683

Stanisław August a upadek Polski Z prof. dr hab. Zofią Zielińską z Uniwersytetu Warszawskiego – o epoce Stanisława Augusta i dzisiejszych z nią analogiach – rozmawia Jerzy Kłosiński. – Wystawa na Zamku Królewskim w Warszawie poświęcona Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu ponownie wywołała spór na temat polityki i roli ostatniego króla Polski. Ta wystawa to swoisty pomnik dla króla Stasia po latach, ale czy na to zasługuje? – Wszyscy naukowcy, którzy badają panowanie Stanisława Augusta na źródłach, mówią dziś o jego dokonaniach, jako polityka z dużym szacunkiem. Natomiast publicyści pozostali przy utartych w XIX wieku sądach deprecjonujących postać Stanisława Augusta.
– Ale byli też historycy, którzy krytycznie patrzyli na panowie tego króla, choćby Jerzy Łojek. – Z Jerzym Łojkiem polemizowałam, wykazując jak słaby był jego warsztat naukowy. Przykład: wymyślił sobie hipotezę, (którą ostatecznie uznał za absurdalną), iż król w czasie wojny 1792 r. utajniał przed wojskiem zapasy broni w fabryce w Kozienicach. Problem stworzył sam Łojek, bo w źródle ze schyłku 1793 r. była mowa o pozostającym na składzie tysiącu karabinów (cyframi), a Łojek odczytał jedynkę, jako czwórkę. 1000 karabinów to była produkcja dwuletnia (1792–1793), żadne utajnianie nie mogło wchodzić w grę.
– Czyli nie zgadza się Pani z tym stwierdzeniem Jerzego Łojka: „Niestety, w dziedzinie najważniejszej – ratowania niepodległego lub choćby tylko udzielnego bytu państwowego Rzeczypospolitej – Stanisław August zadania swego nie spełnił, chociaż miał wielkie szanse i wielkie możliwości”? – Nie miał żadnych możliwości, bo Polska była głęboko uzależniona od Rosji już od początku wieku. Przypomnę – w 1733 roku 12,5 tys. elektorów wybrało Stanisława Leszczyńskiego. I cóż, wkroczył do Polski 35-tys. korpus rosyjski i w ciągu 2 lat pokonał pospolite ruszenie, które broniło majestatu Leszczyńskiego, a Rosja narzuciła nam Augusta III. To jest dowód głębokiej i faktycznej już wówczas, a nie dopiero w czasach Stanisława Augusta istniejącej, niesuwerenności państwa polskiego.
– Ale zarzut podstawowy brzmi, że nie wykazał siły charakteru. Był słaby i uległy wobec Katarzyny II, cechowało go kunktatorstwo, brak zdecydowania i wiary w polskie możliwości, obłaskawiał wrogów, szczególnie sprzedajną cześć magnaterii, a wykazywał nadmierną troskę o własne interesy kosztem Rzeczypospolitej itp. Czyli jednym słowem zawinił człowiek, który nie umiał wykorzystać szans Rzeczypospolitej. – To jest klasyczna lista nieprawdziwych zarzutów. W źródłach jest wiele wzmianek o słabości charakteru króla rzeczywiście już w początkach jego panowania, tyle, że one znajdują się w źródłach rosyjskich. W październiku 1765 r., a więc rok po objęciu tronu przez króla, Katarzyna II zaczyna wyrażać się negatywnie o słabości charakteru Stanisława Augusta. Dlaczego? Bo podjął próbę wysłania polskiego ambasadora do Francji, aby nie tylko z Rosją utrzymywać stosunki dyplomatyczne, aby zdobyć dla niej swego rodzaju przeciwwagę. To nie jest wyraz słabości, a próba emancypacji. Katarzyna określa to, jako dowód niezrozumienia, na czym polega prawdziwy interes Polski, jako słabość. Czy mamy się z taką interpretacją zgadzać? O słabości króla mówi niemal od początku panowania Stanisława Augusta ambasador rosyjski Nikołaj Repnin. Chodzi o to, że król współpracował ściśle z wujami Czartoryskimi, nie chciał ich porzucić (ich stronnictwo, „Familia”, stanowiło jego polityczne zaplecze) i związać się wyłącznie z ambasadorem rosyjskim. Słabość charakteru, twierdził Repnin, nie pozwalała się monarsze uwolnić spod przewagi wujów. Czy my też mielibyśmy współpracę króla z wujami oceniać, jako słabość, a nie współdziałanie dla dobra państwa polskiego? I jeszcze jeden przykład. W roku 1766 Katarzyna pisze w odpowiedzi na list króla, w którym prosił o wycofanie się imperatorowej z nadmiernych żądań w sprawie dysydenckiej, że ona tego na pewno nie zrobi, bo wie (oczywiście lepiej niż polski władca), co jest prawdziwym dobrem Rzeczypospolitej. Pisze, że „wola bardziej zdecydowana niż WKM potrafiłaby już dawno znaleźć wyjście z tej sytuacji”. A więc znów: „niezdecydowana wola”, czyli słabość charakteru, gdy de facto chodzi o to, że polski władca nie godzi się ślepo wykonywać rosyjskich żądań, które uważa za szkodliwe dla Polski. Ale ten sam ton – o słabości Stanisława Augusta – znalazł się już w zupełnie innych okolicznościach w źródle polskim – traktacie autorstwa Hugona Kołłątaja, Stanisława i Ignacego Potockich oraz Ksawerego Dmochowskiego z 1793 r. „O ustanowieniu i upadku Konstytucji polskiej 3 maja”. Jego autorom, przygotowującym insurekcję, zależało na przekonaniu rodaków, że Polska ma szanse na stoczenie zwycięskiej wojny z Rosją. Nic to, że przegrała wojnę w 1792 r., ta przegrana wynikała (jakoby) z postawy Stanisława Augusta, z jego słabości. Ta fałszywa (i zastosowana świadomie) teza służyła celowi politycznemu Kołłątaja i towarzyszy, ich dzieło miało spełniać rolę powstańczego manifestu.
– Uważa Pani, że postępownie króla po uchwaleniu Konstytucji 3 maja można usprawiedliwić? Opóźnianie przygotowania do obrony, po pierwszych klęskach czekanie na list Katarzyny, a gdy ona mu nakazuje w tym liście przystąpienie do Targowicy, natychmiast to robi, rezygnuje z dalszego oporu i szukania wsparcia na innych dworach. – Po pierwszym rozbiorze król doszedł do wniosku, że nie wolno mu już nigdy narazić państwa na odwet Rosji. Ale nie zamierzał przy tym rezygnować z reform – i to jest jego zasługa. I gdy na Sejmie Czteroletnim zarysowała się szansa przeprowadzenia wielkiej reformy ustrojowej, król ją wykorzystał. Pamiętajmy, bowiem, że to Stanisław August napisał Konstytucję 3 maja. Zasada, że nie wolno mu już nigdy narazić państwa na odwet Rosji, stanowiła pryncypium monarchy między rozbiorami. Próbował małymi krokami dokonywać reform wewnętrznych, których Rosja i tak bardzo pilnowała. Polska miała wszak pozostać beznadziejnie słabym państwem, bo tylko to gwarantowało zależność od Petersburga. Coś się jednak królowi udało utrwalić: Szkoła Rycerska i Komisja Edukacji Narodowej przetrwały, przeprowadzono w ograniczonym zakresie reformy miejskie. Teraz odpowiedzialność za rok 1792. Dla króla przystąpienie do Targowicy, czyli spełnienie wstępnego warunku, jaki postawiła Katarzyna II w odpowiedzi na prośbę o rozejm, było czymś niesłychanie upokarzającym. I dla władcy, i dla narodu w jego osobie. Ale sytuacja była taka, że to upokorzenie traktowano, jako jedyną szansę na uniknięcie kolejnego rozbioru. Tak rozumieli to wszyscy przywódcy polityczni, choć nie wszyscy członkowie Rady Wojennej w głosowaniu wyjście to poparli. Ale nikt nie był w stanie wysunąć alternatywy. Skądinąd targowiczanie bali się tego akcesu króla, obawiali się, że ich zdominuje i odzyska władzę, jako przywódca państwa. Rzeczywistość okazała się gorsza – mimo ceny w postaci targowickiego akcesu, do II rozbioru doszło.

– Widać, że nadzieje króla były całkowicie błędne. Takim gwoździem do trumny było to, co podkreśla Jerzy Łojek, że Stanisław August podpisał swoją abdykację, nadając w ten sposób likwidacji Rzeczypospolitej sankcję prawa międzynarodowego. – Też uważam abdykację za błąd. Błąd, bo wcześniej, gdy król kapitulował wobec Rosji, to za jakąś wartość polityczną. W tym wypadku to była wymiana wartości politycznej, jaką stanowiła korona, na wartość – nazwijmy ją – cywilną, tzn. na obietnicę, że państwa rozbiorcze spłacą 40 mln długu Rzeczypospolitej. To nie był walor polityczny w jakikolwiek sposób porównywalny z koroną. Natomiast nie łączyłabym z odmową abdykacji realnego znaczenia prawnego. Zanim zaborcy wymusili na Rzeczypospolitej uznanie cesji w 1773 r., król i sejm zadbali o to, by widać było, że działają pod przymusem. Czyli to, co zrobią, nie ma wartości w świetle prawa międzynarodowego. Beznadziejna sytuacja Polski przesądziła o tym, że państwo upadło. Obwinianie o to króla jest wynikiem pewnych psychologicznych zabiegów czy potrzeb polskiego społeczeństwa. Naród próbował tę wielką ranę jakoś unieść i zrzucenie winy na króla w tym pomagało. Nasuwa się też pytanie, w jakim stopniu utrata niepodległości była winą pokoleń z XVIII wieku. Gdybyśmy tak stawiali sprawę, to pod pręgierzem znalazłby się nie Stanisław August, a ludzie, którzy powstrzymywali reformy i w ten sposób utrwalali słabość Rzeczypospolitej. Można wskazać cały szereg osób, które w okresie stanisławowskim ponoszą odpowiedzialność za osłabianie państwa, ale są to przede wszystkim magnaccy oponenci Stanisława Augusta, a nie król.
– Wystawa stała się jednak okazją do odnowienia tej polemiki. Piotr Semka napisał: „Dlaczego pokolenie legionowe z taką niechęcią odnosiło się do postaci ostatniego króla Polski? Piłsudczycy byli wychowani na legendzie zbrojnego czynu, ale to nie wyjaśnia całkowicie ich awersji. Obrona Stanisława Augusta zbyt mocno kojarzyła im się z dobrze znaną sprzed I wojny światowej logiką oswajania się z dyktatem silniejszych od Polski mocarstw rozbiorowych. Ludzie, którzy dusili się w atmosferze wychodka, chcieli raz na zawsze zerwać z dziedzictwem wyuczonej bezradności”. – Sytuacja Polski we wrześniu 1939 roku była beznadziejna. I co byli w stanie zrobić wtedy piłsudczycy, żeby uratować państwo? Mogli jedynie opuścić kraj i była to decyzja racjonalna, pozwoliła uniknąć formalnej kapitulacji w imieniu polskiego państwa. Kierowali nim potem z zagranicy, jednak nie zdołali skłonić naszych zachodnich sojuszników, aby nie oddali Polski w rosyjskie władanie. I tu jest najgłębsza analogia układu stosunków międzynarodowych, bo dominacja rosyjska nad Polską i brak alternatywy dla niej powstała w pierwszej ćwierci XVIII wieku i w zasadzie ten układ stosunków trwa w Europie do dziś. W tej strefie Europy dominacja rosyjska przesądza wciąż jeszcze o naszych możliwościach.
– Czy mamy takie elity jak w okresie rozbiorowym, które są uległe wobec nacisków i wpływów rosyjskich i jesteśmy bytem niesuwerennym, bo np. reakcja na katastrofę smoleńską obozu Tuska i Komorowskiego oraz znaczącej części elit jest uważana za uległość wobec Rosji. Czy tu raczej czynniki wewnętrzne decydują, że poddajemy się temu dyktatowi, czy zewnętrzne? – Nie ulega dla mnie wątpliwości, gdy patrzę choćby na śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej, że jest to dowód szalonego uzależnienia polskich elit od Rosji. Może dałabym słowo „elit” w cudzysłowie, może raczej należałoby mówić o rządzących Polską. Podejrzewam, że to uzależnienie jest po części dobrowolne, a po części wymuszone sytuacją. Ale odnosi się wrażenie kolosalnej uległości nie tylko wobec Rosji. Flirt rosyjsko-niemiecki sprawia, że np. wówczas, gdy negocjowaliśmy niekorzystną umowę gazową, Niemcy odrzuciły naszą prośbę o zagwarantowanie nam wsparcia energetycznego na wypadek niepowodzenia w negocjacjach, czyli nie umożliwiły nam alternatywy w obliczu rosyjskiego dyktatu, zgodziły się na ów dyktat. Niemcom zapewne tak samo jak Rosji zależy na słabości państwa polskiego i w tym sensie sytuacja jest bardzo podobna do tej z drugiej połowy XVIII wieku.
– Wniosek jest taki, że nasze elity postpeerelowskie są albo nieświadome sytuacji, albo przekupne, jak w XVIII była część magnaterii. – Trwa, jak sądzę, uzależnienie zewnętrze, które nie przestało istnieć po upadku PRL. Po drugie można zaobserwować negatywny dobór ludzi pod kątem pewnych celów założonych przez dysponentów politycznych – tak jak w wieku XVIII. Ale to wszystko nie usprawiedliwia uległości oraz zaniechania walki o suwerenny byt naszego państwa. Porównując wiek XVIII z czasami dzisiejszymi: w warunkach niesuwerenności król stworzył Szkołę Rycerską, kształcącą kadry oficerskie i fachowych urzędników dla państwa. A jak wygląda dzisiejsza troska o polską armię? Komisja Edukacji Narodowej patronowała reformie uniwersytetów i czuwała nad poziomem podporządkowanego im szkolnictwa, stworzyła wzory, na których oparł się Adam Jerzy Czartoryski, przeprowadzając reformę szkolnictwa w imperium rosyjskim w pocz. XIX w. A co dobrego przyniosły reformy szkolnictwa w III RP, zarówno w zakresie organizacji oświaty, jak zmiany programów nauczania, m.in. historii? Także ze względu na skład społeczeństwa nie widzę możliwości szerokiej akcji na rzecz wzmocnienia państwa czy nawet tylko rozpoznania jego prawdziwego interesu. Kołłątaj pisał już w „Listach Anonima”, że jeśli nie zrobimy z 10 mln niewolników, (czyli wówczas chłopów) – obywateli, którzy państwo polskie będą uważali za swoje, o interes, którego będą chcieli walczyć i z nim się identyfikować, to w wypadku zewnętrznego nacisku nie utrzymamy niezależności. W czasie II wojnie światowej w rodzinach inteligenckich, które świadomie identyfikowały się z państwem, straty sięgały powyżej 70 proc. A powojenna emigracja dotyczyła w dużej mierze także tej grupy. Powojenne niszczenie ludzi objęło głównie patriotów, także tych o korzeniach robotniczych i chłopskich, którzy w XIX w. stali się świadomymi Polakami, dlatego dziś mamy inne społeczeństwo. To społeczeństwo, którego duża część nie identyfikuje się z państwem ani tym z przeszłości, ani teraźniejszym, nie ma wyrazistego poczucia tożsamości narodowej. Stanowi to wynik wielu procesów historycznych. Można też wskazać kilka momentów w III RP, kiedy dołożono sporo wysiłku, aby utrudnić czy uniemożliwić rodzącą się identyfikację z państwem polskim ludzi, u których to poczucie tożsamości się rodziło. To były, jak sądzę, świadome zabiegi pomniejszenia liczby „obywateli”, przy głośnych deklaracjach, że walczymy o społeczeństwo obywatelskie. Jeden z tych zabiegów polegał na wbudowaniu w fundamenty III RP zasadniczych fałszów. Mówi się nam np., że nieważne, co kto kiedy robił, nie należy oceniać przeszłości i nazywać czarnego czarnym, białego białym, z donosicieli robi się przede wszystkim ofiary, a ofiarom tych donosów, gdy walczą o prawdę, przypisuje się ze złą wolą motywy zemsty – a nie troskę o sprawiedliwość. To rodzi wewnętrzne oburzenie u ludzi i osłabia ich poczucie związku z państwem, w którym tego rodzaju fałsze są oficjalnie propagowane. Taki sam cel – osłabienia poczucia identyfikacji społeczeństwa z państwem – dostrzegam w uporczywym wmawianiu nam, coraz zresztą bardziej buńczucznie i bezkarnie, że patriotyzm jest czymś negatywnym, czy wreszcie w deprecjonowaniu polityki, jako troski o dobro wspólne. Im mniej ludzi będzie aktywnymi, tym lepiej – jak u Słowackiego: „Pijcie wino, idźcie spać”. Dlatego z ogromnym niepokojem myślę o przyszłości naszej suwerenności. Rozmawiał Jerzy Kłosiński.

Co Tusk obiecał Schulzowi?

1. Wczorajsze i przedwczorajsze ustawki w mainstreamowych mediach, dotyczące sukcesu Premiera Tuska na szczycie UE w Brukseli, zepchnęły na dalszy plan, sensacyjną wiadomość, jaką przekazał nowy Przewodniczący Parlamentu Europejskiego, niemiecki socjalista Martin Schulz. Otóż jeszcze przed rozpoczęciem szczytu na konferencji prasowej po porannym spotkaniu z Tuskiem, Przewodniczący Schulz powiedział zdumionym polskim dziennikarzom, „że Premier Polski, zadeklarował jasno, że chce przyłączyć się do strefy euro do 2015 roku”. Dodał także, że 2015 rok jest nie tylko „do zrobienia” pod kątem spełnienia kryteriów, ale także „życzymy sobie tego”. Prawie natychmiast zareagował minister Rostowski, który wręcz nachalnie tłumaczył dziennikarzom, że Przewodniczący Schulz ewidentnie nie zrozumiał, co nasz Premier mówił. Później także Tusk tłumaczył, że rok 2015 wymienił, jako datę wypełnienia przez nasz kraj kryteriów z Maastricht.

2. Im gorliwiej jednak zaprzeczają tej informacji Tusk i Rostowski, tym bardziej nie wydaje się, że Przewodniczący Schulz się przesłyszał albo nie zrozumiał, co Tusk do niego mówił. Tego rodzaju spotkania są przecież tłumaczone na języki ojczyste rozmówców, a pomiędzy spełnieniem kryteriów z Maastricht i wstąpieniem do strefy euro jest taka przepaść pojęciowa, że trudno pojąć jak mogłoby dojść do ich utożsamienia. Zresztą Schulz nie ma interesu, aby w tej sprawie mówić nieprawdę, Tusk natomiast mógł deklaracji, że Polska chce wejść do strefy euro do roku 2015, używać, jako argumentu za naszą obecnością przy stole podczas posiedzeń krajów strefy euro. Natomiast ogłaszanie tego polskiej opinii publicznej właśnie w okresie, kiedy poparcie w badaniach dla naszej obecności w strefie euro spadło zdecydowanie poniżej 50%, jest dla Tuska szalenie niewygodne i to z dwóch powodów.

Po pierwsze skoro w Polsce jest już zdecydowanie więcej przeciwników wspólnej waluty niż jej zwolenników, to dla premiera, który większość ważnych decyzji podejmował pod wpływem sondaży, jest sygnałem, żeby o tym nie mówić publicznie.

Po drugie w kraju Premier Tusk w ostatnich miesiącach zarówno w Parlamencie jak i na konferencjach prasowych mówił, że tym razem nie będziemy określać daty wejścia do strefy euro, tylko będziemy starali się jak najszybciej spełniać kryteria wejścia do tej strefy (po wpadce z jesieni 2008 roku, kiedy to w Krynicy na Form Gospodarczym, Tusk ogłosił, że przyjmiemy euro już w 2011 roku). A więc okazałoby się, że Tusk, co innego mówi polskiej opinii publicznej a co innego brukselskim urzędnikom i oficjelom, czyli mówiąc wprost okłamuje Polaków i to w fundamentalnej sprawie, rezygnacji z narodowej waluty.

3. Premier Tusk, mógł w sprawie naszego przystąpienia do strefy euro już w 2015 roku usłyszeć zachęty od europejskich decydentów Stąd jak sądzę stwierdzenie, że rok 2015 jest „do zrobienia”, jeśli chodzi o spełnienie kryteriów wejścia do strefy euro przez Polskę. Przystąpienie do strefy euro 40 milionowego kraju, którego PKB wynosi blisko 400 mld euro oznaczałoby przyjęcie gospodarki, której potencjał jest większy od sumy wszystkich dotychczasowych rozszerzeń strefy euro (o Grecję, Maltę, Cypr, Słowację, Słowenię i Estonię). Pozyskanie takiego nowego partnera w sytuacji potężnych kłopotów strefy euro, może mieć szczególne znaczenie przy konstruowaniu kolejnych programów pomocowych. Pięciomilionową Słowację dotychczasowe programy pomocowe dla krajów strefy euro kosztowały już około 5 mld euro gotówki i gwarancji kredytowych, ośmiokrotnie ludnościowo większą Polskę kosztowałyby przynajmniej 30-40 mld euro, a takie sumy zrujnowałyby nasze finanse publiczne. No, ale to kłopot Polski, która bardzo chce pomagać, jeżeli już nie Grekom, to może Włochom i Hiszpanom, a aby ta pomoc była adekwatna do potrzeb tych krajów, to nowy Europejski Mechanizm Stabilizacyjny (ESM), który wystartuje już od 1 lipca 2012r. musi zebrać przynajmniej 500 mld euro żywych pieniędzy. Starym europejskim zadłużonym wyjadaczom, potrzebne są młode europejskie „jelenie”. Tusk usilnie próbuje sprowadzić Polskę do tej roli w Europie. Zbigniew Kuźmiuk

Wejściówka za 7 miliardów Hosanna - wielki sukces! Przynajmniej w takim tonie wypowiadają się internetowe płatne mendy, bo nawet rządowi dziennikarze wypowiadają się z pewną rezerwą, podobnie, jak kiedyś uprzejmie, ale z zażenowaniem patrzono na Jelcyna po pijacku dyrygującego orkiestrą. Albo na szacownego nestora rodu śpiewającego piskliwym głosem czastuszki na weselu. Uśmiech obecny, ale nieco wymuszony. Zarówno Sikorski, jak i Tusk zaangażowali cały swój prestiż w przypodobanie się Niemcom w nadziei na nagrodę. Nie żądali wiele, zresztą, jakie tam znowu „żądali”, oczekiwali raczej. Oni nie z tych, co żądają, nie ten profil psychologiczny. Z buta, to oni potrafią wskoczyć na Wdowy Smoleńskie, wobec silniejszych obowiązuje zasada „ Iziwnitie, druzja” Grasia. Niestety, taktyka Donalda Tuska, by znienacka rzucać jakieś z … no, z kapelusza, żeby nie powiedzieć dosadniej, skąd, wyjęte obietnice, koncepcje, jakieś Euro wprowadzane za tydzień, kastrowani pedofile, przemoc w rodzinie, katarskich inwestorów ratujących stocznie, niczym kawaleria ratująca kawalkadę wozów osadników przed Apaczami, zupełnie się nie sprawdza za granicą, wobec poważnych polityków i prasy niezwiązanej służbowymi zależnościami i panicznym strachem przez PiS. Muszą tam na tych piłkarzyków patrzeć, jak na jakiś błaznów. Oops, sorry, zapomniałem, że, zdaniem Wyborczej „Europa mówi Sikorskim”. Tak, tak… Tak można pisać na użytek wewnętrzny, dla miejscowych głupków, natomiast zupełnie nie działa na ludzi, którzy trochę podróżują po świecie i sami czytają i oglądają, co tam o nas piszą, a częściej nie piszą. Niestety obraz rządu z kabaretu Moralnego Niepokoju R. Górskiego przez przypadek jest bardzo bliski rzeczywistości. Jak nie prawda, to dobrze zmyślone, jak mówi włoskie przysłowie. Se non e vero, e ben trovato. Niekompetencja i głupota, niefrasobliwość i rozpaczliwa nieznajomość mechanizmów dawała o sobie znać wielokrotnie. Wtedy, po tragedii smoleńskiej, gdy Tusk ani sam nie wiedział, ani nikogo nie zapytał, bo i kogo, wokół sami ignoranci, tacy, jak i on sam, o te konwencje i o porozumienia, o konsekwencje prawne jednych i drugich. Jedyne, co w tych mózgach się kołatało, to po pierwsze strach, że wyjdzie na jaw udział w tym wszystkim, po drugie, i to było chyba ważniejsze, ważniejsze, niż wszystko inne, zapewnienie, by Kaczyński w żaden sposób nie odniósł żadnej korzyści propagandowej z tej tragedii. Stąd ta projekcja swoich uczuć i myśli i maniakalne powtarzanie, żeby „nie grac trumnami”. Jeśli ktokolwiek grał trumnami, to właśnie oni, a myśmy dali się sterroryzować i zepchnąć do defensywy. Identyczna niekompetencja była widoczna w ostatnich dniach, gdy nieudolnie usiłowano przepchnąć po cichu tę nieszczęsną ACTA przy okazji kłamiąc, kłamiąc, kłamiąc , a następnie znowu kłamiąc. Mnie najbardziej uderzyła właśnie ta prawidłowość godna kabaretu-

a/ no, wicie, wcale nie musimy podpisać, chociaż

b/ musimy podpisać, bo wszyscy już podpisali,

c/ nikt nie podpisał, ale pewnie wkrótce podpiszą,

d/ no, wcale nie jest powiedziane, spotkamy się zastanowimy,

e/ musimy podpisać,

f/ podpisujemy, bo się nie ugniemy przed terrorem złodziei i idiotów, ale

g/ może nie ratyfikujemy, przeanalizujemy „każdą literę” porozumienia, które właśnie kazaliśmy podpisać.

Potem, oczywiście okazuje się, że ratyfikacja nie ma znaczenia, bo wystarczy, żeby podpisało 6 krajów Unii, żeby umowa obowiązywała na całym obszarze Unii. Ciekawy mechanizm, nawiasem mówiąc, zważywszy, że jest klauzula umożliwiająca wypowiedzenie ACTA z półrocznym wyprzedzeniem. Wypowiemy, a porozumienie i tak obowiązuje. Co tam, wypowiemy, nie ratyfikujemy w ogóle i też nic z tego nie wynika. Ratyfikujemy, ale wypowiemy, czy coś się zmieni? Obowiązuje mniej, tak samo, czy bardziej? Fajnie, czy jakiś prawnik może mi to w prosty sposób wyjaśnić? No i wreszcie coś, co już jest bez porównania poważniejsze, bo tu igramy z niepodległością Polski. Niepodległością, którą handlujemy, niczym aportem wnoszonym do spółki w celu zapewnienia kilku oficjelom objęcia kiedyś tam w przyszłości funkcji komisarza czegoś tam. Do tego dorzucamy 7 miliardów euro specyficznej opłaty za bilet - wejściówkę na obrady. Bez prawa głosu, raz na jakiś czas, nie wiem, po co nam takie upokorzenie, taka żenada. Nie jestem w stanie dostrzec ani jednej korzyści z tego, że raz, czy dwa razy na rok zostanie Sikorski, czy kto tam, wpuszczony na sale obrad, posłucha sobie, zje herbatniczka, wypije colę i wyjdzie. I co, kuźwa z tego? Aha, zapomniałem o najważniejszym, poklepią go po pleckach, aż kurz pójdzie. Nawet kilka razy, salwą, na dwie ręce. Jak ofermę klasową dla śmiechu. Pisałem już kiedyś, że ta fucha dla Tuska, załatwiana kosztem suwerenności i miliardów dolarów kosztuje nas stanowczo zbyt wiele, dużo taniej byłoby zrobić narodową zrzutę, zapłacić mu równowartość tej pensji, diet, emerytury, ba, można by się umówić, że immunitet mu damy, obiecamy, że nie będziemy się czepiać tego Smoleńska i tych wszystkich pomniejszych historii, afer, przekrętów, przewałów, nadamy mu tytuł Hetmana Wielkiego Półkuli Północnej, albo i Drogi Mlecznej, jeśli tak mu zależy na tytułach, niech tylko sobie idzie on i jego piłkarzyki w cholerę. Taniej wyjdzie i szkody dla Polski mniejsze. Seawolf

Tajemnica czarnej skrzynki, Jaka-40 Nagrania rozmów ze Smoleńska zarejestrowane w czarnej skrzynce i na taśmie magnetofonu, Jaka-40, które są w polskich rękach od prawie dwóch lat, mogą zmienić bieg śledztwa – wynika z wypowiedzi technika pokładowego, Jaka-40 dla „GP”. Zapisy te podważają prawdopodobnie wiarygodność wszystkich opublikowanych dotąd kopii rozmów między Tu-154 a wieżą.

„Gazeta Polska” dotarła do chorążego Remigiusza Musia, technika pokładowego, Jaka-40, który wylądował w Smoleńsku godzinę przed katastrofą Tu-154. Jak twierdzi Muś, rosyjski kontroler podał Jakowi-40 komendę o zejściu na wysokość 50 m, czyli poniżej przepisowej wysokości 100 m, na której podejmuje się decyzję o lądowaniu. Według chorążego, Tu-154M 101 oraz Ił-76 dostały od Rosjan taką samą komendę. Remigiusz Muś słyszał te słowa w radiostacji pokładowej. Powiedział nam:

– Komenda ta dla nas, iła i tupolewa brzmiała: „Odejście na drugi krąg z wysokości nie mniejszej niż 50 m (po rosyjsku: »uchod na wtaroj krug nie mienie piatdiesiat mietrow«)”. O ile w pojedynczym przypadku można by mieć wątpliwości, czy technik pokładowy, jaka wszystko dobrze zrozumiał, o tyle mało prawdopodobne jest, by Muś przesłyszał się aż trzykrotnie. Tym bardziej, że chorąży zna dobrze język rosyjski, także w specyficznych kwestiach lotniczych.

Czy istnieją dowody potwierdzające wersję chorążego? Jak twierdzi Muś, komenda kontrolerów zezwalająca na zejście Iła-76 do 50 m nagrana została na magnetofonie pokładowym, Jaka-40. Taka sama komenda, skierowana przez wieżę w Smoleńsku do załogi, Jaka-40, powinna z kolei znaleźć się w czarnej skrzynce tego samolotu. Chorąży mówił już o tym w lipcu 2010 r. (w rozmowie z portalem tvn24.pl) po tym, jak „Gazeta Polska” ujawniła treść identycznie brzmiących zeznań pilota, Jaka-40, Artura Wosztyla. Dziś, 21 miesięcy po katastrofie, Muś w dalszym ciągu jest pewien tego, co usłyszał, a dziś jego słowa nabierają jeszcze większej wagi.Jak się, bowiem dowiedzieliśmy, wojskowi prokuratorzy już od kwietnia 2010 r. dysponują taśmami magnetofonowymi, z Jaka-40 (w dniu katastrofy smoleńskiej zabezpieczyła je Żandarmeria Wojskowa). Jednak wciąż je… badają. Na nasze pytanie, czy prokuratura wojskowa jest w posiadaniu zapisu rozmów nagranych na magnetofonie znajdującym się w Jaku-40, a jeśli tak, czy ten zapis badała, płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej, odpowiedział: – Prowadząca śledztwo dotyczące katastrofy smoleńskiej Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie uzyskała zapisy rozmów, o które panowie pytają, i obecnie pracują nad nimi biegli. Odczytywanie rozmów z oryginalnej taśmy magnetofonowej trwa już, więc prawie dwa lata! Według rozmówców „GP” informacje Musia prokuratorzy ocenili jako strategiczne dla śledztwa, dlatego był on trzykrotnie przesłuchiwany. Dlaczego w takim razie nie uczyniono z owych strategicznych zeznań użytku? Czy decyzje w tej sprawie podejmował szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej, gen. Krzysztof Parulski?

Dlaczego padła komenda: 50 metrów? Czym kierowała się wieża, podając Tu-154, Jakowi-40 i Iłowi-76 zdumiewające komendy, że mogą zejść do 50 m? Nie wiadomo. Ale tego, że one padły, Remigiusz Muś jest całkowicie pewien.

– Jeżeli wysokość decyzji dla lotniska wynosi 100 m, a kontroler z wieży podaje nam 50 m, to znaczy, że chce przekazać, iż według niego warunki są na tyle dobre, że można zejść do 50 m, że jest to w danym momencie bezpieczna wysokość. Więc załoga, niezależnie od procedury i informacji w karcie podejścia, kierując się taką komendą kontrolera, który obniża te warunki, ma prawo zejść do 50 m – mówi nam Remigiusz Muś. I dodaje:

– Karty podejścia określają standardową procedurę. Zdarzało się, że lądując np. w Brukseli, Monachium czy Frankfurcie nad Menem, lądowaliśmy na podstawie karty podejścia, którą kontroler „kasował” swoją wypowiedzią. Jesteśmy przyzwyczajeni do takich sytuacji, że kontroler, ułatwiając nam podejście, podaje wysokość, do jakiej możemy się zniżyć, przystosowaną do warunków bieżących, tj. pogody i ruchu lotniczego panującego nad lotniskiem. My jednak zawsze podchodziliśmy do tego zagadnienia z pewną rezerwą, nie dopuszczając do przekroczenia minimalnych warunków określonych dla samolotu, pilota oraz samego lotniska. Podkreślmy: komendy o 50 m nie ma w żadnej z opublikowanych dotychczas wersji stenogramów z Tu-154. Także w ostatniej wersji, sporządzonej przez pracowników krakowskiego Instytutu Ekspertyz Sądowych, zamiast „50 m”, o których mówi Remigiusz Muś, w ustach rosyjskiego kontrola pojawia się „100 m”. Nasz informator – doświadczony wieloletni kontroler z lotniska Okęcie – uważa, że dla kapitana Protasiuka informacja o możliwości odejścia na drugi krąg z wysokości nie mniejszej niż 50 m była dziwna.

– Taka komenda nie powinna paść. Można to porównać z sytuacją na drodze, na której obowiązuje ograniczenie prędkości do 50 km/h, a policjant drogówki każe kierowcy jechać 100 km/h. Komenda o 50 m, nawet, jeśli padła, nie oznaczała, że zmienia się wysokość decyzji dla tego lotniska. Kapitan Protasiuk postanowił, więc odejść na drugi krąg na wysokości 100 m, zgodnie z procedurą – mówi. Fakt, że doszło do katastrofy, oznacza, że w ostatnich chwilach lotu stało się coś, o czym dotychczas nie wiemy. Zastanawiające jest, dlaczego kontroler podał kapitanowi Protasiukowi komendę o możliwości zejścia do 50 m, skoro warunki nie tylko się nie polepszyły, lecz były zdecydowanie coraz gorsze.

– Może ktoś mu tak podpowiedział lub przy słuchawkach była osoba zastępująca kontrolera? Tego nie wiemy i być może nigdy nie będziemy wiedzieć – mówi nasz informator. Jedno jest pewne: słowa kontrolera z wieży w Smoleńsku, które mogły sprowadzić na polski samolot zagrożenie, nie wpłynęły na działania załogi Tu-154. Potem zaś zniknęły ze wszystkich nagrań i stenogramów, choć – jak twierdzi z przekonaniem chorąży Muś – na nagraniach z tego samolotu znajduje się dowód na wydanie identycznej komendy załogom Iła-76 i Jaka-40. Jeśli takie same słowa skierowano z wieży do pilotów Tu-154, oznaczałoby to, że wszystkie przedstawione nam kopie nagrań – a więc zapisy rozmów z kokpitu tupolewa oraz z wieży lotów – zostały sfałszowane.

Gdzie jest nagranie rozmów z wieży? Tymczasem wciąż nie wiadomo, dlaczego tak ważnych dla śledztwa zapisów rozmów z rejestratora, Jaka-40 dotąd nie ujawniono opinii publicznej. Trudno także wyjaśnić przyczynę, dla której tak długo trwa badanie przez biegłych magnetofonu z tego samolotu. Nie wiemy również, czy nagrania, z Jaka-40 porównano z nagraniami z wieży w Smoleńsku, by stwierdzić, czy i w jakim stopniu oba zapisy się pokrywają. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski

Czy Komorowski zapłacił Yunusowi? Ile? W Polsce gościł laureat Pokojowej Nagrody Nobla, Muhammad Yunus, urodzony w Bangladeszu. Dziś występował na konferencji wspólnie z prezydentem Komorowskim. Jedna z niezależnych fundacji chciała z noblistą zorganizować spotkanie. (...) W Polsce gościł laureat Pokojowej Nagrody Nobla, Muhammad Yunus, urodzony w Bangladeszu. Dziś występował na konferencji wspólnie z prezydentem Komorowskim. Jedna z niezależnych fundacji chciała z noblistą zorganizować spotkanie. Yunus zaśpiewał (a ściślej jego najbliżsi współpracownicy) bardzo konkretną cenę 45 tys. euro… Jednak z noblistami – i ich zapleczem − można negocjować. Koniec końców stanęło na 6 tys. euro. A, gdy w ostatniej chwili fundacja uznała, że to też za dużo, druga strona w imieniu Yunusa powiedziała ostatnie słowo: 3 tys. euro… Opowiedzieli mi o tym ludzie, którzy te negocjacje prowadzili. Mają nagrane rozmowy, zachowali maile i smsy. Byłem zaproszony przez organizatorów tego, niedoszłego do skutku, spotkania do panelu z udziałem Pana noblisty. Przyszedłem publicznie zadać mu kilka pytań:

1. Czy to prawda, że jest skazany prawomocnym wyrokiem w jego kraju – Bangladeszu za defraudację?

2. Jak skomentowałby norweski film pokazujący, że nie rozliczył się z dziesiątków milionów dolarów pomocy zagranicznej dla jego fundacji? Zważywszy, że to głównie Norwegia była donatorem działalności Pana Yunusa, zarzut to poważny i godny publicznej spowiedzi.

3. Czy godne jest żądanie krociowych honorariów przez człowieka, który dostał Pokojowego Nobla za walkę z biedą?

Pytań tych zadać nie mogłem, do panelu nie doszło. Tylko nie wiem, czy to owa polska fundacja nie chciała zapłacić, czy też może ktoś inny ją przelicytował? (4, 5 tys. euro?). Ciekawe, czy prezydent Komorowski też zapłacił, żeby spotkać się z gościem z Bangladeszu? Jeśli tak: to ile? Polski podatnik ma prawo to wiedzieć. A prezydent ma obowiązek o tym poinformować. A może za spotkanie obu panów zapłacił ktoś inny? Wskazany przez pana prezydenta czy jego otoczenie? A może ktoś to uczynił z nadgorliwości (jest gorsza od faszyzmu), aby przypodobać się prezydentowi RP. Niechże Bronisław Komorowski to wyjaśni. Im szybciej, tym lepiej. A swoją drogą, znamy w Polsce jednego noblistę (też „Pokojowego”), który Nobla dostał za walkę z biedą i wykroczeniem, a teraz tez żąda honorariów i bajońskich sum za swoje „wykłady”… Ryszard Czarnecki

Syndrom Kampuczy... Z trzech haseł rewolucji francuskiej ludzie najbardziej przywiązali się do równości. Jest to jednocześnie hasło najtrudniejsze do zrealizowania, bo związane ujemnym sprzężeniem zwrotnym z innym hasłem, z wolnością. (Im większa wolność tym mniejsza równość i na odwrót).Braterstwo natomiast każdy mógłby w zasadzie bez ograniczeń praktykować na własną rękę, niezależnie od wolności i równości. Nie wiadomo jednak, dlaczego większość nie jest tym zupełnie zainteresowana. Przepraszam za banał. Ludzie nie rodzą się równi. Jeden jest wysoki- drugi niski, jeden mądry- drugi głupi, jeden piękny- drugi brzydki, jeden odważny- drugi tchórzliwy. Poza tym ludzie wcale nie chcą być równi. Wszystko robią, żeby się wyróżniać. Jest w tym zresztą jakaś nierozwiązalna antynomia. Chcą być jak wszyscy i jednocześnie wyjątkowi ( je sui unique au monde.......comme tout le monde). Widać to wyraźnie u dzieci. Jak na przykład można nosząc drogie, obrzydliwe, fabrycznie podarte spodnie (jak wszyscy) czuć się jednocześnie wyjątkowym? To pytanie czysto retoryczne. Bardziej interesuje mnie, co innego. Reliktowa obolałość ludzi i ich przewrażliwienie wobec dawnych elit. Współczesne elity władzy i pieniądza ludzie akceptują łatwiej. Może, dlatego, że się z nimi identyfikują i jak napoleoński żołnierz uważają, że noszą marszałkowską buławę w plecaku. Słysząc potwornie fałszująca gwiazdkę show biznesu, myślą, że potrafiliby śpiewać tak samo albo lepiej. Sława i pieniądze wydają się im być w zasięgu ręki. Jeżeli jednak ktoś przyzna się nawet przypadkiem do ziemiańskiego pochodzenia, albo powoła się na coś z tym pochodzeniem choćby pośrednio związanego, jest przegrany. Na indeksie są srebrne łyżeczki, (choć przecież można takie kupić choćby na pchlim targu), konie, siodła i wyszukane zdaniem antagonisty zainteresowania. Nie ma zmiłuj się – nawet marzniecie i głodowanie w górach jest poczytywane, jako przejaw obrzydliwego wywyższania się. Wiele lat temu czytałam opis pospolitego zabójstwa, które miało miejsce w małym miasteczku na peryferiach Polski. Mieszkanka czynszowej kamienicy wciągnęła do piwnicy córeczkę sąsiadów i ją udusiła, pozorując potem gwałt. Nie bardzo umiała wytłumaczyć motywów swego czynu, lecz naciskana przez śledczych, wreszcie wydusiła: „ oni się tak przechwalali tą małą, tak się wywyższali”. Dotarła wtedy do mnie siła zjawiska, które socjologowie nazywają resentymentem.To nie jest tak, że ludzie zazdroszczą sobie nawzajem samego faktu luksusowej konsumpcji. Nie jest tak, że ktoś, kogo stać tylko na polski kawior (kaszankę) cierpi, że inni jedzą kawior prawdziwy. Człowiek dotknięty resentymentem cierpi z przyczyny odrzucenia, odmówienia mu wartości, nie dopuszczenia do jakiegoś kręgu wtajemniczenia. Dlatego przyznanie się do zimowych biwaków w namiocie nad jeziorem bywa przyjmowane z równie zapiekłą złością jak ewentualne przechwalanie się udziałem w balach, rautach i polowaniach.Przyznanie, że wywoziło się codziennie gnój ze stajni na taczkach może być dowodem takiej samej aroganckiej pychy, jakim byłoby na przykład stwierdzenie, że wsiadało się na konia po plecach stajennego. Nie istnieje coś takiego jak nagi fakt- znaczenie nadajemy mu sami.Inaczej mówiąc - nocowanie w tatrzańskiej kolebie obraża ludzi, którzy nie mają najmniejszego zamiaru w kolebie nocować, jeżeli podejrzewają ( na ogół niesłusznie), że nocujący w kolebie czuje się lepszy od tych, którzy na nocleg w kolebie się nie zdobędą. Mój znajomy dziennikarz chciał zlikwidować lekcje religii w szkole, żeby jego synowie nie czuli się gorsi, że na religię nie chodzą, chociaż wcale chodzić nie chcieli, a byli serdecznie zapraszani. Idąc tokiem takiego rozumowania należałoby zakazać alpinizmu, żeby ci, którzy nie chcą lub boją się wspinać, nie czuli się upokorzeni.Należałoby zamknąć Filharmonię, gdyż jej bywalcy ośmielają zapewne wyżej cenić swój gust muzyczny od gustu miłośników disco polo. Ciekawe, że gdy w grę wchodzi resentyment, używa się zwykle argumentów finansowych. Wiele razy słyszałam glosy oburzenia, że za akcje ratunkowe TOPR płacą podatnicy i jest to głęboko niesprawiedliwe. Tak twierdzą zwykle sportowcy bierni, czyli miłośnicy piłki nożnej przeżywanej przed telewizorem z piwkiem. Choć ten sposób spędzania czasu jest mi najzupełniej obcy, nie przyszłoby mi do głowy zakazać wydawania publicznych pieniędzy na budowę stadionów albo żądać obciążenia kosztami tej budowy wyłącznie kibiców. Sprowadzanie problemów obecności religii w życiu społeczeństwa do pieniędzy jest dla mnie dowodem głębokiego resentymentu. Przypomina poważny konflikt małżeński, który wyraża się zastępczą awanturą o zupę. Tak naprawdę chodzi o to, że niewierzący podejrzewają wierzących ( na ogół niesłusznie), że ci ostatni czują się lepsi. Wyraził to expressis verbis jeden z dyskutantów, żądając wykluczenia religii z życia publicznego i przestrzeni publicznej, żeby jak to powiedział „ nie było żadnego wywyższania się”. Był sobie pewien człowiek, którego obsesją była absolutna równość. Nazywał się Pol Pot, a właściwie Saloth Sar. Był uczniem JP Sartre’a. Zaraz po przejęciu władzy w Kampuczy ( Kambodży) zamknął szkoły, szpitale i fabryki, zlikwidował banki, zdelegalizował religię. Wszyscy, którzy czymkolwiek się wyróżniali, byli eliminowani ( ładny eufemizm, prawda?). Można było zginąć za posiadanie okularów, lub za zbyt delikatne dłonie. W klasztorach buddyjskich powstały burdele. Po wyeliminowaniu 2,5 miliona ludzi nikt już w Kampuczy nie śmiał wywyższać się nad innych.

Hop, Hop, Hop... Będąc (dość) młodą panienką zostałam po wielkiej protekcji i z wielkiej łaski wkręcona w jeden ze słynnych projektów Grotowskiego. Nazywało się to Akcja Góra, albo podobnie, nie chce mi się nawet sprawdzać. Myślę, że nie był to trzon akcji, lecz raczej jej daleka otulina i zajęcia prowadzili jacyś akolici Wielkiego Mistrza. Zostałam pobrana do samochodu przez kilku starszych panów, profesorów uniwersyteckich i dowieziona wprost do ogniska. Nie pamiętam gdzie to dokładnie było. Zaczęło się od zbiorowego falowania objętych ramionami ludzi. Jak na koloniach czy obozie harcerskim. Wprawdzie, (jako skrajna indywidualistka) nigdy nie byłam w harcerstwie i nie lubię zbędnej fraternizacji, ale byłam skłonna dla dobra sprawy przeżyć nawet i to. Trochę niepokoiło mnie jednak, że wtajemniczeni mieli przy tym taki wyraz twarzy jak dewotka odchodząca od ołtarza- pomieszanie wzniosłości i wyniosłości. Niepokoiło mnie również, że nie bardzo wiedziałam, w jakim kierunku pójdą dalsze działania Akcji, a byłam zawsze gorącą zwolenniczką VI przykazania w nieco zmodyfikowanej wersji, pięknie zilustrowanej przez Mleczkę. (obywatelu nie p.... bez sensu). Rzeczywistość przeszła moje najśmielsze oczekiwania. W pewnej chwili starsi profesorowie, pozbywszy się przyodziewku zaczęli skakać przez ognisko, huśtając zwiędłymi przyrodzeniami. Naprawdę nie wiem, co chcieli przez to osiągnąć - Zwijając się w napadach histerycznego śmiechu ( wszak byłam dość młodą panienką) opuściłam obóz. Wielokrotnie potem słyszałam opowiadania o mistycznych wręcz przeżyciach związanych z tymi Akcjami. Ten sam nagi ( nomen omen) fakt, który doprowadził mnie do śmiechu (pozwolę sobie zacytować mego ulubionego komentatora- trzeba by było mieć serce z kamienia, żeby się nie śmiać) innym dostarczył niezapomnianych wzruszeń. Jak mówi mój kolega: „ ludzie są różne, kwadratowe i podłużne”, co jest przaśną wersją starożytnej zasady: „de gustibus?..” i jednocześnie wyrazem wszechpotężnej tolerancji tego kolegi dla różnych ludzkich słabości. Mojej też- z pewnymi zastrzeżeniami..Nie przyszłoby mi na przykład do głowy tępić Grotowskiego, domagać się zamknięcia jego akcji czy zakazania plakatów. Zostałam dopuszczona do misterium jakiejś wiary – nie umiałam z tego skorzystać i tyle.Poza niezamierzoną śmiesznością, nic moim zdaniem się złego nie stało. Najwyżej starsi panowie przypiekli sobie to i owo, ale to ich sprawa. Można zresztą potraktować akcję, której byłam rozbawionym świadkiem, jako dziesiątą wodę po nocach Kupały.

Grotowski podobnych zachowań o ile wiem ( straciłam zupełnie zainteresowanie jego para-teatralną działalnością) nie rozpowszechniał, nawet nie wiem czy je firmował, a w jakimś sensie pretendowały one przecież do elitarności. Dla mnie były zbyt zabawne, żeby mogły być groźne. To zupełnie, co innego niż zachowania propagowane przez Owsiaka podczas jego zgrupowań. Jeżeli w błocie tarza się kilka osób jest to po prostu śmieszne. Z tarzania się w błocie czy w kisielu niektóre panie uczyniły sobie nawet źródło dochodu i nic mnie to nie obchodzi, byle bym tylko nie musiała tego oglądać. Jeżeli jednak w błocie tarza się kilkaset czy kilka tysięcy osób jest to zjawisko groźne. Nieuchronnie nasuwa się pytanie, do jakich innych bezmyślnych stadnych zachowań można młodzież i nie tylko młodzież nakłonić i w jaki sposób się to robi. Nie oczekuję od młodych dojrzałości, szczerości przekonań, konsekwencji. Wręcz przeciwnie – jeżeli w zbiorowych imprezach widzę jakieś racjonalne, poza ideologiczne jądro działa to na mnie uspokajająco. Spotkania wspólnoty Taize, wyjazdy oazowe, spotkania młodych z Papieżem, są okazją do taniego podróżowania młodych, do ich spotkań, do zwiedzania świata. Szyld religijny nie wyklucza, ani nie usiłuje przesłonić tych podskórnych intencji. Dlatego nie powinny budzić obaw, ani zgorszenia nawet niewierzących. Podobnie V Światowy Festiwal Młodzieży w Warszawie w sierpniu 1955 roku, niezależnie od intencji organizatorów, był dla Warszawiaków powiewem innego świata, który wdarł się przez uchyloną na chwilę żelazną kurtynę. Widziałam wtedy po raz pierwszy kolorową fontannę i kolorowych ludzi i zapamiętałam to wdzięcznym sercem, choć wielokrotnie i z naciskiem uświadamiano mi w domu, że to tylko pawi ogon okrutnego reżimu. Nie można jednak zapomnieć dokumentalnych filmów, pokazujących zbiorowa ekstazę słuchaczy podczas przemówień Hitlera, w których mówił on wprost o zabijaniu, rabowaniu, niszczeniu. Dlatego kiedy widzę dzieciaki skaczące miarowo przeciwko traktatowi ACTA nie wiem czy mam się martwic czy cieszyć. Nie wiem czy to te same dzieciaki, które skakały przeciwko krzyżowi. Nie wiem co się da wywalczyć skakaniem.

Izabela Brodacka

Europa nie daje nadziei Pakt fiskalny uzgodniony. W marcu tzw. przywódcy złożą uroczyście podpisy, po czym udadzą się na bankiet, żeby świętować zwycięstwo. Ale myli się ten, kto sądzi, że to koniec przedstawienia. To koniec pierwszego aktu na deskach teatru w Brukseli. Dalsze będą rozgrywać się w formie przedstawień ulicznych, i to wcale nieutrzymanych w klimacie rozrywki. W miarę wdrażania paktu każde z europejskich miast może stać się widownią zamieszek jak w Atenach. Może nie od razu, ale z pewnością to nastąpi. Pakt w istocie niczego nie załatwia, poza sprawnym ściąganiem przez niemieckie banki długów, z pewnością zaś nie usuwa immanentnych wad strefy euro wynikających z objęcia wspólną walutą krajów o różnym poziomie rozwoju. Niemcy nadal będą korzystały ze wspólnej waluty, upychając swój eksport w krajach o niższym poziomie rozwoju, wsparte tanim kredytem ze swoich banków. Nadal biedniejsi sąsiedzi Berlina będą kupować konkurencyjne niemieckie towary i generować nierównowagę w swoich bilansach handlowych. Tylko jedno się zmieni - nie będą mogli dopuścić do deficytu fiskalnego. Całą tę nierównowagę w wymianie będą musieli redukować przez niwelowanie popytu, a więc zwiększanie podatków i cięcia wydatków budżetowych, i to spłacając jednocześnie stare długi. Co to oznacza, gdy na nic nie będzie pieniędzy? Odbieranie zasiłków, zamykanie szkół i szpitali, podwyższanie wieku emerytalnego, obniżanie świadczeń społecznych i wynagrodzeń, wprowadzanie opłat za naukę, podnoszenie stawek VAT i PIT będzie na porządku dziennym. A do tego wielkie bezrobocie... Powiedzieć, że "to nie będzie łatwe", byłoby za mało. W rzeczywistości będzie to obciążenie nie do udźwignięcia, przy którym wybuch społeczny jest nieunikniony. Trudno sobie wyobrazić, żeby całe młode pokolenie Europejczyków zgodziło się przekreślić własne aspiracje życiowe, zawodowe, rodzinne, społeczne w imię fantasmagorii europejskich polityków. Kredyt zaufania dla europejskiej klasy politycznej jest na wyczerpaniu, co widać choćby po pojawieniu się Ruchu Oburzonych. Europa dzisiaj nie daje nadziei. Na przykładzie Grecji widać, że obrana przez Brukselę vel Berlin droga prowadzi donikąd. Co zaś do Polski - to wygląda na to, że wsiadamy na tonący okręt, nie po raz pierwszy zresztą. Dopóki jednak nie przystąpimy do euro - pakt nie powinien być dla nas groźny, o ile oczywiście jakiś nadpobudliwy polityk nie zaciągnie zobowiązań finansowych w naszym imieniu. Takim nierozważnym krokiem byłoby np. wspomaganie eurostrefy z rezerw banku centralnego. Trzeba wreszcie pogodzić się z faktem, że tak czy owak Grecja upadnie, Portugalia również, i nie wiadomo, czy na tych krajach się skończy. Kryzys euro to dziura bez dna. Nie warto wrzucać w tę dziurę własnych rezerw walutowych, lepiej je oszczędzić na czasy, które nastąpią.

Małgorzata Goss

Pakt czy pat fiskalny UE? Zakończony właśnie szczyt Unii Europejskiej został ogłoszony przez rządowe media, po raz kolejny w ciągu ostatnich miesięcy, jako sukces umożliwiający wyjście Unii ze ślepej uliczki, w której znalazła się w czasie kryzysu finansowego. Nie wystarczył, zatem ponoć rewelacyjny traktat z Lizbony ani szumnie reklamowany tzw. sześciopak, nie wystarczyły także kolejne szczyty, po których Grecja miała już być uratowana. Zamiast tego niczym z kapelusza iluzjonisty wyjmuje się kolejny pomysł na zbawienie UE o nazwie "pakt fiskalny". W istocie oznacza on dalszy podział Unii Europejskiej na strefy wpływów. Teraz będziemy już mieć aż trzy rodzaje szczytów europejskich: zwykły szczyt UE odbywający się po dwa razy na każdą prezydencję, ze wszystkimi 27 członkami UE; szczyt krajów paktu fiskalnego, a więc bez Wielkiej Brytanii i Czech, które odmówiły podpisania paktu fiskalnego; szczyt eurozony, tzn. krajów, które powołały nieroztropnie kiedyś wspólną walutę wbrew prawom powszechnego planowania budżetowego. Członkowie paktu fiskalnego niekiedy będą mogli posłuchać, na specjalne zaproszenie, o czym radzą kraje eurostrefy i przynajmniej raz na rok być doproszeni, bez prawa głosowania oczywiście, na posiedzenie eurozony. Tak, więc mamy UE-27, UE-25 i UE-17. Dodatkowo pozatraktatowe spotkania osi Paryż - Berlin, gdzie zapadają najważniejsze decyzje dotyczące całej Unii Europejskiej. Ta nieformalna grupa UE-2, a więc odbywające się już w sposób jak najbardziej oficjalny spotkania kanclerza Niemiec i prezydenta Francji, to niejako jądro decyzyjne Unii. Oddzielnym problemem pozostaje jeszcze kwestia ratyfikacji traktatu fiskalnego. Francja zapowiedziała, że wystarczy jedynie12 krajów eurozony, aby uznać całą strefę euro za popierającą pakt (a więc UE-12 w ramach UE-17). Istotą paktu fiskalnego będzie możliwość nakładania kar na państwa odchodzące od dyscypliny budżetowej.

Nad wszystkim czuwa oś Berlin – Paryż Stare polskie przysłowie dobrze wyjaśnia ten stan: w mętnej wodzie najlepiej łowi się ryby. System finansowy i decyzyjny UE został rozmyty przez traktat lizboński, będzie dodatkowo rozmyty przez pakt fiskalny. W tej sytuacji najważniejsze decyzje będą podejmowane na nieformalnym szczycie UE-2 (Paryż - Berlin). Po takim spotkaniu decyzje będą komunikowane przywódcom krajów eurozony UE-17, gdzie nikt nie zbuduje koalicji przeciwko Berlinowi i Paryżowi. Następnie doproszone kraje spoza strefy euro w ramach paktu fiskalnego UE-25 będą wysłuchiwały, co w sprawach finansów i budżetu, a więc najważniejszych politycznie, zdecydowano na szczycie UE. Na samym końcu o decyzjach podjętych w tym trybie dowie się cała UE-27 i będzie można ogłosić kolejny kompromis oraz sukces szczytu UE. Dodajmy do tego fakt, że instytucje unijne planujące i wykonujące codziennie najważniejsze decyzje dotyczące wprowadzania prawa unijnego w życie są w ogromnym stopniu obsadzone przez biurokratów niemieckich i francuskich. Nie można mieć już wątpliwości, kto najlepiej potrafi zadbać o swoje interesy. W takiej sytuacji bardzo rozsądne wydaje się stanowisko Wielkiej Brytanii i Republiki Czeskiej, które zdecydowały się pozostać poza paktem fiskalnym. Należy zwrócić uwagę na fakt, że funt brytyjski i korona czeska mają bardzo wysokie notowania na rynkach międzynarodowych, czego, niestety, nie można powiedzieć w ostatnich latach o polskiej złotówce. Jedno z praw finansowych odkrytych przez naszego rodaka Mikołaja Kopernika, który oprócz astronomii zajmował się również ekonomią, mówiło, że pieniądz gorszy wypiera pieniądz lepszy. Można, więc zrozumieć, że Brytyjczycy i Czesi bronią swojej lepszej waluty, aby nie popsuła się zbytnio w kontaktach z euro. Polski rząd, zamiast podążyć śladami czeskich i brytyjskich polityków oraz według zasady naszego wielkiego astronoma z Torunia, okazał się niezdolny do tak dalekiej niezależności politycznej. Ostatecznie kilka tygodni temu sami prosiliśmy Niemcy o przywództwo w UE. Można, więc powiedzieć, że mamy to, czego chcieliśmy. Gdyby, bowiem wniknąć w istotę stosunków niemiecko-francuskich, to okazałoby się, że w tym duecie zdecydowaną przewagę mają Niemcy. Najważniejsze europejskie decyzje finansowe podejmowane są w Berlinie. Europejski Bank Centralny znajduje się we Frankfurcie nad Menem.

Polska na peryferiach politycznych UE Przy okazji negocjowania paktu fiskalnego wyszła na jaw zupełna bezradność polskiej dyplomacji. Nie potrafiliśmy zbudować żadnego bloku państw domagających się wspólnych posiedzeń sygnatariuszy paktu fiskalnego, jako jedynego gremium podejmującego decyzje budżetowe i fiskalne UE-25. Podnosząc wysoko poprzeczkę negocjacyjną, w imię uświęconej ponoć zasady jedności europejskiej, poprzez groźbę wyjścia całej grupy państw z paktu fiskalnego, gdyby nie udało się utworzyć porozumienia budżetowego w ramach prawa unijnego, uzyskalibyśmy mocną pozycję negocjacyjną. Takie stanowisko na pewno poparłyby Wielka Brytania oraz Czechy. Świadczy o tym obecny stan negocjacji. Do koalicji Wielka Brytania, Czechy, Polska dołączyłyby inne państwa. Taka jest logika negocjacji w ramach UE. Zamiast tego mamy dyktat fiskalny Berlina, pogorszenie relacji dyplomatycznych z potencjalnymi sojusznikami. Po raz kolejny potwierdziła się słaba kondycja międzynarodowa Polski. Jeszcze parę lat temu rząd Silvio Berlusconiego zapraszał Polskę do utworzenia grupy największych sześciu państw UE, jako przeciwwagi dla osi Paryż - Berlin. Rok temu rząd Viktora Orbána zapraszał polski rząd do zacieśnionej współpracy politycznej. Zamiast tych różnych opcji politycznych trzymamy się sojuszu z Berlinem, z którego nie ma żadnych - ani politycznych, ani gospodarczych - korzyści dla Polski. W istocie nie jest to sojusz, ale uznanie peryferyjnej roli naszego kraju.

Zmarnowana prezydencja Ostatni szczyt ukazał także, w jak dużym stopniu zmarnowaliśmy polską prezydencję w UE. Mogliśmy przecież wypracować ogólne ramy porozumienia politycznego uwzględniające interesy wszystkich członków UE. Tak wiele mówi się w oficjalnych mediach, że polski rząd jest proeuropejski. W istocie przecież nasza prezydencja zapoczątkowała procesy prowadzące do pozatraktatowego, czyli pozaunijnego porozumienia, z którego narodził się pakt fiskalny. Unia Europejska dzisiaj funkcjonuje na kilku poziomach decyzyjnych w oparciu o kilka porozumień. Za ten bałagan ogromną odpowiedzialność ponosi kraj, który nie skorzystał z prezydencji i swojego potencjału politycznego, aby zadbać o jedność Unii. Do rangi symbolu urasta spotkanie polskiego premiera z niemieckim przewodniczącym Parlamentu Europejskiego Martinem Schultzem tuż przed szczytem, na którym Donald Tusk prosił go o poparcie. Przecież jeszcze miesiąc temu szefem Parlamentu Europejskiego był kolega partyjny z PO. Mając ten atut i dodatkowo przewodnicząc pracom UE, daliśmy sprowadzić się po raz kolejny do roli podwykonawcy projektów politycznych tworzonych w Berlinie i Paryżu. Odwołując się do porównania: czy Polska jest dzisiaj tylko przystawką w spisie dań UE, czy też aspiruje do konsumowania jej dobrodziejstw, należy powiedzieć, że najwidoczniej zadawala nas rola przyglądającego się, jak inni korzystają z dóbr UE. Euforyczna radość polskich dyplomatów i polityków Platformy - np. Hanny Gronkiewicz-Waltz - na koniec szczytu fiskalnego z tego, że Francja zgodziła się, abyśmy niekiedy przyglądali się obradom eurostrefy, stawia nas raczej w niechlubnej roli kelnera polityki unijnej. Szefem kuchni unijnej i głównym konsumentem jej potraw, niestety, nie jest Polska. Dariusz Sobków

Jest pakt, będą strajki Szefowie dwudziestu pięciu państw europejskich, w tym Polski i siedmiu innych krajów spoza strefy euro, zgodzili się podpisać międzyrządową umowę pod egidą Niemiec, tzw. pakt fiskalny. Podpisania paktu odmówił nasz południowy sąsiad - Czechy, a także nie podpisała go Wielka Brytania. Tuż po zamknięciu unijnego szczytu w sprawie paktu Grecja ogłosiła, że zadeklarowana dotychczas dla niej pomoc oraz redukcja długu przez banki może nie wystarczyć do wyprowadzenia z kryzysu zadłużenia. Państwa porozumiały się na szczycie w sprawie wzmocnienia w eurostrefie dyscypliny fiskalnej. W kwestii zaszłości, a więc istniejących już w bilansach krajów euro gigantycznych zadłużeń, nie zrobiły jednak ani kroku naprzód. Dlatego tuż po zamknięciu szczytu, we wtorek nad ranem, premier Grecji Lukas Papademos zdecydował się ogłosić, że wart 130 mld euro drugi pakiet ratunkowy dla tego kraju wraz z redukcją jej 350-miliardowego długu o 100 mld euro przez banki to za mało, aby wyciągnąć Ateny z kryzysu zadłużenia. Ta wiadomość zelektryzowała rynki, zwłaszcza, że owych 130 mld euro i redukcji zadłużenia Grecja jeszcze nie uzyskała. Na razie otrzymała 73 mld pomocy z pierwszego pakietu ratunkowego, który opiewa na 110 mld euro. Po enuncjacjach premiera Papademosa pod znakiem zapytania stoi sens przyznawania Grecji kolejnej transzy pomocy, skoro i tak nie zapobiegnie to niewypłacalności kraju. Podobnie banki będą jeszcze mniej skore do dobrowolnej redukcji zadłużenia Grecji, przy której nie mogą powetować sobie strat za pomocą instrumentów ubezpieczających - CDS-ów. Rynki mogą, więc teraz wzmocnić presję na niekontrolowane bankructwo tego państwa, co dla pozostałych krajów euro oznacza gigantyczne wydatki na ratowanie sektora bankowego oraz wzrost kosztów obsługi długu. Dla społeczeństw krajów będących sygnatariuszami paktu fiskalnego to zdecydowanie zła wiadomość: będą spłacać długi kosztem poziomu życia społecznego i rozwoju gospodarczego.

Cięcia i kary Pakt zobowiązuje sygnatariuszy do wprowadzenia do prawa narodowego nowej reguły wydatkowej, która nakazuje utrzymywać deficyt strukturalny w granicach 0,5 proc. PKB pod rygorem wysokich kar finansowych - do 0,1 proc. PKB - za jego przekroczenie. Oznacza to, że państwa sygnatariusze będą musiały ciąć wydatki na sprawy społeczne i inwestycje rozwojowe. Kary będzie nakładał Europejski Trybunał Sprawiedliwości, do którego państwa będą składać skargi na siebie nawzajem. W przyjętej wersji paktu zrezygnowano natomiast z karania za nadmierne zadłużenie, przekraczające 60 proc. PKB, ponieważ ten warunek automatycznie eliminowałby z paktu faktycznych bankrutów, jak Grecja i Portugalia, oraz kraje na drodze do bankructwa (Hiszpania, Irlandia, Belgia, możliwe, że także Włochy). Wzmocniona dyscyplina fiskalna ma służyć temu, aby kraje strefy euro przestały się zadłużać, a zaciągnięte wcześniej długi spłacały w pierwszej kolejności, przed innymi wydatkami z budżetów. Kary płacone przez członków eurostrefy będą zasilały Europejski Mechanizm Stabilności (EMS). Z kolei pomoc z EMS będą mogły otrzymać tylko te państwa, które przyjęły i wdrożyły pakt. Kraje spoza strefy euro, które dobrowolnie zgłosiły akces do paktu, będą zobligowane wdrożyć w pełni jego postanowienia z chwilą przyjęcia euro, ale mogą zrobić to wcześniej w odniesieniu do całości lub części postanowień paktu fiskalnego. Jeśli wcześniej przyjmą na siebie zobowiązania, kary nakładane na nie będą wpływać do budżetu unijnego. Sygnatariusze paktu spoza strefy euro będą mogli uczestniczyć w szczytach euro dotyczących konkurencyjności i reform eurostrefy, nie będą natomiast brali udziału w posiedzeniach, na których omawiane będą wewnętrzne problemy eurostrefy, takie jak pomoc Grecji. Każdy ze szczytów euro ma być poprzedzony szczytem całej Unii Europejskiej, co teoretycznie ma zapobiegać rozsadzaniu Wspólnoty od wewnątrz przez sterowaną z Berlina strukturę międzyrządową, jaką jest pakt fiskalny.

Finansowe pułapki - Rodzi się pytanie: czy przesunięcie funduszy strukturalnych z budżetu UE do Europejskiego Mechanizmu Stabilności to wewnętrzna sprawa strefy euro, czy też nie? Czy działania ratunkowe dla strefy euro będzie podejmowała sama siedemnastka, czy też wszyscy inni członkowie paktu będą mieli kolejny wybór, czy przyłączyć się ze swoimi pieniędzmi? - zwraca uwagę Robert Gwiazdowski z Centrum im. Adama Smitha. Problem jest niezwykle istotny w kontekście pożyczek z rezerw walutowych banków centralnych krajów UE, które mają za pośrednictwem Międzynarodowego Funduszu Walutowego trafić na ratowanie eurostrefy. Narodowy Bank Polski rozważa przeznaczenie na ten cel 6 mld euro z rezerw walutowych. Niechęć do naruszenia rezerw banku centralnego jest jednym z powodów, dla których Czechy nie zdecydowały się na podpisanie paktu fiskalnego.

- Bardzo chcielibyśmy pomóc Grecji i innym krajom, ale nie bierzemy bezpośredniego udziału w tej pomocy i nie ponosimy obciążeń finansowych - zapewniał w TVP Info eurodeputowany Jerzy Buzek (PO). Najbardziej tajemniczą częścią porozumienia w sprawie paktu jest przyjęta na szczycie deklaracja o wzroście gospodarczym i zatrudnieniu. Kraje UE zobowiązały się wypracować do marca plan na rzecz wzrostu PKB na kontynencie i zwalczania bezrobocia, które w pewnych krajach, np. w Hiszpanii, przybrało rozmiary klęski i sięgnęło 23 proc., w tym ponad 50 proc. wśród ludzi młodych. We Francji bezrobocie także wzrosło do prawie 10 procent. Tylko Niemcy notują spadek bezrobocia, które wynosi według ostatnich danych zaledwie 6,7 procent. W deklaracji znajduje się gołosłowna zapowiedź, że celem działań będzie, aby... każdy młody człowiek po skończeniu nauki w ciągu trzech miesięcy znalazł pracę. Tymczasem cięcia budżetowe przewidziane w pakcie fiskalnym całkowicie przekreślają te intencje, a główny beneficjent wspólnej waluty - Niemcy - nie kwapi się z wyasygnowaniem dodatkowych środków do unijnego budżetu na zwalczanie bezrobocia generowanego przez wadliwe funkcjonowanie eurostrefy. Komisja Europejska zapowiada wprawdzie gotowość przesunięcia niewykorzystanych środków z Funduszu Spójności na cele wzrostu i zatrudnienia, ale istnieją poważne rozbieżności pomiędzy komisarzami, co do wysokości dostępnych niewykorzystanych funduszy. Prawdopodobnie wolnych środków jest zaledwie kilkadziesiąt milionów euro, reszta znajduje się w dyspozycji konkretnych krajów z przeznaczeniem na konkretne przedsięwzięcia. Pakt fiskalny ma być podpisany na szczycie UE w marcu br., a wejść w życie 1 stycznia 2013 r. pod warunkiem ratyfikacji, przez co najmniej dwanaście krajów euro. Z ratyfikacją paktu w poszczególnych państwach i wprowadzeniem złotej reguły deficytu do wewnętrznego ustawodawstwa mogą być jednak poważne problemy i może to wywołać w Europie protesty społeczne na dużą skalę - oceniają brukselscy eksperci.

Małgorzata Goss

Krajowa Rada do prokuratury Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji mogła dopuścić się przestępstwa przy procesie koncesyjnym - uważają politycy Solidarnej Polski. Przewodniczący Klubu Parlamentarnego SP Arkadiusz Mularczyk złożył wczoraj do Prokuratury Generalnej zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa przez członków KRRiT. Chodzi o odmówienie Fundacji Lux Veritatis przyznania miejsca na multipleksie naziemnej telewizji cyfrowej dla Telewizji Trwam. Przestępstwo mieli popełnić członkowie KRRiT: Jan Dworak, Witold Graboś, Krzysztof Luft, Stefan Pastuszka i Sławomir Rogowski. Zdaniem Solidarnej Polski, Rada dopuściła się dyskryminacji Fundacji Lux Veritatis w postępowaniu koncesyjnym. - Cała ta sytuacja może stanowić przesłankę do postawienia tezy, że KRRiT mogła dopuścić się przestępstwa urzędniczego, przekroczenia uprawnień i niedopełnienia obowiązków przy procesie koncesyjnym - tłumaczył Arkadiusz Mularczyk. W jego ocenie, doszło do złamania zarówno przepisów Konstytucji, ustawy o KRRiT, jak i kodeksu postępowania administracyjnego. - Chcemy, by to prokuratura oceniała, czy urzędnicy należycie i rzetelnie zebrali i ocenili przedstawione im dokumenty - mówił poseł Mularczyk. Podkreślił, że oferta programowa Telewizji Trwam bardzo różniła się od tego, co prezentowały wszystkie stacje, które Rada dopuściła do nadawania na pierwszym multipleksie. Poza tym SP chce, aby Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów zbadał, czy odmowa przyznania koncesji dla Telewizji Trwam nie spowoduje dominacji części nadawców na rynku telewizyjnym. - Istnieje obawa, że tak się stanie, ponieważ - jak informował przewodniczący Dworak na posiedzeniu sejmowej komisji kultury - dwie stacje komercyjne, TVN i Polsat, posiadają udziały w spółkach ATM oraz STAVKA, co może oznaczać, że zyskały one pozycję dominującą na rynku medialnym - podkreślał szef Klubu Parlamentarnego Solidarna Polska. Autorzy wniosku do prokuratury podkreślają, że Fundacja Lux Veritatis wbrew stanowi faktycznemu została oceniona, jako podmiot niespełniający wymagań finansowych stawianych koncesjonariuszom. "Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji w podjętych uchwałach, a następnie Przewodniczący Jan Dworak w wydanej na ich podstawie decyzji całkowicie zignorował fakt, iż w latach 2009 i 2010 Fundacja wypracowała nadwyżki środków umożliwiające finansowanie nadawania drogą naziemną cyfrową oraz przychody netto ze sprzedaży. Pominięto również przewidywane szacunkowe wpływy wnioskodawcy oraz fakt, iż zobowiązania długoterminowe staną się wymagalne dopiero pod koniec 2019 roku" - czytamy we wniosku do prokuratury. Jak się okazało, koncesję na nadawanie cyfrowego sygnału naziemnego otrzymały, więc spółki: ESKA TV, LEMON RECORDS, STAVKA i ATM, choć jak wynika z oficjalnych danych, zarówno ich majątek trwały, aktywa obrotowe, jak i suma bilansowa były wielokrotnie niższe niż Fundacji Lux Veritatis. Jak zauważają parlamentarzyści Solidarnej Polski, ESKA TV i LEMON RECORDS posiadają kapitały ujemne i nie są zdolne do regulowania swoich zobowiązań? Natomiast kapitały własne Fundacji są ponad 225 razy wyższe od kapitałów własnych STAVKI. Nie można także - w ocenie SP - porównać zysku osiągniętego przez Fundację z zyskami pozostałych podmiotów, ponieważ spółki te generowały straty. Dlatego, zdaniem Solidarnej Polski, Telewizja Trwam, a dokładnie będąca jej właścicielką Fundacja Lux Veritatis, była w istocie jedynym podmiotem gwarantującym prawidłowe wykonanie koncesji, ale KRRiT podjęła odwrotną decyzję. To nie koniec zarzutów pod adresem członków Rady. Jak się okazuje, w czasie procesu koncesyjnego 3 spółki, które otrzymały koncesję, uzupełniały swoje wnioski w części dotyczącej informacji ekonomiczno-finansowych, choć zabrania tego rozporządzenie regulujące tryb przyznawania koncesji. Poza tym politycy SP zarzucają KRRiT złamanie Konstytucji przez naruszenie konstytucyjnej gwarancji równości, obowiązku działania organów publicznych na podstawie i w granicach prawa, a także złamanie konstytucyjnej wolności wyrażania swoich poglądów oraz pozyskiwania i rozpowszechniania informacji. Na straży tej gwarancji miała stać właśnie kierowana przez Jana Dworaka KRRiT, zapewniając pluralizm w sferze mediów. - Organ powołany do stania na straży wolności słowa i pluralizmu w mediach nie może (z jakiejkolwiek przyczyny) wykorzystywać swoich kompetencji do dławienia tych niezwykle ważnych dla istnienia demokratycznego państwa prawnego wartości, co w mojej ocenie nastąpiło w niniejszej sprawie - zaznaczył poseł Arkadiusz Mularczyk. Przypomnijmy, że w poniedziałek Klub Parlamentarny PiS złożył natomiast wniosek o postawienie czterech z pięciu członków Rady (poza Stefanem Pastuszką) przed Trybunałem Stanu.

Maciej Walaszczyk

Prezydent poświęcił Parulskiego Nowym szefem Naczelnej Prokuratury Wojskowej zostanie płk Jerzy Artymiak. Zastąpi on na tym stanowisku gen. Krzysztofa Parulskiego, którego odwołania domagał się prokurator generalny za "publiczną i spektakularną" krytykę wobec niego. O powołaniu nowego szefa NPW i tym samym przychyleniu się do wniosku Andrzeja Seremeta zadecydował Bronisław Komorowski.

- Podejmując obecną decyzję, prezydent kierował się także dużym zaufaniem, jakie ma do ministra obrony narodowej, biorąc pod uwagę jego stanowisko załączone do wniosku - podkreśliła szefowa biura prasowego Kancelarii Prezydenta Joanna Trzaska-Wieczorek. Minister obrony Tomasz Siemoniak zajął kilka dni temu pozytywne stanowisko wobec wniosku prokuratora generalnego.

- To jest osoba bardzo dobra na ten czas w prokuraturze wojskowej. Potrzeba tej prokuraturze spokoju i stabilności. Jerzy Artymiak wydaje mi się osobą bardzo dobrze przygotowaną i mającą takie poczucie, że najważniejsze w pracy prokuratora nie są konferencje prasowe, a to, co się dzieje w sądzie - mówił Siemoniak.

- Nie udzielam komentarzy, nie otrzymałem jeszcze żadnego dokumentu - mówi nam z kolei sam zainteresowany płk Jerzy Artymiak po informacjach Kancelarii Prezydenta. Decyzje Komorowskiego pozytywnie oceniają przedstawiciele opozycji. - Jestem przekonany, że należało odwołać gen. Parulskiego, zachował się nieprofesjonalnie, podejmował wiele działań, które mogły działać na szkodę śledztwa smoleńskiego - ocenia poseł Andrzej Duda (PiS). - Nie wyobrażam sobie gorszego szefa prokuratury wojskowej, niż był nim gen. Parulski, uważam, że gorzej już być nie może, może być tylko lepiej - dodaje. Jednak PiS wyraża pewne obiekcje wobec następcy gen. Parulskiego. - Czy nie można było znaleźć kogoś lepszego, kogoś, kto nie ma w swojej przeszłości takich momentów jak pułkownik - mówił kilka dni temu prezes PiS Jarosław Kaczyński.

- Sądzę, że w prokuraturze wojskowej ktoś taki by się znalazł - dodał. Według naszych ustaleń, opozycji nie podoba się to, że żona płk. Artymiaka, Grażyna, ma zawodowe powiązania ze Zbigniewem Ćwiąkalskim, byłym ministrem sprawiedliwości w rządzie Platformy Obywatelskiej. Nasi rozmówcy wskazują także, iż istotną kwestią jest to, kogo Artymiak wybierze na swojego zastępcę. Jerzy Artymiak po wręczeniu nominacji zostałby szefem prokuratury wojskowej na krótko, zapewne nie dłużej niż rok. Rząd zapowiada, bowiem przekształcenia jej struktur i włączenie w skład prokuratury cywilnej. Przeciwko takim zmianom nie oponuje również płk Artymiak. Na wniosek premiera koncepcję zmian ma przygotować Ministerstwo Sprawiedliwości. Działania takie popiera także Bronisław Komorowski.

- Prezydent wielokrotnie podkreślał potrzebę polubownego rozwiązania niedobrej sytuacji w prokuraturze, stojąc na stanowisku, że w sprawie jej funkcjonowania potrzeba rozwiązań o charakterze systemowym, czyli zmiany o charakterze ustawowym - powiedziała Trzaska-Wieczorek. W ocenie opozycji, zmiany takie wyjdą na dobre prokuraturze wojskowej.

- Według moich informacji, praca prokuratury cywilnej, np. w kwestii kilku wątków ze śledztwa smoleńskiego, jest w ogóle bez porównania z pracą prokuratury wojskowej, w przypadku, której można mówić wręcz o jakimś markowaniu czynności śledczych, a nie o wykonywaniu ich, rzetelnie i ze starannością - dodaje poseł Duda.

- Szczególnie zależy mi na tym, aby utrzymana została stabilność i rzetelność w zakresie śledztw prowadzonych przez prokuraturę wojskową, w szczególności śledztwa, które dotyczy katastrofy smoleńskiej - zapewnia z kolei minister Siemoniak. Pułkownik Jerzy Artymiak urodził się w 1962 r. w Żegocinie. Jest żonaty, ma troje dzieci. Ukończył Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego. Od 1987 r. służy w prokuraturze wojskowej. Przez wiele lat pracował w Wojskowej Prokuraturze Garnizonowej w Rzeszowie. W 1999 r. przeszedł do wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, a od roku 2007 jest prokuratorem Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Zenon Baranowski

Błędna identyfikacja to wielki feler Z Bogdanem Rozborskim, ekspertem z dziedziny fonoskopii, biegłym przy Sądzie Okręgowym w Warszawie, rozmawia Anna Ambroziak Jaka jest metodologia badań fonoskopijnych? - Wszystko zależy od rodzaju materiału, jakim dysponujemy.
Na przykład taśmami z rejestratorów pokładowych dużego samolotu pasażerskiego. - Istotna jest technika pozyskania tego materiału. Są określone procedury, które zakładają, że takie kopiowanie będzie się odbywało komisyjnie. To znaczy, nie jest to jedna osoba, jeden ekspert, który fizycznie tego kopiowania dokonuje. Przy wyjmowaniu taśmy z czarnej skrzynki powinien być dysponent (dysponenci) tego sprzętu. Następuje odtworzenie tego nagrania. Powinien to wykonywać ekspert, który potem będzie wykonywać badania odsłuchowe. Po to, by od samego początku wiedział, jakim materiałem dysponuje, jaki będzie stopień trudności tego odsłuchu, który następnie będzie wykonywał. Po drugie, ekspert powinien mieć też pieczę merytoryczną i techniczną nad przebiegiem takiej cyfryzacji (kopiowania z taśmy na dysk komputera). Dlatego jego obecność jest wskazana.
Badań nie może przeprowadzać technik? - Wszystko zależy od struktury danego laboratorium, jaki personel jest tam zatrudniony, na jakich szczeblach, na jakich stopniach. Ponieważ są to rzeczy ważne i priorytetowe, powierzenie tego typu czynności technikowi, który później nie będzie już tego odsłuchu robił, nie jest wskazane. Ekspert z zakresu fonoskopii, który będzie dalej wykonywał badanie identyfikacyjne osób, musi mieć pełną kontrolę nad tym, w jaki sposób to nagranie jest digitalizowane. Inaczej może się okazać, że niewłaściwie została ustawiona aparatura rejestrująca, nie będzie wysterowana tak, by nagrywać sygnał na wystarczająco wysokim poziomie. Zaniedbania w procesie digitalizacji nagrania z taśmy mogą też doprowadzić do pojawienia się zakłóceń (np. przydźwięku sieciowego), których trudno później pozbyć się z kopii, a już na pewno znacząco utrudniają one dalsze badania. To drobne szczegóły techniczne, które można po prostu przegapić w czasie wykonywania czynności kopiowania. A ekspert z racji tego, że będzie pracował nad tym nagraniem, powinien mieć większe oczekiwania techniczne, co do tej czynności, by zagwarantować sobie możliwie najlepsze warunki pracy z nagraniem.
Ilu fonoskopów powinno brać udział w odsłuchu nagrań z rejestratorów pokładowych? - Zazwyczaj jest to jedna osoba, ale w sytuacjach szczególnych dobrze jest, gdy weryfikacji odsłuchu dokonają inni eksperci. Pośpiech to czynnik bardzo utrudniający pracę. A co gorsza, może prowadzić do błędów w odsłuchu. Rzetelna analiza wymaga czasu.
Czy kopiowania należy dokonywać w pomieszczeniu dźwiękoszczelnym? - Niekoniecznie. Co innego, jeśli chodzi o nagrywanie głosu. Gdybyśmy byli zmuszeni do rejestrowania kopii nagrań przy użyciu tzw. sprzężenia akustycznego, tj. odtwarzalibyśmy nagranie oryginalne z głośnika, zaś kopię nagrywali przy użyciu mikrofonu, to jak najbardziej tak. Przeprowadzenie kopiowania w ten sposób byłoby już jednak skrajną amatorszczyzną. Rzadko się to robi w ten sposób, no chyba, że już nie ma innego wyjścia. Jeżeli kopiuje się nagranie poprzez połączenie elektryczne, wtedy oczywiście nie musimy mieć pomieszczenia dźwiękoszczelnego. Ważne, by w tym pomieszczeniu nie było urządzeń zakłócających (wytwarzających pole elektromagnetyczne).
Na przykład? - Musi być odpowiednie okablowanie, muszą być zainstalowane odpowiednie zasilacze, które nie będą wnosiły zakłóceń do aparatury odtwarzającej i rejestrującej, nie może być szumów pracujących urządzeń. To wszystko musi sprawdzić ekspert, czy oprócz tego sygnału, który musi odsłuchać, nie są nagrywane jakieś dodatkowe zakłócenia. Wyeliminować wszelkie czynniki, które utrudnią odsłuchiwanie treści wypowiedzi z nagrania.
Czy osoba, która nie jest ekspertem z zakresu fonoskpii, jest w stanie to sprawdzić? - Dobrze przeszkolony technik w dziedzinie fonoskopii też będzie w stanie to zrobić. To kwestia dobrego wyszkolenia personelu.
Zawsze pracuje się na kopii, nie na oryginale?- Na kopii. Z dwóch powodów: oryginał po tragicznych przejściach jest bardzo wrażliwy. Każde kolejne odtwarzanie degraduje jego, jakość. Należy, więc jak najrzadziej oryginałem się posługiwać. Wykonanie kopii w zasadzie eliminuje potrzebę posługiwania się oryginałem.
Pozostaje jeszcze kwestia oględzin samego nośnika. - Aby ocenić, w jakim stopniu jest on zniszczony i jaki jest rodzaj zniszczeń. To są odrębne badania, zupełnie niemające związku z pracami odsłuchowymi. Aczkolwiek oględziny takie to rzecz istotna, jeśli chodzi o uzasadnienie złej, jakości nagrania i braku możliwości odsłuchania jego fragmentów.
Kopiowanie to jedno, odsłuch musi się chyba jednak odbywać w pewnym reżimie? W Moskwie polscy eksperci odsłuchiwali nagrania w zwykłym pomieszczeniu biurowym. Czy można tu mówić w ogóle o jakiejś metodologii badań? - Nie do końca. Jeśli chodzi o prace odsłuchowe, musi być pewien reżim. Nie może to być zwykłe pomieszczenie biurowe, gdzie dodatkowo może być włączona klimatyzacja, ktoś chodzi, hałasuje. Przy pracach odsłuchowych musi panować cisza. Zwiększa to wydajność pracy i zmniejsza prawdopodobieństwo popełnienia błędu. To kwestie zasadnicze. Owszem, podczas prac odsłuchowych posługujemy się aparaturą korygującą, jakość nagrania, ale podstawowym narzędziem pracy jest percepcja słuchowa, co oznacza konieczność zapewnienia właściwych warunków pracy eksperta. Należy, więc zadbać o to, by te odsłuchy odbywały się w ciszy.
Czy musi to być kabina dźwiękoszczelna? - Nie.
Ale nie biuro z oknem wychodzącym na ulicę? - Na pewno nie. Jeśli to zwykłe biuro, bez izolacji akustycznej, to takie warunki nie są sprzyjające odsłuchom.
Czy na podstawie archiwalnych próbek głosu można zidentyfikować osobę? - Można. Ale przestrzegam tu przed używaniem procentowego określania stopnia pewności, co do uzyskanych wyników identyfikacji mówcy. W kryminalistyce, a szczególnie we wnioskowaniu dotyczącym identyfikacji mówcy, na podstawie próbek głosu analizujemy wiele czynników (niektóre z nich można ocenić jedynie jakościowo, inne zaś ilościowo), stąd brak możliwości "procentowego" przedstawiania ostatecznych wyników badań identyfikacyjnych. Można oczywiście identyfikować w sposób kategoryczny, czego synonimem jest 100 procent pewności eksperta, co do ostatecznej oceny uzyskanych wyników badań.
Identyfikacja kategoryczna jest możliwa? - Używając takiego określenia, zakładamy, że przeprowadziliśmy badania w pełnym zakresie, porównując wiele cech sygnału mowy, które składają się na pewną i stabilną charakterystykę danego mówcy. Tylko na takiej podstawie możemy wnioskować o identyfikacji mówcy w stopniu kategorycznym. Zdarza się, że zła, jakość nagrania uniemożliwia wydanie opinii kategorycznej.
A przy materiale archiwalnym? - Wtedy identyfikacja jest utrudniona. Takie archiwalne wypowiedzi rejestrowane były w sytuacjach nieformalnych, rodzinnych - głosy mówiących równocześnie osób nakładają się. Lecz taki materiał porównawczy ma cechę spontaniczności, co jest ważne dla uzyskania pewnego wyniku identyfikacji mówcy. Do dyspozycji są również wypowiedzi publiczne niektórych osób, ale one też posiadają swoje mankamenty. Oczywiście my nie jesteśmy w stanie uzyskać takich samych przeżyć i emocji, jakie były w materiale, z którego identyfikujemy mówców. To nierealne. Natomiast pewna spontaniczność powoduje, że ów kontekst sytuacyjny nie zaburza nam tych analizowanych cech. Dlatego powinniśmy pracować na materiale zawierającym wypowiedzi spontaniczne.
Czy użycie próbek głosu w warunkach biurowych daje w ogóle jakąś pewność? - W takich warunkach to jest trudne. Podobnie jak w przypadku prac odsłuchowych, tak i tutaj, porównując próbki głosu poszczególnych mówców, należy zapewnić minimum dźwięku z zewnątrz. To również dotyczy kwestii identyfikacyjnych. W tym przypadku pierwsze etapy tych prac wykonujemy za pomocą percepcji słuchowej. Tu ucho odgrywa ważną rolę. Jeśli zaszumimy tło, to utrudnimy sobie pracę. Zwłaszcza, jeśli nagranie jest złej, jakości, to tym trudniej będzie nam identyfikować w takich warunkach.
Czyli powinny to być warunki laboratoryjne? - Jak najbardziej. Zasada jest taka, że najpierw dokonuje się identyfikacji wewnątrz materiału - musimy przyporządkować poszczególne wypowiedzi poszczególnym mówcom. Dokonać wewnętrznego podziału wypowiedzi na poszczególnych mówców. Dopiero potem możemy rozpocząć prace identyfikacyjne z wykorzystaniem próbek porównawczych. To praca bardzo żmudna, zależy od ilości i jakości materiału dźwiękowego, jakim dysponujemy.
Jakie błędy można popełnić przy analizie fonoskopijnej? - Najpoważniejszym jest błędna identyfikacja, można nie rozpoznać osoby lub rozpoznać osobę niewłaściwą. Istnieje takie zjawisko jak głosy "w typie". To są głosy bardzo podobne. Przy niedużej ilości wypowiedzi wnioskowanie bywa bardzo trudne i ten błąd można tu popełnić. Do głosów w tzw. typie należą głosy rodzeństwa (np. braci). Bliskie pokrewieństwo powoduje, że te głosy są bardzo podobne. W takich sytuacjach analiza znacznie się komplikuje i wydłuża.
Czy można identyfikować głos na podstawie kontekstu sytuacyjnego? - Idealnie byłoby uniezależnić identyfikowany głos od tego, co i w jakich okolicznościach mówca powiedział. Jednakże w rzeczywistości konkretne wypowiedzi zostały wypowiedziane w konkretnym kontekście sytuacyjnym. Paradoksalnie, różne sytuacje uwidaczniają w wypowiedziach różne cechy indywidualne, w oparciu, o które prowadzi się badania identyfikacyjne mówcy. Tembr głosu uwidacznia konkretne emocje, charakterystyczne tylko dla danej osoby. To, co robimy, to analiza zachowań werbalnych - na przykład ktoś ma tendencję do podnoszenia głosu w określonych sytuacjach czy też akcentuje sylaby w określony sposób. Koncentrujemy się nie na treści, tylko na sposobie wypowiadania się mówców. Ważna jest również składnia wypowiedzi, czy to są zdania proste, czy złożone, ale treść, jako taka nie jest czynnikiem badawczym. Interesuje nas sposób mówienia. Nie jest realne, by nie było wpływu kontekstu sytuacyjnego. Kontekst bierze się pod uwagę o tyle, że wpływa on na sposób mówienia danego mówcy, a tym samym na sposób prowadzenia badań identyfikacyjnych.
Instytut Ekspertyz Sądowych przewyższa technicznie Centralne Laboratorium Kryminalistyczne? - Obecnie CLK przestaje być szczególnie aktywną placówką. Coraz więcej ekspertyz wykonuje się w Krakowie. Chciałbym jednak zaznaczyć, że żaden sprzęt nic nie da, jeśli ekspert nie będzie miał doświadczenia w odsłuchiwaniu.
Jakimi cechami powinien dysponować ekspert od fonoskopii? - Słuchem fonematycznym, który daje zdolność dyskryminacji sygnału mowy od całej reszty (np. muzyki czy zakłóceń). Po drugie, musi mieć zdolność kojarzeniową oraz predyspozycje psychiczne, czyli zdolność do długiej koncentracji. Tego nie opanuje się w ciągu kilkumiesięcznego szkolenia. To są lata wytężonej pracy. Doświadczony fonoskop to ekspert przynajmniej z 10-letnim stażem.

Dziękuję za rozmowę.

Pozew dla Millera Po ogłoszeniu przez Prokuraturę Okręgową Warszawa-Praga, która prowadzi cywilny wątek śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej, dwudziestu zarzutów sformułowanych przez biegłych na temat zaniechań BOR, nie tylko Leszek Miller próbował podważać wiarygodność autorów ekspertyzy. Wczoraj dołączył do niego gen. Marian Janicki, szef Biura Ochrony Rządu. Stwierdził on, że opinia jest krzywdząca dla formacji i funkcjonariuszy, którzy zginęli w katastrofie Tu-154M. Sobie nie ma nic do zarzucenia. Leszek Miller już w poniedziałek twierdził publicznie, że biegli to nie eksperci, tylko osoby polityczne. Na zlecenie prokuratury nad ekspertyzą pracowali ppłk Jarosław Kaczyński, były zastępca szefa BOR odpowiedzialny za działania ochronne, i płk w st. sp. Stanisław Kulczyński, ekspert w dziedzinie walki z terroryzmem i operacji specjalnych. Swój wywód szef SLD podpierał tym, jakoby zbieżność imion i nazwisk byłego wiceszefa BOR z prezesem Prawa i Sprawiedliwości nie była przypadkowa. Tymczasem to właśnie w okresie rządów PiS ppłk Kaczyński odszedł ze służby. "Z moich informacji wynika, że jednym z tych ekspertów jest major Jarosław Kaczyński, związany bardzo silnie z braćmi Kaczyńskimi. Ten człowiek, który robił czystkę w BOR po objęciu władzy przez Lecha i Jarosława Kaczyńskich. Drugi ekspert jest o podobnej proweniencji, no, więc, jeśli tak, to ekspertyzy tych dwóch specjalistów nie mogą być obiektywne" - wtłaczał dziennikarzom Leszek Miller. Jego zdaniem, "mjr Jarosław Kaczyński zapisał się w historii BOR jak najgorzej". "To był człowiek, który zwalniał ludzi z powodu ich przekonań politycznych. Zrobił czystkę wobec wszystkich, którzy nie wydawali się wystarczająco lojalni. Z mojego punktu widzenia nie można polegać na tego rodzaju ekspertyzie" - dodał.

- Nie wiem, na jakiej podstawie pan Miller zabiera głos na temat opinii wywołanej przez prokuraturę. Nie sądzę, żeby znał ją w pełni, ponieważ jest ona niejawna i dopiero w poniedziałek prokurator się z nią zapoznał. Tym bardziej, że prokurator zweryfikował osoby biegłych, powołał ich, a ci zostali zobligowani do wydania ekspertyzy zgodnie ze swoją wiedzą i prawdą - mówi Renata Mazur, rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga. Jak zaznacza, to prokurator, a nie Leszek Miller oceni opinię biegłych pod kątem jej przydatności do postępowania i wiarygodności.

- Do opinii nikt nie miał wglądu oprócz dwóch biegłych i dwóch prokuratorów prowadzących sprawę - zaznacza rzecznik. Oficerowie BOR, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik", oceniają, że takie wystąpienia jak Leszka Millera to obcesowa próba nacisku na prokuraturę. A to niedopuszczalne. - Biegli mieli dostęp do dokumentów i na ich podstawie wydali z całą odpowiedzialnością tę druzgocącą dla BOR opinię. Apeluję, aby bezpodstawnie nie dezawuować ich pracy - mówi płk Andrzej Pawlikowski, szef Biura Ochrony Rządu w latach 2006-2007. Do jego apelu dołącza mjr Robert Terela, były funkcjonariusz BOR.

- Bardzo niedobre dla sprawy jest pochopne formułowanie ocen. Do opinii biegłych można się ustosunkować dopiero po wnioskach prokuratury i ewentualnie po wnioskach złożonych do sądu - mówi Terela. Jak zaznacza, osobiście dobrze zna ppłk. Kaczyńskiego i choć go nie lubi, nie może odmówić mu fachowości.

- Podpułkownik Kaczyński to profesjonalista. To prokurator, a nie polityk może oceniać jego kompetencje - dodaje Robert Terela. Major zaznacza, że gdy ppłk Jarosław Kaczyński został szefem oddziału pirotechnicznego w BOR, znacząco przyczynił się do poprawy jego funkcjonowania, bo dbał nie tylko o postęp technologiczny, ale także o rozwój intelektualny funkcjonariuszy. Sam ppłk Kaczyński ujawnia w rozmowie z "Naszym Dziennikiem", że przygotowuje pozew przeciwko Leszkowi Millerowi.

- Rozważam skierowanie na drogę sądową sprawy o poświadczenie nieprawdy. Pan Miller zarzucił mi, że robiłem jakieś czystki w BOR, a przecież ja nigdy nie byłem przełożonym personalnym. Byłem tylko zastępcą szefa BOR do działań ochronnych, a tylko szef BOR ma możliwość prowadzenia takich działań. Niech pan Miller wskaże, chociaż jedną decyzję o zwolnieniu pracownika BOR podpisaną przeze mnie. Odnośnie do zbieżności mojego imienia i nazwiska z prezesem PiS, pan pozwoli, ale nie będę nawet tego komentował. Jestem zaskoczony, że Miller takie rzeczy może wypowiadać - mówi ppłk Kaczyński.

Szef idzie w zaparte Zamiast zastanawiać się nad działaniami naprawczymi czy dymisją, szef Biura Ochrony Rządu uznał, że ekspertyza w sprawie zabezpieczenia przez tę formację wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu jest "krzywdząca". Ze względu na tych oficerów, którzy w katastrofie zginęli. Jednak nasi rozmówcy widzą w tym nieelegancką próbę wybielania własnej osoby. Zwracają uwagę, że przecież pisząc ekspertyzę, biegli mieli na względzie odpowiedzialność osób żyjących, a nie tych, którzy zginęli. "Nasz Dziennik" zapytał wczoraj w BOR o ustosunkowanie się do wniosków z opinii biegłych. Jednak rzecznik mjr Dariusz Aleksandrowicz poinformował nas, że Biuro do opinii odniesie się dopiero, gdy ją przeczyta.

- Prokuratura nie przesłała nam ekspertyzy biegłych. Jak się z nią zapoznamy, to wtedy będziemy ją komentować. Na razie jej fizycznie nie ma w Biurze Ochrony Rządu - skwitował rzecznik BOR. Jednak gen. Marian Janicki, nie czekając na wnioski prokuratora po zbadaniu ekspertyzy ppłk. Kaczyńskiego i płk. Kulczyńskiego, nie miał wczoraj problemu, by stwierdzić w rozmowie z PAP, że opinia biegłych jest krzywdząca dla BOR. Janicki unikał przy tym jak ognia ustosunkowania się do sformułowanych przez biegłych punktów dotyczących braku odpowiedzialności kierownictwa Biura Ochrony Rządu za działania ochronne 10 kwietnia 2010 roku.

- Nie chcę się odnosić do wniosków ekspertów. Mogę tylko tyle powiedzieć, że te punkty, które zostały z niej [ekspertyzy] wyartykułowane, są wielce krzywdzące dla formacji, dla funkcjonariuszy, którzy w niej służą, a w szczególności dla tych, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej - powiedział Janicki. Jak dodał, chodzi mu w szczególności o śp. płk. Jarosława Florczaka, który bezpośrednio dowodził operacją.

- Mieliśmy u siebie ponadpółroczną kontrolę NIK, wielu specjalistów kontrolowało nasze procedury z wielu poprzednich lat. I zapewniam, że o wiele lepiej zostaliśmy ocenieni przez wysokiej klasy specjalistów z najważniejszej komórki kontrolnej RP - fantazjował Janicki. Stwierdził też, że nie rozważa podania się do dymisji w sytuacji, gdy trwa śledztwo prokuratury. Po upublicznieniu wniosków do opinii biegłych w sprawie zaniedbań BOR w kwietniu 2010 roku Janicki spotkał się w poniedziałek z ministrem spraw wewnętrznych Jackiem Cichockim, któremu - jak powiedział rzecznik rządu Paweł Graś - złożył "obszerne wyjaśnienia".

- Z wyciąganiem wniosków trzeba poczekać do sytuacji, w której BOR będzie miał szansę odnieść się do treści tej opinii, która była podstawą do wyciagnięcia tych wniosków - zastrzegł Graś. Oficerowie BOR, którzy pragną pozostać anonimowi, uważają, że Janicki chce wyjść z całej sprawy obronną ręką, zrzucając winę na innych. Bo czuje rozpięty nad nim parasol ochronny rządu. Pułkownik Andrzej Pawlikowski nie ma przy tym wątpliwości, że jest już o dwa lata za późno na składanie przez Janickiego obszernych wyjaśnień w sprawie odpowiedzialności BOR za zabezpieczenie wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu. - Uchybienia wykazane przez biegłych są bardzo poważne i w mojej ocenie świadczą o ogromnych zaniechaniach, jakich dopuściło się BOR. A za właściwą realizację zadań odpowiada przecież szef BOR i jego zastępcy - przypomina były szef tej formacji. Czy gen. Marian Janicki i jego zastępca gen. Paweł Bielawny, odpowiedzialny za działania ochronne, usłyszą zarzuty - zdecyduje prokurator. Nieprawdziwa jest jednak informacja, którą podała stacja TVN24, że na początku lutego możliwe będą zarzuty dla funkcjonariuszy BOR. Rzecznik Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga zdecydowanie to dementuje.

- Widziałam, że stacja TVN podała, że na początku lutego możliwe będą zarzuty dla funkcjonariuszy BOR. Słyszałam nawet, że będzie akt oskarżenia. Jest już praktycznie początek lutego, proszę mi wierzyć, że prokurator nie jest w stanie z taką szybkością wykonywać tych czynności - mówi prokurator Renata Mazur. - Decyzje, owszem, zostaną podjęte w lutym, ale to nie znaczy, że w jego pierwszych dniach. Prokurator musi mieć czas, żeby spokojnie w całości przeanalizować ekspertyzę biegłych, i to nie w oderwaniu od rzeczywistości - czyli samą opinię, ale w zestawieniu z materiałem dowodowym - dodaje. - Nie mogę powiedzieć, czy gen. Janicki usłyszy zarzuty. Na chwilę obecną takie decyzje nie zapadły - ucina rzecznik Mazur.Piotr Czartoryski-Sziler

Co rząd podpisuje? Posłowie chcą, aby w Sejmie rząd przedstawił informację na temat ustaleń unijnego szczytu dotyczących paktu fiskalnego. Wniosek w tej sprawie wysunął SLD. Posłowie Solidarnej Polski za kluczowe uznali ogłoszenie referendów w zasadniczych sprawach europejskich - przyjęcia paktu fiskalnego i wejścia do strefy euro.

Kolejnym "sukcesem" - który jest konsekwencją polityki ustępstw wobec Niemiec i Francji - swojego rządu w polityce unijnej premier Donald Tusk mógłby się pochwalić na najbliższym posiedzeniu Sejmu. W Brukseli Tusk mógł, co najwyżej ogłosić, czy Polska zdecyduje się na podpisanie paktu, czy też nie. Zasadniczego wpływu na kształt paktu polski rząd się pozbawił, niemal ślepo wspierając w ubiegłych miesiącach sojuszników z Francji i Niemiec. Dziś, w uznaniu takiego poddaństwa, sojusznicy nie pozwolili nawet Tuskowi powrócić do kraju z twarzą i nie dopuścili Polski do roli słuchacza podczas szczytów państw strefy euro, gdzie mogą zapadać decyzje, w jaki sposób będą wydawane w przyszłości unijne pieniądze. Posłowie opozycji krytykowali wczoraj premiera za jego postawę na poniedziałkowym szczycie. Niekoniecznie jednak za sam fakt zgody na podpisanie przez Polskę paktu fiskalnego. Te ugrupowania, które mogą liczyć, że premier będzie skłonny uczynić im zaszczyt podzielenia się władzą w kraju, gdy sytuacja jeszcze się pogorszy, kierunek decyzji Tuska chwaliły. Zdaniem przewodniczącego SLD Leszka Millera, przystąpienie do paktu jest krokiem w dobrym kierunku. - Niemniej jednak nie można być zadowolonym z okoliczności, które temu towarzyszą. Wprawdzie weszliśmy do pociągu, który udaje się we właściwym kierunku, kierunku integracji gospodarczej i politycznej, ale zajęliśmy miejsca w drugiej klasie i patrzymy z pewną zazdrością na pasażerów siedzących w wagonie pierwszej klasy - ocenił Miller. Według niego, aby do tej pierwszej klasy wsiąść, powinniśmy przyjąć euro. Sojusz Lewicy Demokratycznej wystąpił, aby rząd przedstawił na najbliższym posiedzeniu informację w sprawie paktu fiskalnego oraz planów związanych z wejściem Polski do strefy euro. Jak zaznaczył Miller, widzi on pewien regres, jeśli chodzi o negocjacje w ramach Unii. Zauważył, że gdy jako premier prowadził negocjacje związane z wejściem Polski do Unii Europejskiej, to "mogliśmy brać udział w każdej dyskusji, opiniować wszystkie dokumenty, wypowiadać się w każdej sprawie i nikomu do głowy nie przyszło, żeby dzielić Unię Europejską". Przystąpienie do paktu fiskalnego poparł również Janusz Palikot. Ocenił jednak, że "powinniśmy wynegocjować więcej, lecz Tusk nie potrafił tego zrobić". Ludwik Dorn (Solidarna Polska), nawiązując do "Przygód dobrego wojaka Szwejka", określił rezultaty brukselskiego szczytu "przesławnym laniem". - Polska polityka europejska legła w gruzach. Jesteśmy po przesławnym laniu i trzeba się zastanowić, jak z tego wyjść. Trzeba się zastanowić, jaki mandat i do obracania się, w jakich ramach ma rząd RP. Uczciwie mówiąc, po takiej klęsce pan premier Tusk i pan minister Sikorski powinni się zastanowić, czy nadal warto - dla Rzeczypospolitej - być premierem i być ministrem spraw zagranicznych. Ale nie będziemy zgłaszać wotów nieufności - powiedział Dorn. Według niego, decyzja o podpisaniu paktu fiskalnego niesie ze sobą perspektywę realnych kar w wysokości jednej dziesiątej proc. PKB - to kwota idąca w dziesiątki miliardów złotych, w zamian za taką organizację szczytów strefy euro, aby kraje nienależące do tej strefy trudno było z nich wypraszać. - Polska pod przewodem pana Tuska i pana Sikorskiego chciała, jak to jeden z wysokich urzędników Stanów Zjednoczonych określił, bawić się wyłącznie z dużymi chłopcami, lekceważąc kraje naszego regionu, rozbijając dziedzictwo budowy koalicji w Europie Środkowo-Wschodniej, które Donald Tusk odziedziczył po śp. prezydencie Lechu Kaczyńskim (...). Jesteśmy w sytuacji realnego podziału Unii na tych, którzy się liczą, i tych, którzy się nie liczą. Polsce wskazano, przy zgodzie Donalda Tuska, miejsce wśród tych, którzy się nie liczą - stwierdził Dorn. Przyjęciu paktu sprzeciwiało się także Prawo i Sprawiedliwość. Prezes PiS Jarosław Kaczyński oceniał, że pakt oznacza podział Unii Europejskiej, a zgoda polskiego rządu na udział w nim prowadzi do autodegradacji, gdyż w nowej sytuacji Polska nie będzie miała głosu w sprawach decydujących. Artur Kowalski

Geneza sojuszu polsko-francuskiego W lutym 1921 roku podpisana została w Paryżu konwencja wojskowa polsko-francuska. Po niepowodzeniu uzyskania brytyjskiej gwarancji wsparcia w przypadku agresji niemieckiej, w Paryżu narodził się pomysł sojuszu z Warszawą. Polska miała w pewnym stopniu zastąpić Rosję, sojusznika Francji od 1892 roku. Nie wszyscy w Paryżu opowiadali się za przymierzem z Polską. Koła wojskowe z marszałkiem Foche’em na czele uważały, iż było za wcześnie na wiązanie się z państwem o nieustalonych jeszcze granicach, którego armia potrzebowała kilku lat, by okazać się przeciwwagą dla Niemiec. Także Quai d’Orsay przeciwne było konwencji z Warszawą. Decydujące znaczenie odegrali prezydent Millerand, szef Sztabu Generalnego Buat oraz francuskie koła przemysłowe, zainteresowane poszukiwaniem nowych rynków zbytu. Sugestie francuskie spotkały się z pozytywną reakcją Warszawy, szczególnie politycy endecji z entuzjazmem powitali francuskie propozycje. Prasa lewicowa oraz piłsudczykowska przestrzegała przed podporządkowaniem Polski interesom politycznym i gospodarczym Paryża. 29 grudnia 1920 roku w „Monitorze Polskim” ukazał się komunikat o zaproszeniu Marszałka Piłsudskiego do Paryża w styczniu 1921 roku. 1 stycznia 1921 roku minister spraw wojskowych gen. Kazimierz Sosnkowski podjął sprawę zawarcia polsko-francuskiej konwencji wojskowej w rozmowie z szefem Francuskiej Misji Wojskowej gen. Niessel’em. Sosnkowskiemu chodziło przede wszystkim o uzyskanie od Francji gwarancji pomocy wojskowej w przypadku agresji niemieckiej lub bolszewickiej na Polskę oraz udzielenie przez Paryż kredytu na dozbrojenie polskiej armii. Ostatecznie przyjazd Piłsudskiego do Paryża nastąpił 3 lutego 1921 roku. Towarzyszyli mu: Eustachy Sapieha – minister spraw zagranicznych oraz wspomniany gen. Sosnkowski. Sprawa zawarcia sojuszu zdecydowana została w trakcie bezpośredniej rozmowy Piłsudskiego z Millerandem. Naczelnik Państwa zabawił we Francji tylko trzy dni. Dla zredagowania umowy politycznej oraz konwencji wojskowej pozostali w Paryżu Sapieha oraz Sosnkowski. Minister spraw wojskowych nie przywiózł do Paryża gotowego projektu konwencji, zabrał z sobą, opracowaną przez siebie pierwszą jego redakcję, która jak określał w późniejszych relacjach, stanowić miała „substrat do rozpoczynających się negocjacji”. We wspomnianym projekcie, wręczonym Foch’owi oraz Weygand’owi, było 17 artykułów oraz dodatkowe klauzule. Zmierzały one do uzyskania od Francji maksimum pomocy przy skromnych stosunkowo zobowiązaniach Warszawy na rzecz Paryża. Projekt Sosnkowskiego starał się wprowadzić równorzędność zobowiązań obu państw w przypadku konfliktu z Niemcami oraz automatyczność pomocy Francji w wypadku konfliktu polsko-sowieckiego. W tej ostatniej kwestii Paryż miał nie tylko zapewnić bezpieczeństwo dróg komunikacyjnych, w tym morskich, między obu krajami, zobowiązać się do udzielenia Polsce pomocy w sprzęcie wojskowym (art. 9), ale również wypowiedzieć wojnę Rosji bolszewickiej. Jeszcze szerszej Generał potraktował zobowiązania Paryża w wypadku agresji niemieckiej, za którą miała być uważana „każda agresja wychodząca z części terytorium państwa, nawet odłączonego od niego, ale nie uznanej przez państwa sprzymierzone za państwo niepodległe” (art. 6). Chodziło w tym wypadku o uznanie za agresję także wszelkiego niemieckiego ataku z terytorium Wolnego Miasta Gdańska. Francja miała w tej sytuacji skierować przeciwko Niemcom maksimum sił, jakimi dysponowała. Środki, jakie miała podjąć ze swej strony Warszawa, Generał uzależniał od sytuacji na granicy z Rosją bolszewicką. W zamian za pomoc w sprzęcie wojennym, Polska miała zobowiązać się do wprowadzenia 2-letniej służby wojskowej, utrzymywania w okresie pokoju 30 dywizji piechoty, 9 brygad kawalerii, oraz do rozwinięcia, przy pomocy Paryża, własnego przemysłu zbrojeniowego. Dodatkowo strona polska miała zagwarantować jak najkorzystniejsze warunki dla działalności Francuskiej Misji Wojskowej w Polsce. W końcowych artykułach zawarte były postanowienia zobowiązujące oba państwa do prowadzenia wspólnych pertraktacji pokojowych oraz stałego porozumiewania się sztabów oby armii. Dołączona do powyższego projektu dodatkowa klauzula zobowiązywała Francję do udzielenia Polsce w 1921 roku kredytu na zrealizowanie programu technicznej reorganizacji wojska polskiego, którego celem było ujednolicenie uzbrojenia, uzupełnienie sprzętu artyleryjskiego i pancernego oraz zapasów amunicji karabinowej i artyleryjskiej. Należy przypuszczać, iż Sosnkowski domagając się od Paryża tak szerokim zobowiązań chciał rozpocząć negocjacje z wysokiego pułapu, by w ich trakcie stopniowo ustępując uzyskać w rezultacie jak najkorzystniejsze warunki dla Polski. Treść tego projektu nie wywołała entuzjazmu we francuskich kołach wojskowych, a Weygand nazwał go nawet „mozolnym opracowaniem szkolnym, w którym od Francji żąda się zbyt dużo, zaś sama Polska daje zbyt mało”. Równocześnie francuskie sfery gospodarcze zaczęły wywierać nacisk na stronę polską, by zmusić ją do jednostronnych koncesji o charakterze eksploratorskim. Stefy polityczne dążyły do nie wiązania się ścisłego z Warszawą, a koła wojskowe do ograniczenia do minimum zobowiązań militarnych wobec Polski. W tej sytuacji Sosnkowski przystąpił do przygotowania nowego polskiego projektu konwencji wojskowej. W powojennej relacji podkreślił, iż „zostawszy w Paryżu, przez pewien czas zastanawiałem się jak podejść do zleconego mi zadania. Po namyśle postanowiłem wzorować się na tekście konwencji wojskowej rosyjsko-francuskiej z 1892 roku, dodając punkty wynikające z naszej szczególnej sytuacji”. Nowy projekt Generał przekazał Francuzom 10 lutego 1921 roku. Jak raportował ówczesny attache wojskowy w Paryżu L. Morsztyn: „Początek rozmów był bardzo trudny. Wkrótce jednak, po intymnym spotkaniu na śniadaniu, w szczerej rozmowie na różne tematy polskie, z wyjątkiem konwencji, atmosfera uległa zmianie. Sosnkowski zrobił na Fochu’u bardzo dobre wrażenie, a w dalszych negocjacjach okazał się zręcznym partnerem”. Stronie francuskiej zależało na ograniczeniu jej zobowiązań wobec Warszawy, przy jednoczesnym akcentowaniu konieczności jak najszybszego zorganizowania silnej armii polskiej. W tej sytuacji dużą zasługą Sosnkowskiego było przełamanie oporu Focha’a i doprowadzenie do podpisania konwencji w wersji, która choć nie uwzględniała części polskich propozycji, wykraczała jednak daleko poza ramy układu politycznego. Umowa polityczna została, bowiem oparta na projekcie Berthelota, zdecydowanie podkreślającym obronny charakter sojuszu. Kolejne artykuły umowy zobowiązywały obie strony jedynie do wzajemnego pozdumiewania się w wypadku zagrożenia ich interesów przez państwo trzecie. Do ostatecznego uzgodnienia stanowisk w sprawie konwencji wojskowej doszło po wyczerpującej dyskusji w dniu 18 lutego 1921 roku. W jej trakcie Foch zrezygnował z wysuwania własnego projektu, przyjmując projekt Sosnkowskiego za podstawę negocjacji. Umowa wojskowa, podobnie jak układ polityczny, podpisana została 19 lutego 1921 roku. Na mocy konwencji wojskowej oba rządy, na wypadek agresji niemieckiej, zobowiązywały się do udzielenia sobie pomocy. Za agresję niemiecką uznano wszelką agresję wychodzącą z terytorium podległego rządowi niemieckiemu (art. 1). W wypadku agresji bolszewickiej na Polskę, Francja zobowiązywała się do zapewnienia Polsce bezpieczeństwa od strony Niemiec oraz udzielenia jej pomocy w obronie przeciw armii bolszewickiej (art. 2). W obu przypadkach „bezpośrednia pomoc” jaką Paryż zobowiązał się udzielić Warszawie polegała na dostawach materiału wojskowego i kolejowego oraz wysłaniu personelu technicznego. Jednocześnie Francja zobowiązywała się do zabezpieczenia, w miarę swych możliwości, linii komunikacyjnych, również morskich, łączących ją z Polską. Warszawa zaś zobowiązywała się do wprowadzenia 2-letniej służby wojskowej oraz utrzymywania 30 dywizji piechoty oraz 9 brygad kawalerii. Ponadto Paryż miał udzielić Polsce specjalnego kredytu wojskowego dla przeprowadzenie reorganizacji armii polskiej (art. 4). Z kolei Warszawa zobowiązywała się do rozbudowy, przy pomocy francuskiej, własnego przemysłu zbrojeniowego. Ostatnie artykuły konwencji poświęcone były potrzebie ścisłej współpracy obu sztabów generalnych oraz zasadom funkcjonowania Francuskiej Misji Wojskowej w Polsce. Porównując pierwotny projekt Sosnkowskiego oraz ostateczny tekst konwencji należy podkreślić, iż mimo uwzględnienia w układzie szeregu istotnych dla Polskie czynników, strona francuska wymusiła na Polakach zrezygnowanie z wielu wysuwanych propozycji. Między innymi casus foederis przeciwko Niemcom nie uwzględniał agresji pośredniej poprzez terytorium Wolnego Miasta Gdańska. Pomoc francuska w przypadku wojny polsko-bolszewickiej nie została ścisłe określona. W redakcji artykuły IV uderza nierównomierność zobowiązań w zakresie wysiłku zbrojnego obu państw – o ile, bowiem polskie zobowiązanie zostały wyraźnie określone pod względem sił żywych, to Francja została jedynie zobligowana do udzielenia kredytów na dozbrojenie polskiej armii. Stronę polską najbardziej niepokoiło czy w wypadku wojny polsko-bolszewickiej, Paryż znajdzie się w stanie wojny z Moskwą. Sosnkowski nie był całkowicie zadowolony z ostatecznego kształtu konwencji, która miała niewątpliwie mniejszy ciężar gatunkowy, niż konwencja francusko-rosyjska z 1892 roku. Nie krył zresztą swego zawodu w rozmowie z Foch’em, wskazując, iż formuły wzorowane na tej konwencji zostały zastąpione sformułowaniami bardziej ogólnikowymi. Uważał jednak, iż „wszędzie tam, gdzie wysuwałem punkty specjalnie wynikające z naszej szczególnej pozycji geograficznej, moje dezyderaty zostały przyjęte z całym nakładem dobrej woli i ze zrozumieniem”. W dalszej części swej relacji Generał stwierdzał, iż „należy mieć zrozumienie dla pewnych oporów ze strony Francji. Albowiem Polska nie miała jeszcze uznanych przez Zachód swoich granic wschodnich, demobilizacja armii polskiej nie była jeszcze zakończona, a plan organizacji pokojowej był jeszcze w toku wykonywania, plan rozbudowy lotnictwa był dopiero zarysowany, nie istniał wówczas ani plan mobilizacji ani nie była określona ilość rezerwowych wielkich jednostek na wypadek wojny, itp.”. Nasuwa się jednak pytanie, czy nie lepiej byłoby poczekać z zawarciem konwencji do czasu zakończenia rokowań polsko-bolszewickich w Rydze, ustabilizowania sytuacji na Górnym Śląsku oraz stworzenia silnych podstaw dla rozbudowy polskiej armii? Polska znalazła się jednak w przymusowym położeniu, a szybkie podpisanie umów z Francją wzmocniło pozycję strony polskiej w trakcie rokowań w Rydze, na Górnym Śląsku, w sprawie wileńskiej, w Galicji Wschodniej, a także w rozpoczynających się rokowaniach w sprawie zawarcia sojuszu polsko-rumuńskiego. Te właśnie czynniki zadecydowały, że strona polska postanowiła zawrzeć obie umowy z Francją w wersji, która choć nie uwzględniała wszystkich polskich postulatów, stanowiła, w aktualnej sytuacji, maksimum tego, co można było uzyskać w Paryżu. Zawarcie konwencji wojskowej, która w przypadku zobowiązań francuskich, znacznie wychodziła poza ramy umowy politycznej, uważano wówczas powszechnie za duży sukces Polski. Był to też duży sukces osobisty generała Sosnkowskiego, debiutującego na międzynarodowej arenie dyplomatycznej. Polski minister spraw wojskowych miał nadzieję, iż z czasem uda się Polsce, w korzystniejszej sytuacji politycznej, wprowadzić w tekście umowy poprawki precyzujące zobowiązania francuskie wobec Polski. W tym przekonaniu mogło utwierdzić go przemówienie Focha’a, na obiedzie wydanym przez Sosnkowskiego już po podpisaniu układu, w którym „podkreślił w sposób kategoryczny, że pewne trudności techniczne, które wpłynęły na sformułowania konwencji nie zmieniają w niczym istoty rzeczy, mianowicie, że Francja traktuje uczciwie i z całą powagą przyjęte zobowiązania wobec Polski, ze Polska może być pewna, że w razie niebezpieczeństwa zagrażającego jej niepodległemu bytowi znajdzie zawsze i niezwłocznie Francję obok siebie”. Dodatkowym czynnikiem, który towarzyszył polsko-francuskim rokowaniom było przeciąganie się rozmów gospodarczych. Strona francuska naciska przez sfery przemysłowe usiłowała uzależnić własne zobowiązania polityczno-wojskowe od umów handlowych, w ramach, których Polska miała udzielić Francji jednostronnych koncesji gospodarczych. Ze względów prestiżowych najbardziej drażliwą sprawą w pakiecie francuskich żądań gospodarczych było zobowiązanie Warszawy do importu pewnej ilości win francuskich. Sosnkowski osobiście uważał, iż „klauzula owa wolna była od jakiejkolwiek przesady”. Sapieha obawia się jednak, że zgoda strony polskiej wywoła zły wydźwięk na lewicy sejmowej. Wedle relacji Sosnkowskiego „w ostatniej chwili ku zdumieniu i niezadowoleniu francuskich partnerów odmówił (Sapieha – Godziemba) podpisania gotowego już tekstu umowy handlowej, oświadczając, że musi uprzednio uzyskać sankcję sejmową. Stanowisko Sapiehy skomplikowało sytuację, albowiem od samego początku negocjacji istniała zgoda strony polskiej na stymulację Francuzów, że wszystkie umowy wchodzą w życie równocześnie”. W tej sytuacji Francuzi wymusili na polskiej delegacji umieszczenie w tekście obu konwencji zastrzeżenie, że wejdą w życie „dopiero po podpisaniu układów handlowych, będących obecnie w fazie pertraktacji”. To chwiejne stanowisko Sapiehy spowodowało w rezultacie ponad roczną zwłokę w wejściu w życie obu konwencji. Francuzi, bowiem posiadając zdecydowaną przewagę negocjacyjną, wysuwali pod adresem Warszawy coraz większe żądania natury gospodarczej. Najbardziej niezadowolony z takiego obrotu sprawy był Sosnkowski, któremu bardzo zależało na uzyskaniu kredytu wojskowego, niezbędnego dla rozpoczęcia programu dozbrojenia i reorganizacji polskiej armii. 21 lutego 1921 roku podpisano, bowiem równocześnie załącznik do konwencji wojskowej, w którym Francja zobowiązała się do udzielenia Polsce kredytu wojskowego w wysokości 400 mln franków, przy czym jeszcze w latach 1921-1922 Polska miała otrzymać I ratę w wysokości 200 mln franków. Postanowienie to stanowiło integralną część konwencji wojskowej i podobnie jak ona uwarunkowane było podpisaniem umowy handlowej. Przyjęte przez Polskę zobowiązania, nakładające na nią obowiązek utrzymywania w czasie pokoju 30 dywizji piechoty oraz 9 brygad kawalerii stanowiły poważne obciążenie dla budżetu państwa. Wpłynęły także niewątpliwie na opóźnienie, a wraz z coraz bardziej pogarszającą się sytuacją gospodarczą kraju, na wręcz zahamowanie procesu unowocześnienie armii polskiej. Jedynym ratunkiem była, więc pożyczka francuska, której realizacja została poważnie opóźniona wobec przeciągania się polsko-francuskich rokowań gospodarczych. W przemówieniu wygłoszonym 8 marca 1921 roku na posiedzeniu Komisji Wojskowej Sejmu, Sosnkowski podkreślił, iż ze względu na skomplikowane i niekorzystne położenie geograficzne „Polska chcąc utrzymać swój niepodległy byt państwowy, musi przez szereg lat, aż do chwili stabilizacji położenia politycznego we wschodniej Europie stać z bronią u nogi, ponosząc w okresie przejściowym ciężary w stosunku do jej sił ekonomicznych i finansowych być może ponad miarę”. Podkreślając chęć ulżenia finansom państwa prze wprowadzenie maksimum oszczędności w armii sugerował jednocześnie, iż „armia nie jest czymś oderwanym, lecz żywotną częścią organizmu Polski, wraz z jego najwyższymi zaletami, ale też i z pewnymi wadami, że przeto wszystkie niedomagania naszego ogólnego życia gospodarczego z natury rzeczy przejawiać się muszą również i w armii. Są one tu jedynie wyrazistsze, jako, że armia zawsze cieszy się największym zainteresowaniem ogółu społeczeństwa”. Najwięcej miejsca w swoim expose poświeci sprawie budowy przemysłu zbrojeniowego, którego plan rozbudowy opierał się na zasadzie samowystarczalności. Przyjęcie tej zasady wynikało ze strategicznego położenia Polski – niewielkiego dostępu do Bałtyku, przy łatwości odcięcia komunikacji z Europą Zachodnią, czego dowiodły doświadczenia z okresu wojny z bolszewikami. W tych warunkach – zdaniem Generała – niezbędne było przyjęcie założenia o konieczności pokrycia zapotrzebowania armii na materiał wojenny przez krajowe fabryki, korzystające z krajowych surowców. „W dziedzinie – mówił – przemysłu wojennego ustaliłem zasadę, że wojsko nie jest producentem. Zapotrzebowanie armii winna pokrywać w maksymalnych granicach produkcja prywatna”. W rękach państwa winna znajdować się, jego zdaniem, tylko produkcja broni oraz materiałów wybuchowych. W obliczu trudnego położenia geopolitycznego niezbędne stało się pozyskanie sojuszników. W stosunku do zagrożenia niemieckiego, uznał, iż niedawno podpisany sojusz z Francją „daje nam te gwarancje w stosunku do Zachodu”. Natomiast w przypadku zagrożeń płynących ze strony Rosji bolszewickiej naturalnych sojuszników Polski widział w państwach bałtyckich oraz Rumunii, jako krajach mających wspólne z Polską interesy obronne, a będących jednocześnie zbyt słabymi „by pojedynczo własnymi siłami powstrzymać lub odegnać agresorów”.

Wybrana literatura:

H. Bułhak – Polska-Francja. Z dziejów sojuszu 1922-1932

K. Mazurowa – Przymierze polsko-francuskie

K. Sosnkowski – Materiały historyczne

J. Ciałowicz – Polsko-francuski sojusz wojskowy 1921-1939

P. Stawecki – Polityka wojskowa Polski 1921-1926

Godziemba's blog

POLITYCZNE EURO Politycy unijni podczas kolejnego szczytu uzgodnili, że będą od teraz szczytować na trzy sposoby. Będą szczyty 17 państw strefy euro – w „specyficznych”, jak to ujął Prezydent Sarkozy, tematach dotyczących euro, szczyty państw „euro plus”, (czyli tych 25, które zdecydowały się podpisać pakt fiskalny) i szczyty wszystkich 27 państw Unii – razem z Wielką Brytanią i Czechami, które go nie chcą podpisać. To jest podobno bardzo ważne ustalenie ostatniego szczytu. Kraje spoza strefy euro, które ratyfikują pakt fiskalny, „powinny uczestniczyć w szczytach dotyczących konkurencyjności oraz zmian w architekturze strefy euro, a także, jeśli to wskazane, w sprawie wdrażania traktatu przynajmniej raz w roku”. To z kolei jest podobno bardzo wielki sukces Polski i Premiera Tuska. Nie ustalono jeszcze, kto, przy kim będzie siedział przy stole przy kolacji, a przecież to jest równie ważne jak pozostałe ustalenia, które zostały dokonane i przekazane do wiadomości publicznej. Bo nie zostało ustalone, albo może ustalone zostało, tylko nieprzekazane, czy „specyficznym tematem dotyczącym euro” będzie jego dalsze ratowanie za pieniądze z unijnych funduszy strukturalnych, czym będą zajmowały się szczyty 17 – bez Polski? Niektóre uprawnienia wspólnotowych instytucji przekazano de facto rządom Niemiec i Francji oraz nowemu ciału, jakim jest Europejski Mechanizm Stabilności. Pakt fiskalny jest po prostu umową „Merkozyego”. Pozostałe kraje miały wybór: przyłączyć się lub nie. Dla polityków, jak zawsze, najważniejsza w tym wszystkim była polityka. Bo przecież nie o gospodarkę tu chodzi, tylko o wybory w Niemczech i Francji, które są w tym roku. Jak Prezydent Mitterand nie przekonał Sekretarza Gorbaczowa, żeby nie godził się na zjednoczenie Niemiec, pozostało mu swoją na to zgodę uwarunkować zgodą Kanclerza Kohla na „zjednoczenie” waluty. „Niemiaszki” mając najlepsze doświadczenie w budowaniu stabilnej waluty i przewidując, słusznie, jej przyszłe możliwe kłopoty, próbowali początkowo zapewnić jej jakąś solidniejszą podstawę. Dlatego domagali się swoistego „paktu fiskalnego” już wówczas. Ale polityka i tym razem wzięła górę nad ekonomią. Gdy w 1991 roku dobiegały końca prace nad konstrukcją euro, kilka republik jugosłowiańskich zdecydowało się ogłosić niepodległość. Stany Zjednoczone obawiały się politycznych konsekwencji takiego rozwoju sytuacji. W czerwcu sekretarz stanu James Baker spotkał się w Belgradzie z przedstawicielami rządu federalnego i prezydentami republik: Miloszeviciem (Serbia), Tudźmanem (Chorwacja), Kuczanem (Słowenia), Izetbegoviciem (Bośnia), Bulatoviciem (Czarnogóra) i Gligorowem (Macedonia). Apelował, aby Tudźman i Kuczan powstrzymali się od ogłaszania niepodległości, co jednak nie poskutkowało. Serbia potępiła secesję i wkrótce doszło do walk armii jugosłowiańskiej (zdominowanej przez Serbów) i serbskich ochotników z oddziałami chorwackimi i słoweńskimi. We wrześniu niepodległość ogłosiła Macedonia.Wielka Brytania, Francja i Grecja obiecały Amerykanom, że nie uznają niepodległości żadnej z republik jugosłowiańskich. Jednak poddały się presji Niemiec, które zmieniły zdanie w tej kwestii. Niemcy doszli do wniosku, że największe korzyści z utrzymywania jedności Jugosławii odniesie Serbia, z którą, historycznie, Niemcy nie miały dobrych relacji. Dlatego zrezygnowali z żądania, aby unii monetarnej towarzyszyła unia fiskalna, w zamian, za co uzyskali zgodę na uznanie niepodległości Chorwacji i Słowenii. Dziś kłopoty euro, (które – pochwalę się – przewidywałem od lat) znów są załatwiane politycznie. Ale kiedyś uczyliśmy się „ekonomii politycznej socjalizmu”, więc nie powinno nas dziwić, że leninowska zasada prymatu polityki nad ekonomią jest „wiecznie żywa”. Na marginesie wczorajszego szczytu – ostatniego w dotychczasowej formie – zaciekawiło mnie szczególnie, co miał na myśli nowy Przewodniczący Parlamentu Europejskiego Martin Schulz mówiąc, że Premier Tusk zadeklarował, że w 2015 roku Polska chce przystąpić do strefy euro? Czy rzeczywiście tłumacze obu panów nie zrozumieli, czy może Pan Przewodniczący nam to euro rajfurzy, czy może Pan Premier Tusk wyrwał się z deklaracjami, jak w 2008 roku na Forum Ekonomicznym w Krynicy? Gwiazdowski

ANUSZKA JUŻ LEJE OLEJEM PO SZYNACH Ekipa powoli nam się wykrusza, ale przestrzegałbym przed wyciąganiem zbyt pochopnych, a zwłaszcza zbyt optymistycznych, wniosków. Sygnał do odwrotu dał poznański prokurator raniąc się w policzek, a przed zranieniem wygłaszając swoje „ostatnie” (przed zranieniem) słowo w obronie instytucji, która przez blisko dwa lata zrobiła wszystko, by jej ewentualni następcy dostali w spadku tony rosyjskich „yellow pages”, i masę roboty wykonanej tylko po to, żeby zapełnić płynący czas i mieć od czasu do czasu materiał do medialnej lewitacji. Wolta Generała Parulskiego nie była, jak sądzą szacowni analitycy, wypowiedzeniem posłuszeństwa, „drugim obiadem drawskim”, ale dokładnie takim samym gestem, jak gest pułkownika Przybyła, tyle że bezkrwawym – widocznie generał Parulski ma jeszcze niższy próg bólu, co może byc następstwem widocznych różnic w zdolności organizmu do magazynowania izolującej warstwy tkanki tłuszczowej w okolicach twarzy. „Spadam” powiedział generał Parulski. Jego „praca” została zakończona – ciągnął jak długo się dało, szlif generalski ma, śledztwo stoi, bo Rosjanie i Edmund Klich... On nie winowaty, emerytura generalska należy się jak psu zupa. Teraz pora na zniknięcie kolejnego stwora. Przystojny niczym model na pokazach sprzętu wędkarskiego generał z łapanki Janicki szykuje się do odwrotu. Dwadzieścia miesięcy na takie poukładanie „biblioteki”, żeby już nikt nigdy do niczego nie doszedł. A emerytura generalska się należy? Jak psu zupa. To się nazywa kariera. A czy on winowaty? No skądże, operacją dowodził pułkownik Jarosław Florczak, a on nie żyje. Pewnie źle dowodził, Janicki tam nie zna się na dowodzeniu. A on sam zresztą chodził w tym czasie z reklamówką po swoim ukochanym bazarku i kupował swoje ulubione śledziki, ćwiarteczkę na wieczór i krakersy. No i chlebuś z budki, ten na gęsim smalcu.

"Jak zdróweńko, panie Marianie? Cały bocheneczek?"

"A cały, cały..."

"Słyszał pan, że samolot spadł, pan to się zdaje w ochronie robi?"

"Robi, nie robi, dzisiaj mam fajrant, i jeszcze te bułeczki poproszę, chrupiące?"

"Sie wie!"

A reszty dowiedział się z telewizji, bo on wszystkiego dowiaduje się z telewizji. Na poważnie rozważa się likwidację prokuratury wojskowej i głęboka reformę służb specjalnych. O co chodzi? No przecież wiemy, po tym jak nastolatki sparaliżowały państwo i jego agendy, włączając rzekomo potężną ABW, że o nic nie chodzi. A w zasadzie chodzi. Chodzi o to, żeby przed nadejściem zmienników, dokonać takich roszad szafami i aktami, żeby kolejne dwa lata zabrało „nowym” składanie wszystkiego do kupy, o ile w ogóle będzie to możliwe. Oby dwa, bo co będzie, jeśli dotychczas dostępne przynajmniej dla rodzin i ich pełnomocników dokumenty trafią do docelowej instytucji z gryfem „ściśle tajne”, bo tak postanowi ustawa, która takim gryfem obejmie wszystko, co będzie jeździło w kontenerach z byłej prokuratury wojskowej do cywilnej? Dla zapewnienia bezpieczeństwa państwa, rzecz jasna. Można odtajnić, ale to kolejne miesiące. Jerzy Miller już znikł, Bogdan Klich znikł. Jeśli nawet za kilka lat staną przed sądem to kto będzie wymagał, żeby pamiętali każdy szczegół? Przecież sytuacja była nadzwyczajna, działali pod wpływem olbrzymiego stresu, a Edmund Klich mówił...

Że nie był nijak umocowany?

Jak to nie był... No chyba by sobie nie uzurpował...?

Pytajcie Klicha.

Potem okaże się, że Morozow nie istnieje, nigdy nie istniał, i nie mieszkał na Arbacie pod numerem 4; po świecie będą krążyć Anuszki w uniformach Specnazu i rozlewać olej na tory tramwajowe. Ubywać będzie świadków i ekspertów. Nowi ludzie napotkają na zupełnie niekoherentną, zagmatwaną i wzajemnie sprzeczną masą materiału, z której można będzie wyciągnąć dowolne wnioski. A nawet, jeśli uda się postawić kogoś pod sądem, to zwyczajowo w przypadku „zdarzeń”, w których masowo giną Polacy minie siedemdziesiąt, a przy dobrych układach dwadzieścia lat. Przez ten czas miażdżyca i Anuszka zbiorą swój obfity plon.

„Dostaliśmy burdel w spadku” rozłożą ręce „nowi”. „Zrobili burdel w perfekcyjnie przygotowanym śledztwie!” - odszczekną starzy. „Z 2 ton akt zostało 10 kilo”. „W tej sprawie trzeba się liczyć z utratą masy” wytłumaczą „starzy”. „Tupolew też 'schudł' o czterdzieści ton."

„O dziewięćdziesiąt” sprostują szczerzy ludzie radzieccy w wieczornych programach telewizyjnych i zaprezentują wnętrze hali, w której mało już co będzie widać. „Szczury, cholery” wyjaśni ochraniający obiekt emerytowany kolejarz Saszka Murańcow, który w kolejnych wiadomościach będzie emerytowanym pilotem odrzutowca Siegiejem Jawlińskim, i przypomni jak wyglądała słynna smoleńska „beczka”, a w wieczornych wiadomościach kolejnego dnia będzie nieżywy. Chyba, że im na to nie pozwolimy. Przyłączam się do inicjatywy Amelki 222 i niezależnej.pl „Lista hańby”. Grafiki można powielać bez ograniczeń. Rolex

Wipler: Od 150 do 250 tys. ludzi straci stałą pracę O konsekwencjach podwyżki składki rentowej, która dziś wchodzi w życie, rozmawiamy z posłem PiS, współtwórcą Fundacji Republikańskiej, Przemysławem Wiplerem. Stefczyk.info: Posłowie PiS zaskarżają do Trybunału Konstytucyjnego ustawę podwyższającą składkę rentową. Podwyżka wchodzi od dzisiaj. Argumenty, jakie podnosicie dotyczą jednak głównie trybu jego wprowadzenia. Nie macie wątpliwości, co do samej podwyżki? Przecież to uderzy w przedsiębiorców niezwykle mocno! Przemysław Wipler, współtwórca Fundacji Republikańskiej, poseł Prawa i Sprawiedliwości: To nie do końca tak. We wniosku do Trybunały Konstytucyjnego, a tylko w taki sposób można to próbować zatrzymać, należy wskazywać właśnie uwagi, co do trybu wprowadzenia danej ustawy. Ale te wątpliwości są bardzo poważne. Po pierwsze nie zostawiono przedsiębiorcom wystarczająco dużo czasu na przygotowanie się do nowych obciążeń, po drugie, wątpliwy był sposób konsultowania ustawy. A po trzecie, wyższe składki obciążają już wcześniej zawarte umowy o pracę. Nie mamy natomiast wątpliwości także, co do szkodliwości samej podwyżki. To dla przedsiębiorców mocny cios w ciężkim już i tak czasie. Dlatego przygotowaliśmy list do organizacji gospodarczych i największych firm, w którym informujemy o motywach naszych działań.

W tym liście cytujecie państwo także wypowiedź ministra Rostowskiego, który stwierdził lekko, że polskie firmy mają nadpłynność, a więc, że stać je na kolejny podatek. Tak, to była odpowiedź na moje pytanie, dlaczego w momencie podnoszenia rok temu podatku VAT dowodził, że to lepsze niż obciążanie przedsiębiorców, a teraz właśnie ich dodatkowo obciąża? Aż dziw, że ta wypowiedź tak przeszła bez echa.

Jest faktem, że rząd PiS obciążenia przedsiębiorców obniżał, a rząd Platformy podwyższa. Ale tu pada zawsze kontrargument, że jest kryzys. I stwierdzenie, że każda władza musiałaby dzisiaj podnosić podatki. Zawsze jest pole manewru, zawsze jest wybór. Po pierwsze można było wydawać rozsądniej i się nie zadłużać. Po drugie, mając do wyboru opodatkowanie pracy, konsumpcji i działalności gospodarczej powinno się unikać za wszelką cenę pierwszej opcji. A podniesienie składki rentowej jest właśnie opodatkowaniem pracy! Rząd mógłby podnieść np. VAT o kolejny punkt procentowy, ale wie, że zapłaciłby za to politycznie. Woli, więc po cichu, w sposób pozornie dla ludzi niezauważalny, dorzucić ciężaru firmom.

Sprytnie. Pozornie. Firmy dostają mocny impuls zmuszający ich do ograniczania zatrudnienia. Wiadomo, że ma to dać do budżetu 7 miliardów złotych. Tyle ma zostać wyciągnięte z kieszeni przedsiębiorców. To się zaś, jak wynika z naszych obliczeń, przełoży na utratę stałej pracy przez 150 do 250 tysięcy ludzi. Będą musieli przejść na umowy śmieciowe, wyjechać za granicę, zapisać, jako bezrobotni. Jeszcze więcej zaś doświadczy tak zwanego wypowiedzenia zmieniającego warunki pracy. Innymi słowy, zostanie zmuszone do przyjęcia gorszych warunków pracy. Gim
Nowe formy, stare treści
Pan Dworak z KRRiTV, który już pod rządami słynnego gabinetu „samych Żydów i jednego Syryjczyka” wykazał się podatnością na tresurę, przystąpił do realizowania zadania nakreślonego przez żydowskich szowinistów z B’nai B’rith, które to zadanie w swoim czasie prosto wyraził Marek Edelman na łamach żydowskiej „Gazety Wyborczej”: „Zamknąć Radio Maryja!”. W międzyczasie jednak Radio Maryja dorobiło się także telewizji Trwam, zatem dziś, gdy pod rządami łże-liberałów i „ludowców” („tandem mały, ale zgrany, dwie k... i organy”) pan Dworak przewodniczy KRRiTV, powinność swej służby rozumie na miarę nowego zadania: zmarginalizować głosy i obrazy „z zakrystii”. Pan Dworak „rad staratsja” z nowym zapałem starego czynownika. Ale właśnie dzięki li tylko telewizji Trwam mogliśmy obejrzeć transmisję z posiedzenia sejmowej komisji kultury i środków masowego przekazu, które obnażyło przestępczy charakter ostatnich decyzji, podjętych w procesie koncesyjnym wobec Fundacji Lux Veritatis, jakich dopuściła się KRRiTV pod przewodnictwem p.Dworaka. Ujrzeliśmy porażający obraz KRRiTV nie tyle, jako „konstytucyjnego organu państwa”, działającego w oparciu o prawo, co jako starego „wydziału KC PZPR do spraw prasy radia i telewizji”. Czy p.Dworak wespół z KRRiTV realizuje ustalenia, poczynione na ubiegłorocznym „wyjazdowym” posiedzeniu rządu Tuska w Jerozolimie? Wiele na to wskazuje, tym bardziej, że te skandaliczne decyzje KRRiTV powzięte wobec telewizji Trwam i Fundacji Lux Veritatis zapadły niemal w przededniu od dawna przygotowywanej wizyty Polsce wicepremiera Izraela, Avigdora Liebermana. Prezent dla gościa? Gość w dom... – niech Pan Bóg wyjdzie?... Tymczasem odsłaniają się prawdziwe obrazy reform w „służbie zdrowia”, prowadzonych pod przykrywką „ustawy refundacyjnej”. Ich prawdziwy skutek to nie tylko ponad 30-procentowy wzrost cen lekarstw. Ze wszystkich regionów Polski napływają informacje, że Narodowy Fundusz Zdrowia nie podpisuje na nowy rok umów z kolejnymi placówkami leczniczymi: masowy charakter tych odmów, jak Polska długa i szeroka, świadczy, że NFZ został prawdopodobnie już rozkradziony, a łże-liberałowie wraz z „ludowcami” poświęcają życie i zdrowie obywateli, byle tylko potężni złodzieje tolerowali dalej zewnętrzne znamiona władzy PO i PSL. Powiedzmy wprost: życie i zdrowie tysięcy pacjentów składane jest właśnie w ofierze tylko po to, żeby rządzący „spodstolny” establishment „zawsze się wyżywił”. Rzecz jasna – jest to postawa kompatybilna z promocją eutanazji w Unii Europejskiej, jako metodą podnoszenia wydajności w eksploatowaniu „siły roboczej”. To nic nowego – to tylko nowe, współczesne formy starej jak świat eksploatacji niewolników. Przecież Unia Europejska jest w swej istocie projektem socjalistycznym, więc niewolniczym: idzie o poddanie coraz większych mas ludzkich ekonomii państwowego interwencjonizmu. A socjalizm, wiadomo: może ekspandować dopóty, dopóki zagarnia pod siebie coraz więcej silnych i zdrowych niewolników. Dla starych i chorych, kosztownych w utrzymaniu, ma „dobrodziejstwo” eutanazji. Wbrew, zatem nazbyt optymistycznym nadziejom, że UE szybko rozpadnie się – bardziej prawdopodobna jest dłuższa, niestety, agonia, pełna wstrząsów i bólu. Niemiecko-francuski szantaż (utworzeniem „Europy dwóch prędkości”) to tylko element mobilizującego nacisku, mający przygotować ponowne „entente cordiale” lewicowej, unijnej międzynarodówki. Gdzieżby tam „euro-unioniści” zrezygnowali z 400 milionów euro-niewolników, dzięki którym armia eurokratów porasta w sadło i puch? Unijnego eurosocjalizmu będą, więc bronić tak, jak ich antenaci bronili bardziej siermiężnego „realnego socjalizmu”, RWPG i Układu Warszawskiego. Nastroje pośród euro-lewicy pokazuje zresztą dobitnie zmiana na stanowisku przewodniczącego tzw.parlamentu europejskiego. „Charyzmatycznego” premiera Buzka (autora czterech socjalistycznych „reform” w biednej Polsce) zastąpił jeszcze większy socjalista, też „ukorzeniony”, a jakże, Martin Schulz. Ten „wybitny polityk europejski”(absolwent pomaturalnego dwuletniego studium księgarskiego) osiągnął w przeszłości posadę burmistrza w maleńkim miasteczku niemieckim, a potem już tak zasmakował we władzy, że poświęcił się bez reszty karierze w europarlamencie, wyjada tam od siedemnastu już lat (!), pozwalając rozkwitać pewnej swej cesze szczególnej - niewątpliwej bezczelności: bo to on przyrównywał rząd PiS w Polsce do „rządu faszystów”, wykonując najwyraźniej odgórne zlecenie. Nawiasem mówiąc: w swej karierze został też i wyróżniony szczególnie – doktoratem honoris causa...Uniwersytetu Państwowego w putinowskim Kaliningradzie. Herzlich gratulazionen, camerade Schulz! Jakby mało nam było cyrku zwanego „kryzysem finansów UE”, jakby mało nam było bezpieczniackich walk zapaśniczych w kraju (aż sam pan prezydent musiał się w końcu zdeklarować, jako kibic jednej ze stron... – niechby tylko spróbował milczeć!) – czekają nas latem Europejskie Igrzyska Piłkarskie. Wiadomo - kraje biedne niczego nie potrzebują bardziej, jak wielkich inwestycji z publicznej forsy w „stadiony” i ich przyległości... Ale nawet pewien cesarz rzymski, znany z rozwiązłości, zakazał kiedyś wszystkim zarządcom prowincji urządzania „widowisk z gladiatorami, zwierzętami i wszystkich innych igrzysk”, bo, jak pisze Tacyt – „przedtem nie mniej taką szczodrobliwością, jak zdzierstwami pieniężnymi poddanych uciskali, usiłując zabieganiem o popularność pokryć to, co samowolą przewinili”. Zatem – nic nowego pod słońcem, nowe formy, stare treści - może tylko to, że cesarz jednak mógł zakazać urzędnikom trwonienia publicznych pieniędzy, podczas gdy rząd Tuska z prezydentem Komorowskim na kupę może tylko kibicować tym czy tamtym spodstolnym grandziarzom. Rząd Tuska, jako prawdziwy „kibol”? Na to wygląda. Marian Miszalski

Bezrobocie w Davos Wielcy tego świata z troską pochylali się w zeszłym tygodniu w szwajcarskim Davos nad problemem bezrobocia. Czy coś udało się im osiągnąć? W stosunkowo ograniczonej skali niewątpliwie tak. W samym Davos na przykład bezrobocie spadło w dobrym przybliżeniu do zera. O ile w ogóle nie do wartości mocno ujemnych, podobnie jak temperatura. Organizacja imprezy typu 42 World Economic Forum (WEF) wysysa przecież z całej Szwajcarii kucharzy, fryzjerów, agentów ochrony, siły policyjne i porządkowe, tłumaczy i inne przydatne dla jej obsługi zawody. Ożywione dyskusje o bezrobociu w Davos

www.skigebiete-test.de

Gorzej zatroskanym ekspertom wypada zwalczanie bezrobocia gdzie indziej. Najbardziej zatroskany o losy bezrobotnych był w Davos szef Citigroup Inc. Vikram Pandit. Leaderzy biznesu powinni podjąć intensywną akcję dla stymulacji rozwoju i zatrudnienia, szczególnie wśród młodych – czytamy w deklaracji końcowej 42 WEF, którego Pandit jest współprzewodniczącym. Wcześniej na sesji poświęconej głównym problemom w 2012 deklarował: zatrudnienie powinno być naszym priorytetem numer jeden. Felix Salmon w Reutersie celnie zauważa, że priorytety Pandita na rok 2011 musiały być całkiem inne skoro jeszcze w grudniu 2011, na miesiąc przez Davos, ogłosił on w swojej organizacji wielkie cięcie 4500 etatów, które paść mają „w najbliższych kwartałach” na skutek niekorzystnych warunków rynkowych i stagnujących się zysków. Coś się nam widzi, że sam zatrudniony za prawie $2 miliony rocznie Pandit musiał doznać jakiegoś rozdwojenia jaźni w tym Davos. Wybrał się na narty z zamiarem trucia ogólnorozwojowych komunałków w przerwach pomiędzy drinkami, podczas gdy w rzeczywistości w domu robi coś dokładnie odwrotnego do swoich własnych nauk. Nie mamy oczywiście nic przeciwko cięciu niepotrzebnych etatów przez prywatne firmy. To ich prawo i obowiązek wobec akcjonariuszy. Mamy natomiast wiele przeciwko opowiadaniu dub smalonych przez kapitanów biznesu, których wypowiedzi są układem odniesienia dla mas słusznie odnajdujących w wypowiedzi Pandita skrajną hipokryzję. Czym innym jest zwolnić tysiące ludzi, a czym innym jest ich zwalniać i jednocześnie nawijać o zaletach zwiększania zatrudnienia. To dotyka innego punktu hipokryzji Pandita – samej deklaracji jakoby zwiększanie zatrudnienia było priorytetem numer jeden przedsiębiorstwa. Pandit wypowiada ten nonsens, bo chętnie usłyszeć to chce rząd. A od rządu jest on zależny. W zasadzie gdyby nie federalny bailout jakiś czas temu to nie byłoby ani zbankrutowanej grupy Citi ani Pandita na jej czele. Ale czy rzeczywiście priorytetem prywatnej kompanii powinna być troska o zwiększanie zatrudnienia? Absolutnie nie! Celem prywatnej kompanii w wolnym rynku było zawsze, jest i powinno być zwiększanie zysków dla swoich akcjonariuszy. Nikt niczego lepszego jeszcze nie wymyślił. To zwiększanie zysku, a nie zatrudnienia, jest motorem postępu. Drogą zwiększania zysków jest minimalizacja kosztów, a zatem tam gdzie można zatrudnienie zmniejszyć powinno być ono zmniejszane, a niezwiększane. Miejsca pracy powstają automatycznie w zdrowej, szybko rosnącej gospodarce, z minimalną ilością państwowego balastu. Troszczą się o to w głównej mierze nie mastodonty w rodzaju Citygroup, ale przede wszystkim wielka liczba małych i średnich kompanii powstających w sprzyjających warunkach jak grzyby po deszczu i wchodzących na rynek z nowymi produktami czy usługami. Aby do tego jednak doprowadzić wszechobecne w socjalu państwo musi zostać przystrzyżone do właściwego rozmiaru. Najlepiej w tym celu wziąć przykład z Pandita – poprzeć retorykę „walki z bezrobociem” czynem i robić to co on robi w swoim drugim wcieleniu – ciąć przerośnięty do granic możliwości socjał i zatrudnienie w sektorze publicznym. Dwa Grosze

UE chciałaby mieć Internet jak w Chinach Stosowane wcześniej środki inwigilacji były dość „ograniczone”. Niektóre kraje mogły kontrolować dane wymieniane w Internecie od momentu skierowania takiego żądania do jego dostawcy. Lecz rządowy bachor wyciągnął pulchną rączkę i wrzasnął: „Chcę!” Każdy rodzic przekonuje się, jak funkcjonuje osobowość dziecka w pierwszych latach życia. Gdy już zyska ono świadomość interesu własnego, szybko uczy się różnymi metodami sprawdzać granice, do jakich może się posunąć kosztem otoczenia. Wielu dorosłych nie potrafi się oprzeć błaganiom, płaczom i innym formom wymuszania, które stosuje dziecko, aby jego było na wierzchu. Prowadzi to do wychowania rozpieszczonego i antypatycznego bachora, który wrzeszcząc, piszcząc i tupiąc domaga się wypatrzonego batonika lub zabawki. Pod wieloma względami politycy przypominają takie cwane dzieci. Stale szukają okazji do natychmiastowego powiększania władzy tam gdzie to tylko możliwe, nie zwracając uwagi na długofalowe skutki. Ich horyzont decyzyjny nie wykracza poza najbliższe parę kadencji, a nierzadko obejmuje tylko jedną. Zyski osobiste polityka z tytułu sprawowanej funkcji są oczywiste, a jego „misja” odległa (i w ogóle wszelkie Weberowskie baśnie o idealnej biurokracji). Stąd też niecierpliwe, febryczne izachłanne rzucanie się na te wolności, które jeszcze jakimś zbiegiem okoliczności pozostawiono obywatelom. Najnowszym przykładem jest niezwykle groźny pomysł wprowadzenia w ramach UE sztucznych granic w ruchu internetowym — swoistego internetowego Schengen, które umożliwiałoby przepływ tylko zatwierdzonych informacji spoza UE — trochę na wzór chińskiej Złotej Tarczy, a może i rozwiązań libijskich czy egipskich.

Twoje życie w rękach służb Po tragedii 11 września rządowi George’a W. Busha udało się na fali powszechnego oburzenia przepchnąć przez maszynkę legislacyjną słynny Patriot Act, ustawę na niespotykaną dotąd skalę rozszerzającą uprawnienia rządu i umożliwiającą w praktyce inwigilację każdego człowieka pod słońcem, nie tylko w USA. Za sprawą zamachu z 11 września, a także tych w Madrycie i Londynie, również w Europie wnet dostrzeżono wręcz nieznośną wolność Internetu, który mógł — jak uzasadniano — posłużyć do rozpowszechniania terrorystycznych danych. W twórczy sposób rozwinięto, więc nienowe przecież pomysły kontroli komunikacji w sieci. Dotychczas stosowane środki inwigilacji były dość „ograniczone”. W niektórych krajach można było kontrolować dane wymieniane w Internecie tylko od momentu skierowania takiego żądania do dostawcy Internetu (tak jak w przypadku standardowych metod podsłuchowych). Ale rządowy bachor wiedział przecież, że cyfrowe dane można łatwo przechowywać, że nigdy się nie niszczą i tylko ich skasowanie uniemożliwia skorzystanie z nich. Wyciągnął, więc pulchną rączkę i wrzasnął: „Chcę!”. Wskutek skarg i próśb organów ścigania (a któż odmówi bohaterskim szeryfom, gdy ci walczą z bandytami?) wprowadzono, więc pospiesznie (najpierw w Wielkiej Brytanii) tzw. retencję danych, polegającą na zmuszeniu dostawców Internetu do przechowywania wszelkich informacji dotyczących czasu, adresu i rodzaju komunikacji pomiędzy wszystkimi użytkownikami Internetu (nie tylko podejrzanymi!). Pomysły przechowywania całej zawartościprzekazywanych danych upadły, jako — jeszcze — nierealne technicznie, choć np. w Polsce obowiązywało rozporządzenie, w którym zakładano przechowywanie także treści (było to jednak typowe martwe prawo). Poza tym rozmyślano nad rozwiązaniami zmuszającymi wszystkich dostawców Internetu (oraz operatorów portali i sieci komórkowych) do utworzenia tajnych kancelarii i przeszkolenia pracowników odpowiedzialnych za obsługę danych „wrażliwych” (w tym np. treści SMS-ów). Rozwiązanie było pomysłowe i z pewnością „ekonomiczne”, bo to nie służby, a providerzy musieliby płacić za te kaprysy prokuratorów. Co ciekawe, z podobnych przyczyn również dostawcy spoza Polski stanęli swego czasu przed widmem bankructwa. Tymczasem rząd Francji wpadł na jeszcze inny pomysł — tym razem związany z wpływowym lobby ochrony własności intelektualnej — mianowicie: aby umożliwić odcinanie od Internetu bez zgody sądu, na życzenie odpowiednich służb. Na początku przewidywano uderzenie tylko w internautów dzielących się danymi w ramach sieci peer-to-peer (P2P), ale wkrótce rozszerzono te propozycje — co leży w naturze bachora — na wszelkie treści tworzone przez użytkowników Internetu, czyli np. na blogi. W czasie prezydencji francuskiej próbowano narzucić to rozwiązanie całej Unii Europejskiej (także Polsce), co spotkało się z protestami społeczności zwolenników wolności obywatelskiej i zawodowców pracujących, jako informatycy, ekonomiści i prawnicy, dla których wolność wypowiedzi jest jedną z naczelnych wartości naszej cywilizacji. Politycy okazali się nieugięci w próbach zwiększania swojej władzy nad krnąbrnym Internetem i zaraz po odrzuceniu propozycji podjęli kolejne próby wprowadzenia tego rodzaju rozwiązań, (co nawet trochę zabawne, usiłowano je wprowadzić przez unijną Radę ds. Rolnictwa i Rybołówstwa). Podobnie działo się z analogicznymi propozycjami regulowania Internetu w Polsce – gdy tylko udało się odrzucić jeden z projektów, natychmiast proponowano nowy, jakby chodziło o stale odrastające hydrze łby. Najnowszy pomysł polityków Unii Europejskiej to wprowadzenie cenzury stron internetowych znajdujących się poza granicami UE. Formalny cel jest pozornie szczytny — walka z pedofilią, faszyzmem i innymi potwornościami. Łatwo się jednak domyślić, o co tu chodzi — Internet jest w dużej mierze medium wolnym od lokalnego prawa stanowionego. Normy prawne Unii Europejskiej łatwo ominąć, umieszczając treści na zagranicznym serwerze, np. w Tajlandii. I już na nic się zda prawo autorskie i patentowe — można np. dowolnie reklamować i sprzedawać (o ile kontrola celna nie wyłapie) farmaceutyki produkowane w Chinach. Przy okazji wzmianki o farmaceutykach (koncerny farmaceutyczne pozostają w cieniu debaty o ogólnoeuropejskich uregulowaniach praw patentowych) warto wspomnieć, że ustawy o ogólnoeuropejskim prawie własności (i patentowym, obejmującym też oprogramowanie) są niejako komplementarne względem ustaw regulujących treści w Internecie. Jak pisał swego czasu serwis The 7th Guard:

Warto również zwrócić uwagę na podobny czas przedstawienia dyrektywy IPRED2 [chodzi o regulacje mające zapewnić ochronę własności intelektualnej na wspólnym rynku — przyp. J. L.] z projektem dyrektywy o zatrzymywaniu danych przez operatorów — te dwa projekty się uzupełniają, a dane zebrane przez operatorów będą wykorzystywane do ścigania użytkowników adresów IP, z których ściągano chronione prawem autorskim dane. Nawet, jeśli będą to posiadacze sprzedawanych przez TP SA słabo zabezpieczonych routerów WiFi.

Walka z piratami Nietrudno zrozumieć, że „kontrola graniczna” Internetu mogłaby posłużyć do unicestwienia uciążliwych stron w rodzaju The Pirate Bay, której serwery są rozproszone po różnych krajach. Kontrola ruchu generowanego przez użytkowników umożliwiłaby ściganie naruszeń prawa autorskiego i patentowego w ramach UE. Byłby to doskonały środek walki z piractwem internetowym. I mniejsza z tym, czy walka jest słuszna, czy nie — odbywałaby się kosztem prywatności obywateli Unii, a w przyszłości może i ich wolności politycznej, (czego Egipt, Libia i Chiny są doskonałym przykładem). Można oponować, twierdząc, że własność intelektualną należy traktować na równi z własnością materialną. Jej ochrona byłaby w takim scenariuszu w pełni uzasadniona, (choć bywają przykłady kuriozalne, jak zabiegi organizacji amerykańskiego przemysłu muzycznego RIAA mające na celu uznanie oprogramowania Open Source za nielegalne, pirackie i do tego szkodliwe dla amerykańskiej gospodarki). Problem polega jednak na tym, że niejednokrotnie biorą się za to ludzie niekompetentni — przedstawiciele legislacyjnego monopolu państwa, którzy często nie rozumieją implikacji oraz istoty prawa własności intelektualnej, ale roszczą sobie pełne prawa do stanowienia o nim. Ich rozumienie przemysłu informatycznego i wpływ lobbystów na tych ludzi definiuje prawo, którego musimy przestrzegać pod rygorem kar więzienia. Doskonałym tego przykładem stała się pewna nowozelandzka posłanka, zwolenniczka nowego rygorystycznego i kontrowersyjnego prawa pozwalającego na odcinanie użytkowników sieci od Internetu. Posłanka kilka godzin przed płomiennym wystąpieniem w obronie rzeczonej ustawy umieściła na Twitterze informację jednoznacznie wskazującą na to, że sama złamała prawo autorskie, korzystając z przygotowanej przez znajomego składanki kupionych legalnie utworów, (co w Nowej Zelandii jest nielegalne). Specyfiki przemysłu informatycznego zapewne nie rozumieli też legislatorzy odpowiedzialni za podawane wyżej przykłady prawa, które nieomal doprowadziło do likwidacji mniejszych dostawców Internetu. Wprowadzenie wszystkich ich postulatów mogłoby się wręcz skończyć likwidacją sieci w Europie. Technologii informatycznych z całą pewnością nie rozumieją również pracownicy urzędów patentowych, szczególnie tych amerykańskich, którzy są odpowiedzialni za przyznanie tak kuriozalnych patentów jak ten na zakupy za pomocą jednego kliknięcia, podwójne kliknięcie myszy albo przewijanie kółkiem myszy. A co można powiedzieć o samych lobbystach, przedstawicielach największych firm na rynku (którym nieobce są metody o wątpliwej uczciwości)? To przecież sam Bill Gates, gigant rynku komputerowego, powiedział, że 640 kB pamięci RAM starczy użytkownikom pecetów na zawsze. Ostatnio stwierdził, że skrzynka pocztowa o wielkości 1 GB wystarczy absolutnie każdemu — co może tylko wywołać śmiech osób, które np. przechowują na skrzynce pocztowej zdjęcia wysyłane do znajomych. Albo jak brać poważnie propozycje Microsoftu, abyw USA karać firmy za współpracę z innymi firmami, które łamią prawa autorskie poza granicami USA? Brak zrozumienia fenomenu Internetu i rewolucji przemysłu informatycznego wywołuje zrozumiały sprzeciw środowisk profesjonalistów zajmujących się problemem. Powstają grupy stawiające sobie za cel zmianę status quo, choć — trzeba przyznać — często bez uzasadnienia teoretycznego i uzmysłowienia sobie istoty sprawy. Niejednokrotnie wyrażają one jedynie instynktowny i emocjonalny sprzeciw wobec niesprawiedliwości, jaka może wyniknąć ze złego pojmowania prawa własności intelektualnej. Grupy te walczą o różne sprawy i z różnymi zjawiskami — od wolności informacji i prawa do wykorzystywania oraz przetwarzania wiedzy po zniszczenie „kapitalistycznych monopolistów” czy „etatystycznych państwowych monopoli” (firm farmaceutycznych i komputerowych, których zyski pochodzą wyłącznie z przyznanego przez państwo i często absurdalnego monopolu na prawo do wykorzystywania informacji). Te strony sporu wyrażają pewne poglądy na własność intelektualną, a w szczególności na cud technologiczny informatyzacji i Internetu. Strona etatystyczna stara się zdobyć i wykorzystać jak najwięcej możliwości gromadzenia danych i ich przetwarzania, a jej antagoniści występują przeciw tym zmianom, czasem proponując własne wizje przyszłości praw autorskich. Znajdują się wśród nich także artyści, którzy mają dość działalności takich organizacji jak polski ZAiKS(nierzadko absurdalnej i jako żywo niesprawiedliwej; przykładowo ze względu na to, że na pustej płycie CD-R można nagrać dane objęte prawem autorskim, to zgodnie z zasadą odpowiedzialności zbiorowej producenci każdego pustego nośnika CD-R sprzedawanego w Polsce muszą płacić ZAiKSowi 3% swoich przychodów). Jednym z głośnych przedstawicieli ruchu obrońców prawa do wolnego obiegu informacji stał się na chwilę Julian Assange. Gdy wykradł władzy jej tajniki, (choć są też tacy, którzy twierdzą, że „wykradł” dane wcześniej dostępne i odpowiednio spreparowane), został, tak jak Prometeusz, przykładnie ukarany. A wkrótce potem światło dzienne ujrzał — będący pretekstem do napisania tego komentarza — pomysł ograniczenia Internetu w Europie. Instytut Misesa

„Polactwo” nie znaczy „Polactwo” Roman Pawłowski, recenzent „Gazety Wyborczej”, odnalazł w świeżo wydanych dziennikach Sławomira Mrożka znane sobie słowo „polactwo”. Skojarzył, gdzie je wcześniej słyszał, i doznał olśnienia, którym natychmiast podzielił się z czytelnikami wspomnianego organu: a więc tego słowa nie wymyślił Ziemkiewicz, on tylko „przywłaszczył sobie” słowo wymyślone przez Mrożka! Przeczytał to inny intelektualny orzeł salonów, Tomasz Jastrun, producent coraz bardziej żałosnych dywagacji zapaskudzających polską edycję „Newsweeka”, i pojechał jeszcze ostrzej. Co tam przywłaszczył: Ziemkiewicz „ukradł”! Ukradł Mrożkowi jego słowotwórczy wynalazek! Pozwólcie Państwo, choć rzecz jest oczywiście duperelna, że zwrócę uwagę na pewien drobiazg. Jeśli już, nie była to prosta kradzież, ale − mówiąc językiem dawnych „worow w zakonie” − „juchta z flingiem”, czyli kradzież z włamaniem. Przecież dzienniki Mrożka, co obaj wspomniani wyżej raczyli przeoczyć, upubliczniane są dopiero teraz. Wcześniej przez wiele lat leżały w mrożkowej szufladzie, więc nawet tak mądrzy ludzie, jak wyżej wspomniani, powinni wyrozumować, że aby cokolwiek z nich sobie „przywłaszczyć” i „ukraść”, musiałem się do owej szuflady, w dalekim Meksyku, bo tam wciąż jeszcze znany pisarz mieszkał, gdy ukazało się pierwsze wydanie „Polactwa”, chyłkiem zakraść. Przebyć ocean, niezauważony przez nikogo przewertować nocą rękopis Mistrza wynotowując potrzebny fragment, a następnie, nie zostawiwszy śladów, podrzucić mu dziennik z powrotem − wszystko bez zostawienia śladów. Może nie była to akcja na miarę Szpicbródki, ale jakieś osobne gratulacje mi się, skoro już raczył ktoś poruszyć temat, za nią należą. A mówiąc nieco poważniej − od faceta z „Wyborczej”, o Jastrunie już nie wspominając, trudno wymagać oczytania. Ale mogliby, zanim zaczną się mądrzyć, bodaj wstukać to jedno słówko w google’a. Gdyby im się chciało (względnie, gdyby nie przerastało to ich internetowych talentów) zauważyliby, że „polactwo” incydentalnie pojawia się już w tekstach z wieku XIX, a szczególnie często z okresu międzywojennego, kiedy to używane było zwłaszcza przez pieczętującą się rodłem polską mniejszość w Niemczech. Fakt, mimo identycznego brzmienia nie jest to to samo słowo, którego w swych „Dziennikach” użył Mrożek. „Polactwo” w pierwotnym znaczeniu miało brzmienie dumne. Mrożek zaś − sądząc z relacji, nowo wydanego tomu „Dzienników” jeszcze nie czytałem − używa go, jako słowa pogardliwego, mającego się do słowa „Polacy” tak, jak „kacap” do „Rosjanina”. Możliwe, więc, że Mrożek faktycznie sam je na własny użytek wymyślił ponownie, już wedle wrażliwości językowej swoich czasów, która kazała kojarzyć je raczej z „robactwem”, niż − jak w wypadku przedwojennych działaczy od rodła − z „ptactwem”. Takie użycie słowa „polactwo” przypisywać mi mogą tylko ci, którzy lekturę mojej książki zakończyli na tytule. Kto znajdzie czas, by z którymś z dotychczasowych siedmiu wydań „Polactwa” zapoznać się odrobinę bardziej wnikliwie, musi zauważyć, iż słowo to nie znaczy u mnie tyle samo, co „Polacy”, tylko pogardliwie. Zapropnowałem nazwanie w ten sposób pewnego stanu umysłów, pewnego rodzaju postpańszczyźnianej i postpeerelowskiej mentalności, będącego polską odmianą opisywanej przez (wielokrotnie przeze mnie przywoływaną) Tatianę Zasławską postsowieckiej mentalności „chytrego niewolnika”. Nie podoba się, komu taka nazwa, to niech zaproponuje inną. Nie nazwa jest ważna, ważny jest problem postkolonialnego społeczeństwa, a raczej jego dwa główne problemy − problem zepchniętych w cwaniactwo, oduczonych pojęcia dobra wspólnego mas, i problem postkolonialnych elit, przyuczonych zwracać się przeciwko własnemu narodowi, w imię narzucania tubylcom cywilizacji importowanej z jakiejś metropolii leżącej czy to na wschodzie, czy na zachodzie, ale w każdym razie nie tu. Ale tego problemu nie można zauważyć, jeśli się swoich rodaków nie stara zrozumieć, tylko się po prostu nimi gardzi − że my tu, elita, już prawie ucywilizowani i prawie europejscy, a ciemna masa nie dociąga. A że taka właśnie pogarda na salonach króluje, więc i słowo „polactwo” potrafią ono pojąć wyłącznie tak, jak go użył w swych zapiskach Mrożek, zapewne dla odreagowania syndromu Lorda Jima. RAZ

Odeszła Wisława Szymborska Jeżeli umiera blisko 90 letnia kobieta to trudno mówić o powalającej, niesłychanej tragedii i dramacie. Ot zadziałała biologia i to ze statystycznie i miłosiernie opóźnionym zapłonem. Poeci, jak wiemy, często strzelali sobie w łeb lub wyskakiwali przez okna, produkując nieświadomie późniejsze legendy o nich samych.

Jednak, jeśli chodzi o Wisławę Szymborską, to jej dzisiejsza śmierć w tak sędziwym wieku jest w pewnym sensie również sensacyjna na skalę światową. Oto niemal wieku dożyła poetka, równie ceniona w państwie totalitarnym, które wspierała, jak mogła swoją twórczością, jak i w tym samym kraju, już po odzyskaniu przezeń niepodległości, broniąc pozycji i spokojnego snu dawnych oprawców. Pić szampana, zakąszając kawiorem na wieżyczce strażniczej obozu i po jego wyzwoleniu zachować dotychczasowe menu i zakwaterowanie to zaiste wyczyn zasługujący na kolejnego Nobla, tym razem pokojowego i niestety pośmiertnego. Wieczne odpoczywanie racz jej dąć Panie, a światłość wiekuista nich jej świeci na wieki. Myślę, że w tym konkretnym przypadku nie będzie kontrowersji ani co do miejsca pochówku, jak i lokalizacji pomnika. Nawet główny konserwator zabytków przymruży oko w razie jakichś wątpliwości. A co tam będzie na sądzie ostatecznym? Pozostają domysły, bo na przecieki nie ma, co liczyć. Kokos26 - blog

Szymborska, Stalin i Giordano Bruno Niedawno minęła w miarę okrągła, bo pięcioletnia rocznica przyznania nagrody Nobla Wisławie Szymborskiej. Od tego czasu tak negatywne jak i pozytywne emocje w znacznej mierze już minęły, a było ich w 1996 roku wiele. I znowu tak jak przed tym rokiem o Szymborskiej praktycznie się nie mówi. Nie wiadomo tez dokładnie, co robi. O swoim istnieniu i aktywności, głównie politycznej, dała znak latem tego roku wspierając czynnie „swoim autorytetem” w wyborach parlamentarnych Unię Wolności poprzez wejście do jednego z założonych dla jej ratowania komitetów. Gdy niespełna miesiąc po ogłoszeniu przez Szwedzka Akademię jej werdyktu wyszła książka, którą napisałem wraz z żoną Ewą (z wykształcenia polonistką i etykiem) pt. „Dwie twarze Wisławy Szymborskiej” spotkało mnie wiele ataków ze strony tych, którzy widzieli w Noblistce bohatera narodowego, świętość, której nie wolno kalać. Ataki te miały różny charakter. Były to ataki prasowe odsądzające mnie od czci i wiary lub starające się mnie ośmieszyć (oczywiście królowała tu „Gazeta Wyborcza). Były to listy od oburzonych czytelników (zdarzało się, że przesyłali mi, w dowód protestu, naszą książkę pocztą pisząc, że „tego świństwa” nigdy by nie kupili gdyby wiedzieli, że „takie rzeczy” tam są powypisywane). Atakowano mnie na spotkaniach autorskich. Najczęściej robili to nauczyciele języka polskiego, których autorytet bezwiednie i nieświadomie podrywałem. Gdy dowiadywali się, bowiem, że w ich mieście jest spotkanie z autorem książki o Szymborskiej przygotowywali na nie młodzież mówiąc o Noblistce w samych superlatywach, a następnie przyprowadzali młodzież na spotkanie, na którym ja mówiłem o niej z reguły źle. Tego typu starcia kończyły się jednak najczęściej dobrze, gdy proponowałem sprawę przemyśleć wspólnie ponownie w ramach tematu pt. „Literatura a moralność”. Niekiedy nawet nauczyciele zobowiązywali się publicznie, że taki temat będzie tematem najbliższego wypracowania w ich klasach. Moja argumentacja była tu prosta. Jeden z największych filozofów XX w. Martin Heidegger był przez wiele lat członkiem NSDAP. Po wojnie, pomimo jego wielkości i sławy, objęła go lustracja antyhitlerowska. Przeniesiono go na wcześniejszą emeryturę i otrzymał zakaz wykładania na wyższych uczelniach, co przestrzegano, o ile wiem, do końca jego dni ( a więc do połowy lat sześćdziesiątych). Problem Heideggera polegał też i na tym, że nigdy się nie pokajał i nie odciął wyraźnie od hitleryzmu. Jeden z jego uczniów napisał nawet książkę o jego związkach z hitleryzmem, której zresztą nie mógł przez długie lata wydać bo tak wiele środowisk chciało za wszelką cenę chronić filozofa (udało mu się to wreszcie w USA). Powodem napisania tej książki był fakt, że naciskany przez wiele lat przez tego ucznia Heidegger nie chciał wyraźnie potępić nawet hitlerowskich obozów koncentracyjnych. Po zreferowaniu tej historii przypominałem o ścisłych związkach Noblistki ze stalinizmem, o jej służbie tak, jako poetki jak i człowieka dla tego zbrodniczego ustroju, o tym, że nigdy w sposób wyraźny wbrew zresztą temu, co napisano w uzasadnieniu werdyktu nagrody (napisano tam: „Dawno temu, w latach pięćdziesiątych, Wisława Szymborska uległa socrealistycznemu zniewoleniu umysłów. Poetka odcięła się od dwóch pierwszych wydanych w 1952 i 1954 tomików.”) nie potępiła stalinizmu i nie wyraziła skruchy z powodu swojego dla niego poparcia, jak również nigdy tak przed otrzymaniem nagrody jak i potem, nie próbowała zadośćuczynić negatywnym owocom swojej „politycznej” działalności. Następnie zadawałem pytania: jaka jest różnica pomiędzy hitleryzmem a stalinizmem?; czy Heidegger, nie opuszczając, w zasadzie, przez cały okres trwania hitleryzmu, murów uniwersyteckich robił cos gorszego niż Szymborska?; czy poetka nie powinna odciąć się, przeprosić, zadośćuczynić tym bardziej teraz, kiedy pieniędzy jej nie brakuje czy nie powinna choćby sfinansować Herbertowi prześladowanemu tak boleśnie przez ten ustrój, który ona umacniała tak mu potrzebnej operacji na Zachodzie? Następnie stwierdzałem: „Nie powiedziałbym złego słowa Szymborskiej gdyby zrobiła to wszystko. A co ona zrobiła? Raczej ukrywała się w prywatności. Wiadomo tylko, że swoim autorytetem wsparła Michnika, gdy ten atakował lustrację przeprowadzaną za rządu Olszewskiego pomagając w obaleniu rządu i powstrzymaniu lustracji. Michnik po obrzuceniu obraźliwymi epitetami zwolenników lustracji napisał wtedy: „Ale czasem język polityki okazuje się nazbyt suchy i płaski. Wtedy przemawia literatura. Wisława Szymborska Wielka Dama Polskiej Literatury przesłała nam swój nowy wiersz. Niechaj jego przesłanie będzie i naszym głosem w sporze z nikczemnością i nienawiścią” Obok, na pierwszej stronie „Wyborczej” wydrukowany został wiersz Szymborskiej „Nienawiść”: „Spójrzcie, jak wciąż sprawna,/jak dobrze się trzyma/ w naszym stuleciu nienawiść/ Jak lekko bierze wysokie przeszkody/jakie to łatwe dla niej – skoczyć, dopaść/ Religia nie religia/ byle przyklęknąć na stracie/ Ojczyzna nie ojczyzna – byle się zerwać do biegu.” Wiadomo, że nie pomogła Herbertowi, ale jakąś sumę pieniędzy dała na fundację Kuronia. Problem Szymborskiej to jednak nie tylko problem oddania się artysty w służbę zbrodniczemu totalitaryzmowi, w służbę w ramach, której musiała też działać przeciwko innym, mniej pokornym lub niepokornym artystom. To również problem jej nadzwyczajnej gorliwości w tej służbie. Znakiem tej gorliwości jest choćby jej wiersz napisany po śmierci Stalina, w którym nie tylko wyraża swą rozpacz, ale również wzywa do pogłębienia stalinizmu: „Pod sztandarem rewolucji wzmocnić warty / wzmocnić warty u wszystkich bram”. W tym samym wierszu pisze też: „Oto Partia ludzkości wzrok/ oto Partia siła ludów i sumienie? Nic nie pójdzie z jego życia w zapomnienie.” A przecież można było inaczej. Dała temu wyraz chociażby moja Matka (słowo matka my Polacy zawsze powinniśmy pisać z dużej litery), która jako młoda dziewczyna nagabywana w pracy, by napisała do zakładowej gazetki ściennej, co czuje po śmierci Stalina napisała: „Czuję to, co cały naród polski”. Komuniści byli zadowoleni. Koledzy się śmieli i gratulowali Mamie odwagi. Nota bene nie jest to jedyny wiersz poetki, w którym wielbi PZPR, jak zresztą na wieloletniego członka tej partii przystało. Szymborska napisała też utwór zachęcający młodych, by wstąpili do tej organizacji, która, jak napisała, „rozgarnia mrok”:. Mówi tam o wstępnej rozmowie z kandydatem: „Pytania brzmią ostro/ ale tak właśnie trzeba/ bo wybrałeś życie komunisty/ i przyszłość czeka / twoich zwycięstw.” Noblistka zapewnia też, że: „Partia. Należeć do niej./ Z nią działać/ Z nią marzyć,? Z nią w planach nieulękłych./ Z nią w trosce bezsennej/ wierz mi to najpiękniejsze/ co się może zdarzyć.” Znakiem tej gorliwości były wiersze poetki, w których wielbiła rewolucję, rewolucje, w ramach której wymordowano setki tysięcy niewinnych ludzi, rewolucji, której bezpośrednim owocem była śmierć dziesiątek milionów niewinnych ludzi rozstrzelanych strzałem w tył głowy, utopionych, zagłodzonych, zmarłych z wycieńczenia w obozach koncentracyjnych (gułagach)d . Tak jeden z nich opowiada o wydarzeniach w Pałacu Zimowym: „Gdy się wdarli na te schody marmurowe/ kołowały światła złoceń jak w lichtarzach/ dygotały ściany płowe, stropy płowe/ i warczało echo kroków w korytarzach/ Stary świecie oto przyszła noc zapłaty/ Gdzie się kryjesz przed wyklętym, który powstał/ (...) Więc zapadaj się jak w topiel w głąb zwierciadła/ jazdo moru, jazdo głodu, pańska jazdo/ z każdą chwilą podobniejsza do widziadła/kawalerio kapitału, na dno, na dno.” Poetka nie zapomniała oczywiście o stojącym na czele rewolucji Leninie poświęcając mu specjalny wiersz.. Lenin, jej zdaniem, to „nowego człowieczeństwa Adam”. W innym poetka wyraża swoje głębokie przekonanie, że wszyscy w Związku Sowieckim są zachwyceni z „dobrodziejstw” rewolucji: „Nie znam mowy ludu Turkmenii/myślę tylko, że słowo Październik / znaczy tyle, co woda źródlana/ pragnącemu z miłością podana.” Znakiem tej gorliwości były poetyckie hołdy Szymborskiej składane Związkowi Sowieckiemu, hołdy pełne kłamstwa takie np. jak wiersz, w którym wkłada w usta jego reprezentantów, tych, którzy czekali aż Warszawa się w 1944 r. wypali, tych, którzy zniewolili i okradli Polskę, którzy dokonali eksterminacji tylu polskich patriotów słowa: „Kruche bywają ściany domów/ gdy pocisk wojny godzi w domy/ nie płaczcie polskie dzieci w schronach/ Będziemy oszczędzali gromów/ Nie chcemy ranić waszych miast/ Nie chcemy ranić waszych wsi.” Znakiem tej gorliwości był też jej poetycki zachwyt nad „miastem socjalistycznym” Mówi o nim, że „jest to miasto dobrego losu”, miasto „bez przedmieść i zaułków”, miasto, które jest zawsze „w przyjaźni z każdym człowiekiem” Jakiś czas po otrzymaniu przez nią nagrody Nobla otrzymała też tytuł honorowego obywatela Krakowa. Tego samego dnia na zaproszenie studentów Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie mówiłem na temat „Dlaczego Szymborska na ten tytuł nie zasługuje?” przypomniałem wtedy o jeszcze jednym ze znaków tej jej gorliwości w służbie zbrodniczemu ustrojowi, gorliwości, która dotknęła Krakowa, gdy Szymborska z garstką podobnych jej krakowskich intelektualistów domagała się przyspieszenia wykonania wyroków śmierci na krakowskich księżach, których komuniści kłamliwie oskarżyli o pracę dla obcego wywiadu. Co na to Noblistka?. Znam tylko jedną jej, i to poetycką, próbę ustosunkowania się do tych zasług i do tej gorliwości. Jest to wiersz pt. „Pochwała złego o sobie mniemania”. Jego najważniejszy fragment brzmi: „Nic bardziej zwierzęcego/ niż czyste sumienie.” O różnych tego typu „zasługach” Noblistki można by pisać długo. Do PZPR. wstąpiła już pod koniec lat czterdziestych. Była członkiem partii do 1966 r. W tym czasie była członkiem zespołu redakcyjnego „Życia Literackiego” szefem jego działu poetyckiego. W Słowniku Literatury Polskiej XX wieku” znajdujemy następujące podsumowanie tego okresu funkcjonowania periodyku: „Wyjaśnienie fenomenu długowieczności Życia Literackiego” tkwi być może w pełnej dyspozycyjności części zespołu redakcyjnego w stosunku do kolejnych ekip rządzących”. Po okresie stalinowskim Szymborska przygotowywała śpiewnik mający uczynić z harcerzy młodych, ideowych komunistów. Według jej założeń polscy harcerze mieli śpiewać przy ogniskach „Międzynarodówkę”, „Czerwony sztandar” (pieśń szczególnie ulubiona przez komunistycznych przywódców), „Na barykady” (pieśń rewolucyjna z 1905 r.) „Kowal” („tradycyjna pieśń rewolucyjna”, „Bądź zawsze gotów” (hymn pionierów radzieckich z 1928 r.), „Marsz młodzieży radzieckiej” itd. Według Szymborskiej polska młodzież gdy już będzie w odpowiednio podniosłym i zarazem radosnym nastroju powinna śpiewać: „Konsomolskie jasne słońce opromienia cały świat/ pozdrowienia śle dziś Polsce/ cała młodzież kraju Rad.” Pisała też wiersze wymierzone w katolicyzm (choćby wiersz „Budowa nowej plebani”, który mówi o tym jak księża cynicznie zastraszają ludzi by wyciągnąć z nich gotówkę), sugerujące, że Polska jest krajem antysemitów, których stać „na wiele” (np. „Syn niech imię słowiańskie ma/ bo tu liczą włosy na głowie/ bo tu dzielą dobro od zła / wedle imion i kroju powiek”; jeden z publicystów pisząc o tym wierszu stwierdził, że jest to wiersz o obojętności Polaków wobec zagłady Żydów; Szymborską można dziś nazwać prekursorką Grossa). Na koniec warto jeszcze tak wspomnieć, że jeden z krytyków we wstępie do „Poezji” Szymborskiej stwierdził, że ta poezja jest „w duchu Leibniza czy Giordano Bruno”. Leibniz był deistą i różokrzyżowcem (w skrócie można powiedzieć, że to odłam masonerii), Giordano Bruno głosił dokładnie to, co potem zaczęła głosić masoneria. Polscy masoni bardzo cenią Giordano Bruno i uznają go za swojego ojca duchowego. Czasopismo polskich masonów rytu francuskiego „Wolnomularz Polski” zamieściło w październiku 1996 r. (zaraz po otrzymaniu nagrody przez Szymborską) listę masonów, którzy otrzymali nagrodę Nobla i wiersz Noblistki pt. „Nienawiść” mówiący o „polskim piekle”. Andrzej Szczypiorski napisał w „Życiu” następnego dnia po tym jak świat dowiedział się o tym, że Szymborska otrzymała literacką nagrodę Nobla swoje uzasadnienie tej nagrody: „To wzorowa etycznie postawa wobec rzeczywistości, którą poetka zawsze demonstrowała, nawet w najtrudniejszych czasach. Jest tak suwerenną duchowo postacią, że nawet najostrzejszy krytyk niczego nie mógłby wytknąć.” Pamięć ludzka jest bardzo krótka. Nie pozwólmy, aby nasi bliscy, aby nasze dzieci brały słowa Szczypiorskiego za dobrą monetę. Pamiętajmy, że historia się powtarza, gdy ludzie nie pamiętają już historii. Warto też pamiętać o tym, że tam gdzie cokolwiek zostanie oderwane od moralności, od sprawiedliwości, tam prędzej czy później zło zajmuje miejsce dobra. Stanisław Krajski

Wisława Szymborska: „Zabić księży” W moim artykule o Wisławie Szymborskiej pt. „Szymborska, Stalin i Giordano Bruno”, który ukazał się w „naszym Dzienniku” na początku listopada br. pojawiło się następujące zdanie: „Szymborska z garstką podobnych jej krakowskich intelektualistów domagała się przyspieszenia wykonania wyroków śmierci na krakowskich księżach, których komuniści kłamliwie oskarżyli o pracę dla obcego wywiadu.” Zdanie to wywołało zainteresowanie wielu czytelników. Prosili oni o szczegóły. Ten materiał te szczegóły właśnie prezentuje. W 1951 r. komuniści rozpoczęli bezpośrednią bezpardonową walkę z Kościołem. Zapoczątkowało ją aresztowanie pod zarzutem szpiegostwa biskupa kieleckiego Czesława Kaczmarka. Pod koniec tego roku aresztowano kilkunastu księży w diecezji krakowskiej. W styczniu 1953 r. odbył się ich „proces”. Zarzucono im „szpiegostwo za amerykańskie pieniądze”. Trzech księży skazano na śmierć, a pozostałych na wieloletnie więzienie. W lutym 1953 roku, gdy księża oczekiwali w celach śmierci na wykonanie wyroku grupa literatów krakowskich, wśród których była Szymborska, podpisała i przekazała władzom oraz ogłosiła „Rezolucję Związku Literatów Polskich w Krakowie w sprawie procesu krakowskiego”. Czego domagali się literaci? Czas był taki, jak pokazała historia, że broniąc księży mogli uratować im życie. Władze komunistyczne wyraźnie się wahały. Potrzebowały „poparcia społecznego”. Chciały podzielić się odpowiedzialnością. Czyn komunistów był zbrodniczy i haniebny. Trzeba było być idiotą, by uwierzyć, że w kurii krakowskiej działa amerykański wywiad wykorzystując ją, jako swoje narzędzie przeciwko komunistom. Nawet jednak, jeśli ktoś, by w to uwierzył to i tak musiałby uznać, że stracenie księży to za wysoka kara. Literaci podpisani pod rezolucją nie byli idiotami. Byli to przecież ludzie wykształceni, światli, zorientowani, dobrze poinformowani, rozumiejący charakter przemian, jakie się odbywały w Polsce i ich kierunek. Byli to też, tak by się wydawało, humaniści stanowiący elity, a więc ludzie, których zadaniem było bronić uniwersalnych zasad, nie zgadzać się na takie działania władz, które by w sposób szczególnie drastyczny były barbarzyńskie, antyludzkie, niesprawiedliwe. Literaci krakowscy mieli trzy wyjścia. Mogli ostro zaprotestować wybierając drogę podyktowaną przez ich ludzką godność i kulturę, którą reprezentowali, drogę heroiczną, drogę, która byłaby jakoś drogą męczeństwa. Gdyby wybrali tą drogę Bóg i historia nagrodziliby ich sowicie. Za miesiąc umarł Stalin. Represje by się skończyły, a oni w glorii i chwale zostaliby obwołani bohaterami narodowymi. Literaci ci mogli też postąpić uczciwie i pragmatycznie, dyplomatycznie. Mogli potępić księży, a zarazem domagać się w imię humanizmu darowania im życia. Mogliby, tak przy okazji zastosować parę kruczków, które mogłyby ułatwić władzom komunistycznym postępowanie. Mogliby np. zaproponować następującą formułę: „Komunizm zwyciężył. Komunizm ma rację. Komunizm jest dobry. Komunizm jest silny i wielkoduszny. Jako taki potrafi wybaczać winy, darować. Zamieńcie księżom wyroki śmierci na dożywocie.” Literaci krakowscy mogli też milczeć, choć z pewnością władze komunistyczne naciskały na nich, by potępili księży. Gdyby literaci krakowscy nie zabrali głosu represje władz w stosunku do nich byłyby najmniejsze. Mogliby stracić swoje ciepłe posadki, otrzymać zakaz drukowania. Nie byłaby to jednak wcale za wysoka cena na honor i wierność podstawowym wymiarom człowieczeństwa, za to, że się nie upodlili, nie zostali wspólnikami zbrodni. Ceny tej, to powinni już wtedy wiedzieć, nie płaciliby w nieskończoność. Zbrodniczy ustrój związany był z osobą Stalina. Ten zaś miał już swoje lata. Jego śmierć musiała pociągnąć za sobą przemiany - odwilż polityczną. Literaci krakowscy wybrali czwartą drogę. Treść ich wystąpienia była taka, że między wierszami można było wyraźnie przeczytać: „Wykonać wyrok, przyspieszyć go.” Jednocześnie i to przy takiej okazji, złożyli, wręcz na kolanach, czołobitny hołd i przysięgę wierności zbrodniarzom i faktycznym zdrajcom Polski. Oto tekst rezolucji:

W ostatnich dniach toczył się w Krakowie proces grupy szpiegów amerykańskich powiązanych z krakowską Kurią Metropolitarną. My zebrani w dniu 8 lutego 1953 r. członkowie krakowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich wyrażamy bezwzględne potępienie dla zdrajców Ojczyzny (wytłuszczenie – S. K.), którzy wykorzystując swe duchowe stanowiska i wpływ na część młodzieży skupionej w KSM działali wrogo wobec narodu i państwa ludowego, uprawiali – za amerykańskie pieniądze – szpiegostwo i dywersję. Potępiamy tych dostojników z wyższej hierarchii kościelnej, którzy sprzyjali knowaniom antypolskim i okazywali zdrajcom pomoc, oraz niszczyli cenne zabytki kulturalne. Wobec tych faktów zobowiązujemy się w twórczości swojej jeszcze bardziej bojowo i wnikliwiej niż dotychczas podejmować aktualne problemy walki o socjalizm i ostrzej piętnować wrogów narodu – dla dobra Polski silnej i sprawiedliwej.” Rezolucję podpisało swoimi nazwiskami i pierwszymi literami swoich imion 53 osoby. Wśród nich znaleźli się tak znani pisarze i krytycy literaccy jak: K. Bunsch, Wł. Dobrowolski, K. Filipowicz (późniejszy mąż Szymborskiej), A. Kijowski, J. Kurek, Wł. Machejek, Wł Maciąg, S. Mrożek, T. Nowak, J. Przyboś, T. Sliwiak, M. Słomczyński (znany tłumacz Szekspira podpisujący kryminały swojego autorstwa pseudonimem Joe Alex), O. Terlecki, H. Vogler, A. Włodek (pierwszy mąż Szymborskiej). Wśród sygnatariuszy tej rezolucji znalazł się również Jan Błoński, który kilkadziesiąt lat później zarzucał Polakom, równie kłamliwie, w „Tygodniku Powszechnym”, „zbrodniczą obojętność wobec zagłady getta warszawskiego”. Rezolucję podpisali także: K. Barnaś, Wł. Błachut, J. Bober, Wł. Bodnicki, A. Brosz, B. Brzeziński, B. M. Długoszewski, L. Flaszen, J. A. Frasik, Z. Groń, L. Herdegen, B. Husarski, J. Janowski, J. Jaźwiec, R. Kłyś, W. Krzemiński, J. Kurczab, T, Kwiatkowski, J. Lowell, J. Łabuz, H. Markiewicz, B. Miecugow, H. Mortkowicz-Loczakowa, W (lub S.). Otwinowski, A. Polewka, M. Promiński, E. Rączkowski, E. Sicińska, St. Skoneczny, A. Świrszczyńska, K. Szpalski, J. Wiktor, J. Zagórski, M. Załucki, W. Zechenter, A. Zuzmierowski. Rezolucja ta była, powtórzmy to raz jeszcze, zbrodnicza i haniebna. Ci, którzy ją podpisali, podpisali się nie tylko pod wyrokami śmierci dla 3 księży i pod wyrokami wieloletniego więzienia dla pozostałych kapłanów, ale podpisali się również w ten sposób pod pozostałymi zbrodniami stalinizmu. Oni przecież użyli swych nazwisk, swoich autorytetów, by wesprzeć stalinizm, by go wzmocnić, by go usprawiedliwić. Jej moralnej wymowy nie osłabia fakt, że podpisało się pod nią wielu znanych literatów, że w tym samym czasie wielu innych obywateli polskich, w tym znanych ludzi takich choćby jak Gałczyński czy Tuwim, postępowało tak samo czy podobnie. Jej moralnej wymowy nie osłabia fakt, że Stalin umarł miesiąc później i wyroków śmierci nie zdążono wykonać. Szymborska mogła teraz po latach wyrazić żal i skruchę oraz potępienie dla stalinizmu w świetle jupiterów. Mogła przeprosić Kościół i Polaków. Mogła w obecności kamer telewizyjnych złożyć kwiaty na grobach księży, których życie skróciły cierpienia wywołane aktem, który wsparła osobiście. Mogła też, w ramach zadośćuczynienia przekazać niewielką choćby część swojego olbrzymiego majątku na rzecz Kościoła krakowskiego. Ona zaś bez słowa, z uśmiechem przyjęła z rąk przedstawicieli krakowskich władz samorządowych tytuł honorowej obywatelki Krakowa, tytuł, który, w tym wypadku, był swego rodzaju kpiną i nową hańbą, już nie tylko dla niej. Szymborska zapisała się w historii Polski i Krakowa nie tylko, jako poetka, laureatka nagrody Nobla, ale również, jako ktoś kto brał udział w zniewalaniu naszego kraju, eksterminacji polskiego narodu, w działaniach zmierzających do jego zastraszenia, upodlenia, demoralizacji. Miejmy nadzieję, że tych jej czynów i słów nie powtórzy już nigdy żadna polska poetka.

http://www.krajski.com.pl/szymbor.htm

Stanisław Krajski

Co nas czeka? Jeden rząd światowy? Może gdzieś tam ktoś z kimś rozmawia i wspólnie wyznaczają geopolityczne kierunki rozwoju ludzkiej cywilizacji? Może jest to grupa ludzi z konsekwencją realizująca już wcześniej opracowaną strategię dostosowując ją jedynie do teraźniejszych uwarunkowań? Może są to zwolennicy powszechnego globalizmu i centralnego zarządzania światem? Może na naszych oczach ich chore - wynikające z dawno przez nich przyjętej i wdrażanej realnie, marksistowskiej teorii konwergencji (zbliżania się) systemów społeczno-gospodarczych - wizje nabierają rzeczywistych kształtów? Może te ich paranoiczne marzenia przejawiają się obecnie i zdążać będą w kierunku utworzenia kilku wielonarodowych unii polityczno-gospodarczych, które następnie połączą się w jeden organizm zarządzany przez Komisję Światową i Parlament Światowy z jednym Prezydentem Świata? Może w ich totalitarnych planach zapisane jest to wszystko mniej więcej tak, jak - drżąc ze strachu - opowiedział mi pewien tajny współpracownik służb najtajniejszych z najnajnajtajniejszych... a przez tą swoją tajność niezauważalnych?

I. Azja + Europa Eurazja od Władywostoku do Lizbony to docelowy model tzw. przyszłego Związku Europy czy też Wielkiej Unii Euroazjatyckiej, która ma powstać z dotychczasowej Unii Europejskiej i tworzonej właśnie Małej Unii Euroazjatyckiej (Rosja + sukcesywnie dawne republiki ZSRR z Białorusią i oczywiście Kazachstan + Gruzja + Azerbejdżan).

http://geopolityka.blox.pl/2011/11/Od-Unii-Eurazjatyckiej-do-Zwiazku-Europy.html

II. USA, Kanada i Meksyk + ewentualnie pomniejsze kraje Na kontynencie Ameryki Północnej budowana jest już od kilkunastu lat tzw.: Unia Amerykańska (Unia Północnoamerykańska), w której skład mają wejść USA, Kanada, Meksyk. Oczywiście planowana jest wspólna waluta i rozwiązania w stylu dezintegracji narodowej dokonywanej w UE,

http://www.vismaya-maitreya.pl/teorie_spiskowe_unia_polnocno_-_amerykanska_to_nie_teoria_spiskowa_lecz_fakt_napisy_pl.html

III. Afryka, w tym część arabska Na razie istnieje zalążek przyszłej kompleksowej integracji afrykańskiej: Unia Afrykańska (UA), czyli "organizacja międzynarodowa o charakterze politycznym, wojskowym i gospodarczym, obejmująca swym zasięgiem wszystkie państwa afrykańskie (oprócz Maroka) powołana w miejsce Organizacji Jedności Afrykańskiej 9 lipca 2002 roku na szczycie w Durbanie". (Źródło) Zarzewie ewentualnego oporu zostało zlikwidowane poprzez rewolucje: egipską, tunezyjską, i libijską

IV. Ameryka Południowa Obecnie trwa intensyfikacja procesów integracyjnych w ramach Unii Narodów Południowoamerykańskich (w języku hiszpańskim UNASUR: Unión de Naciones Suramericanas, w języku portugalskim UNASUL: União de Nações Sul-Americanas), która "jest wspólnotą polityczną i ekonomiczną dwunastu krajów południowoamerykańskich ustanowioną 8 grudnia 2004 w Cusco w Peru podczas III Szczytu Południowoamerykańskiego" (źródło)

V. Resztki Azji, w tym część arabska Największym problemem w realizacji idei globalnej i ogólnoświatowej integracji stanowią: Chiny, Iran, Półwysep Arabski, Japonia i Korea (przyszłościowo po "upadku reżimu komunistycznego" traktowana, jako jedno państwo). Izrael realizuje od dawna wyznaczone cele, które obejmują rozwiązanie kwestii palestyńskiej - w ich obszarze zainteresowań pozostaje też cały czas Iran. Podejmowane są kroki urzeczywistniające idee Recepta Erdogana dotyczącego powstania imperium islamskiego, czyli Unii Turecko-Arabskiej. Materiał tajny łamany przez poufne o najwyższej klauzuli tajności, odtajniony tajnie przez TW, który mi się objawił... Na koniec moja dygresyjna konstatacja zainspirowana powyższym tajnym materiałem uzupełnionym prawdziwym lub fałszywym szumem informacyjnym „w sieci": I tak dochodzimy powoli do tzw. Jednego Rządu Światowego powstałego na zgliszczu np. cywilizacyjnego i wykreowanego konfliktu islamsko-chrześcijańskiego, ale nie tylko... Jawią się tutaj niemal stuletnie przygotowania do wskazywanej przez niektórych depopulacji ludzi, obniżania poziomu ich inteligencji, kreowania konfliktów (w tym: I i II Wojna Światowa), kreowania niby przeciwstawnych systemów (jedynie w warstwie ideologicznej a nie rzeczywistej: kapitalizmu i komunizmu), itd... Do tego dochodzi zawłaszczenie ekonomiczne ludzi i ich ubezwłasnowolnienie oraz być może kreacja przedziwnych chorób jak np. AIDS (podobno nigdy nie wyodrębniono laboratoryjnie wirusa HIV a jedynie jego przeciwciała (sic!) a AIDS jest po prostu grupą innych chorób znanych wcześniej jak: zapalenie płuc, marskość wątroby, itd). Ponadto w planach jest genetyczne zmodyfikowanie ludzi oraz ich zniewolenie, także w sposób pośredni poprzez zmonopolizowanie rynku żywności przez GMO, likwidację medycyny naturalnej i uzależnienie ludzi od leków "przewlekłych", szczególnie psychotropowych... Czy to wszystko jest jakąś li tylko teorią spiskową? Chciałbym żeby tak było, ale raczej jest to realny wytwór chorych ludzi uważających się za wybranych nadludzi... Nam pozostaje odpowiednie ich zdiagnozowanie i wybranie dla nich miejsca odosobnienia... Jakiś Madagaskar czy lasy Amazonii a może jeszcze coś innego... Krzysztofjaw

02 lutego 2012 Kula śniegowa fiskalizmu.. - w demokratycznym państwie lewa narasta lawinowo. Potrzeby państwa demokratycznego i prawnego są wielkie i coraz większe wobec rosnącej liczby biurokratów, wielkiego państwowego marnotrawstwa i spłacania horrendalnych odsetek od zaciągniętych - w naszym imieniu - zobowiązań. Demokratycznej Polsce brakuje pieniędzy, tak jak kiedyś Mickiewicz pisał, że „Włochom brak pieniędzy” a było to ponad 100 lat temu.. I Włochom nadal brakuje pieniędzy.. Mimo upływu lat.. Wobec każdej rozrzutności – brakuje pieniędzy.. Socjalistyczna władza zlikwidowała VAT od samochodów z kratką, to znaczy VAT pobierany jest przez socjalistyczne państwo nadal, i można sobie było odliczyć podatek VAT, gdy samochód posiadał kratkę i uchodził, jako dostawczy. Mimo, że nie był dostawczy - ale chodziło o przynależność kratki do samochodu.... Kratka gwarantowała, że przy zakupie do firmy, VAT był odliczany, co powodowało, że samochód był tańszy o marżę rządową, czyli VAT.. Koszty firm były mniejsze, co bez wątpienia wpływało na cenę towaru.. Oczywiście w normalnej gospodarce wolnorynkowej nie ma tylu podatków, w tym podatku VAT- i nie trzeba się gimnastykować z odliczaniem bądź nie – tego podatku. Ale zawsze koszty funkcjonowania firmy były niższe.. Obecnie - jak mi wiadomo - podatek VAT można sobie odpisać wyłącznie w samochodach przeznaczonych do przewozu rzeczy wartościowych.. Wszystkie firmy ochroniarskie, które przewożą pieniądze mogą sobie odpisać ten podatek.. Silne jest to lobby ochroniarskie, które zatrudnia armię ludzi, która pojawiła się zaraz po tzw. przemianach Pozakładali je byli funkcjonariusze różnych służb, tak jak biura podatkowe pozakładali byli pracownicy urzędów skarbowych.. I zadowoleni są z coraz bardziej skomplikowanego prawa.. No, bo jak można być niezadowolonym, jak w ciągu 7 lat, przy nowelizacji jedynie ustawy podatkowej, którą znowelizowano 378 razy - wprowadzono 12 404 zmiany w innych przepisach - jak podaje PKPP Lewiatan. To ile zmian wprowadzono w prawie naprawdę, skoro mówimy wyłącznie o zmianach w prawie podatkowym? A ile zmian nowelizacyjnych przeprowadzono w innych obszarach naszego życia w demokratycznym państwie prawnym? W każdym razie Polacy zaczynają przerabiać i rejestrować samochody dostawcze, jako dostarczające rzeczy wartościowe, bo jedynie wtedy można sobie odpisać VAT.. Nie znam oczywiście wszystkich zapisów nowego prawa, bo nie mam takiej głowy do zmian, jak posłowie Rzeczpospolitej - ale będzie niezły bałagan.. Komu się uda zarejestrować nowy samochód do przewozu rzeczy wartościowych - ten zyska. Komu się nie uda- ten straci. I czy tylko pieniądze są rzeczami wartościowymi? Tak naprawdę każdy towar przewożony samochodem jest wartościowy.. Ustawodawca – być może- zapisał w ustawie, co jest bardziej wartościowe, a co mniej.. To, co bardziej - będzie uwzględniane, to, co mniej - odrzucane.. W tym bałaganie zyskają kontrolerzy, którzy roboty będą mieli w bród i ciut ciut.. I niejedna łapóweczka przewinie się przez ich lepkie ręce, tak jakby korupcji w Polsce było mało.. Oni już tam wiedzą, który samochód uznać za przeznaczony do przewożenia rzeczy wartościowych, a który nie.. Wszystko zależeć będzie od wysokości łapówki.. To ona – de facto - zadecyduje o przynależności właściciela samochodu do grupy wybranych.. A w tym czasie kontrolerzy NIK będą mogli gromadzić informacje o pochodzeniu rasowym, preferencjach seksualnych, poglądach politycznych, wyznaniu, informacji genetycznej, nałogach i stanie zdrowia, „obywateli” w demokratycznym państwie prawnym - jak ustalił tygodnik ”Polityka”. Stanowi o tym znowelizowana ustawa o NIK (!!!) Budowa totalitarnego państwa demokratycznego trwa w najlepsze, a „obywatele” – śpią. BO tak naprawdę, po co państwu informacja o moich poglądach politycznych, o stanie zdrowia, pochodzeniu rasowym czy preferencjach seksualnych? Mało już informacji totalitarne państwo prawne już ma o mnie? I jeszcze więcej o mnie potrzebuje? Kontrolować, zbierać informacje, kontrolować- a potem wykorzystywać przy okazji.. „Dla mnie to rzecz przerażająca”- mówi pani dr Ewa Kulesza była szefowa Ochrony Danych Osobowych. Ochrona danych osobowych swoją drogą, a informacje o człowieku- swoją. Rządzący traktują ludzi jak bydło, które można zakolczykować, wydoić, skontrolować, wyżąć i – wkrótce - zutylizować.. Chociaż prawdziwe bydło ma już lepiej niż człowiek.. Leczy się na przykład w prywatnej weterynarii, a my - jako ludzie- nadal w komunistycznym skansenie o nazwie Służba Zdrowia.. Zwierzęta mają prawa, a człowiek teoretycznie – też. Oprócz praw naturalnych, które dał mu Pan Bóg przy narodzeniu.. Otrzymawszy od innego człowieka prawa człowieka, może o nie zabiegać wszędzie, po różnych urzędach, gdzie siedzą różni ludzie ogarnięci manią praw człowieka. W końcu jak otrzymał je od państwa, to niech teraz chodzi za państwem, żeby państwo mu je dało.. Skoro oparte jest na prawach człowieka, a nie na prawach Bożych.. Już jak oszacowała Rzeczpospolita, skarbówka zebrała od podatników w 2011 roku więcej o 1/5 pieniędzy niż rok wcześniej. Na celowniku są osoby inwestujące za granicą, nabywcy ziemi i mieszkań. Ludzie pana Jacka Vincenta Rostowskiego poszukują informacji o dochodach Polaków za granicą oraz na zagranicznych kontach bankowych. Przy okazji pan minister w informacji dla naszego prawdziwego rządu - Komisji Europejskiej, określił wysokość kar finansowych, jakie w 2012 roku planuje wobec kierowców - na 1,1 miliarda złotych. Chyba zaszła jakaś pomyłka, bo ja mam informacje, że rocznie polscy kierowcy rabowani są na sumę mniej więcej 4 miliardów złotych.. To chyba chodzi o powiększenie skali rabunku o ten 1,1 miliarda złotych (?????) W sumie zostaną obrabowani na 5,1 miliarda złotych z tytułu mandatów.. Popatrzcie Państwo.. Nasi wszechwładcy z Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego planują już z góry, na jaką sumę nas ukarzą? Czy to nie jest kabaret finansowy? Czy państwo nie jest tylko po to, żeby rabować? Można też z góry określić górę pieniędzy, którą można zgarnąć z planowanych kontroli.. NA przykład 20 miliardów złotych i do tego dostosować kontrole.. Bo dobra kontrola powinna polegać na tym, że powinna zakończyć się powodzeniem, czyli ukaraniem sprawcy. Bo każdy człowiek w socjalizmie- wiadomo jest winny i ukrywa przed państwem, co ma.. A przecież ma żadnego powodu, żeby przed demokratycznym państwem prawnym ukrywać cokolwiek.. W końcu, demokratyczne państwo prawne to nasz przyjaciel, przynajmniej tak mówią ci, którzy dzięki istnieniu omnipotentnego państwa- żyją. Ale przecież prawdziwy przyjaciel nie grzebie swojemu przyjacielowi po kieszeniach.?. Chyba, że jest złodziejem, no, ale wtedy nie jest przyjacielem.. Przyjaciel nie natworzyłby tylu biednych - Lewiatan - nie ogląda się na nic.. Potrzebuje pieniędzy, bo ma brzuch pełen głodu.. I te pieniądze wyrywa na wszystkie strony świata.. Demokratycznego świata, w ramach poszanowania praw człowieka.. A czy przypadkiem prawem człowieka nie jest jego własność i wolność? Chyba w ramach praw człowieka, te dwie najważniejsze kategorie się nie mieszczą.. Kula śnieżnego fiskalizmu się toczy i przyspiesza.. Socjalizm musi być wybudowany bez wzglądu na koszty.. I czy nie miała racji pani Ayn Rand, która stwierdziła jak żyła, że” Socjalizm zawsze budowany jest na stertach z ludzkich ciał”? Potem już tylko utylizacja.. WJR

Siarczyste mrozy i presja na wzrost cen gazu

1. Im niższe temperatury za naszymi oknami tym mocniej brzmią w mediach głosy członków zarządu PGNiG (sam prezes PGNiG niedawno zrezygnował z tej funkcji), że zwlekanie przez Urząd Regulacji Energetyki z zatwierdzeniem podwyżki cen gazu powoduje straty tej firmy, które wynoszą przynajmniej 10 mln zł dziennie. Jeżeli brak tej zgody będzie się przedłużał, to w związku z tym, że podwyżka może wejść w życie, najwcześniej w dwa tygodnie po podjęciu decyzji przez URE to straty PGNiG będą tak duże, że ograniczą możliwości inwestycyjne tej firmy. PGNiG stara się aż o dwucyfrową podwyżkę cen i to tak natarczywie, że wszystko wskazuje na to iż coraz bardziej zaczyna mu ciążyć kontrakt gazowy podpisany z Rosja pod koniec 2010 roku.

2. Przypomnijmy tylko, że w grudniu 2010 roku Wicepremier Pawlak z Wicepremierem Rosji Sieczinem podpisali porozumienie o dodatkowych dostawach rosyjskiego gazu do Polski. Rząd Tuska uznał to porozumienie za swój wielki sukces, będący ponoć dowodem bardzo dobrych stosunków z Rosją. Umowę podpisano do roku, 2022 ale nastąpiło to dopiero po burzliwej debacie w Sejmie, zarządzonej zresztą na wniosek PiS, bo wcześniej rząd Donalda Tuska forsował umowę gazową z Rosją aż do roku 2037. Poza tym w kontrakcie zawarte są: formuła cenowa kupowanego gazu oparta na cenach ropy naftowej i ceny prawie 2 krotnie wyższe niż te, po jakich Rosja chciała ostatnio sprzedawać gaz Chinom i znacznie wyższe niż dla odbiorców w Europie Zachodniej takich jak RWE E.ON, czy GDF Suez, zakaz reeksportu przez Polskę gazu kupionego w Rosji, opcja bierz i płać (a więc płać także wtedy, kiedy nie jesteś w stanie gazu zużyć).

3. Już wtedy niezależni eksperci podkreślali i dziwili się, że mająca ponoć bardzo dobre stosunki z Rosją - Polska, musiała dokonać tych wszystkich ustępstw, żeby kupić od Rosjan 2 mld m3 brakującego nam gazu, który to wcześniej dostarczała nam spółka rosyjsko -ukraińska RosUkrEnergo. Przestała nam ten gaz dostarczać tylko, dlatego Rosjanie zdecydowali się ją rozwiązać, ale jej zobowiązania w dostawach oficjalnie przecież przejęli. Wtedy także ci eksperci zastanawiali się, dlaczego zamiast podpisania porozumienia pomiędzy dyrektorem ds. zbytu w Gazpromie i dyrektorem ds. zakupów w PGNiG na zakup w ciągu 4 najbliższych lat po 2 mld m3 gazu rocznie (a więc do czasu oddania do użytku Gazoportu w Świnoujściu), polski rząd zdecydował się na wielomiesięczne negocjacje w wyniku, których kupuje te dodatkowe 2 mld m3 gazu w ciągu 11 najbliższych lat i jednocześnie oddaje wszystkie dotychczasowe pożytki z kontraktu gazowego Rosjanom. Sam Tusk i wicepremier Pawlak zapewniali, że Polska podpisała najlepszy jak można było kontrakt gazowy, a jego cechą szczególną jest stabilność dostaw gazu. O cenach kupowanego od Rosjan gazu, „taktownie” jednak milczeli.

4. W ostatnich miesiącach na skutek przyjętej formuły cenowej cena gazu kupowanego w Gazpromie zaczęła jednak gwałtownie rosnąć. Jesienią wyniosła ponad 360 USD za 1000 m3 a od nowego roku najprawdopodobniej przekroczyła 500 USD za 1000 m3 i wszystko wskazuje na to, że będzie rosła nadal tak jak rosną ceny ropy naftowej na rynkach światowych. Oczywiście w Polsce nic o tym nie wiemy, relacje handlowe z Gazpromem są owiane tajemnicą, a jak kształtują się ceny, po jakich kupujemy gaz z Rosji możemy się na przykład dowiedzieć z ukraińskich mediów, które piszą o takich cenach rosyjskiego gazu dla tego kraju. Ponieważ mamy identyczną umowę gazową z Rosją jak Ukraina (tak nawiasem to za ten kontrakt Julia Tymoszenko została skazana przez ukraiński sąd na 7 lat więzienia), można wnioskować, że ceny kupowanego przez nas gazu są identyczne z tymi, które płaci Ukraina. Teraz przyjdzie nam słono zapłacić za beztroskę rządu Tuska dotyczącą negocjacji gazowych z Rosją. I nie chodzi tylko o gospodarstwa domowe, dla których dwucyfrowa podwyżka cen oznacza poważny wzrost kosztów utrzymania, ale także dla przedsiębiorstw, dla których gaz stanowi ważny czynnik wytwórczy i znaczący składnik kosztów wytwarzania (jak na przykład przemysł nawozowy). Portfele stają się coraz lżejsze. Zbigniew Kuźmiuk

Cyfrowa Ręka Bezpieki Michał Boni, minister administracji i cyfryzacji, był kapusiem bezpieki w latach 80-tych. Zasługi z tamtych lat musiały przekonać grupę nadzorującą rząd Tuska, że Boni będzie wiernie realizował określone zadania, jako minister. A te zadania są ponure. Cyfryzacja to tylko slogan za ktorym schowano bylego kapusia PRL-owskiej bezpieki, Michala Boniego. Chodzi raczej o wykonywanie pewnych ponurych zadan, ktore leza na sercu grupy nadzorujacej rzad Tuska. Do tych zadan nalezy m.in. cyfrowa pacyfikacja Telewizji Trwam czy tez rozwiazanie problemu Funduszu Koscielnego. Wyglada na to ze Michal Boni jest idealnym kandydatem do wykonania owych zadan. Dlatego tak parto do przodu z kandydatura Boniego, ktory jak pamietamy nie wszedl do pierwszego rzadu Tuska, jako minister pracy z powodu skandalu zwiazanego ze swoja przeszloscia. Ale czas jest najlepszym lekarzem i po kilku latach, kiedy sprawa przycichla, Boni zostal spokojnie ministrem administracji i cyfryzacji. Wystarczy popatrzec na biuro Boniego (zdjecie ponizej), aby zrozumiec ze ten facet nie ma najmniejszego pojecia o cyfryzacji, pracuje na papierowych teczkach tak jak jego byli dysponenci w czasach PRL. Ale siatka popierajaca Boniego jest rozlegla i wplywowa. Wystarczy przyjrzec sie temu jak bezkompromisowy tygodnik "Wprost bez wazeliny" pod swiatla dyrekcja Tomasza Lisa niezmorodowanie promuje Boniego. Boni jest kandydatem do nagrody Lew Rycerskosci 2011 tygodnika "Wprost bez wazeliny" za (cytat): "polityczna klase, smialosc wizji i rzetelnosc w ich realizowaniu".

http://lew-rycerskosci.wprost.pl/

Malo tego Lisowi, jak pamietamy wczesniej w tym tygodniu Boni dostal miejsce na ramowce prime-time TVP2 w programie prowadzonym przez bezkompromisowego Tomasza Lisa. W programie minister Boni pomyslal sobie ze wymachiwanie iPadem na wizji oznacza prezentacje multimedialna i usilowal zwalic wine za afere ACTA na imperialistyczne sily blogerow, usilujace perfidnie zdestabilizowac panstwo robotnikow i chlopow. Metody pracy Boniego, po cichu i w tajemnicy, sa metodami sprawdzonymi. W 1981 roku stan wojenny byl przygotowywany przez miesiace, materialy drukowano w Moskwie, aby uniknac przeciekow. Teraz zyjemy w czasach cyfrowych, ale metody pozostaly te same (dyskretne podpisanie ACTA w dalekim Tokio). Niczemu nie nalezy sie dziwic. Stanislas Balcerac

Arabski łącznik na służbie u Tuska Bez większego echa padło kolejne kłamstwo smoleńskie, a mianowicie to, że Kancelaria Premiera nie koordynowała lotu ś.p. prezydenta Lecha Kaczyńskiego na uroczystości w Katyniu. Najwyższa Izba Kontroli ujawniła, że szef KPRM Tomasz Arabski skłamał twierdząc, że nie koordynował podróży Lecha Kaczyńskiego do Smoleńska 10 kwietnia 2010 roku - jakoby uczestnicząc wyłącznie w przygotowaniach wizyt premiera Tuska. Kłamstwo szefa Kancelarii Donalda Tuska ma jednak krótkie nogi, gdyż kontrolerzy NIK ustalili, że to Tomasz Arabski podjął odmowną decyzję w sprawie wyjazdu ś.p. Lecha Kaczyńskiego do Brukseli w 2008 roku, co jest dowodem, że Kancelaria Premiera brała udział - jako koordynator – także w organizacji wszystkich wyjazdów ś.p. Lecha Kaczyńskiego, w tym oczywiście jego wyjazdu do Smoleńska. Kontrolerzy NIK badając inne wyjazdy jednoznacznie stwierdzili, że podwładny Donalda Tuska koordynował wszystkie loty VIP-ów, w tym loty prezydenta. Nie trzeba dodawać, że Arabski robił to sam, bez wiedzy i zgody swojego pryncypała. Jak ustalili kontrolerzy NIK - szef KPRM Tomasz Arabski odmówił bezpodstawnie prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu samolotu, gdy ten w 2008 r. chciał lecieć do Brukseli. Tak, więc (kryjący się za Arabskiego plecami) Tusk rozpoczął wojnę ze ś.p. Lechem Kaczyńskim, utrudniając mu wykonywanie obowiązków szefa Państwa. Finałem tej wojenki – wyglądającej na początku, jako podwórkowe podchody osiedlowego cwaniaka o "dostęp do krzesła” – stała się wielka tragedia pod Smoleńskiem. I Tusk z odpowiedzialności za swoją „bandyterkę” już się nie wywinie... Bo trzeba być dzieckiem, by wierzyć, że Arabski działał sam – bez uzgodnień z Donaldem Tuskiem wszystkich kroków przeciwko ś.p. prezydentowi. Kontrolerzy NIK zbadali głośny wyjazd Lecha Kaczyńskiego do Brukseli w październiku 2008 r. na spotkanie unijnych przywódców i spór, jaki mu towarzyszył. Prezydentowi odmówiono wtedy rządowego TU154 M, jak i mniejszych, Jaków-40, które były w 36 specpułku wożącym VIPów. Ówczesny szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski twierdził, że maszyny są potrzebne do zabezpieczenia delegacji, której przewodniczy premier. Ostatecznie Lech Kaczyński poleciał wyczarterowanym od LOT boeingiem 737, za co Kancelaria Prezydenta zapłaciła ok. 160 tys. zł. NIK jednak ustaliła, że 36 specpułk w kluczowym dniu miał "techniczną możliwość wykonania przelotu do Brukseli". W dyspozycji były wtedy dwa, Jaki-40, z czego można wnioskować, że nie istniały przeszkody, by je udostępnić prezydentowi. Kontrola NIK potwierdziła, że odmowną decyzję podjął szef Kancelarii Premiera. Zdaniem NIK - zgodnie z porozumieniem regulującym zasady przewozu VIPów -"nie miał podstaw do takiej odmowy". Ale Arabski był i niestety nadal jest tylko wykonawcą poleceń fircyka, któremu zamarzyło się rządzić Polską, czego nie jedynym rezultatem jest gwałtownie odsłaniane kłamstwo smoleńskie. Bezpodstawna odmowa samolotu na wyjazd Lecha Kaczyńskiego do Brukseli samolotu to nie jedyny dowód, że Kancelaria Premiera brała udział - jako koordynator - w organizacji wyjazdu do Smoleńska... Według NIK są na to i inne dowody. Koordynatorem nazywa Kancelarię Premiera zarówno instrukcja organizacji lotów o statusie HEAD (taki status miał lot do Smoleńska), jaki i kluczowe w tej sprawie porozumienie z 2004 r. między instytucjami uprawnionymi do korzystania z lotnictwa transportowego. Tak, więc pętla wokół Tuska i jego podwórkowej ferajny zacieśnia się, a są przecież kolejne wątki wymagające wyjaśnienia. Jak choćby ten: w jaki sposób Donald Tusk zawarł z Władimirem Putinem umowę na prowadzenie śledztwa w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem? Jaki dokument potwierdza zgodę Tuska na prowadzenie śledztwa na podstawie konwencji chicagowskiej? Czy taki dokument w ogóle istnieje, czy też premier III RP zawarł tę umowę na przysłowiową gębę? Czyją zgodę miał Donald Tusk na zawarcie takiej umowy z Władimirem Putinem? A może w ogóle takiej zgody nie miał, zachowując się, jak owi przestraszeni pro-sowieccy członkowie związku zbrojnego w 1981 roku? To są pytania na Trybunał Stanu, gdyż „niezależna, samorządna i niezawisła” prokuratura nie miała dotąd odwagi przepytać ani Tuska, ani też jego Arabskiego łącznika w kamuflowaniu prawdy o odpowiedzialności za lot do Smoleńska. Kapitan Nemo – blog

Ekonomia i polityka własności intelektualnej Nigdzie nie znajdziemy skrupulatnie przeprowadzonej argumentacji, która dowodziłaby niezbicie, że produkcja intelektualna sprzyjająca gospodarczej prosperity wymaga prawa o własności intelektualnej. Takiego dowodu nie ma. I nie będzie. W ostatnim czasie rozgorzała prawdziwa internetowa wojna o umowę międzynarodową dotyczącą ochrony własności intelektualnej. Bez większych problemów można było się zapoznać z druzgoczącą wręcz krytyką umowy ACTA. Jak wielokrotnie słyszeliśmy, to międzynarodowe porozumienie zwiększa władzę państwową do poziomów ekstremalnych. Stanowi atak na realną własność i prywatność obywateli, umożliwia inwigilację, cenzurę, sprzyja większej samowoli aparatu sprawiedliwości, a do tego tworzy bariery dla rozwoju internetu, nakładając ogromne koszty na dostawców. Co charakterystyczne w tym skomasowanym ataku przeprowadzonym przez wielu blogerów, nie sposób dostrzec sensownej obrony tego dokumentu. Po kilkugodzinnej lekturze różnych źródeł można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z jakimś horrendalnym potworkiem prawnym, który został przez kogoś przepchnięty z nadzieją na to, że nikt nie wniesie żadnego protestu. Gdyby nie istnienie samego internetu, umowa pewnie już dawno by obowiązywała. Gdyby…[1] Co więcej, przy okazji uchwalenia tego prawa mogliśmy zobaczyć, jak wygląda prawda o demokratycznym państwie prawa z parlamentem jako „ciałem ustawodawczym”. Niektórzy złoszczą się na imperializm biurokratyczny Unii Europejskiej, wskazując na ogromną władzę Komisji i jednocześnie słabą władzę Parlamentu Europejskiego. Trudno jednak pokładać nadzieję w parlamentaryzmie, skoro przy okazji uchwalania umowy ACTA mogliśmy się dowiedzieć, że parlamentarzyści w zasadzie nie wiedzą, co uchwalają i z czym mają do czynienia. Oni głosują — czy to ważne, za czym? Poseł prowadzący mówił, żeby podnieść rękę. Uwidacznia się tu cecha charakterystyczna demokracji. Z jednej strony mamy jej bardzo ponure oblicze, czyli siłę grup interesu w uchwalaniu korzystnego prawa; z drugiej oblicze bardziej optymistyczne — możliwość wywarcia społecznej presji przy odpowiednio dużej sile przebicia, aby dane prawo odrzucić.

Ekonomia własności i własności intelektualnej Chciałbym jednak zwrócić uwagę na inny wątek, który nie został wystarczająco nagłośniony — na samą sprawę tak zwanej własności intelektualnej. W głównym nurcie dyskursu o ACTA jego przeciwnicy muszą się koncentrować na nadużyciach, do jakich będzie dochodzić w wyniku wprowadzenia tego dokumentu. Krytykujący często zapewniają, że nie są przeciwko własności intelektualnej, a przeciwko wprowadzaniu prawa, które będzie miało poważne skutki uboczne. Krótko mówiąc, nie kwestionuje się strzelania do muchy, lecz protestuje się przeciw strzelaniu do muchy z bazuki. Tymczasem należałoby zadać pytanie, czym tak naprawdę jest „własność intelektualna” i co może nam o niej powiedzieć teoria ekonomii. Dodajmy, że owo pojęcie można rozumieć na bardzo różne sposoby. Wielu ludzi posługuje się potocznym rozumieniem tego terminu. Od strony prawnej własność intelektualna jest istotnym przywilejem, z ekonomicznego punktu widzenia czymś odmiennym od tradycyjnego prawa własności. Własność to pojęcie prawne odnoszące się do rzeczywistości społeczno-gospodarczej, w której żyją ludzie. Zostało wymyślone po to, aby ludzie mogli egzystować w pokoju i szanować uniwersalne reguły dotyczące rzadkich zasobów. Tu w istocie tkwi źródło własności, jako sposobu rozstrzygania konfliktów — ze względu na to, że środki są rzadkie, wszystkie mają swoje koszty alternatywne i nie można ich wykorzystać do osiągnięcia wielu celów naraz. Trzeba wybierać, a prawo wyboru jest przyznawane „prawowitemu właścicielowi” (jakkolwiek by to system prawny rozstrzygał — czy socjalistycznie, czy socjaldemokratycznie, czy neoliberalnie, czy wolnorynkowo). Na podstawie pojęcia własności ustala się również pojęcie jej naruszenia czy kradzieży. Ma to także związek z kosztami alternatywnymi i ekonomiczną rzadkością. Jeśli ktoś ukradnie komuś samochód, to ta osoba traci możliwość poruszania się nim. Z rzadkością fizyczną wiąże się ograniczoność potrzeb, które są możliwe do zaspokojenia. W danej chwili tylko jedna osoba może kierować samochodem, ponieważ jest rzadki. Radykalnie inaczej wygląda sytuacja z ideami, pomysłami i podobnymi rzeczami, które nie są obiektami fizycznymi, lecz wynikiem twórczości ludzkiego umysłu. Z punktu widzenia świata zewnętrznego nie stanowią one rzadkiego obiektu, który może zostać wykorzystany w danej chwili tylko w jeden sposób. Można je wykorzystywać na wiele różnych sposobów w wielu różnych miejscach. Używanie ich przez jedną osobę w żaden sposób nie ogranicza w korzystaniu innych. Z tego powodu własność intelektualna, bez względu na to, czy się jest jej zwolennikiem, czy przeciwnikiem, jest czymś zupełnie innym od własności tradycyjnej. Istota tej pierwszej wypływa z istnienia naturalnej rzadkości zasobów, która zmusza do ekonomizowania. Istota tej drugiej objawia się tym, że jest nierzadka, a każdy może z niej skorzystać. Dlatego w celu stworzenia własności intelektualnej prawo musi wytworzyć jej rzadkość (za pomocą narzędzi przymusu). Musi wprowadzić takie reguły postępowania, które pozwolą na wpływanie na autentycznie rzadkie przedmioty (komputery, mieszkania, kable internetowe etc.) i monitorowanie ich w szeroki sposób. Tak, by ograniczyć zdolność tych przedmiotów do zwalczania rzadkości sztucznie wyprodukowanej przez prawo.

Konieczność istnienia własności i konieczność wspierania produkcji intelektualnej Jeśli historia cywilizacji mogłaby nas czegokolwiek nauczyć, to bez wątpienia tego, że społeczeństwa rozwijają się dzięki istnieniu i ochronie własności oraz dzięki wsparciu i rozwojowi produkcji intelektualnej. Obecna debata w sprawie ACTA dotyczy głównie zagadnień dyktatorskiego charakteru tej umowy. Na zapleczu czeka nas jednak bardziej fundamentalna debata na temat produkcji intelektualnej w ogóle — wszelkiej twórczości, zarówno naukowej, jak i artystycznej. Cywilizacja jest zbudowana na produkcji intelektualnej i bez jej należytego wsparcia nie będzie się w stanie utrzymać. Od samego początku istnienia kapitalizmu za dynamicznym wzrostem masowej produkcji i satysfakcji konsumentów stały innowacje przedsiębiorców. Twierdzenie, że obecnie żyjemy w „gospodarce opartej na wiedzy”, jest truizmem, ponieważ gospodarka od zawsze opierała się na wiedzy i umiejętnym wykorzystaniu dostępnych informacji. Zwiększyły się „jedynie” stopień wykorzystania wiedzy i konieczność nabywania niezbędnych umiejętności. Kiedyś większość pracowników nie umiała czytać ani pisać. Dzisiaj większość musi znać podstawy obsługi komputera. Innowacje i pomysły odgrywają natomiast coraz większą rolę w ekspansji przedsiębiorstw i tworzeniu nowych produktów. Dlatego produkcja intelektualna potrzebuje odpowiedniego finansowania, aby rozkwitać i stać się podstawą rozwoju społeczeństw. Zasadnicze pytanie, które należy sobie zadać, jest następujące: Jak z jasnego wniosku o tym, że trzeba wspierać produkcję intelektualną, przejść do kolejnego wniosku, że niezbędne jest istnienie prawnie gwarantowanej „własności intelektualnej” do tego, aby produkcja intelektualna uzyskała odpowiednie finansowe wsparcie? Tak działa argument utylitarny na rzecz istnienia „własności intelektualnej”.

Utylitaryzm własności intelektualnej Wyłożona krok po kroku argumentacja mogłaby pokazać, że dobrze prosperująca produkcja intelektualna wymaga stworzenia prawa o własności intelektualnej. Istnieje jednak pewien podstawowy problem dotyczący tego sasquatcha — każdy o tym mówi, ale nikt tego nie widział. Nigdzie nie znajdziemy skrupulatnie przeprowadzonej argumentacji, która dowodziłaby niezbicie, że produkcja intelektualna sprzyjająca gospodarczej prosperity wymaga prawa o własności intelektualnej. Takiego dowodu nie ma. I nie będzie — z tego samego powodu, z jakiego Ludwig von Mises dowiódł niemożliwości istnienia dobrze prosperującej gospodarki socjalistycznej. Wyjaśnię. Aby stwierdzić, że własność intelektualna jest bardziej „opłacalna” dla społeczeństwa niż własność tradycyjna, niezbędna byłaby znajomość wszystkich „funkcji produkcji” dla rozmaitych produktów. Musielibyśmy dokładnie wiedzieć, jak można wyprodukować każdy towar. Jak wiadomo, istnieje bardzo wiele rozmaitych sposobów i wszystkich nie znamy. Co więcej, aby rzeczowo przedstawić argument utylitarny, musimy również wiedzieć… to, czego jeszcze nie wiemy. Musimy, bowiem rozważyć hipotetyczne funkcje produkcji, które pojawią się w wyniku nowych odkryć. To nie koniec. Następnie musimy zaprojektować dwa różne scenariusze: funkcje produkcji z nową wiedzą, chronioną własnością intelektualną (i specyficznym bodźcem finansowym), oraz funkcje produkcji z nową wiedzą niechronioną WI i funkcje z kolejną nową wiedzą, która pojawi się dzięki zwiększonemu spektrum wykorzystania (a zatem otwarcie możliwości nowego wykorzystania przy jednoczesnym braku tego specyficznego finansowego bodźca). Krótko mówiąc, musielibyśmy stworzyć cały model przyszłej gospodarki, (którego jeszcze nie znamy) i stworzyć model gospodarki kontrfaktycznej (tej nie znamy w ogóle), aby następnie zdołać przedstawić tradeoff możliwości swobodnego kopiowania pomysłów i prawnej ochrony własności intelektualnej. Dzięki temu znalibyśmy „krzywą możliwości produkcyjnych” i bylibyśmy w stanie stwierdzić, o ile i jak zmienia się nasza produkcja w zależności od alternatywnych porządków prawnych. Jak pokazał Mises w swoim eseju z 1920 r., taki projekt nie jest możliwy. Jeśli ktoś twierdzi, że da się przedstawić taki argument, może również twierdzić, że możliwa jest skuteczna i prosperująca gospodarka socjalistyczna. Wydaje się, zatem, że znajdujemy się w beznadziejnej sytuacji. Na gruncie utylitaryzmu nie jesteśmy w stanie wykazać, że obrona własności intelektualnej przynosi poważne profity gospodarcze. Jednak ten sam problem mają przeciwnicy własności intelektualnej. Skoro nie można przeprowadzić rachunku, to samo odnosi się do opcji przeciwnej. Nie sposób dowieść, że dla gospodarki będzie lepiej, żeby własność intelektualna nie istniała. Dlaczego więc mamy wybierać taką, a nie inną opcję?

Utylitaryzm gospodarki rynkowej i przemysł raczkujący Z perspektywy utylitarystycznej nie da się obronić braku prawa własności intelektualnej. Można jednak obrać inną drogę, która wynika z dalszego wnioskowania o niemożliwości socjalizmu. Przypomnijmy sobie odpowiedź na pytanie: Skoro w ramach socjalizmu nie da się skutecznie zaplanować gospodarki, to jak to się dzieje, że przedsiębiorcy działający niezależnie od siebie mogą osiągnąć jakiś korzystny niezaplanowany ład? Otóż wyższość gospodarki rynkowej nad socjalistyczną polega na tym, że dzięki istnieniu suwerennych ośrodków władania (praw własności) istnieją również konkurencyjne „interpretacje”. Nie ma jednej centralistycznej (ustalonej przez dyktatora, partię czy demokratyczne głosowanie) interpretacji wartościowania i zatrudnienia czynników produkcji. Przedsiębiorcy są prywatnymi właścicielami i konkurują ze sobą. Nie mają wspólnego zdania, co do tego, jak wykorzystywać zasoby. Dzielą ich różnice w wartościowaniu i wizji odnośnie do tego, które potrzeby konsumenta są najważniejsze. Z powodu braku centralnego ośrodka władzy każdy z nich może (władając swoim kapitałem) przedstawić własną interpretację i poddać się ocenie „rynku”. „Rynek” stanowi sposób na rozstrzygnięcie, która z interpretacji jest najkorzystniejsza i najlepsza dla konsumentów. Przedsiębiorcy są w swoich ocenach heterogeniczni. Nie mogliby się porozumieć i wykreować z jakiegoś mitycznego dialogu optymalnego rozwiązania dla wszystkich zasobów (abstrahując już od niewykonalności tego pomysłu). Argument za gospodarką rynkową jest, zatem taki sam jak argument za konkurencją w wybranym sektorze. Dlaczego lepiej zgodzić się na swobodę dostarczania usług telekomunikacyjnych niż przyznać koncesję na ich produkcję tylko jednej firmie? Dlatego że w konkurencyjnym otoczeniu inni przedsiębiorcy są w stanie ekonomizować swoje przedsiębiorcze umiejętności. Mają inne twórcze pomysły na to, jak wycenić produkt, jak go pozycjonować, zapakować, zareklamować, z których rynków korzystać… Siłowe usunięcie tych przedsiębiorców z rynku prowadzi do tego, że ich umiejętności nie mogą zostać należycie zekonomizowane. Zostają przymusowo wyrugowane. Społeczeństwo niewątpliwie musi na tym stracić. W taki sam sposób działa prawo o własności intelektualnej, ponieważ nie jest produktem swobody kontraktów, lecz wypływa z prawa stanowionego przez państwo. Przy własności intelektualnej mamy do czynienia z tylko jedną dopuszczalna interpretacją sposobu wykorzystania danej idei. Ogranicza to zdolności przedsiębiorcze wszystkich innych producentów, którzy mogliby z niej skorzystać. Można zripostować, że umożliwi to wykorzystanie tej idei na inne sposoby, ale będzie to riposta błędna. Własność intelektualna nie tworzy nowego wykorzystania, lecz zmienia strukturę cen istniejących możliwości wykorzystania. Sprawia, że jedno wykorzystanie staje się droższe kosztem rozwiązania drugiego. Jedno jest droższe, drugie tańsze. Wpływa to na alokację, dystrybucję i dochody, ale nie zwiększa potencjalnych możliwości produkcyjnych. Dobitnie je zmniejsza i proponuje zwiększenie ich w przyszłości. Jak widzieliśmy, to obietnica bez pokrycia — obietnica niemożliwa do udowodnienia. Ktoś mógłby twierdzić, że taka sama mnogość wizji i ekonomizacji mogłaby się pojawić przy zniesieniu własności w ogóle. Rzecz jasna jest to błąd, ponieważ znosząc własność dorzadkich zasobów, nie tworzy się większej możliwości ich wykorzystania (przeciwnie, znosząc własność, zmniejszamy możliwości wykorzystania, likwidujemy, bowiem możliwość ochrony wartości kapitałowej, a więc możliwość przyszłego wykorzystania). Natomiast znoszącwykreowaną rzadkość wykorzystania idei, zwiększamy możliwość jej wykorzystania. I trafia ona na heterogeniczny grunt — tysięcy różniących się między sobą przedsiębiorców, którzy nieustannie ze sobą konkurują. Z tego powodu prawo o własności intelektualnej działa podobnie jak cła ochronne dla przemysłu raczkującego. Wprowadza wyłączność na produkowanie określonego typu towarów, co implikuje zwiększenie zysków. Zresztą tak w istocie działa patent — jest zdyskontowaną wartością przyszłych rent monopolistycznych osiąganych z tytułu wyłączności na produkcję. Wszystkie argumenty dotyczące przemysłu raczkującego można wykorzystać na rzecz argumentów odnoszących się do konieczności istnienia patentów. Skutkiem tego jest tworzenie gospodarczego kokonu. Przemysł wcale nie zaczyna się dynamiczniej rozwijać, lecz zaczyna walczyć o zagospodarowanie nowej przestrzeni. Co więcej, tworzy się system beneficjentów, którzy uzależniają się od monopolistycznych zysków i zupełnie nie wykorzystują dominującej pozycji do tego, aby poprawić możliwości produkcyjne. Jeśli ktoś ma pozycję dominującą przy swobodzie wejścia na rynek, to musi wyprzedzać innowacjami swoich konkurentów. Jeśli ktoś ma pozycję dominującą z powodu braku swobody wejścia na rynek, to musi walczyć o utrzymanie braku swobody wejścia na rynek. Dlatego w przemyśle ciężkim chronionym przez cła tworzą się związki zawodowe, a w przemyśle własności intelektualnej związki korporacyjne. I jedne, i drugie są gorsze od związków partnerskich; również małżeńskich. Jak uczy szkoła wyboru publicznego, polityzacja procesu produkcji nie przyniesie bardzo pozytywnych konsekwencji. Poskutkuje „pogonią za rentą”, monopolizacją i biurokratyzacją. Nie ulega wątpliwości, że finansowanie produkcji intelektualnej jest potrzebne. Jak pokazuje wiele doświadczeń, takie finansowanie jest również możliwe bez konieczności korzystania z „własności intelektualnej”. Wiele firm finansuje i przeprowadza innowacje, mimo że nie spodziewają się uzyskać z nich patentowych profitów.

Atomy kontra bity – kiedy technologia wyprzedza prawo Obecna batalia dotyczy dużo bardziej złożonych zagadnień, ponieważ możliwość kopiowania idei i pomysłów osiągnęła rekordowe rozmiary. Ponadto siła nowego ładu będzie rosła ekspotencjalnie. Komputery stają się coraz mniejsze, coraz szybsze i coraz mniej ograniczone. Są w stanie wyprawiać prawdziwe cuda z wszystkimi bitami. Bitów nie da się jednak kontrolować. Nawet państwo nie jest w stanie tego zrobić. Jedynym sposobem, aby kontrolować to, co się dzieje z bitami, jest wprowadzenie drastycznych kontroli atomów, które je produkują. Wiąże się to z głęboką kontrolą sfery prywatnej. Oznacza to dużo poważniejsze ingerowanie w autentycznie rzadkie zasoby zbudowane z atomów. Im sprawniej, szybciej komputery przetwarzają i żonglują bitami, tym trudniej będzie państwu kontrolować to, co robią; tym większą potrzebą stanie się zmierzanie w stronę chińskiej formy cenzury internetu oraz przemysłu komputerowego. Jeśli ludzie będą w stanie pomieścić rekordowo sprawne komputery w opuszkach palców, to państwo będzie musiało monitorować i kontrolować nasze ręce, aby sprawnie egzekwować prawa własności intelektualnej. Technologia rzuciła prawu największe w historii ludzkości wyzwanie. Pod tym względem żyjemy w absolutne bezprecedensowych i arcyciekawych czasach. I obecne prawo najprawdopodobniej przegra tę batalię — bity w przeciwieństwie do atomów można bez większych problemów kopiować. A maszyny i ciała kopiujące przypuszczalnie podniosą bunt przeciwko temu, aby je bez ograniczeń inwigilować.

[1] Mimo wszystko nie przeceniajmy tego dokumentu — obecne prawo w praktyce już daje nieograniczoną władzę. Wystarczy przypomnieć, jak zamknięto serwery Megaupload i sytuację, gdy FBI (podkreślmy słowo „federalne” w nazwie tego biura) wydało instrukcję nowozelandzkiej policji, aby aresztować Niemca (i w dodatku przygotować go na ekstradycję do USA). Mateusz Machaj

Komedia ministra Boniego Minister Administracji i Cyfryzacji przekazał resortom wytyczne w zakresie ochrony portali informacyjnych administracji publicznej, które mają je uchronić przed incydentami takimi, które miały miejsce przed podpisaniem przez Polskę ACTA. Mają m.in. wprowadzić zakaz dostępu do poczty elektronicznej przez internet, a stosowane hasła mają być bardziej skomplikowane i bezpieczniejsze. To jest reakcja rządu na stosowanie kodu uzytkownika i hasła typu admin/admin1, które stosowano na portalu Kancelari Premiera. Nie wiadomo czy się śmiać czy płakać. W dalszej części komunikatu czytamy, że Wytyczne Ministra Administracji i Cyfryzacji w zakresie ochrony portali informacyjnych administracji publicznej zostały opracowane przez Zespół zadaniowy do spraw ochrony portali rządowych powołany przez przewodniczącego Komitetu Rady Ministrów do spraw Cyfryzacji Michała Boniego. "Jednym z wniosków wyciągniętych z ataków przeciwko systemom leżącym w domenie gov.pl jest brak możliwości zapewnienia monitorowania w czasie rzeczywistym witryn, a co za tym idzie - szybkiego reagowania na incydent" - czytamy w wytycznych. Stąd zalecenie stałych kontaktów z Rządowym Zespołem Reagowania na Incydenty Komputerowe CERT.GOV.PL. Podpisując umowy na prowadzenie portali administracja państwowa ma stosować zapisy pozwalające na wdrażanie systemów eliminacji ruchu anonimizowanego, możliwość całkowitego filtrowania ruchu dotyczącego określonych typów pakietów lub całych protokołów, wprowadzenie odpowiedzialności firmy hostującej za zapewnienie ciągłości działania powierzonego serwisu, użycie mechanizmów automatycznego przełączania wersji witryn w zależności od poziomu wysycenia łącza oraz obciążenia serwera świadczącego usługi publiczne. Wytyczne zalecają też wdrożenie procedur bezpieczeństwa w zakresie korzystania przez pracowników administracji publicznej z poczty elektronicznej. Zalecane jest m.in. zablokowanie dostępu do kont pocztowych jednostek administracji państwowej przez Internet. Jeśli pracownik musi mieć dostęp do swojej poczty urzędowej poza biurem, powinno być zastosowane szyfrowane łącze VPN. "Niezbędna jest zmiana haseł użytkowników na mało podatne na ataki, zawierające małe, duże litery, znaki specjalne oraz cyfry" - czytamy w zaleceniach. Zaleca się też urzędnikom zachowanie szczególnej ostrożności przy otwieraniu załączników. "W okresie średnioterminowym administratorzy systemów pocztowych powinni wdrożyć rozwiązania zabezpieczające oparte o kaskady oprogramowania antywirusowego, silne mechanizmy antyspamowe, filtrowanie i blokowanie wysyłanej i odbieranej poczty wg zdefiniowanych warunków" - radzi zespół zadaniowy do spraw ochrony portali rządowych. Minister Boni musi odznaczyć Orderami Orła Białego hakerów, bo gdyby nie oni to nadal portale rządu miałyby hasła typu Donald albo Michał. Piotr Piętak

Gazprom ograniczył dostawy gazu do Polski Gazprom ograniczył dostawy gazu do Polski, Włoch i na Słowację w związku ze srogą zimą w Rosji i tym samym większym zapotrzebowaniem na surowiec. Takie informacje przekazała Komisja Europejska. Dostawy zostały zmniejszone od 8 do 10 procent – powiedziała Polskiemu Radiu rzeczniczka Komisji Marlene Holzner. Gazprom poinformował wcześniej zarówno te trzy kraje, jak i Brukselę o ograniczeniach, które mogą być jeszcze większe za kilka dni, jeśli mróz nie ustąpi. Rzeczniczka zastrzegła, że nie ma na razie sytuacji kryzysowej, bo unijne kraje są przygotowane na ewentualne problemy. Zgodnie z przepisami, muszą mieć zbiorniki wypełnione gazem, by przez miesiąc z nich korzystać na wypadek całkowitego wstrzymania dostaw. Polska, Włochy i Słowacja poinformowały Komisję Europejską, że postanowiły uruchomić zapasy. Jednak ograniczenia, które teraz dotknęły Włochy, Polskę i Słowację, przypominają o słabych stronach zależności unijnych krajów od dostaw rosyjskiego gazu. Najdotkliwiej Wspólnota odczuła to w 2009 roku podczas kryzysu gazowego. Spór Moskwy z Kijowem o cenę gazu spowodował, że Rosja zakręciła kurki i błękitne paliwo przestało płynąć przez Ukrainę do Europy. Część unijnych krajów została wtedy odcięta na kilkanaście dni od dostaw rosyjskiego gazu.

ZCh Police zmniejszą produkcję amoniaku W wyniku ograniczenia dostaw gazu przez Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo, Zakłady Chemiczne Police zmniejszą wielkość produkcji amoniaku na dwóch liniach produkcyjnych łącznie o 35 proc., bez konieczności wyłączania instalacji. Tym samym ograniczeniu ulegnie sprzedaż amoniaku do odbiorców zewnętrznych – podały ZCh Police w komunikacie. ZCh Police poinformowały, że dostawy paliwa gazowego z PGNiG spadną do poziomu 47 tys. Nm3/h od dnia 31 stycznia 2012 r. od godz. 22.00 do dnia 19 lutego 2012 r. „Zmniejszenie dostaw gazu ziemnego skutkuje ograniczeniem wielkości produkcji amoniaku na dwóch liniach produkcyjnych łącznie o 35 proc. bez konieczności wyłączania instalacji. Obecna wielkość produkcji, jak i posiadane zapasy amoniaku pozwalają na pokrycie zapotrzebowania na ten półprodukt w Grupie Kapitałowej Azoty Tarnów. Wprowadzone ograniczenie dostaw gazu spowoduje zmniejszenie sprzedaży amoniaku dla odbiorców zewnętrznych” – napisano w komunikacie. PAP Za: Diarium.pl (2 lutego 2012)

„Polskie obozy koncentracyjne” według Gorzelika Bez większego echa odbył się szumnie zapowiadany przez Ruch Autonomii Śląska Dzień Pamięci o Tragedii Górnośląskiej. O co tu chodzi? Jak wyjaśniają organizatorzy o tragedię Ślązaków, która „zaczęła się po wejściu Armii Czerwonej”. Jak pisze Jerzy Gorzelik w liście do Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego: „Do wielotysięcznej rzeszy ofiar represji dołączyli też osadzeni w komunistycznych – zarówno sowieckich jak i polskich – obozach koncentracyjnych. Polscy komuniści jasno deklarowali wolę budowy państwa jednolitego narodowo. Oznaczało to wyeliminowanie całych grup narodowych czy uznanych za „etnicznie niepewne”. Wykorzystywano w tym celu wypędzenia, wysiedlenia, a także eksterminację w obozach, z reguły zwanych w oficjalnej nomenklaturze obozami pracy”. A więc mamy nową wersję historii – tragedia Śląska nie zaczęła się w 1939 roku najazdem niemieckim na Polskę, tylko w styczniu 1945, kiedy się kończyła. To po pierwsze. Po drugie, wtedy zaczęły działać „polskie obozy koncentracyjne”. Wreszcie po trzecie, Polska powojenna zaczęła realizować ideę państwa „jednolitego narodowo” a elementy „etnicznie niepewne” eliminować. Cała akcja propagandowa RAŚ jest robiona niemal oficjalnie, bo rok temu Sejmik Województwa Śląskiego ustanowił Dzień Pamięci o Tragedii Górnego Śląska. Tak oto, wykorzystując chorobę polskich elit na antykomunizm udało się działaczom RAŚ przepchnąć uchwałę, dzięki której w majestacie prawa mogą głosić jawnie antypolskie treści. I co się dzieje? Nic – nikt nie protestuje, bo wykarmieni na ideologii IPN (1945 rok to „nowa okupacja” i „zniewolenie”) politycy postsolidarności nie kiwną palcem, żeby zaprotestować, bojąc się zarzutu, że bronią „komuny”. Na tym przykładzie widać wyraźnie, do czego prowadzi tzw. polityka historyczna realizowana przez IPN z przyzwoleniem polityków postsolidarności. Gorzelik wie o tym i sprytnie to wykorzystuje. W PRL, dziś uznawanym przez postsolidarność za uosobienie „zdrady narodowej” – nakręcono mnóstwo filmów o tragedii Śląska, by wymienić „Sól ziemi czarnej” Kazimierza Kutza, czy „Ptaki ptakom” Pawła Komorowskiego opowiadający o heroizmie i męczeństwie polskich żołnierzy, górników i harcerzy, którzy stawili opór Niemcom w 1939 roku. Film pokazuje jeden z najbardziej dramatycznych epizodów września 1939 roku – obronę przez harcerzy i harcerki wieży spadochronowej w Katowicach. Po jej zdobyciu Niemcy zaczęli po prostu zrzucać młodocianych obrońców z kilkudziesięciometrowej wysokości. A w „wolnej” III RP, co się nam serwuje? „Polskie obozy koncentracyjne” i zarzut o stosowanie po 1945 roku zasad rasistowskich. No i że tragedia zaczęła się nie w 1939 roku, tylko, w 1945, kiedy nadeszła Armia Czerwona i Polacy. Wcześniej zaś było znakomicie – w ramach Intelligenzaktion Schlesien zabito ok. 2000 Polaków, potem powstał obóz w Auschwitz, gdzie zginęło 1,5 mln ludzi, w tym 75 tys. Polaków, w styczniu 1945 Niemcy przepędzili przez Śląsk dziesiątki tysięcy więźniów – w ich czasie zginęło 15 tys. ludzi. Ale to nic, prawdziwa tragedia zaczęła się dopiero potem. A ja pytam, co by się z nami stało, gdyby Armia Czerwona nie nadeszła? Pewnie, jak mawiał nawet Józef Beck – pasalibyśmy owce na Uralu (ci, którym pozwolono by żyć), bo taki los szykował nam Hitler i jego szaleńczy współpracownicy. Ale Gorzelik pewnie się tym nie przejmuje, choć i on sam mógłby w ogóle nie przyjść na świat, bo jego dziadkowie i rodzice byli polskimi patriotami. Owszem, w ramach realizowanej po 1945 roku polityki odwetu, wielu mieszkańców Śląska (w większości tych, którzy przyjęli Volkslistę) uznano za zdrajców lub Niemców, ale doprawdy nie zapominajmy o przyczynach takiej polityki i takiego nastawienia. Pamiętajmy też, że politykę odwetu prowadzono wówczas, nieraz równie brutalnie, w Belgii, Holandii czy we Francji. Takie były owoce szaleństw Adolfa Hitlera. Po drugie, kłamstwem jest twierdzenie, że ówczesna Polska realizowała politykę „państwa jednolitego narodowo”. Przede wszystkim jego ideologiczne filary zakładały zupełnie coś innego, represjom podawano te grupy, które uznano za współpracujące z Niemcami hitlerowskimi (Volksdeutschów) lub te, które prowadziły działalność zbrojną przeciwko państwu – czyli Ukraińców z OUN-UPA. Nie represjonowano natomiast np. Białorusinów, nie mówiąc już o Żydach. Obchody RAŚ to hucpa i prowokacja. Zdumiewa jednak nie to, lecz brak reakcji władz i mediów. Przełknęły nawet rzucanie nam w twarz zarzutu o istnienie „polskich obozów koncentracyjnych”. Milczy też IPN, bo to on w dużej mierze ponosi winę za tę aurę, która umożliwia RAŚ głoszenie jawnie antypolskich treści. Jan Engelgard

V.Klaus: pakt fiskalny to tragiczny błąd “Tragicznym błędem” nazwał czeski prezydent Vaclav Klaus pogłębienie integracji europejskiej poprzez przejście od unii walutowej do paktu fiskalnego. Klaus, znany ze swych eurosceptycznych poglądów, jest przeciwny pogłębionej integracji UE. “Dalszy radykalny krok na rzecz integracji europejskiej – przejście od unii monetarnej do unii fiskalnej – jest tragicznym błędem. Tragicznym błędem było już wcześniej powstanie unii walutowej, co dziś wie prawie każdy” – podkreślił Klaus w wywiadzie opublikowanym na prezydenckich stronach internetowych. W rozmowie z dziennikarzem gazety “Pravo” Klaus chwalił decyzję czeskiego premiera Petra Neczasa, który na poniedziałkowym szczycie UE odmówił udziału Pragi w podpisanym przez 25 z 27 państw UE pakcie fiskalnym. Zdaniem Klausa nazywanie paktu fiskalnego “paktem odpowiedzialności budżetowej” jest mylne.

– Odpowiedzialność budżetowa – obowiązek każdego rozumnego gospodarza i polityka – z powoływaniem unii fiskalnej nie ma bezpośrednio nic wspólnego. Ten pakt opiera się na założeniu, że ludzie są nierozważni i że ktoś w Brukseli jest mądrzejszy od nich. To nie jest prawda – podkreślił czeski przywódca. Premier Neczas tłumaczył, że jedną z przyczyn niewłączenia się Czech do paktu fiskalnego są grożące problemy proceduralne z jego ratyfikacją. Wyjaśniał, że niezbędna do tego jest zgoda prezydenta. Tymczasem Klaus z góry oświadczył, że paktu nie podpisze. Drugą przeszkodę według czeskiego premiera stanowi niedostateczna możliwość uczestniczenia w szczytach strefy euro, a trzecią brak wymiernych korzyści dla Czech z przystąpienia do paktu. Gazeta.pl

Czas eurosceptyków ...wszystkie prezydencje są bezwartościowe, odkąd mamy stałą prezydencję w osobie pana van Rompuya  Premier Tusk był absolutnie nie do prześcignięcia w swoim entuzjazmie dla projektu europejskiego – ocenia brytyjski euro-parlamentarzysta Nigel Farage w rozmowie z Piotrem Włoczykiem

Sytuacja Unii Europejskiej nie jest chyba tak tragiczna, skoro Wspólnota wciąż istnieje. Chciałby pan, aby nadchodzący rok był dla Unii mniej łaskawy? Tak, Unia wciąż jest, ale Związki Radziecki też nie upadł z dnia na dzień. Kiedy ma się do czynienia z wielką strukturą, której bardzo zależy na utrzymaniu status quo, to trzeba trochę poczekać, by nastąpił jej upadek. W minionym roku partie eurosceptyczne urosły w siłę, a euro zostało znienawidzone we wszystkich krajach, które na swoje nieszczęście przyjęły wspólną walutę. Perspektywy na 2012 rok są dla UE jeszcze gorsze. I nie chodzi tylko o kwestie ekonomiczne – sądzę, że ten rok będzie dla euro wręcz makabryczny. Najważniejsze, że ludzie nie chcą żyć w unii politycznej o nazwie UE. Spodziewam się, że rok 2012 będzie rokiem wielkiej ofensywy euro-sceptycyzmu w niemal każdym kraju unijnym.
Ma pan nadzieję, że UE się rozpadnie, czy wystarczyłoby panu, gdyby Wielka Brytania wyszła z UE?
Nie wystarczyłoby mi. Chcę, by mój kraj opuścił UE przede wszystkim, dlatego, że wierzę w demokrację. Nie wyobrażam sobie na dłuższą metę życia w nowym tworze państwowym, w którym niepochodzący z wyborów biurokraci stanowią prawa. Dobrze by było, gdyby za rok Europa była kontynentem złożonym z w pełni suwerennych państw, które będą ze sobą współpracowały i handlowały.
Z manifestu pańskiej partii można wyczytać, że gdyby Wielka Brytania powiedziała UE „goodbye", nie zaszkodziłoby to brytyjskiej gospodarce. Skąd ta pewność?
Trzeba pamiętać, że codziennie płacimy 50 milionów funtów za przynależność do tego europejskiego klubu. Jeżeli chodzi o handel – Francuzi i Niemcy sprzedają nam więcej niż my im. Jeżeli więc małe (pod względem ludności) kraje europejskie, takie jak np. Norwegia czy Szwajcaria, które są poza UE, mają z nią świetne warunki handlowe, to jestem więcej niż pewny, że Wielka Brytania również nie miałaby z tym problemu. Mercedesowi będzie przecież zależało na sprzedawaniu aut do Wielkiej Brytanii bez względu na to, czy będziemy w unii politycznej czy nie.
Nie tak dawno grupa w europarlamencie, której pan współprzewodniczy – Europa Wolności i Demokracji – powiększyła się o czterech europosłów Solidarnej Polski. Posłowie ci nie są ślepo zakochani w UE, ale też nie chcą jej rozpadu. Jak znajduje pan z nimi wspólny język?
Jak stoją z angielskim? (śmiech) No, nie najgorzej. W naszej grupie są różne odcienie eurosceptycyzmu. Pochodzę z kraju, który przez całe swoje, trwające już blisko czterdzieści lat, członkostwo w UE nie miał w tej kwestii dobrych doświadczeń. Uważamy, że Wielka Brytania bez zwłoki powinna wycofać się z tego bałaganu. Przedstawicieli krajów, które stosunkowo od niedawna są w UE, w naturalny sposób cechuje niższy poziom eurosceptycyzmu. Ale i tak chcą oni zachować swoje waluty, a także niepokoi ich „transfer demokracji" z państw narodowych do Brukseli. Na pewno więc w bardzo wielu głosowaniach będziemy zachowywali się tak samo.
Czyli za pięć – dziesięć lat Solidarna Polska zrobi się bardziej eurosceptyczna?To Polska będzie bardziej eurosceptyczna
. Kiedy Polacy zorientują się, że zaledwie 20 lat po wykaraskaniu się z komunizmu tkwicie w systemie politycznym, który w gruncie rzeczy jest podobny do tego poprzedniego, a wasza krótka niepodległość i demokracja zostały zaprzepaszczone, bez dwóch zdań będziecie mieli do UE takie samo podejście jak wcześniej do ZSRR. Załóżmy, że pańskie marzenie się spełnią i Wielka Brytania rzeczywiście opuści UE. Czy oczekiwałby pan, że setki tysięcy Polaków pracujących na Wyspach spakują się i wrócą nad Wisłę? Oczywiście, że nie! Powinniśmy zapewnić pozwolenie na pracę każdemu Polakowi, który ma pożądane przez nas kwalifikacje. Nie do przyjęcia jest jednak szerokie otwieranie naszego systemu socjalnego dla Polaków. Chcę, aby mój kraj łączyły z Polską przyjaźń i współpraca, wymiana studentów, i żebyśmy zapraszali pracowników, jeżeli będziemy ich potrzebowali. I w drugą stronę – niech Brytyjczycy jeżdżą do Warszawy! Nie chcę jednak, by Polacy i Brytyjczycy żyli w jednym wielkim państwie. Ale przecież, jeżeli Polacy pracują i płacą na Wyspach podatki, to mają chyba prawo korzystać z brytyjskiego systemu socjalnego. Jeżeli jednak nie pracują, tylko polegają na zasiłkach, albo dzień po przyjeździe zgłaszają się po zasiłek, to już nie jest fair. To naród powinien decydować, kto może przyjechać i osiedlić się na jego terytorium, kto powinien mieć prawo do pobierania zasiłków, ale obecnie, jako członek UE, nie mamy takiego prawa i nie jesteśmy z tego zadowoleni.

A jest pan zadowolony z naszej prezydencji? Jak rozumiem, skoro UE wciąż ma się nie najgorzej, to była to pewnie, patrząc z pańskiej perspektywy, nieudana prezydencja. (śmiech) Muszę powiedzieć, że premier Tusk idealnie spełnia oczekiwania pokładane w nim przez Hermana van Rompuya i Jose Barrosa. Był on absolutnie nie do prześcignięcia w swoim entuzjazmie i wsparciu dla projektu europejskiego. Gdy go słuchałem, miałem wrażenie, że to ktoś zupełnie oderwany od rzeczywistości. Ale prawdę powiedziawszy, wszystkie prezydencje są bezwartościowe, odkąd mamy stałą prezydencję w osobie pana van Rompuya.Skoro Donald Tusk stał się gorącym orędownikiem pogłębiania integracji europejskiej, to domyślam się, że awansował na pańskiej liście wrogów. Polski premier jest wrogiem demokracji w państwach narodowych. Chce, aby biurokracja brukselska, która nie jest wybierana w żadnym głosowaniu, rządziła Polską i 26 innymi państwami UE. Dlatego też proszę nie oczekiwać, że będę jego zwolennikiem.

Trzy rzeczy, których najbardziej pan nie lubi w UE, to... Po pierwsze: totalny brak demokracji. Po drugie: absolutny brak kwalifikacji. Wszystkie projekty, począwszy od wspólnej polityki rybołówstwa aż do wspólnej waluty, co rusz potrzebują wsparcia podatników. I wreszcie po trzecie i najważniejsze: do Europejczyków nie dociera prawda o tej organizacji.

Nic się panu w UE nie podoba? Nawet strefa wolnego handlu albo choćby niezła pensja europarlamentarzysty, ok. 90 tysięcy euro rocznie? Proszę mi wierzyć lub nie, ale to naprawdę nie jest wiele, jeżeli mieszka się w Londynie.

Ale w porównaniu z parlamentami narodowymi Unia nie płaci źle... Ale ja przecież robię wszystko, co mogę, aby stracić tę pracę! I zależy mi na tym, żeby wszyscy inni europarlamentarzyści też stracili swoje posady! W zasadzie można powiedzieć, że jestem jak karp, który sam prosi się o miejsce na świątecznym stole (śmiech).

Naprawdę nie da się pan namówić na wymienienie choćby jednej rzeczy, która podoba się panu w Europie? O, przepraszam, przejęzyczyłem się, chodziło mi oczywiście o UE. No właśnie, jeżeli jesteśmy już przy terminologii, to muszę się do czegoś przyznać: kocham Europę! Kocham ją! Pracowałem dla firm europejskich, piję europejskie wino i wakacje również spędzam w Europie. Nasz kontynent jest najbardziej różnorodnym i fascynującym miejscem na ziemi. Ale niestety, UE robi, co może, by zabrać tym wszystkim państwom ich niepodległość, demokrację i dumę, oraz skleić je pod jedną władzą. Europa i UE do dwie zupełnie różne bajki. Nie ma takiej sprawy, która została załatwiona przez UE, a której nie udałoby się załatwić przez zwykłą współpracę państw narodowych.

No to może jednak coś dobrego udało się załatwić UE... Nic a nic. UE jest koszmarna do cna, i to od samego zarania. Została źle zaprojektowana. Poprzestańmy na stwierdzeniu, że jest po prostu koszmarna.

Co musiałoby się stać w Wielkiej Brytanii, żeby euro zastąpiło funt, a projekt brytyjskiego budżetu był wysyłany do Brukseli do akceptacji? Coś takiego nigdy nie nastąpi. Brytyjczycy nie przegrają ze swoimi politykami walki o utrzymanie funta. 

Dużo ćwiczy pan przed przemówieniami? Ćwiczę pod prysznicem, w tramwaju i na przerwie na papierosa i kawę. Niczego nie zapisuję sobie na papierze. Wszystko to, co chcę powiedzieć, powtarzam sobie w myślach. W końcu jednak, gdy przychodzi czas na zabranie głosu, mówię dokładnie to, co mam w sercu.

Najlepszym mówcą wszech czasów według Nigela Farage'a jest... ...bez dwóch zdań Churchill. Jego przemówienia w najczarniejszych dniach 1940 roku, gdy cała Europa została zawładnięta przez potwora, który niestety też umiał świetnie przemawiać, dawały Europejczykom nadzieję, ale też pokazywały Amerykanom, że nie wszystko jest jeszcze stracone na Starym Kontynencie. Churchill miażdżył Hitlera na bardzo ważnym polu – oprócz tego, że był on po prostu świetnym mówcą, to miał do tego jeszcze genialne poczucie humoru, co nie jest bez znaczenia. Jeżeli ludzie żywo reagują na twoje przemówienie, to świetnie, ale jeżeli jeszcze w odpowiednich momentach potrafisz sprawić, że się uśmiechną, to tym lepiej.

Nigel Paul Farage jest brytyjskim politykiem, przewodniczącym eurosceptycznej Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP). Eurodeputowany, współprzewodniczący frakcji Europa Wolności i Demokracji

Piotr Włoczyk

Rosjanie, arcymistrzowie kłamstwa - mówi nawet Szmajdzińska... Zro­bią wszyst­ko, by to nie na nich spa­dła wi­na za ka­ta­stro­fę - mówi o Rosjanach Małgorzata Sekuła-Szmajdzińska, wdowa po Jerzym Szmajdzińskim, posłanka SLD
Pań­stwo zda­ło eg­za­min? Nig­dy bym te­go nie po­wie­dzia­ła! Wręcz prze­ciw­nie, pol­skie pań­stwo za­wio­dło mnie, ale przede wszyst­kim za­wio­dło swo­ich naj­wy­bit­niej­szych oby­wa­te­li.
Pre­zy­dent Ko­mo­row­ski uwa­ża ina­czej. Z ca­łym sza­cun­kiem i oso­bi­stą sym­pa­tią, ale się z nim zu­peł­nie nie zgo­dzę!
W ja­ki spo­sób pań­stwo za­wio­dło? Przede wszyst­kim do te­go lo­tu w ogó­le nie po­win­no dojść, bo był nie­przy­go­to­wa­ny. Czy my wie­dzie­li­śmy, ja­ka jest sy­tu­acja na lą­do­wi­sku w Smo­leń­sku?
Lą­do­wi­sku? By­łam tam pół ro­ku póź­niej i wi­dzia­łam te bu­dy, ru­iny do­oko­ła cze­goś, co na pew­no nie jest lot­ni­skiem, a co naj­wy­żej awa­ryj­nym lą­do­wi­skiem, gdzie nie ma ani no­wo­cze­snych sys­te­mów na­pro­wa­dza­nia, ani na­wet sen­sow­nej pro­gno­zy po­go­dy! Ten sa­mo­lot ni­gdy nie po­wi­nien wy­star­to­wać z War­sza­wy, ale sko­ro już wy­star­to­wał, to nie po­wi­nien tam lą­do­wać.
Mo­że pań­stwo zda­ło eg­za­min cho­ciaż po ka­ta­stro­fie? Wi­dać to wła­śnie po dwóch la­tach śledz­twa, po któ­rych cią­gle wię­cej nie wie­my, niż wie­my, a cza­sem mam wra­że­nie, że nie po­su­nę­li­śmy się ani o krok! Co­raz wię­cej lu­dzi ła­pie się za gło­wę, jak do te­go wszyst­kie­go do­pu­ści­li­śmy.
Wła­śnie, jak? Bar­dzo źle to ro­ze­gra­li­śmy. Nie wie­rzę, że Ro­sja­nie po­zwo­li­li­by nam na sa­mo­dziel­ne śledz­two, to w koń­cu na ich te­ry­to­rium do­szło do ka­ta­stro­fy, ale na­wet je­śli by­li­śmy pe­ten­ta­mi, to mo­gli­śmy wskó­rać wię­cej.
Jak to pa­ni so­bie wy­obra­ża? Śledz­two po­win­no być pro­wa­dzo­ne wspól­nie. Nie rów­no­le­gle –  Po­la­cy so­bie i Ro­sja­nie so­bie – tyl­ko ra­zem. Ale tak się nie sta­ło i trud­no mieć o to pre­ten­sje do Ro­sjan, któ­rzy, otwar­cie mó­wiąc, sta­ra­ją się oczy­ścić. Dzia­ła­ją w zgo­dzie z wła­snym in­te­re­sem.
Więc to na­sza wi­na? Od po­cząt­ku je­stem prze­ko­na­na, że to my­śmy za­wa­li­li! Nie za­pa­dły de­cy­zje po­li­tycz­ne na naj­wyż­szym szcze­blu, choć mó­wił o nich na po­cząt­ku pre­zy­dent Mie­dwie­diew i trze­ba by­ło z je­go kur­tu­azyj­nych słów wy­cią­gnąć wnio­ski. A my co? Wy­sła­li­śmy ja­kie­goś de­le­ga­ta do MAK­-u?! Gi­gan­tycz­nej ka­ta­stro­fy, w któ­rej gi­nie pre­zy­dent i pra­wie sto naj­waż­niej­szych osób w pań­stwie, nie za­ła­twia się na ta­kim po­zio­mie. Robert Mazurek

To będzie ostateczne pogrzebanie smoleńskiego śledztwa? W ferie przeczytałam dwie książki o mafii: rosyjską Marininy i włoską. Obie opowiadają o nierównej walce jednostki, śledczego i adwokata, ze zorganizowaną przestępczością. Ale równocześnie to dwa odrębne światy. Czarnomorskie miasteczko Marininy (Rosja XXI w) to nie tylko kanał przemytu narkotyków. To również początek para-faszystowskich struktur, gdzie nostalgia wojskowych weteranów splata się z beznadziejnością młodzieży. I obie znajdują ujście w przemocy. A historia wraca jedynie, jako pamięć upokorzenia towarzyszącego rozpadowi imperium. Odpowiedzialność za komunizm nie istnieje. Wszyscy czują się niewinni, dopóki ktoś nie powie: „sprawdzam”. Nie istnieje również sfera kultury. W powieści Carofiglio to właśnie ta sfera chroni bohatera przed desperackimi pokusami, aby postąpić wbrew zawodowym standardom. Broni więźnia, w którego żonie sam się kocha i wolność tamtego oznacza kres nadziei na romans. Powstrzymuje go m.in. niejasne skojarzenie z „Casablanką” i poświęceniem jej bohatera w imię zasad. Kultura, jako źródło zobowiązań wobec samego siebie okazuje się podstawowym regulatorem. W świecie Marininy tego nie ma. Jedynymi pomocnikami śledczego są recydywiści i agenci szantażowani przez dawnych prowadzących. A głównym regulatorem jest strach. We włoskim Bari też pojawia się pamięć strachu - przezwyciężonego. Chodzi tu o lata 70. Skomplikowane sprzężenie zwrotne między eurokomunizmem i terroryzmem. Włochy wyszły z tej zabójczej kombinacji zwycięsko - jako kraj. Ale pozostała trauma pokoleniowa. I wiedza jak krucha jest demokracja. Wbrew pozorom to nas też dotyczy. ACTA i prawa własności w sferze kultury; mimo że tam nie działa przecież prawo popytu i podaży, bo kontakt z kulturą tworzy wciąż nowe potrzeby. Z Tuskiem beztrosko kwitującym, „nie skierujemy do ratyfikacji”. Co dodatkowo pokazuje, jaki ma stosunek do procedur i jak nie szanuje nawet samego siebie. Wcześniej, dramatyczny gest prokuratura wojskowego. Czy rozwiązanie prokuratury wojskowej nie będzie ostatecznym pogrzebaniem i śledztwa smoleńskiego, i spraw dotyczących korupcji w wojsku? Czy daleko nam do putinowskiej Rosji? Idealista Gowin chce się zapisać, jako likwidator resztek wojskowych służb, ale w tym wypadku, czy nie idzie na rękę przestępcom? I, być może, tymże służbom?

Jadwiga Staniszkis


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
682 683
683
683 Kod ramki szablon 2
Nuestro Circulo 683 LUCES Y SOMBRAS, 26 de septiembre de 2015
683
ustawa o lagodzeniu skutkow kryzysu ekonomicznego dla pracownikow i przedsiebiorcow 683 0
682 683
Strelau Podręcznik akademicki tom 2 2000r str 683 718
683 DUO Brooks Helen Wiosna w Paryżu
683 Ewidencja kosztów zakupu towarów

więcej podobnych podstron