roku 2012 na jego obsługę trzeba już było przewidzieć w budżecie państwa kwotę 43 mld zł, czyli blisko 2/3 tego, co wydajemy na ochronę zdrowia.

4. Z polskim długiem związana jest rzecz, która potęguje nerwowość ministra Rostowskiego. Gwałtownie rośnie wartość długu znajdująca się w rękach inwestorów zagranicznych. Na koniec 2011 roku w ich rękach było już ponad 49% naszego długu, co oznacza wzrost w ciągu ostatniego roku o ponad 6% i czyni nas coraz bardziej zależnymi od nastrojów na rynkach globalnych. Każda głębsza dewaluacja złotego, to wyraźny wzrost długu denominowanego w walutach obcych po przeliczeniu go na złote, to wyższe koszty jego obsługi i coraz gorsze oceny naszej przyszłej wypłacalności. To, dlatego z taką determinacją jest forsowane przez rząd Tuska podwyższenie wieku emerytalnego, żeby dać zagranicznym posiadaczom naszych obligacji mocny sygnał, że jednak w przyszłości mamy szansę być wypłacalni.

Zbigniew Kuźmiuk

Priorytety Warszawska Opera Kameralna kona. Po raz pierwszy od lat nie odbędzie się Festiwal Mozartowski. Tradycja, wypracowana latami ranga i pozycja zespołu przepada – bo nie ma na to pieniędzy, gdyż Sejmik Województwa Mazowieckiego obciął budżet instytucji. Miasto stołeczne Warszawa znalazło ćwierć miliona na fetę z okazji otwarcia mostu. Znalazło pół miliona na „promujący” Euro 2012 filmik „zboczeniec goni blondynę”. Jeszcze więcej wydało na udekorowanie stolicy bohomazami przedstawiającymi Chopina z trampkami na szyi czy Syrenkę z wuwuzelą. Nie mówiąc o grubych milionach, za które wykupiło ministrowi Rostowskiemu obligacje w ramach jednej z jego enronowskich operacji księgowych. Ale na operę? A widział, kto kiedy premiera w operze? Co by to niby był za lans, na „Czarodziejski flet”? Wybitny polski muzyk opowiadał mi, jak szukał patronatu dla artystycznego wydarzenia, w którym gotowość udziału zadeklarowali ludzie o naprawdę uznanych na świecie nazwiskach. Platformerskiemu urzędnikowi z instytucji wydającej pieniądze podatników na „kulturę” nie spodobał się patriotyczny wymiar przedsięwzięcia i nawiązanie do hymnu narodowego. To nudne, wyjaśnił muzykowi, my, wiecie, powinniśmy pokazywać, że robimy w Polsce coś nowego, coś fajnego. Za takie warte wsparcia „coś nowego” uznała wspomniana instytucja projekt „promującego Polskę” logo, zastępujący „niefajnego” białego orła „fajnym” bocianem. Logo ostatecznie nie przeszło, ale trudno o lepszy przykład mentalności nowego pokolenia towarzyszy Szmaciaków. Kultura – to dla nich lewaccy pseudoartyści od „akcji” w rodzaju ustawiania w mieście plastikowej palmy, to kongresy, na których okadza się starego stalinistę i w nabożnym skupieniu ogląda zaangażowane przedstawienia o „tęczowej trybunie”. Ale opera kameralna? Festiwal Mozartowski? Rządzą nami barbarzyńcy, wiecie o tym Państwo? RAZ

Tusk: Dla państwa najtańsza jest rodzina bez dzieci Często cytowane jest przekonanie, że już w połowie lat 70-tych Klub Rzymski uznał, że Polaków powinno być zaledwie 15 milionów... Jakiego państwa? Dziennikarze naśmiewają się z premiera Jarosława Kaczyńskiego za jego głośno wyrażoną opinię o działaniach prowadzących do „likwidowania Narodu”, a przecież nasila się proces „europeizowania” Polaków, wycofywania lekcji historii ze szkół, a i działania gospodarczo-polityczne to również „samo nieszczęście”. Słuchając czytań Starego Testamentu zauważamy, że oznaką Bożego błogosławieństwa było posiadanie wielu dzieci, w sytuacji gdyż wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę z konieczności posiadania dzieci przez rodziny i naród. A metody osłabienia potencjału demograficznego przeciwnika znane były od dawna i polegały nie tylko na jego fizycznej eksterminacji. Dlatego patrząc na to, co się dzieje w ostatnim dwudziestoleciu powinniśmy się zastanowić czy my sami obecnie nie realizujemy scenariusza wyludnienia naszego kraju, którego nie udało się wprowadzić naszym wrogom. Często cytowane jest przekonanie, że już w połowie lat 70-tych Klub Rzymski uznał, że Polaków powinno być zaledwie 15 milionów. Jako głównego ideologa tych działań podaje się prace duchownego anglikańskiego T. Malthusa, który usilnie przestrzegał przed groźbą przeludnienia, zapominając, że mógł on być silnie zainteresowany głoszeniem właśnie takich depopulacyjnych opinii. Gdyż mało, kto z cytujących jego pomysły wie, że był on finansowany przez Kompanię Wschodnioindyjską, w której uczelni w Haileybury pracował na etacie profesora ekonomii politycznej. Był takim dzisiejszym „głównym ekonomistą” instytucji, która stanowiła symbol brytyjskiego imperializmu, zainteresowanego ograniczeniem potencjału demograficznego Indii względem Wlk. Brytanii. Również jego personalny poważny wpływ na politykę względem Indii, mógł być efektem użyteczności głoszonych teorii. Zwłaszcza, że jego koncepcje były „eksportowane” na kontynent - przede wszystkim do Francji, która na przełomie XVIII i XIX wieku stanowiła główną konkurentkę Wielkiej Brytanii, a który to kraj w sytuacji, kiedy zauważył, że spada mu ilość poborowych do wojska, to na serio wprowadził silne zachęty pronatalistyczne. Gdy chodzi o Klub Rzymski to rzeczywiście w wywiadzie Andrzeja Bonarskiego z prof. Dennisem L. Meadowsem, który współopracowywał raport „Granice wzrostu”, zamieszczonym w „Kulturze” w styczniu 1975 r., pada często cytowana cyfra 15 milionów obywateli Polski, która według niego jest wielkością optymalną: „Na przykład, jeżeli chodzi o Polskę, to sądzę, że macie zbyt duży przyrost ludności. 15 milionów ludności [!bold-cm] gwarantowałoby równowagę. Dalej: jeżeli chodzi o Polskę, widzę takie problemy – po pierwsze: właśnie zahamowanie eksplozji demograficznej[… s. 7]”. Potrzebę demograficznej eksterminacji dostrzegali najwięksi wrogowie Polski i nie jest przypadkiem że zarówno okupanci sowieccy jak i niemieccy byli prekursorami wprowadzenia u nas aborcji. Już w pierwszych miesiącach okupacji niemieckiej 25 listopada 1939 r. na zlecenie Urzędu dla Spraw Rasowo-Politycznych NSDAP kierownik Centrali Doradczej Urzędu dla Spraw Rasowo-Politycznych dr E. Wetzla, oraz kierownik Oddziału dla Volksdeutschów i mniejszości w Urzędzie dla Spraw Rasowo-Politycznych dr G. Hechta, opracowali dokument: „Sprawa traktowania ludności byłych polskich obszarów z rasowo-politycznego punktu widzenia”. Zawarto w nim twarde dyspozycje: „Wszystkie środki, które służą ograniczeniu rozrodczości, powinny być tolerowane albo popierane. Spędzanie płodu musi być na pozostałym obszarze Polski niekaralne. Środki służące do spędzania płodu i środki zapobiegawcze mogą być w każdej formie publicznie oferowane, przy czym nie może to pociągać za sobą jakichkolwiek policyjnych konsekwencji. Homoseksualizm należy uznać za niekaralny. Przeciwko instytucjom i osobom, które trudnią się zawodowo spędzaniem płodu, nie powinny być wszczynane policyjne dochodzenia”. (W. Głębocki, K. Mórawski, Kultura walcząca 1939-1945. Z dziejów kultury polskiej w okresie wojny i okupacji Warszawa 1985, s. 294). Zgodnie z powyższym planem Verordnung (Rozporządzenie) Generalnego Gubernatora Franka z dnia 9 marca 1943 r. wprowadziło pełną niekaralność aborcji dokonywanych przez Polki, zwiększono natomiast kary za aborcję dzieci niemieckich - aż do kary śmierci włącznie. Obecnie dziennikarze naśmiewają się z premiera Jarosława Kaczyńskiego za jego głośno wyrażoną opinię o działaniach prowadzących do "likwidacji narodu polskiego”. „[P]rof. Tomasz Nałęcz, doradca prezydenta ds. historii i dziedzictwa narodowego […p]rzypomina, że najbardziej realne zagrożenie likwidacją groziło Polakom w czasie II wojny światowej, kiedy hitlerowcy i sowieci prowadzili przeciw nam politykę eksterminacji zakrojoną na szeroką skalę.” „Gdy jednak rozejrzymy się dokoła, próżno szukać okupanta.” A przecież cytowany przez prof. Tomasza Nałęcza niemiecki plan polityki depopulacyjnej w stosunku do ludności polskiej przewidywał takie oto środki:

- „redukcje świadczeń chorobowych z tytułu ubezpieczenia społecznego;

- ograniczenie lecznictwa szpitalnego;

- zawieszenie zasiłków rodzinnych i świadczeń z tytułu macierzyństwa;

- obowiązujący na terenach włączonych do Rzeszy Niemieckiej zakaz zawierania małżeństw przez mężczyzn w wieku poniżej 28 lat i przez kobiety w wieku poniżej 24 lat;

- całkowity zakaz zawierania małżeństw przez osoby wywiezione do Niemiec na roboty”. (J. Kossecki Totalna wojna informacyjna XX wieku a II RP, Kielce 1997 s. 133.) Musi to brzmieć szokująco, bo przecież zarówno, co do rozpadu rodzin z powodu emigracji i stałej redukcji świadczeń to już jesteśmy przyzwyczajeni, a i oczekujemy na dalsze pogorszenie sytuacji. Jesteśmy świadkami nie tylko utraty uprawnień do zasiłków rodzinnych, ale wprost zamachu na ulgi podatkowe przysługujące rodzinom. Zauważmy również, że na naszych oczach nastąpiło już przesunięcie najwyższej płodności kobiet z grupy wieku 20-24 lata do grupy 25-29 lat. Jest to wynikiem między innymi tego, że mediana wieku kobiet zawierających związek małżeński znacznie przekroczyła, a w przypadku mężczyzn osiągnęła granicę wyznaczoną dla Polaków włączonych do Rzeszy Niemieckiej. Podobnie przeciętny wiek kobiet, które w 2007 r. urodziły dziecko był bardzo wysoki i wynosił 28,4 lat. Analogicznie tym podśmiewającym się z premiera Kaczyńskiego dziennikarzom, którzy mówią: „Bo słysząc "likwidacja narodu" natychmiast przed oczami większości z nas pojawiają się właśnie takie obrazy. Likwidować Polaków, Żydów, Romów chciał przecież Adolf Hitler” warto zacytować dokumenty tzw. Generalnego Planu Wschodniego w materiałach SS-Brigadefhrera Carla Clauberga. Omawiają one w 1942 r. politykę demograficzną opracowaną przez dr Erhardta Wetzela - radcę w Urzędzie dla Spraw Rasowo-Politycznych NSDAP nie tylko w stosunku do ludności polskiej, ale również rosyjskiej, ukraińskiej, a nawet narodów kaukaskich. Otóż niezależnie od fizycznej eksterminacji poszczególnych grup zwłaszcza księży i intelektualnych elit polskich Niemcy starali się niszczyć nasz potencjał demograficzny metodami bardziej wyrafinowanymi w ramach tzw. „totalnej wojny informacyjnej”. W cytowanym dokumencie czytamy m. in.: „Powinno być oczywiste, że polskiej kwestii nie można rozwiązać w ten sposób, że zlikwiduje się Polaków, podobnie jak Żydów. Tego rodzaju rozwiązanie kwestii polskiej obciążyłoby naród niemiecki […] zwłaszcza, że inne sąsiednie narody musiałyby się liczyć z możliwością, iż w odpowiednim czasie potraktowane zostaną podobnie. Moim zdaniem, musi zostać znaleziony taki sposób rozwiązania kwestii polskiej, ażeby wyżej wskazane polityczne niebezpieczeństwa zostały sprowadzone do możliwie najmniejszych rozmiarów. […] Celem niemieckiej polityki ludnościowej […] będzie musiało być sprowadzenie liczby urodzin do poziomu leżącego poniżej liczby niemieckiej. […] Aby doprowadzić na wschodnich terenach do znośnego dla nas rozmnażania się ludności, jest nagląco konieczne zaniechanie na wschodzie tych wszystkich środków, które zastosowaliśmy w Rzeszy celem podwyższenia liczby urodzin. Na terenach tych musimy świadomie prowadzić negatywną politykę ludnościową. Poprzez środki propagandowe, a w szczególności przez prasę, radio, kino, ulotki, krótkie broszury, odczyty uświadamiające itp. należy stale wpajać w ludność myśl, jak szkodliwą rzeczą jest posiadanie wielu dzieci. [sic!-cm] Powinno się wskazywać koszty, jakie dzieci powodują, na to, co można by zdobyć dla siebie za te wydatki.[!] Można wskazywać na wielkie niebezpieczeństwa dla zdrowia, które mogą grozić kobiecie przy porodzie itp. Obok tej propagandy powinna być prowadzona na wielką skalę propaganda środków zapobiegawczych. Przemysł produkujący tego rodzaju środki musi zostać specjalnie stworzony.[!] Nie może być karalne zachwalanie i rozpowszechnianie środków zapobiegawczych ani też spędzanie płodu. Należy też w pełni popierać powstawanie zakładów dla spędzania płodu. Można wykształcić np. akuszerki lub felczerki w robieniu sztucznych poronień. Im bardziej fachowo będą przeprowadzane poronienia, tym większego zaufania nabierze do nich ludność.[!] Rozumie się samo przez się, że i lekarz musi być upoważniony do robienia tych zabiegów, przy czym nie może tu wchodzić w rachubę uchybienie zawodowej lekarskiej godności. Należy również propagować dobrowolną sterylizację. […dalej cel-cm] Nam Niemcom chodzi tylko o to, ażeby naród rosyjski osłabić do tego stopnia, aby nigdy nie był on w stanie zagrażać niemieckiemu przewodnictwu na europejskim terenie. Do tego celu przybliżają nas wyżej wskazane drogi. Należy pamiętać również o tym, że stłoczenie mas ludzkich w miastach fabrycznych jest niewątpliwie najodpowiedniejszym środkiem ograniczenia rozmnażania się ludności. Powyżej omawiana propaganda i uświadamianie da się, bowiem w miastach o wiele łatwiej przeprowadzić”. (Zeszyty Oświęcimskie, nr 2, 1958 r., s. 49-50). Omawiany wyżej plan zalecał również, by na roboty przymusowe do Niemiec wywozić przede wszystkim mężczyzn żonatych i kobiety zamężne, gdyż w ten sposób rozbija się rodziny, co wpłynie na zmniejszenie przyrostu naturalnego. Oj, teraz to na pewno nikomu nie powinno być do śmiechu w sytuacji, gdy pomyślimy jak daleko w autodestrukcji doszliśmy. O ile nie dziwimy się że w efekcie powyższych niemieckich działań na terenie Generalnego Gubernatorstwa już w 1942 r. stopa urodzeń spadła o 1/3 z 24,9‰ w 1938 r. do 18,6‰, powodując powstanie ujemnego przyrostu demograficznego. Bardziej szokujące okazuje się, że według wydawanego przez CIA Factbooka w 2012 r. stopa urodzeń w Polsce będzie na rekordowo niskim poziomie - zaledwie 9,96‰ – czyli wyniesie zaledwie połowę tego, co w podczas wojny i okupacji[sic!] sytuując nasz kraj na ostatnich („likwidacyjnych”) miejscach w świecie, dokładnie na 194 miejscu na 228 krajów. Czy w świetle tych statystyk nie jest uprawnione wyrażone przez premiera Kaczyńskiego podejrzenie, że tego typu działania oparte na zasadach postulowanych już dawniej przez naszych nieprzyjaciół doprowadzą do „likwidowania Narodu” naszymi własnymi rękami. A przecież już kilkadziesiąt lat temu tak chwalony przez Karola Wojtyłę, a o którego naukach zwłaszcza w dniu dzisiejszym szczególnie powinniśmy pamiętać, Walenty Maliński ostrzegał: „Groza niebezpieczeństwa ograniczania urodzeń polega na tym, że społeczeństwo, regulujące dzieci, przestaje naraz planować umiarkowanie i wymiera – bynajmniej nie z braku żywności, ale z planowania zbyt oszczędnej liczby dzieci […]. Popłoch ludnościowy tym więcej dziwi, że żaden naród nie zginął z przeludnienia, natomiast z regulacji potomstwa skończył niejeden, i tym właśnie góruje przeludnienie nad wyludnieniem oraz „bezmyślna” instynktowna płodność nad regulowaną.” Cezary Mech

Pod rządami Tuska Polska jest wyspą inwigilacji Dziesiątki, jeśli nie setki razy z ust premiera Donalda Tuska słyszeliśmy pełne dumy stwierdzenie, że Polska jest „zieloną wyspą”, że cała Europa pogrążona jest w kryzysie, tylko my mamy wzrost PKB i na kryzys jesteśmy odporni. Tylko nam udało się przejść przez kryzys suchą nogą. To od kilku lat podstawa propagandy rządu i zręczny PR-owski chwyt. Okazuje się, że jest jeszcze inna dziedzina, w której Polska pod rządami Donalda Tuska jest absolutnym europejskim liderem, mistrzem Europy. Jesteśmy na pierwszym miejscu w Unii Europejskiej i co więcej po raz kolejny pobiliśmy własny rekord. W czym państwo rządzone przez Donalda Tuska pokonało całą europejską konkurencję? W inwigilacji obywateli. Tak, jesteśmy wyspą, ale nie zieloną, tylko wyspą inwigilacji. Tak, tak szanowni Państwo, to nie żart. To nie prima aprilis. Piszę te słowa nie 1, ale 2 kwietnia. Według danych, jakie zdobyła fundacja Panoptykon w 2011 roku prawie dwa miliony razy, dokładnie jeden milion 850 tysięcy razy polskie służby specjalne, policja, prokuratura sięgały po nasze billingi, (do kogo dzwoniliśmy, wysyłaliśmy smsy), po informacje, w jakich miejscach logowały się nasze telefony, a nawet jakie strony internetowe odwiedzaliśmy. Informacja o skali inwigilacji jest szokująca. Ale również szokuje informacja, że za rządów Donalda Tuska, co roku liczba informacji zbieranych o połączeniach Polaków drastycznie rośnie. W ubiegłym roku sięgano po nasze dane telekomunikacyjne prawie pół miliona razy więcej niż w 2010 roku. Zaś w porównaniu z rokiem 2009 aż o 800 tys. razy więcej. Przy takiej dynamice wzrostu prawie pewne jest, że w obecnym roku liczba ta przekroczy dwa miliony. Donald Tusk nie może zwalić winy na poprzedników, bo to za jego rządów lawinowo zwiększyła się liczba pobieranych danych teleinformatycznych. Może po prostu ta władza jest bardzo nieufna i podejrzliwa wobec obywateli. Może w naturze tej władzy jest chęć masowego inwigilowania, kontrolowania poczynań obywateli. Wielu Polaków czytając te słowa będzie mocno zdziwionych. Ale dodajmy do tych informacji o skali inwigilacji, sprawę ACTA i pierwotne stanowisko Donalda Tuska w tej sprawie, ograniczenie obywatelom dostępu do informacji publicznej, działania ABW wobec właściciela strony Antykomor.pl, przeforsowanie zbierającego dane wrażliwe o wszystkich uczniach Systemu Informacji Oświatowej, a zdziwienie powinno ustąpić. Po prostu ta władza nie jest w stanie działać w systemie efektywnej kontroli społecznej sprawowanej przez media, instytucje kontrolne i społeczeństwo. Władza, która jest poza realną i skuteczną kontrolą społeczną jest w istocie władzą absolutną. Pamiętamy przestrogę mówiąca, że "władza absolutna deprawuje absolutnie". W ostatnich czterech latach mamy liczne przykłady tej deprawacji. Dziś, za rządów Donalda Tuska istnieje ryzyko, że inwigilowany może być każdy. Polska rządzona przez Tuska niebezpiecznie upodabnia się do Rosji Putina. Być może Donald Tusk zaraził się "putinizmem" w chwili pamiętnego uścisku z Putinem po katastrofie smoleńskiej? Historia powszechna pełna jest przypadków władców, którym nadano przydomek charakterystyczny dla stylu ich rządów, osobowości, dokonań. Jest, więc i Ludwik V „Gnuśny”, Karol IV „Szalony”, Ragnavald „Głupi”. Ciekawe, na jaki przydomek zasłuży Donald Tusk. Może Donald Wielki Inwigilator? Marcin Mastalerek

Lewandowski: „Solidarność” walczy dalej Sprawa naszego wniosku o referendum pokazała, że „Solidarność” nie kontestuje zmiany wieku emerytalnego dla samego kontestowania, ale ma konkretne propozycje i postulaty, które trzeba zrealizować – mówi portalowi Stefczyk.info Marek Lewandowski.

Stefczyk.info: Wniosek o referendum ws. wieku emerytalnego złożony przez „Solidarność” został odrzucony przez Sejm. Co dalej Państwo planujecie? Marek Lewandowski: Tak, jak już wcześniej mówiliśmy, 30 marca nic się dla nas nie kończy, wszystko się zaczyna. Na 12 kwietnia zwołujemy kolejny sztab protestacyjny. Będziemy również prezentować nasze propozycje i projekty ws. systemu emerytalnego. Mamy nadzieję, że premier zrobi przysłowiowy krok w tył, usiądzie z nami do stołu negocjacyjnego i zaczniemy rozmawiać. Szczególnie, że sprawa naszego wniosku o referendum pokazała, że „Solidarność” nie kontestuje zmiany wieku emerytalnego dla samego kontestowania, ale ma konkretne propozycje i postulaty, które trzeba zrealizować.

Jakie są najważniejsze założenia Państwa projektów? Na pierwszy ogień idą dwie sprawy. Po pierwsze, chcemy wprowadzić konieczność odprowadzania składek bez względu na formę zatrudnienia. Każdy, kto zarobi jakieś pieniądze, będzie odkładał na emeryturę. Rodzaj umowy nie będzie miał tu znaczenia. To po pierwsze.

A po drugie? Druga sprawa koresponduje z pierwszą i dotyczy umów śmieciowych. Trzeba zlikwidować przede wszystkim te umowy, od których pracodawca nie płaci żadnych składek. One są dziś tak popularne, ponieważ są tańsze dla pracodawców. Chcemy zmian, które spowodują, że pracodawcy przestanie się opłacać zatrudnianie kogokolwiek na umowę śmieciową. W naszej ocenie propozycja rządowa może jeszcze zwiększyć stosowanie tych umów.

W jaki sposób? Ten zgniły kompromis może skutkować sytuacją, w której kobieta będzie pracować do 62 roku życia, a potem pracodawca będzie ją zmuszał do przejścia na emeryturę i zatrudni ją na umowę zlecenie. To będzie dla niego tańsze o ponad połowę. A kobieta nie będzie mogła zapracować na wyższą emeryturę. To pokazuje, jak żałosny jest ten kompromis, który zawarły partie koalicyjne, tylko po to, by mieć jakiś argument dla odrzucenia naszego wniosku o referendum.

W Pana ocenie propozycje dot. umów śmieciowych i składek będą efektywniejsze ekonomicznie od rządowej propozycji? Z racji ustawowego podniesienia wieku emerytalnego nie wpływają do budżetu żadne dodatkowe pieniądze. One wpływają z racji aktywności zawodowej, płacenia składek. Samo wydłużenie wieku, szczególnie dla kobiet, które po 50 roku życia masowo nie mogą znaleźć pracy, powoduje wpędzanie kobiet w dramatyczną nędzę, a nie pozwala im na większą emeryturę. To pokazuje, że zmiana dot. wieku emerytalnego jest nieprzemyślana, niedopracowana. Jest zwykłym i prostym zabiegiem technicznym.

Piotr Duda, przewodniczący „Solidarności” zapowiadał, że związek rozważy skierowanie ustawy dot. wieku emerytalnego do Trybunału Konstytucyjnego Nasze działanie nie będzie jednotorowe. Będziemy korzystać również ze ścieżki prawnej. Rozważamy w związku z tym skierowanie ustawy do Trybunału Konstytucyjnego. Jeśli będzie taka szansa, będziemy korzystać z tej możliwości. Rozmawiał saż

Ubywa oskarzonych o masakrę Już tylko trzech oskarżonych pozostało w warszawskim procesie ws. "sprawstwa kierowniczego" masakry robotników na Wybrzeżu w grudniu 1970 r.: ówczesny wicepremier Stanisław Kociołek oraz dwaj dowódcy oddziałów wojska Mirosław Wiekiera i Bolesław Fałdasz. Jak ustaliła PAP w źródłach sądowych, Sąd Okręgowy w Warszawie wyłączył niedawno do oddzielnego postępowania sprawę Wiesława Gopa, który w 1970 r. dowodził plutonem wojska w Trójmieście. Powodem tej decyzji był wiek i zły stan zdrowia podsądnego. Biegli lekarze zarazem uznali, że może on być sądzony "w pobliżu miejsca zamieszkania", co oznacza, że jego proces może prowadzić sąd w Poznaniu. W 2011 r. sąd wyłączył sprawę głównego oskarżonego, ówczesnego szefa MON gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Jego sprawę zawieszono - jeśli jego zdrowie nie poprawi się, nigdy już nie stanie on przed sądem. Gdy w 1995 r. do sądu w Gdańsku wpływał akt oskarżenia, obejmował 12 osób. Ława oskarżonych stopniowo zmniejszała się przez te lata z powodu problemów zdrowotnych podsądnych. Pierwsi wyłączeni zostali - jeszcze przez sąd w Gdańsku - ówczesny szef MSW Kazimierz Świtała i dowódca szkoły milicyjnej w Słupsku Karol Kubalica. Po przeniesieniu w 1999 r. procesu do Warszawy wyłączono: dowódcę Pomorskiego Okręgu Wojskowego gen. Józefa Kamińskiego, dowódcę 8. Dywizji Zmechanizowanej gen. Stanisława Kruczka, dowódcę 16. Dywizji Pancernej gen. Edwarda Łańcuckiego, dowódcę 32. Pułku Zmechanizowanego płk. Władysława Łomota. W 2009 r. zmarł oskarżony wiceszef MON gen. Tadeusz Tuczapski. Od lipca 2011 r. proces toczy się od nowa przed Sądem Okręgowym w Warszawie. Poprzedni proces - który po 10 latach rozpraw zbliżał się już do końca - został przerwany w maju 2011 r., gdyż zmarł jeden z ławników. Ponieważ zapasowy ławnik zmarł już wcześniej - konieczne stało się prowadzenie sprawy od nowa. Oskarżeni nie przyznają się do winy. Grozi im nawet dożywocie. Od 2001 r. w poprzednim procesie trwały żmudne przesłuchania świadków - głównie robotników Wybrzeża, żołnierzy i milicjantów. W akcie oskarżenia prokuratura wniosła, bowiem o przesłuchanie ok. 1110 osób; sąd nie zgodził się na ograniczenie ich liczby, o co w toku procesu wniósł prokurator. W nowym procesie Prokuratura Apelacyjna w Gdańsku wniosła o wezwanie na rozprawy 83 osób i o odczytanie zeznań 39 pokrzywdzonych. Według informacji PAP ze źródeł sądowych proces może zakończyć się jeszcze w tym roku. W grudniu 1970 r. rząd PRL ogłosił drastyczne podwyżki cen na artykuły spożywcze (mąka podrożeć miała o 17%, ryby o 16%, dżemy i powidła, o 36%), co wywołało demonstracje na Wybrzeżu. Według oficjalnych danych od strzałów milicji i wojska zginęły 44 osoby, a ponad 1160 zostało rannych. Nikogo nie pociągnięto wtedy za to do odpowiedzialności. Zgodnie z konstytucją PRL tylko rząd mógł podjąć decyzję o użyciu broni palnej, a w 1970 r. uczynił to szef PZPR Władysław Gomułka. Żadna z osób obecnych na posiedzeniu władz PZPR nie zgłosiła sprzeciwu. Jaruzelski mówił, że jako szef MON podjął kroki w celu "złagodzenia" decyzji Gomułki: pierwsze strzały miały być oddawane w powietrze, potem w ziemię, a następne - pod nogi demonstrantów. PAP

Pod Sejmem doszło do dziwnej sytuacji...„Nowa Prawica” walczy z podwyżką wieku emerytalnego TYLKO, dlatego, że... Janusz Korwin-Mikke wśród pikietujących przed Sejmem. Przed Sejmem trwa 30 bm. protest związkowców z Solidarności, domagających się poparcia wniosku o rozpisanie referendum w sprawie emerytur. Odbyła się demonstracja poparcia dla wniosku silnie lewicowej „Solidarności” w/s urządzenia referendum w/s podniesienia wieku emerytalnego w Polsce. Przemawiali – popierając wniosek: WCzc.Jarosław Kaczyński, przedstawiciel „centro-prawicy katolickiej” (w rzeczywistości: Lewicy...), WCzc.Leszek Miller (SLD – w rzeczywistości socjal-liberałowie) i Janusz Korwin-Mikke (Prawica, nazywająca się „Nową Prawicą”). Poza mną wszyscy mówili, że „nie wyobrażają sobie 67-letniej pielęgniarki” czy „67-letniego kierowcy” (ja sobie wyobrażam...) i w ogóle ronili łzy nad losem niewolników zmuszanych do większej pracy. Natomiast „Nowa Prawica” walczy z podwyżką wieku emerytalnego TYLKO, dlatego, że jest to naruszenie praw nabytych w wyniku zawarcia pewnej umowy. Wiek emerytalny był ustawowy – i ludzie pracując oczekiwali, że dostaną emeryturę w takim, a nie innym wieku. Gdyby natomiast ONI postanowili obciąć emerytury o np. 30% - to nie byłoby powodu do protestu, bo ustawy NIC nie mówiły o wysokości emerytury! Jarosław Kaczyński zabłysnął, bo powiedział, że PiS walczy o sprawiedliwość – i nie dodał; „społeczną”. Ale jestem przekonany, że gdyby naprawdę zanosiło się na przejście wniosku „Solidarności”, to odpowiednia część posłów PiSu zagłosowałaby „jak trzeba”. Tak, jak to było przy głosowaniu nad przyjęciem Traktatu Lizbońskiego. JKM

Nadzieja w 10-latkach „tyrania status quo” wynika stąd, że zdecydowana większość wierzy w to, czego jest nauczona – a potem telewizja musi mówić to, w co oni wierzą, bo w przeciwnym razie przełączą się na inny kanał! I nie obejrzą reklam. I telewizja ta padnie. Jeden z PT Komentatorów, {Mirek-S}, napisał, że wielu ludzi ma kłopoty ze zrozumieniem, jak to jest z tym wolnym rynkiem. Tymczasem On w ciągu niezbyt długiego czasu wytłumaczył to 10-latkowi – który... zrozumiał! Wyjaśnienie tego fenomenu jest proste. Ten 10-latek NIE oglądał reżymowej telewizji przyjmującej socjalizm i opiekuńczość państwa za oczywistą. Nie wykładano mu jeszcze w szkole elementów gospodarki sterowanej, jako czegoś oczywistego, nie czyta gazet ogłupiających jego świadomość – więc jest w stanie zrozumieć rzeczy oczywiste. Nie jest przy tym tak, że wszystkim steruje 12 masonów z katakumb pod jakąś synagogą w Nowym Jorku. Takie wpływy też są – i to silne – ale w znacznej mierze „tyrania status quo” wynika stąd, że zdecydowana większość wierzy w to, czego jest nauczona – a potem telewizja musi mówić to, w co oni wierzą, bo w przeciwnym razie przełączą się na inny kanał! I nie obejrzą reklam. I telewizja ta padnie. Mało jest też książek tłumaczących jak działa państwo i gospodarka. Mam na myśli książki popularne – a nie książki rozsprzedawane w nakładzie 2- 5 – góra 10 tysięcy, gronu wciąż tych samych sekciarzy wolnego rynku. Znam tylko dwie takie – i obie zostały napisane przed wojną przez śp.dra Henryka Goldszmita, znanego pod ksywką „Janusz Korczak”. To „Król Maciuś Pierwszy” - książka dokładnie pokazująca, co się dzieje, gdy kraj opanują chcący dobrze socjaliści. Oraz „Bankructwo małego Dżeka” - w przystępny sposób wyjaśniająca, jak działa kapitalizm. Mało chodzę po księgarniach – ale wydaje mi się, że są ostatnio jakby rzadziej wydawane... Niestety. Oto obszerny fragment: „Język jest bardzo prosty. Dzieciom może się podobać, lecz mnie drażnił. Wydaje się, że między innymi z tego powodu książkę odrzuciłam będąc dużo młodszą. Zdania są banalne, zauważa się nawet błędy w ich budowie. Czasem jest to wybaczalne, ale w tym przypadku raziło to bardzo. Styl pisania nie jest zadowalający, od pierwszej do ostatniej strony denerwuje. Treść utworu jest średnia. Nie absorbuje na tyle, na ile inne książki dla dzieci. Mimo że utwór czyta się szybko, dla młodszych może stać się udręką. Nie dziwię się, że jako dziecko miałam problem z przeczytaniem tej powieści. Trzeba przyznać autorowi, że ów utwór pozwala dzieciom nauczyć się szacunku dla dorosłych czy rówieśników, ale także dla pieniędzy. Gospodarowanie jest myślą przewodnią utworu, jednak zbyt dużo tutaj pojęć, których dzieci mogą nie znać. Mimo że są wyjaśnione, niepotrzebnie zawracać najmłodszym głowę tym, co jest im zbędne. Książki nie polecam. Uważam, że można spędzić czas z lekturą dużo przyjemniejszą niż ta. A dzieci o wiele lepiej zrobią, gdy przeczytają coś zabawnego, gdyż ta książka jest aż za bardzo poważna dla młodych czytelników.” Pewnie – niech czytają coś zabawnego... Po co przyszli „obywatele III RP” mają myśleć? JKM

„Nielegalne leczenie” Zanim w gruzach legnie sześciopunktowy plan „pana Onana Kofana” - jak w czasie swego dobrego fartu nazwała ówczesnego sekretarza generalnego ONZ Kofi Annana pani posłanka Renata Beger z Samoobrony - w sprawie zwycięstwa demokracji w Syrii, będącego, jak się wydaje, koniecznym etapem doprowadzenia do ostatecznego zwycięstwa demokracji w Iranie, dzięki któremu bezcenny Izrael mógłby wreszcie uzyskać należny mu tytułem restytucji za holokaust dostęp do korzyści z eksportu tamtejszej ropy - więc zanim ów misterny plan legnie w gruzach i syryjski tyran padnie wreszcie ofiarą samosądu zagniewanego ludu, niczym w swoim czasie tyran libijski, a potem niezidentyfikowane samoloty, wyarendowane z bazy w Krzesinach zrzucą penetrujące „car-bomby” na irańskie instalacje nuklearne - możemy przyjrzeć się ewolucji sytuacji w państwowej służbie zdrowia, będącej, jak wiadomo, jedną z wiekopomnych zdobyczy ludu pracującego miast i wsi. Pretekstem do zwrócenia uwagi na tę ewolucję jest kategoria „nielegalnego leczenia”. Zanim jednak rozbierzemy sobie z uwagą, co też może oznaczać owo „nielegalne leczenie”, przypomnijmy pokrótce sytuację powstałą w następstwie czterech wiekopomnych reform charyzmatycznego premiera Buzka, wśród których, niczym perła w koronie, błyszczała reforma służby zdrowia. Konieczność jej przeprowadzenia uwidoczniła się w następstwie - jak to wówczas mówiono - „zawłaszczenia państwa” w latach 1993-1997 przez koalicję SLD-PSL, wskutek czego dla politycznego zaplecza zwycięskiej w 1997 roku koalicji AW”S” - UW nie było już żadnej wolnej klamki, u której można by je uwiesić. Trzeba było w zezwłok III Rzeczypospolitej wprawić mnóstwo nowych klamek, na których mogliby uwiesić się przyjaciele i poplecznicy naszych Umiłowanych Przywódców - i ta myśl przewodnia towarzyszyła wspomnianym czterem wiekopomnym reformom. Nasi Umiłowani Przywódcy wykombinowali sobie, że aby lepiej przychylać obywatelom nieba na odcinku zdrowotności, pozbiera się od nich pieniądze na tzw. „składkę na ubezpieczenia zdrowotne”. Te „składki”, podobnie jak dochody z papierów wartościowych (obligacji) gwarantowanych przez Skarb Państwa, stanowiły przychody 16 regionalnych (i jednej „mundurowej”) Kas Chorych. Na tych klamkach uwiesili się przyjaciele i poplecznicy naszych Umiłowanych Przywódców. Nauczeni doświadczeniami zdobytymi podczas „zawłaszczania państwa”, kiedy to przez tamtą koalicję byli od klamek bezlitośnie odrywani, zadbali o to, by tym razem żadna zmiana rządu zagrozić im nie mogła. I rzeczywiście; kiedy w 2001 roku zewnętrzne znamiona władzy objęła koalicja SLD-PSL-UP, okazało się, że przyjaciół i popleczników Umiłowanych Przywódców z poprzedniej koalicji oderwać od klamek niepodobna. Toteż charyzmatyczny premier Leszek Miller nie miał innego wyjścia, jak rozwiązać Kasy Chorych, a na ich miejsce powołać Narodowy Fundusz Zdrowia, który też miał 16 oddziałów terenowych - ale już z nowymi przyjaciółmi i nowymi poplecznikami. Nie potrzebuję chyba nikomu tłumaczyć, że wszystkie te posunięcia miały na celu wyłącznie dobro pacjentów - no, bo niby czyjeż inne? Przyjaciele i poplecznicy nowych Umiłowanych Przywódców postanowili wziąć sprawy - jak to się mówi - w swoje ręce i tymi ręcami przybliżać obywatelom nieba. „My tutaj rządzim i my dzielim; bez nas by wszystko diabli wzięli”. Skoro w ich ręce trafiły pieniądze odebrane obywatelom pod pretekstem przychylania nieba, to postanowili decydować za nich, jak i za ile będą leczeni. Zatem pod pretekstem przychylanie nieba obywatele nie tylko zostali wyzuci z kolejnej części bogactwa, jakie swoją pracą wytwarzają, ale również - z władzy nad własnym zdrowiem. Odtąd stało się ono przedmiotem decyzji urzędników NFZ, którzy przecież nie będą kierować się interesem jakiegoś tam pacjenta, tylko względami „dobra wspólnego”. Co zaś jest „dobrem wspólnym” - to robotnikowi Deptale raz na zawsze wyjaśnił Towarzysz Szmaciak: „a pula nie jest do kradzieży, pula się cała nam należy!” Zatem dochody ze „składek” i papierów wartościowych najsampierw idą na zaspokojenie potrzeb NFZ, a jeśli coś zostanie, to już musowo przeznacza się na przychylanie nieba. Oczywiście wedle stawu grobla; tyle nieba, ile można, zgodnie z porzekadłem, że tak krawiec kraje, jak mu staje, więc nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć, że wszystkim na wszystko nie wystarczy. Tak zresztą było zawsze, z tą jednakowoż różnicą, że przedtem to sam zainteresowany decydował o zakresie swoich kuracji, podczas gdy teraz decyzje te zostały zawłaszczone przez urzędników. A w urzędzie - jak to w urzędzie; na wszystko musi być podkładka, bo co bez podkładki - to „nielegalne”. I w ten oto sposób doszło do tego, do czego w tej sytuacji dojść musiało, to znaczy - do „nielegalnego leczenia”. „Nielegalne leczenie” to terapia, która z punktu widzenia medycznego jest uzasadniona, ale z punktu widzenia urzędniczego - nie. „Nielegalność” leczenia oznacza, że urzędniczy punkt widzenia ostatecznie zdominował punkt widzenia medyczny. Już nie tylko pacjent przestał być ważny, ale nawet i lekarz. Wszyscy zostali podporządkowani wykonawcom Narodowego Programu Eutanazji, którzy z kolei muszą pomyślnie przeprowadzić proces poprawy rentowności naszego mniej wartościowego narodu tubylczego, by nasi właściciele, w imieniu i na rzecz, których nadzorują nas nasi Umiłowani Przywódcy, mieli z nas jakąś korzyść, a nie straty. Warto w tym miejscu przypomnieć jedno z objawień, zanotowanych w „Dzienniczku” przez św. Faustynę Kowalską. Pewnego razu Pan Jezus opowiadał jej, jak postępuje z zatwardziałymi grzesznikami. - Upominam ich głosem sumienia - powiadał - głosem Kościoła, zsyłam na nich przygody, które mogą ich przywołać do opamiętania - a jeśli nic nie pomaga, to spełniam wszystkie ich pragnienia. A czyż zdecydowana większość naszego mniej wartościowego narodu tubylczego nie chciała „darmowej” służby zdrowia, niezależnie od innych „darmowych” państwowych dobrodziejstw? „Nieszczęsny! Będziesz miał to, czegoś chciał!” - przestrzegał Platon. Więc w ramach Narodowego Programu Eutanazji doczekaliśmy się „nielegalnego leczenia”. SM

Zimna suka Czubaszek..." Infonurt2 : jak na nią popatrzysz to też ci sie odechce.. bez pół litra nie razbieriosz..

Zbliżają się Święta Wielkanocne, które dla nas chrześcijan symbolizują zwycięstwo życia nad smiercia. Tymczasem, świat coraz bardziej ulega ideologii, którą Jan Paweł II nazwał "cywilizacja śmierci." Wprawdzie pierwsza ofiara tej "cywilizacji" będą biali chrześcijanie, to nie lodźmy się, ze jej skutki ominą później innych. Już dzisiaj gołym okiem widać, do czego prowadzi promowanie antykoncepcji, aborcji, eugeniki, feminizmu, homoseksualizmu oraz innych "wartości"ideologii poprawności politycznej. Coraz więcej rozwiniętych gospopdarczo państw już zaczyna borykać się ze starzeniem się swoich społeczeństw. W takiej sytuacji trudno się dziwić, ze niektórzy zaczynają już mówić o konieczności wprowazdenia eutanazji dla starych i przewlekle chorych obywateli. Po prostu państwa nie będzie stać utrzymywać ich przy życiu. Roman Kafel w swoim artykule pt. Idźcie i rozmnażajcie się mówi o odwróceniu piramidy demograficznej.

http://mufti.polacy.eu.org/2048/idzcie-i-rozmnazajcie-sie

Kiedyś starzy ludzie tworzyli jedynie kilkuprocentowy czubek tej piramidy, natomiast jej podstawę tworzyły liczne pokolenia młodych ludzi. Dzisiaj jest odwrotnie. Wydłuża się czas życia starszych i rownoczesnie rodzi się coraz mniej dzieci, których udział procentowy w populacji będzie zbliżał się do wielkości, jaka kiedyś stanowili starcy. Z kolei, autor artykułu pt. Urocza bajka zastanawia się, dlaczego tak wielu Żydów lub obywateli państw zachodnich pochodzenia żydowskiego, włączając w to miliarderów, politykow, ludzi mediów, pracowników wyższych uczelni, instytutów naukowych, lekarzy, prawników, itd. tak uparcie promuje aborcje. Dlaczego potworne doświadczenia Holocaustu, jakie ich naród przeżył nie nauczyły ich szacunku do życia i do przestrzegania podstawowych ludzkich norm moralnych. Dlaczego z takim zapałem lansują wśród narodów chrześcijańskich idée, które Papież Polak określił, jako "cywilizacje śmierci"?

http://forum.gazeta.pl/forum/w,96239,131752496,131752496,_Urocza_bajka_.html

Mimo tego, ciągle mówi się o tzw. cywilizacji judeochrześcijańskiej, co kiedyś podkreślał nasz były premier Jerzy Buzek, kiedy pełnił funkcje Przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Ostatnio otrzymał nawet specjalna nagrodę od Konferencji Rabinów Europejskich.

http://www.bibula.com/?p=54624

W jednym z amerykańskich filmów horroru perwert czyhający na dzieci nosi dla uśpienia ich czujności maskę clowna. Scena ta przypomina mi się, kiedy patrze na błazeńskie twarze i zachowanie takich "gwiazd" polskich mediów jak Maria Czubaszek lub Joanna Senyszyn, kiedy lansują aborcje i eutanazje.

http://www.plejada.pl/17,55306,news,1,1,czubaszek-wole-byc-zimna-suka-niz-matka-polka,artykul.html

http://senyszyn.blog.onet.pl/ZLIBERALIZOWAC-ABORCJE,2,ID415214583,n

Wyjątkowa bezczelność (hutzpa) i brak jakiegokolwiek szacunku lub respektu w stosunku do katolickiego społeczeństwa, wśród którego ta mniejszość etniczna od wieków żyje, a które wielbi Matkę Boska Królową Polski. Czyż można sobie wyobrazić większą perwersje niż wyśmiewanie roli kobiety, jako matki i nakłanianie jej, aby zabiła swoje nienarodzone dzieci? Gwoli sprawiedliwości, należy jednak przypomnieć, ze sa również uczciwi Żydzi, którzy ostrzegają przed odchodzeniem od chrześcijańskiej moralności. Henry Makow, widzac biernosc spoleczenstw chrzescijanskich, przyrównuje ich nawet do stada owiec, pasących się spokojnie u wrót rzeźni.

http://www.bibula.com/?p=28329

Z kolei, inny autor amerykański Żyd konserwatysta Jonah Goldberg mówi w poniższym artykule pt. After-birth Abortion. Why should the baby live? o horrorze, do jakiego musi doprowadzić bezkrytyczne przyjmowanie idei, które powstają w chorych umysłach rożnych "ekspertów, „ których nie obowiązują żadne dogmaty, tabu lub wartości.

Stanley Sas (Nowy Jork)

RZEŹ NIEWYGODNYCH NIEWINNIĄTEK W amerykańskim, fachowym piśmie medycznym Journal of Medical Ethics ukazal się artykuł, w którym autorzy domagają się prawa do zabijania noworodków, a wiec już nie tylko płodów, ale właśnie małych dzieci. Alberto Giubilini i Francesca Minerva w swoim artykule pt. After-birth Abortion. Why should the baby live? odpowiadają twierdząco na zadane w tytule artykułu pytanie. Uśmiercenie noworodka, które nazywają "pourodzeniowa aborcja" powinno być, ich zdaniem, dozwolone w takich samych przypadkach jak przy zwykłej aborcji, czyli obejmując również zdrowe noworodki. Wprawdzie autorzy skupiają się na sytuacjach, kiedy dziecko rodzi się z wadami, jest zdeformowane lub kalekie, jednakże podobnie jak w przypadku "tradycyjnej" aborcji dopuszczają również nadzwyczajna opcje pod sformułowaniem "ze względu na dobro lub zdrowie matki." W przypadku aborcji, zwykle pojecie to obejmuje również "wygodę" matki, nawet w takich sytuacjach jak porzucenie kobiety przez męża lub otrzymanie oferty świetnej pracy, w której dziecko mogłoby być przszkoda. Mamy tutaj do czynienia z moralnym horrorem, z powodu, którego ja osobiście przeszedłem na pozycje pro-life. Wprawdzie nie mam wystarczająco mocnej wiary, aby uznać blastocyty lub embriony za ludzi, ale mój rozsadek mówi mi, ze płody w 8-ym miesiącu są w naturalny sposób dziećmi. Jest to oczywistość. Na pewno nie chce, aby rząd decydował, która ludzka istota jest warta, aby żyć, ponieważ doprowazdiloby to do niewyobrażalnego horroru. Mamy wiec sytuacje, kiedy rożni "eksperci," nie ograniczeni dogmatami w tych sprawach, udowadniają nam, ze jest OK uśmiercić zdrowe dziecko, tak jakby to był stary, chory kot. Co więcej, zdaniem tych autorów często kot lub inne zwierze jest więcej warte, aby żyć, niż dziecko. Innymi słowy, ci ludzie są bliscy granic szaleństwa. Autorzy są zaszokowani, ze tak wielu czytelników było oburzonych ich artykułem i otrzymali wiele listów z protestami. Pisza, ze "przepraszają ludzi, którzy nie podzielają ich poglądów i poczuli się obrażeni, znieważeni lub nawet przerażeni." Ich zdaniem, "artykuł został napisany z myślą o innych bioetykach, którzy już wcześniej spotkali się z takimi poglądami i argumentami, bo przecież taka dyskusja toczy się już od 40-u lat" Moim zdaniem, ci autorzy są aroganckimi bydlakami, ale maja racje, ze dyskusja na ten temat toczy się już od dawna. Przecież "najsłynniejszy" z bio-etykow Peter Singer już przed wielu laty napisał artykuł pt. Killing Babies Isn't Always Wrong ( "Zabijanie dzieci nie zawsze jest złe"). Takie poglądy są wyzwaniem dla nas konserwatystów. Podczas kiedy my zamykamy się w swoich ghettach i wycofujemy z rożnych instytucji "głównego nurtu," oni tam nie próżnują. To, o czym się dyskutuje na uniwersytetach lub w fachowych pismach często przekracza granice zdrowego rozsądku. Potrzebna nam jest odwaga, zaufanie kolegów i poparcie ze strony naszych środowisk. Uparta postawa Sandry Fluke, która uważała, ze kościół katolicki musi finansować jej środki antykoncepcyjne, wynikała z przekonania, ze każdy obywatel ma takie same poglądy na kontrole urodzeń. Omawiana sytuacja przypomina mi rzadki przypadek zmian genetycznych, które doprowadziły do powstania na wyspach miniaturowych słoni, ponieważ były odcięte od normalnej populacji na kontynencie. Wspomniany przykład mówi nam o tym, ze nie można trzymać w izolacji od społeczeństwa środowisk akademickie lub elitarnych mediów, ponieważ ekstremizm ekspertow, wspartych przez medialna propagande, stanie się wkrótce norma a konserwatywna normalność zostanie uznana za ekstremizm.

Jonah Goldberg Z angielskiego tlumaczyl Stanley Sas

Slaughter of the Inconvenients, p. 10 (NATIONAL REVIEW, April,2nd,2012)

Czubaszek: wolę być "zimną suką" niż "matką Polką" Tok FM "Nie mieć dzieci? To cudowne" -powiedziała Maria Czubaszek i rozpętała burzę!

Dziennikarze spytali Czubaszek o to, "jak to jest nie mieć dzieci?" - W moim przypadku cudownie - szczerze odpowiedziała w TOK FM Maria Czubaszek, autorka satyryczna. Jej publiczna deklaracja o tym, że dokonała dwóch aborcji, wywołała burzliwą dyskusję w internecie. W naszym kraju to wciąż jeden z najbardziej drażliwych i kontrowersyjnych tematów.

- Każda moja wypowiedź na ten temat budzi ogromne emocje. Do tego stopnia, że nazywają mnie "zimną suką". Ale - szczerze mówiąc - wolę być "zimną suką" niż "matką Polką" - przyznała Czubaszek i dodała:

- Większość kobiet ma tzw. instynkt macierzyński, który prędzej czy później się odzywa. Ale jest też druga strona medalu. Coraz częściej pisze się o tym, że miłość matczyna nie zawsze jest - jak to się mówi - bezwarunkowa. Czubaszek przypomniała, że jest wiele kobiet, które urodziły dzieci pod presją środowiska, czy rodziny. Odwołała się do artykuły "Wprost" (tekst "Matki, które nie kochają", nr 23-29 stycznia, 2012) w którym czytamy wypowiedź jednej z kobiet: "Zmarnowałaś mi gówniaro życie, to ja Tobie też zmarnuję".

- To jest dopiero tragedia. Tragedia i kobiet, i dzieci - podsumowała Czubaszek. Co złego jest w tym, że nie chcę być mamusią? Czubaszek nigdy nie lubiła dzieci. Nawet, jako dziecko. Wolała zadawać się ze starszymi od siebie. "Dzieci jej nie wzruszają". W związkach z mężczyznami zawsze od razu zastrzegała, że nie zamierza mieć potomstwa.

- Kobiety boją się i wstydzą przyznać, że nie czują instynktu macierzyńskiego. Kiedyś wystąpiłam w programie Ewy Drzyzgi o kobietach, które nie chcą mieć dzieci - wspominała Czubaszek. - Asystent, który zapraszał gości, bardzo mi dziękował. Znał wiele kobiet, które myślą podobnie, ale żadna nie miała odwagi o tym opowiedzieć.

Czubaszek o aborcji - Usunęłam dwie ciąże za czasów komuny. O aborcji się wtedy nie mówiło. Kobieta chciała usunąć, to szła i usuwała. Nie było to zbrodnią. Ani lekarz nie popełniał przestępstwa ani ja - mówiła satyryczka. - Nie żałuję. Nawet teraz, jak jestem stara i mam zły dzień, nic się nie układa. To z mężem siadamy i mówimy: matko, ale przynajmniej nie mamy dzieci, ani wnusiów. Nie biegają po domu, nie muszę robić ''ciu, ciu, ciu", nie muszę się martwić, czy ćpa, pali, pije czy panienka nie wróci z brzuchem do domu - tłumaczyła Czubaszek w rozmowie z TOK FM. Poruszyła również inny ważny i często spotykany problem, mówiąc: - Mieć dziecko i liczyć, że ono mi pomoże na starość? To bardzo egoistyczne. Nie chce mi się wierzyć, że ludzie się mogą decydować na dzieci po to, żeby sobie zabezpieczyć starość, żeby mi ktoś szklankę wody podał, czy mnie utrzymywał. Czubaszek twierdzi, że sztuką jest zadbać o dziecko, a nie je urodzić. Tak naprawdę bardzo poważnie podchodzi do dzieci. Uważa, że do wychowywania potomstwa potrzebne jest poczucie wielkiej odpowiedzialności. A to słowo nie jest jej obce. Czubaszek od lat znana jest ze swojej miłości do zwierząt. Wspiera akcje adopcyjne, sama również adoptuje psy. Posiadanie zwierzęcia też oznacza wzięcie na siebie odpowiedzialności. Popularna satyryczka zapewnia, że wie jak ważne dla niektórych ludzi jest posiadanie dzieci. Dlatego opowiada się za in vitro, dofinansowaniem z budżetu państwa i jest za tym, żeby państwo pomagało tym, którzy pragną mieć potomka.

- Ludzie, którzy kochają dzieci, nie mogą mieć za złe tym, którzy nie chcą ich mieć. Dlaczego ja mogę zrozumieć ludzi, którzy chcą mieć dzieci, a oni nie chcą zrozumieć mnie? - słuchamy w rozmowie z radiem TOK FM.

Proszę o uścislenie danych z poniższego tekstu Napisałem to dość szybko - a teraz mam masę roboty...

Prawda o ubezpieczeniach Napiszę teraz Państwu coś, czego nigdzie indziej nie przeczytacie – bo ta „klasa polityczna” boi się tej prawdy, jak Diabeł święconej wody. To będzie trochę liczenia – ale trudno. Możecie to sobie Państwo skserować – możecie zajrzeć do internetu na adres http://tiny.pl/hpc3w i wydrukować. Więc: zaczynamy.

Przeciętny mężczyzna teoretycznie powinien pracować 40 lat na emeryturę. W praktyce – z różnych powodów – pracuje 35 lat. Trudno. 35 lat to 420 miesięcy. Średnia składka emerytalna to dziś nieco ponad 700 złotych. Szybciutko mnożymy – i wychodzi, że wpłacamy przez całe życie ponad 300.000 zł. Nie zapominajmy jednak o procentach. Dziś można uzyskać za pieniądze na lokacie i 12% - ale to, dlatego, że jest inflacja. Przyjmijmy, że rządy nie okradają nas, nie drukują pustego pieniądza, więc nie ma inflacji. Godziwy procent to wtedy 4%. Pierwsza składka leży sobie 40 lat – i procentuje – ostatnia nie leży w ogóle. Z tymi procentami po 35 latach mielibyśmy na koncie prawie 700.000. Ale to nie wszystko. Ubezpieczenia – to gra hazardowa. Wykupujemy na raty bilet na loterię, zwany składką – i gramy! Jak dożyliśmy do 65 roku – to wygraliśmy!! Hurra! Odbieramy teraz na raty wygraną zwaną emeryturą. A jak nie dożyliśmy – to forsa przepada na rzecz tych, co wygrali. Jak w toto-lotku. Z tym, że gra w totka nie jest obowiązkowa.

Ponad 1/3 ubezpieczonych nie dożywa. Tak, więc powinnismy mieć na koncie również ich pieniądze. Razem, 900.000.

Teraz od tego obliczamy 4% rocznie – co daje 36.000. Czyli mielibysmy „emeryturę” średnio 3000 miesięcznie. A ONI wypłacają nam średnią emeryturę 1800. System emerytalny to gigantyczny rabunek. Co się dzieje z resztą pieniędzy? Część dopłacamy do kobiet, które pracują krócej, a pobierają emerytury dłużej. Część się marnuje. Część – to koszt działania ZUSu, KRUSu, OFE itp. A część ONI kradną. I dlatego ubezpieczenie jest przymusowe. To chyba oczywiste?

Ale to jeszcze nie jest cała prawda o tym socjalistycznym „dobrodziejstwie”. Otóż ONI Wam mówią, że to jest dla dobra biednych. W rzeczywistości człowiekowi zdrowemu znacznie łatwiej jest zbić majątek, niż chorowitemu – nieprawda-ż? A człowiek zdrowszy również dłużej zazwyczaj żyje. Więc ludzie bogaci żyją dłużej. Ponadto ludzie bogaci lepiej się odżywiają, pracują w lepszych warunkach, mają dostęp do lepszych lekarzy i droższych lekarstw. Z tych wszystkich powodów ludzie zamożni żyją znacznie dłużej. Tak, więc człowiek biedny należy zazwyczaj do tej jednej trzeciej, która umiera nie osiągnąwszy wieku emerytalnego. Przegrywa na tej loterii. A jego pieniądze przechodzą na tych, którzy żyją dłużej – i dłużej pobierają emerytury. W dodatku: wyższe emerytury – no, ale to już jest sprawiedliwe, bo płacili wyższe składki. Tak jest prawda o tym, dlaczego te Czerwone Świnie ani myślą zlikwidować tego potwora, który gnębi nas od 100 lat: systemu emerytalnego. JKM

Rosnąca rola bezbronnych cywilów Jak wiadomo z Radia Erewań, w dzisiejszych czasach nie ma już żadnych wojen, tylko operacje pokojowe, misje stabilizacyjne, ewentualnie – kinetyczne operacje militarne, które też żadnym wojnami nie są. Ma to oczywiście swoje doniosłe konsekwencje, bo skoro nie ma już wojen, to w operacjach pokojowych czy misjach stabilizacyjnych czynnikiem rozstrzygającym nie są już żołnierze. Zauważył to zresztą jeszcze podczas I wojny światowej, kiedy jeszcze wojny na świecie były, francuski polityk George Clemenceau. Wojna, panowie – powiedział – to rzecz zbyt poważna, by powierzać ją wojskowym. Toteż dwadzieścia lat później kolejną wojnę światową prowadzili już cywile – bo czy to wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler czy inny wybitny przywódca socjalistyczny Józef Stalin, byli cywilami, za co zresztą krytykowali ich wojskowi. Tym bardziej teraz, kiedy wojen, jak wiadomo, już nie ma, rola cywilów w konfliktach wzrosła niepomiernie, a żeby dodatkowo podkreślić swoją cywilność, cywile uczestniczący w operacjach pokojowych czy misjach stabilizacyjnych są bezbronni. To znaczy – tak właśnie się prezentują gwoli wzbudzania sympatii i współczucia wśród młodych i starych postępaków w wielkich miastach. Przynosi to, jak wiemy, znakomite rezultaty – na przykład podczas serii jaśminowych rewolucji w Afryce Północnej, kiedy to bezbronni cywile całkiem sprawnie poradzili sobie z tamtejszymi tyranami, którzy dla wojskowych wydawali się nie do ruszenia. Weźmy takiego Muammara Kaddafiego. Był on pułkownikiem, a więc – wojskowym, tymczasem, kiedy zabrali się za niego bezbronni cywile, to nie tylko zapędzili go w kozi róg, ale w dodatku zlinczowali przed telewizyjnymi kamerami, ku uciesze wszystkich autorytetów moralnych, którzy na taki widok wprost nie mogli się nacmokać. Podobnie poczynają sobie bezbronni cywile w Syrii, która jest – jak się wydaje – koniecznym etapem w pokojowej operacji Izraela i Stanów Zjednoczonych przeciwko Iranowi. Jak bowiem wiadomo, złowrogi Iran nie tylko dysponuje znaczną częścią światowych zasobów ropy naftowej i nie tylko nie dzieli się dochodami z jej eksportu z bezcennym Izraelem, który z tego powodu słusznie nie posiada się z oburzenia – ale w dodatku mu się odgraża i w ogóle. Na szczęście w Iranie - jak zresztą wszędzie – są bezbronni cywile, których można by ewentualnie uruchomić w pożądanym kierunku – ale najpierw demokracja musi zwyciężyć w Syrii, to znaczy – tamtejsi bezbronni cywile muszą obalić syryjskiego tyrana, a zgromadzone przezeń irańskie rakiety krótkiego zasięgu, którymi mógłby zasypać bezcenny Izrael i w ten sposób pozbawić Wszechświat sensu dalszego istnienia. Dlatego też syryjscy bezbronni cywile najwyraźniej otrząsnęli się z chwilowego niepowodzenia w mieście Hims i przystąpili do obalania syryjskiego tyrana w samym Damaszku, więc nie jest wykluczone, że demokracja w końcu w Syrii zwycięży i Syryjczycy będą tak samo szczęśliwi, jak my. No, bo my jesteśmy chyba szczęśliwi, no nie? Najlepszym dowodem naszej szczęśliwości jest choćby to, że tubylczy bezbronni cywile ani myślą obalać tutejszego tyra... to znaczy, pardon – oczywiście tutejszego premiera Donalda Tuska czy prezydenta Komorowskiego. Podobnie w innych szczęśliwych krajach – ale jeśli nawet kraje te dzisiaj są szczęśliwe, to nie znaczy, że tak musi być zawsze. Weźmy taką dla przykładu Francję, w której wkrótce tamtejszy lud wybierze sobie prezydenta. Kandyduje aż dziesięciu Umiłowanych Przywódców – między innymi Maryna Le Pen z Frontu Narodowego, którą obserwatorzy lokują w pierwszej trójce wraz z obecnym prezydentem Nicolasem Sarkozym i socjalistą Franciszkiem Hollandem. W tej sytuacji lepiej dmuchać na zimne. No dobrze - ale na kogo właściwie dmuchać? Oczywiście na bezbronnych cywilów, a zwłaszcza – na bezbronnych cywilów kwalifikowanych. Toteż nieznany sprawca zastrzelił w Tuluzie kilku bezbronnych cywilów pochodzenia żydowskiego. Świat aż się zachłysnął z oburzenia, wypowiadając przy okazji rozmaite ciekawe sentencje. Na przykład Ministerstwo Spraw Zagranicznych w Warszawie oświadczyło m.in., że “tego typu akty terroru nie znajdują żadnego usprawiedliwienia i muszą spotkać się z jednoznacznym potępieniem cywilizowanego świata”. A contrario oznacza to, że akty terroru innego typu jakieś tam usprawiedliwienia znajdują, więc cywilizowany świat nie musi tak od razu w podskokach ich potępiać. Toteż nic dziwnego, że zamach “zasmucił” prezydenta Obamę, a rzecznik Watykanu nazwał go “strasznym i haniebnym czynem”. Franciszek Hollande, podobnie jak prezydent Nicolas Sarkozy, doszedł do wniosku, że “antysemicki” charakter zabójstwa jest “oczywisty”. Jest to o tyle ciekawe, że niedawno doszło tam do zabójstw kilku francuskich żołnierzy, a policja twierdzi, że zarówno żydowscy uczniowie, jak i żołnierze zostali zastrzeleni z tej samej broni. Wygląda na to, że sprawca jest nie tylko antysemitnikiem, ale i antymilitarystą – a to wskazywałoby na cywila. Niestety, nie jest on cywilem bezbronnym – bo w takiej sytuacji potępienie jego zbrodni być może nie byłoby takie surowe, chociaż oczywiście zabicie uczniów szkoły żydowskiej stanowi niewątpliwie okoliczność obciążającą. Kto wie, czy w takich okolicznościach Maryna Le Pen zdoła utrzymać się nadal w pierwszej trójce kandydatów – ale to drobiazg w porównaniu z rosnącą rolą bezbronnych cywilów w polityce międzynarodowej – bo czyż nie od nich zależy zwycięstwo demokracji nie tylko w Syrii, nie tylko w Iranie, ale na całym świecie. “Stąd nauka jest dla żuka”, że wszystko zależy od tego, po jakiej stronie cywile się angażują. Wskazuje na to choćby spostrzeżenie pana red. Andrzeja Talagi, że w takim np. Afganistanie niepodobieństwem jest odróżnienie cywila od taliba. Całe szczęście, że nasi askariasowie zabijają tych nierozróżnialnych osobników po Bożemu, podobnie jak w Iranie, jeśli bezcenny Izrael ich do tej operacji wynajmie. SM

Afera śmieciowa W lipcu 2013 roku wejdą w życie przepisy uniemożliwiające wybór firmy zajmującej się wywozem nieczystości. Będzie ją musiała wskazać gmina, która w drodze przetargu wyłoni taką firmę, a kosztami jej funkcjonowania obciąży mieszkańców. Będzie, więc drożej, gorzej i głupiej. A dla gminnych urzędników powstanie nowa, świetna okazja do brania łapówek. Koszty tego pokryjemy my wszyscy. „Centralne Biuro Antykorupcyjne zatrzymało 16 osób zamieszanych w tzw. aferę śmieciową. Wszyscy podejrzani są o przyjmowanie łapówek od firm wywożących nieczystości w zamian za rozstrzyganie przetargów na ich korzyść. Śledztwo w tej sprawie trwało 15 miesięcy, zaangażowało ponad 100 funkcjonariuszy i kosztowało ponad milion złotych” – taki komunikat CBA lub innego organu możemy usłyszeć już za półtora roku. Informacja o wielkiej „aferze śmieciowej” zapewne przez kilka dni nie będzie schodzić z czołówek mediów. Być może jego konsekwencją będzie wniosek o powołanie sejmowej komisji śledczej w tak ważnej dla Polski sprawie. Cóż, bowiem bardziej dotyka każdego z nas niż bałagan związany z wywożeniem odpadów i nieczystości? Temat w sam raz dla posłów do naszego Sejmu. Jeśli zdarzy się tak, jak przewiduję (a tak być musi), to zapewne nikt nie wspomni, że aparatu ścigania nie trzeba byłoby używać, a pieniędzy podatnika marnować, gdyby w styczniu 2012 roku nie uchwalono jednej z najbardziej korupcjogennych ustaw. Chodzi o nową ustawę o utrzymaniu czystości i porządku w gminach. Jej przepisy wejdą w życie w lipcu 2013 roku i zrewolucjonizują rynek wywozu śmieci. Zrewolucjonizują w pejoratywnym tego słowa znaczeniu. Nowe przepisy nakładają, bowiem na gminy obowiązek wyłonienia w drodze przetargu firmy, która na terenie konkretnej gminy będzie zajmować się wywożeniem nieczystości. Również gmina będzie musiała ustalić stawki za wywóz śmieci i częstotliwość ich zabierania. Tak prosta z pozoru kwestia jak wywóz śmieci będzie rozwiązywana na drodze administracyjnej, a nie poprzez porozumienie między właścicielem nieruchomości a właścicielem firmy. Zwolennicy tej ustawy tłumaczą to „sprawiedliwością” – za wywóz śmieci te same stawki płacić będą wszyscy. A przeciętny Kowalski – mieszkający w bloku – nie będzie musiał się martwić o regularny wywóz odpadków. Jak zawsze, więc, powodem korupjcogennych zmian jest troska o dobro obywatela. O ile mieszkańcy bloków nowe przepisy odczują tylko w portfelach, o tyle właściciele domów jednorodzinnych staną w obliczu poważnych kłopotów.

Cios w konsumentów Dotychczas każdy właściciel domu musiał na własną rękę podpisać umowę z firmą wywożącą odpady. W umowie określał wielkość kontenera na śmieci i częstotliwość jego wywożenia. Inną stawkę płaciła, więc pięcioosobowa rodzina, inną bezdzietne małżeństwo. Na moim osiedlu w Piasecznie pod Warszawą oferowały swoje usługi trzy firmy. Każdy z mieszkańców wybierał tę, która najbardziej mu się podobała. Firmy również dogadały się między sobą, co do tego, w jakich dniach i o jakiej porze będą wywozić śmieci, aby wzajemnie sobie nie przeszkadzać. I… wszystko działa dobrze. Zdarzało się też, że któryś z sąsiadów zamawiał dodatkowy wywóz śmieci (np. po skończonym remoncie czy uroczystości rodzinnej) i dodatkowo za to płacił. Mieszkaniec był zadowolony, że traktowany jest poważnie, firma się cieszyła, bo zarabiała pieniądze. Teraz się to skończy, bo mieszkaniec (właściciel nieruchomości) straci wpływ na to, kto i kiedy będzie wywoził jego śmieci. Skutki będą opłakane. Dotychczas konkurencja między firmami sprawiała, że właściciel nieruchomości (klient) mógł wybierać tańszą ofertę. Chcąc pozyskać jak najwięcej klientów, firmy robiły, co mogły, aby obniżać cenę. W efekcie cotygodniowy wywóz średniej wielkości kontenera śmieci kosztował w skali roku niewiele ponad 800 złotych. Kontenera na śmieci użyczano klientowi bezpłatnie (nie można było go sprezentować, bo wchodziłby w grę podatek od darowizny). A podpisanie umowy można było załatwić w ciągu jednego dnia – wystarczyło wykonać telefon, przyjeżdżał przedstawiciel handlowy firmy, przywoził kontener, harmonogram spłat i… koniec kłopotów. Teraz klient stanie się petentem. To jemu będzie zależało, aby został właściwie obsłużony za pieniądze, które i tak zostaną mu zrabowane. Firma wywożąca śmieci będzie, więc mogła go lekceważyć i na każdym kroku to lekceważenie okazywać. Pieniądze te, co oczywiste, będą większe. Ustawa nakłada, bowiem na gminy obowiązek ustalenia stawek za wywóz śmieci. Gmina staje się głównym decydentem w sprawie. Ona będzie klientem firmy wywożącej śmieci, a nie właściciel nieruchomości. Ona też będzie płacić za to, a my – podatnicy – płacić będziemy gminie. Bez możliwości odwołania. Zapłacimy, więc nie tyle, ile wynosi rynkowa wartość usługi, tylko tyle, ile wymyśli sobie urzędniczyna gminie. Jemu zaś będzie się opłacało ustalić stawki jak najwyższe. Dlaczego? Bo im więcej pieniędzy wpłynie do kasy gminy z tytułu wywozu nieczystości, tym więcej będzie można ich wydać (np. na „walkę z bezrobociem” poprzez zatrudnienie w gminie kolejnych urzędników).

Korupcyjny mechanizm Taka sytuacja sprzyjać będzie korupcji. Jak wiadomo, w gospodarce wolnorynkowej cena jest swoistym kompromisem między kupującym (chce zapłacić jak najmniej) a sprzedającym (chce uzyskać jak najwięcej). W wypadku koncesjonowanego wywożenia śmieci firma, która wygra przetarg, będzie chciała zarobić jak najwięcej – co oczywiste. Ale urzędnik też będzie zainteresowany tym, aby ceny były jak najwyższe. Wówczas, bowiem będzie mógł od przedsiębiorstwa oczyszczania wziąć łapówkę, której wysokość będzie proporcjonalna do wysokości dochodów uzyskiwanych przez przedsiębiorstwo. W ten sposób i urzędnicy, i właściciele zwycięskiej spółki będą zainteresowani systematycznym podnoszeniem cen. Zapłaci za to podatnik, który w tym wszystkim jest najważniejszy, a którego zdanie w ogóle nie zostanie wzięte pod uwagę. W 2008 roku dostawy wody na moje osiedle obsługiwała prywatna spółka. Po dwóch latach spółka ta straciła prawo do świadczenia usług. Zastąpiło ją państwowe przedsiębiorstwo, które już w pierwszym miesiącu ponad dwukrotnie podniosło ceny. W efekcie za wodę płacę dziś sześć razy więcej niż w 2008 roku, a kolejne podwyżki są tylko kwestią czasu. Jeśli przyjąć, że tak samo wzrosną ceny wywozu śmieci, to w 2014 roku zamiast 800 złotych za rok (jak teraz) możemy płacić prawie 5 tys. złotych, czyli tyle, ile kosztuje dwutygodniowy urlop w Egipcie dla rodziny z dwójką dzieci. System wywozu śmieci działa dobrze, dlatego, że urzędnicy samorządowi do tej pory nie mieli na niego wpływu. Teraz uzyskają wpływ decydujący. Ceny wzrosną, jakość usług spadnie, a klient stanie się petentem. „By żyło się lepiej” Leszek Szymowski

Euroklapa Ministerstwo Sportu i Turystyki zamówiło w 2010 roku specjalny raport u naukowców dotyczący wpływu Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej Euro 2012 na gospodarkę Polski. Możemy się z niego m.in. dowiedzieć, że nasz kraj odwiedzi w związku z mistrzostwami dodatkowo 820 tys. kibiców, którzy zostawią 845 mln złotych. Ponadto Euro 2012 ma przyspieszyć inwestycje infrastrukturalne i spowodować masowy napływ inwestycji zagranicznych. Eksperci na zamówienie Ministerstwa Sportu i Turystyki zaprognozowali, że dzięki Euro 2012 nasz kraj zyska dodatkowo na turystyce do 2010 roku 4,2 mld złotych, a łącznie cała gospodarka w latach 2008-2020 aż 115 mld złotych. Dane te są niezwykle imponujące, szkoda tylko, że odbiegają całkowicie od realiów życia codziennego. Trudno oczekiwać, że rozegranie jednego międzynarodowego meczu piłkarskiego na bardzo dobrym poziomie wygeneruje 7,6 mld złotych. Ponadto doświadczenia innych państw przy organizacji wielkich imprez sportowych pokazują, że podczas ich planowania koszty są zazwyczaj mocno zaniżone, później zaś rozrastają się nawet kilkakrotnie (Portugalia, która organizowała Euro 2004, dziesięciokrotnie przekroczyła swój pierwszy budżet). Dlatego wraz z Instytutem Globalizacji postanowiliśmy przedstawić raport dotyczący rzeczywistego wpływu Euro 2012 na gospodarkę Polski pod tytułem "Igrzyska na koszt podatnika". Wynika z niego m.in. to, że polscy eksperci wynajęci przez Ministerstwo Sportu i Turystyki oszacowali wpływy z turystyki na dwukrotnie wyższym poziomie, niż udało się to osiągnąć Portugalii w 2004 roku. A trzeba dodać, że Portugalia organizowała mistrzostwa samodzielnie, a nie tak jak my do spółki z Ukrainą. Zatem miała dwa razy więcej meczów piłkarskich, co generowało większy ruch turystyczny. Czyli tak naprawdę polscy eksperci oszacowali wpływy z turystyki zagranicznej na czterokrotnie wyższym poziomie w przeliczeniu na mecz piłkarski od Portugalii, kraju z o wiele lepszą infrastrukturą turystyczną, lepszą marką oraz przyjaźniejszym klimatem. Dodatkowo trzeba pamiętać, że gdy rozgrywane są tak wielkie imprezy sportowe, to zwykli turyści rezygnują z przyjazdu do regionów, gdzie się one odbywają. Na przykład do portugalskiego regionu Algarve w trakcie Euro 2004 przyjechało o 20 proc. mniej turystów zagranicznych, niż przyjeżdżało normalnie. Obawiali się tłoku, drożyzny oraz głośnych kibiców w hotelach. Dlatego badając wpływ imprez sportowych na ruch turystyczny, trzeba koniecznie brać pod uwagę fakt, że w tym czasie regionów, gdzie odbywają się takie imprezy, nie odwiedzają turyści, którzy normalnie by przyjechali. Nie odbywają się też sympozja czy duże konferencje. Portugalia, jako cały kraj zyskała dodatkowe 17 proc. ruchu turystów zagranicznych z tytułu Euro 2004, a trzeba pamiętać, że miała na swoim terenie dwa razy więcej meczów piłkarskich. Nawet taki kraj jak Niemcy nie zrobili interesu na drugiej największej imprezie sportowej na świecie, jaką są Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej. W 2006 r. organizowali World Cup. Plany były dosyć ambitne, bo zakładano, że uda się cokolwiek na tym zarobić. Po fakcie okazało się, że przygotowania pochłonęły 12 miliardów euro, a dodatkowe przychody oszacowano na 2,5 miliarda euro. Czyli tak naprawdę Niemcy były na minusie na sumę ok. 10 miliardów euro. Dla niemieckiej gospodarki nie są to znaczące kwoty, więc mogła sobie pozwolić na organizację mistrzostw, nawet z powodów wizerunkowych i prestiżowych. Co innego biedniejsze państwa, takie jak Portugalia, Grecja (organizator Letnich Igrzysk Olimpijskich w 2004 r. w Atenach) czy Polska. Skoro nie udało się zarobić na mistrzostwach nawet Niemcom, to, co takiego oferuje Polska, że mamy odnieść sukces?
Gigantyczne koszty W Polsce raczej nie ma mowy o niedoszacowaniu kosztów. Trzeba przyznać, że nasi urzędnicy sumiennie przygotowali liczbę inwestycji infrastrukturalnych, które jako kraj zrobimy. Można powiedzieć, że aż za sumiennie. Według ministerialnych planów w związku z organizacją Euro 2012 powinniśmy zrealizować inwestycje o łącznej wartości 87,5 mld złotych. Kwota ta jest wręcz przerażająca. Jest to dwukrotnie więcej od Niemców, którzy gościli World Cup 2006. A trzeba pamiętać, że Niemcy gościli 32 drużyny piłkarskie, które rozegrały czterokrotnie więcej meczów, niż będzie gościć Polska. Zatem w przeliczeniu na jeden rozegrany mecz Polska planowała wydać ośmiokrotnie więcej od Niemców. Fakt ten można próbować wytłumaczyć tym, że Niemcy są krajem dużo bardziej rozwiniętym i nie musieli ponosić tak dużych kosztów infrastrukturalnych (lotniska były, autostrady były, pozostawało jedynie rozbudować, zmodernizować lub wybudować od nowa stadiony piłkarskie). Ale można też tłumaczyć tym, że polscy urzędnicy włączali praktycznie każdą inwestycję infrastrukturalną, jaką się tylko dało, w przegródkę z szufladą "Euro 2012". Lista inwestycji jest ogromna, ale tak naprawdę niewiele z nich jest niezbędnych do przeprowadzenia imprezy. Prawdopodobnie chciano wykorzystać wizerunkowo liczbę realizowanych inwestycji, by móc pochwalić się, ile to dzięki (nawet pośrednio) Euro 2012 udało się w Polsce zrobić, by przekuć to w propagandowy sukces. Wśród inwestycji przygotowanych na Euro 2012 znajduje się między innymi przebudowa lub rozbudowa lotnisk w Zielonej Górze, Krakowie czy Bydgoszczy, a przecież żadne z tych miast nie organizuje mistrzostw. Szczęśliwie te inwestycje zostały wstrzymane, ale np. kosztem 280 mln zł wybudowano w Poznaniu Termy Maltańskie, co jest jedną z pięciu inwestycji zrealizowanych w tym mieście na koniec ubiegłego roku na Euro 2012. Nie bardzo wiadomo, jak Termy Maltańskie mają się przyczynić do sprawnej organizacji turnieju, ale niewątpliwie łatwiej jest zbudować termy niż drogę ekspresową łączącą Bydgoszcz z Wrocławiem przez Poznań, (która wypadła z realizowanych inwestycji). Kwota 87,5 mld zł przeznaczona na inwestycje związane z Euro 2012 jest szokująca. Ta liczba to tylko PR-owski trik, by pokazać, że "Polska jest w budowie". Chociaż w lutym tego roku "ministra" sportu i turystyki oszacowała już poniesiony koszt przygotowań na Euro 2012 na kwotę 81 mld złotych. Wypowiedź ta w ogóle nie koresponduje z wypowiedzią dyrektora ds. PR spółki PL.2012 Mikołaja Piotrowskiego, który po publikacji naszego raportu stwierdził, że Polska nie wyda na organizację Euro 2012 ani jednej złotówki, ponieważ wszystkie inwestycje i tak zostałyby zrealizowane. Polska, zatem może być przykładem dla przyszłych organizatorów wielkich imprez sportowych, jak nie wydać ani jednej złotówki. Do pana Piotrowskiego powinny udać się pielgrzymki z Brazylii, Kataru (przyszli organizatorzy World Cup), Soczi (zimowe igrzyska) czy Londynu (letnie igrzyska olimpijskie 2012). Nasz wkład w myśl organizowania imprez sportowych może być ogromny. Zanim jednak pan Piotrowski zacznie przyjmować wszystkie delegacje, powinien najpierw spytać się swojej przełożonej doktor ekonomii "ministra" Joanny Muchy, czy w końcu przygotowania kosztowały nas już do tej pory 81 miliardów czy może 0. Bo rozbieżności są bardzo duże.
Stadionowy wysyp Pomijając jednak szereg inwestycji, które powstałyby i bez Euro 2012 (takich jak część dróg czy rozbudowa wszystkich czterech lotnisk w miastach organizatorach), trzeba powiedzieć, że Polskę ogarnął szał stadionowy. Oprócz zbudowanych kosztem 4,5 miliarda złotych czterech stadionów na mistrzostwa zaczęły masowo powstawać lub modernizować się inne stadiony. Nie wiadomo, na ile jest to efekt mistrzostw, a na ile fakt, że ekstraklasa z roku na rok podnosi swój poziom organizacyjny. Fakt faktem, że trzy stadiony piłkarskie powstałe na Euro 2012, a które służą, na co dzień klubom piłkarskim (Lechowi w Poznaniu, Śląskowi we Wrocławiu oraz Lechii w Gdańsku), bardzo często nie wypełniają się nawet w połowie, co jest dość smutnym obrazkiem. O perypetiach Stadionu Narodowego można napisać tylko tyle, że chwalimy się nowoczesnością tego obiektu, a policja nie chce wyrazić zgody na organizację Finału Pucharu Polski. W Anglii Finał Pucharu Anglii rokrocznie odbywa się na Wembley. Taka to już tradycja. W Polsce powstał w miarę nowoczesny obiekt w stolicy, ale według policji nie jest dość nowoczesny, by można było rozgrywać na nim Finał Pucharu Polski. To, komu ten wybudowany za prawie 2 miliardy złotych stadion ma służyć i jak ma na siebie zarobić?
Słabe przychody Organizacja Euro 2012 gigantyczne zyski przyniesie jedynie UEFA (to ona zabiera wszystkie wpływy z biletów, transmisji telewizyjnych oraz od sponsorów) oraz części firm i osób zaangażowanych w budowę stadionów. Polski podatnik do tej imprezy dołoży, i to bardzo dużo. Przede wszystkim kibiców nie przyjedzie tyle, ile prognozuje ministerstwo. Normalnie w czerwcu do regionów organizujących mistrzostwa przyjeżdża z zagranicy ok. 200-215 tysięcy turystów. Zamiast nich przyjedzie 250 tys. kibiców. Polska, jako kraj zyska dzięki imprezie dodatkowy napływ turystów na poziomie ok. 40-50 tysięcy. A i ta liczba nie jest pewna, ponieważ w Polsce rozgrywać swoje mecze będą reprezentacje, za którymi kibice tłumnie nie podążają.Wydatki kibiców również nie są na prognozowanym przez ministerstwo poziomie (prawie tysiąc złotych dziennie). Doświadczenie portugalskie pokazuje, że można liczyć, iż kibice zostawiają ok. 40 proc. więcej pieniędzy niż zwykli turyści. W Polsce dziennie turysta zagraniczny wydaje ok. 230 złotych, tymczasem turysta kibic może zostawić maksymalnie 320 złotych. O braku zainteresowania kibiców może świadczyć również fakt, że wciąż dostępne są noclegi w trzygwiazdkowych hotelach w miastach organizujących imprezę w dość przystępnych cenach. Polska może, zatem liczyć na mniej więcej 133,5 mln zł wpływów z tytułu Euro 2012, na które będą się składać: wpływy od UEFA za wynajem stadionów (ok. 5 mln zł), dodatkowe wpływy z przyjazdu turystów i oficjeli (ok. 123 mln zł), dodatkowe wpływy za wynajęcie ośrodków przez reprezentacje piłkarskie (ok. 5,5 mln zł). Nie jest to suma powalająca, jeżeli zestawi się ją z kosztem budowy stadionów (4,5 mld zł). Jeżeli przeliczyć różnicę na jeden bilet piłkarski dla zwykłego kibica (połowę biletów otrzymają oficjele, sponsorzy, politycy, urzędnicy, sportowcy, sędziowie i wolontariusze), to polski podatnik dopłaci do jednego biletu ok. 12 tys. złotych. Tyle zapłacimy (licząc tylko stadiony), by zagraniczni kibice chcieli przyjechać do Polski i stwierdzić, że Polska to fajny kraj. Groźniejsze jest, co innego. Mnóstwo niezrealizowanych inwestycji, m.in. drogowych, co potwierdza już minister transportu, budownictwa i gospodarki morskiej Sławomir Nowak. Obecnie z realizacji zostało wycofanych 69 inwestycji na Euro 2012. Tymczasem planowane koszty zmniejszyły się zaledwie o blisko 5 mld zł. Historia kosztów Stadionu Narodowego jest znamienna. Początkowo miał kosztować pół miliarda, później (ok. połowy 2008 r.) koszt budowy stadionu został podwojony, by osiągnąć kwotę 2 mld zł, a i ta do konca nie jest pewna. Jeżeli wszystkie inwestycje były tak realizowane, to koszty, jakie poniesiemy, jako kraj, jeszcze się rozrosną. Jedynym pocieszeniem w związku z tak drogą imprezą jest nadzieja, że przynajmniej piłkarze staną na wysokości zadania i swoją postawą osłodzą finansową klapę Euro 2012. Marek Łangalis

Indie uderzają w koncerny Zachodu Ukonstytuowanie prawne korporacji, a w tym w pierwszej kolejności banków utorowało drogę do powstania dwuwładzy w państwach Zachodu i osłabienia politycznych ośrodków władzy w XIX wieku Indie domagają się od Vodafone ponad 4 miliardy dolarów, a co więcej chcą opodatkować zagraniczne firmy 50 lat do tyłu. Tak to komentuje, ba lamentuje obrońca korporacji w tekście „Indie zadzierają z biznesem „...„Politycy uznali, że najlepiej będzie ściągnąć podatki od zagranicznych firm, zamiast sięgać do kieszeni obywateli, które i tak są puste. Ale jedyne, co ściągnęli na swój kraj, to wizerunkowa katastrofa – mówi „Rz" Harsh V. Pant, ekspert King's College w Londynie. „Okazje się, że Orban nie jest odosobniony. Jedna różnica to taka, że Indie to już 9 gospodarka świata o ogromnym potencjale i rynku 1.2 miliarda ludzi. Nie musi się liczyć już z Zachodem i jego korporacjami. Druga to taka, że Orban walczy z wyzyskiem neokolonialnym, a Indie prowadza rozgrywkę o wzmocnienie swoich interesów ekonomiczno politycznych Indiom nie chodzi o ograniczenie potęgi korporacji. Rodzime indyjskie korporacje, typu Tata ma polityczne wsparcie rządu. Japonia nada opiera się na zaibatsu, a Kora Południowa na czebolach. Chiny również przodują w tworzeniu narodowych korporacji. Ba zbudowały nawet wzorowane na arabskich potentatach naftowych tak zwane sovereign wealth fund. Potężne państwowe fundusze inwestycyjne. Sprawa w Indiach zaczęła się od zwykłej, bezkarnej sztuczki, którą stosują wszystkie korporacje, aby nie płacić podatków. Tym razem Vodafone oszwabił Indie na 2. 2 miliarda dolarów. Vodafone odkupiło od chińskiej firmy Hutchison Whampoa indyjskie aktywa, które były chytrze zarejestrowane, jako firma na Kajmanach. Teraz mogą to wykorzystać do walki z firmami zachodnimi. Problem korporacji wcale nie jest błahy. Chodzi o nadanie im osobowości prawnej, czyli prawa korporacjom do funkcjonowania jak ludzie w XIX wieku Ukonstytuowanie prawne korporacji, a w tym w pierwszej kolejności banków utorowało drogę do powstania dwuwładzy w państwach Zachodu i osłabienia politycznych ośrodków władzy. Drugim oprócz politycznych ośrodków władzy stały się dziedziczne ponadnarodowe kartele klanów finansowych. Klany kilkuset rodzin, które posiadają korporacje uzyskały ogromną władzę polityczną. Skumulowały w swoich rękach własność praktycznie wszystkich korporacji, w tym banków, naftowych, telekomunikacyjnych. Chiny, Indie coraz śmielej uderzają w korporacje zachodu, w Chinach toczy się w tej chwili proces przeciwko Apple o prawa do nazwy ipod, do której to nazwy na terenie Chin rości sobie prawa jedna z chińskich firm. Świadczy to politycznym i gospodarczym zmierzchu Zachodu. Jak również militarnym? Państwa Azji w tym roku po raz pierwszy prześcignęły Europe w wydatkach na zbrojenia. W zeszłym roku Chiny zwiększyły budżet wojskowy o 11 procent, a Indie o 17 procent. Oznacza to gwałtowne staczanie się militarne Europy, bo Azja będzie, co roku odskakiwała od Europy o 10, albo więcej procent. Po 10 latach wydatki Azji będą czterokrotnie większe. Potęgi Azjatyckie po prostu będą niszczyły korporacje Zachodu. Obama chcąc opodatkować najbogatszych powoła się na dane, z których wynika, że jeden procent Amerykanów kontroluje, posiada 86 procent akcji, nieruchomości, oszczędności w USA. Praktycznie całe reszta, czyli 85, 90 procent Amerykanów jednie, co posiada, jeśli cokolwiek posiada to dom z ….Długiem hipotecznym. W Polsce sytuacja jest jeszcze bardziej tragiczna, o czym świadczy dramatyczna depopulacja, emigracja. 78 Polaków nie posiada żadnych oszczędności, żyje z dnia na dzień, a dwa miliony pracujących pomimo pracy na cały etat nie jest w stanie popłacić rachunków. Problemem Zachodu jest to, że ośrodki polityczne straciły całkowicie kontrole na kartelami finansowych klanów rodzinnych. Co więcej swoją politykę podatkową, regulacje prawne i struktury urzędnicze skierowały przeciwko swoim obywatelom? Od kilkudziesięciu lat wysokie opodatkowanie doprowadziło na Zachodzie do chronicznej depopulacji. Ubytki rodzimej ludności uzupełnia się imigrantami na skalę bezprecedensową w historii. Skala depopulacji jest jeszcze większa, jeśli uwzględnimy wskaźnik urodzin w rodzinach imigrantów. Współczesne kartele rodzin finansowych przypominają pozycje magnaterii w I Rzeczpospolitej. Interesy magnaterii nie pokrywały się z dobrem Rzeczpospolitej. Interesy karteli i korporacji nie pokrywają się z dobrem społeczeństw Zachodu. Korwin-Mikke, aby rozwiązać problem korporacji proponuje zlikwidować wszystkie firmy prawa handlowego i pozwolić istnieć jedynie spółkom cywilnym. Nie jest to najlepsze rozwiązanie. Należy jednak znaleźć rozwiązanie problemu politycznej siły korporacji. I nowej zmory Zachodu. Lipnych, bo niby charytatywnych, potężnych politycznie fundacji, które kontrolują ci sami ludzie, którzy posiadają korporacje. Zachód, a w szczególności Europa bazuje w XXI wieku na XIX wiecznym systemie przymusowych ubezpieczeń społecznych, XIX wiecznym systemie bankowym i korporacyjnym, na podatku dochodowym, którego początek sięga 1797 roku, podatek VAT, który ma prawie 100 lat, a wymyślił go Siemens …..Współwłaściciel niemieckiej korporacji. Korporacji nadal wpieranej politycznie przez rząd Niemiec. Jedno wielkie muzeum, pod którego murami stoją już barbarzyńscy.  Marek Mojsiewicz

Ukarzą nas za pamięć Urzędnicy ze stołecznego ratusza rzucają kłody pod nogi organizatorom obchodów II rocznicy katastrofy samolotu, w której zginęła polska delegacja lecąca na uroczystości związane z rocznicą mordu katyńskiego. W ratuszu domagają się coraz to nowych dokumentów i zaświadczeń.
– Teraz zażądano od nas uzgodnień z komendy mazowieckiej policji, Zarządu Dróg Miejskich i zgody inżyniera ruchu – denerwuje się radny Warszawy Maciej Wąsik z PiS-u. Jest on jednym z organizatorów rocznicowych obchodów. Na wszystko ma bardzo mało czasu. Nie ukrywa, że może nie zdążyć z załatwieniem wszystkich formalności. Ponadto obawia się utrudnień ze strony urzędników.
Organizatorom grożą kary Na razie nie ma zgody na ustawienie naprzeciwko pałacu prezydenckiego niewielkiego podium, z którego mógłby przemawiać prezes PiS-u Jarosław Kaczyński i członkowie rodzin innych ofiar tragedii. Z koncertami mają wystąpić Jan Pietrzak i Paweł Piekarczyk. Organizatorom zależy na dobrym nagłośnieniu i dwóch telebimach. Uczestnicy rocznicowego spotkania mogliby na nich obejrzeć film „Córka” w reżyserii Marii Dłużewskiej. Obraz jest wyjątkowym wspomnieniem Marty Kaczyńskiej o rodzicach. Jeżeli organizatorzy nie uzyskają stosownych zezwoleń, to grożą im wysokie kary pieniężne sięgające kilku, a nawet kilkunastu tysięcy złotych. A uczestnicy spotkania na Krakowskim Przedmieściu mogą być karani mandatami.

Wygląda to tak, jakby władze specjalnie stwarzały atmosferę napięcia. Podobnie było w ubiegłym roku, kiedy przed ludźmi stanęły kordony policji, gdy nie dopuszczono do złożenia wieńców przez posłów i senatorów – ocenia Wąsik.

Władze idą na konflikt Władza idzie na otwarty konflikt. I to od dawna. Dokładnie tak samo wyglądały dni po katastrofie – sprzątano znicze, zabierano kwiaty. Te mechanizmy utrwaliły się wśród naszych władz i stale się pogłębiają – mówi Andrzej Melak, brat Stefana Melaka, który zginął pod Smoleńskiem. Zwraca uwagę, że rządzący, powodowani butą i pychą, ale także strachem przed tym, co ich czeka, wykonują wciąż bardziej nerwowe ruchy. – Ale to działa na naszą korzyść. Mam nadzieję, że będzie tak, jak z tablicą wyjaśniającą powód wizyty śp. prezydenta w Smoleńsku, zlikwidowaną przez Rosjan. Rosjanie zdjęli jedną, w Polsce powstały tysiące – wyjaśnia Andrzej Melak. Poseł PiS-u Stanisław Pięta nie kryje, że działanie władz w stosunku do organizatorów rocznicowych uroczystości jest „skandaliczne i haniebne”, chociaż wcale go nie zaskakuje. – Ta obstrukcyjna polityka to szarganie pamięci o ofiarach tragedii smoleńskiej. Hanna Gronkiewicz-Waltz powinna się wstydzić. Chociaż wątpię, aby znane jej było takie uczucie. Skoro przeszkadzały jej tulipany układane przed Pałacem Prezydenckim, to chyba nie ma już żadnych granic. Blokowanie uroczystości w Warszawie jest tym bardziej przykre, że śp. Lech Kaczyński był kiedyś prezydentem stolicy – mówi. A przecież ludzie mają prawo uczcić pamięć wybitnych obywateli, którzy zginęli pod Smoleńskiem.
Porno lepsze niż pamięć Marek Jurek nie ma wątpliwości, że władze Warszawy, utrudniając organizację obchodów, kierują się logiką akceptacji anarchii moralnej.

– Mimo licznych protestów miasto zaśmiecane jest pornograficznymi reklamami, natomiast blokuje się takie wydarzenia, które łączą ludzi. Wydaje mi się, że powinni tym się zająć opozycyjni politycy samorządowi – sugeruje Jurek.
Szef warszawskiej młodzieżówki PiS-u Michał Prószyński uważa, że władze stolicy najchętniej udawałyby, że tej katastrofy nie było.

– W Warszawie nie ma praktycznie żadnego miejsca upamiętniającego ofiary tragedii. Poza tym warto zaznaczyć, że organizatorzy Manify i podobnych uroczystości nie napotykali takich problemów – mówi. Nawet lewica negatywnie ocenia działania władz. – Skoro jest ustawa, która zezwala na organizowanie takich uroczystości, to nie powinno się robić problemów – ocenia poseł SLD Dariusz Joński. Zastrzega, że nie widział wniosku, więc nie może się wypowiadać szczegółowo. – Uważam, że decyzje tego typu nie powinny być podejmowane na podstawie przesłanek politycznych, na zasadzie, że jednym dajemy, a drugim nie – dodaje Joński.
Pietrzak się nie boi Jan Pietrzak, którzy da koncert przed Pałacem Prezydenckim, nie boi się pogróżek.

– Nie bój się władzy. Już w trudniejszych sytuacjach śpiewałem – mówi. I dodaje:

– To niech władze się mnie boją, bo jak skończę śpiewać, to pójdę i dam im po ryjach. Jakieś buraki przyjechały do Warszawy i chcą rządzić naszą stolicą. Będą nam, warszawiakom, zabraniały chodzić ulicami, jakimi chcemy? O nie. Nic z tego. Magdalena Michalska, Wojciech Kamiński

Ujawniamy, kim był "Prorok" najcenniejszy agent SB w Watykanie Agent „Prorok” był najlepiej poinformowanym i najbardziej lojalnym źródłem informacji SB w Watykanie. To ksiądz Janusz Bolonek, zatrudniony wówczas w Sekretariacie Stanu – ujawnia Leszek Szymowski w książce „Agenci SB kontra Jan Paweł II”. "Nowy Ekran”, jako pierwszy publikuje fragmenty książki, która w tym tygodniu trafi do księgarni. Poniżej publikujemy fragmenty rodziału poświęconego "Prorokowi". W książce jest treść wymienionych w tekście donosów "Proroka".

- W okresie podlegającym niniejszej ocenie źródło „Prorok” przekazało ogółem 246 materiałów i informacji depeszowych, z których wykorzystano 97, w tym w informacjach dla kierownictwa partyjno-rządowego (KPR) 66. Najwięcej informacji dotyczyło problematyki watykańskiej (112, z których 39 wykorzystano w opracowaniach dla KPR) - czytamy w dokumentach SB. Już pobieżna analiza dostępnych materiałów wskazuje, że „Prorok” był traktowany, jako informator najwyższej kategorii. Jego oficerami prowadzącymi byli, bowiem dwaj kolejni szefowie rezydentury „Baszta”: Jerzy Porowski ps. „Bralski” i Maciej Dubiel, czyli „Dis”. Świadczy to o wielkiej randze informatora i o ogromnej wadze przykładanej do jego meldunków. Efekty pracy obu oficerów wywiadu były szokujące. Wśród wszystkich agentów służb specjalnych PRL, „Prorok” jest rekordzistą, jeśli chodzi o wagę i ilość przekazywanych informacji. Informacje, które przekazywał wywiadowi, zajmują ponad 600 stron! Chociaż znani są tacy, którzy dostarczyli nawet 1800, to nie było ich wielu. Co więcej: w adnotacjach służbowych zawartych na formularzach informacji przesyłanych do Warszawy, „Prorok” zawsze był opisywany, jako „źródło wiarygodne, sprawdzone”. Meldunków „Proroka” było tak dużo, że nie sposób przedstawić je wszystkie. Po analizie kilkuset stron dokumentów związanych z donosicielską działalnością tego człowieka w jego relacjach z wywiadem możemy wyróżnić trzy obszary. Pierwszy to wiadomości związane z bieżącą polityką zagraniczną Watykanu, ze szczególnym uwzględnieniem spotkań światowych przywódców z Janem Pawłem II i kardynałem Casarolim. Obszar drugi dotyczy stosunków z PRL. Obszar trzeci to informacje na temat reakcji dostojników Państwa Kościelnego na zamordowanie księdza Jerzego Popiełuszki i proces funkcjonariuszy oskarżonych o tą zbrodnię.

I Rozmowy na szczycie 21 sierpnia 1982 roku Jerzy Porowski, czyli „Bralski”, wysłał do centrali MSW w Warszawie przy ulicy Rakowieckiej szyfrogram nr 5783, zawierający przedstawioną przez „Proroka” relację z rozmowy watykańskiego sekretarza stanu – kardynała Agostina Casaroliego – z prezydentem Stanów Zjednoczonych Ronaldem Reaganem. Dzięki tej relacji, wywiad PRL mógł poznać szczegóły rozmowy watykańskiego Sekretarza Stanu z prezydentem USA. Było to o tyle ważne, że trwała wówczas współpraca między obydwoma krajami, ukierunkowana na pokonanie komunizmu. Dla wywiadu równie cenny był meldunek dotyczący późniejszej wizyty amerykańskiego sekretarza stanu Gregory P. Schultza w Watykanie. Z tej wizyty zachowały się dwie relacje. Pierwsza pochodziła od agenta „Dita” i dotyczyła spotkania Jana Pawła II z Schultzem. Druga pochodziła właśnie od „Proroka” i dotyczyła spotkania z Casarolim i Silvestrinim. Była to relacja znacznie ważniejsza, ponieważ dotyczyła konkretnych ustaleń. Sukcesywne rozmowy z Casarolim i Silvestrinim z udziałem Wilsona . C. przekazał zaniepokojenie stanem stosunków W−Z, szczególnie narastaniem wyścigu zbrojeń. Wg S. ZSRR podjął politykę agresywną, chociaż wewnątrz i na zewnątrz bloku ma bardzo trudną sytuację. To stanowi punkt wyjścia dla polityki USA, które chcą zmusić ZSRR do poważnych rozmów, w szczególności w rokowaniach genewskich. S., krytycznie ustosunkowując się do stanowiska episkopatu USA, miał stwierdzić, że takie stanowisko idzie na rękę ZSRR, gdy tymczasem Kościół katolicki powinien popierać inicjatywy zmuszające ZSRR do rozmów. C. replikował, że biskupi dali tylko osąd moralny, który nie prowadzi do poważnych konsekwencji, a przedłożony dokument jest studiowany. W sprawie polskiej C. lekko wyraził inne opinie od papieża, a mianowicie, że działalność gen. J. jest mniejszym złem aniżeli bezpośrednia interwencja ZSRR, co nie oznacza, że jego „działalność rozczarowuje”. Wg C. sytuacja w Polsce niepokoi również dla ew. konsekwencji dla sytuacji w innych KS. Przypadek CSRS i usztywnienie WRL w sprawie zakonów świadczą o narastaniu trudności. C. upierał się przy zmianie stanowiska zachodu w sprawie pomocy gospodarczej dla Polski. S. replikował, że wszystko zależy, jak się zachowa J. Odnotowano całkowitą rozbieżność poglądów w sprawie sytuacji w Ameryce Łacińskiej i Centralnej. S. mówił o sytuacji w krajach, gdzie katolicy i kler „stali się komunistami”. C. replikował, że sytuacja w tych krajach byłaby lepsza, gdyby USA ułatwiły utworzenie reżimów demokratycznych i dodał, że często Watykan nie jest wysłuchiwany w Am. Łacińskiej. Trudno chyba nie zauważyć, jak wielkiego kalibru informacje przedstawia ta relacja. Nic, więc dziwnego, że major Porowski oznaczył ją, jako „Pilną” i wysłał do Warszawy natychmiast. Wiadomości przedstawione przez „Proroka” nie tylko pozwoliły wywiadowi PRL poznać plany polityczne USA co do Polski, lecz także obnażyły różnice zdań na temat spraw polskich między papieżem a jego sekretarzem stanu. Różnice te można było w przyszłości wykorzystywać, aby poróżnić Jana Pawła II i kard. Casaroliego w kwestii spraw polskich i odnieść z tego dyplomatyczne korzyści.

Kolejny ważny szyfrogram sporządzony z informacji przekazanych przez „Proroka” na temat najważniejszych spraw politycznych został sporządzony 29 grudnia 1983 roku i opatrzony numerem 9668. Dotyczy planowanej wizyty prymasa Józefa Glempa w Moskwie. Czytamy w nim:

Poprzez metropolitę Bazylego Glemp otrzymał zaproszenie Pimena do odwiedzenia Moskwy. G. natychmiast powiadomił SA. Zdecydowano, że G. powinien przyjąć zaproszenie „sub condicione”. SA uważa, że G. powinien udać się do Kowna dla spotkań z biskupami litewskimi w celu przekazania orędzia papieża, do Rygi dla spotkania z Vaivodsem. Wg ocen watykańskich Pimen nie zaprosiłby G. bez zgody władz radzieckich i prawdopodobnie bez uzgodnień władz radzieckich z polskimi. Problem został przedyskutowany z obu Dąbrowskimi. Wg Bronisława, który miał powoływać się na opinię G., że zaproszenie służy celom propagandowym radzieckim, przywódcy Kościoła prawosławnego znajdą sposób, aby wykorzystać to w komunikacie końcowym przeciwko eurorakietom i niebezpieczeństwom dla pokoju »reprezentowanym przez USA i NATO«. Wg D. będzie się poszukiwać z tej okazji sformułowań dla podkreślenia związków między PRL i ZSRR. Rząd radziecki – jak to oceniono podczas rozmów – chciałby również, aby Kościół katolicki zdeklarował się, jako zwolennik sojuszu polsko-radzieckiego. Papież jest przychylny wizycie G., ponieważ współbrzmiałaby ona z inicjatywami mediacji watykańskiej między USA i ZSRR. Zważywszy, iż w tej chwili ZSRR ma potrzebę wizyty G., papież uważa, że G. musi obstawać przy możliwości udania się również do Rygi. Życzeniem natomiast papieża jest udanie się w najbliższych latach do Litwy i wstępna wizyta G. w Kownie i Rydze mogłaby ułatwić perspektywy wizyty papieża w ZSRR. Na obecnym etapie jest to tylko opinia osobista papieża. Papież chciałby, aby G. uwarunkował podróż do Moskwy od otrzymania zezwolenia Radzieckich do udania się do Kowna i Rygi lub przynajmniej do jednego z tych dwóch miast. Natomiast Casaroli utrzymuje, że G. powinien udać się do Moskwy nawet w przypadku, jeżeli władze radzieckie odmówią wizytę w K. i R. Zarówno papież, jak i sekr. stanu są zgodni, że podczas swoich rozmów z przedstawicielami patriarchatu moskiewskiego G. nie może być wykorzystany w żaden sposób do jednostronnych manifestacji przeciw USA lub tylko przeciw zbrojeniom zachodnim. Potępienie zbrojeń może być tylko ogólne. B.D. poinformował, że kontakty są wdrożone z ambasadą ZSRR w Warszawie, która ograniczyła się na razie do przekazania rządowi radzieckiemu życzenia G. do „rozszerzenia” wizyty w ZSRR. Dyplomaci radzieccy przejawili zaskoczenie życzeniem G. i poinformowali, że życzenie G. przekazali. Wizyta powinna odbyć się w lutym 1984. Jak widać, po raz kolejny wywiad PRL uzyskał informacje na temat różnic zdań między Janem Pawłem II a kardynałem Casarolim. Zdobył również niezwykle ważne informacje na temat koncepcji politycznego rozegrania wizyty Glempa w ZSRR. Kolejny, arcyciekawy meldunek polityczny dotyczy relacji między Watykanem a Chinami. Został sporządzony przez szefa wywiadu – gen. Zdzisława Sarewicza – na podstawie informacji uzyskanych od „Proroka”. Wśród informacji na temat kulisów wielkiej międzynarodowej polityki szczególnie ważna jest wiadomość przekazana przez „Proroka” 4 kwietnia 1986 roku Maciejowi Dubielowi na temat spotkania Jana Pawła II z sekretarzem stanu USA Gregorym P. Schultzem. Szyfrogram nr 2615 wysłany został do Centrali MSW z klauzulą „PILNY” – jako zawierający informacje najwyższej wagi. Ostatnią informacją „Proroka” dotyczącą rozmowy papieża ze światowym przywódcą była relacja z audiencji udzielonej Helmutowi Kohlowi, kanclerzowi RFN. Agent przekazał bardzo dużo konkretów, m.in. to, że Kohl oficjalnie zaprosił papieża. Datę wizyty ustalono na 1−4.08.1987 roku. Ważne były również inne szczegóły długiej rozmowy obu polityków: Meldunków „Proroka” na temat polityki watykańskiej i rozmów z najważniejszymi światowymi politykami było więcej, jednak te przytoczone wyżej dobrze pokazują możliwości działania tego agenta i stopień szkodliwości jego czynów dla Kościoła i samego Jana Pawła II.

Sprawy polskie 23 marca 1984 roku „Dis” sporządził meldunek oparty o informacje „Proroka” na temat spotkania w watykańskim Sekretariacie Stanu, które dotyczyło bilansu stosunków państwo – Kościół w Polsce. Spotkaniu przewodniczył arcybiskup Achille Silvestrini, który stwierdził m.in., że „Kościół nie może dalej robić ustępstw w zamian za werbalne obietnice. Kościół spełnił swoje zobowiązanie, udzielając rządowi pomocy w normalizacji sytuacji w kraju. Rząd nie wychodzi nadal w należytym stopniu naprzeciw inicjatywom kościoła, zwłaszcza w zakresie praw ludzkich”. Na tym samym spotkaniu Silvestrini zaproponował, aby „bezwzględnie uzyskać dla kościoła status prawny osoby prawa publicznego, rozciągając go na diecezje, probostwa, seminaria”. Miało to wymusić na rządzie PRL, aby zrealizował obietnice składane hierarchom kościelnym. Informacja na temat tych planów pomagała służbom PRL zniweczyć działania watykańskich hierarchów i przygotować się do pokrzyżowania ich pomysłów. Kilka tygodni później „Prorok” informował o działaniach Sekretariatu Stanu w sprawie przygotowanej przez Komisję Praw Człowieka ONZ rezolucji w sprawie Polski. Jej celem było ograniczenie kontaktów PRL z krajami zachodniej Europy – miała to być forma nacisku na polski rząd za nieprzestrzeganie praw człowieka. „Prorok” poinformował, że zdaniem Jana Pawła II trzeba odroczyć tę rezolucję, bo może wywołać społeczne zamieszanie. „Eksperci Sekretariatu Stanu uważają, że odroczenie należy wykorzystać, jako środek ułatwiający presję Episkopatu na rząd w sprawie uwolnienia więźniów politycznych”. W schyłkowym okresie zimnej wojny, w obliczu nieuchronnego bankructwa PRL oraz napięć społecznych wywoływanych coraz mocniejszym dochodzeniem do głosu opozycji antykomunistycznej, „sprawy polskie” stały się dla rezydentury „Baszta” tematem kluczowym. Wywiadowców interesowały przede wszystkim polityczne zamierzenia Sekretariatu Stanu oraz bieżące oceny dokonywane przez Jana Pawła II i hierarchów. W marcu 1984 roku „Prorok” przekazał kolejne, bardzo ciekawe informacje odnośnie narady, która odbyła się w Watykanie na temat stosunków państwo – Kościół w PRL. Z notatki wyłania się szczegółowe stanowisko arcybiskupa Silvestriniego. […] Kościół nie może dalej robić ustępstw w zamian za werbalne obietnice. Kościół spełnił swoje zobowiązanie, udzielając rządowi pomocy w normalizacji sytuacji w kraju. Rząd nie wychodzi nadal w należytym stopniu naprzeciw inicjatywom kościoła, zwłaszcza w zakresie praw ludzkich […] należy bezsprzecznie uzyskać dla kościoła status prawny „osoby prawa publicznego”, rozciągając go na diecezje, probostwa, seminaria. „Prorok” przekazał również, że odmienne stanowisko prezentował kardynał Casaroli. Według niego miały istnieć liczne pozytywne sygnały świadczące o postępie w negocjacjach. Przykładem były niedawne oficjalne wypowiedzi generała Jaruzelskiego. 10 lutego 1986 roku „Dis” wysłał do Warszawy kolejny szyfrogram. Tym razem dotyczył on działań na rzecz nawiązania stosunków dyplomatycznych z PRL. „Prorok” informował: Papież uważa, że należy w miarę szybko uregulować sprawę stosunków dyplomatycznych między Polską i Watykanem. Opinia ta jest podzielana w pełni przez Casaroliego i włoskich ekspertów z Sekr. Stanu. Różnice polegają na tym, że Casaroli uważa, że nawiązanie stosunków pozwoliłoby na przyśpieszenie załatwienia spraw spornych między państwem i kościołem […] nawiązanie stosunków powinno nastąpić w bieżącym roku, co pozwoliłoby rozpocząć rozmowy z rządem w sprawie wizyty papieża. W tym samym meldunku znajdowały się również informacje o tym, że nie rozpoczęto jeszcze dyplomatycznych zabiegów o przygotowanie kolejnej wizyty Ojca Świętego w ojczyźnie. Jest też stwierdzenie, że papież zamierza domagać się zwolnienia więźniów politycznych w ramach negocjacji na temat stosunków dyplomatycznych z PRL. „Prorok” poinformował również, że „wg Casaroli pogłoski o przeniesieniu Glempa do Watykanu są absolutnie bezpodstawne”, co wynikać miało z tego, że zaszkodziłoby to negocjacjom z rządem i przez to osłabiło pozycję Kościoła. Miesiąc później „Prorok” przekazał kolejne informacje, z których wynikało, że arcybiskup Luigi Poggi opowiada się za wizytą gen. Jaruzelskiego w Polsce i za przyjęciem go przez papieża na audiencji. Półtora miesiąca później „Dis” wysłał kolejny szyfrogram do Polski, przekazując informacje od „Proroka” na temat stanowiska Watykanu wobec rządu PRL w związku z toczącymi się negocjacjami o nawiązanie stosunków dwustronnych. Watykan dążył do tego, aby:

− uzyskanie statusu prawnego kościoła powinno być podstawowym elementem porozumienia między Państwem i Kościołem. Rozwiązanie problemu statusu musi być oparte o porozumienie techniczne ekspertów prawnych obu stron, z którego władze wycofały się bezpodstawnie. Należało domniemywać, że grupy ekspertów miały określone instrukcje i delegacje z obu stron. Stąd brak akceptacji władz dla uzgodnień własnych ekspertów musiał wynikać z przesłanek politycznych lub zewnętrznych, co stawiałoby pod znakiem zapytania trwałość i wiarygodność dialogowej linii politycznej rządu;

− tzw. częściowe porozumienie między Państwem i Kościołem jest warunkiem do negocjowania i osiągnięcia porozumień w pozostałych sprawach, w formie tzw. częściowych modus vivendi;

- pełna normalizacja stosunków dyplomatycznych, którą zainteresowane są władze polskie, będzie możliwa dopiero po załatwieniu sprawy statusu prawnego Kościoła, natomiast przed wynegocjowaniem modus vivendi w pozostałych sprawach.Bardzo ważną informację „Prorok” przekazał również na początku czerwca 1986. Opowiedział o efektach wizyty arcybiskupa Poggi w Polsce. Gen. Jaruzelski w rozmowie z nim zaprezentował pewne otwarcie wobec problemu zablokowania negocjacji na linii państwo – Kościół […] władze b. akcentowały potrzebę, aby Watykan zaangażował się na rzecz neutralizacji politycznej działalności kleru we współpracy z opozycją. „Prorok” przekazał również kilkanaście informacji na temat przygotowań do pielgrzymki Jana Pawła II do Polski, na temat wizyty w Watykanie generała Jaruzelskiego i jej ocen przez poszczególnych hierarchów. Informował również o działaniach Watykanu na rzecz zniesienia sankcji gospodarczych nałożonych na Polskę przez rząd USA. Bardzo istotny jest również meldunek przekazany po wizycie kardynała Glempa w Watykanie i po jego rozmowach w sekretariacie stanu w lutym 1987 roku. Niewiele spotkań Jana Pawła II z polskimi duchownymi pozostało nieznanych dla wywiadu PRL. Meldunki z większości rozmów papieża ze światowymi politykami i polskimi biskupami już następnego dnia trafiały na biurka najważniejszych urzędników PRL. Głównym dostarczycielem tych szczegółowych informacji był agent „Prorok”.

Sprawa Popiełuszki Jesień 1984 i wiosna 1985 roku to czas, kiedy w Watykanie częstym przedmiotem rozmów była sprawa zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki – słynnego „kapelana Solidarności” (został uprowadzony 19 października 1984 roku i wkrótce zamordowany) − i późniejszy proces esbeków oskarżonych o jego zabójstwo. Osławiony „proces toruński” był od czasu odwilży gomułkowskiej pierwszym przypadkiem, kiedy skazano funkcjonariuszy reżimu. Głośna zbrodnia stała się też tematem ważnych rozmów w Watykanie. Tak było również 27 listopada 1984 roku, kiedy Jan Paweł II przyjął na audiencji prymasa Polski Józefa Glempa. Już dwa dni później do centrali wywiadu w Warszawie trafiła obszerna relacja z tej rozmowy. W szyfrogramie wskazano, że źródłem informacji był „Prorok”. Informacja została zaadresowana tylko do generałów Jaruzelskiego, Kiszczaka i Pożogi, a więc najważniejszych osób w państwie, co świadczy o wadze meldunku. Sporządził ją gen. bryg. Zdzisław Sarewicz – ówczesny dyrektor I Departamentu MSW. Także to dowodzi rangi dokumentu. W obszernej relacji (cały dokument pokazujemy na końcu książki) zawarte są główne tematy rozmowy prymasa i papieża oraz zaprezentowane przez nich stanowiska w trakcie czterogodzinnej rozmowy. I tak: prymas miał stwierdzić, że zamordowanie ks. Popiełuszki był to „gest twardych komunistów wymierzony przeciwko gen. Jaruzelskiemu osobiście”. Dalej czytamy: „Potępiając tę prowokację, prymas położył zarazem duży nacisk na fakt, iż ks. Popiełuszko postępował nierozważnie i nie stosował się do rad i poleceń kierownictwa Kościoła”. Z dalszej części meldunku wynika, że „w Sekretariacie Stanu SA podkreśla się, że w sprawie ks. Popiełuszki zarysowała się pewna różnica opinii między papieżem a prymasem”. Co ciekawe: podczas tej samej rozmowy Glemp poskarżył się na księży, którzy przysparzają kłopotów Episkopatowi. Chodziło o księży zaangażowanych w działalność opozycyjną i wspierających „Solidarność”. Glemp wymienił w tym kontekście księży Małkowskiego, Jankowskiego i Nowaka. Już na początku marca 1985 roku (wyrok zapadł 7 lutego, a uprawomocnił się miesiąc później) do centrali wywiadu w Warszawie dotarł kolejny meldunek z Rzymu sporządzony w oparciu o informacje „Proroka”. Poświęcony był ocenom „procesu toruńskiego”, w którym sądzono domniemanych sprawców zabójstwa księdza Popiełuszki. Z kolei 26 lipca 1986 roku „Prorok” przekazał informację o przygotowaniach do III pielgrzymki papieskiej do Polski. Warto jeszcze dodać, że duża część szyfrogramów sporządzanych po rozmowach z „Prorokiem” opatrywana była klauzulą „pilne” – zawierała, bowiem informacje wymagające szybkiego przekazania do Centrali. Ogromna większość szyfrogramów z informacjami od tego agenta klasyfikowana była, jako „bardzo ważne”.

Tożsamość "Proroka" Przywołane wyżej relacje Kontaktu Informacyjnego „Prorok” to wybrane przeze mnie najważniejsze meldunki dotyczące poszczególnych spraw. Szyfrogramów zawierających informacje od tego źródła jest tak dużo, że próba opisania ich wszystkich musiałaby doprowadzić do powstania osobnej książki poświęconej tylko temu jednemu człowiekowi. Być może kiedyś znajdzie się historyk, który podejmie się takiego wyzwania. Jest to wskazane w celu syntetycznego ujęcia działania tego – niewątpliwie najgroźniejszego – agenta wywiadu PRL w Watykanie.

W odtajnionych archiwach IPN nie ma ani jednego dokumentu, w którym byłoby napisane, kto krył się za pseudonimem „Prorok”. Jego identyfikacja jest jednak możliwa wskutek analizy dokumentów wywiadu, które – w zamiarach ich twórców – nigdy nie miały ujrzeć światła dziennego. Pierwszym śladem są zapiski w raportach wysyłanych przez „Bralskiego” i „Disa” sporządzanych w oparciu o informacje przekazywane przez tego ważnego agenta. W wielu z nich znajduje się adnotacja: „własne”, świadcząca o tym, że „Prorok” był świadkiem zdarzeń, o których była mowa. Najważniejsze są w tym wypadku szyfrogramy z rozmów kardynała Casaroliego z prezydentem USA Ronaldem Reaganem i jego sekretarzem stanu George’m P. Schultzem. Wskazują one, że „Prorok” uczestniczył w tych rozmowach. Z mojej korespondencji z Biurem Prasowym Stolicy Apostolskiej wynika, że w tych spotkaniach rozmówcom towarzyszył jedynie tłumacz, którym był… polski ksiądz Janusz Bolonek – zatrudniony wówczas w Sekretariacie Stanu, w sekcji polskiej. Ksiądz Bolonek znał świetnie język angielski (wcześniej pracował w nuncjaturze w USA), a ponadto cieszył się zaufaniem kard. Casaroliego. To jednak tylko pierwszy, (choć trudny do podważenia) trop wskazujący na księdza Bolonka, jako na agenta o pseudonimie „Prorok”. Drugi ślad to porównanie dwóch dokumentów przesłanych przez „Basztę” do centrali w Warszawie. Pierwszy to szyfrogram sporządzony przez „Disa” 29 kwietnia 1986 roku, po rozmowie z agentem „Lamosem” . Znalazła się w nim informacja, że 2 maja do Polski „z wizytą pożegnalną” przyjeżdżają arcybiskup Luigi Poggi i ksiądz Janusz Bolonek. Była to ostatnia wizyta arcybiskupa Poggi w PRL. Po powrocie z Polski został mianowany nuncjuszem apostolskim we Włoszech. Tego samego dnia, 2 maja 1986 roku, „Dis” przyjął meldunek od „Proroka”, w którym zawarta jest ocena bieżącej sytuacji politycznej na linii Watykan – PRL, dokonana przez Luigiego Poggi przed wizytą. Oczywistym jest, że tą oceną arcybiskup podzielił się z człowiekiem, który miał mu towarzyszyć w ostatniej delegacji do PRL. Z kolei 28 maja 1986 roku „Dis” sporządził szyfrogram numer 4180 oparty o relację „Proroka”. Znalazła się tam informacja o nieoficjalnych rozmowach na temat trzeciej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Rozmowy na ten temat Luigi Poggi nieoficjalnie odbył w trakcie wizyty w Polsce z generałem Jaruzelskim i kardynałem Glempem. W obu tych rozmowach uczestniczył jedynie towarzyszący Poggiemu… ksiądz Janusz Bolonek. To wyklucza, aby informatorem kryjącym się za kryptonimem „Prorok” mogła być inna osoba. Tak samo jak szyfrogram wysłany do centrali w kwietniu 1988 roku, oparty o informacje od „Proroka”, a dotyczący narady, która odbyła się w Watykanie 29 marca 1988 roku. W naradzie tej uczestniczyli: Jan Paweł II, kardynał Casaroli, arcybiskup Silvestrini, arcybiskup Colasuonno oraz dwaj księża prałaci z Sekretariatu Stanu: Faustino Sainz-Munoz i właśnie Janusz Bolonek. Obszerną relację z tej narady przekazał swoim przełożonym dyrektor I Departamentu MSW – generał Zdzisław Sarewicz, który wykonał 12 egzemplarzy dokumentu. Wszystkie trafiły na biurka najważniejszych osób w państwie – m.in. do generała Jaruzelskiego i premiera Messnera. Pod treścią znalazła się adnotacja: „Informacja ze względu na źródło wywiadowcze podlega szczególnej ochronie”. Źródłem informacji mógł być tylko ksiądz Janusz Bolonek. Dlaczego? Dlatego, że jeśli działalność „Proroka” określimy w ramach czasowych i porównamy z działalnością wszystkich pozostałych osób obecnych na spotkaniu, to okazuje się, że papieża, kardynałów Silvestriniego, Casarolego i Colasuonno trzeba wykreślić, ponieważ byli oni „bohaterami” raportów „Proroka” (agent przecież nie donosił na siebie). Tym samym identyfikacja „Proroka” zawęża się do dwóch osób: księdza Sainz-Munoza i księdza Bolonka. Ten pierwszy pracował wówczas w Radzie ds. Publicznych, ten drugi w sekcji polskiej, informacje przekazywane przez „Proroka” sytuują go zaś właśnie w sekcji ds. relacji z państwami Sekretariatu Stanu, a nie w Radzie ds. Publicznych. Jest jednak znacznie bardziej poważny argument: otóż jesienią 1988 roku ksiądz Sainz-Munoz – już jako tytularny arcybiskup – wyjechał na Kubę na placówkę dyplomatyczną, podczas gdy ślady po meldunkach „Proroka” z Rzymu zachowały się jeszcze w dokumentach z 1989 roku. Tym samym „Prorokiem” mógł być tylko ksiądz Janusz Bolonek. Ksiądz Janusz Bolonek urodził się 6 grudnia 1938 roku w Hucie Dłutowskiej koło Pabianic (województwo łódzkie). Ukończył Wyższe Seminarium Duchowne w Łodzi i w tym też mieście 17 grudnia 1961 roku przyjął święcenia kapłańskie z rąk biskupa Jana Wawrzyńca Kulika. W latach 1961–1962 studiował filologię klasyczną na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, jednak ostatecznie w 1962 roku wyjechał do Rzymu. Tam ukończył kolejno: teologię dogmatyczną i literaturę łacińską na Uniwersytecie Gregoriańskim (1962–1966), potem równolegle w latach 1967–1971 prawo kanoniczne na Uniwersytecie Laterańskim i dyplomację. W 1969 roku na Gregorianum uzyskał doktorat z teologii, a dwa lata później doktorat z prawa kanonicznego na Lateranum. W latach siedemdziesiątych pracował w nuncjaturach apostolskich: najpierw, jako attache, potem jako sekretarz w Managui (Nikaragua), później jako sekretarz nuncjatur w Waszyngtonie i Kairze. Od 1979 roku pracował w Sekretariacie Stanu Stolicy Apostolskiej, w sekcji polskiej, której szefem był ksiądz Józef Kowalczyk. Ksiądz Bolonek zajmował się m.in. organizowaniem pielgrzymek Jana Pawła II do Polski. Był również członkiem zespołu roboczego ds. kontaktów z PRL. Dziś jest nuncjuszem apostolskim w Bułgarii i Macedonii.

Odpowiedź Bolonka Poproszony o ustosunkowanie się do tych informacji ksiądz Janusz Bolonek przyznał w przysłanych do nas listach, że utrzymywał regularne kontakty z dyplomatami PRL. Ze spotkań tych pisał szczegółowe notatki, które – jego zdaniem – trafiały na biurko papieża, a stamtąd do Tajnego Archiwum Watykańskiego, gdzie będą mogły zostać odtajnione dopiero w 2055 roku. Co ciekawe: ksiądz Bolonek nie zaprzeczył, wprost, że był agentem bezpieki, a jedynie zwrócił uwagę na drażliwy i delikatny charakter podejmowanego przeze mnie tematu. Co również zaskakujące: przyznał się do częstych spotkań z Edwardem Kotowskim, czyli „Pietro”, i Maciejem Dubielem, czyli „Disem”. Pełną korespondencję z księdzem Januszem Bolonkiem publikujemy w dziale „Listy”. Ponieważ listy ksiądz Bolonek pisał odręcznie, zdecydowaliśmy się − aby w pełni umożliwić Czytelnikom poznanie jego stanowiska − przedstawić wszystkie fotokopie jego listów oraz ich pełną treść spisaną na komputerze. Ksiądz Bolonek poprosił, aby jego stanowisko zostało przedstawione w całości, bez żadnych skrótów, więc życzeniu temu czynimy zadość.

News Nowy Ekran

Lichwa kwitnie w państwie Tuska

1. Gazety coraz częściej (wczoraj łososiowy dodatek Rzeczpospolitej), piszą o bardzo wysokich kosztach kredytów i pożyczek, jakie muszą ponosić klienci banków i firm pożyczkowych. Niby zgodnie z prawem wszystko powinno być jasne. Maksymalne oprocentowanie takich pożyczek nie może być wyższe niż 4 krotność stopy lombardowej banku centralnego. Przez ostatnie miesiące wynosi ona 6%, a więc maksymalne oprocentowanie pożyczek udzielanych przez firmy pożyczkowe powinno sięgać najwyżej, 24% ale w praktyce nikt tym ograniczeniem się nie przejmuje. Ale koszty pożyczki to nie tylko odsetki, to także różnego rodzaju prowizje, opłaty (np. za dostarczenie gotówki do domu klienta), a także nowe formy zabezpieczeń proponowane przez te firmy, takie jak ubezpieczenia pożyczanych pieniędzy. Na przykład firma Provident pobiera dodatkowe opłaty za dostarczenie pieniędzy do domu (nawet do 1 tys. zł), a koszt ubezpieczenia pożyczki sięga aż 25% jego wartości. Za pożyczkę udzieloną przez tę firmę trzeba zapłacić często powyżej 100% jej wartości. Przy zupełnie drobnych kwotach pożyczek opłaty za ich udzielenie są tak wysokie, że aż trudno uwierzyć, że są ciągle ludzie, którzy chcą z nich korzystać. Znowu według Rzeczpospolitej np. pożyczka 200 zł na 15 dni oferowana przez firmę Provident kosztuje 40 zł, co daje roczną rzeczywistą stopę oprocentowania wynoszącą 8000%.

2. Okazuje się jednak, że firmy pożyczkowe w Polsce mają się coraz lepiej, co więcej ani Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów ani Komisja Nadzoru Finansowego niespecjalnie się tym interesują. Provident, będący największą tego typu firmą pożyczkową w Polsce (spółką brytyjskiej grupy pożyczkowej), udzielił w ciągu roku 2011 aż 834 tys. takich pożyczek i było to o 50 tys. więcej niż w roku 2010. Sumarycznie w 2011 roku Provident udzielił takich pożyczek na sumę 1,55 mld zł i był to wzrost o ponad 100 mln zł w stosunku do roku 2010, co przyjmując średnią wielkość oprocentowania, oznacza wywiezienie z Polski z tego tytułu miliardowych zysków. Wszystkie firmy działające na tym rynku mają już ponad 1 mln klientów, wartość udzielanych pożyczek w ostatnich latach rośnie o kilkanaście procent rocznie i w związku z tym kolejne starają się wejść na polski rynek (ostatnio KNF wydał decyzję kolejnej firmie brytyjskiej tego typu jak Provident na działalność w Polsce). Jeżeli weźmie się pod uwagę, że zyski tego rodzaju firm pochodzą z transakcji z najbiedniejszą częścią naszego społeczeństwa, ponieważ nie mając zdolności kredytowej nie są w stanie pożyczać w systemie bankowym, to brak reakcji instytucji państwowych na tego rodzaju sytuacje, jest szczególnie bulwersujący.

3. To, że tego rodzaju działalność w szczególności firm zagranicznych, będzie się w Polsce rozwijać wynika nie tylko z przychylności KNF dla firm pożyczkowych, ale także z tego, że kolejne rekomendacje tej instytucji dla sektora bankowego, podwyższają warunki dla klientów banków. Przyjęta jakiś czas temu przez KNF tzw. rekomendacja T, spowodowała, że ilość klientów instytucji pożyczkowych rośnie i będzie rosła jeszcze bardziej. Rekomendacja T mówi, że jeżeli klient banku nie zarabia więcej niż średnia krajowa to raty wszystkich jego kredytów nie mogą przekraczać 50% jego miesięcznych dochodów netto, jeżeli wynagrodzenie przekracza średnią wtedy wielkość rat nie może przekraczać 65% miesięcznych dochodów netto. Ponieważ coraz więcej klientów banków nie jest w stanie spełniać tych kryteriów, stają się oni klientami instytucji pożyczkowych. Rosną także rozmiary biedy i wszyscy ci, którzy nie mają oparcia w rodzinie albo w znajomych są wręcz wpychani w macki tego rodzaju firm. Ponieważ ten lichwiarski proceder się rozrasta, potrzebna jest reakcja instytucji państwowych, które powinny stać na straży interesów konsumentów. Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, a także Komisja Nadzoru Finansowego powinny zająć się tą sprawą. Wystąpię w tej sprawie z interpelacją do obydwu tych instytucji. Zbigniew Kuźmiuk

Gowin ujawnia: To Arłukowicz nie zgodził się na udział Badena w sekcjach zwłok śp. Gosiewskiego i Kurtyki To minister zdrowia Bartosz Arłukowicz nie zgodził się na udział amerykańskiego eksperta, prof. Michaela Badena w sekcjach zwłok śp. Przemysława Gosiewskiego i Janusza Kurtyki. Ujawnił to w TVN24 minister sprawiedliwości Jarosław Gowin. Ta decyzja była w gestii ministerstwa zdrowia i to była suwerenna decyzja ministra Arłukowicza. Zresztą uzasadniana przez niego na posiedzeniu rządu, mniejsza o argumenty.

Dopytywany, czy przypadkiem nie była to decyzja prokuratury, Gowin odpowiedział: O ile mi wiadomo – przynajmniej tak zrozumiałem wypowiedź ministra Arłukowicza – jeżeli to nie była jego decyzja, to co najmniej miał w tej decyzji poważny udział.  Ale wydaje mi się, że to była jego decyzja. Minister sprawiedliwości nie chciał zdradzić, jakich argumentów wbrew udziałowi Amerykanina w sekcjach używał Bartosz Arłukowicz.

znp, tvn24.pl

Arłukowicz zaprzecza, że to w wyniku jego decyzji prof. Baden nie mógł wziąć udziału w seksji zwłok Przemysława Gosiewskiego Minister Arłukowicz zaprzecza, jakoby sprzeciwił się, by przy ponownej sekcji zwłok Przemysław Gosiewskiego asystował amerykański patomorfolog profesor Michael Baden.

Odpowiedzialność za odmowne rozpatrzenie wniosku Małgorzaty Gosiewskiej obciążył go minister Gowin. To była suwerenna decyzja ministra Arłukowicza. Zresztą, uzasadniona przez niego na posiedzeniu rządu

- mówił wczoraj na antenie tvn24. Dziś na antenie radiowej Trójki, minister Arłukowicz w taki oto sposób wyjaśniał sprawę: 15 marca zadzwonił do mnie pan poseł Macierewicz prosząc o to, aby zgodzić się, aby sekcja zwłok mogła zostać przeprowadzona w Akademii Medycznej we Wrocławiu. Oczywiście powiedziałem, że takich spraw nie można załatwić przez telefon. Tego samego dnia z pismem zwróciła się pani Gosiewska z prośbą - tutaj cytuję dokładnie - na "użycie tej sali" w Akademii Medycznej we Wrocławiu do przeprowadzenia sekcji zwłok. Ja odpowiedziałem zgodnie z prawdą i prawem, że minister zdrowia nie ma kompetencji, aby wnikać w to w jaki sposób udostępnia swoje sale Akademia Medyczna. Tylko tyle w tej sprawie wymienialiśmy korespondencji. - powiedział, dodając, że minister nie ma kompetencji do tego, aby wynajmować salę Akademii Medycznej. Wczoraj minister Gowin oświadczył jednak, że na posiedzeniu rządu Arłukowicz przekonywał, iż profesor Baden nie powinien asystować przy sekcji. Minister zdrowia Bartosz Arłukowicz zaprzeczył, jakoby sprzeciwił się, by przy ponownej sekcji zwłok Przemysław Gosiewskiego asystował amerykański patomorfolog profesor Michael Baden. Gość Salonu Politycznego Trójki powiedział, że poseł Antoni Macierewicz i wdowa po pośle zwrócili się do niego, by sekcja mogła zostać przeprowadzona na Wrocławskiej Akademii Medycznej. Bartosz Arłukowicz powiedział, że takich decyzji nie podejmuje minister zdrowia, a sprawa ta jest w gestii uczelni. Wczoraj minister sprawiedliwości Jarosław Gowin mówił, że postanowienie o niedopuszczeniu Michaela Badena do sekcji zwłok Przemysława Gosiewskiego to decyzja ministerstwa zdrowia i suwerenna- ministra Arłukowicza. Gowin powiedział, że na posiedzeniu rządu Arłukowicz przekonywał, iż profesor Baden nie powinien asystowac przy sekcji. W ostatnim czasie Naczelna Prokuratura Wojskowa zdecydowała o ekshumacji ciał Przemysława Gosiewskiego i Janusza Kurtyki. Rodziny chciałby, by wziął w nich udział Baden, który przeprowadzał m.in. powtórną sekcję zwłok Johna F. Kennedy'ego.

Zespół wPolityce.pl

Beata Gosiewska: Ewa Kopacz brała udział w bezczeszczeniu zwłok naszych bliskich Rosyjskie sekcje były pozorowane. Rozcinano ciała naszych bliskich, po czym nawet nie wszystkie narządy były włożone do wewnątrz. Jest to dla nas trudne i bolesne, ja naprawdę nie chciałabym o tym mówić, bo to jest takie jeszcze upokarzanie nawet po śmierci - mówi w RMF FM Beata Gosiewska żona śp. Przemysława Gosiewskiego.

Pani senator wskazuje, że obecna marszałek Sejmu Ewa Kopacz brała udział w tym bezczeszczeniu lub się jemu biernie przyglądała: Pani minister Kopacz znała sytuację, brała udział, sama mówiła, że ubierała fartuch i brała udział w sekcjach. Również tutaj to, czego dowiedzieliśmy się po ekshumacji, że tak naprawdę zbezczeszczono ciała naszych bliskich i pani marszałek brała współudział lub co najmniej była świadkiem tych wydarzeń. Żona śp. Przemysława Gosiewskiego zaznacza, że wszyscy ludzie odpowiedzialni za bezczeszczenie szczątków ofiar tragedii smoleńskiej powinni być pociągnięci do odpowiedzialności:

Prokuratura z urzędu powinna ścigać odpowiedzialnych za bezczeszczenie. Tych, którzy wykonywali sekcje, ale również ja bym chciała, żeby wyjaśniono rolę, udział, odpowiedzialność ówczesnej minister Kopacz, obecnie marszałka, czyli drugiej osoby w państwie. To jest niedopuszczalne, żeby pani marszałek tak kłamała i żeby zupełnie nie odpowiadała za to. Gosiewska pytana o to, czy jej zdaniem wszystkie ciała ofiar katastrofy powinni zostać ekshumowane, zaznacza, że „to są decyzje bardzo trudne”. To przede wszystkim decyzja prokuratury, i rodziny, tak jak ja nie miałam nic do powiedzenia w tej sprawie. Ja musiałam po prostu przeżyć to i przeżyć również drugi pochówek mojego męża - wskazuje. Obecna senator uważa, że ludzie odpowiedzialni za brak polskich sekcji po sprowadzeniu ciał ofiar katastrofy smoleńskiej „powinni być pociągnięci do odpowiedzialności”. Tutaj nie tylko jest odpowiedzialność prokuratury, ale również drugiej osoby obecnie w państwie, pani ówczesnej minister Kopacz, która była świadkiem, była tam, na miejscu - wskazuje Gosiewska. Gość RM FM wskazuje, że przez zaniedbania polskich śledczych i polityków wielu badań dziś już przeprowadzić nie sposób:

Wielu rzeczy już nie można stwierdzić, o czym powiedzieli i biegli i biegły ze Stanów Zjednoczonych. Badania płuc mogłyby na przykład potwierdzić wiele rzeczy. Nie można już na przykład stwierdzić materiałów wybuchowych. Ktoś powinien odpowiedzieć za to, że tych badań nie wykonano dwa lata temu, czyli świadomie zacierano ślady. Beata Gosiewska tłumaczy również, że ona miała przekonanie, że pochowała swojego męża, a ciała nie zostały zamienione. Ja miałam taki dziwny spokój i przekonanie, że jednak w trumnie jest mój mąż. Rzeczywiście, te badania to wykazały. Ja zawsze mówiłam, że moim celem jest dojście do prawdy i przestrzeganie prawa. Miałam nadzieje, że te badania... Gdyby te badania były wykonane tuż po katastrofie, na pewno byśmy więcej wiedzieli o przyczynach tej katastrofy - wskazuje. Senator przypomina również, że zgodnie z polskim prawem „każdy, kto nie umarł śmiercią naturalną, powinien mieć wykonane badania sekcyjne”. Saż

Portugalia – dlaczego i jak powinna zbankrutować? Z punktu widzenia rynku bankructwo Portugalii nie jest jedynie alternatywnym scenariuszem, lecz najbardziej prawdopodobną wersją wydarzeń. Dlatego trudno nie zadać sobie pytania: skoro i tak bankructwo jest niemal pewne, czy warto je dalej opóźniać?

Odwlekanie bankructwa Portugalii wcale nie służy temu krajowi. Oto, jak na podstawie doświadczenia krajów rozwijających się mogłaby wyglądać renegocjacja zadłużenia drugiego potencjalnego bankruta ze strefy euro.

Bankructwo nie do uniknięcia Portugalski dług wyniósł na koniec 2011 r. około 110% PKB, przy deficycie na poziomie bliskim 6% PKB. Sytuacja jest jednak poważniejsza, niż się wydaje — deficyt udało się obniżyć z 9,8% PKB w 2010 r. głównie dzięki przejęciu przez rząd aktywów funduszy emerytalnych. Istnieją, więc poważne wątpliwości, czy wobec ubiegłorocznej recesji, która w tym roku jeszcze się pogłębi (prognozuje się spadek PKB przekraczający 3%), uda się obniżyć deficyt do 3% PKB w 2013 r., tak jak planuje to rząd. Rentowność dziesięcioletnich obligacji portugalskich wynosi obecnie 12,5%. Na tej podstawie trudno jest jednoznacznie policzyć oczekiwane przez rynek prawdopodobieństwo bankructwa tego kraju, jednak na pewno jest ono bardzo wysokie — co najmniej 80–90%. Zakładając redukcję kuponów i nominału dziesięcioletnich obligacji o połowę, inwestorzy wciąż zarobiliby na portugalskim długu 3% w skali roku, czyli ciągle o jeden punkt procentowy więcej niż na obligacjach niemieckich. Fakt ten pokazuje, że bankructwo Portugalii nie jest z punktu widzenia rynku zaledwie alternatywnym scenariuszem, lecz najbardziej prawdopodobną wersją wydarzeń. W tym kontekście trudno nie zadać sobie pytania: skoro i tak bankructwo jest praktycznie pewne, to czy warto je dalej opóźniać?

Dlaczego opóźnianie bankructwa szkodzi? Sytuacja, w której wszyscy wiedzą, że kraj zbankrutuje, ale nie wiadomo, kiedy do tego dojdzie i jak ten proces będzie przebiegał, jest bardzo niekorzystna. Po pierwsze, szkodliwa jest konsolidacja fiskalna zmierzająca do obsługiwania zbyt wysokiego długu jak na możliwości danego kraju. Części podwyżek podatków i związanego z nimi spadku aktywności gospodarczej można byłoby uniknąć, przeprowadzając proces bankructwa. Po drugie, niepewność polityczna związana z oczekiwanym bankructwem powoduje wstrzymanie inwestycji — zarówno krajowych, jak i zagranicznych. Krajowe banki boją się udzielać kredytów w obawie o swoją sytuację płynnościową (ludzie przenoszą depozyty za granicę) oraz ze względu na ryzyko wybuchu kryzysu bankowego w wyniku bankructwa rządu. Zagraniczni inwestorzy z kolei obawiają się wyjścia ze strefy euro oraz dewaluacji narodowej waluty, a także zablokowania możliwości transferu kapitału za granicę. Po trzecie, przeciąganie bankructwa wzmaga niepewność polityczną. Duży nacisk zagranicy na reformy i spłatę długu może wywołać silną kontrreakcje portugalskiego społeczeństwa, które czuje się pozbawione podmiotowości i zmuszane do pracy na rzecz zagranicznych wierzycieli. Z każdym dniem rośnie szansa, że w końcu do władzy dojdzie populistyczny polityk, który kategorycznie zażąda umorzenia długów, zgłaszając przy tym wiele innych, znacznie bardziej niebezpiecznych pomysłów.

Jak wygląda bankructwo państwa? Bankructwa państw, zwłaszcza tych mniej rozwiniętych, zdarzają się bardzo często — średnio raz, dwa razy do roku. Ekonomiści specjalizujący się w tej dziedzinie wypracowali już nawet metodę postępowania w takich sytuacjach — optymalną zarówno z punktu widzenia dłużników, jak i wierzycieli,. Co należy, zatem robić, gdy nie ma innego wyjścia niż bankructwo?

1.Wierzyciel powinien wstrzymać obsługę bieżących płatności, by ulżyć dłużnikowi. Ten z kolei musi ciąć wydatki, unikając jednocześnie podwyżek podatków — tak, by jak najszybciej zrównoważyć budżet. Dłużnik powinien dążyć do uzyskania nadwyżki pierwotnej, czyli sytuacji, w której dochody pokrywają wszystkie wydatki z wyjątkiem odsetek.

2. Wierzyciele powinni uznać nowy dług za uprzywilejowany w stosunku do starego. Na czas potrzebny do powrotu na rynek oraz w celu utrzymania płynności potrzebne jest krótkoterminowe finansowanie. Dobrze byłoby, aby wierzyciele zrozumieli to i zgodzili się na ustąpienie nowym dłużnikom. Nowy dług powinien jednak mieścić się w niewielkim, z góry ustalonym limicie.

3. Strony powinny tak negocjować obniżenie poziomu starego długu, by można było w perspektywie kilku lat wznowić jego obsługę i żeby był on już w bezpiecznej wysokości. W przypadku Portugalii za granicę bezpieczeństwa można by przyjąć 60% PKB, zgodnie z zapisami Traktatu z Maastricht. Właściwie wartość ta powinna być jeszcze niższa, ale wierzycieli i tak trudno byłoby przekonać do przyjęcia straty w wysokości połowy swoich aktywów — zwłaszcza, że ponad 25% długu Portugali jest w posiadaniu EBC oraz rządów krajów strefy euro.

4. Bardzo ważne jest, by warunki spłaty zredukowanego długu nie doprowadziły do kolejnego bankructwa. Dobrze, więc tak je ustalić, by w czasie słabszej koniunktury Portugalia płaciła mniejsze odsetki, które z kolei rosłyby wraz z przyśpieszeniem tempa wzrostu gospodarczego. Takie rozwiązanie jest lepsze od płacenia stałych odsetek niezależnie od okoliczności. W razie, bowiem kolejnego globalnego kryzysu kraj o zszarganej bankructwem reputacji natychmiast byłby podejrzewany o to, że znowu zawiesi obsługę długu. Prowadziłoby to do nerwowych reakcji rynków nawet wtedy, kiedy fundamentalna sytuacja danego kraju nie byłaby zła. Powyższy plan ma jedną wadę: trudno zmusić wierzycieli do zaakceptowania strat. Gdy w latach 80 bankrutowały kraje Ameryki Łacińskiej, ich wierzycielami były przede wszystkim banki, z którymi dało się negocjować twarzą w twarz. Portugalskie obligacje posiada zaś obecnie setki tysięcy osób i instytucji na całym świecie. Jak uzyskać zgodę choćby większości z nich na przyjęty plan? Do tego celu służą umowy z klauzulą wspólnego działania (collective action clause), którą od 1 stycznia 2013 r. zawierać będzie każdy rządowy papier wartościowy emitowany przez kraje strefy euro. Grecja wprowadziła taką klauzulę, od razu obejmując nią również swój stary dług — i to samo powinna zrobić Portugalia. Wprawdzie takie posunięcie łamie zasadę lex retro non agit, jednak państwo, które nie jest w stanie dotrzymać zobowiązań, i tak narusza przyjęte zasady. Z tej sytuacji trzeba jakoś wybrnąć, dbając o to, by precedens się nie powtórzył. Szybkie i transparentne bankructwo wydaje się najlepszym rozwiązaniem. Instytut Misesa

Płać podatniku, czyli jak się rozkręca biznes Jakiś czas temu media gorąco relacjonowały finał procesu, jaki Wanda Nowicka wytoczyła publicystce Joannie Najfeld. Okazało się, bowiem, że sąd uznał za uprawnione słowa pozwanej, wiążące prominentną obecnie postać Ruchu Palikota z providerami aborcji i antykoncepcji, gdyż Federacja na Rzecz Kobiet i Planowania Rodziny otrzymała pieniądze od firmy farmaceutycznej i producenta aparatury aborcyjnej. Kontekst ten przychodzi na myśl, kiedy ogląda się zdjęcie Nowickiej zamieszczone przez jeden z portali. Na fotografii obecna wicemarszałek Sejmu RP dzierży prezerwatywę… dla kobiet. Ten specyficzny wynalazek rozpowszechniany w krajach tzw. trzeciego świata ma przecież producentów. Jednym z nich jest amerykańska Female Health Co. (drugim - Medtech Products Ltd z Indii), której przykład pokazuje, jak z małej firmy może wyrosnąć solidny biznes pomimo tego, że sprzedaje rynkowo niechodliwy produkt. Akcje FH można obecnie kupić na giełdzie, a jej prezes zarobił w 2009 r. 760 tysięcy dolarów. Przychody firmy w tym samym okresie wyniosły ponad 27 milionów USD, zaś zysk brutto - ponad 13 mln. Jednak firma zaczynała kiepsko. Kiedy istniała pod nazwą Wisconsin Pharmacal Company, w zasadzie nie przynosiła zysków. Ich wypracowanie wymagało pracy i lat planowania.

Jak to się robi? Jak napisał „Fortune Magazine”, szef firmy chciał najpierw wypromować swój produkt, jako środek antykoncepcyjny, a dopiero potem - jako służący do walki z AIDS. Ta druga taktyka okazała się strzałem w dziesiątkę już wtedy, gdy prezydentem Stanów Zjednoczonych był republikanin George W. Bush (w 2008 r. przeznaczył on 48 miliardów dolarów na „zapobieganie AIDS”, rachunek opłacili podatnicy). Dzięki temu - jak podał „Fortune”- różne amerykańskie organizacje „odkryły” prezerwatywy dla kobiet. Efektem tego była masowa ich dystrybucja w Nowym Jorku i Waszyngtonie. Wcześniej produkt rozprowadzano niemal wyłącznie w krajach rozwijających się, kanałami organizacji współpracującymi z ONZ. Jak przyznał jeden z pracowników Female Health Co., jakość FC1 (Female Condom 1) pozostawiała wiele do życzenia. Mógł być on za to używany wielokrotnie, co przekładało się na ograniczenie możliwości zarobkowych firmy. Nic dziwnego, że firma zaprzestała w 2009 r. produkcji FC1, postawiła na bardziej dochodowy - jak sama przyznaje - jednorazowy FC2 i na serio zaczęła podbijać świat. Z udoskonalonym produktem sprzedawanym pod kilkoma nazwami, znacznie poprawiła swoją finansową pozycję.

Sektor publiczny - rynek globalny W 2003 r. w koncernie powołano specjalny Zespół Globalnego Sektora Publicznego (Global Public Sector Team), niezbędny do zwiększenia zbytu na skalę światową. W 2005 r. firma uzyskała atest Unii Europejskiej na FC2, a rok później - na jego dystrybucję poprzez agencje ONZ, m.in. UNAIDS i Fundusz Ludnościowy ONZ (UNFPA). Firma współpracuje również ze Światową Organizacją Zdrowia, Bankiem Światowym, USAID, organizacjami Population Service International, DKT International, John Snow Inc., a także ministerstwami zdrowia w różnych krajach. Oferuje im produkt po cenie uzależnionej od zamówionej ilości. Jak przyznaje, najbardziej znaczącymi klientami są światowe organizacje zdrowia i ich pośrednicy. W dotarciu do klienta pomogła Fundacja Female Health, pozbawiona przez amerykańskiego fiskusa statusu non-profit (być może już nie istnieje). Na samym początku działalności fundację poparła sławna biseksualna aktorka Drew Barrymore. Nic dziwnego, że 80 krajów od razu zadeklarowało chęć zakupu prezerwatyw, rekomendowanych przez międzynarodowe „niekomercyjne” agendy. Prowadzenie marketingu przy pomocy fundacji jest odbierane dużo korzystniej niż bezpośrednio przez samą firmę. FFH ogłosiła od razu, że w ramach Wspólnego Programu ONZ ds. HIV/AIDS (Joint United Nations Program on HIV/AIDS) spróbuje dotrzeć do 160 państw należących do Organizacji Narodów Zjednoczonych. Kolejnym jej krokiem na drodze do rozszerzenia ekspansji była współpraca z organizacjami non-profit. W zeznaniach podatkowych fundacji możemy przeczytać, że płaciła za spotkania „naukowej grupy doradczej” SAGE (Scientific Advisory Group), która zajmuje się programami skierowanymi do młodzieży i studentów w ramach propagowania tak zwanego bezpiecznego seksu. Wśród tej grupy znaleźli się tacy „niezależni naukowcy” jak przedstawiciele Female Health, prezes organizacji American Social Health Association, (która dostawała pieniądze od firm farmaceutycznych, np. GlaxoSmithKline), reprezentant samej GlaxoSmith Kline, czy przedstawiciel International Planned Parenthood Federation (do tej ostatniej organizacji należy w Polsce Towarzystwo Rozwoju Rodziny, członek Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny).

Publikacje sponsorowane Z zeznań podatkowych Fundacji dowiadujemy się również, że sfinansowała ona publikację artykułów i badania. Zapłaciła na przykład ponad 14 tys. dolarów za teksty we wpływowym magazynie American Public Health Association, gdzie dyskutowane były „korzyści z użycia prezerwatyw dla kobiet”. Dzięki wyżej wymienionym działaniom firma uzyskała dostęp do pozarynkowych kanałów dystrybucyjnych. Oznacza to, że do prezerwatyw dla kobiet dopłacają podatnicy w różnych krajach, a firma nie musi ponosić kosztów reklamy i dystrybucji, gdyż robią to za nią rozmaite organizacje. Natalia Dueholm

Prawda o ubezpieczeniach Napiszę teraz Państwu coś, czego nigdzie indziej nie przeczytacie, bo ta "klasa polityczna" boi się tej prawdy, jak diabeł święconej wody. To będzie trochę liczenia, ale trudno. Przeciętny mężczyzna teoretycznie powinien pracować 40 lat na emeryturę. W praktyce - z różnych powodów - pracuje 35 lat. Trudno. 35 lat to 420 miesięcy. Średnia składka emerytalna to dziś nieco ponad 700 złotych. Szybciutko mnożymy i wychodzi, że wpłacamy przez całe życie ponad 300 000 zł. Nie zapominajmy jednak o procentach. Dziś można uzyskać za pieniądze na lokacie i 12 proc. - ale to, dlatego, że jest inflacja. Przyjmijmy, że rządy nie okradają nas, nie drukują pustego pieniądza, więc nie ma inflacji. Godziwy procent to wtedy 4 proc. Pierwsza składka leży sobie 40 lat - i procentuje - ostatnia nie leży w ogóle. Z tymi procentami po 35 latach mielibyśmy na koncie prawie 700 000. Ale to nie wszystko. Ubezpieczenia to gra hazardowa. Wykupujemy na raty bilet na loterię, zwany składką - i gramy! Jak dożyliśmy do 65. roku - to wygraliśmy!! Hurra! Odbieramy teraz na raty wygraną zwaną emeryturą. A jak nie dożyliśmy - to forsa przepada na rzecz tych, co wygrali. Jak w totolotku. Z tym, że gra w totka nie jest obowiązkowa. Ponad 1/3 ubezpieczonych nie dożywa. Tak, więc powinniśmy mieć na koncie również ich pieniądze, po podzieleniu razem 900 000. Teraz od tego obliczamy 4 proc. rocznie - co daje 36 000. Czyli mielibyśmy "emeryturę" średnio 3000 miesięcznie. A ONI wypłacają nam średnią emeryturę 1800. System emerytalny to gigantyczny rabunek.Co się dzieje z resztą pieniędzy? Część dopłacamy do kobiet, które pracują krócej, a pobierają emerytury dłużej. Część się marnuje. Część - to koszt działania ZUS-u, KRUS-u, OFE itp.A część ONI kradną. I dlatego ubezpieczenie jest przymusowe. To chyba oczywiste? Ale to jeszcze nie jest cała prawda o tym socjalistycznym "dobrodziejstwie". Otóż ONI Wam mówią, że to jest dla dobra biednych. W rzeczywistości człowiekowi zdrowemu znacznie łatwiej jest zbić majątek niż chorowitemu - nieprawdaż? A człowiek zdrowszy również dłużej zazwyczaj żyje. Więc ludzie bogaci żyją dłużej. Ponadto ludzie bogaci lepiej się odżywiają, pracują w lepszych warunkach, mają dostęp do lepszych lekarzy i droższych lekarstw. Z tych wszystkich powodów ludzie zamożni żyją znacznie dłużej. Tak, więc człowiek biedny należy zazwyczaj do tej jednej trzeciej, która umiera, nie osiągnąwszy wieku emerytalnego. Przegrywa na tej loterii. A jego pieniądze przechodzą na tych, którzy żyją dłużej - i dłużej pobierają emerytury. W dodatku: wyższe emerytury - no, ale to już jest sprawiedliwe, bo płacili wyższe składki. Taka jest prawda o tym, dlaczego te Czerwone Świnie ani myślą zlikwidować tego potwora, który gnębi nas od 100 lat: systemu emerytalnego. JKM

Dżuma – czy cholera? Doskonale pamiętam, jak p.Sárközy, jeszcze, jako minister spraw wewnętrznych Republiki, publicznie ogłaszał, że „Wielki Wschód w moim gabinecie jest u siebie w domu”. To, co za różnica, który z faworytów pseudo-masonerii zasiądzie w Pałacu Elizejskim? Wyglada na to, że JE Mikołaj Sárközy de Nagy-Bócsa nie utrzyma się na pozycji prezydenta RF. Wprawdzie w sondażach minimalnie wyprzedza p.Franciszka Hollandia (28%: 27%), jednak w II turze p.Holland'a i tak poprą wyborcy p.Jana-Łukasza Mélenchona (Partia Lewicy – 13%) większość wyborców p.Franciszka Bayrou (Umiarkowani Demokraci - 11%), p.Ewy Joly (Zieloni – 3%) - a elektorat p.Maryny LePen (Front Narodowy – 16%) wcale nie jest przekonany do p.Prezydenta i pewno w większości pozostanie w domach. Wybór między p.Sárközym, a p.Hollandem jest wszelako wyborem żadnym. Wielka Loża Narodowa Francji została przez UGLE (Wielką Lożę Narodową Anglii – matkę regularnej masonerii) wykluczona z masonerii – właśnie za to, że nadmiernie zbliżyła się do trzęsącego Francją ”Wielkiego Wschodu Francji” (GOdF). Zresztą doskonale pamiętam, jak p.Sárközy, jeszcze, jako minister spraw wewnętrznych Republiki, publicznie ogłaszał, że „Wielki Wschód w moim gabinecie jest u siebie w domu”. To, co za różnica, który z faworytów lewackiej pseudo-masonerii zasiądzie w Pałacu Elizejskim? A przy okazji przypominam, że GOdF otrzymał od Komisji Europejskiej zlecenie na opracowanie podręczników historii w krajach Unii Europejskiej. JKM

Amerykanie trzeźwieją? Po nieszczęsnej, ale skutecznej, frondzie w Egipcie, która oddała władzę w ręce islamistów, po Libii, gdzie sytuacja jest niepewne, i Tunisie, gdzie Bractwo Muzułmańskie lada dzień dojdzie do władzy – Amerykanie połapali się, że strzelają sobie w stopy. I teraz, gdy bogate sunnickie państwa dofinansowują rebeliantów walczących z reżymem JE Bashara al-Assada Amerykanie zaczynają hamować.

http://www.bbc.co.uk/news/world-middle-east-17578248

W gruncie rzeczy reżym socjalistycznej BAAS bliższy jest reżymowi w Waszyngtonie niż konserwatywni, raczej wolnorynkowi, sunnici. Ciekawe – czy JE Barak Hussein Obama zdoła wyhamować poczynania swojej agentury? A swoją drogą to kolejne przykłady, jak głupio prowadzona jest polityka zagraniczna największego d***kratycznego państwa świata. Miałem przyjemność być po dwa razy zarówno Narodowej Radzie Bezpieczeństwa (NSC; za konserwatystów – bardzo rozsądnym ciele) oraz w Sekretariacie Stanu, gdzie – niezależnie od tego, kto rządzi w Białym Domu, szarogęsią się „career diplomats” - praktycznie: bęcwały, na ogół płci żeńskiej. Przerażające, że taki organizm dysponuje siłą mogącą zniszczyć w godzinę całą cywilizację. JKM

Mała wielka prawda o Lechu Kaczyńskim Dla Lecha Kaczyńskiego cały ten wizerunkowy "pijar", pchający w górę sondażowe słupki, nie był wart paru minut stresu przerażonego kota

1. W wywiadzie Adama Bielana, przed którego publikacją tak się wzbraniał, opisana zostałą historia, która nie powinna przejść niezauważona. Bielan wspomina, jak wpadł na pomysł, żeby w ramach ocieplania wizerunku, Lech Kaczyński przyniósł do Sejmu swojego kota.

- Czy pan sobie wyobraża, jaki to bedzie stres dla kota? - gniewnie zapytał Kaczyński onimiałego Bielana i pomysł przytaszczenia kota kategorycznie odrzucił.

2. Albert Schweitzer napisał kiedyś, że wszystkie ideologie świata nie są warte jednej łzy zamęczonego dziecka. Dla Lecha Kaczyńskiego cały ten tak zwany "pijar", cały ten wizerunkowy pic na wode fotomontaż, pchajacy w góre sondażowe słupki, nie był wart paru minut stresu przerażonego kota. I chwała mu za to. Wielkość człowieka najpiękniej się ujawnia w sprawach pozornie małych... Dziękuję Bielanowi, że tę wzruszającą historię opowiedział.

3. Bielan nie miał kota i to w części usprawiedliwiało jego niemądry pomysł. Bo kto choc trochę zna naturę kota, ten wie, że nie wolno z nim robic czgokolwiek wbrew jego woli. To zwierze nadzwyczaj ceniące sobie wolnośc i niezalezność i swięcie przywiązane do swojego stałego miejsca. Chyba, że kot jest od małego wożony w różne miejsca, wtedy to akceptuje, ale starego, osiadłego kota przenosić nie wolno.

4. Przypomniała mi sie "kocia" historia, którą mi opowiedziała moja śp. Matka. Wspominałem już, że Mama spedzałą wojnę na wczasach, które zorganizowało jej NKWD w północnym Kazachstanie. I tam razem ze swoją matka i rodzeństwem, mieszkałą, w zasypanej przez pół roku śniegiem wiosce Komarowka, osiemdziesiat kilometrów na zachód od Kokczetawu. W chałupie, dzielonej z rosyjska rodziną Spirynów, mieli psa i kota. I wszyscy zyli zgodnie w tej chałupie, tak pies z kotem, jak i Polacy z Rosjanami. Pies, o imieniu Kataj, wkrótce jednak podzielił los wiekszości psów w tej okolicy - wilki go zjadły. Podchodziła wilczyca pod dom, wabiła psy jak suka, a jak który wyszedł, rzucała się na niego zaczajona sfora. Kataj wyszedł - i było po Kataju. Pozostał kot, na którego wołano po prostu - Koszka. Koszka robił to, co do Koszki należało, to znaczy wyłapywał myszy, grzał sie na piecu i mruczał. I wszyscy bardzo lubili Koszkę. Lubili tak bardzo, że podczas ostatniej, powojennej już zimy, gdy stało się jasne, że Polacy wyjadą - któryś z braci mojej Mamy głośno powiedział - a Koszke to my ze sobą do Polski zabierzemy! Koszka wtedy wstał, zadrapał do drzwi, wypuscili go - a on wyszedł... i dotychczas nie powrócił. Krążył gdzieś w okolicy, miał odmrożone uszy, ogon, ale do chałupy juz wiecej nie wszedł i nie dał sie namówić na żadne kici..kici... Może wrócił po tym, jak Polacy wyjechali, tego już nie wiadomo. Sybirak Koszka wolał swoje syberyjskie mrozy niż wyjazd do polskiego raju. Raj zresztą, jak sie potem okazało, wcale w Polsce nie czekał...

5. Tak, wiele można nauczyć się od kota. Zwłaszcza tego, co u kotów nazywa sie przywiązaniem do miejsca, a u ludzi - miłoscią do ojczyzny. Lech Kaczyński tego się nauczył... Janusz Wojciechowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
734 735
00.63.735, ROZPORZĄDZENIE
AVT 735 Reg impulsowy
699 735
735
BMW 735 series 1990
735
735
735 - Kod ramki - szablon, RAMKI KOLOROWE DO WPISÓW
735
Część 2. Postępowenie zabezpieczające, ART 735 KPC, III CZP 139/07 - z dnia 27 lutego 2008 r
[ALL B6]Błąd 735 Czujnik pozycji klapy recyrkulacji – G143
735
735

więcej podobnych podstron