Niebo dla Misia
Długonosy mężczyzna nie wyglądał na takiego, którego byłoby stać na kupno misia w naszym sklepie. Miał na sobie zużyty prochowiec, mocno wymięty i wyplamiony, długie czarne włosy wiązał w wyliniały kucyk, starannie zasłaniając przy tym „na pożyczkę” łysinę rozrastającą się na czubku głowy. Chwiał się na nogach w charakterystyczny sposób, jakby był marynarzem, z trudem utrzymującym równowagę na rozkołysanym pokładzie.
Długo szwendał się po sklepie, oglądał, dotykał misie i misiaczki, te w sukienkach i te w czapkach z daszkiem, ubrane w mundury służb państwowych i nawet jednego w sutannie. Szczególnie długo przyglądał się misiównie baletnicy i dwóm słodko śpiącym na różowej poduszeczce misiowym aniołkom. W końcu wybrał. Podszedł do kasy, wydobył z kieszeni zniszczony portfel, wyciągnął z niego banknoty i pokazał długim, żółtym palcem moją półkę.
Dziewczyna, która pakowała nas w ozdobne pudełka, wzięła mnie na ręce jakby ze współczuciem. Czyżby przewidziała, co czeka mnie w przyszłym życiu, poza granicami naszego przytulnego sklepu? Potem ułożyła mnie troskliwie w zielonym kartoniku i nakryła wieczkiem. Zapadła ciemność.
W czasie wakacji często potem widziałem, jak długonosy mężczyzna pił. Zanim zabrał się za domową dyscyplinę, zawsze najpierw opowiadał o niebie. Mówił o Bogu, który cierpiał za ludzi. Podobno ten najważniejszy ludzki Bóg pozwolił w straszny sposób zabić swego Syna, aby wszyscy mogli pójść po śmierci do miejsca, gdzie nie ma bólu, poniżenia ani zła. Kto cierpi na ziemi – mówił – bierze też udział w tamtej ofierze i tym bardziej będzie szczęśliwy.
Długonosy mężczyzna na swój sposób strasznie kochał żonę i syna. Gdy tylko mógł, dbał, by byli szczęśliwi po śmierci i chyba chciał zapewnić im to szczęście jak najszybciej.
Czasem myślę, jakby to było, gdyby istniało takie niebo także dla zabawek. Chciałbym tego, naprawdę.
Wtedy jednak nie słyszałem jeszcze ani o Bogu, ani o niebie. Nie wiedziałem też niczego o własnym przeznaczeniu. Długonosy mężczyzna przyniósł mnie do domu i postawił z pudełkiem w pokoju chłopca. Mały otworzył kartonik rankiem. W mętnym, zimowym świetle, wpadającym skosem przez małe, brudne okienko, oglądałem pokój na poddaszu – ciasny, ponury, ciemny kąt, nadający się na magazynek lub suszarnię, a nie na pokój dla dziecka. A chłopiec oglądał mnie. Nad kartonikiem pochyliła się szczupła twarz, niepozbawiona jeszcze dziecięcej krągłości, ale blada i jakoś dziwnie wydłużona smutkiem. Nierówna grzywka opadała chłopcu na oczy, czyniąc je jeszcze bardziej mrocznymi niż były. Nie mam pojęcia, ile mógł mieć lat, nie potrafię określać wieku ludzi, jednak kontrast jego dziecinnej fryzury i śmiertelnej powagi spojrzenia zdumiał mnie i speszył. Chłopiec patrzył i patrzył, a jego oczy robiły się coraz większe i coraz bardziej okrągłe. W końcu wyciągnął ku mnie drobną rękę i dotknął mnie delikatnie, lekko, jednym palcem, jakby musiał najpierw sprawdzić, czy faktycznie istnieję.
Ludzie nie mają pojęcia, jak głęboko magiczną moc ma w życiu zabawki pierwsze dotknięcie wybranego przez los dziecka. Chuda dłoń chłopca stała się dla mnie właśnie ręką Boga, powołującą mnie do życia. To, co znałem dotąd, nie było życiem prawdziwym, tylko oczekiwaniem na życie. Teraz spłynął we mnie strumień światła, wypełniającego mnie po brzegi, przelewającego się poza granice mnie samego potężną, niepowstrzymaną falą czułości. Razem z czułością doświadczyłem po raz pierwszy cierpienia, wtedy wydawało mi się, że pojąłem już wszystko, posiadłem wszelką wiedzę. Zrozumiałem, że nie potrafię się sam poruszyć. Zrozumiałem, jak wielkim darem jest zdolność najdrobniejszego choćby gestu. I gdy tak wzbierała we mnie gorąca, wszechogarniająca tęsknota za dotykiem, przytuleniem, bliskością, tak dotkliwa, tak bolesna - każda pragnąca cząstka mnie zaczynała pojmować, że odtąd będę już zawsze skazany wyłącznie na to, co zechce dać mi mój chłopiec, co ofiaruje mi sam, z własnej woli. Nic nie zależy ode mnie. Jestem tylko po to, by go kochać. By być. Być potrzebnym. Lub odrzuconym.
Z półki sklepowej wielokrotnie oglądałem czułe powitania zabawek z ich dziećmi. I maluchy, i starsze, biedniejsze oraz błyszczące nowymi, markowymi ciuchami jak nasza misiówna baletnica – zawsze brały swoje zabawki w objęcia, ściskały. Te starsze czasem sprawiały wrażenie, jakby wstydziły się wzruszenia, ale tak samo jak każdy człowiek potrzebowały dotyku. Ludzie potrzebują przytulania, by wiedzieć, że jesteśmy z nimi naprawdę, że do nich należymy, uczą się przez dotyk należeć do innych…
Mój chłopiec bał się dotykania. Ostrożny, nieufny, potrzebował czasu na bliskość. Nie wyjął mnie z pudełka od razu, choć obdarzył głodem. Przyjrzał mi się tylko, a potem wziął pokrywkę, zamknął mnie w ciemnościach i gdzieś poniósł.
- Tato! Tato! – usłyszałem nieśmiały, naładowany niepewnością szept. – Znalazłem to na stole w moim pokoju. Czyje to jest?
- Twoje, od taty. Widzisz, Sev, jak bardzo tata cię kocha, kupił ci na urodziny takiego drogiego misia – odezwał się złamany głos kobiety, a ja poznałem imię mojego chłopca.
- To dlaczego sam mi tego nie powie?
- Bo tata jest zmęczony, wrócił wczoraj późno z pracy i musi się wyspać. Idź na górę i grzecznie pobaw się z nowym misiem, kochanie, zrobisz tym tacie przyjemność.
Kiedy znowu otworzyło się wieko pudełka, Sev siedział na brzegu stołu.
- Kocha… Zmęczony… Matka tak samo jak on myśli, że jestem głupi i niczego nie rozumiem! Uważa mnie za gówniarza. Miśki kupuje się gówniarzom. Lepiej kupiłby mi miotłę!
Obrócił się do mnie tyłem, zapiekły w swej dziecięcej złości, bezsilny wobec krzywdy, wyrządzonej przez dorosłych, do których należał tak, jak ja teraz należałem do niego. Wówczas ledwie zaczynałem się domyślać, że nosi w duszy głębokie rany, które być może już nigdy się nie zabliźnią. Dziś sądzę, że wtedy po raz pierwszy dane mi było uczestniczyć w tym, co dzieliło go od ludzi, co nie pozwalało przekroczyć granicy nieufności, zdobyć się na okazanie współczucia czy zainteresowania inaczej, niż za pomocą gniewu lub drwiny.
W końcu jednak oswoił się z myślą, że „taki drogi miś” może być do czegoś potrzebny takiemu małemu-dużemu chłopcu. Wydobył mnie z kartonu z nabożnym skupieniem.
- Jesteś nawet ładny, wiesz? – powiedział, w razie czego przezornie krzywiąc z niesmakiem wąskie usta, choć jego oczy stały się podejrzanie wilgotne. Potem dodał poważnie: – Będziesz zawsze ze mną. Jesteś przecież moim przyjacielem, wydaje mi się, że mnie trochę lubisz. Musisz być wyrozumiały, tolerancyjny i umieć dotrzymywać tajemnic. Tak mówi Lily. Nie mów nikomu, ona wie wszystko. Chciałbym ją lubić.
Wkrótce potem poznałem Lily. Matka Seva rozebrała sypiącą się choinkę, zdjęła światełka, zdobiące fasadę brzydkiego, ceglanego domu, spakowała rzeczy syna w duży kufer i wysłała pakunek oraz mojego chłopca do szkoły po świątecznej przerwie. W pociągu było pełno dzieci w różnym wieku, chłopców i dziewczynek, poprzebieranych w dziwne, długie ubiory, trochę przypominające sutannę misia-pastora. Sev także przywdział podobną szatę. Mnie zaś schował za pasek od spodni i ukrył pod swetrem tak, by nikt nie widział, że jestem z nim. Był rzeczywiście dużym chłopcem, wstydził się przyjaciela misia. Za to ja byłem z tej chwili najszczęśliwszym z misiów. Przytulony do jego chudych żeber, chłonąłem mydlany zapach ubrania i lekko gorzkawą, ziołową woń skóry mojego chłopca. Syciłem się jego ciepłem i bliskością tak mocno, że chwilami wydawało mi się, iż w mojej pluszowej piersi zaczyna budzić się prawdziwe serce i tyka cichutko, dyskretnie, niczym zegar odmierzający nieśmiałe chwile bezbrzeżnej radości. Bardzo krótkie i ulotne chwile.
Szliśmy gdzieś, poszturchiwani przez przechodzące obok osoby i gonieni pełnymi napięcia pytaniami nieznajomej dziewczynki.
- Ale czego ode mnie chcesz? No, powiedz wreszcie! Powiedz, bo pomyślę, że masz jakiś koszmarny plan! Dalej nie idę, powiedz natychmiast! Snape!!!
- Cicho Evans! Tylko coś ci pokażę. Spodoba ci się! Ale nie wolno ci mnie wydać, pamiętaj! Bo znam takie czary, że… Właź!
- Z tobą do ubikacji? Chyba zgłupiałeś!!!
- Przecież nikt nie widzi! Boisz się Pottera, bo jak zobaczy to cię wyśmieje? Nie dziwę ci się, wszyscy się go boją, to wcale nie jest tchórzostwo. – W głosie Seva zabrzmiała jakaś zła, fałszywa nuta. Przestraszyłem się, że takiego nie będę go lubił. Nagle odkryłem, że obok smutnego, skrzywdzonego dziecka mieszka w moim chłopcu podstępny, twardy i bezlitosny mężczyzna, który nie znosi porażki, odmowy, a nawet półsukcesów…
Mój strach spłoszyło jednak popołudniowe słońce przebijające przez mleczną szybę okna w toalecie. Sev wyciągnął mnie zza paska i podał ładnej dziewczynce o zielonych, zachwyconych, roześmianych oczach.
- O, Merlinie! – szepnęła. – Cudowny! Skąd go masz?
- Znalazłem.
Skłamał? Dlaczego?
- Taaak. Pewnie w skarpecie? Przyznaj się, dostałeś od Świętego Mikołaja.
- Nie ma Świętego Mikołaja. Jakaś ty dziecinna, Evans!
- Pewnie że nie ma, ale miło myśleć, że jest. Może gdybyś czasem myślał o takich miłych rzeczach, byłbyś szczęśliwszy, Snape? – Powiedziała to beztrosko i lekko, prawie radośnie, ale ja czułem, jak drżą jej ręce, gdy przytulała mnie do siebie z troskliwością, którą skłonna była obdarzyć nie mnie, a jego. – Dałeś mu jakieś imię?
- Po co? – burknął wrogo. – Nie jest mój, po co miałbym go nazywać? Chcesz, możesz go sobie wziąć i sama nazwać.
Nie!!!
- Nie. Moje miśki obraziłyby się, gdybym go przyjęła – odrzekła Lily poważnie. – Poza tym on kocha ciebie i jest ci bardziej potrzebny niż mnie, naprawdę.- Włożyła mnie z powrotem w ręce Seva. Rzeczywiście była mądra i wiedziała wszystko, uwierzyłem w to. Wtem do toalety ktoś gwałtownie załomotał. Potem wypowiedział jakieś gniewnie brzmiące słowo, rozległ się trzask, gryzący dym wypełnił pomieszczenie, a wraz z dymem wtłoczyło się do środka czterech chłopców, trzymających w rękach gładko wypolerowane patyki.
- Ale jaja, chłopaki! Smarkerus ma MISIA!!! – obwieścił triumfalnie ten najwyższy, potargany brunet w okularach.
Ten pierwszy raz bolał najmocniej. Nie oko, które pękło w zderzeniu z sedesem. Nie głowa, kilkakrotnie rozbita o umywalkę i przydeptana butem. Nie naderwane ucho. Nie nieistniejące serce, co umierało w pluszowej piersi niezliczoną ilość razy przez te kilka strasznych chwil.
Najbardziej bolały słowa.
Że to wszystko tylko moja wina. Że on mnie nienawidzi. Że jestem głupi, wstrętny i śmieszny z tą swoją misiową miłością. Że czegoś takiego nie ma i w ogóle nie jest potrzebne. Że on mnie wcale nie chciał, że jestem zbędnym śmieciem, a ona… ona jest głupia i dziecinna, i jeszcze nie wie, co to jest prawdziwe życie.
Potem w ciemności lochu, w podziemiach zamku pełnego magii starszej niż niejedna ludzka mądrość, mój chłopiec wyciągnął mnie z kosza na śmieci. Wziął mnie do swego łóżka, położył na poduszce, przytulił mocno i ciepło jak jeszcze nigdy… Iskierką różdżki naprawił pęknięte oko i naderwane ucho. Gładząc sponiewierany pyszczek, szeptał, że jestem najwspanialszym misiem, mądrym, pięknym i czułym, że pragnie mnie mieć, przeprasza i chciałby, żebyśmy nadal pozostali przyjaciółmi…
Był teraz najsmutniejszym z dzieci. Ciemność też pachniała smutkiem, smakowała gorzko jak łzy.
Leżę na swoim miejscu, ukryty wśród starych książek na samym dnie kufra. Po kilku latach przyjaźni z Sevem jest mnie mniej, niż wtedy, kiedy się poznaliśmy. Rozumiem dziś, dlaczego mój chłopiec nie wybrał na przyjaciela ani Lily, ani żadnego innego człowieka, tylko mnie – martwą, nieczułą, nieżywą przecież zabawkę. Tylko mnie może naprawdę zaufać. Tylko ja dochowam jego najgłębszych sekretów. Tylko ja wszystko mu wybaczę. Nawet tego cynicznego, podstępnego, twardego i bezlitosnego mężczyznę, któremu pozwolił wygrać ze skrzywdzonym, smutnym, lecz czułym i wrażliwym chłopcem.
Czasem się jeszcze przydaję… Ale coraz częściej myślę, jakby to było cudownie, gdyby istniało niebo dla zabawek. Chciałbym, by było. Uwierzyłbym w nie natychmiast. Po to, aby moje istnienie, moje oddanie znowu nabrało sensu. Abym nie musiał się bać, że kiedy nie będę miał już nic, co można będzie we mnie zniszczyć, gdy z rozprutego boku wysypią się wszystkie trociny i zgubię ostatnią łapę - moja miłość do smutnego chłopca, mojego chłopca, przestanie się liczyć, przestanie cokolwiek znaczyć.