662

Co naziści zapożyczyli od Marxa – Ludwik von Mises Naziści1 nie opracowali polilogizmu. Rozwinęli jedynie własną jego odmianę. Do połowy dziewiętnastego wieku nikt nie śmiał podważać faktu, że struktura logiczna umysłu jest niezmienna i jednakowa dla wszystkich istot ludzkich. Wszystkie wzajemne relacje ludzi oparte są na owym założeniu jednolitości tej struktury. Możemy rozmawiać ze sobą tylko dzięki odwołaniu się do czegoś, co jest wspólne nam wszystkim, tj. do logicznej struktury rozumu. To prawda, że niektórzy mają zdolność do głębszych i bardziej wyrafinowanych rozważań niż pozostali, zaś inni, niestety, nie są w stanie pojąć procesów wnioskowania zawartych w długich ciągach dedukcyjnych. Jednak, dopóki człowiek potrafi podążać drogą myślenia dyskursywnego, zawsze będzie opierał się na tych samych, ostatecznych zasadach rozumowania, stosowanych przez wszystkich innych ludzi. Istnieją osoby, które nie umieją liczyć powyżej, trzech — lecz ich liczenie, choć ograniczone, nie różni się w swej istocie niczym od liczenia Gaussa czy Laplace’a. Żaden historyk ani podróżnik nie pokazał nam nigdy przypadku społeczności, dla której a oraz nie-a byłyby tym samym, bądź, która nie pojmowałaby różnicy między potwierdzeniem a zaprzeczeniem. Prawdą jest, iż ludzie na porządku dziennym gwałcą zasady logicznego rozumowania. Jednakże, każdy, kto fachowo zbada ich wnioskowania, będzie potrafił wskazać popełniane przez nich błędy. Dzięki temu, że wszyscy uznają te fakty za niekwestionowalne, ludzie wdają się w dyskusje, rozmawiają ze sobą, piszą listy i xiążki, próbują dowodzić oraz obalać twierdzenia. Gdyby było inaczej, społeczna i intelektualna współpraca byłaby niemożliwa. Nie jesteśmy nawet w stanie wyobrazić sobie świata, w którym umysły mieszkańców cechowałaby struktura logiczna odmienna od naszej. Jednakże, ów niezaprzeczalny fakt został w dziewiętnastym wieku zakwestionowany. Marx i marxiści, w tym najbardziej prominentny „proletariacki filozof” Dietzgen, nauczali, że myśl zdeterminowana jest pochodzeniem klasowym myślącego. Zaś produktem myśli nie jest prawda, lecz „ideologie”. Słowo to oznacza w kontekście filozofii marxistowskiej przykrywkę dla samolubnych interesów klasy społecznej, do której dany myśliciel przynależy. Dyskutowanie czegokolwiek z ludźmi z innej klasy społecznej jest, zatem bezużyteczne. Ideologii nie trzeba odpierać w drodze dyskursywnego rozumowania — należy je demaskować przez potępienie pozycji klasowej, pochodzenia społecznego jej autorów. Tym samym marxiści nie debatują nad istotą teorii fizycznych, lecz odsłaniają jedynie „burżuazyjne” pochodzenie fizyków. Marxiści uciekli się do polilogizmu, ponieważ nie byli w stanie logicznie obalić teorii rozwiniętych przez „burżuazyjną” ekonomię lub płynących z niej wniosków demonstrujących niewykonalność socjalizmu. Jako że nie mogli racjonalnie wykazać solidności własnych idei ani ułomności idei ich adwersarzy, marxiści potępili przyjętą logikę. Sukces owego fortelu był bezprecedensowy. Pozwalał on na odrzucenie każdej racjonalnej krytyki wszelkich absurdów marxistowskiej pseudo-ekonomii i pseudo-socjologii. Tylko dzięki logicznym trikom polilogizmu etatyzm mógł zagnieździć się w umyśle współczesnego człowieka. Polilogizm jest z natury tak nonsensowny, że nie da się go spójnie doprowadzić do jego logicznych konsekwencji. Żaden marxista nie był na tyle śmiały, by wyciągnąć wszystkie wnioski, jakich wymagałyby jego poglądy w zakresie epistemologii. Zasada polilogizmu skłoniłaby, bowiem do przyjęcia konkluzji, że nauki marxizmu również nie są obiektywną prawdą, a jedynie „ideologicznymi” twierdzeniami. Jednak marxiści temu zaprzeczają. Swym doktrynom przypisują charakter prawdy absolutnej. Dietzgen wyjaśnia, iż „założenia logiki proletariackiej nie są ideą partii, lecz stanowią wynik wyłącznie czystej logiki”. Logika proletariacka nie jest „ideologią”, lecz logiką absolutną. Współcześni marxiści, którzy nazywają swą naukę socjologią wiedzy, wykazują identyczną niespójność. Jeden z ich liderów, profesor Mannheim, próbuje wykazać, że istnieje grupa ludzi, „niezależnych intelektualistów”, którzy obdarzeni są darem pojmowania prawdy bez ulegania błędom ideologicznym. Profesor Mannheim ma oczywiście przekonanie, że jest najprzedniejszym z owych „niezależnych intelektualistów”. Po prostu nie można obalić jego tez. Jeśli się z nim nie zgadzasz, dowodzisz tym samym, że nie należysz do owej elity „niezależnych intelektualistów”, a twoje wypowiedzi są ideologicznym nonsensem. Niemieccy nacjonaliści musieli zmierzyć się dokładnie z tym samym problemem, co marxiści. Oni także nie byli w stanie wykazać poprawności własnych twierdzeń ani udowodnić fałszu teorii ekonomii i praxeologii. Schronili się, więc pod dachem polilogizmu, przygotowanego dla nich przez marxistów. Rzecz jasna, obmyślili przy tym własną odmianę owej doktryny. Struktura logiczna umysłu, mówią, jest odmienna dla różnych nacji i ras. Każda ma swą własną logikę, a przeto także ekonomię, matematykę, fizykę itd. Jednak, nie mniej niespójnie niż profesor Mannheim, profesor Tirala, jego odpowiednik w zakresie epistemologii aryjskiej, oświadcza, że jedyną prawdziwą, poprawną i trwałą logiką oraz nauką jest ta, którą uprawiają Aryjczycy. W oczach marxistów Ricardo, Freud, Bergson i Einstein mylą się, ponieważ są burżujami; w oczach nazistów natomiast mylą się, ponieważ są Żydami. Jednym z naczelnych celów nazistów jest uwolnienie aryjskiej duszy od zanieczyszczeń, jakimi są zachodnie filozofie Kartezjusza, Hume’a i Jana Stuarta Milla. Poszukują adekwatnej rasowo2 [niem. Arteigen — przyp. tłum.] niemieckiej nauki, tj. nauki adekwatnej do rasowego charakteru Niemców. Możemy rozsądnie przyjąć hipotezę, że możliwości intelektualne człowieka są rezultatem właściwości jego ciała. Naturalnie nie możemy dowieść jej poprawności, lecz niemożliwe jest także wykazanie słuszności poglądu przeciwnego, wyrażonego w hipotezie teologicznej. Musimy przyznać, iż nie wiemy, w jaki sposób w procesach fizjologicznych powstaje myśl. Mamy pewne ogólne pojęcie o efektach urazów i uszkodzeń określonych narządów; wiemy, że takie obrażenia mogą ograniczyć bądź całkowicie pozbawić człowieka zdolności i funkcji umysłowych. To jednak wszystko. Przekonywanie, że nauki przyrodnicze dostarczają nam jakiekolwiek wiedzy odnośnie do rzekomej różnorodności struktury logicznej umysłu, byłoby niczym innym, jak tylko zuchwałym oszustwem. Polilogizmu nie da się wywieść z fizjologii, anatomii czy innej dziedziny nauk przyrodniczych. Zarówno polilogizm marxistowski, jak i nazistowski, nigdy nie wyszedł poza stwierdzenie, że struktura logiczna umysłu jest inna dla różnych klas lub ras. Nigdy nie podjęto się próby dokładnego pokazania, w czym logika proletariuszy różni się od logiki burżuazji albo, w czym logika Aryjczyków różni się od logiki Żydów lub Brytyjczyków. Demaskacja rasowego pochodzenia autorów nie wystarczy, by hurtem odrzucać Ricardiańską teorię kosztów komparatywnych czy teorię względności Einsteina. Najpierw trzeba by opracować system logiki aryjskiej inny od logiki nie-aryjskiej. Następnie konieczne byłoby zbadanie krok po kroku obu tych teorii i wskazanie, które ich wnioskowania — mimo iż poprawne z punktu widzenia logiki nie-aryjskiej — są błędne z punktu widzenia logiki aryjskiej. I w końcu, należałoby wyjaśnić, do jakich konkluzji musiałoby doprowadzić zastąpienie nie-aryjskiego rozumowania prawidłowym rozumowaniem aryjskim. Jednak wszystko to nigdy przez nikogo nie zostało, ani nie zostanie, dokonane. Gadatliwy obrońca rasizmu i aryjskiego polilogizmu, profesor Tirala, nie mówi ani słowa na temat różnicy między logiką aryjską i nie-aryjską. Prezentując doktrynę polilogizmu — zarówno marxistowską, jak i aryjską lub jakąkolwiek inną — nigdy nie wdano się w szczegóły. Polilogizm ma szczególną metodę radzenia sobie z głosami sprzeciwu. Jeżeli jego zwolennicy nie zdołają zdemaskować pochodzenia oponenta, przyszywają mu zwyczajnie łatkę zdrajcy. Marxiści i naziści znają tylko dwie kategorie adwersarzy. Obcy — czy to członkowie nieproletariackiej klasy czy nie-aryjskiej rasy — są w błędzie, ponieważ są obcy. Natomiast przeciwnicy o proletariackim lub aryjskim pochodzeniu są w błędzie, ponieważ są zdrajcami. W ten sposób zbywa się lekko fakt niezgody pomiędzy członkami tego, co nazywa się swoją klasą lub rasą. Naziści przeciwstawiają ekonomii żydowskiej i anglosaskiej ekonomię niemiecką. Jednak to, co określają owym terminem, w ogóle nie różni się od niektórych trendów w ekonomii zagranicznej. Rozwinięta została na bazie nauk Sismondiego (Szwajcara) oraz francuskich i brytyjskich socjalistów. Część starszych przedstawicieli owej rzekomej ekonomii niemieckiej przeniosła jedynie na grunt niemiecki myśl zagranicznych autorów. Fryderyk List zapożyczył idee Alexandra Hamiltona, a Hildebrand i Brentano doktrynę brytyjskiego socjalizmu. Adekwatna rasowo ekonomia niemiecka jest niemal identyczna w stosunku do podobnych kierunków w innych państwach, np. amerykańskiego instytucjonalizmu. Z drugiej zaś strony to, co naziści nazywają ekonomią zachodnią, a więc rzecz rasowo obca [niem. Artfremdprzyp. tłum.], w dużym stopniu stanowi osiągnięcia osób, którym nawet oni nie są w stanie odmówić niemieckości. Nazistowscy ekonomiści zmarnowali wiele czasu na badania drzewa genealogicznego Karola Mengera w poszukiwaniu żydowskich przodków — nie odnieśli sukcesu. Nonsensem jest tłumaczenie, że konflikt między teorią ekonomii z jednej strony a instytucjonalizmem i empiryzmem historycznym z drugiej stanowi spór na tle rasowym czy narodowym. Polilogizm nie jest filozofią ani teorią epistemologiczną. Jest on postawą ograniczonych umysłowo fanatyków, którzy nie wyobrażają sobie, iż ktoś mógłby być bardziej racjonalny lub bystry niż oni sami. Polilogizm nie jest także naukowy. Stanowi raczej zastąpienie rozumowania i nauki uprzedzeniami. Jest to charakterystyczna cecha mentalności epoki chaosu. Ludwik von Mises Tłumaczenie: Dawid Świonder

Za: http://mises.pl/blog/2011/11/04/mises-co-nazisci-zapozyczyli-od-marksa/

Tłumaczenie przegotowano na podstawie: http://mises.org/daily/1457/What-the-Nazis-Borrowed-from-Marx i http://mises.org/resources/5829

Xiążka Omnipotent Government: The Rise of Total State and Total War, pierwotnie wydana w roku 1944 przez Uniwersytet Yale, stanowiła pierwszą pełnowymiarową analizę niemieckiego narodowego socjalizmu jako odłamu socjalizmu w ogólności.

Od Redakcji Portalu Legitymistycznego: Czytelnikom, których interesują podobieństwa marxizmu i narodowego socjalizmu, pragniemy polecić xiążkę Józefa Schüßlburnera pt. Czerwony, brunatny i zielony socjalizm (przeł. Tomasz Gabiś, Wektory, Wrocław 2009), którą można zamówić za pośrednictwem naszej redakcji.

1 Termin „naziści”, w przeciwieństwie do właściwego określenia „narodowi socjaliści”, został wykorzystany przez Tłumacza jako dosłowny przekład słowa „Nazis”, którym posłużył się Ludwik von Mises. – przyp. Red. Portalu Legitymistycznego.

2 Słowo arteigen jest jednym z wielu niemieckich terminów ukutych przez nazistów. Stanowi ono zasadnicze pojęcie ich polilogizmu. Jego przeciwieństwem jest artfremd — „obcy charakterowi rasowemu”. Kryteriami nauki i poznania nie jest już prawda bądź fałsz, ale arteigen lub artfremd.

Huta Stalowa Wola w chińskich rękach Huta Stalowa Wola została sprzedana chińskiemu koncernowi Guangxi LiuGong Machinery. Jak wyjaśnił prezes Agencji Rozwoju Przemysłu Wojciech Dąbrowski, podpisana we wtorek umowa ma charakter warunkowy?

– Pierwszym warunkiem było zrzeczenie się prawa pierwokupu cywilnej części HSW przez ARP. Taką decyzję już podjęliśmy. Drugi warunek to wpłacenie przez inwestora pieniędzy za polską spółkę; ma na to czas do 29 lutego – dodał.

Przejęcie HSW to jak dotychczas największa chińska inwestycja w Polsce. Dąbrowski dodał, że na koniec 2010 r. wartość chińskich inwestycji w Polsce wyniosła 140 mln dolarów. – Ta transakcja, która ma miejsce dzisiaj, wniesie nas ma poziom globalny, podniesie nas na poziom Hiszpanii czy Włoch - zaznaczył. W uroczystości wziął udział m.in. ambasador Chin w Polsce Sun Yuxi. Podkreślił w swoim wystąpieniu, że akronim HSW można odczytać na nowo.

- “H” może znaczyć historyczny, bo LiuGong jest pierwszą firmą biorąca udział w prywatyzacji polskiej spółki. “S” to strategiczna kooperacja. A “W” to wygrana. Dzięki tej współpracy obie strony będą mogły lepiej się rozwijać i obie wygrają - dodał. Zdaniem prezesa HSW Krzysztofa Trofiniaka, wspólny produkt, który będzie wytwarzany w nowej spółce, pozwoli konkurować na największych światowych rynkach.

- Od dawna myśleliśmy, aby wyrwać się z tej zaściankowości i walczyć o najważniejsze rynki. Pakiet inwestycji, który wnosi LiuGong, da nam dostęp do wielkiego rynku zbytu. Chiński inwestor wnosi też ogromną sieć dystrybutorów, dzięki temu możemy konkurować z największymi producentami. Inwestor wnosi też gamę wyrobów, których nie mamy w naszej ofercie – zaznaczył Trofiniak. Natomiast prezes koncernu LiuGong Zeng Guang’an mówił podczas swego wystąpienia, że przejęcie HSW to największa inwestycja chińska w Polsce i zarazem największa zagraniczna inwestycja koncernu. Podkreślił, że HSW ma długą tradycję w produkcji maszyn budowlanych. Zapewnił, że jego firma będzie chciała, aby I Oddział HSW znów “wrócił do pierwszej ligi producentów maszyn budowlanych”.

- Inwestycja ta wpisuje się w długofalową strategię LiuGong. Od 53 lat ciągle się rozwijamy, jesteśmy obecni w ponad 90 krajach, mamy 10 zagranicznych oddziałów. LiuGong Machinery Poland (tak będzie nazywała się firma po przejęciu HSW – PAP) będzie produkowała spycharki, koparki i ładowarki głównie na rynek rosyjski, amerykański i europejski. Wzmaga się wschodni wiatr i LiuGong Poland stawia żagle – zaznaczył pod koniec swojego wystąpienia prezes chińskiej spółki. Zeng Guang’an podkreślił na konferencji prasowej, że w firmie będzie wprowadzony pięcioletni program inwestycyjny, który spowoduje, że w 2016 r. w Stalowej Woli produkowanych będzie ponad 3 tys. maszyn budowlanych. To dziesięciokrotnie więcej niż obecnie wytwarza I Oddział HSW.

- W ciągu 5 lat zbudujemy w Stalowej Woli najlepsze przedsiębiorstwo maszyn budowlanych w Europie, ale żeby to osiągnąć, czeka nas dużo pracy, musimy przede wszystkim podnieść wydajność pracy – dodał Guang’an. Wstępną umowę sprzedaży cywilnej części HSW (I Oddział) chińskiej spółce Guangxi LiuGong Machinery podpisano w połowie stycznia 2011 r. w Chinach. Prywatyzacja I Oddziału HSW rozpoczęła się w styczniu 2010 r.; firmę LiuGong wybrano na inwestora w trybie publicznego zaproszenia do rokowań. Guangxi LiuGong Machinery należy do 500 największych przedsiębiorstw przemysłowych w Chinach. Zatrudnia na całym świecie ok. 13 tys. pracowników. Rocznie produkuje 60 tys. maszyn. Natomiast HSW zatrudnia ponad 2,1 tys. osób, z czego ok. 1,2 tys. pracuje w I Oddziale HSW. Cywilna część huty specjalizuje się w produkcji ciężkiego sprzętu budowlanego: spycharek, układarek rur, ładowarek kołowych i koparko-ładowarek. Poza sprzedażą na rynek krajowy, produkty HSW były lub są eksportowane do ponad 80 krajów na wszystkich kontynentach. PAP

Kazachstan – tam Katyń trwa Najgłębiej tkwiącym w pamięci zbiorowej symbolem eksterminacji Polaków na Kresach jest zbrodnia katyńska. Należy jednak pamiętać, że planowe komunistyczne ludobójstwo wybranych kategorii Narodu Polskiego rozpoczęło się już w latach 1937-1938, gdy na mocy rozkazu Jeżowa nr 00485 wyznaczano kategorie Polaków i osób polskiego pochodzenia zamieszkałych w ZSRS, które ulec miały zagładzie. Równocześnie rozpoczął działania zespół specjalistów NKWD zajmujący się tzw. sprawą polską. Zaledwie dwa lata później specjaliści od “sprawy polskiej”, po słynnych konferencjach NKWD – gestapo, jakie miały miejsce na przełomie 1939 i 1940 roku, kontynuowali eksterminację już na terenach do niedawna niepodległego państwa polskiego.

Ukarani za polskość Skala ludobójstwa z okresu od sierpnia 1937 r. do sierpnia 1938 r. była gigantyczna. Rozstrzelano 111 tys. osób, skazano ponad 50 tys. na 10-15 lat łagru. Żony zamordowanych były automatycznie zsyłane na 5-8 lat łagru. Zgodnie z tym samym rozkazem Jeżowa dziesiątki tysięcy dzieci skazanych miały być poddane rusyfikacji w domach dziecka. Jedną z kategorii, jaką poddano prześladowaniom w ramach tej akcji, stanowili Polacy zamieszkali w okolicach Żytomierza i Kamieńca Podolskiego, których w ramach oczyszczania sowieckiego pasa przygranicznego przesiedlono do Kazachstanu. Nie byli na tyle groźni, by zginąć, jak dwa lata później oficerowie, ale posiadali ważną umiejętność – byli dobrymi rolnikami. Było to szczególnie ważne, gdyż w Kazachstanie po sztucznie wywołanym w latach 1932-1933 głodzie, gdy zginęło nie mniej niż 1 mln 100 tys. Kazachów – czyli ok. 1/3 narodu, całkowitemu załamaniu uległa gospodarka rolna. Polaków zesłano w latach 1936-1937 na opustoszałe kazachstańskie stepy oczyszczone w ten barbarzyński sposób z ludności rdzennej. Kazachowie byli w tym okresie przychylnie nastawieni do Polaków, rozumieli, bowiem, że przyjeżdżali nie osadnicy, ale takie same ofiary ludobójstwa. Zaledwie dwa lata później, w 1940 i 1941 r., do wykopanych przez polskich zesłańców ziemianek trafiły żony i dzieci oficerów i urzędników zamordowanych podczas zbrodni katyńskiej, co dobitnie świadczy o ciągłości akcji ludobójstwa i “oczyszczania” Kresów z Polaków. Jednakże była jedna istotna różnica! Rodziny oficerów, o ile przeżyły, mogły wyjechać z armią Andersa lub wrócić do Polski, natomiast władze PRL i ZSRS nie zgodziły się na powrót etnicznych Polaków. Nasi rodacy spod Kamieńca i Żytomierza muszą dalej odbywać karę za swą polskość. Nigdy nie mieli szansy powrotu. W trakcie wojny do polskich wsi zsyłani byli również masowo nadwołżańscy Niemcy (ok. 1 mln) oraz Czeczeni i Ingusze. Wydawało się, że po 1989 roku Polska przypomni sobie o tych ostatnich ofiarach sowieckiego ludobójstwa na Kresach. Stało się jednak inaczej…

Tylko 8 rodzin Jest to szczególnie bolesne dla kazachstańskich Polaków, zważywszy, że już na początku lat dziewięćdziesiątych Niemcy zabrały wszystkich chętnych do przesiedlania Niemców. W ramach “polityki zadośćuczynienia” w 1992 r. określono kontyngent roczny powracających z byłego ZSRS na 225 tys. osób, a po pewnym okresie ustalono go na poziomie 103 tysięcy. Z samego Kazachstanu wróciło ponad 700 tys. Niemców. Co warte szczególnego podkreślenia, sam Kazachstan równocześnie rozpoczął dużą akcję powrotu tzw. oralmanów – czyli osób oraz ich potomków, które uciekły przed sztucznym głodem i prześladowaniami sowieckimi do Chin, Mongolii, Iranu. W sumie na opuszczone po Niemcach tereny od 1991 do 2009 roku powróciło 192 tys. kazachskich rodzin, czyli około 750 tys. osób. Obecnie repatrianci, wraz z dziećmi i nielegalnie przybyłymi członkami rodzin, stanowią ok. 1 mln ludności, czyli blisko 10 procent wszystkich Kazachów! Każdego roku aparat prezydenta Nazarbajewa ustala kwoty roczne repatriantów – oralmanów. W 2009 r. podwyższono tę kwotę z 15 tys. do 20 tys. rodzin rocznie. Również od 2008 roku podobną “politykę powrotu” podjęła Rosja. Powołała do istnienia biura repatriacyjne, szczególnie w byłych republikach azjatyckich. W okresie pierwszych dwóch lat (do 2010 r.) rocznie powracało około 8000 osób. Polska w ramach “Ustawy o repatriacji” z 2000 r. i działania systemu “Rodak” jest w stanie sprowadzić rocznie od 8 do 25 rodzin. W prowadzonej przez MSWiA bazie “Rodak” (w 2009 r.) nadal czeka z pisemnym przyrzeczeniem repatriacji ze strony rządu RP 1621 rodzin (2544 osoby). Średni okres oczekiwania wynosi, zgodnie z obietnicą rządu, od 7 do 9 lat. Po ilu setkach lat wrócą potomkowie polskich zesłańców? Swoistym chichotem historii może być fakt, że obecnie najwięcej polskich repatriantów znajduje się w Rosji i w Niemczech. Oczekujący od ponad 20 lat Polacy, tracąc nadzieję na powrót do Ojczyzny, wykorzystali, więc systemy repatriacyjne innych państw. Z prostych i oczywistych względów pracowitości i dużej dzietności opłaca się Rosjanom i Niemcom zapraszać Polaków do swoich krajów. Natomiast w Polsce, zdaniem MSWiA oraz MSZ, ci sami zesłańcy są niezaradni i zbyt roszczeniowi, a ich powrót jest zbyt dużym ciężarem dla kasy państwowej. A wszystko to dzieje się w sytuacji, gdy istnieje artykuł 52 pkt 5 Konstytucji RP, gdzie stwierdza się, że każda “osoba, której pochodzenie polskie zostało stwierdzone zgodnie z ustawą, może osiedlić się na terytorium Rzeczypospolitej na stałe”. Pomimo stwierdzenia swego pochodzenia Polacy w Kazachstanie wrócić jednak nie mogą, gdyż nie istnieje taka ustawa, a próby uchwalenia wynikającego z Konstytucji pakietu ustaw “powrotowych” (m. in. społeczny projekt “Ustawy o powrocie z zesłania”) są skrzętnie blokowane. Nie budzi to również zatroskania Rzecznika Praw Obywatelskich czy innych kompetentnych instytucji, że od kilkunastu lat łamane są prawa konstytucyjne. Jest to szczególnie bolesne w tym okresie, gdy wprowadzana jest w Polsce abolicja dla uchodźców. Warto zapytać urzędników z MSWiA zajmujących się do niedawna równocześnie uchodźcami i repatriantami w ramach Urzędu ds. Uchodźców i Repatriacji (obecnie Departament ds. Obywatelstwa i Repatriacji), dlaczego osoby, które przybyły tu nielegalnie, wbrew prawu mogą otrzymać zgodę na pobyt w Polsce, zaś legalnie oczekujące od lat tysiące kazachstańskich Polaków z pisemną obietnicą rządu polskiego w ręku nie otrzymają od MSWiA takiej szansy. Wręcz odwrotnie, MSWiA blokuje im możliwość przyjazdu. Czy jest to państwo prawa?

Czekają na powrót W obliczu całkowitego fiaska ciągnącego się od 2000 r. państwowego systemu “Rodak” z inicjatywy Wspólnoty Polskiej i jej prezesa śp. Macieja Płażyńskiego oraz we współpracy ze Związkiem Repatriantów RP powstała społeczna propozycja “Ustawy o powrocie do Rzeczypospolitej Polskiej osób pochodzenia polskiego deportowanych i zesłanych przez władze Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich”. Główną naszą ideą było zrównanie w prawach i zastosowanie rozwiązań stosowanych wobec uchodźców. Jedyną istotną różnicą było danie środków na zagospodarowanie oraz możliwość zdobycia prostego, przydatnego w Polsce zawodu. Samoograniczaliśmy się w naszych propozycjach, nie chcieliśmy, by łatwo było wykorzystać przeciw powrotowi z Kazachstanu zwykłą zawiść ludzką, jaka rodzi się w obliczu biedy w Polsce, by nikt nie mówił, że przyjmujemy “Ruskich”, a ludzie czekają na lokale komunalne czy na pracę. Oczywiście uważaliśmy, że słuszna byłaby polityka zadośćuczynienia ze strony państwa polskiego za 76 lat zesłania. Zsyłano, bowiem ludzi świadomych swej polskiej tożsamości, silnie związanych z Kościołem, zaradnych i przedsiębiorczych, mogących stanowić źródło oporu. Przesiedlono całe rodziny, by zniszczyć i złamać je psychicznie oraz fizycznie, wykorzystać do niewolniczej pracy, zaś dzieci zrusyfikować. 20 lat potwornego głodu i niewolniczej pracy do śmierci Stalina, kolejne 50 lat zesłania – czy nie są dostatecznym dowodem na ich polskość? Kto przerwie karę tych Polaków? Czy obecna polityka polska nie wpisuje się w dalszy ciąg ich gehenny? Chcemy, zatem w ustawie znieść również egzaminy z języka polskiego, wiedzy o Polsce, nie mają ich przecież nawet uchodźcy. Przywołam tu jedno z zadawanych obecnie przez konsula pytań np. o patrona Krakowa. Jeżeli nie wiecie, drodzy Czytelnicy, że to św. Florian, a nie Stanisław, to nieważne, że wasz dziadek zginął rozstrzelany, że rodzeństwo zmarło z głodu, że nie było szans na naukę języka polskiego i historii. Nie macie prawa powrotu. Cóż, tylko Rosjanie bez egzaminów uznali tych zesłańców za Polaków! Projekt ustawy o powrocie z zesłania został zaatakowany na pierwszym spotkaniu podkomisji sejmowej i zdecydowanie odrzucony przez stronę koalicyjną i MSWiA. Jawne odrzucenie projektu nie wchodziło jednak w rachubę w obliczu ponad 200 tys. zebranych podpisów i możliwości strat wizerunku w roku przedwyborczym. Powstała, zatem równocześnie w Senacie RP propozycja kolejnej, już trzeciej nowelizacji starej, niedziałającej “Ustawy o repatriacji” z 2000 r., która przeszła całą procedurę senacką przy poparciu wszystkich partii (sic!) i weszła pod obrady Sejmu. Połączenie obu projektów – społecznego i koalicji rządowej, w ramach podkomisji doprowadziłoby do zakończenia prac nad wspólnym już projektem z końcem kadencji Sejmu. Pamiętać, bowiem należy, że tylko projekty “czysto” społeczne przechodzą do dalszych prac w nowo wybranym parlamencie. W ten sposób osiągnięto by w białych rękawiczkach zakończenie prac nad projektem. Ale zdecydowana postawa kilku osób z koalicji PO – PSL szczęśliwie na to nie pozwoliła. Cały czas projekt napotykał zdecydowany opór, pomimo że wszyscy stwierdzali w obliczu konkretnych danych, że repatriacja prawie nie istnieje. Winne były gminy, które nie zapraszały repatriantów, z czym w pełni się zgadzaliśmy. Więc kiedy proponowaliśmy konkretne tematy i propozycje zmian, brak było na nie zgody. Nie osiągnęliśmy zgody strony MSWiA nawet na ustalenie harmonogramu spotkań, nie mówiąc o konkretnych tematach tam poruszanych. W sumie w ciągu roku spotkaliśmy się zaledwie cztery razy. Skąd bierze się ta niechęć ze strony urzędników MSWiA, którzy wykazali się przez lata kompletną niekompetencją i nieudolnością, ponieważ nie tylko że przyjmują zaledwie 8-25 rodzin rocznie, to jeszcze nie byli nawet w stanie od 11 lat wykorzystać przyznanych środków na repatriację. Dzieje się to w obliczu wielotysięcznej kolejki oczekujących w systemie “Rodak”. Około 20 procent przyznawanych środków każdego roku jest zwracanych, np. w 2008 r. z przyznanych 8 339 798 zł urzędnicy nie wykorzystali 1 660 202 zł, zaś w 2009 r. z przyznanych 7450 202 nie wykorzystano 1 615 718 złotych. Problemu z powrotem Polaków z Kazachstanu nie da się, zatem sprowadzić tylko do kwestii braku środków na repatriację, co jest głównym zarzutem strony koalicyjnej wobec projektu społecznego ustawy. Wyraźnie widać tu obok wadliwości dotychczasowej ustawy brak kompetencji i niechęć urzędników, a przecież są to ci sami ludzie, którzy zajmują się dziesiątkami tysięcy spraw uchodźców, emigrantów. Polacy w Kazachstanie są nadal tylko dobrym tematem dla PR-owskich poczynań, nie stanowią rzeczywistego elektoratu, z którym musieliby się liczyć politycy. Mieszkają 5 tys. km od Polski i nie są nawet w stanie demonstrować w swoich sprawach. To tylko Państwo, którzy złożyli podpisy, którym nie jest obcy ich los, którzy w rodzinach doświadczyli gehenny zesłania, stanowią realną siłę mogącą im pomóc. Tylko naciski społeczne mogą zmusić polityków do działania, trudno jest bowiem po okresie 20 lat zaniechania mówić o ich dobrej woli. My, którzy pisaliśmy tę ustawę, prosimy o pomoc, o naciskanie swoich posłów, o kontakt ze Związkiem Repatriantów. Każde środowisko, wszelkie inicjatywy, wszystkie pomysł są cenne. Nie pozwólmy, by po cichu, w ramach gier koalicyjnych skazano dziesiątki tysięcy Polaków na dalsze zesłanie, bo gdy czytają Państwo te słowa, w północnym Kazachstanie jest około 20 stopni mrozu i jak co roku od 76 lat zamarzają tam w buranach (burze śnieżne) nasi rodacy. Dr Robert Wyszyński

Rosja na światowych rynkach uzbrojenia Chiny i Indie wydają się wyrastać z zależności od rosyjskiego kompleksu wojskowo-przemysłowego. To zwiastuje kłopoty dla Rosji, która ma duży problem w rozwinięciu eksportu opartego na czymkolwiek innym niż broń czy energia. W czasie zimnej wojny kompleks wojskowo-przemysłowy Związku Sowieckiego utrzymywał ogromną sowiecką machinę wojskową, która regularnie pochłaniała 15-25 procent PKB. Dziwny i niespodziewany zwrot pod koniec zimnej wojny sprawił, że rosyjski handel bronią zaczął utrzymywać się sam dzięki dozbrajaniu pary azjatyckich gigantów: eksport broni do Chin i Indii okazał się dla Rosji bardzo lukratywny i miał nawet synergiczną oraz konkurencyjną, jakość. Każdy z tych dwóch krajów czuł niepokój związany ze wzajemnym wzrostem potencjału militarnego, co doprowadziło do wyższych dochodów dla Rosoboroneksport-u – rosyjskiego państwowego eksportera broni. Po zakończeniu zimnej wojny handel ten oznaczał dobrodziejstwo dla rosyjskiego przemysłu zbrojeniowego, pomagając zastąpić klientów utraconych na Bliskim Wschodzie, w Europie Wschodniej i w samej armii rosyjskiej. Jednak na dłuższą metę ta sytuacja prawie na pewno nie jest trwała, gdyż zarówno Chiny jak i Indie wydają się wyrastać z zależności od rosyjskiego kompleksu wojskowo-przemysłowego. To zwiastuje kłopoty dla Rosji, która ma duży problem w rozwinięciu eksportu opartego na czymkolwiek innym niż broń czy energia.

Indie Niedawno Dymitr Gorenburg zwrócił uwagę na rozmiary handlu bronią pomiędzy Rosją i Indiami. Umowy z Rosją wysunęły Indie na czołowe miejsce wśród importerów uzbrojenia, a Rosję na miejsce drugie (za Stanami Zjednoczonymi) wśród jej eksporterów. Najbardziej głośne projekty rosyjsko-indyjskie wiążą się z transferem i odnowieniem byłego sowieckiego lotniskowca „Admirał Gorszkow”, którego ukończenie przewiduje się na 2012 rok, i wydzierżawieniem indyjskiej flocie podwodnego okrętu atomowego. Dodatkowo, znaczne transfery broni dla sił lądowych i powietrznych, nie wspominając najrozmaitszego wyposażenia dodatkowego, pomogły Rosji zaspokoić aż 82% ogromnego indyjskiego apetytu na import broni. Rosja i Indie są również zaangażowane w kilka ważnych wspólnych projektów obronnych dotyczących ważnego transferu technologii. Rzecz w szczególności dotyczy myśliwca piątej generacji PAK-FA i pocisku samosterującego dalekiego zasięgu BrahMos. W pierwszym przypadku Indie mogą równie dobrze skończyć, jako producent i wyprzedzić Rosję pod względem ilości przyjętych na uzbrojenie myśliwców. Gorenburg argumentuje, że stosunki pomiędzy Rosją i Indiami odchodzą od modelu producent-konsument na rzecz partnerstwa przy wspólnej produkcji.

Chiny Związek Rosji z Chinami wart jest porównawczego spojrzenia. Handel bronią pomiędzy Chinami i Rosją urósł spektakularnie po zakończeniu zimnej wojny, ale w czasie ostatnich 10 lat z wielu powodów przestał się rozwijać. Chociaż Chiny nadal są zależne od Rosji w szerokim spektrum technologii i sprzętu, Pekin skupił się także na rozwinięciu własnego kompleksu wojskowo-przemysłowego. I rzeczywiście, chiński import broni stanowi obecnie już tylko 1/6 importu z 2006 roku. Jest mało prawdopodobne, że rosyjski eksport broni do Chin w przyszłości wzrośnie. Sprzęt chińskiej produkcji nadal jest daleki od ideału, ale Chiny wydają się być oddane idei rozwijania i pozyskiwania technologii konkurencyjnych dla najnowocześniejszych systemów zachodnich. Bez wątpienia zarówno Rosja jak i Chiny zauważyły również, że posiadanie bardzo długiej, wspólnej granicy może kiedyś stać się źródłem poważnych napięć…

Amerykański konkurent Na szczęście Indie i Rosja nie dzielą żadnej granicy oraz nie istnieją między nimi poważne różnice zdań w dziedzinie bezpieczeństwa. Indie poza tym poważniej podchodzą do zagadnienia przestrzegania praw dotyczących własności intelektualnej – zwłaszcza, jeśli chodzi o produkcję broni. Niefortunnie dla Rosji, Hindusi wydają się być mocno zaangażowani w proces utworzenia nowego geopolitycznego związku z USA, w którym znakomicie funkcjonujący amerykański przemysł zbrojeniowy oferuje bardziej zaawansowaną technologię niż rosyjska. Indie mogą oczywiście pozostać przyjacielem zarówno dla Rosji jak i dla Stanów Zjednoczonych, ale atrakcyjność amerykańskiego uzbrojenia i technologii może ostatecznie osłabić i zastąpić więzy łączące Moskwę z New Delhi. Dla przykładu hinduskie siły powietrzne i morskie prowadzą wspólne ćwiczenia z amerykańskimi odpowiednikami częściej niż z Rosjanami. To pomoże rozwinąć sieć powiązań, które mogą wspomóc transfer broni i technologii. Podobnie jak Chińczycy, Hindusi mogą niedługo odczuć zapotrzebowanie na europejską technologię wojskową, co może odpowiadać Unii Europejskiej, która nadal utrzymuje embargo na broń przeciwko Chinom.

Niepewne perspektywy Nie jest dla Rosji łatwym zadaniem znalezienie nowych kupców na broń, zdolnych do zastąpienia Indii i Chin. Cześć wyposażenia wojskowego może zostać nabyta a la carte, ale spójny, sprawnie działający system technologii wojskowej wymaga masy krytycznej sprzętu i długofalowego związku pomiędzy importerem i eksporterem. Zarówno Chiny jak i Indie kupowały posowiecki sprzęt, ponieważ dobrze pasował do ich starszych rozwiązań technologicznych i ponieważ obustronny handel był możliwy dzięki powstałej wcześniej sieci handlowych, wojskowych i politycznych powiązań między urzędnikami. W przypadku Chin nawet chińsko-sowiecki rozłam nie zerwał związków pomiędzy produkcją wojskową obu krajów. Rosja osiągnęła tylko ograniczone sukcesy w poszukiwaniu nowych klientów, zawierając, dla przykładu, umowy z Indonezją i Wenezuelą. Jednakże Moskwa będzie mięć trudność w rozwinięciu długofalowych relacji, które zbudowałyby trwałą bazę klientów. Rosja nie może już liczyć na geopolityczną wrogość wobec Stanów Zjednoczonych i Europy, która napędzałaby jej eksport; tylko mała garstka krajów, na czele z Iranem i Wenezuelą, decyduje się kupować rosyjski sprzęt ze względu na napięcia ze Stanami Zjednoczonymi i UE. Co więcej, wiele państw, które w przeszłości zakupiły znaczną ilość sprzętu od Rosji, tak jak Libia i Irak, raczej nie powtórzą już tego w przyszłości. Zamieszki w Syrii zagrażają stosunkom Rosji z jeszcze jednym klientem importującym broń.

Rosyjski przemysł zbrojeniowy pozostaje najbardziej zaawansowanym i zorientowanym na eksport sektorem rosyjskiej gospodarki, a na handel z Chinami i Indiami przypada znaczna cześć jego całościowej produkcji. Jeśli więc Chiny i Indie „przerosną” rosyjski przemysł zbrojeniowy, to w przeciągu kolejnej dekady Rosja stanie w obliczu poważnego problemu, zwłaszcza, gdy nie wzrosną znacznie zamówienia wewnętrzne. Rosja jest w sytuacji nie do pozazdroszczenia, w której musi znaleźć nabywców, którzy są w stanie zastąpić dwóch największych na świecie importerów broni. Dzięki eksportowi energii Rosji nie grozi dziś żaden kryzys walutowy, ale zmniejszenie rosyjskiej produkcji w sektorze obronnym wywoła bezrobocie i ograniczy rozwój powiązanych z wojskiem technologii. W związku z tym za 10 lat Rosja będzie całkowicie uzależniona od eksportu surowców, a taki model ekonomiczny ma skrajnie negatywne społeczne i polityczne skutki. Dr Robert Farley “World Politics Review”, USA

Autor pracuje w Patterson School of Diplomacy and International Commerce na University of Kentucky.

Tłumaczenie: Anna Motwicka-Kaczor

Duńczycy wydadzą trzykrotnie mniej na prezydencję Polska prezydencja była próbą przedstawienia Polski, jako lidera Europy. Duńczycy znają swoje miejsce – oszczędzają na prezydencji. Tymczasem polskie nakłady na prezydencję okazały się najwyższe ze wszystkich dotychczasowych po wprowadzenia traktatu lizbońskiego. Węgrzy, którzy przewodniczyli Radzie Unii Europejskiej przed Polską, wydali na wszystkie wydarzenia związane ze swoją prezydencją 180 milionów złotych mniej – kosztowało ich to około 330 milionów złotych. Duńczycy wydadzą jeszcze mniej, bo około 150 milionów. Polska prezydencja kosztowała ponad pół miliarda złotych. To ponad trzykrotnie więcej niż Duńczycy. Czasy kryzysu zmuszają do oszczędzania. Rozumie to socjalistyczna premier Danii Helle Thorning-Schmidt, która kazała ograniczyć wydatki na przewodnictwo w Radzie UE. Nawet podczas oficjalnych spotkań, butelkowaną wodę mineralną zastąpi duńska kranówka, słynąca z niezwykłej, jakości. Prawdziwe oszczędności przyniesie jednak ograniczenie liczby spotkań, a także organizacja prezydencji w dwóch miastach, a nie tak jak w Polsce w pięciu. Dania będzie także mieć o połowę mniej pracowników w przedstawicielstwie przy UE. Polacy mieli ich 300, Danii wystarczy 155. Duńczycy przekonują, że koszty są niższe, bo zmienił się model prezydencji. Duńczycy pamiętają czasy poprzednich przewodnictw w Radzie Europejskiej, kiedy kraj na pół roku stawał się stolicą UE, a głowa państwa bądź rządy stała na czele najważniejszego gremium UE – Rady Europejskiej. W Polsce natomiast przeceniano możliwości przewodnictwa w Radzie UE, które polega głównie na przewodniczeniu i organizowaniu spotkań ministrów sektorowych.

Źródło: „Rzeczpospolita” Za: MyPiS.org

Polska po cichu wyproszona od stołu Sprawująca prezydencję Dania dąży do szybkiego zamknięcia negocjacji nad porozumieniem o unii fiskalnej. Nie ma w nim, wbrew wcześniejszym zapowiedziom, zapisów o udziale państw bez wspólnej waluty w szczytach euro – stwierdza “Dziennik Gazeta Prawna”. Dziennik zapoznał się z przeredagowanym projektem umowy międzyrządowej i nie ma tam kluczowego dla Polski zapisu. Państwa przystępujące do unii fiskalnej, ale nienależące do euro nie będą uczestniczyły w jej szczytach. Na tym etapie negocjacji mówi się o dopuszczeniu takich państw “do niektórych punktów dyskusji” – stwierdza “DGP”. W środę rusza kolejna runda negocjacji ws. umowy, ale jak podkreśla gazeta, jej klimat nie jest korzystny dla Polski. Przewodząca pracom UE Dania jest zainteresowana jak najszybszym wynegocjowaniem porozumienia. Ale już nie tym co dla Polski ma strategiczne znaczenie – walką o udział państw bez euro w szczytach. Polski rząd chce zyskać status obserwatora bez prawa głosu przy podejmowaniu decyzji. (Źródło: bankier.pl) Za: TuskWatch (11. styczeń 2012)

Czechy: Kościół odzyska zagrabione przez komunistów mienie 21 lat po upadku komunizmu czeskie państwo zdecydowało się zwrócić Kościołom i gminom żydowskim zagrabiony przez komunistów majątek. Chodzi tu o 2,5 tys. budynków, 175 tys. hektarów lasów i 25 tys. hektarów ziemi. W przeważającej większości są to dobra Kościoła katolickiego. Według zaproponowanego dziś rozporządzenia w naturze zwrócone zostanie 56 procent majątku. Za resztę państwo będzie płacić przez 30 lat odszkodowanie w wysokości 2 mld koron rocznie, czyli równowartość ok. 340 mln złotych. Jednocześnie jednak, począwszy od roku 2013, państwo będzie stopniowo obniżać pensje osobom duchownym, aż do kompletnego wycofania się z finansowania Kościoła w 2030 r. Sprawa restytucji ciągnie się w Czechach od 21 lat. O definitywne rozstrzygnięcie tej kwestii obok Kościołów zabiegali przedstawiciele władz lokalnych i samorządowych. Zaproponowane dziś przez rząd rozwiązanie, wcześniej zostało wynegocjowane ze stroną kościelną. Teraz trafi ono do parlamentu, gdzie najprawdopodobniej zostanie przyjęte. Premier Nečas zagroził, bowiem dymisją, gdyby któryś z koalicyjnych parlamentarzystów nie zaaprobował rządowego projektu. kb/ rv, idnes, lidove nowiny

KE zapowiada postępowania wobec Węgier, by wymusić zmiany prawa Komisja Europejska nasiliła w środę presję na Węgry, zapowiadając otwarcie procedur karnych w celu wymuszenia zmiany budzących kontrowersje nowych przepisów, w tym ustawy ograniczającej niezależność banku centralnego. Decyzje mają zapaść w przyszłym tygodniu.„Jako strażniczka traktatów Komisja ubolewa, że niektóre z nowych przepisów mogą naruszać prawo unijne” – głosi komunikat KE. Komisja wezwała w nim, by Węgry jak najszybciej same dokonały zmian przepisów, które wzbudziły krytykę węgierskiej opozycji oraz komentatorów i mediów w niektórych krajach UE. Podkreślając, że jeszcze trwa ostateczna analiza najnowszych zmian węgierskiego prawa o charakterze konstytucyjnym i nie przesądzając wyniku tej analizy, KE zastrzegła sobie prawo do „podjęcia każdych kroków, jakie uzna za stosowne, włączając w to możliwość wszczęcia procedury o naruszenie unijnych przepisów na podstawie art. 258 traktatu”. KE precyzuje w komunikacie swoje zastrzeżenia. Chodzi przede wszystkim o ograniczenie niezależności banku centralnego; reformy sądownictwa w tym zwłaszcza obniżenie obowiązkowego wieku emerytalnego z 70 do 62 lat; ograniczenie niezależności urzędu ds. ochrony danych. „Służby Komisji zakończą analizę prawną w nadchodzących dniach. To pozwoli komisarzom, w oparciu o mocne postawy prawne, powziąć odpowiednie decyzje na następnym posiedzeniu 17 stycznia. Komisja jest gotowa w pełni wykorzystać swoje prerogatywy, by zapewnić, że kraje członkowskie wypełniają swoje obowiązki, które przyjęły, jako członkowie UE” – zapowiedziano w komunikacie. KE podkreśliła, że stabilny porządek prawny, którego podstawą są rządy prawa i który zapewniają m.in. wolność mediów, poszanowanie zasad demokracji i praw podstawowych, jest „najlepszą gwarancją zaufania ze strony obywateli oraz partnerów i inwestorów, co jest szczególnie kluczowe w czasach kryzysu”. Tymczasem w poniedziałek rząd Węgier zadeklarował gotowość do ustępstw ws. kontrowersyjnego prawa o banku centralnym, co KE i MFW postawiły, jako warunek pomocy finansowej. 20 stycznia komisarz ds. walutowych Olli Rehn spotka się z węgierskim ministrem odpowiedzialnym za pomoc finansową dla Węgier Tamasem Fellegim. Nowa, przyjęta tuż przed Nowym Rokiem, ustawa o węgierskim banku centralnym (MNB) odbiera jego szefowi prawo wyboru zastępców oraz zwiększa liczbę członków Rady Monetarnej z siedmiu do dziewięciu, przy czym sześciu ma być mianowanych przez parlament, gdzie większość absolutną ma partia Fidesz premiera Viktora Orbana. Zarówno KE, jak i MFW ogłosiły, że nie wydadzą decyzji w sprawie nowej pomocy rzędu 15-20 mld euro, o jaką zwrócił się w grudniu rząd Węgier, dopóki nie zostanie wyjaśniona sprawa niezależności banku centralnego. W grudniu węgierski parlament przyjął cały pakiet budzących kontrowersje rozporządzeń przejściowych do konstytucji stanowiących de facto jej część. Kontrowersje budzi też sama nowa konstytucja, która weszła w życie 1 stycznia. W nowelizacji opozycyjna partia socjalistyczna została uznana za „organizację przestępczą” jako dziedziczka partii komunistycznej; zmodyfikowano też pracę parlamentu: parlamentarna większość będzie mogła uchwalać ustawy w ciągu dwóch dni, a nawet jednego dnia, bez prawdziwej debaty. Ponadto oburzenie obserwatorów wywołała ostatnio utrata częstotliwości przez opozycyjne Klubradio. Także w środę Komisja Europejska skrytykowała Węgry za to, że nie realizują przyjętego planu trwałego ograniczania deficytu finansów publicznych i zaleciła otwarcie nowego etapu procedury dyscyplinującej wobec tego kraju, co może prowadzić do sankcji w postaci odebrania przysługujących funduszy spójności. PAP Za: Kurier Wileński (11 sty 2012)

Rewolucja chrześcijańska Chrześcijaństwo jest dziś największą religią świata. Jest to o tyle dziwne, że zarówno dzisiaj, jak i w przeszłości było ono praktycznie nieustannie atakowane, prześladowane, ośmieszane i deprecjonowane na różne sposoby, zarówno w krajach pogańskich, do których docierały pierwsze misje chrześcijańskie, jak i w samych krajach chrześcijańskich. Chronologicznie rzecz ujmując najpierw prześladowali chrześcijan Żydzi skupieni w Sanhedrynie, potem – władze rzymskie, oskarżające wyznawców Chrystusa o ateizm, czyli nie uznawanie bogów rzymskich, a tym samym dostojeństwa cesarza, jako najwyższego kapłana rzymskiej religii. Gdy wreszcie cesarz Teodozjusz uczynił chrześcijaństwo religią państwową, na Wschodzie narodził się islam, który przez wiele wieków usiłował zetrzeć z mapy świata żydów i chrześcijan, jako poprzedników wiary muzułmańskiej, którzy zdefraudowali ideę czystego monoteizmu. Niesieni porywem tej wiary muzułmanie najpierw zajęli Jerozolimę wznosząc na ruinach Świątyni Salomona symbol swojej dominacji – Kopułę na Skale – a następnie postawili sobie za cel podbój Rzymu, stolicy chrześcijaństwa. Jednak nie mogli dotrzeć tam ani z zachodu (kęska pod Poitier w 732), ani ze wschodu. Co prawda podbój Konstantynopola (1453) dał im nadzieję ostatecznego dotarcia do serca świata chrześcijańskiego, ale nie udało się to ani morzem (bitwa pod Lepanto w 1571), ani lądem (oblężenie Wiednia, jako ostatniego „przystanku” na drodze do Stolicy Piotrowej zakończyło się w 1683 sławną odsieczą, która de facto zapoczątkowała stopniowy upadek Imperium Osmańskiego, aż do jego całkowitego demontażu i detronizacji ostatniego kalifa w 1925). Gdy zaś ustąpiła potęga islamu, w Europie zawiązała się antychrześcijańska masoneria, która zorganizowała i przeprowadziła wielkie rewolucje liberalne we Francji i w Ameryce. Ostatnim politycznym zamachem na Kościół były rządy komunistyczne, które upadły – przynajmniej w Europie – wraz z rozpadem Związku Radzieckiego. Generalnie intrygujące jest to, iż w dotychczasowej historii praktycznie wszystkie siły wrogie chrześcijaństwu albo upadały, albo się nawracały. Zagadka tej niezwykłej żywotności religii chrześcijańskiej związana jest w dużej mierze z postacią jej Założyciela. Jezus z Nazaretu, będący dla chrześcijan Wcielonym Bogiem, uznawany jest powszechnie, także poza kręgiem kultury chrześcijańskiej, za jednego z największych duchowych nauczycieli ludzkości – obok Buddy, Konfucjusza, Sokratesa, czy Mahometa. W gronie tym tylko Jezus i Sokrates ponieśli śmierć z rąk swoich rodaków, skazani prawomocnymi wyrokami ówcześnie urzędujących organów władzy. Sokratesa oskarżono o bezbożność i demoralizowanie młodzieży. O co oskarżono Jezusa? W pewnym sensie o to samo. Żydowscy dostojnicy, jako pierwsi zrozumieli, a może tylko przeczuli rewolucyjny wymiar nauki Nazarejczyka i usiłowali zrobić wszystko, aby ją stłumić, zdeptać, zagasić w zarodku. Wiedzieli, że w przeciwnym razie ta iskra wznieci pożar, który nieodwracalnie zmieni świat pozbawiając ich wielu, a może nawet wszystkich niesprawiedliwych przywilejów.

Konflikt z Sanhedrynem Sanhedryn, stanowiący w tamtym czasie najwyższą władzę i autorytet religijny żydów, nie uznał Jezusa za Mesjasza – oskarżył Go o to, że jest fałszywym prorokiem, a więc w świetle prawa mojżeszowego podlega karze śmierci. Co na ten temat miał do powiedzenia sam Jezus? Pewnego dnia zapytał swoich uczniów:

„Za kogo ludzie uważają Syna Człowieczego? A oni odpowiedzieli: Jedni za Jana Chrzciciela, inni za Eliasza, jeszcze inni za Jeremiasza albo za jednego z proroków. Jezus zapytał ich: A wy, za kogo Mnie uważacie? Odpowiedział Szymon Piotr: Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego. Na to Jezus mu rzekł: Błogosławiony jesteś, Szymonie, synu Jony. Albowiem nie objawiły ci tego ciało i krew, lecz Ojciec mój, który jest w niebie.”

Jezus przed SanhedrynemJezus przed Sanhedrynem Poza tym, kiedy dostojnicy Sanhedrynu przesłuchiwali Jezusa, na pytanie:

„Więc Ty jesteś Synem Bożym?” odpowiedział: „Tak. Jestem Nim”. Uznali to za bluźnierstwo i zaprowadzili Go przed Piłata, namiestnika Judei, i przedstawili fałszywe oskarżenia: „Stwierdziliśmy, że ten człowiek podburza nasz naród, że odwodzi od płacenia podatków Cezarowi i że siebie podaje za Mesjasza-Króla”. Piłat zapytał Jezusa: „Czy ty jesteś królem żydowskim?” W odpowiedzi usłyszał: „Tak, ja Nim jestem”. A zatem Jezus publicznie w trakcie oficjalnego przesłuchania potwierdził, że jest Synem Bożym, Mesjaszem i królem Izraela. Piłat powiedział: „Nie znajduję w nim winy”, jakby chciał powiedzieć: „To człowiek szalony, chory, albo marzyciel, który sam nie wie, co mówi”. Żydzi jednak nie zadowolili się takim postawieniem sprawy. Dążyli do uśmiercenia Jezusa rękami Rzymian i chcieli, żeby stało się to w majestacie prawa, a Sanhedryn pod okupacją rzymską nie miał prawa ferowania wyroków śmierci. Dlaczego jednak kłamali twierdząc, że podburza lud, że odwodzi od płacenia podatków? Odpowiedź jest jedna: ponieważ się Go bali. Bali się uwielbienia tłumów wiwatujących na Jego cześć, gdy na oślęciu wjeżdżał do Jerozolimy; bali się zmian, jakie to uwielbienie mogło wprowadzić w ich życie; bali się utraty swoich przywilejów i dobrego mniemania o sobie, jako religijnej elicie ukochanego przez Boga narodu. Nie pozwolili sobie odebrać marzeń o Mesjaszu, jako dostojnym mścicielu, który rzuci im do stóp pokonanych wrogów i oprawców, a ich samych, jako naczelników narodu wybranego, ustanowi władcami świata w tysiącletnim królestwie. Przede wszystkim jednak mieli Mu za złe, że tyle razy publicznie ich ganił, ośmieszał, wtrącał w pułapki, które próbowali na Niego zastawiać, krytykował i ostrzegał przed karą Bożą. Ich – religijnych przywódców i moralnych ekspertów! Gdy po triumfalnym wjeździe do Jeruzalem Jezus wkracza do świątyni i zaczyna tam nauczać, kapłani przystępują do Niego i stając w obronie swojego „terytorium” i swoich religijnych prerogatyw, pytają wprost: „Jakim prawem to czynisz? I kto Ci dał tę władzę?” Jezus odpowiada pytaniem o chrzest Janowy: „Odpowiem wam jeśli odpowiecie mi czy chrzest Janowy pochodził z nieba, czy od ludzi”. Dostojnicy naradzają się; „Jeśli powiemy, że z nieba, to zapyta, dlaczego go nie przyjęliśmy, a jeśli powiemy, że od ludzi to tłum nas odrzuci, bo wszyscy uważają Jana za proroka”. Odpowiadają, więc: „Nie wiemy”. „Więc i Ja wam nie powiem, jakim prawem to czynię” – replikuje Jezus. A zaraz potem wygłasza do tłumów przypowieść, która oburza dostojników Sanhedrynu, albowiem orientują się natychmiast, że ich właśnie dotyczy. Jezus mówi o gospodarzu, który założył winnicę, a następnie oddał ją w dzierżawę rolnikom i wyjechał. W czasie żniw wysłał swoje sługi, aby w jego imieniu odebrały należny mu plon. Ale rolnicy jednych przepędzili, innych zamordowali. Wysłał, więc większą grupę sług, ale rolnicy postąpili z nimi tak samo. W końcu wysłał syna, sądząc, że jego uszanują. Oni jednak widząc dziedzica majątku, który sobie przywłaszczyli, postanowili i jego zamordować. „Kiedy więc właściciel winnicy przyjdzie, co uczyni z owymi rolnikami?” – pyta Jezus spoglądając w ich stronę. Niedługo potem wygłasza słynną mowę demaskując wprost, bez żadnych alegorii, dostojników religijnych skupionych w Sanhedrynie. „Na katedrze Mojżesza zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze. Czyńcie, więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie. Mówią, bowiem, ale sami nie czynią. Wiążą ciężary wielkie i nie do uniesienia i kładą je ludziom na ramiona, lecz sami palcem ruszyć ich nie chcą. Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać. Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zaszczytne miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach. Chcą, by ich pozdrawiano na rynkach i żeby ludzie nazywali ich Rabbi.” W dalszym ciągu tej dramatycznej przemowy padają słowa: „Biada wam, obłudnicy!” A wreszcie wcześniejsza przypowieść nabiera bolesnej dosłowności, gdy Jezus woła: „Jeruzalem, Jeruzalem! Ty zabijasz proroków i kamienujesz tych, którzy do ciebie są posłani!” Pytanie o charakter chrztu Janowego było w tym miejscu bardzo ważne. W religii żydowskiej istniały od początku dwie równoległe tradycje; kapłańska i prorocka. Tradycja kapłańska miała charakter liturgiczny i instytucjonalny, natomiast prorocka była charyzmatyczna i mistyczna. Jezus rozpoczynając działalność publiczną mógł najpierw pójść do Sanhedrynu, przedstawić się, może nawet poprosić o listy uwierzytelniające, albo inną formę pomocy w pełnieniu swojej misji. W ten sposób dałby pierwszeństwo tradycji kapłańskiej, którą Sanhedryn reprezentował. Jednak zrobił inaczej – poszedł do proroka i jego poprosił o chrzest. Prorok stojąc przed Nim miał wizję, która utwierdziła go w przekonaniu, że właśnie On jest tym, którego miał poprzedzać. Jan powiedział wówczas swoim uczniom: „Ujrzałem Ducha, który jak gołębica zstępował z nieba i spoczął na Nim. Ja Go przedtem nie znałem, ale Ten, który mnie posłał, abym chrzcił wodą, powiedział do mnie: Ten, nad którym ujrzysz Ducha zstępującego i spoczywającego nad Nim, jest Tym, który chrzci Duchem Świętym. Ja to ujrzałem i daję świadectwo, że On jest Synem Bożym.” W jakiś czas potem, gdy Jezus miał już grono własnych uczniów, a rozgłos Jego cudów i nauk przyciągał ludzi z całej Palestyny, powiedział o Janie: „Po coście, więc wyszli? Proroka zobaczyć? Tak, powiadam wam, nawet więcej niż proroka. On jest tym, o którym napisano: Oto Ja posyłam mego wysłańca przed Tobą, aby Ci przygotował drogę. Zaprawdę, powiadam wam: Między narodzonymi z niewiast nie powstał większy od Jana Chrzciciela.” Jan pochodził, co prawda z rodu kapłańskiego, ale sam był prorokiem, nie kapłanem. Lecz czy kapłani czerpiący swoją wiedzę o świecie duchowym wyłącznie ze znajomości pism, potrafiliby odróżnić prawdziwego proroka od szubrawca przystrojonego w szaty fałszywej pobożności? A przecież faworyzowanie półnagiego proroka kosztem starannie odzianych w bogate szaty dostojników nie usposobiło tych ostatnich przyjaźnie do Jezusa. A dalej było coraz gorzej. Naruszanie świętości szabatu, nieprzestrzeganie postów, biesiadowanie z celnikami i nierządnicami, uchylanie tradycji dotyczącej czystych i nieczystych pokarmów – to wszystko jawiło się faryzeuszom, saduceuszom i uczonym w Piśmie, jako otwarty zamach na religię mojżeszową, a przynajmniej na tradycyjne pojmowanie owej religii. Lecz nie zapominając o narastających emocjach i ambicjonalnych urazach, musimy zarazem pamiętać, że odrzucenie Jezusa przez Sanhedryn miało też głębsze, czysto ideowe motywy. Orędzie głoszone przez Nazarejczyka, pomimo genetycznej więzi z dziedzictwem abrahamowym, godziło, bowiem w istotne podstawy religii mojżeszowej. W wielu kwestiach ta reinterpretacja była wyraźnie odczuwalna, ale cztery z nich odegrały decydującą rolę zarówno w przyjęciu chrześcijaństwa przez prostych żydów i narody pogańskie, jak i w odrzuceniu go przez elitę kapłańską.

I. Nowa perspektywa eschatologiczna Pierwszą z owych pojęciowych rewolucji była zmiana perspektywy eschatologicznej. Mówiąc o perspektywie eschatologicznej mam na myśli to, iż w Starym Testamencie nie ma mowy o wiecznej nagrodzie w niebie i wiecznym potępieniu w piekle. Według starotestamentowych wyobrażeń dusza człowieka umarłego odchodzi do Otchłani (hebr. Szeol), w której wiedzie egzystencję cienia, bez nagrody i kary, jak w greckim Hadesie. W jednym z psalmów Dawida czytamy: „Zwróć się, o Panie, ocal moją duszę, wybaw mnie przez Twoje miłosierdzie, bo nikt po śmierci nie wspomni o Tobie: któż Cię wychwala w Szeolu?” Szeol jest, więc miejscem wyłączonym z życia, o nieokreślonej lokalizacji. W jakiś sposób może być kojarzony z archaicznym „światem dolnym”. Kiedy bowiem król Saul tknięty złym przeczuciem przed bitwą z Filistynami poprosił wróżkę z Endor o wywołanie ducha zmarłego proroka Samuela, wówczas wróżka widząc nadchodzącego ducha, powiedziała: Widzę istotę pozaziemską, wyłaniającą się z ziemi? Lecz nigdzie indziej nie jest wzmiankowana lokalizacja krainy umarłych. Być może wynikało to z faktu, iż według opowieści o Adamie i Ewie, prarodzice ludzkości zostali stworzeni, jako istoty nieśmiertelne. Śmierć była skutkiem popełnionego grzechu. Czy oznacza to, że jeśli Bóg nie planował śmierci dla człowieka, to nie przygotował też krainy umarłych?

Kazanie na górzeTak czy inaczej religia mojżeszowa wskazywała ziemię (świat doczesny) jako zasadnicze pole relacji człowieka z Bogiem. Najwyraźniej widać to w zestawieniu błogosławieństw i przekleństw zamieszczonych w Pięcioksięgu, a związanych z zachowywaniem lub łamaniem Prawa ogłoszonego Izraelitom. Wszystkie wymienione tam błogosławieństwa dotyczą jednoznacznie dóbr doczesnych. Ponieważ sprawa jest ogromnej wagi, zacytuję w tym miejscu obszerny fragment:

„Jeśli więc [ludu Izraela] pilnie będziesz słuchał głosu Pana, Boga swego, wiernie wypełniając wszystkie Jego polecenia, które ja ci dziś daję, wywyższy cię Pan, Bóg twój, ponad wszystkie narody ziemi. Spłyną na ciebie i spoczną wszystkie te błogosławieństwa, jeśli będziesz słuchał głosu Pana, Boga swego. Będziesz błogosławiony w mieście, błogosławiony na polu. Błogosławiony będzie owoc twego łona, plon twej roli, przychówek twych zwierząt, przyrost twego większego bydła i pomiot bydła mniejszego. Błogosławiony będzie twój kosz i dzieża. Błogosławione będzie twoje wejście i wyjście. Pan sprawi, że twoi wrogowie, którzy powstaną przeciwko tobie, zostaną pobici przez ciebie. Jedną szli drogą przeciw tobie, a siedmioma drogami będę uciekać przed tobą. Pan rozkaże, by z tobą było błogosławieństwo w spichrzach, we wszystkim, do czego rękę wyciągniesz. On będzie ci błogosławił w kraju, który ci daje Pan, Bóg twój. Pan uczyni cię swoim świętym ludem, jak ci poprzysiągł, jeśli będziesz zachowywał polecenia Pana, Boga swego, i chodził Jego drogami. Wtedy zobaczą wszystkie narody ziemi, że imię Pana zostało wezwane nad wami, i będą się ciebie lękały. Napełni cię Pan w obfitości dobrami z owocu twego łona, przychówkiem twego bydła, plonami pola, w kraju, o którym poprzysiągł przodkom twoim, że da go tobie. Pan otworzy dla ciebie bogate swoje skarby nieba, dając w swoim czasie deszcz, który spadnie na twoją ziemię, i błogosławiąc każdej pracy twoich rąk. Ty będziesz pożyczał wielu narodom, a sam u nikogo nie zaciągniesz pożyczki. Pan umieści cię zawsze na czele, a nie na końcu; zawsze będziesz górą, a nigdy ostatni, bylebyś tylko słuchał poleceń Pana, Boga swego, które ja ci dziś nakazuję pilnie wypełniać. Nie zbaczaj od słów, które ja ci dzisiaj obwieszczam, ani na oprawo, ani na lewo, po to, by iść za bogami obcymi i służyć im”. Analogicznie wszystkie wymieniane tu przekleństwa także dotyczą spraw doczesnych. Znów cytat:

„Jeśli nie usłuchasz głosu Pana, Boga swego, i nie wykonasz pilnie wszystkich poleceń i praw, które ja dzisiaj tobie daję, spadną na ciebie wszystkie te przekleństwa i dotkną cię. Przeklęty będziesz w mieście i przeklęty na polu. Przeklęty twój kosz i twoja dzieża. Przeklęty owoc twego łona, plon twej roli, przyrost twego większego bydła i pomiot bydła mniejszego. Przeklęte będzie twoje wejście i wyjście. Pan ześle na ciebie przekleństwo, zamieszanie i przeszkodę we wszystkim, do czego wyciągniesz rękę, co będziesz czynił. Zostaniesz zmiażdżony i zginiesz nagle wskutek przewrotnych swych czynów, ponieważ Mnie opuściłeś. Pan sprawi, że przylgnie do ciebie zaraza, aż cię wygładzi na tej ziemi, którą idziesz posiąść. Pan dotknie cię wycieńczeniem, febrą, zapaleniem, oparzeniem, śmiercią od miecza, zwarzeniem zbóż od gorąca i śniecią: będą cię one prześladować, aż zginiesz. Niebiosa, które masz nad głową, będę z brązu, a ziemia pod tobą - żelazna. Pan ześle na twą ziemię zamiast deszczu - pył i piasek; będzie na ciebie padał z nieba, aż cię wyniszczy. Pan sprawi, że poniesiesz klęskę od swych wrogów. Jedną drogą przeciw nim pójdziesz, a siedmioma będziesz przed nimi uciekał i wzbudzisz grozę we wszystkich królestwach ziemi. Twój trup będzie strawą wszystkich ptaków powietrznych i zwierząt lądowych, a nikt ich nie będzie odpędzał”. Uderzająco inny jest wydźwięk błogosławieństw i przekleństw wygłoszonych przez Jezusa, a otwierających słynne Kazanie na Górze, nazywane często kodeksem etyki chrześcijańskiej. W wersji zapisanej przez św. Łukasza brzmią one następująco:

„Błogosławieni jesteście wy, ubodzy, albowiem do was należy królestwo Boże.

Błogosławieni wy, którzy teraz głodujecie, albowiem będziecie nasyceni.

Błogosławieni wy, którzy teraz płaczecie, albowiem śmiać się będziecie. Błogosławieni będziecie, gdy ludzie was znienawidzą i gdy was wyłączą spośród siebie, gdy zelżą was i z powodu Syna Człowieczego podadzą w pogardę wasze imię, jako niecne: cieszcie się i radujcie w owym dniu, bo wielka jest wasza nagroda w niebie. Tak samo, bowiem przodkowie ich czynili prorokom. Natomiast biada wam, bogaczom, bo odebraliście już pociechę waszą. Biada wam, którzy teraz jesteście syci, albowiem głód cierpieć będziecie. Biada wam, którzy się teraz śmiejecie, albowiem smucić się i płakać będziecie. Biada wam, gdy wszyscy ludzie chwalić was będą. Tak samo, bowiem przodkowie ich czynili fałszywym prorokom”.

A zatem sukcesy materialne i społeczne, które w świetle Starego Testamentu są bożym błogosławieństwem, w Kazaniu na Górze zyskują walor przekleństwa, albowiem ci, którzy już tu na Ziemi odbierają nagrodę w postaci doczesnego powodzenia, nie mają na co liczyć w życiu przyszłym. Natomiast ci, którzy z powodu wierności Bogu znoszą głód, chłód, nędzę i prześladowania, nagrodzeni zostaną w życiu przyszłym. To całkowita zmiana perspektywy. Celem życia religijnego nie jest dobrobyt doczesny, lecz życie wieczne w „domu Ojca”. Czy oznacza to, że Stary Testament głosił nieprawdę? Otóż mistyka chrześcijańska wyjaśnia tę kwestię następująco; od chwili zamknięcia bram raju, (który został przeniesiony w zaświaty po wygnaniu zeń prarodziców), dusze zmarłych nie mogły tam wejść i musiały czekać w Otchłani, przy czym miejscem dusz sprawiedliwych było „łono Abrahama”, podczas gdy dusze grzeszników trafiały do Gehenny, miejsca kaźni, przypominającego grecki Tartar na dnie Hadesu. Dopiero śmierć Chrystusa na krzyżu dokonała przełomu. W Wielka Sobotę, gdy Jego ciało spoczywało w grobie, Jego dusza otworzyła bramy raju i wprowadziła tam dusze wszystkich sprawiedliwych od czasów Adama i Ewy. Jezus miał też wstąpić tego dnia do piekieł, aby dopełnić triumfu nad zastępami ciemności i pokazać upadłym aniołom, iż duchowa moc Jego ofiary byłaby wystarczająca, aby odkupić także ich grzech, chociaż ich wolna decyzja odrzucenia Boga na początku czasów nie mogła już ulec zmianie. (Stąd znalazł się w Credo, tak bardzo wyśmiewany przez oświeceniowych ateistów fragment, głoszący, iż Jezus po śmierci na krzyżu „wstąpił do piekieł”). Z tej interpretacji wynika ponadto, iż raj nie jest miejscem na Ziemi, lecz krainą niebiańską (najniższym szczeblem niebios – jak mówią niektóre źródła mistyczne), co rzutuje też na odczytanie sensu opisu upadku prarodziców i ich wygnania z raju.

II. Zmiana stosunku do bogactwa materialnego W naturalny sposób z poprzedniej różnicy wynika różnica dotycząca stosunku do bogactwa materialnego. W Starym Testamencie na każdym kroku znajdujemy wyraźną sugestię, iż bogactwo jest rezultatem Bożego błogosławieństwa i nagrodą za posłuszeństwo nakazom Prawa; chociażby w cytowanych wcześniej błogosławieństwach i przekleństwach. Znajdziemy je także w historii Abrahama, Jakuba, Józefa, Dawida, Salomona, Hioba. Tymczasem na stronach Nowego Testamentu znajdujemy szereg wyraźnych ostrzeżeń przed bogactwem, jako głównym zagrożeniem dla duchowego rozwoju i zbawienia duszy. Po rozmowie z bogatym młodzieńcem Jezus mówi: „Zaprawdę, powiadam wam: Bogaty z trudnością wejdzie do królestwa niebieskiego. Jeszcze raz wam powiadam: Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego”. Podczas Kazania na Górze Jezus powiedział wprost: „Nie gromadźcie sobie skarbów na ziemi, gdzie mól i rdza niszczą i gdzie złodzieje włamują się i kradną. Gromadźcie sobie skarby w niebie, gdzie ani mól, ani rdza nie niszczą, i gdzie złodzieje nie włamują się i nie kradną”. Nieco dalej stwierdza znów: „Nikt nie może dwom panom służyć. Bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego będzie miłował; albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i Mamonie”. A kontynuując tę myśl rzekł: „Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. (...) Bo o to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Starajcie się naprzód o królestwo [Boga] i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane”. Gdy zaś uczniowie pytali, co otrzymają w nagrodę za to, że opuścili wszystkich i wszystko, aby iść za Jezusem, Ten odpowiedział im: „Każdy, kto dla mego imienia opuści dom, braci lub siostry, ojca lub matkę, dzieci lub pole, stokroć tyle otrzyma i życie wieczne odziedziczy”. I na koniec warto jeszcze przytoczyć wygłoszoną przez Jezusa przypowieść o głupim bogaczu: „Pewnemu zamożnemu człowiekowi dobrze obrodziło pole. I rozważał sam w sobie: „Co tu począć? Nie mam gdzie pomieścić moich zbiorów”. I rzekł: „Tak zrobię: zburzę moje spichlerze, a pobuduję większe i tam zgromadzę całe zboże i moje dobra. I powiem sobie: Masz wielkie zasoby dóbr, na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj”. Lecz Bóg rzekł do niego: „Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował?” Tak dzieje się z każdym, kto skarby gromadzi dla siebie, a nie jest bogaty przed Bogiem”.

- Starotestamentowe rozumienie grzechu przypominało koncepcję tabu. Kto złamał tabu, stawał się przeklęty i skazany na cierpienie. Kto dotknął przeklętego, sam mógł stać się przeklęty. Owa tabuiczna nieczystość była, więc rodzajem pecha, który powodował, że człowiekowi nim naznaczonemu nic się nie udawało i w niczym nie osiągał sukcesu - pisze Jarosław Moser w drugiej części "Rewolucja chrześcijańska".

III. Nowa koncepcja grzechu Kolejne niezwykle istotne przewartościowanie dotyczyło pojmowania grzechu. Otóż starotestamentowe rozumienie grzechu przypominało koncepcję tabu. Kto złamał tabu, stawał się przeklęty i skazany na cierpienie. Kto dotknął przeklętego, sam mógł stać się przeklęty. Owa tabuiczna nieczystość była, więc rodzajem pecha, który powodował, że człowiekowi nim naznaczonemu nic się nie udawało i w niczym nie osiągał sukcesu. Ów pech mógł spaść na człowieka z powodu różnych irracjonalnych sytuacji – do dziś w polskim folklorze istnieją przesądy zabraniające np. stawiania butów na stole, torby na podłodze, wracania do domu tuż po wyjściu lub podążania drogą, którą przeciął czarny kot. To wszystko, bowiem może przynieść pecha. Pecha można też odpędzać – np. pukając w niemalowane drewno. Można też zapewnić sobie powrót do miejsca, które budzi nasz sentyment poprzez wrzucenie monety do zbiornika wody znajdującego się w tym miejscu. Istnieją też przesądy dotyczące warunków spełnienia marzeń, a związane z trzymaniem kciuków, zdmuchiwaniem świeczek na torcie urodzinowym, widokiem „spadającej gwiazdy”, kominiarza, czy chwytaniem wianka panny młodej. Jeśli wczytać się uważnie w przepisy Prawa Mojżeszowego, to omawiana tam „nieczystość” przypomina owego pecha, a to, dlatego, że można ją „zaciągnąć” nieświadomie, bez własnej woli. Np. przypadkowo dotykając zwłok lub z powodu wystąpienia menstruacji, (która czyni kobietę nieczystą) lub dotknięcia kobiety będącej w okresie menstruacji. Gdy zaś człowiek – chcący czy nie – stawał się skalany nieczystością, musiał się rytualnie oczyścić składając przepisane ofiary, ewentualnie wykonując inne czynności. Dorocznie zrzucano też wszystkie grzechy ludu na głowę kozła ofiarnego, którego wypędzano następnie na pustynię – jakby owe grzechy były jakimś złym urokiem, czarem, czy pechem, który można przenosić z osoby na osobę, czy z człowieka na zwierzę. (Zgodnie z porzekadłem; Na psa urok!) Zacytujmy w tym miejscu, na potwierdzenie tych słów, fragment z Księgi Kapłańskiej: „Jeżeli kto zgrzeszy, czyniąc coś przeciwnego przykazaniom Pana, nie będąc tego świadomy, i stanie się winny, i popełni przestępstwo, to przyniesie kapłanowi baranka bez skazy, wziętego spośród drobnego bydła, (...) jako ofiarę zadośćuczynienia. Wtedy kapłan dokona przebłagania za jego winę, którą tamten zaciągnął przez nieuwagę, nieświadomie, i będzie mu grzech odpuszczony. To jest ofiara zadośćuczynienia, bo naprawdę zawinił wobec Pana” (Kpł 5,17-19). Weryfikacji tego starotestamentowego wyobrażenia grzechu dokonał Jezus w trakcie opisanego w Ewangelii sporu z żydowskimi ortodoksami o tradycję. Punktem wyjścia owego sporu był żydowski zwyczaj mycia rąk przed jedzeniem. Nie chodziło tu o usuwanie brudu z powodów higienicznych, gdyż wówczas nie wiedziano jeszcze o istnieniu drobnoustrojów chorobotwórczych (odkryli je uczeni dopiero w wieku XVII), lecz o usunięcie rytualnej nieczystości, którą żyd mógł się „skalać” na ulicach miasta, dotykając przypadkowo np. poganina lub kobiety w okresie menstruacji. Obmycie rąk było, więc oczyszczeniem rytualnym. Oto, więc pewnego dnia odwiedzili Jezusa przybywający z Jerozolimy faryzeusze i uczeni w Piśmie. „I zauważyli, że niektórzy z Jego uczniów brali posiłek nieczystymi, to znaczy nieumytymi rękami. (...) Zapytali Go, więc faryzeusze i uczeni w Piśmie: Dlaczego Twoi uczniowie nie postępują według tradycji starszych, lecz jedzą nieczystymi rękami?” Odpowiedział im: „Słusznie prorok Izajasz powiedział o was, obłudnikach, jak jest napisane:

Ten lud czci Mnie wargami, Lecz sercem swym daleko jest ode Mnie. Ale czci Mnie na próżno Ucząc zasad podanych przez ludzi.

Uchyliliście przykazanie Boże, a trzymacie się ludzkiej tradycji. (...) Potem przywołał znowu tłum do siebie i rzekł do niego: „Słuchajcie Mnie, wszyscy, i zrozumiejcie. Nic nie wchodzi z zewnątrz w człowieka, co mogłoby uczynić go nieczystym; lecz co wychodzi z człowieka, to czyni człowieka nieczystym. Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha. Wtedy przystąpili do Niego uczniowie i rzekli: „Wiesz, że faryzeusze zgorszyli się, gdy usłyszeli to powiedzenie?” On zaś odrzekł: „Każda roślina, której nie sadził mój Ojciec niebieski, będzie wyrwana. Zostawcie ich! To są ślepi przewodnicy ślepych. Lecz jeśli ślepy ślepego prowadzi, obaj w dół wpadną”. Gdy się oddalił od tłumu i wszedł do domu, uczniowie pytali Go o to przysłowie. Odpowiedział im: „I wy tak niepojętni jesteście? Nie rozumiecie, że nic z tego, co z zewnątrz wchodzi w człowieka, nie może uczynić go nieczystym; bo nie wchodzi do jego serca, lecz do żołądka i na zewnątrz się wydala”. Tak uznał wszystkie potrawy za czyste. I mówił dalej: Co wychodzi z człowieka, to czyni go nieczystym. Z wnętrza, bowiem, z serca ludzkiego pochodzą złe myśli, nierząd, kradzieże, zabójstwa, cudzołóstwa, chciwość, przewrotność, podstęp, wyuzdanie, zazdrość, obelgi, pycha, głupota. Całe to zło z wnętrza pochodzi i czyni człowieka nieczystym”. Jesteśmy w tym miejscu świadkami nie tylko unieważnienia starotestamentowego podziału pokarmów na koszerne (czyste) i trefne (nieczyste) – tak ważnego do dziś dla ortodoksyjnych żydów – lecz czegoś znacznie więcej; unieważnienia starotestamentowej koncepcji grzechu, jako nieczystości, którą można się skalać nawet nieświadomie, przypadkowo, niechcący. Jezus poucza, iż jedynie świadome i dobrowolne działanie wbrew boskim przykazaniom czyni człowieka nieczystym*.

IV. Zmiana stosunku do grzesznika Osobną kwestią – i chyba najważniejszą z czterech tu omawianych – jest stosunek do człowieka grzesznego. Według Prawa mojżeszowego grzesznik powinien dokonać oczyszczenia przez stosowną ofiarę, albo – w poważniejszych przypadkach – podlega karze śmierci. Traktowany jest więc niczym chory palec, który musi zostać usunięty, aby wspólnota zachowała „zdrowie”, czyli rytualną czystość. Czystość społeczności była ważniejsza niż los jednostki. Np. naruszenie świętości szabatu miało być karane śmiercią. I przypadek taki faktycznie opisany został w Księdze Liczb: „Gdy Izraelici przebywali na pustyni, spotkali człowieka zbierającego drwa w dzień szabatu. Wtedy przyprowadzili go ci, którzy go spotkali przy zbieraniu drew, do Mojżesza, Aarona i całego zgromadzenia. Zatrzymali go pod strażą, bo jeszcze nie zapadło postanowienie, co z nim należy uczynić. Pan zaś rzekł do Mojżesza: „Człowiek ten musi umrzeć – cała społeczność ma go poza obozem ukamienować”. Wyprowadziło go, więc całe zgromadzenie poza obóz i ukamienowało według rozkazu, jaki wydal Pan Mojżeszowi”.Tymczasem Chrystus, ku zgorszeniu faryzeuszy – żydowskich tradycjonalistów – uzdrowił w szabat człowieka z uschłą ręką, a także pozwolił swoim głodnym uczniom łuskać w szabat kłosy zboża prosto z pola! W odpowiedzi na ponowne zarzuty faryzeuszy wypowiedział znamienne słowa: „To szabat jest dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu”. Chrystus wielokrotnie i w różnych sytuacjach stawał po stronie ludzi odrzucanych przez większość społeczeństwa, jako grzesznicy. Powołał na ucznia Mateusza – późniejszego apostoła i ewangelistę – który był celnikiem uważanym za sługusa Rzymian i zdrajcę swojego narodu; uwolnił od złych duchów Marię Magdalenę, która znana była powszechnie z rozwiązłych obyczajów; obiecał zbawienie łotrowi, który obok Niego zawisł na krzyżu i nawrócił się w ostatniej godzinie życia. Wiele wypowiedzi Jezusa potwierdzało Jego otwartość na grzeszników pomimo ich grzechu, gotowość przebaczenia im, gdy się nawrócą i wyrzekną zła, ponieważ: „Nie potrzebują lekarza zdrowi, ale ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem wezwać do nawrócenia sprawiedliwych, lecz grzeszników.”; Dobry Pasterz szuka zaginionej owcy, a gdy ją znajdzie „bierze z radością na ramiona i wraca do domu”; stary ojciec z przypowieści z radością reaguje na powrót syna marnotrawnego wydając na jego cześć ucztę, bo „większa jest w niebie radość z jednego grzesznika, który się nawraca niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują nawrócenia”. Najbardziej spektakularnym zanegowaniem owego surowego, bezdusznego potępienia grzesznika według Prawa, była opisana przez św. Jana scena z kobietą cudzołożną. „Uczeni w Piśmie i faryzeusze przyprowadzili do Niego kobietę, którą pochwycono na cudzołóstwie, a postawiwszy ją pośrodku, powiedzieli do Niego: „Nauczycielu, tę kobietę dopiero pochwycono na cudzołóstwie. W Prawie Mojżesz nakazał nam takie kamienować. A Ty, co mówisz?” Mówili to wystawiając Go na próbę, aby mieli, o co Go oskarżyć. Lecz Jezus nachyliwszy się pisał palcem po ziemi. A kiedy w dalszym ciągu Go pytali, podniósł się i rzekł do nich: „Kto z was jest bez grzechu niech pierwszy rzuci w nią kamieniem”. I powtórnie nachyliwszy się pisał na ziemi. Kiedy to usłyszeli, wszyscy jeden po drugim zaczęli odchodzić, poczynając od starszych, aż do ostatnich. Pozostał tylko Jezus i kobieta, stojąca na środku. Wówczas Jezus podniósłszy się rzekł do niej: „Kobieto, gdzież oni są? Nikt cię nie potępił?” A ona odrzekła: „Nikt, Panie!” Rzekł do niej Jezus: „I ja ciebie nie potępiam. – Idź, a od tej chwili już nie grzesz!” W tej poruszającej scenie dokonało się prawdziwie rewolucyjne przewartościowanie – zarówno, jeśli chodzi o stosunek do grzesznika, jak i generalnie o stosunek do jednostki. Jezus odrzucił sztywne prawo służące ochronie wspólnoty przed „nieczystością” jednostkowych grzechów, na rzecz ludzkiej osoby, udzielając jej przebaczenia oraz dając szanse naprawienia win i zmiany swojego życia. W scenie tej faryzeusze polegający na bezwzględnych przepisach Prawa zmuszeni zostali do podjęcia samodzielnej decyzji w świetle własnego sumienia, a nie jakichkolwiek zewnętrznych kryteriów. W ten sposób kolektywizm religii mojżeszowej zastąpiony został podejściem zindywidualizowanym, zaś sztywna praworządność – duchem miłosierdzia. Tym jednym zdaniem wypowiedzianym do nich tamtego dnia, Jezus Chrystus zburzył starą religią i zbudował nową – religię ludzi wolnych, rozumnych i wrażliwych. Uświadomił ludziom jednocześnie, że nikt nie jest bez grzechu i że wszyscy potrzebujemy miłosierdzia. Dlatego stosunek do grzesznika jest stosunkiem do każdego z nas. I jeśli chcemy, aby Ojciec niebieski wybaczył nam nasze winy, i my winniśmy je wybaczać naszym winowajcom. „Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią”. W zasadzie Chrystus podniósł rozumienie grzechu o jeszcze jeden poziom logiczny, a stało się to w chwili, gdy krzyżowany przez Rzymian zawołał: „Ojcze, wybacz im, bo nie wiedzą, co czynią”. Kogo miał ma myśli? Czy tylko tych kilku mężczyzn, którzy przybijali Jego dłonie i stopy do krzyża? Przecież wcześniej powiedział, że przyjmuje dobrowolnie cierpienie i śmierć, jako „okup za wielu”. Jak wielu? Czy Jezus wyłączył kogokolwiek ze swego zbawczego zamysłu? Czyż nie oddał życia za wszystkie ludzkie istoty? Wiedział jednak, że niektórzy dobrowolnie wyrzekną się tego daru, nie wierząc w jego duchową realność, nie uznając w swej pysze potrzeby zbawienia lub nie uznając siebie za godnych przyjęcia daru tak wielkiego. Dlatego nie mówi „za wszystkich”, ale za „wielu”. Jednak potencjalnie dar ten skierowany był do wszystkich ludzi, dlatego wszystkich miał na myśli mówiąc: „Nie wiedzą, co czynią”.

Jeśli zastanowić się nad tym, to z łatwością dostrzeżemy prostą prawdę, potwierdzaną zgodnie przez współczesne teorie psychologiczne, że nikt z nas nie jest do końca świadom swoich motywów i nie panuje w pełni nad swoimi reakcjami emocjonalnymi. A to oznacza, że nikt z nas nie wie do końca, co czyni, ponieważ nie jesteśmy w pełni świadomi siebie. A to oznacza, iż Jezus w tamtym momencie prosił Boga, aby wybaczył nam wszystkim, ze względu na naszą niewiedzę. Jaka wiedza o Bogu kryje się za tą prośbą? Bóg jest miłością, dlatego Jego naturalną postawą wobec stworzenia jest postawa miłości. Dotyczy to całego stworzenia, a w sposób szczególny stworzeń najbliższych Bogu ze względu na najpełniejsze podobieństwo, a więc istot ludzkich. Bóg nie kocha ludzi za coś, lecz dlatego, że ich stworzył. A raczej, dlatego ich stworzył, że pokochał ich w momencie kiedy tylko pomyślał, że mógłby ich stworzyć. A to oznacza, iż miłość Boga jest bezwarunkowa, nie jest zależna od ludzkich czynów, nie trzeba na nią zasługiwać. A zatem Bóg kocha z tą samą siłą sprawiedliwych i grzeszników. Cieszy się, że sprawiedliwi współdziałając z Jego łaską korzystają z daru wolności w taki sposób, że przez całą wieczność będą blisko swego Stwórcy – w domu Ojca. Natomiast grzeszników kocha z nadzieją, że zdołają – choćby w ostatniej godzinie życia – zwrócić ku Niemu serce i żałując zmarnowanych lat poprosić o miłosierdzie i pomoc. Jezus wielokrotnie to potwierdzał, mówiąc np.: „On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych”. I jeśli chcemy zbliżyć się do Boga i odczuć już tu, na tym świecie Jego bliskość, powinniśmy upodobnić się do Niego, a to oznacza kochać wszystkich ludzi, jak On ich kocha, a więc kochać zarówno przyjaciół, jak i wrogów. Modlić się za grzeszników, bo są dziećmi Bożymi, które Ojciec także chce mieć przy sobie przez całą wieczność. I zrezygnować z przyjemności osądzania innych. „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie, i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą.” A zamiast tego przebaczajcie winowajcom – i to nie siedem, ale siedemdziesiąt siedem razy – i módlcie się za waszych prześladowców. Bo tylko w ten sposób zbliżycie się do waszego Ojca niebieskiego i do Jego doskonałej miłości, która stworzyła świat. A zatem o ile religia żydowska polegała na osądzaniu ludzi i surowym ich karaniu w świetle Prawa Mojżeszowego, o tyle chrześcijaństwo polega na przebaczaniu i kochaniu wszystkich, nawet nieprzyjaciół. A zatem każdy, kto mieni się chrześcijaninem, a jednocześnie osądza bliźnich i stosuje wobec nich jakiekolwiek represje, ten nie zrozumiał Ewangelii i tkwi w błędzie. Ale ponieważ „nie wie, co czyni”, każdy prawdziwy chrześcijanin powinien modlić się i za niego, i wybaczać mu zgodnie z nauczaniem Mistrza.

Pod uwagę cztery omówione wyżej różnice widzimy wyraźnie, że mamy tu do czynienia z gruntownym przewartościowaniem, a nie jedynie „uzupełnieniem”, czy tym bardziej „prostą kontynuacją”. Gdyby było inaczej Żydzi gremialnie przyjęliby Jezusa, jako Chrystusa (Mesjasza) i nie doszłoby do rozłamu między zwolennikami i przeciwnikami Tego, który sam o sobie powiedział: „Nie przyniosłem pokoju, ale miecz”. Żydzi, którzy uznali w Jezusie zapowiadanego przez proroków Mesjasza, musieli porzucić wiele dawnych wyobrażeń, zwyczajów i tradycji, musieli radykalnie zanegować tak elementarne żydowskie wierzenia, jak te dotyczące natury grzechu (nieczystości) czy stosunku do bogactwa materialnego. Oczywiście bez Starego Przymierza sens Nowego byłby nieczytelny, podobnie jak bez teorii kulistości Ziemi nieczytelna byłaby teoria heliocentryczna. Lecz przyjęcie teorii heliocentrycznej nie wynika w sposób naturalny, prosty i ciągły z teorii kulistości Ziemi. To że Ziemia jest kulą nie jest wystarczającą przesłanką do stwierdzenia, że ta kula krąży wokół słońca. Podobnie fakt, iż Żydzi przez wieki na podstawie nawarstwiających się prorockich przepowiedni oczekiwali na przyjście Mesjasza, nie była dla nich wystarczającą przesłanką, aby uznali, że właśnie Jezus był tym oczekiwanym Mesjaszem. Co prawda dokonywał cudów, jakich nikt nigdy wcześniej ani później nie potrafił dokonać – (chociaż w kolejnych pokoleniach chrześcijan żyli święci dokonujący podobnych, nie mniej zdumiewających) – ale jednocześnie negował tak wiele elementów uświęconej wiekami tradycji żydowskiej, że Żydzi skłonni byli raczej uznać, iż dokonuje owych cudów mocą Belzebuba lub że jest hochsztaplerem mistyfikującym owe cuda w porozumieniu z lojalnymi wyznawcami. Dlatego Żydzi, ufający mądrości Sanhedrynu, w zdecydowanej większości odrzucili Jezusa i nadal czekali na Mesjasza. I czekają tak do dziś.

Duch Ewangelii Omówione wyżej cztery zasadnicze zmiany w pojmowaniu duchowych wymiarów i aspektów ludzkiego życia znajdują swoje ukoronowanie w czwartej i ostatniej, czyli w odrzuceniu kolektywizmu religii mojżeszowej na rzecz indywidualizmu suwerennej wolnej woli. Jezus wielokrotnie i na różne sposoby podkreślał fakt, iż każda ludzka istota jest ważna w oczach Boga i darzona miłością tak wielką, że Bóg nie zawahał się dla ocalenia człowieka (każdego z osobna) samemu przyjąć ludzką postać i wziąć na siebie ludzką winę, wymazać ją poprzez mękę i śmierć na krzyżu, aby odnowić zerwaną więź, otworzyć drogę do nieba dla ludzkich dusz, ustanowić nowe i wieczne przymierze między Bogiem a ludzkością. Wniebowstąpienie Jezusa było ostatecznym przypieczętowaniem przejęcia pełni władzy nad stworzonym światem. A Jego krzyż stał się mostem łączącym Boga z człowiekiem. Wspaniałe zapewnienia o Bożej miłości nie do jednego narodu, ale do każdej ludzkiej istoty – także błądzącej – znajdujemy w przypowieściach np. o zaginionej owcy, o synu marnotrawnym, o Sądzie Ostatecznym. W cytowanych tu już sentencjach, takich jak: „Szabat jest dla człowieka, nie człowiek dla szabatu”, albo; „większa jest radość w niebie z jednego grzesznika, który się nawraca, niż z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy nie wymagają nawrócenia”. Ten sam sens ma wielokrotnie powtarzana przez Jezusa przestroga przed sądzeniem bliźniego, (bo tylko Bóg zna serce człowieka) oraz wezwanie do przebaczania winowajcom, miłowania nieprzyjaciół, modlenia się za prześladowców. W ten sposób spoza rozdartej zasłony przybytku starotestamentowego Prawa i surowej sprawiedliwości, wyłoniła się twarz łagodnego Boga kochającego człowieka miłością miłosierną, wybaczającą, bezwarunkową! Każdy kochający ojciec daje swoim dzieciom wolność, ponieważ ma zaufanie do ich rozsądku i wrażliwości. Ale jeśli jest mądry, wie, że dziecko nie rodzi się dorosłe, nie posiada rozsądku i wrażliwości osoby dojrzałej, dlatego kształtuje swoje dzieci stopniowo, dając im odczuć swoje niezadowolenie, kiedy krzywdzą się między sobą. Chce, aby one kochały się wzajemnie tak, jak on je kocha. A do tego muszą dojrzeć. Dlatego narzuca im wymagania, aby stały się Prawem, w ramach, którego nauczą się szanować wzajemnie, aż dojrzeją do prawdziwej miłości. Czyli do Boga. To kolejny ważny aspekt fenomenu chrześcijaństwa. W żadnej innej religii poza judaizmem i chrześcijaństwem nie znajdziemy tak intymnej, rodzicielskiej więzi między Bogiem a człowiekiem. W Starym Testamencie więź ta obejmuje Izrael – Naród Wybrany. Chrystus tymczasem objawia ojcowską miłość Boga do każdego z nas, także tych najbardziej krnąbrnych i niewdzięcznych dzieci, które pragnie odzyskać i oczyścić w wieczności z wszelkich skażeń. (Tej czułej intymności nie znajdziemy już jednak w monarchicznym monoteizmie islamu, wywodzącym się wszak z tych samych, biblijnych źródeł.) Niezwykle istotne jest również to, że orędzie Ewangelii jest nie tylko orędziem miłości przebaczającej, ale także apoteozą wolności. Ludzie na ziemi są wolni. Dlatego każde dobro, które czynią jest ich zasługą, a każde zło – winą. Gdyż wolność idzie w parze z odpowiedzialnością. Jedynie niewolnik wykonujący pod przymusem cudze rozkazy nie ponosi winy za swoje działania. Człowiek zawsze może wybierać. Jezus swoim życiem dał fascynujący przykład i wzór człowieka wolnego. Wolnego od uzależnień zmysłowych, od lęku przed ludzką opinią, przed bólem, nawet przed śmiercią – idącego zawsze prostą drogą wewnętrznej prawdy i więzi z Ojcem. Chrystus to człowiek wolny w Bogu, a zarazem Bóg w człowieku; Bóg związany miłością, z której stworzył człowieka w świecie, oraz dla której człowieka przeznaczył. „Stworzyłem was z miłości i dla miłości” – mówi Bóg w Dialogu ze św. Katarzyną Sieneńską. Ale mówi tam także: „Stworzyłem was bez was, ale zbawić was bez was nie mogę”. Duch Ewangelii jest, więc duchem wolności. Każe nazywać Boga „naszym Ojcem”. Jesteśmy, więc dziećmi Bożymi obdarowanymi skarbem wolności. Lecz Bóg dał nam wolność z miłości i dla miłości. Jeśli więc używamy jej, aby zniewolić drugiego człowieka, albo siebie samego jakąkolwiek formą cielesnego czy mentalnego uzależnienia, Bóg staje w obronie zbrukanej wolności i w obronie naszej godności, jako Jego dzieci. Tak rozumiem dramat odkupienia, a także dramat każdego ludzkiego istnienia niemogącego odnaleźć wolności w Bogu i szukającego jej tam, gdzie znajduje jedynie zniewolenie i mękę. Zauważmy też, że w tym kontekście zupełnie inaczej wygląda kwestia różnych form liberalizmu – czy to w postaci praw człowieka, czy wolności ekonomicznej – gdyż są one istotnie zbieżne z duchem Ewangelii. Nie przypadkiem to właśnie w kręgu kultury chrześcijańskiej doszło do samorzutnych rewolucji liberalnych (francuskiej, amerykańskiej, wcześniej holenderskiej). Dlaczego nie było takich dążeń w kręgu kultury chińskiej, indyjskiej, czy arabskiej? Ponieważ kultury te nie zostały przeniknięte światłem i duchem Ewangelii w takim stopniu, jak kultura europejska. Oczywiście na poziomie programowych deklaracji liberałowie doby oświecenia odrzucali chrześcijaństwo, deptali zwłaszcza Kościół katolicki, wyśmiewali wiarę, jako zabobon, gloryfikując rozum i naukę, jako klucz do szczęścia i panowania nad światem. W istocie jednak ich liberalna umysłowość została ukształtowana właśnie przez ducha Ewangelii, ducha wolności, tolerancji i indywidualizmu, który w czasach defraudacji owego ducha przez instytucje nominalnie powołujące się na wierność Chrystusowi, znalazł taki, a nie inny sposób wyrazu i działania. Historia jednak pokazała, że prawdziwa wolność, równość i braterstwo możliwe są wyłącznie w Bogu. Bez Boga ludzie potrafią się jedynie niewolić (siłą lub manipulacją), wywyższać jedni nad drugich i z głębi serca sobą pogardzać, aż po komory gazowe. Dlatego stopień, w jakim zdołamy odnowić nasze rozumienie chrześcijaństwa we współczesnych uwarunkowaniach społecznych i cywilizacyjnych, będzie stopniem, a w jakim uda nam się ocalić nasze człowieczeństwo. Jarosław Moser

* Paradoksalnie takie rozumienie grzechu bliższe jest buddyjskiej teorii karmy, niż starotestamentowej idei grzechu. Buddyzm naucza, bowiem, iż człowiek gromadzi zasługi lub winy w procesie, w którym zasadniczą rolę odgrywają cztery czynniki: chęć wykonania czynu, świadomość jego konsekwencji, wykonanie i zadowolenie. Im więcej spośród tych czterech czynników zaangażowanych jest w daną aktywność, tym silniejszy będzie utworzony przez nią zapis karmiczny i tym bardziej odczuwalne skutki. Analogicznie też do chrześcijaństwa buddyzm wypracował teorię i praktykę usuwania owych karmicznych zapisów z podświadomości w ramach tzw. praktyki skruchy, która do złudzenia przypomina sakrament pokuty z jego pięcioma warunkami - świadomym rachunkiem sumienia, świadomym żalem za grzechy, świadomą spowiedzią, świadomym postanowieniem poprawy i świadomym zadośćuczynieniem. (Praktyka skruchy opisana jest w Sutrze Medytacji na Bodhisattwę Uniersalnej Prawości, która stanowi trzcią część Potrójnej Sutry Lotosu, uważanej przez niektóre szkoły buddyjskie za najważniejszą sutrę nurtu mahajany).

O wierności Prawdzie punktów dziewięć i o innych ziarnach słów kilka W ostatnich kilkudziesięciu latach niejeden katolik czuje się zagubiony w wielu istotnych kwestiach dotyczących wiary, Kościoła, liturgii, moralności, odniesienia do świata, do innych religii, do kwestii życia publicznego i do pewnych nowych zjawisk i nowych zachowań ludzi Kościoła. Zdaje się, że na niwie Kościoła ktoś posiał jakieś inne ziarna. Zmutowane. Kto? W jakim celu? Prawda z trudem toruje sobie drogę do umysłów i serc ludzkich. Od początku Kościoła był problem wierności Prawdzie. Wystarczy przeczytać pod tym kątem listy św. Pawła i pisma św. Jana! Czytając je, mamy dostęp do szerokiego spectrum tematów i problemów, które trapiły pierwsze wspólnoty chrześcijańskie. Już wtedy byli siewcy jakiegoś innego ziarna wprowadzający zamieszanie. Czy jest to dziwne, że i dzisiaj Prawda z trudem toruje sobie drogę do umysłów i serc ludzkich? Czy jest to dziwne, że i dzisiaj ktoś sieje wewnątrz Kościoła jakieś inne ziarna wprowadzając zamieszanie? Wobec pewnych nowości niejeden katolik zdaje się pozostawiony sam sobie i w niejednej kwestii nie znajduje autorytatywnej i jednoznacznej odpowiedzi. Jak owce bez pasterza. Brak integralnej spójnej wizji wiary, wizji, która harmonijnie obejmowałaby wszystkie dziedziny ludzkiego życia, staje się problemem wielu. Słowo Boże i Tradycja dają autorytatywne i pewne odpowiedzi. Bezpieczne. Prawdziwe. W tej sytuacji – i zawsze, i wszędzie – światła orientujące, bezpieczne, pewne i prawdziwe to przede wszystkim:

1. Bóg w Trójcy Świętej Jedyny, który po Soborze Watykańskim II nie zmienił poglądów,

2. Jezus Chrystus, który po Soborze Watykańskim II pozostaje „wczoraj i dziś, ten sam także na wieki” (Hbr 13, 8),

3. Niepokalane Serce Najświętszej Maryi Panny, pełne łaski (Łk 1, 28), rozważające tajniki Bożej Prawdy (Łk 2, 19),

4. Słowo Boże, w którym po Soborze Watykańskim II nie zmieniła się „ani jedna jota, ani jedna kreska” (Mt 5, 18),

5. Ewangelia, której po Soborze Watykańskim II nie zmienił żaden „anioł z nieba” (Ga 1, 8),

6. Tradycja, która pozostaje krystalicznym źródłem Bożego Objawienia,

7. Nieomylne Magisterium Kościoła, zawarte nade wszystko w sformułowaniach dogmatycznych,

8. Życiorysy wielkich Świętych, które pozostają bezpiecznym świadectwem Prawdy zrealizowanej w historii,

9. Pisma wielkich Świętych, w których Prawda Bożego Objawienia mieni się wieloma szlachetnymi barwami.

(Precyzuję: przez wielkich Świętych rozumiem wielkich Pasterzy, Doktorów Kościoła, Apologetów, tych, którzy zasłużyli na zaszczytne miano defensor fidei; np. św. Atanazy). Dziewięć punktów. Przynajmniej dziewięć punktów, na których można bezpiecznie oprzeć swoje dążenie do Prawdy, dawanie świadectwa Prawdzie, wierność Prawdzie. Jest taki tekst w Liście do Tesaloniczan, pisany z troską – wobec zakusów ludzi różnych siejących inne ziarno: „Przeto, bracia, stójcie niewzruszenie i trzymajcie się tradycji, o których zostaliście pouczeni bądź żywym słowem, bądź za pośrednictwem naszego listu” (2 Tes 2, 15). W poważnym dyskursie nie wypada powoływać się na personalne predylekcje. A jednak to napiszę: bardzo podoba mi się to słowo: „niewzruszenie”. Mniej personalnie: warto zauważyć, że w tym tekście słowo „niewzruszenie” jest! Jeżeli ktoś ogłasza tydzień modlitw o nawrócenie żydów, to taka inicjatywa mieści się w szlachetnej katolickiej perspektywie dziewięciu wyżej wzmiankowanych punktów. Inicjatywa bezpieczna. Podejmowana z troską i w Prawdzie. Choćby nam przyszło siać pośród wielu przeciwności i jawnego czy zakamuflowanego ostracyzmu ze strony tych czy innych czynników, hojnie siejmy zdrowe ziarno Prawdy czerpane odważną ręką z niewyczerpanego skarbca Tradycji. Niechże nas dobroczynnie rozświetli i umocni Słowo Boże, abyśmy zachowali wierność Prawdzie i abyśmy z odwagą i rozwagą podejmowali inicjatywy mające na celu zachowanie i przekazanie następnym pokoleniom krystalicznego skarbu Prawdy – depositum fidei:

„Przeto, bracia, stójcie niewzruszenie i trzymajcie się tradycji, o których zostaliście pouczeni bądź żywym słowem, bądź za pośrednictwem naszego listu. Sam zaś Pan nasz Jezus Chrystus i Bóg, Ojciec nasz, który nas umiłował i przez łaskę udzielił nam nie kończącego się pocieszenia i dobrej nadziei, niech pocieszy serca wasze i niech utwierdzi we wszelkim czynie i dobrej mowie!” (2 Tes 2, 15-17). Amen! ks. Jacek Bałemba SDB

Ukarany za wywiad dla „Frondy”. Teraz pozbawiony funkcji O. Maksymin Marek Tandek, charyzmatyczny franciszkanin, prowadzący modlitwy o uzdrowienie został niedawno pozbawiony funkcji rektora Wyższej Szkoły Filologii Hebrajskiej i przeniesiony z Torunia. Co ciekawe, nastąpiło to po publicznej deklaracji radnej Platformy Obywatelskiej, która stwierdziła, że „zniszczy” zakonnika – pisze Aleksander Majewski.

O. Maksymin - gorliwy franciszkanin, porównywany przez wiele osób do o. Pio, w 2003 r. stworzył przy parafii sporą wspólnotę modlitewną „UFNOŚĆ” (ok. 500 osób) i WSFH - pierwszą taką uczelnię w Europie (pomysł spotkał się z przychylnością bł. Jana Pawła II, który przyjął zakonnika na audiencji – przyp. red.). Oprócz tego, prawdziwą miłość wiernych zdobył dzięki modlitwom o uzdrowienie, które przynosiły efekty, wprawiające w zdumienie samych lekarzy. O jednym z takich przypadków pisałem w reportażu „Historia pewnego uzdrowienia” (czytaj TUTAJ). Jak się później okazało, był to tylko jeden z wielu dowodów na wspaniałe efekty modlitw zakonnika. Rozmawiałem również z osobami chorymi na nowotwór, które po modlitwach o. Maksymina powracały do zdrowia, mimo, że medycyna dawała im kilka dni życia! Franciszkanin zawsze był dostępny dla osób borykających się z wszelkimi problemami. – Bywało tak, że dostawał telefon o 22 od chorego z bardzo daleka, rzucał wszystko i jechał. Zawsze był pod komórką – wspomina parafianin o. Maksymina. Potrafił do dotrzeć do różnych osób: organizował zarówno tzw. msze charyzmatyczne, jak i bardziej tradycyjne nabożeństwa, jak Droga Krzyżowa ulicami dzielnicy Podgórze czy pielgrzymki na Jasną Górę i do Łagiewnik.

Kara za wywiad dla „Frondy” Zakonnik cieszył się sporą popularnością medialną. W 2009 r. o. Maksymin został uhonorowany przez czytelników „Gazety Wyborczej” tytułem „Torunianina Roku”, a o jego zaangażowaniu w dialog chrześcijańsko-żydowski zrobiło się głośno w całej Europie. Często udzielał wywiadów (również dla Frondy – przyp. red.), potrafił jednoczyć ludzi, którzy, na co dzień stali po dwóch stronach barykady… Wszystkiemu towarzyszyła niezwykła gorliwość. - Jestem słabym, biednym człowiekiem, ale ufającym w Miłosierdzie. Nie mówię, że ja mam siłę, a inni nie mają siły. Źródłem mojego doświadczenia miłości i pokoju, wewnętrznej wolności była, jest i zawsze pozostanie śmierć Jezusa na krzyżu, jego Zmartwychwstanie, jego rany. Podkreślam, że jest to bardzo szeroki i wieloaspektowy temat. Niemniej jednak, miłość Jezusa, jego obecność i bliskość, a także Matki Najświętszej, całej mariologii, jest źródłem mojego światła, pokoju, dynamizmu, który realizuje i który chciałbym do końca zrealizować – mówił mi kilka miesięcy temu o. Maksymin. Jeszcze w grudniu zakonnik zapraszał mnie na spotkanie modlitewne, byliśmy umówieni na kolejny wywiad. Właśnie przygotowywałem się do naszej rozmowy, gdy otrzymałem maila od jednego z franciszkanów z informacją, że o. Maksymin decyzją przełożonych został odwołany z funkcji rektora i przeniesiony do Gdańska. Autor wiadomości również nie otrzymał zgody na udzielenie wywiadu dla portalu Fronda.pl. Jak się później dowiedziałem, o. Maksymin został ukarany za naszą wcześniejszą rozmowę. Co ciekawe, sam zakonnik wysłał przełożonym wywiad i poprosił mnie o wstrzymanie się z jego publikacją. Przełożeni nie udzieli żadnej odpowiedzi, więc o. Tandek stwierdził, że rozmowa może zostać zamieszczona na portalu. Efekt? Oficjalna kara dla o. Maksymina za autoryzowanie wywiadu bez zgody zakonu (o sprawie dowiedziałem się od znajomego o. Maksymina - przyp. red.). Był to tylko jeden z wielu symptomów zmiany "klimatu" w zakonie, stwarzania sztucznych problemów i stopniowego ograniczania pola manewru o. Tandekowi. Sama rozmowa spotkała się z bardzo pozytywnymi reakcjami (czytaj TUTAJ) i nie budziła żadnych kontrowersji. O. Maksymin opowiedział o swojej działalności duszpasterskiej, zakonie franciszkańskim, jak i Wyższej Szkole Filologii Hebrajskiej, która przeżywała swój renesans. Jak widać komuś to przeszkadzało…

Zamiast telewizji modlitwa - Zawsze miał marzenia, żeby robić coś dla ludzi i szerzyć kult Miłosierdzia Bożego. Chciał nauczyć ludzi modlić się inaczej poprzez uwielbienie Ducha Świętego. Jednym z Jego pierwszych pomysłów to pielgrzymki do Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Łagiewnikach – mówi portalowi Fronda.pl Mirosław Ślęzak, mieszkaniec parafii. To właśnie po pierwszej pielgrzymce autokarowej w 2003 r. zakonnik postanowił założyć wspólnotę modlitewną "UFNOŚĆ", która na początku liczyła około 30 osób. Wierni spotykali się w kościele i w refektarzu. Już wtedy można było słyszeć wyrażane pokątnie opinie zakonników, że to duży kłopot. - Mieli więcej pracy, trzeba było siedzieć dłużej w konfesjonale, zwłaszcza w środy i pierwsze soboty miesiąca. Liturgia kończyła się o 21, a czasami i o 23 – wspomina Mirosław Ślęzak. O. Maksymin wprowadził całodzienną adorację Najświętszego Sakramentu, codzienną koronkę do Miłosierdzia Bożego o 15-tej, w której musiał uczestniczyć każdy kapłan. Jak wspomina jeden z rozmówców, niektórym zakonnikom nie podobało się, że nie mają satelity i "fajnego telewizora", ale zwykły kineskopowy odbiornik i kilka programów ze zwykłej anteny.

– Gdy 2 lata temu odwołano o. Maksymina z funkcji proboszcza, przyjechali diakoni z Wronek i w trakcie rozmowy padło zdanie: "W Toruniu w końcu jest normalnie. Nikt nic nie wymyśla i - tak jak wszędzie - nie trzeba nic robić" – mówi jeden z uczestników tamtego spotkania. Nie wszystkim z otoczenia zakonnika podobało się również jego zaangażowanie w dialog chrześcijańsko-żydowski, który – jak mówi Mirosław Ślęzak - bardzo leżał mu na sercu.

Pierwsze szykany W międzyczasie odwołano prowincjała O. Adriana Buchcika i powołano nowego – o. Filemona Jankę. - W zakonie frakcja przeciwna Maksyminowi obsadziła wszystkie ważniejsze stanowiska i zaczęła się powolna nagonka na ojca i powolne wyniszczanie – mówi mieszkaniec parafii świętych Piotra i Pawła w Toruniu.

- Zanim pojawiły się inne wątki, zaczęła się zazdrość i zawiść współbraci o. Maksymina. Poprzedni prowincjał popierał działania o. Maksymina, ale został pozbawiony funkcji i co, ciekawe, również ukarany – mówi portalowi Fronda.pl Dorota Cichowicz ze wspólnoty „UFNOŚĆ”. Również nowy proboszcz parafii o. Robert Nikel nieprzychylnie patrzył na działalność duszpasterską o. Maksymina. Pomimo obietnic, że nie będzie niczego zmieniał, po kilku miesiącach odsunął zakonnika od odprawiania Mszy świętej w środę wieczorem dla wspólnoty „UFNOŚĆ”. Oficjalnym powodem decyzji miały być skargi parafian na „zbyt długie” nabożeństwa. Członkowie wspólnoty nie pozostali obojętni. - Kilkakrotnie spotkaliśmy się z o. Robertem, aby pozwolił odprawiać Maksyminowi Msze święte z oprawą wspólnoty "UFNOŚĆ", jeśli nie w środę o 18.30, to może o 19.30 lub w innym terminie. Niestety nie zgodził się na to – mówi Mirosław Ślęzak. Wierni zdecydowali się zwrócić do biskupa, prowincjała, kard. Dziwisza, a nawet do Watykanu. Stale utrudniano im kontakt ze zwierzchnikami. - Sekretarz biskupa podał nieprawdę wskazując, że nie dostał żadnej pisemnej prośby o spotkanie z biskupem. Wszystkie listy w tej sprawie wysyłaliśmy za potwierdzeniem odbioru i mamy na to dowody – tłumaczy Dorota Cichowicz. Niestety ich starania okazały się bezskuteczne, chociaż otrzymali „zielone światło” ze strony Watykanu. – Rozmawiałem z przedstawicielem Watykanu, który zajmuje się ruchami Nowej Ewangelizacji i usłyszałem, że jeżeli istnieje taka wspólnota, to ma prawo do swojej Mszy. Ukierunkowano mnie, abym poszedł z tym problemem do biskupa. Tak też uczyniłem. Co prawda biskup wysłał sugestię do prowincjała zakonu, ale nic to nie dało – tłumaczy członek wspólnoty „UFNOŚĆ”. Środowe nabożeństwa nie były jednak jedynym przejawem aktywności wspólnoty o. Maksymina. Kilka lat temu zakonnik wprowadził Msze św. o uzdrowienie, wynagradzające Niepokalanemu Sercu Maryi, które były odprawiane w pierwsze soboty miesiąca. Na Msze przyjeżdżali ludzie z całej Polski. Do Torunia ściągały autokary nawet ze Starogardu Gdańskiego, z Lędorka, Zamościa, Szczecina, Gdańska i innych odległych miast. Trudno się dziwić, bo modlitwy o. Maksymina przynosiły niezwykłe owoce: liczne uzdrowienia, nawrócenia i wzrost pobożności wśród ludzi. Jak ten fakt wykorzystał proboszcz? Od tego roku Msze o uzdrowienie nie są odprawiane… - Próbowałem przekonać proboszcza do zmiany decyzji. Tak po prostu, po ludzku. Mówiłem, że moja żona od 10 lat jest chora na nowotwór, a te Msze były dla niej ukojeniem. Proboszcz z kamienną twarzą odpowiedział, że tu chodzi o o. Maksymina, a nam się dostaje tylko rykoszetem – mówi uczestnik Mszy św. o uzdrowienie. Jeszcze przed odwołaniem zakonnika, można było odczuć dziwną atmosferę, jaką usilnie próbowali stworzyć jego współbracia. Jeden z parafian przywołuje anegdotę, która wiele mówi o sytuacji, jaka panowała od kilkunastu miesięcy: - Rok temu przepaliły się żarówki w prezbiterium, a Maksymin miał numer telefonu do osób, które zakładały oświetlenie. Powiedziałem o. Robertowi, aby poprosił o. Maksymina o numer telefonu. Upłynął miesiąc, więc zapytałem czy proboszcz ma numer telefonu, na co odpowiedział, iż nie spotyka zakonnika. Tymczasem mieszkali na tym samym piętrze i jedli w tej samej jadalni. Później dowiedziałem się, że o. Robert nie dość, że nie podaje ręki o. Maksyminowi, to również z nim nie rozmawia – tłumaczy mężczyzna. Niechęć proboszcza do charyzmatycznego zakonnika można było odczuć podczas pożegnania o. Maksymina Tandeka. O. Robert Nikiel nie dopuścił, aby odbyło się w kościele, a także zabronił odprawienia pożegnalnej Mszy św. w gmachu Wyższej Szkoły Filologii Hebrajskiej, stworzonej przez franciszkanina. – Pan wie jak mu było przykro? To bardzo smutne. Odwołali go? Trudno, sam o. Maksymin przyjął to z niezwykłą pokorą. Ale dlaczego potraktowali go jak psa? – mówi mi zasmucony parafianin. Nie tylko on był wstrząśnięty zachowaniem przełożonych zakonnika. Mieszkańcy parafii na Podgórzy sami zadbali o honory dla zasłużonego duszpasterza. Utworzyli szpaler z flagami „Jezu, ufam Tobie” i skandowali hasło: „Pokój i dobro”. Wierni rozpoczęli również tzw. protest grosikowy, który polega na wrzucaniu na niedzielną tacę jednogroszówki. Przeprowadzka zakonnika nie zakończyła konfliktu. Chociaż o. Maksymin prosił wiernych o zachowanie spokoju i posłuszeństwo, osoby zaangażowane w działalność wspólnoty „UFNOŚĆ” nadal spotykają się z niechęcią ze strony proboszcza. – Proboszcz wyrzucił mnie z Rady Parafialnej. Oficjalnym powodem była moja przynależność do Trzeciego Zakonu, ale powszechnie wiadomo, że nie jest to prawdziwy powód odsunięcia mnie od działalności na rzecz parafii. Zostałem odsunięta zarówno od rady, jak i od Koła Różańcowego, gdzie byłam główną zelatorką. Co ciekawe, to właśnie proboszcz chciał kiedyś, żebym była członkinią Rady Parafialnej. Proboszcz powiedział: „Poradziłem sobie z Tobą w Żywym Różańcu i tu też sobie poradzę z siostrą w Zakonie”. – mówi Krystyna Pajor ze wspólnoty „UFNOSĆ”. – Proboszcz zakazał mi nawet organizowania corocznych pieszych pielgrzymek. Natomiast współbracia o. Maksymina, którzy chodzą po kolędzie, obgadują nas. O. Maksymin nigdy, nawet w ostatnim czasie, nie powiedział nic złego na pozostałych zakonników. Milczał na ten temat – tłumaczy kobieta.

Radna PO: Zniszczę go Zastanawia tylko fakt, dlaczego wygnanie o. Maksymina nastąpiło po publicznej deklaracji toruńskiej radnej Platformy Obywatelskiej, która powołując się na swoje znajomości z kapłanami i biskupem, publicznie stwierdziła, że „zniszczy” zakonnika, tak, aby zniknął z Torunia, wraz ze swoimi nabożeństwami. Taką relację potwierdzają w rozmowie z portalem Fronda.pl uczestnicy pielgrzymki w Medjugorje, na której radna wypowiedziała szokujące słowa. Pragną jednak zachować anonimowość, ponieważ obawiają się, że działaczka PO może zniszczyć im życia. – Ona bardzo dużo może – mówi mój informator. Barbara Królikowska-Ziemkiewicz, bo o niej mowa, przez kilka lat współpracowała z o. Maksyminem, często można było ją zobaczyć w otoczeniu zakonnika. - Na początku, gdy szkoła została wybudowana i otwarta wszystko było w porządku. Basia pomagała Maksyminowi i zajmowała się sprawami szkoły, ale okazało się, że studentów nie ma, a koszty są wysokie. Maksymin zaczął szukać sponsorów i znalazł. Po kilku miesiącach rozmów udało mu się namówić Grażynę i Romana Karkosików do finansowania uczelni – mówi mi znajomy radnej. - Karkosikowie powołali fundację „Haskala” i zobowiązali się do przekazywania na WSFH corocznie 2 milionów złotych, ale postawili dwa warunki: rektorem musi być o. Tandek, ponieważ tylko jemu ufali, a Basia nie może mieć nic wspólnego ze szkołą. Basia bardzo to przeżyła i od tej pory szukała pretekstu, aby zemścić się na zakonniku – tłumaczy mężczyzna. To nie wszystko. Jak poinformował toruński dziennik „Nowości”, franciszkanie zaciągnęli kredyt w banku Królikowskiej-Ziemkiewicz, a inwestorem zastępczym była firma Inwestor Kombia Consulting sp. z o.o., w której radzie nadzorczej zasiadała radna. Dotychczasowe problemy uczelni sprawiły, że Roman Karkosik wolał powołać fundację, aby samemu kontrolować pomoc finansową. „Dotychczasowe prowadzenie tej inwestycji budziło nasze poważne wątpliwości. Firma pełniąca rolę inwestora zastępczego została wybrana bez uwzględnienia zasad konkurencji, raziła wysokość kwoty, za jaką to robiła. Kombia zarobiła na budowie szkoły blisko pół miliona złotych” – powiedział „Nowościom” prezes fundacji „Haskala” Edward Wąsiewicz. To nie jedyna porażka KrólikowskiejZiemkiewicz. 7 września 2010 r. podczas posiedzenia senatu WSFH nie została, pomimo swoich oczekiwań, kanclerze uczelni. Podobno był to dla niej spory cios. Tymczasem przeciwko o. Maksyminowi wystawiano coraz cięższe działa, jak np. oskarżenie o narażenie zakonu na straty finansowe. Ostatecznie zakonnika oczyściła z zarzutów watykańska Kongregacja ds. Życia Konsekrowanego. Jak się okazuje, to nie pierwsza wolta w 22-letniej karierze radnej Królikowskiej-Ziemkiewicz. Często zmieniała ugrupowania polityczne, rozpoczynała i kończyła kolejne znajomości z proboszczami lokalnych parafii. „Jesienią 2005 r. wywołała skandal. Jako szefowa Komisji Oświaty Rady Miasta chciała przemówić na otwarciu Szkoły Podstawowej nr 3 na Koniuchach. Nie zgodziła się na to dyrektorka placówki. Radna się obraziła, bo uważała, że przyczyniła się do budowy szkoły i głos jej się należy. Po kilku tygodniach tygodniach odwiedziła szkołę z komisją. Zapytała uczniów, czy wiedzą, kim jest. Nie wiedzieli, więc miała przy dzieciach stwierdzić, że na miejscu dyrektorki złożyłaby rezygnację. Tej ostatecznie nie spotkał los ojca Maksymina” – pisze dziennikarz „Nowości” Marek Nienartowicz. Próbowałem skontaktować się z Barbarą Królikowską – Ziemkiewicz. Gdy powiedziałem, że reprezentuję portal Fronda.pl, usłyszałem, że p. radna ma prawo do odpoczynku, natomiast, gdy chciałem poprosić o wyznaczeniu dogodnego terminu do rozmowy, odłożyła słuchawkę… Podobnie postąpiła z dziennikarzami lokalnej prasy. Równie enigmatyczni są zakonnicy, zarówno z Poznania, jak i toruńskiej parafii, tłumaczący, że to sprawa „wewnątrzzakonna”. Odmówili dziennikarzom komentarzy w tej sprawie. O. Maksymin również nie może publicznie się wypowiadać – dostał zakaz od prowincjała. Przyjmuje to z pokorą. Przebywa obecnie w jednej z biedniejszych dzielnic Gdańska – Nowym Porcie i nie załamuje rąk. Podobno planuje zorganizowanie Mszy o uzdrowienie w swoim nowym miejscu pobytu. Tymczasem mieszkańcy Torunia z utęsknieniem czekają w powrót swojego duszpasterza. Wierzą, że decyzja zostanie zmieniona i o. Tandek wróci na Kujawy. Ich zaangażowanie w obronę zakonnika i spokój, jaki towarzyszy ich działaniom, budzą podziw. - Zdajemy sobie sprawę, że nie wolno nam oceniać kapłaństwa poszczególnych duchownych, ale gdy widzimy coś gorszącego wśród duchowieństwa, to naszym obowiązkiem jest donieść o tym organom kościelnym, co zresztą normuje nawet prawo kanoniczne – tłumaczy Dorota Cichowicz. Jak widać, nauka zakonnika nie poszła w las. - Nawet jeżeli ktoś jest negatywnie nastawiony, ma jakąś agresję, tłumaczę to tym, że wynika to z jakiejś niewiedzy, z jakiegoś zranienia. Myślę, że im więcej poznajemy – tutaj używam słowa z egzegezy biblijnej św. Jana – naszego Boga, im więcej doświadczamy miłości naszego Stwórcy, tym łatwiej jest nam wznieść się ponad podziały. (…) Do każdej jedności, do każdego zjednoczenia potrzeba jakiejś ofiary. Potrzeba jakiegoś poświęcenia – powiedział mi kiedyś o. Maksymin. Oprócz zgorszenia wśród wiernych, pozbycie się charyzmatycznego franciszkanina, przyniosło kryzys Wyższej Szkoły Filologii Hebrajskiej. Studenci opuszczają uczelnię, Roman Karkosik już jej nie finansuje, w efekcie, czego piękny, nowoczesny gmach zaczyna świecić pustkami. A przecież była to pierwsza tego typu placówka oświatowa w Europie… Czyżby dla franciszkanów rozwój własnej uczelni był sprawą drugorzędną? Co wówczas należy uznać za ich priorytet? Pozbycie się duszpasterza, który stanowił o sile zarówno zakonu, parafii, jak i WSFH?

Aleksander Majewski

KŁAMSTWA ZAŁOŻYCIELSKIE I i II PRL o II RP. Rola szeptanej propagandy: od agentów wpływu do „użytecznch idiotów” na przykładzie jej zastosowania na portalu NE. Peerelowskie liczby i”fakty” kłamły i kłamią tak jak ich twórcy –uprzednio zwykle cenzorzy i propagndziści w I PRL, a obecnie działający pod szyldem dziennikarstwa lub „auorytertów agenci wpływu obcych wywiadów w II PRL. Niestety kłamstwa te i manipulacje trafiają na podatny grunt, jaki stanowią rozsiewający je powszechnie wśród całego społeczeństwa tzw. „użyteczni idioci”. A tych ostatnich za sprawą komunistycznej pseudoedukacji uprawianej wobec trzech ostatnich pokoleń w narodzie nie brakuje. Ewidentny i wręcz klasyczny przykład tak uprawianej przez rozsiewanie antypolskiej propagandy stanowi sprawa zamieszczonego na NE postu:

http://jkm.nowyekran.pl/post/37757,liczby-rozstrzygaja

Jak twierdzi, a raczej powtarza (bezmyślnie czy umyślnie?- każdemu pod rozwagę) Janko Mikki: „Pod okupacją "bandyty spod Bezdan” i jego towarzyszy "do końca swojego istnienia II RP nie zdołała osiągnąć poziomu gospodarczego z r. 1913”.Jestem zawziętym wrogiem II RP. Krzysztof Pilawski: przypomina w „Przeglądzie”, że II RP pod okupacją „Bandyty spod Bezdan” i Jego towarzyszy „do końca swojego istnienia nie zdołała osiągnąć poziomu gospodarczego z r.1913 …Zbigniew Landau i Jerzy Tomaszewski wyliczyli, że w porównaniu z 1913 r. spadek produkcji przemysłowej na mieszkańca w 1938 r. - w roku najlepszej koniunktury – wynosił 18%”. I dalej ciągnie „Polska się nie rozwijała właśnie, dlatego, że II RP niszczyła podatkami prywatny przemysł i rolnictwo – a zrabowane pieniądze wylała m.in. w te absurdalne Wielkie Budowle Socjalizmu jak COP, czy Gdynia” Po takim poscie nasuwa się myśl, co może łączyć etatowego medialnego„prawicowca”, za jakiego ma uchodzić Janko Mikki, z komunistycznymi demagogami (Pilawski, Landau, Tomaszewski), których propagandowe wypociny służace utrwalaniu I PRL, tak namiętnie cytuje niczym niepodważalne boskie prawdy objawione? Zacznijmy od autorytetów naukowych Jasia Mikki: duetu Landau-Tomaszewski

Obaj z autorzy cytowanego przez Mikki’ego „dziełka” całe swoje „profesorskie kariery” wywodzą się z okresu komunistycznego, gdy tytuł naukowe mogły uzyskać jedynie osoby w pełni akceptujące tzw. zasady ustrojowe PRL i kierujące się nimi w swojej działalności (art. 30 ust.6 ustawy o stopniach naukowych z 31.03.1965r). „Nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. To popularne w PRL porzekadło odnosiło się nie tylko do wojska i milicji. Było aktualne w każdej sferze życia. Tak rodzili się także „profesorowie” znający jedynie słuszną drogę – wdrażania choćby i po trupach kryptorasistowskej dialektyki i praktyki tzw. marksizmu-leninizmu Tak też ,gdy oba „autorytety naukowe” Mikki’ego ds. II RP zaczynali pnąć się po szczeblach uniwersyteckiej kariery, ani realne wykształcenie i umiejętności nie decydowały i nie miały w tej kwesti znaczenia ! Karierę w nauce ułatwiały liczne nadawane a priori z góry formalne stopnie, tytuły i stanowiska —ponieważ w opinii władz ministerialnych i partyjnych od dokonań merytorycznych liczyły się bardziej dokonania organizacyjne i członkostwo w PZPR; Im ktoś był większą świnią, moralną mendą i kapusiem wobec bliźnich, tym wyżej awansował, a PZPR była dla owych karierowiczów matecznikiem i przepustką do zaszczytnych wyniesień. Sowiecka ekspozytura na Polskę - MBP/PPR/ PZPR- lansowała program pełnej bolszewizacji szkolnictwa wyższego w Polsce, realizowanej poprzez unifikację szkół wszystkich typów, eliminację wybitnych uczonych, reorientację utylitarną programów nauczania;. Autonomię uczelni zniesiono ustawą z 15 XII 1951; rozbudowano cenzurę, w sposób zorganizowany inwigilowano środowisko, uruchomiono ofensywę ideologiczna „na froncie nauki”. Każda z nauk ma przede wszystkim służyć indoktrynacji i wynarodowieniu kolejnych pokoleń i przerobieniu ich wg wzorca sowieckiego niewolnika, zaś rzetelnoość, wiarygodnosć dobieranych w tym celu naukowców była sprawą najwyżej trzeciorzędną lub w ogóle nie istotną. W tym celu 17 stycznia 1950 r. Biuro Polityczne postanowiło powołać Instytut Kształcenia Kadr Naukowych przy KC. Utworzono wydziały ekonomii politycznej, historii, filozofii. Ruszono oczywiście z imieniem Stalina na ustach; rozbudowywano komunistyczną administrację wszystkich szczebli, co pozwoliło kontrolować i w pełni infiltrować bezpiece poprawność polityczną nowych kadr naukowych. Pozwoliłó to zniszczyć morale oraz więzi środowisk uniwersyteckich; W ten spośób uczelniami zwładnęła żydobolszewcka „oprycznina”. Zwrócili na to uwagę nawet sowieccy wizytatorzy PRL. Według ich raportu IKKN promowała głównie „niepolskich” specjalistów, uznając, że „Polacy nie nadają się do pracy naukowej”[1] Zadekretowano, że w Polsce wolno uprawiać tylko naukę opartą na sowieckim światopoglądzie walki klas. To znaczy taką, która przyjmuje za aksjomat, że każda nauka ( w tym także historii) inna niż w danej chwili obowiązująca, ma charakter burżuazyjny, antyradziecki, faszystowski. Wyszkoleni na IKKN naukowcy zajęli wkrótce miejsca wyrzucanych z uczelni polskich filozofów, historyków i ekonomistów. Reżim bolszewicki przejął całkowitą kontrolę nad wydawnictwami naukowymi, które podano biurokratycznej kolektywizacji powołano Państwowe Wydawnictwo Naukowe (PWN) wdawnictwo opartej o wzór sowiecki PAN i wiele innych, gdzie wielkie nakłady uzyskiwała drukowana bolszewicka propaganda pod szyldem tzw. literatury społeczn-politycznej o właściwie zerowym poziomie merytorycznym. (do takich własnie ówczesnych pseudonaukowych gniotów należy własnie wydane w 1960r, a obecnie cytowane Janka Mikki’ego dziełko towarzyszy Landaua i Tomaszewskiego

(kwestia mertytorycznej wartosci tego „dziełka” podjęta zostanie dalej) Publikacje odgórnie uznane za obce ideologicznie, np. podważające wiarygodność obowiązujących wtedy przejść nie mogły. Mimo tzw. „odwilży 1956” stosunek sowieckiego reżimu PRL do nieśmiałych prób rehabilitacji II Rzeczypospolitej i w ogóle do rzetelnego sposobu uprawiania nauki historycznej pozostawał jak w okresie stalinowskim jednoznacznie represyjny. Także zmiany, które nastąpiły po mistyfikacji „odwilży 1956r” były bardzo powierzchowne i dla nauki nadal negatywne. Z odchodzącym pokoleniem przedwojennych uczonych znikał również tradycyjny etos ludzi nauki; rozwijała się sfera działań pozornych i wygodna zasada brania apanaży na wielu posadkach „naukowych” Już wtedy wyraźnie widoczne były efekty polityki kadrowej rezimu PRL prowadzonej od 1945 r. Istniała już na uczelniach stosunkowo liczna grupa profesorów i samodzielnych pracowników naukowych – członków PZPR, Do tego dochodziła młodsza kadra naukowa, dobierana już głównie w okresie stalinowskim i w znacznie większym stopniu związana z PZPR. Najsilniej własnie zmiany te było widać wśród historyków dziejów gospodarczych i najnowszych (XIX i XX w.). Wśród tych ostatnich szybką karierę robili popierani przez władze absolwenci IKKN/INS –przeważnie litwackie bękarty, którzy dominowali zwłaszcza w ośrodku Warszawki. Spośród owych demagogów-„historyków” dziejów najnowszych absolwentem IKKN/INS jest własnie współautor cytowanego przez Mikki’ego „dziełka” Jerzy Tomaszewski, Warto, więc może nawiązać do zrobienia błyskotliwych karier przez obu autorów „dziełka” w przedstwionych ówczesnych realiach upadku i niszczenia nauki w Polsce.. Zbigniew Władysław Landau ur. 1931 r. Od września 1948 r. należał do ZMP, równocześnie pracując, jako przewodniczący zespołu redakcyjnego biuletynu “Wasza Praca”. W grudniu 1949 r. wstąpił na Wydział Planowania Finansowego Szkoły Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie.Prace redakcyjne kontynuował po wstąpieniu na SGPiS w gazetce dziennej ZMP, a później w ZSP. „Robotę naukową” rozpoczął Z. Landau - początkujący student, jako zastępca asystenta przy Katedrze Materializmu Dialektycznego i Historycznego SGPiS w roku 1950/51! Stopień magistra ekonomisty uzyskał jeszcze w okresie tzw.czasów stalinowskich 1 lipca 1955 roku. Również w tym okresie otworzył przewód doktorski przy Katedrze Historii Gospodarczej SGPiS. Jerzy Tomaszewski (ur. 1930); tytuł magistra od historii gospodarczej uzyskał w Szkole Głównej Planowania i Statystyki w 1954 (!) Zatrudniony już, jako student w SGPiS w okresie terroru stalinowskiego 1950-1954 jako zastępca asystenta i asystent (Katedra Historii Gospodarczej), następnie kolaborował, jako jako aspirant w Instytucie Nauk Społecznych przy KC PZPR. w latach 1954-1956 Jak właśnie te czasy zdobywania pierwszych szlifów przez przyszły duet „naukowców” SGPiS opisuje były profesor SGH Drewnowski : „Do Warszawy przyjechałem 23 lutego 1946 i tego dnia wieczorem zgłosiłem się do SGH. Szkołę zastałem w postaci takiej, jaką miała przed wojną, a więc jako prywatną uczelnię posiadającą pełnie prawa akademickie i działającą na podstawie ustawy z 1933 roku. W połowie września 1949 nastąpiła sowietyzacja SGH. Operacja ta była przeprowadzona bez uprzedzenia uczelni, chociaż oczywiście była poprzedzona plotkami, że coś się szykuje. Nastąpiła w ciągu jednego dnia, Dowiedzieliśmy się, więc, że SGH została upaństwowiona, że zmieniła nazwę na Szkołę Główną Planowania i Statystyki, że utworzono w niej cztery wydziały, że ma nowego rektora - prof. Czesława Nowińskiego i siedmiu nowych profesorów ściślej mówiąc zastępców profesorów, bo żaden z nich nie miał kwalifikacji akademickich.Dla każdego z nich utworzono nową katedrę. Byli to B. Blass, W. Brus, B. Minc, K. Owoc, L. Pawłowski, J.Z. Wyrozembski, S. Żurawicki. Dawnych profesorów odsunięto od wpływu na kierowanie uczelnią. Starszych, profesorów przeniesiono na emeryturę, dotychczasowego prorektora prof. Edmunda Dąbrowskiego zwolniono z pracy. "Zdejmowanie" z katedr nastąpiło w roku następnym 1950/51, kiedy utworzono katedry zbiorowe. W roku 1952 rektorem SGPiS został(były agent NKWD) prof. Oskar Lange[2]. W Szkole w dalszym ciągu rządzili w niej przybysze z roku 1949. Nowy rektor zajmował wysokie stanowiska państwowe i Szkołą mało się interesował. Młodą kadrę naukową zlikwidowano natomiast od razu, zwalniając natychmiast z pracy prawie wszystkich asystentów. Przerwano także wszystkie przewody doktorskie. Na to miejsce przydzielono do uczelni około dwudziestu wykładowców i kilku asystentów, przeważnie PPR-owców z różnych resortów gospodarczych. Ponadto wielu związanych z PZPR-em studentów III roku awansowało na asystentów.”Właśnie tym czasie, w tym miejscu i sytuacji zaczynali, jako studenci – asystenci: Landau i Tomaszewski - autorety naukowe Miki’ego! Sam prof. Drewnowski przedstawia dalszy rozwój komunistycznej kuźni kadr SGPiS: „Po powrocie z Ameryki we wrześniu 1959 r. stwierdziłem, że w SGPiS nastąpiły zmiany na gorsze. Wydział Ogólno-Ekonomiczny, którego byłem dziekanem, został zniesiony a mnie zdjęto z katedry ekonomii politycznej, którą miałem na tym Wydziale. Katedrę moją objął prof. Bronisław Minc (prowadzący „dziełko Landau’a i Tomaszewskiego).W 1969 r zdecydowałem się pozostać za granicą i po zakończeniu kontraktu w ONZ znaleźć inną pracę.”

Więcej z Autobiografii prof. Jana Drewnowskiego patrz:

http://akson.sgh.waw.pl/~lijas/archiwum/139/t15.htm

W takiej własnie sytuacji, w opisanym okresie lawinowo postępujących wynaturzeń w nauce Landau wraz Tomaszewskim wydają wg obowiazujących wytycznych kompartii „Zarys historii gospodarczej Polski 1918−1939.” Owo dziełko ukazało się w 1960 r., a w 1962 r. wyszło drugie, a w latach 1971, 1981, 1986, 1999 kolejne wydania. Podstawowa teza zawarta w „dziełku” (ta ulubiona Janka Mikki’ego i tow. K Pilawskiego o produkcji przemysłowej II R.P.) zasadza się na twierdzeniu: „Jeżeli przyjmiemy produkcję wyrobów przemysłowych w 1913r za 100, to wskażnik produkcji w roku 1938 wyniesie 94,5. Świadczy to o pewnym spadku produkcji przemysłowej w Polsce miedzywojennej… Po pierwsze rok 1938 był poza rokiem 1939 rokiem największej koniunktury gospodarczej w całym dwudziestoleciu międzywojennym, a wiec przeciętnie biorąc poziom produkcji w latach 1919-1937 był niższy niż przed I wojna światową. Po drugie – w okresie tym poważnie wzrosła liczba ludnosci zamieszkującej na ziemiach polskich; z 27,4 mln w 1921r do 35,1 mln w roku 1939.Tym samym produkcja liczona na 1 mieszkańca poważnie spadła w porówaniu z rokiem 1913 spadek ten wynosił w roku 1938 aż 17,,8 %, co świadczy o uwstecznieniu naszej gospodarki , o wzroście zacofania w porówaniu z innym krajmi kapitalistycznymi” Owa hipoteza opiera się na jednym i jedynym, nikomu obecnie nieznaym i niedostepnym źródle przywołanym jedynie w przypisach, (mimo iż kluczowym dla puenty to nawet nie obecnym we fragmencie w złączniku do „dziełka” ! ), na jednokrotnie (sic!) wydanej propagandowej pozycji w jeszcze okresie tzw. stalinowskim: „Materiały do badań nad gospodarką Polski”cz.I, Aneksy 1,2 str 161, 166!W opracowaniu tego podstawowego dla autorów „żródła” udział wzięli nieznani z jakichkolwiek ważnych dokonań naukowych ówcześni “naukowcy” SGPiS ze stalinowskim rodowdem: Lidia Beskid oraz Zygmunt Jan Wyrozembski. (To własnie ten Wyrozembskidelegowany przez Bermana i spółkę, jako jeden z desantu, komunistycznego awansu IKKN „profesorów” na SGH w 1949r, co doprowadziło do jej upaństwowienia i przekształcenia w wylęgarnię komunistycznego chowu nieudaczników dyrektorów - SGPiS!) Dalszych jakichkolwiek naukowych zasług autorów cytowanego “źródełka” brak w oficjalnym obiegu! Co istotne, następnych części owych„Materiałów do badań nad gospodarką Polski”tak i żadnych wznowień tego odkrywczgo dla tow. Landaua i tow. Tomaszewskiego żródełka wiedzy o produkcji w II RP nie popełniono nigdy więcej nawet w I PRL! Musiało być, więc ono rzeczywiście odkrywcze, ale tylko dla obu autorów. Sam okres i miejsce wydania tego „żródełka wiedzy o II R.P. (Wydaneprzez Polska Akademia Nauk. Zakład Nauk Ekonomicznych. Wyd W-wa 1956 r.) mówi sam za siebie o kwestii jego typowo radzieckiej „rzetelnosci” i „bezstronnosci” w kwestii podjętego tematu! Wracając do autorów rzekomego „żródełka” dla „dziełka”: Zygmunta Jana Wyrozembskiego

"brak innych niż tu przytoczne informacje o tak „zasłużónym naukowcu” w internecie. Brak też jakiegokolwiek dorobku wśród rzetelnych pozycji naukowych! Beskid Lidia także brak innych inforamcji poza jakimiś śladami autorstwa niewiele mówiacych ( i niewielele znaczących) skryptów akademickich SGPiS z okresu I i II PRL! Takżesamo utajnienie nieznanej dotąd metody badań oraz otrzymania takich, a nie innych wyników produkcji w obszarach późnieszej II R.P., jeszcze z 1913 r przez spółkę autorów Beskid i Wyrozembski wydaje się logiczną konsekwencją oczywistego przekrętu. Przy znaczącej dozie odwagi cywilnej i elementarnej uczciwości naukowej, (jakiej zdecydowanie brakuje obu autorom) “dziełka”, mozliwe było, co najwyżej określenie wielkości i proporcji produkcji, (choć bez militarnej!) z poszczególnych lat okresu niepodległosci na podstawie wydawanego już wtedy w Polsce Rocznika Statystycznego, (którymi danymi zresztą też można manipulować, co zresztą stale czynią Landau i Tomaszewski za pomocą wybiórczego stosowania roczników). Ale gdyby po ich stronie była rzetelność, to nie byłoby ich “naukowych” karier i nie otrzymaliby profesorskich tytułow w I PRL. Jeszcze znacznie trudniej, nawet przy zachowaniu elementarnej uczciwości naukowej będzie z tą rzetelnością w odniesieniu z 1913r. Mając nawet lotny umysł, trudno sobie jednak wyobrazić, skąd uzyskać dane o wielokości produkcji z 1913 r uzyskanej na obszarze trzech różnych państw w przez wszytkie poszczególne zakłady, które po latach znajdą się w obszarze państwa, którego powstania wtedy (poza określanym przez Janka Mikki, jako “bandyta z Bezdan”) nikt nie przewidywał! Siłą rzeczy nie prowadzono dla tych wybranych obszarów przyszłej Polski oddzielnej ewidencji produkcji ani w Austro-Węgrach, ani w Rosji, ani w Niemczech, o ile w ogóle w tym okresie prowadzono jakiekolwiek statystki produkcji dla całości któregoś tych państw ( jest to okres wyścigu i utajniania wielkości zbrojeń przed wzbierającą wojną w Europie)! Sami zresztą autorzy w pewnym momencie przy temacie wielkości zatrudnienia w przemyśle na obszarze II R.P. zaliczają ewidentną wpadkę i niechcący przyznają się do naciągań tych “wyników” dyskredytując tym samym własną tezę odnoszacą się do wielkości produkcji do 1913r pisząc: O stopniu rozwoju przemysłu polskiego w latach 1913-1939 mogłoby świadczyć porównanie liczby czynnych zakładów przemysłowych i zatrudnionych przez nie robotników w obu podanych latach. Dokładne porównanie jest jednak w tym wypadku niemozliwe, gdyż brak jest szczególowych danych zarówno o liczbie przedsiebiorstw przemysłowych na ziemiach polskich przed I wojną światową jak i o liczbie pracowników tych przedsiebiorstw. Mozliwe są tylko porównania wycinkowe.[3] Samo to wystarczy, jako świadectwo, co najmniej wątpliwej, o ile wręcz nie zerowej wiarygodności „dziełka” –czy raczej nazywając po imieniu propagandowego paszkwila duetu towarzyszy Landau –Tomaszewski. Po prostu odbyto, jak to zwykle w I PRL propagandowe czary mary i otrzymano z góry oczekiwane przez partyjnych zleceniodawców “wyniki”. I ten ewidentny fałsz popełniają dotąd wszystkie kolejne od 1960r wydania tego komunistycznego paszkwila. Obu też “autorytetom” owa “krecia robota” się opłaciła. Za owe przedstawione i dalsze podobne „zasługi” na polu antypolskiej działalności uprawianej także w preparowaniu kłamstw ustrojowych mających służyć utrwalniu i uwiarygadnianiu PRL, obaj autorzy “dziełka” zostali sowicie obsypani licznymi zaszczytami, tytułami i przywilejami przez decdentów “Polski lubelskiej”.

Z. Landau w styczniu 1964 r otrzymał stopień docenta. W latach 1965−1970 był kierownikiem Zakładu Najnowszej Historii Gospodarczej Polski w Katedrze Historii Gospodarczej SGPiS, w latach 1966−1967 dyrektorem Biblioteki SGPiS. Od roku 1975 do 1978 był prodziekanem do spraw nauki na Wydziale Ekonomiczno-Społecznym, a od 1978 r. wicedyrektorem Instytutu Ekonomii Politycznej. Był także nieprzypadkiem konsultantem ds. gospodarczych Pracowni Stosunków Polsko-Radzieckich PAN. Za te i podobne „zasługi” jak ów cytowany paszkwil Jeszcze w czasach I PRL w lipcu 1980 r. nadano Z. Landauowi tytuł profesora zwyczajnego nauk ekonomicznych.Od dnia 1 października 1987 roku Z.Landau jest kierownikiem Katedry Historii Gospodarczej SGPiS używającego bezprawanie w ramach „tansformacji” przybranego szyldu Szkoły Głównej Handlowej.

J. Tomaszewski - przez parę dziesięcioleci zdobywał ostrogi na deformowaniu historii Polski Niepodległej 1918-1939, żydobolszewicką propagandą, przedstawianiu jej, jako kraju absolutnej nędzy i stagnacji. Dziesięciolecia kłamstw o stagnacji gospodarki Drugiej Rzeczpospolitej Tomaszewski musiał przerwać w latach, gdy oczernianie dorobku Polski 1918-1939 stało się wskutek ogłoszenia „upadku komunizmu” trochę niemodne. Tomaszewski błyskawicznie przerzucił się na tematykę mniejszości narodowych. Z dnia na dzień stał się głównym specjalistą od badań stosunków polsko-żydowskich. Od 1985 bierze na etacie w Zarządzie Żydowskiego Instytutu Historycznego, Członek Rady programowej żydo-masońskiego antypolskiego stowarzyszenia „Otwarta Rzeczpospolita”. Fałszując nadal historię, jak kłamał tak i kłamie dalej. Kto raz przywykł do kłamania o historii, inaczej nie potrafi, a stracić może zgranicznych sponsorów od tak zawsze oczekiwanych srebrników? Wiecej o owym „autorytecie naukowym” Janka Mikki’ego patrz:

http://www.jerzyrobertnowak.com/artykuly/Nasza_Polska/lobby_filosemickie2.htm

Komunistyczna korporacja profesorów istnieje do obecnej chwili i ma się świetnie niczym w I PRL. Opisani tu profesorowie to tylko ewidentny przykład z całej masy podobnych im „autorytetów”. Osobników, którzy doszli swej pozycji wyłącznie zaprzedaniem się obcej służbie za wszelką cenę, „po trupach” i przeciw własnej Ojczyźnie. Co za tym oczywiste, by utrwalić uzyskany tą drogą swój status, gotowi sa podjąć wszelkie działania ze zdradą Kraju raz kolejny włącznie, przeciw każdej próbie weryfikacji ich faktycznych kwalifikacji? Weryfikacj, jaką może jedynie przynieść odzyskanie autentycznej polskiej państwowości i jej instytucji. Autentycznej, czyli nie takiej, jaką stanowi tracąca polityczny byt fasadowa mafijno –korporacyjna państwowość tzw. „III RP, „ale jaką właśnie stanowiła szczególnie od 1926r II RP! To też siła rzeczy jedna z grup zainteresowanych utrzymaniem i szerzeniem kłamliwej propagandy o II Rczeczypospolitej-prawdziwej Polsce okresu niepodległości. A to są właśnie autorytety naukowe „prawicowca” Janka Mikki’ego, który przeciwstawia je „Bandycie spod Bezdan” i krwiopijczej II RP!

Co w takim razie łączy deklarującego się, jako „prawicowca” Janka Mikki’ego ze stalinowskim agitorami uprawiajacym od dziesięcioleci po dziś dzień żydokomunistyczną propagandę I PRL? Co może skłaniać go do publicznego rozpowszechniania, jako naukowch, spreparowanych na kłamstwach tez bolszewickiej propagandy? Propagandy mającej zdyskredytować kolejnym pokoleniom Niepodległą Polskę po to, aby pomóc utrzymać uzyskanie za I i II PRL Stauts quo.

Czy w tej rozgrywce o polską państwową tożasamość Janko Mikki robi świadomie, jak tzw. „autortytety naukowe” za agenta wpływu, czy jest jedynie użytecznym idiotą? Idiotą, jakich za sprawą sowieckiej pseudoedukacji uprawianej wobec trzech ostatnich pokoleń wsród Polaków niestety także nie brakuje?

[1] W sprawozdaniu za okres od kwietnia do października 1951 r. sporządzonym przez G. Wasieckiego, M. Osadkę, N. Niekrasowa i A. Romanczenkę, Niekrasow pisał: „Schaff, Adler, Brus – polscy Żydzi popierani przez członków kierownictwa PZPR – przeprowadzają swoją linię w doborze kadr kierowniczego ogniwa wykładowców instytutu i aspirantów”. Na poparcie tej tezy wymienił m.in. Stanisława Ehricha, Jadwigę Siekierską, Leona Grosfelda, Stanisława Arnolda, Józefa Minca (brata Hilarego, ekonomistę). Wasiecki uznał politykę kadrową Instytutu za przejaw „rasistowskich teoryjek” o szczególnej predyspozycji Żydów do pracy naukowej i braku umiejętności Polaków w tej dziedzinie” (Anna Sobór-Świderska, „Jakub Berman. Biografia komunisty”, s. 378–379,

[2] Oskar Lange był Żydem, który w 1938 r. wyemigrował z Polski do Chicago, gdzie działał jako agent NKWD. a następnie - po zdradzie jałtańskiej oddelegowany ze Związku Sowieckiego do Polski, by oddać się wdrażaniu krptorasistowskiego komunizmu. Lange był m.in. zastępcą Przewodniczącego Rady Państwa PRL w latach 1961-64, kiedy premierem PRL był żyd Cyrankiewicz, który po październiku 1956 r. obiecał publicznie, obcinać będzie wszystkim Polakom ręce, którzy je podniosą na tzw. „władzę ludową” Lange był marksistą, teoretykiem tzw. ekonomii politycznej socjalizmu, mętnej pseudonauki, którą propaganda żydokomunistyczna mąciła tylko młodym ludziom w głowach. W praktyce Lange był figurantem wykorzystywanym do podpisywania planów eksploatacji ekonomicznej Narodu Polskiego przez kolonialno rabunkowy system sterowanej nakazowo z Moskwy żydokomunistycznej RWPG.

[3] Landau, Tomaszewski „Zarys historii gospodarczej Polski 1918−1939” wyd 1962r, str 243

Kościesza

Strzał w głowę Samobójcza próba płk prokuratora Mikołaja Przybył podczas konferencji prasowej. Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem - Juliusz Cezar Od wielu lat trwa kryzys na linii organizacyjnej wymiaru sprawiedliwości, a w szczególności w kwestii włączenia sadów wojskowych i prokuratur wojskowych do struktur cywilnych. Dziś była najbardziej dramatyczna odsłona tego kryzysu. Prokurator Mikołaj Przybył postrzelił się w czasie przerwy w porannej konferencji prasowej. Treść konferencji dotyczyła zarzutów stawianych Prokuraturze wojskowej w Poznaniu dotyczących naruszania tajemnicy korespondencji dokonywanej za pośrednictwem telefonów komórkowych oraz kwestii łączenia prokuratur cywilnych z wojskowymi. W tym zakresie nie zgadzam się z Prokuratorem Mikołajem Przybyłem. Mikołaj Przybył jest zdecydowanym przeciwnikiem dokonania takiej fuzji. Analiza malejącej ilości postępowań przed prokuraturami i sadami wojskowymi wskazuje na brak efektywności utrzymywania takiego pionu. Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby je włączyć do pionów cywilnych i utworzyć w nich wydziały ds. wojskowych. Jedno jest pewne – będą z tego tytułu oszczędności naszych pieniędzy. W kwestii podsłuchów stosowanych wobec dziennikarzy prokurator Mikołaj Przybył stwierdził, że do naruszeń prawa nie doszło. Mówił, że prokuratura miała podstawy prawne, by żądać od operatorów telekomunikacyjnych danych personalnych, danych połączeń i treści esemesów dziennikarzy. Żądanie to okazało się bezskuteczne. Operatorzy telekomunikacyjni tych danych nie udostępnili, bo tajemnicę korespondencji można uchylić tylko za zgodą sądu, której w tej sprawie nie było. A tak nawiasem, podobno dziewięć służb może podsłuchiwać nasze rozmowy. Osobiście dopatrzyłem się sześciu:

Policja – ustawa z dnia 6 kwietnia 1990 r. o Policji

- UOP – ustawa z dnia 6 kwietnia 1990 r. o Urzędzie Ochrony Państwa

- Straż Graniczna – ustawa z dnia 12 października 1990 r. o Straży Granicznej

- organy kontroli skarbowej – ustawa z dnia 28 września 1991 r. o kontroli skarbowej

- Wojskowe Służby Informacyjne oraz Żandarmeria Wojskowa – ustawa z dnia 21 listopada 1967 r. o powszechnym obowiązku obrony Rzeczypospolitej Polskiej.

Do tego dochodzą uprawnieni po wszczęciu postępowania, np. prokuratura. Podekscytowany prokurator Mikołaj Przybył przyłożył sobie pistolet do głowy i strzelił. Obecnie jest już po zabiegu. Życiu prokurator Mikołaja Przybyła na szczęście nie zagraża niebezpieczeństwo. Zresztą od początku ono nie zagrażało. Przed zabiegiem lekarze powiedzieli, że obrażenia pacjenta są powierzchowne, nie zagrażają jego życiu. Oznacza to, że zawodowy żołnierz, jakim był prokurator postanowił sobie odebrać życie i przyłożywszy pistolet do głowy strzelił. Na szczęście nie trafił. Może źle to określiłem. Trafił, ale w szczękę. Taki strzał nie może zagrażać życiu. Jest to wielkie szczęście. Życie człowieka ocalało. Dlaczego to zrobił. Konferencja prasowa nie pozwolła na znalezienie odpowiedzi na tak postawione pytanie. Zapewne czas przyniesie tą odpowiedź. Może się ona okazać niezwykle zaskakująca. W handlu obowiązuje złota zasada, w myśl której należy wpierw przekonać do towaru samego siebie. Jeżeli ktoś nie umie przekonać siebie – nie będzie też umiał przekonać innych. Ta złota zasada wywołała u mnie pytania:

Czy żołnierz, który nie potrafi trafić we własna głowę, będzie potrafił trafić w nieprzyjaciela?

Czy dużo mamy takich żołnierzy?

Czy wojskowy prokurator jest tak samo dobrym prokuratorem jak dobrym okazał się żołnierzem?

Jedno jest pewne – prokurator Mikołaj Przybył ożywił dyskusje dotyczącą reform w wymiarze sprawiedliwości. Być może będzie mógł parafrazować słowa Juliusza Cezara: Przybyłem, strzeliłem, zwyciężyłem

Uwaga!!! Przypominam o przygotowywaniu wpisów na „Dzień wolnego bloga” i wskazywaniu bądź pisaniu bajek do „Dnia z bajką”. Dla autorów przewidziane są karo – nagrody w postaci moich książekDziękuję Panu Andrzejowi Zwierzyńskiemu, który jako pierwszy zareagował na apel i wpis przygotował i bajkę napisał. Oczywiście zakwalifikował się do nagrody. Habich

Kolejna fałszywka nagłaśniana przez Henryka Pająka? W internecie kolportowane są fragmenty książki H. Pająka pt: „Chazarska dzicz panem świata”. Rozdział IV tej książki nosi tytuł „Czerwona symfonia”

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/2011/12/13/chazarska-dzicz-panem-swiata-rozdzial-iv-czerwona-symfonia-henryk-pajak/#more-16017

http://prawoslawnypartyzant.wordpress.com/2011/12/13/1479/

i napisany jest na podstawie – w moim przekonaniu – oczywistej i świadomej fałszywki. Nie jest to pierwszy przypadek, że H. Pająk daje się nabierać na żydowskie fałszywki. O takim fakcie wspomniał np. Albin Siwak w jego książce „Bez strachu”:„I tu Żydzi zadziałali bardzo chytrze. Wydali taką samą książeczkę. Taki sam papier i czcionkę. Te same symbole w tytule. Ale zawierał już nie 1700 nazwisk, a 2500. Wsadzili między Żydów – rdzennych Polaków (…). Nawet sam H. Pająk, autor wielu książek, korzystał z tej fałszywej broszury.”

http://wiernipolsce.wordpress.com/2010/12/03/albin-siwak-bez-strachu/

Rozdział o „Czerwonej symfonii” H. Pająk rozpoczyna wstępem, w którym na uwagę zasługuje wmawianie czytaczom wagi zamieszczonych „informacji”:

” Przedstawiony tu rozdział ma doniosłe znaczenie.”

„Jest to dokument o historycznym znaczeniu i nikt, kto pragnie rzetelnej wiedzy o żydobolszewizmie, nie może go zignorować. Brak wiedzy o tezach tutaj opisanych jest także niewiedzą i niezrozumieniem wszystkiego, co dotyczy głównych wydarzeń i perspektyw naszych czasów.”

„Tak nadzwyczajne i niewiarygodne były końcowe ujawnienia tajemnic, że nigdy nie ośmielilibyśmy się na publikację tych pamiętników, gdyby osoby i zdarzenia w nich wzmiankowane nie pokrywały się w pełni z faktami.”

„Zanim te wspomnienia ujrzały światło dzienne, przygotowaliśmy się pod względem faktów i ewentualnych zarzutów. Odpowiadamy całkowicie i osobiście za wiarygodność podstawowych faktów.”

„Zobaczymy, czy ktokolwiek będzie w stanie je podważyć…” Ja je podważam. Stwierdzam ponadto, że Henryk Pająk:

- albo jest do tego stopnia ślepcem i naiwniakiem, że zdolny był uwierzyć w „autentyczność” oczywistej fałszywki – czyli domniemanego stenogramu przesłuchania Christiana Rakowskiego przez Gawriła Kuźmiana (Rene Duwala),

- albo doskonale wie, że to jest fałszywka, a jednak stara się wmówić jego czytaczom, że stenogram przesłuchania jest prawdziwy, i że jest to dokument o historycznym znaczeniu i nikt, kto pragnie rzetelnej wiedzy o żydobolszewizmie, nie może go zignorować. Wątpliwości odnośnie autentyzmu owego „dokumentu o historycznym znaczeniu” są wielorakie.

- Christian Rakowski żył wiele lat w ZSRR, pełniąc tam różne funkcje.

http://pl.wikipedia.org/wiki/Chrystian_Rakowski

Znał, więc język rosyjski. Dlaczego wobec tego w celu przesłuchania go Stalin nakazał rzekomo ściągnąć z Francji agenta NKWD Kuźmina, aby ten po francusku wyciągnął z Rakowskiego tak niewyobrażalnie ważne informacje. Skoro Rakowski język rosyjski znał, a znał – to mógł go przesłuchać jakikolwiek zaufany moskiewski śledczy NKWD po rosyjsku. Odpadał przy tym kłopot tłumaczenia na język rosyjski dla podejrzliwego Stalina tak obszernych zeznań. Inna sprawa, że Gawrił Kuźmin też znał język rosyjski. Przecież „Zaproponowano mu studia w Moskwie, a on chętnie tę propozycję przyjął. Przeszedł przez ciężką szkołę NKWD i został zagranicznym agentem.” Gdyby, więc – co jest wysoce wątpliwe – Stalin do przesłuchania Rakowskiego potrzebował rzeczywiście ściągać z Paryża francuskiego agenta NKWD – panowie mogli rozmawiać po rosyjsku. Po to, aby Koba bez tłumacza mógł przesłuchać nagranie lub przeczytać stenogram przesłuchania. W tej wymyślonej historyjce, dla dodania rangi rzekomo złożonym przez Rakowskiego zeznaniom celowo dodano wiele elementów wziętych żywcem ze szpiegowskiego dreszczowca.

- Aby przesłuchać więźnia ściąga się „cieszącego się pełnym zaufaniem Stalina” agenta NKWD z Francji.

- Przesłuchanie Rakowskiego jest „potajemnie” nagrywane.

- „Technik” nagrywający w tajemnicy przed Rakowskim przesłuchanie w pomieszczeniu obok nie zna francuskiego – naturalnie w domyśle z tego względu, aby nie poznał wagi składanych przez Rakowskiego Kuźminowi zeznań.

Moje wątpliwości:

- Skąd wiadome jest, że Kuźmin cieszył się pełnym zaufaniem Stalina – który pełnym zaufaniem nie darzył praktycznie nikogo.

-, Po co przesłuchanie nagrywano w tajemnicy? Rakowski „mając na uwadze ratunek swego życia” zapewne zgodziłby się na jawne nagranie jego zeznań – chociażby po to, aby ich bez jego wiedzy nie zafałszowano.

- No i dlaczego Stalin miałby mieć większe zaufanie do francuskiego agenta NKWD Kuźmina i polskiego lekarza, niż do etatowego technika NKWD na stałe pracującego na Łubiance?

Jest to mało wiarygodne przede wszystkim, dlatego, że technik znający język francuski mógłby zweryfikować tłumaczenie zapisu przesłuchania dokonane przez niepewnego jeńca NKWD, lekarza polskiego pochodzenia, dra Landowskiego. Znając podejrzliwość Stalina należałoby raczej zakładać, że tekst przesłuchania zostanie przetłumaczony przez:

a) jak najbardziej wiarygodną i zaufaną osobę. A uprowadzony z domu przez NKWD dr. Landowski do takich nie należał.

b) Tłumaczenie zostanie przez inną osobę, również znającą świetnie francuski, zweryfikowane – choćby po to, aby Stalin miał pewność, że polski lekarz go nie oszukał.

c) Wygląda na to, że Stalin miał więcej zaufania do uprowadzonego przez NKWD dra Landowskiego, niż do etatowego technika z NKWD – co jest w moim przekonaniu absurdem.

Kolejna wątpliwość…

Tekst H. Pająka podaje następującą informację: Następnie doktor Landowski musiał tłumaczyć na język rosyjski w dwóch kopiach, dla Stalina i dla Gabriela (Gawriła). Odważył się, żeby potajemnie sporządzić trzecią kopię, którą głęboko ukrywał. Jeśli zeznania Rakowskiego były aż tak tajne, że nawet technik NKWD nagrywający przesłuchanie nie mógł znać języka francuskiego, to jest wykluczone, aby dr Landowski stenogram przesłuchania tłumaczył bez ścisłego nadzoru NKWD. W tym wypadku tłumaczenie stenogramu miałoby miejsce na Łubiance, a dr. Landowski byłby cały czas obserwowany przez funkcjonariusza NKWD – i po prostu nie miałby możliwości potajemnego sporządzenia kopii stenogramu przesłuchania. Tylko osoba niepoważna jest w stanie uwierzyć w to, że:

- Stalin przywiązuje tak ogromną wagę do sprawy, iż ściąga na przeprowadzenie przesłuchania Francuza-agenta NKWD,

- do nagrywania przesłuchania wyznacza technika nieznającego języka francuskiego,

- a na koniec pozwala na to, że niepewny jeniec NKWD dr Landowski dostaje w ręce tak niewiarygodnie ważne zeznania i podczas tłumaczenia ich stenogramu pozostaje bez ścisłego nadzoru NKWD. Dzięki czemu sporządza potajemnie trzecią kopię dla siebie. Od siebie dodam w tym miejscu – jeszcze bardziej zadziwiające jest to, że Stalin natychmiast po domniemanym przetłumaczeniu stenogramu przesłuchania nie nakazał zlikwidować dra Landowskiego. W ZSRR w czasach Stalina likwidowano taśmowo osoby, które w ten czy inny sposób weszły w posiadanie ważnych tajemnic. Dr Landowski nie był osobą cieszącą się zaufaniem ani Stalina, ani NKWD. A jednak go nie zlikwidowano. Mimo iż był w posiadaniu tak niewiarygodnie kompromitujących Stalina, komintern i żydo-bolszewię informacji. Na tym nie kończą się cudowne przypadki i zrządzenia losu, które sprawiły, że ów domniemany „dokument o historycznym znaczeniu” dostał się na Zachód. Dra Landowskiego nie zlikwidowano, mimo iż był w posiadaniu tajemnicy znanej jedynie Stalinowi, francuskiemu agentowi NKWD Kuźminowi i więźniowi NKWD Rakowskiemu. Co dziwniejsze – nie tylko go nie zlikwidowano, to jeszcze poruszał się swobodnie, bez nadzoru NKWD w terenie przyfrontowym, gdzie kręcili się hiszpańscy ochotnicy? To rzekomo jeden z nich znalazł przy zwłokach dra Landowskiego zeszyty zawierające m.in ów „dokument”. Co jeszcze dziwniejsze – dr. Landowski nosił przy sobie tak niewiarygodnie niebezpieczne dokumenty? Inaczej przy jego zwłokach hiszpański ochotnik by ich nie znalazł. A przecież dr Landowski:

- znał NKWD,

- wiedział, że jest jej jeńcem,

- wiedział, że NKWD wie, iż jest on w posiadaniu strasznej dla komunizmu wiedzy,

- wiedział, że w każdym momencie może zostać zatrzymany i poddany rewizji tracąc dokument i życie, a mimo to, zamiast ukryć tak ważny dokument w wydrążonej nodze stołu w labolatorium nosił go i inne zapiski przy sobie. Być może tylko po to, aby historia ta tak cudownie się zakończyła i aby różni pisarze i publicyści mieli, o czym pisać. Nie wiadomo np. dlaczego Landowskiemu, osobie znającej tak kompromitujące komunizm tajemnice NKWD pozwoliła wyjechać do Leningradu. Nie wiadomo też, dlaczego nie ewakuowano go przed nadciągającym frontem. Szczęśliwa gwiazda jak widać nie opuszczała owego tak ważnego dokumentu. Bo i ochotnik hiszpański znalazł się akurat tam, gdzie powinien, czyli w chacie gdzie leżały zwłoki. Znalazł zapiski, przeżył walki na froncie leningradzkim, (choć w czasie działań u boku III Rzeszy w ZSRR zginęło ok. 5 tys Hiszpanów), na koniec wrócił do domu i dzięki temu odtworzono zniszczone zapiski. Cała ta niewyobrażalnie tajemniczo wyglądająca historia celowo została tak wymyślona, aby na czytaczu wywrzeć jak największe wrażenie. Stalin ściąga ekstra agenta NKWD z Francji. Aby uniknąć przecieku nawet technik NKWD nagrywający przesłuchanie nie zna języka francuskiego. Ale na szczęście przebiegły i odważny dr Landowski oszukuje NKWD, robi potajemnie kopię, nie zostaje zlikwidowany, zeszyty z zapiskami nosi przy sobie, anonimowy hiszpański ochotnik znajduje je, wywozi na Zachód i prawda o zmowie żydo-bolszewików z banksterami zostaje światu ujawniona. Nie wierzę, że Henryk Pająk jest na tyle naiwny, aby w tę naciąganą historię wierzył.

Dlaczego ją, więc tak nagłaśnia i reklamuje? Na to pytanie niech każdy odpowie sobie sam. Opolczyk

Wczoraj grała WOŚP. Dlaczego nic na nią nie daję? Piszę o tym, co roku. Ale powtórzę - w dużym streszczeniu - bo może ktoś nie czytał? Przypuśćmy, że jestem jak najuczciwszym Władcą III RP. Wedle najlepszych ekspertyz powinienem w budżecie wydać miliard na tzw. „Służbę Zdrowia” i dwa miliardy na zbrojenia. Na wojsko trzeba by wydać więcej – ale, niestety, nie ma - bo trzeba dać na szpitale. Więc chcę tak właśnie podzielić budżet. Dowiaduję się jednak, że p. Jerzy Owsiak prowadzi „Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy” – i uzbiera 40 milionów. Natychmiast muszę zmienić decyzję: dam na „Służbę Zdrowia” tylko 960 mln – a na wojsko 2040 mln... Czyli: pacyfista (ja NIE jestem pacyfistą!) dający złotówkę na WOŚP dał ją w rzeczywistości na czołgi. Dopóki żyjemy w totalitarnym państwie, w którym budżet jest centralny, totalny – dopóty nie dam na WOŚP ani złotówki. Bo dawałbym forsę w łapy tym durniom i złodziejom z ul.Wiejskiej w Warszawie. Natomiast w Wolnej Polsce, w której za lekarza nie będzie się płaciło za pośrednictwem p. Jana Vincenta (vulgo: Jacka Rostowskiego) i Jego Gangu - dam z wielką przyjemnością. Tym bardziej, że będę jej miał o wiele więcej... Powtarzam: nie kieruje mną niechęć do p.Jerzego Owsiaka (choć Jego hasło "Róbta co chceta" to typowa anty-kultura); po prostu z mojego punktu widzenia jest to taki sam "podatek od spolegliwości" jak Toto-Lotek jest "podatkiem od głupoty". I tyle. Ciekawe, że nikt z entuzjastów WOŚP na ten argument nigdy nie odpowiedział. Może byście Państwo powchodzili na strony WOŚP i postarali się wydębić jakąś odpowiedź?

JKM

Drenowanie kieszeni rolników Na sytuację polskiego rolnictwa w perspektywie kilku najbliższych lat będzie miało wpływ to, jak będzie wyglądała Wspólna Polityka Rolna (WPR) w nowym budżecie unijnym, czyli w latach 2014-2020.W tej sprawie jednak nie płyną do Polski najlepsze informacje. Niestety, mimo naszego półrocznego przewodnictwa w UE sprawa wyrównania dopłat bezpośrednich pomiędzy starymi i nowymi krajami członkowskimi nie stała się jego priorytetem. Wprawdzie nie ma jeszcze ostatecznych rozstrzygnięć w sprawie finansów unijnych w latach 2014-2020, ale już w tym momencie wiadomo, że budżet WPR będzie o prawie 50 mld euro mniejszy niż w latach 2007-2013 (a być może przy zmniejszonym do 1 proc. PKB całym budżecie UE ta różnica okaże się jeszcze większa). Nie ma już także szans na wyrównanie dopłat bezpośrednich. Dopłaty w Polsce mają wzrosnąć średnio z obecnych 190 euro na hektar do zaledwie 225 euro na hektar w roku 2020, a więc będą stanowiły tylko połowę tego, co otrzymują np. rolnicy niemieccy. Taka sytuacja znacząco wpłynie na pogorszenie konkurencyjności polskich gospodarstw na unijnym wspólnym rynku. Koszty wytwarzania, które jeszcze do niedawna w Polsce były wyraźnie niższe niż w krajach Europy Zachodniej, gwałtownie się wyrównują, a często koszty paliw czy nawozów sztucznych i środków ochrony roślin są w tych krajach niższe niż w Polsce. Premier Donald Tusk w grudniu zeszłego roku w swoim exposé zapowiedział trzy przedsięwzięcia, które oznaczają głębokie sięgnięcie do kieszeni rolników: wprowadzenie częściowego płacenia przez rolników składki na ubezpieczenia zdrowotne (do tej pory robił to budżet państwa), stopniowe objęcie gospodarstw rolnych podatkiem dochodowym, a także likwidację ubezpieczeń emerytalno-rentowych rolników w dotychczasowym kształcie (likwidacja KRUS) i przeniesienie rolników do systemu ubezpieczeń pracowniczych (ZUS). Wszystkie te przedsięwzięcia wynikają z forsowanego usilnie w mainstreamowych mediach przeświadczenia, że dzięki dopłatom bezpośrednim rolnicy opływają w dostatek i w związku z tym trzeba sięgnąć głębiej niż do tej pory, do ich kieszeni. Już wprowadzenie współpłacenia przez rolników składki na ubezpieczenia zdrowotne ma przynieść budżetowi dodatkowe dochody rzędu 300 mln zł, choć rolnicy posiadający gospodarstwa do 6 hektarów mają być z tego współpłacenia zwolnieni. Nie jest ciągle jasne, jak mają wyglądać przyszłe ubezpieczenia emerytalno-rentowe rolników, ale jeżeli miałyby mieć one charakter ZUS-owski, oznacza to istotne podwyżki składek ubezpieczeniowych. Szczególnie dla mniejszych gospodarstw może być to obciążeniem wręcz zabójczym. Wreszcie pomysł wprowadzenia podatku dochodowego w rolnictwie jest już jawnym potraktowaniem każdego gospodarstwa rolnego jak przedsiębiorstwa. Oznacza to odejście od konstytucyjnego zapisu, że podstawą rolnictwa w Polsce są rodzinne gospodarstwa rolne. Co więcej, rolnicy, którzy do tej pory mieli relacje podatkowe ze swoimi urzędami gmin (to gminy pobierają podatek rolny), teraz znalazłyby się w jurysdykcji urzędów skarbowych, a to zupełnie inny świat, w którym rolnikom bez korzystania na stałe z doradztwa podatkowego trudno byłoby się odnaleźć. Wszystkie te trzy zapowiedzi oznaczają nałożenie na rolników znaczących dodatkowych obciążeń finansowych, co przy ciągle niskiej dochodowości gospodarstw rolnych może oznaczać tylko jedno - pogłębianie kłopotów finansowych rolników i powszechne licytacje ziemi rolniczej dokonywane przez komorników. Cena ziemi w Polsce cały czas rośnie (sporo osób z zasobami finansowymi traktuje ją jako doskonałą lokatę kapitału), w związku z tym powszechne licytacje komornicze ziemi mogą znacząco tę cenę obniżyć. Przeprowadzenie tych trzech "reform" może oznaczać wręcz wyzucie dużej części rolników z ich własności i zamianę dumnych właścicieli ziemi (nawet w przypadku tych małych gospodarstw) w parobków, którzy będą zatrudniani w dużych latyfundiach ziemskich. Na złą sytuację rolnictwa mają wpływ nie tylko zamierzenia rządu, ale także bieżące procesy gospodarcze. Ciągły wzrost cen paliw, który jeszcze przyspieszył w nowym roku, powoduje gwałtowny wzrost kosztów wytwarzania w rolnictwie. Podobnie rosną ceny nawozów sztucznych, środków ochrony roślin, a także ceny maszyn rolniczych. W roku 2012 gwałtownie wzrosną również obciążenia podatkiem rolnym. Stawki tego podatku są wyrażane w kwintalach żyta i wzrost jego cen spowoduje zwiększenie obciążeń z tego tytułu aż o100-200 procent. Wszystko to niestety nie nastraja optymistycznie i jest znacząco odległe od urzędowego optymizmu prezentowanego przez rządzącą koalicję PO - PSL. Polskie rolnictwo nie jest na pewno obszarem dobrobytu, a rodziny utrzymujące się tylko z rolnictwa należą do najbiedniejszych grup społecznych w naszym kraju. Zbigniew Kuźmiuk

Próba samobójcza w cieniu Smoleńska Wszystko, co dzieje się wokół sprawy smoleńskiej, tchnie nienormalnością. Próba samobójcza prokuratora płk. Przybyła jest tylko kolejnym dowodem na to, jak bardzo zdegenerowała się przestrzeń polityki w Polsce. Prezydent nie powinien lecieć samolotem kupionym w Rosji i remontowanym przez kumpli Putina. Nie wolno było posyłać na terytorium obcego państwa najważniejszych ludzi w Polsce bez sprawdzenia, czy lotnisko nadaje się do lądowania. Należało też na nim zainstalować polską ochronę. Szef Biura Ochrony Rządu, odpowiedzialny za takie zaniedbania, od dawna powinien zajmować się czymś innym. Pozostawienie go na stanowisku, a potem odznaczenie to tylko niektóre z licznych dowodów na nienormalność w naszym kraju. Śledztwa nie wolno było pozostawić tylko pod kontrolą Rosji, a do koordynacji tego śledztwa nie powinno się wysyłać osoby sprawiającej wrażenie niezrównoważonej. Wyników śledztwa nie wolno było przesądzać z góry, od samego początku wykluczając jedną z możliwych przyczyn tragedii. Wszystkie organa zajmujące się śledztwem powinny być kontrolowane przez komisje sejmowe, pracujące przy odsłoniętej kurtynie.

Chore państwo Ponieważ katastrofa była zagrożeniem dla demokracji, sprawie powinny się przyglądać instytucje z NATO i UE. To nie są jakieś nieprawdopodobne wymagania, ale standardy działania obowiązujące w nadzwyczajnych sytuacjach. Tymczasem nienormalne śledztwo doprowadziło do nienormalnych zachowań najważniejszych podmiotów biorących w nim udział. Zamiast wyjaśniania przyczyn, wszystko stało się grą pomiędzy prokuraturami, służbami specjalnymi i politykami. Każdy chciał przy okazji upiec swoją pieczeń. Wojskowi postanowili zwalić wszystko na cywilów, cywile na wojskowych, a wszyscy razem dążyli do oczyszczenia Rosjan. Przy okazji zaczęło się załatwianie spraw niezwiązanych ze Smoleńskiem. Ktoś tuszował jakieś afery, ktoś szantażował, ktoś chciał wyeliminować przeciwnika. Jedna niezwalczana patologia rodzi pięć następnych. W rezultacie zwykłe mechanizmy funkcjonowania państwa przestały działać. Polska podzieliła się na różne koterie wiszące u klamek najpotężniejszych w państwie. Ci najpotężniejsi zaś przyczepili się do klamek najważniejszych w Polsce ambasad. Jak w takiej sytuacji dbać o ważne sprawy ludzi i polskiego państwa?

Leninowskie zasady Wszystkie te koterie starają się płynąć z prądem. Nie zawsze jednak tak się da. Czasem trudno zmienić nurt, czasem jest to już niemożliwe. Odłam państwa, reprezentowany przez płk. Mikołaja Przybyła, znalazł się w innym miejscu niż ci, którzy popłynęli głównym nurtem. Prokurator wypadł z gry, a to może doprowadzić nie tylko do dymisji. W Polsce np. zwykli chuligani rzadko trafiają za kratki. Jeżeli jednak ktoś podpadnie władzy, pójdzie do więzienia na całe miesiące. Cóż dopiero, kiedy w grę wchodzi prokurator, który naraził się jakiejś części władzy. Obowiązuje leninowska zasada, że albo jesteś w Komitecie, albo na Syberii. Prokuratorzy wojskowi mieli prawo się obawiać, że ruszenie tej instytucji wywoła lawinę dochodzeń. Ich zaniepokojenie było tym większe, że do likwidacji tej instytucji nie przystąpiły aniołki, lecz ludzie o leninowskim duchu. Nie wiem, czy prokurator Przybył chciał się zabić, czy też tylko pragnął coś zademonstrować. Jednak zdrowy psychicznie człowiek musi mieć ważny powód, by strzelać do siebie w czasie konferencji prasowej.

Krwawa licytacja Emocje w walce o władzę w Polsce zaczynają przekraczać normy obowiązujące w państwie nawet pozornie demokratycznym. Przy okazji sprawy Smoleńska mieliśmy już polityczne morderstwo w Łodzi, tajemnicze samobójstwa, a teraz odprysk tej sprawy doprowadził do spektakularnej tragedii, którą była próba samobójcza prokuratora Przybyła. Tak działa system polityczny pozbawiony jakiejkolwiek kontroli niezależnych instytucji, które w normalnym państwie pilnują porządku społecznego. Mam wrażenie, że ta tragedia nie będzie ostatnią. Ktoś dzięki niej zyska parę punktów, ktoś za to właśnie je stracił. Ale ta potworna licytacja, w której stawką jest polityczna władza, trwa. Zapewne za jakiś czas znów pojawią się w niej równie mocne argumenty. Czy jest na to rada? Jeszcze nie jest za późno na normalność. Powołajmy komisję sejmową, która będzie nadzorowała wszystkie działania prokuratury wokół Smoleńska, poczynając od 10 kwietnia 2010 r. Już samo oświadczenie płk. Przybyła wystarczy do utworzenia takiej komisji. Niech sprawdzi, do jakiego stopnia nieudana próba samobójcza była powiązana z nieprawidłowościami w śledztwie smoleńskim. I jeśli nie była, wykluczy to.

Wojny gangów Możemy nic nie robić, tylko potem nie dziwmy się, że konferencje prasowe to okazja dla samobójców, a największe afery są zamiatane pod dywan. Nie wiem, jak długo na scenie międzynarodowej Polska będzie uznawana za normalny kraj, ale powoli złudzenia zaczną tracić nawet ci, którzy interesują się nami sporadycznie. Płk Przybył wysłał w imieniu wojskowych mocny sygnał o aferach, które dotykają szczytów władzy. Teraz grupa trzymająca władzę powinna odwinąć się czymś równie mocnym. Zabawa będzie trwała, póki jedna szajka nie wykończy drugiej. Po drodze zniszczą państwo. To efekt braku kontroli ze strony mediów, ogłupienia wyborców i poczucia bezkarności elit rządzących. Mechanizmy demokratyczne powoli zastępuje wojna gangów. Tomasz Sakiewicz

CO ROBIĆ Z GNIAZDEM OS? Ponieważ jestem w drodze, poniższy artykuł umieszcza autoryzowany umyślny. Niestety, nie udało mi się odpisać na wszystkie komentarze z wczoraj, niemniej wszystkie udało mi się przeczytać i za wszystkie dziękuję. Do sprawy „usiłowania samobójstwa”, po naszej wspólnej analizie, chciałbym dodać krótki komentarz. Życie potwierdziło Państwa przypuszczenia, że cała sprawa jest „szyta” w celu uchronienie środowiska prokuratury wojskowej. Przed czym? Po pierwsze przed likwidacją, a po drugie przed przejęciem jej akt przez prokuraturę cywilną. Wydaje się, że w szafach tej instytucji są już nie tylko, że trupy, ale masowe groby. Napisałem wczoraj kilka krytycznych uwag pod adresem Prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta, i w zakresie, w którym te uwagi poczyniłem, podtrzymuję je. Biorąc pod uwagę skalę i zakres matactw prokuratury rosyjskiej w sprawie Smoleńska, w sprawie Katynia, i historię "współpracy" poczynając od powstań, a kończąc na „procesie szesnastu”, planowaną wizytę prokuratora Seremeta w Moskwie uważam za skrajnie szkodliwą i błędną. Ale ponieważ pan prokurator Seremet znalazł się właśnie w sporze z polską prokuraturą wojskową, a więc – nie owijajmy w bawełnę, w bezpośrednim sporze z z carem Władimirem; ma na koncie takie wpadki jak oczyszczenie prokuratora Pasionka (a przecież kontaktował się z wrogimi służbami amerykańskimi!), odrzucenie (obarczonego rażącymi błędami dyskredytującymi prawnika) wniosku o uchylenie immunitetu A. Macierewiczowi, podjęcie kontroli w sprawie bezprawnych działań prokuratury wojskowej inwigilującej dziennikarzy, na jego miejscu zastanowiłbym się, czy powietrze w Moskwie zdrowe. Jesli wczytamy się dokładnie w oświadczenie niedoszłego samobójcy dostrzeżemy, jakie przerażenie budziła w prokuraturach próba podjęcia rozmów z oficerami FBI pracującymi przy Ambasadzie USA w Warszawie. A najgorsze, że bez towarzystwa chłopaków z kontrwywiadu. Takie rozmowy bez towarzystwa są wszak zupełnie nieczytelne dla Kremla! Cały tekst tego „oświadczenia”, którego autorem jest moim zdaniem prokurator Parulski, pokazuje porażające uwikłanie całego środowiska w... PRL. To są te same „nawyki lojalnościowe”, ten sam pokrętny język i ten sam „honor”. Jak napisała mi kiedyś pewna mądra Rosjanka: „niech pan nie pisze do Rosjan o honorze, oni po prostu nie znają tego pojęcia”. Na moją uwagę, że może zbyt ostro ocenia swoich ziomków, odpowiedziała: „Ja ich nie oceniam, ja po prostu zwracam uwagę, że usiłuje się pan posłużyć pojęciem nieznanym w tamtej kulturze, a więc niezrozumiałym”. I tak było w PRL-u, i tak zostało do dzisiaj. Popełniłem błąd sądząc po pierwszych doniesieniach prasowych, że było inaczej, że mamy tu do czynienia z gestem na miarę Walerego Sławka. Na dziś wygląda na to, że mamy farsę ze zranionym policzkiem (sic!) w tle, jako pretekstem do rozpaczliwej obrony „szafy z masowymi grobami”. Cały ten kontekst zmusza do postawienia kilku pytań odnoszących się do prokuratury wojskowej. Nie mam złudzeń, że zostaną one postawione dzisiaj, ale mogą się przydać, jako zarys planu przyszłego śledztwa i głębokiej weryfikacji działań tej służby (podobnie jak sądownictwa wojskowego). Oto one:

1. Jak głęboko sięgały związki prokuratury wojskowej ze służbami wywiadu i kontrwywiadu wojskowego (WSW, WSI)?

2. Czy służby wywiadu wojskowego werbowały pracowników prokuratury i sądów wojskowych, a jesli tak to, w jakim zakresie?

3. Jakiego rodzaju kontrakty wojskowe znalazły się „pod lupą” śledczych z prokuratury wojskowej?

4. Czy w związku z działaniami służb prokuratury wojskowej doszło do opóźnienia realizacji planów modernizacji polskiej armii?

A na koniec zamieszczam tłumaczenie z dzisiejszego Times’a. Trochę groch z kapustą, ale co innego cieszy. Jak widać z poniższego artykułu informacje o rzeczywistym stanie śledztwa smoleńskiego docierają do prasy na zachodzie? Kanał drożny i informacja działa bez zakłóceń. Z drugiej strony znajdziecie Państwo w tekście informacje, których źródłem była rosyjska propaganda; dawno sfalsyfikowane, dzięki usłużnym tubom medialnym w Polsce udało się utrwalić. Panowie utrwalacze możecie spodziewać się obiecanej nagrody, choć nie aż tak dużej jak się spodziewaliście – nie udało się utrwalić wszystkiego. Pozdrawiam, przez najbliższy tydzień odpoczywam w ciepłym klimacie w towarzystwie szczelnej osłony kontrwywiadowczej, więc mnie nie będzie; do spotkania w przyszłym tygodniu.

The Times Europe, Roger Boyes, Tuesday 10.01.2012.(podkreślenia moje)

Polski prokurator wojskowy wyprosił reporterów z sali, w której odbywała się konferencja prasowa, po czym przeładował broń i się postrzelił. To dramatyczny zwrot w trwającym blisko 2 lata niezwykłym śledztwie w sprawie katastrofy samolotu, w której zginął polski prezydent i dziesiątki wysokich dygnitarzy państwowych.

Mikołaj Przybył przeżył próbę samobójczą, jak informuje poznański szpital.

Skonfrontowany z krytycznymi pytaniami płynącymi od dziennikarzy, a związanymi z rzekomymi próbami odczytywania ich wiadomości tekstowych i pozyskiwania informacji o połączeniach telefonicznych, prokurator wydawał się być coraz bardziej podenerwowany i podjął decyzję o wstrzymaniu konferencji, która odbywała się w jego biurze w Poznaniu. “Podczas mojej służby, jako cywil, a później, jako prokurator wojskowy nigdy nie naraziłem imienia Rzeczpospolitej Polskiej na szwank. Będę bronił honoru oficera i polskich sił zbrojnych oraz ich służb prokuratorskich” oświadczył prokurator lekko łamiącym się głosem. „Poproszę o minutę odpoczynku, potrzebuje przerwy”.

Dziennikarze, zakładając, że Przybył potrzebuje przerwy na wykonanie prywatnego telefonu, opuścili biuro. Wtedy, zza zamkniętych drzwi, usłyszeli odgłos wystrzału. Zapis włączonej wideokamery pozostawionej w biurze pokazuje, że prokurator podszedł do szafki, z której wyciągnął swój pistolet.

„Usłyszeliśmy głośny huk i wróciliśmy do pokoju sądząc, że wywróciła się któraś z kamer” relacjonował jeden z reporterów. „Wtedy zobaczyliśmy prokuratora leżącego nieruchomo na ziemi w kałuży krwi, jego służbowa broń leżała obok. Prawnik został przewieziony do szpitala i z dzisiejszego oświadczenia wynika, że nie znajduje się w stanie bezpośredniego zagrożenia życia. Końcowy raport dotyczący katastrofy z 10 kwietnia był źródłem napięć pomiędzy Polską a Rosją. Samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim i 95 innymi osobami leciał na uroczystości zorganizowane w miejscu pamięci tysięcy polskich oficerów zamordowanych w lesie katyńskim przez sowiecką tajną policję; to zdarzenie jest jedną z najbardziej wrażliwych ciemnych plam w relacjach polsko-rosyjskich. Polski samolot usiłował trzykrotnie podchodzić do lądowania, ostatecznie skończył kosząc drzewa i rozbijając się o ziemię. Rosyjski raport wydawał się sugerować, że polscy piloci pozostawali pod ciśnieniem presji płynącej od wysokich dowódców podróżujących samolotem. Ale wewnętrzny raport przygotowany przez zespół specjalistów ustanowiony przez rodziny poległych w katastrofie w listopadzie ubiegłego roku pokazał, ze Rosjanie ukryli bądź manipulowali dowodami starając się utrzymać ciężar winy z dala od Moskwy. Ingerowano nawet zapisy rozmów w kabinie pilotów by dowieść odpowiedzialności po polskiej stronie. Wiele z kontrowersyjnych ustaleń śledztwa przedostało się do polskiej prasy. Prokuratura wojskowa podjęła dochodzenie w celu ustalenia źródła tych przecieków – i wystąpiła formalnie o dostarczenie nie tylko danych o połączeniach telefonicznych dwóch dziennikarzy, ale również o zapis treści wiadomości tekstowych. Zgodnie z polskim prawem taka treść jest objęta „tajemnicą korespondencji” i wymaga zgody sądu. Śledczy wojskowi nie starali się o taką zgodę i wygląda na to, że złamali prawo. Ten fakt również “wyciekł” do wiadomości dziennikarzy, a prawdopodobnym źródłem mogą być prokuratorzy prokuratury cywilnej. Spór wewnątrz zespołu prokuratorskiego został wystawiony na widok publiczny. Jak się wydaje, sprawdzeniu poddano nawet zapisy połączeń telefonicznych samego pana Przybyła? Próba samobójcza byłby, więc próbą naprawienia działań pana Przybyła zmierzających do „zabagnienia” głęboko upolitycznionego śledztwa, które wciąż, po blisko dwóch latach, wykopuje przepaść pomiędzy Polakami i Rosjanami. ROLEX

Siatka z czasów NRD Niemiecka specjalistka od języka polskiego i rosyjskiego, absolwentka uniwersytetu im. Karola Marksa w Lipsku w czasach NRD, stanęła w obronie ambasadora RP w Berlinie, Marka Prawdy, także absolwenta uniwersytetu im. Karola Marksa w czasach NRD. Ambasador RP w Berlinie, Marek Prawda, stwierdzil dyplomatycznie ze w Niemczech zbyt latwo jest krasc samochody, co wywolalo burze najpierw w Niemczech a potem w Polsce (link 1 i 2 ponizej). Slowa ambasadora RP wzburzyly takze zwiazki zawodowe niemieckej policji w Brandenburgii, regionie pomiedzy Berlinem i Polska. Przewodniczacy tej organizacji zwiazkowej napietnowal (cytat) "arogancki populizm pewnego dyplomaty". W obronie ambasadora RP, Marka Prawdy, stanely tylko dwie osoby publiczne: premier Tusk oraz wiceminister niemieckiego MSZ, Cornelia Pieper. Sikorski, bezposredni przelozony Prawdy, nie powiedzial nic i schowal sie za ilustracjami Bencjona Rabinowicza (link 3 ponizej) Tusk stwierdzil ze ambasador Prawda jest wybitnym dyplomata, dojrzalym, odpowiedzialnym i absolutnie na topie. Widac Tusk ma swoiste pojecie o dyplomacji. Nastepnie glos zabrala pani Cornelia Pieper, wiceminister niemieckiego MSZ, odpowiedzialna za relacje polsko-niemieckie. Pani minister wyslala list do zwiazku zawodowego niemieckiej policji, goraco broniacy Marka Prawdy. Cytujac pania Pieper, Marek Prawda to ambasador ktory akurat bardzo sie zasluzyl dla dobrych relacji pomiedzy Polska i Niemcami i wspanialej wspolpracy w roznych dziedzinach. Poza walka z gangami samochodowymi, jak rozumiemy.

Ale, od kiedy to ministrowie MSZ ochrzaniaja zwiazkowcow w ich wlasnym kraju?

Kim jest wlasciwie pani Cornelia Pieper?

Pani Pieper urodzila sie w Halle w NRD i skonczyla studia jezyka polskiego i rosyjskiego na uniwersytecie im. Karola Marksa w Lipsku. Ekspert od jezyka rosyjskiego, pani Prawda, rozpoczela blyskotliwa kariere w polityce tuz po upadku muru berlinskiego i piela sie po szczeblach kariery w ramach niszowej partii FDP, ktora jest aktualnym koalicjantem rzadu (majac kilka procent poparcia wyborcow). Nie wiemy jak pani Pieper wykorzystala swoja ekspertyze jezyka rosyjskiego, zostala ona za to osoba odpowiedzialna w niemieckim MSZ za ralacje niemiecko-polskie. Tak sie szczesliwie sklada ze z polskiej strony pojawil sie juz na poczatku lat 90tych, najpierw w Bonn a potem w Berlinie, inny absolwent uniwersytetu im. Karola Marksa w Lipsku, Marek Prawda. Kariery Prawdy i Pieper szly rownolegle w gore w tym samym okresie czasowym. Nic wiec dziwnego ze abolwenci uniwersytetu im. Karola Marksa w Lipsku rozumieja sie dobrze i bronia sie nawzajem. Dobre wychowanie i wyksztalcenie procentuja cale zycie, nawet jezeli NRD juz nie istnieje.

Absolwenci uniwersytetu im. Karola Marksa w Lipsku, NRD, Cornelia

Pieper i Marek Prawda, ksztaltuja aktualne relacje polsko-niemieckie

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/46462,ambasador-broni-zlodziei

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/46784,tusk-obronca-prawdy

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/46822,po-gra-rabinowiczem

Stanislas Balcerac

Przybył: chciałem popełnić samobójstwo Chciałem popełnić samobójstwo, ale źle wymierzyłem, bo ktoś próbował wejść do pokoju - powiedział prokurator Mikołaj Przybył. "Broniłem honoru ludzi, których znałem i którzy świetnie pracują" - podkreślił.

"Ktoś próbował wejść do pokoju. Uratował mnie człowiek, który poprawiał kable, bo przestraszyłem się tego, że wejdzie. Źle wymierzyłem, strzał padł zbyt szybko. Padł strzał w policzek, a nie w głowę, spieszyłem się" - powiedział.

"Broniłem honoru ludzi, których znałem i którzy świetnie pracują. Chciałem, aby prokuratura przetrwała i to pod dowództwem gen. Parulskiego. To jest człowiek, który gwarantuje uczciwe prowadzenie spraw. Zawsze, kiedy była jakaś konieczność, lub potrzeba udzielenia pomocy, taką pomoc otrzymywałem. Nigdy nie było żadnych nacisków, człowiek ten zawsze parł do tego, żeby wyjaśnić każdą sprawę do końca" - dodał.

"Na mój krok miały wpływ sprawy, które prowadzę. Jedne z najpoważniejszych, jeżeli chodzi o kwestie finansowe w Wojsku Polskim. To one spowodowały bezpośredni nacisk na to, żeby przyspieszyć kroki w kierunku likwidacji prokuratury wojskowej" - powiedział Przybył.

"Mogłem pogodzić się z tym, że demolowali mi samochód, że odkręcono mi koła, chcąc, bym się zabił. Wiem, że za moją głowę była nagroda miliona złotych. Mogłem się pogodzić z tym, że zabito mi psa. Nie mogłem się pogodzić z bezpodstawnym atakiem, z zarzucaniem nam nieprawidłowego lub bezprawnego działania" - powiedział Przybył. Jak powiedział, w szpitalu pozostanie jeszcze kilka dni. W poniedziałek wieczorem prokurator Przybył przeszedł zabieg chirurgiczny w związku z raną postrzałową. Zabieg trwał ok. godziny.

"Stan pacjenta jest dobry. Zabieg przebiegł pomyślnie, pacjent czuje się dobrze, ma zapewnione wszystko, czego potrzebuje" - powiedziała dyrektor Szpitala Klinicznego im. Heliodora Święcickiego Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu Krystyna Mackiewicz. Dodała, że na razie nie ma decyzji o przeniesieniu pacjenta do innej lecznicy. "Te najbliższe dwa dni prawdopodobnie pozostanie tutaj" - powiedziała. Marek Nowicki

Przygody pana Ryśka z Gdyni W przeddzień ogłoszenia nowej listy leków refundowanych przez rząd Tuska wykupił akcje firmy farmaceutycznej, która zyskała na tej decyzji. Wcześniej, dzięki błyskawicznej zmianie prawa przeforsowanej przez PO, sąd umorzył sprawę przeciwko niemu. Od dziennikarki, która pokazała, jak powstawało jego imperium, żąda miliona złotych. Ryszard Krauze jest oligarchą, o którego związkach z władzą za rządów PO słychać najczęściej.

Lata Krauze nad Warszawą. W samolocie kończy się paliwo, a zniecierpliwiony biznesmen krzyczy: „Powiedzcie mi, jakie są wyniki wyborów, bo nie wiem, czy lądować, czy nie” – taki dowcip krążył po Sejmie w 2007 r. „Największy płatnik”, „pan Rysiek z Gdyni”, „ten, co samolotem lata”, „mistrzu gruby” – to malownicze określenia biznesmena, jakich użyli wówczas w podsłuchanych telefonicznych rozmowach komendant główny policji Konrad Kornatowski i były prezes PZU Jaromir Netzel. W 2007 r. zawrotna biznesowa kariera Ryszarda Krauzego, mająca korzenie w PRL, wydawała się zagrożona. Ale wszystko zmieniło się po wyborach wygranych przez PO.

Niesamowity instynkt akcjonariusza Krauzego 22 grudnia 2011 r. Ryszard Krauze wykupuje 120 mln akcji firmy Bioton. W komunikacie giełdowym Bioton informuje, że Krauze kupił je po 7 gr, czyli za blisko 8,4 mln zł. Jak ujawniła „Gazeta Polska Codziennie”, stało się to na dzień przed opublikowaniem przez rząd nowej listy refundacyjnej leków. Okazało się, że jest ona korzystna dla Biotonu. Bo znalazła się na niej insulina ludzka produkowana przez Bioton, a nie ma tzw. insuliny analogowej. Ministerstwo Zdrowia zignorowało tym samym apele lekarzy oraz osób chorych na cukrzycę, którzy domagali się refundacji insuliny analogowej. Od kilku lat stara się o to m.in. Polskie Stowarzyszenie Diabetyków. Według zapewnień zakup akcji przez Krauzego miał być długoterminową inwestycją w spółkę. Wraz z zależnym od niego Prokom Investments gdański biznesmen zwiększył swój faktyczny udział w firmie do blisko 27 proc. Tymczasem okazała się sukcesem od razu: kurs akcji Biotonu wzrósł o ponad 16,5 proc.

Miał prawo złożyć fałszywe zeznania Kłopoty Krauzego przed zwycięstwem PO wydawały się poważne. 30 sierpnia 2007 r. prokuratura wydała postanowienie o jego zatrzymaniu. Oligarcha był w tym czasie za granicą. 18 września prokurator poinformował, że Krauze jest podejrzany o składanie fałszywych zeznań i utrudnianie śledztwa w sprawie przecieku z akcji CBA w resorcie rolnictwa. Groziło mu za to do pięciu lat pozbawienia wolności. 21 października odbyły się wybory parlamentarne, które wygrała PO, a 16 listopada został powołany gabinet Donalda Tuska. Za rządów PO losy Krauzego odwróciły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. 4 grudnia 2007 r. media podały informację, że prokurator cofnął nakaz jego zatrzymania. Wobec tego Krauze wrócił do Polski i został przesłuchany. Otrzymał zarzut składania fałszywych zeznań i utrudniania śledztwa. Jednak w listopadzie 2009 r. prokuratura umorzyła śledztwo przeciwko niemu. Uznała, że składając fałszywe zeznania, realizował swoje prawo do obrony. Problemy mają za to ci, którzy zajmowali się działalnością Krauzego. 6 października 2009 r. prokuratura w Rzeszowie przedstawiła szefowi CBA Mariuszowi Kamińskiemu zarzuty m.in. przekroczenia uprawnień i popełnienia przestępstw przeciwko wiarygodności dokumentów w związku z aferą gruntową. We wrześniu 2010 r. został przeciwko niemu skierowany do sądu akt oskarżenia. Pod tym pretekstem Tusk wyrzucił Kamińskiego z CBA.

Sprawa u sędzi rozgrzanej Od Anity Gargas, szefowej działu śledczego „Gazety Polskiej Codziennie”, Krauze domaga się kuriozalnej sumy miliona złotych. W procesie, który wytoczył jej z krytykowanego przez środowisko dziennikarskie art. 212 k.k., jednym z jego pełnomocników jest adwokat z kancelarii Romana Giertycha. Sprawa dotyczy dwóch programów Anity Gargas „Misja specjalna”, wyemitowanych w TVP po wybuchu afery przeciekowej i słynnym spotkaniu szefa MSW Janusza Kaczmarka w prywatnym apartamencie Krauzego na 40 piętrze hotelu Marriott. Była w nich mowa o powiązaniach Krauzego ze światem polityki. Podkreślano, że w jego spółkach pracują byli politycy, a także byli funkcjonariusze służb specjalnych. Krauze uznał, że został pomówiony – chodziło m.in. o sugestie, że w latach 80 miał związki ze środowiskiem zorganizowanej przestępczości. Sprawę prowadzi sędzia Agnieszka Matlak, ta sama, która w 2010 r. przed wyborami prezydenckimi orzekała w procesie dotyczącym zarzutów PiS, że Platforma miała plany prywatyzacji służby zdrowia. Bronisław Komorowski powiedział po korzystnym dla PO wyroku:

„Jeśli ktoś jeszcze powtórzy takie zarzuty, to sędzia jest jeszcze rozgrzany, załatwimy tę sprawę szybko”.

„Jakże ja ci to wytłumaczę” 5 października 2011 r. Marek Goliszewski, prezes Business Centre Club, pisze kuriozalny list do Piotra Gabryela, zastępcy redaktora naczelnego „Rzeczpospolitej”. „Nie wiem, kto się kryje pod pseudonimem »Gmyz«” – czytamy w nim. Dalej dywaguje on na temat znanego dziennikarza śledczego Cezarego Gmyza, iż to „zapewne mało doświadczona i słabo poinformowana osoba, chcąca wywołać sensację”. Co tak zdenerwowało Goliszewskiego? Oprócz afery przeciekowej Krauze miał jeszcze jedną sprawę. Chodziło o działanie na szkodę spółki. W przypadku skazania istniała groźba, że nie będzie on mógł zasiadać we władzach spółek. 21 lipca 2011 r. Sąd Rejonowy dla Warszawy Śródmieście sprawę umorzył. Nie miał wyjścia – właśnie weszła w życie nowelizacja kodeksu karnego. Zgodnie z nią z kodeksu spółek handlowych (k.s.h.) zniknął art. 585, którego dotyczył zarzut. Jak do tego doszło? W październiku 2010 r. prokuratura apelacyjna postawiła Krauzemu zarzut działania na szkodę własnej spółki Prokom Investments. Chodziło o pożyczkę w wysokości 3 mln zł, jakiej udzieliła firmie King&King. W listopadzie 2010 r. w Sejmie pojawił się rządowy projekt ułatwień dla przedsiębiorców, który zakładał m.in. nowelizację k.s.h. Ale propozycji zmiany art. 585 w nim nie było. Zgłosił ją w lutym 2011 r. poseł Krzysztof Borkowski z PSL. Pod koniec marca ta zmiana k.s.h. została uchwalona. Okazało się jednak, że nie gwarantuje ona umorzenia sprawy Ryszarda Krauzego. Prokuratura mogła, bowiem nadal ścigać takie przestępstwo z urzędu ze względu na interes społeczny. Ale równolegle pracowano w Sejmie nad projektem zgłoszonym przez Naczelną Radę Adwokacką. Na jej czele stoi mec. Andrzej Zwara, członek PO, współwłaściciel znanej kancelarii, która w przeszłości obsługiwała spółki Krauzego. 14 stycznia NRA wydała noworoczne przyjęcie. Jak pisała „Rz”, przedstawiciele palestry byli zdumieni wyborem miejsca – po raz pierwszy zaproszono ich do budynku obok Ministerstwa Sprawiedliwości – Pałacyku Sobańskich, siedziby Polskiej Rady Biznesu. Na przyjęcie przybył minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski. Niespodziewanie pojawili się tam też oligarchowie: Ryszard Krauze, Jan Kulczyk i Zbigniew Niemczycki. W ich obecności Zwara wręczył ministrowi projekt zmiany art. 585. Kwiatkowski obiecał szybkie zajęcie się projektem. „Rz” opisała malowniczą scenerię wydarzeń. Zwara dedykuje Kwiatkowskiemu arię „Postaraj się nas zrozumieć”. Konferansjer poprawia go, że utwór nie jest arią, lecz duetem i nosi tytuł „Jakże ja ci to wytłumaczę”. Scenie towarzyszy gromki śmiech palestry. W czasie posiedzenia sejmu 11 maja poseł Adam Szejnfeld z PO wzywa do błyskawicznej nowelizacji. – Wydaje się, iż omawiany projekt powinien być jak najszybciej procedowany w parlamencie, by wszedł w życie przed 1 lipca – mówi. 24 maja na posiedzeniu komisji nadzwyczajnej, tzw. Kodyfikacyjnej, popiera ją też zastępca Kwiatkowskiego – Zbigniew Wrona. Art. 585 k.s.h. przestaje obowiązywać 30 czerwca, na trzy tygodnie przed rozprawą Krauzego. Tym razem skutecznie uniemożliwiając skazanie go przez sąd. Piotr Lisiewicz

Czy rząd PO odpowiada za zgon 2000 osób? Nawet opozycja nie krytykowała zbyt aktywnie Donalda Tuska i Ewy Kopacz za podejście do epidemii świńskiej grypy dwa lata temu. Natomiast prorządowe media wytworzyły i utrwaliły mit przenikliwej i odważnej minister zdrowia, która jakoby nie ugięła się pod presją zachłannych koncernów farmaceutycznych, chcących nam wcisnąć niebezpieczne szczepionki, aby zarobić miliony euro. Do dziś większość z nas jest przekonana, że żadnej epidemii śmiertelnej grypy nie było. Tymczasem okazuje się, że tylko w 2009 r. zmarło z jej powodu 1000 osób! W dużej części młodych. Mogliby żyć do dzisiaj, gdyby nie błędne decyzje rządu, a w szczególności minister Kopacz. To poważne oskarżenie. Poniżej publikujemy dowody. Przypomnijmy przebieg wydarzeń. Pierwsze zachorowania wywołane przez nowego wirusa grypy H1N1v odnotowano w Meksyku w kwietniu 2009 r. Odsetek zgonów był początkowo wysoki, więc Światowa Organizacja Zdrowia WHO ogłosiła wstępny alarm pandemiczny. W USA, gdzie szybko pojawiły się kolejne przypadki świńskiej grypy, śmiertelność była już niższa niż na początku, choć nadal wysoka: jeden zgon na 1000 zachorowań. W maju wirus pojawił się już na wszystkich kontynentach, a szybkość, z jaką się rozprzestrzeniał, była tak niepokojąca, że w czerwcu 2009 r. WHO ogłosiła najwyższy, szósty poziom globalnego zagrożenia epidemią. Choć zgonów było znacznie mniej niż w czasie poprzedniej pandemii grypy Hong-Kong w 1968 r., to jednak zagrożenie było poważne. Choćby, dlatego, że wcześniej, podczas corocznych epidemii sezonowych, ponad 90 proc. zgonów dotyczyło osób starszych. Tymczasem H1N1v charakteryzowała zdolność do szybkiego wywoływania ciężkiego zapalenia płuc także u zdrowych i młodych pacjentów, mogącego prowadzić do nieodwracalnego ich uszkodzenia i śmierci. Wirus ostatecznie zabił ok. 20 tys. osób, przede wszystkim z powodu powikłań prowadzących do niewydolności oddechowej. W Polsce szczyt zachorowań trwał od listopada 2009 r. do lutego 2010 r. Oficjalnie stwierdzono 182 zgony z powodu grypy. W rzeczywistości jednak, co dziesiąta ofiara na świecie zmarła w Polsce.

Wyspa szczęścia? Gdy świat zmagał się z nowym wirusem, polski rząd twierdził, że nam on rzekomo nie zagraża. Donald Tusk 6 listopada mówił o zwykłej grypie sezonowej, nie pandemicznej. – Dzisiaj w Polsce mamy zachorowania na grypę sezonową, biorąc pod uwagę rok i jeszcze poprzedni, na poziomie pół miliona. Na grypę H1N1v choruje 200 osób, dwieście słownie – mówiła minister Ewa Kopacz 9 listopada, gdy umierał pierwszy pacjent z powodu powikłań, a zachorowań w rzeczywistości były tysiące. Czy to możliwe, skoro nowy wirus odpowiadał za 95–99 proc. zachorowań w Europie? Jakim cudem pandemia mogła ominąć akurat Polskę? Oczywiście, tak nie było. Pandemia nie ominęła Polski. Dzisiaj wiemy, że podobnie jak w innych krajach, H1N1v stanowił prawie 100 proc. wśród zidentyfikowanych wirusów. Minister musiała znać fakty i wiedzieć, że zachorowań nie było „słownie dwieście”. Wprowadzała, zatem w błąd świadomie. W żadnym innym kraju w Europie nie dezinformowano w podobny sposób lekarzy i opinii publicznej. To nieodpowiedzialne bagatelizowanie epidemii miało przynieść śmiertelne żniwo. Twierdzenia minister Kopacz o znacznej przewadze zwykłego wirusa sezonowego i niemal nieobecności dużo groźniejszego H1N1v miały daleko idące skutki. Ministerstwo Zdrowia ukierunkowało, bowiem błędnie lekarzy w całym kraju, którzy sądzili, że wystarczy stosować tradycyjne terapie antygrypowe: aspiryna czy paracetamol i leżenie w domu. Prawda była zupełnie inna. Już od początku czerwca 2009 r. w całej Europie występował niemal wyłącznie wirus pandemiczny H1N1v, który wyparł inne szczepy. Jednak inaczej niż w Polsce, w innych krajach europejskich lekarze o tym wiedzieli. Dlatego traktowali wszystkie przypadki grypy jak H1N1v i mogli ją skutecznie leczyć.

Szczepionka, której nie kupiono Laboratoria farmaceutyczne szybko opracowały szczepionkę na nową grypę. Okazała się wysoce skuteczna w zapobieganiu infekcjom. Choć badania kliniczne nad nią nie były jeszcze w pełni zakończone, gdyż pełny ich cykl trwa wiele lat, zarekomendowała ją WHO. W Europie zarejestrowano oficjalnie trzy szczepionki. Z uwagi na potrzebę pilnego rozpoczęcia akcji szczepień producenci negocjowali sprzedaż bezpośrednio z rządami. W negocjacjach uczestniczyło też polskie Ministerstwo Zdrowia, ale ostatecznie zrezygnowało z zakupu. Nawet dla osób z grup ryzyka. Minister Kopacz tłumaczyła potem, że szczepionki były rzekomo ryzykowne ze względu na ewentualne działania uboczne. Innego zdania były jednak rządy większości krajów, które masowo je zamawiały. I to nie tylko te najbogatsze, lecz także np. Węgry. Istnieją poszlaki, że prawdziwy przebieg wydarzeń był inny. We wrześniu 2009 r. szwedzkie radio poinformowało, że polskie ministerstwo zdrowia zwróciło się do Szwecji o odstąpienie szczepionek. Są też informacje o podobnej misji wysłanej przez minister Kopacz na Węgry. Próby zakupu szczepionek potwierdził także rzecznik Ministerstwa Zdrowia, który powiedział, że prowadzone były w tej sprawie rozmowy z trzema koncernami. Prawdopodobnie rząd po prostu zbyt późno zaczął starać się o szczepionki. Brakowało ich już wtedy na rynku, gdyż firmy nie nadążały z produkcją i zakup okazał się niemożliwy. Potem, kiedy już było widać, że zachorowania nie są tak masowe, jak oczekiwano, dorobiono do tego spóźnienia PR-owską, dobrze brzmiącą legendę o dalekowzrocznej i odważnej minister Kopacz. Decyzją tą Ewa Kopacz i Donald Tusk chwalą się do dziś. Gdy dyskutowano nad kandydaturą byłej minister zdrowia na stanowisko marszałka Sejmu, był to jeden z najmocniejszych przytaczanych na jej rzecz argumentów. O ile krytykowano inne jej działania i zaniechania w resorcie zdrowia, o tyle sprawy świńskiej grypy nie podniósł nikt z opozycji. Propaganda rzekomego sukcesu okazała się skuteczna. A w rzeczywistości zastosowanie szczepionek w lecie 2009 r. mogłoby ocalić od śmierci setki osób.Gdy w całej Europie, w tym w Polsce, ok. 97 proc. infekcji powodował wirus pandemiczny, kierownik Krajowego Ośrodka ds. Grypy, Lidia Brydak, straszyła: „Jeśli nie zaszczepimy się na grypę sezonową, to tej pandemicznej możemy nie doczekać”.

Budzi to liczne wątpliwości. Skąd ten alarmistyczny ton wobec zwykłej, dobrze znanej grypy? Dlaczego, wbrew stanowisku Specjalisty Krajowego ds. Epidemiologii oraz instytucji międzynarodowych, nasze Ministerstwo Zdrowia rekomendowało zakup szczepionki przeciw grypie sezonowej, która w 2009 r. prawie nie występowała? Resort Ewy Kopacz wielokrotnie jeszcze straszył społeczeństwo wirusem sezonowym i wyolbrzymiał zagrożenie z jego strony, lekceważąc H1N1v. Dlaczego? Wystarczy zobaczyć, kto na tym zyskał.

Szczepionka, którą jednak kupiono Minister Kopacz, o czym rzadko się pamięta, podjęła jednak decyzję o zakupie z budżetu szczepionek. Tyle, że nie na grypę pandemiczną, lecz zwykłych, na grypę sezonową. Według niej miały one… uodparniać na wirusa H1N1v! 17 listopada poinformowała, że „zwróci się do premiera Donalda Tuska o przekazanie pieniędzy na szczepionki przeciw grypie sezonowej… Szczepienia zapewniają odporność również na wirusa nowej grypy”. W rezultacie rząd kupił 313 tys. dawek szczepionki sezonowej. O zakupie za ok. 6 mln zł starych szczepionek kompletnie dziś zapomniano. Tymczasem była to decyzja kuriozalna i niezrozumiała. Informacja, jakoby uodparniały one na H1N1v, była całkowicie fałszywa! Szczepionka ta nie była skuteczna przeciw grypie pandemicznej, stwierdził to jednoznacznie m.in. specjalista krajowy ds. epidemiologii, prof. Andrzej Zieliński, mówiąc, że „żadna poważna instytucja nie zaleca szczepionki przeciw grypie sezonowej przeciwko grypie H1N1v”. Prof. Zieliński został w połowie ub.r. zdymisjonowany przez min. Kopacz. Prof. Zieliński i inni eksperci przytaczali rezultaty badań dowodzących, iż stara szczepionka nie wytwarzała odporności na pandemię, a jej stosowanie nie tylko nie zapobiegało zarażeniu, ale wręcz mogło u osób szczepionych zwiększać ryzyko hospitalizacji i zapaleń płuc! Skąd, zatem wziął się oderwany od rzeczywistości i wręcz niebezpieczny dla pacjentów pomysł stosowania szczepionki, która nie chroniła przed panującą wokół grypą? Na to pytanie powinna szukać odpowiedzi prokuratura i CBA. Być może jakąś wskazówkę mogą stanowić fakty związane z kluczową osobą, rekomendującą stosowanie szczepionek sezonowych, czyli z prof. Brydak. Wzięła ona, bowiem w tym samym czasie udział w kampanii jednego z producentów, namawiając do stosowania nieskutecznej szczepionki. Ostatecznie w 2009 r. rząd przekonał Polaków, że warto się szczepić starą szczepionką. W rezultacie udało się zwiększyć jej sprzedaż aż o pół miliona sztuk w porównaniu z 2008 r. Tymczasem ten sam koncern, który w USA podkreślał potrzebę stosowania aktualnej szczepionki przeciw H1N1v oraz informował, że szczepionka sezonowa nie jest skuteczna przeciw grypie pandemicznej, w Polsce prowadził akcję promującą szczepionkę… sezonową! Akcja, wsparta oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Zdrowia, przyniosła efekty: 2,5 mln bezużytecznych, zalegających w magazynach szczepionek udało się wcisnąć Polakom. Gdy na całym świecie koncern odnotował w 2009 r. spadek sprzedaży starych szczepionek, w Polsce nastąpił jej wzrost. Sprzedano łącznie 2,5 mln szczepionek zapobiegających infekcji, której nie było! A Polacy wydali z własnych kieszeni na nieskuteczne szczepionki ok. 70 mln zł. Czy o to chodziło? Czy potraktowano Polskę jak kraj kolonialny, a nas jak tubylców, którzy kupią bezwartościowe świecidełka? Czy dlatego rząd nawoływał do szczepień przeciwko grypie sezonowej, twierdząc wbrew faktom, że stanowi ona większość zachorowań, a nie kupił skutecznej szczepionki pandemicznej?

Jak okłamano lekarzy Jednak szczepionki to tylko jeden z wątków afery grypowej. Pytań jest znacznie więcej. Dlaczego np. Krajowy Ośrodek ds. Grypy przekazywał do WHO inne dane, a w Polsce publikował inne? Na stronach organizacji międzynarodowych wyniki dotyczące Polski nie odbiegają od średniej europejskiej. Według nich, cały czas dominował w Polsce, jak wszędzie, wirus H1N1v. Tymczasem polscy lekarze poddawani byli przez rząd i Ministerstwo Zdrowia systematycznej dezinformacji. Ukrywano przed nimi, podobnie jak przed całym społeczeństwem, że grypa pandemiczna wyparła w Polsce sezonową. Przeciwnie, byli zapewniani, że dominuje zwykła grypa. Pomimo że przed wybuchem pandemii, w lipcu, sierpniu, wrześniu i październiku 2009 r., niemal wszystkie zbadane wirusy były pandemiczne, rząd i Ministerstwo Zdrowia twierdzili, że dominuje grypa sezonowa.

Na początku listopada wiceminister zdrowia Adam Fronczak, zachęcając do szczepień nieskuteczną szczepionką sezonową, straszył: – Tak naprawdę mamy więcej przypadków grypy sezonowej, która przebiega ciężej, jest obarczona wyższą śmiertelnością. Podobnie wprowadzała w błąd minister Kopacz: – W tej chwili mamy do czynienia przede wszystkim z grypą sezonową i znacznie mniej licznymi przypadkami grypy spowodowanej wirusem H1N1v. Dezinformacja powodowała narażanie zdrowia i życia pacjentów. Aby leczyć skutecznie, lekarze musieli mieć prawdziwe informacje o epidemii, z którą przyszło im walczyć. Powinni wiedzieć, jak wysoki był odsetek wirusów pandemicznych. Powinni być poinformowani o szczególnie groźnych cechach nowej grypy. O tym, jak duża była śmiertelność wśród młodych i zdrowych pacjentów. O tym, że infekcja H1N1v była nieprzewidywalna i po łagodnym początku w ciągu doby mogła zamienić się w chorobę zagrażającą życiu. Tymczasem lekarze nie wiedzieli, co naprawdę się dzieje. Nie wiedzieli, że w praktyce każdy pacjent ma grypę H1N1v! W poprzednich latach leki przeciwwirusowe stosowano rzadko, gdyż grypa sezonowa była na nie odporna. Lekarze nie zostali natomiast poinformowani, że terapia nimi sprawdza się przy wirusie pandemicznym, który był na nie wrażliwy i że powinny być powszechnie stosowane. Przeciwnie – wiceminister zdrowia Jakub Szulc kilkakrotnie zapewniał, że w przypadku obu typów grypy należy stosować takie same metody. Wprowadzeni w ten sposób w błąd, przyzwyczajeni do typowego przebiegu grypy sezonowej lekarze nie podejrzewali, jakie mogą być konsekwencje tradycyjnego podejścia do leczenia. Pierwszą ofiarą śmiertelną był 37-letni mężczyzna z Pucka. Lekarz, który go przyjął, zgodnie z zaleceniami Ministerstwa Zdrowia nie wziął pod uwagę grypy H1N1v, jako najbardziej prawdopodobnej przyczyny choroby. Nie mógł, więc przewidzieć, że stan pacjenta może gwałtownie się załamać. W konsekwencji chory na żadnym etapie leczenia nie otrzymał leku antywirusowego, który mógł go uratować. Zmarł 13 listopada. Bezpośrednią przyczyną zgonu była niewydolność oddechowa, spowodowana zapaleniem płuc.

Śmiertelne instrukcje MZ Lekarze otrzymali z Ministerstwa Zdrowia błędne wytyczne. W „Informacji dla lekarzy w sprawie postępowania w związku z przypadkami grypy H1N1v” minister zdrowia mówiła o potrzebie leczenia przeciwwirusowego pacjentów z grup ryzyka dopiero, gdy przebieg choroby będzie, co najmniej umiarkowany. Zgodnie ze stanowiskiem resortu „leczenie antywirusowe nie jest zalecane osobom, które mają niepowikłany lub łagodny przebieg”. Było to sprzeczne z zaleceniami Światowej Organizacji Zdrowia, które nie pozostawiały wątpliwości: każdy pacjent z grupy ryzyka musi rozpocząć leczenie przeciwwirusowe natychmiast po rozpoznaniu grypy i niezależnie od nasilenia objawów, także w przypadkach łagodnych. Jeśli lekarz chciał pomóc pacjentom, musiał, zatem łamać wytyczne Ministerstwa Zdrowia. Aby leki antywirusowe mogły zadziałać, musiały być zaaplikowane natychmiast, gdyż po upływie 48 godzin od pojawienia się objawów traciły skuteczność. Nie można było czekać na rozwój choroby, jak wynikało z zalecenia ministerstwa. Natomiast wczesne leczenie przeciwwirusowe skracało chorobę, obniżało ryzyko powikłań i ograniczało zarażanie kolejnych osób, czyli zmniejszało zasięg epidemii. Znaczne, w porównaniu z innymi krajami, opóźnienia włączania leczenia przeciwwirusowego przyczyniły się, więc do poważnego zwiększenia liczby zgonów w Polsce. Nie przygotowano też lekarzy do rozpoznawania i walki z nową grypą. Po uzyskaniu jednoznacznego potwierdzenia dominacji wirusa H1N1v ministerstwo powinno, tak jak w Wielkiej Brytanii czy Irlandii, uprzedzić lekarzy, że prawie wszystkie przypadki będą grypą świńską. Tak działał np. brytyjski system walki z pandemią. Opierał się on na zasadzie treat all (leczyć wszystkich) zamiast at risk (z grup ryzyka). Wydano tam leki przeciwwirusowe 1,1 mln osób i zminimalizowano dzięki temu śmiertelność. Tymczasem pacjenci, którzy zmarli z powodu grypy w Polsce, otrzymywali leki antywirusowe zdecydowanie rzadziej i później niż w innych krajach. Jak można tłumaczyć błędne wytyczne Ministerstwa Zdrowia? Może chodziło o koszty, bo leki antywirusowe są dosyć drogie. Choć przeciw temu przemawia fakt, że płaciliby za nie w większości sami pacjenci. Dlaczego zatem postanowiono zataić rzeczywistą skalę pandemii? Aby ukryć faktyczny brak grypy sezonowej, przeciw której zakupiono niepotrzebne szczepionki i jednocześnie zataić dominację H1N1v, przeciw któremu szczepionek nie kupiono?Artur Dmochowski

Iran: w zamachu ginie profesor uniwersytetu [Służby terrorystyczne Izraela (jedyny kraj, gdzie są oficjalnie uznane) usiłują wymordować wszystkie znaczące osoby z irańskiego programu jądrowego. Służą temu celowi też podległe im „służby” z USA. Miłujące pokój kraje..

http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=4897&Itemid=47

Tylko Mossad posiada Państwowe Jednostki Terrorystyczne MD]

ika 11-01-2012, http://www.rp.pl/artykul/9189,789966-Iran--w-zamachu-ginie-profesor-uniwersytetu.html

Irański naukowiec pracujący w ośrodku atomowym w Natanzie zginął w zamachu bombowym w Teheranie. Przedstawiciel stołecznych władz oświadczył, że za "zabójstwem" stoi Izrael. Według półoficjalnej agencji Fars ofiara zamachu to 32-letni Mostafa Ahmadi Roszan, który nadzorował wydział zajmujący się wzbogacaniem uranu w ośrodku w Natanzie. Dziewięć lat temu uzyskał on dyplom z chemii na teherańskim uniwersytecie Szarif, najbardziej renomowanej technicznej uczelni w kraju.

- Ładunek był bombą magnetyczną, taką samą jak ostatnio wykorzystane do zabójstwa naukowców; to robota syjonistów - powiedział zastępca gubernatora Teheranu Safarali Baratlu, cytowany przez agencję Fars. Jak relacjonowali świadkowie, bombę przytwierdził do samochodu naukowca motocyklista. Świadkowie agencji Reutera twierdzą, że w zamachu śmierć poniósł, poza naukowcem, także przechodzień; według innej wersji dwóch innych rannych pasażerów samochodu przewieziono do szpitala. W listopadzie 2010 roku w Teheranie w jednym dniu przeprowadzono dwa zamachy bombowe, w którym zginął naukowiec zajmujący się kwestiami nuklearnymi, a drugi został ranny. Iran oskarżył wówczas o przeprowadzenie ataku izraelskie, brytyjskie i amerykańskie służby wywiadowcze, które - według Teheranu - chcą wyeliminować kluczowe postaci zaangażowane w irański program nuklearny. Zachód twierdzi, że program ten ma na celu pozyskanie bomby atomowej; Teheran utrzymuje, że prace mają wyłącznie charakter cywilny. W poniedziałek Iran potwierdził, że rozpoczął wzbogacanie uranu w swym podziemnym kompleksie nuklearnym Fordo. Sekretarz stanu USA Hillary Clinton oznajmiła, że Iran jawnie ignoruje swe zobowiązania międzynarodowe i wezwała władze tego kraju, by natychmiast przerwały wzbogacanie uranu. Rzepa

Co siedzi w Jaruzelskim? Wkrótce zapadnie wyrok w procesie "twórców stanu wojennego" - to jedna z najbardziej zużytych fraz ostatniej dekady. Nawet, jeśli w pierwszej połowie roku 2012 zapadną wyroki skazujące Czesława Kiszczaka, Stanisława Kanię i Eugenię Kemparę - proces Wojciecha Jaruzelskiego został zawieszony w sierpniu 2011 r., to nie od razu przywrócą one społeczne poczucie sprawiedliwości, mocy prawa oraz wspólnej, narodowej historii. Zachowa się jednak symbol, który przetrwa w biografiach wymienionych przywódców komunistycznych. Problem w tym, że biografie Kani, I sekretarza KC PZPR między wrześniem 1980 r. a październikiem 1981 r., jego następcy Jaruzelskiego oraz byłego szefa MSW Kiszczaka jeszcze nie zostały napisane. Opracowania stanu wojennego sprowadzają się, zatem do statystyki i chronologii. Przyszedł, poszedł, wprowadził stan wojenny... Czy udział Jaruzelskiego w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego, którą zwołał w 2010 roku prezydent RP, jest elementem jego biografii? Czy wypowiedź Kiszczaka z 2009 r. o "porządnych ludziach", na których życzenie "na zapleczu gabinetu wrzucał dokumenty do niszczarki", zalicza się do biografii owych "porządnych ludzi"?Obie te kwestie wynikają z długofalowych konsekwencji stanu wojennego. Aby zrozumieć, czym on był, nie wystarczy sama analiza dziejów opozycji przedsierpniowej, do czego również potrzebna jest znajomość życiorysów jej liderów. Winniśmy solidnie przemyśleć katastrofę ekonomiczną, moralną i polityczną, którą spowodowało złamanie ruchu solidarnościowego.

Warianty alternatywne Część przywódców dawnego obozu komunistycznego oraz część byłych liderów "Solidarności" twierdzi, że stan wojenny był nieunikniony. Nie brakuje też takich, w tym ludzi ze świata nauki, którzy zadowalają się spychaniem pełnej odpowiedzialności za katastrofę stanu wojennego na "szajkę" przywódców PZPR. Zgłębianie, kto w tej "szajce" był, jaki miał pogląd na stan wojenny oraz na "Solidarność", mogłoby rozmnożyć alternatywne dla "wojennego" scenariusze. Alternatywne także dla losów "Solidarności", a w następstwie, dla realizowanej przez jej kierownictwo polityki. To być może jeden z ważniejszych powodów, dla których w procesie o udział sekretarzy i generałów w "związku przestępczym o charakterze zbrojnym", kolejne składy orzekające nie przejawiały nadmiernej woli przepytania przedstawicieli obozu "Solidarności" o kulisy dramatu, w tym grona "porządnych ludzi". Informacje o zagrożeniu sowieckim, których źródłem mogły być np. ambasady i służby wywiadowcze państw Zachodu, powinny były docierać do ich uszu. Chronologia uczy nas, że gdy jesienią 1981 r. Jaruzelski zastępował Kanię, ruch wolnościowy borykał się z wewnętrznymi konfliktami i izolującym się kierownictwem. Wtedy, jak przyznaje Jaruzelski, sondaże wskazujące na brak oporu związkowców wobec potencjalnego agresora przekonały go, że najwyższa pora na stan wojenny. Pytanie brzmi: co takiego legalna wówczas opozycja uczyniła, aby go nie wprowadzono?

Zbrodnia a kara Jak sądzi się rzezimieszków i kolaborantów? "Surowo i przykładnie" - powinno było pokazać państwo polskie swemu obywatelowi tuż po 1989 roku. Dopiero wówczas mogłaby się rozpocząć dyskusja publicystyczno-naukowa o tym, czy Kania powinien siedzieć na sali sądowej w tym samym rzędzie, co Jaruzelski i Kiszczak. Szansa łaski otwiera nie tylko kraty, ale i usta. Sytuacja, w której się obecnie znajdujemy, sprawia, że to oskarżony, Stanisław Kania, podpiera się w swej obronie ustaleniami historyków, a nie odwrotnie. Utrzymuje on, że "z grupą przestępczą" Jaruzelskiego miał niewiele wspólnego - albo i nic - i gdyby ostał się na fotelu I sekretarza, stanu wojennego by nie było. Z drugiej strony tandem Jaruzelski-Kiszczak pyszni się 13 grudnia 1981 r., podpierając się wynikami sondaży, z których wynika, że "ponad 50 proc. Polaków uważa wprowadzenie stanu wojennego za zasadne". Różnicując komunistów, trudno posługiwać się pojęciem sprawiedliwości. Nasze umysły kształtowały: rodzina, tradycja, często wiara. W świecie Kani i Jaruzelskiego o sprawiedliwości decydowała partia, a partii już nie ma. Należy jednak zauważyć, że poza długowiecznością i majątkiem, dzieje Stanisława Kani w III Rzeczypospolitej nie są godne pozazdroszczenia. "Człowiekiem honoru" oraz doradcą Prezydenta RP zostali akurat ci aktorzy sceny politycznej, którzy z poruczenia Sowietów w PRL wprowadzili stan wojenny, nie zaś on, który zręcznie, pokrzykując podobno nawet na marszałka ZSRS Wiktora Kulikowa, opierał się naciskom. Czynił to Kania najpewniej z pobudek mniej szlachetnych niż dobro Narodu czy niepodległość Ojczyzny. Ratując swą pozycję w PZPR, 4 września 1981 r., a więc przed otwarciem zjazdu "Solidarności", zaostrzył pod jej adresem język, prawiąc o gotowości władz do wprowadzenia "stanu wyjątkowego (...) by bronić systemu socjalistycznego w Polsce". Sklejana od dwóch dekad historia, rozczłonkowana przez decyzję Jaruzelskiego o zniszczeniu stenogramów z posiedzeń Biura Politycznego KC PZPR, przyznaje Kani trafniejszą ocenę sowieckich możliwości w 1980 i 1981 r., a także mniejszą wobec nich uległość. Choć może bardziej to drugie, ponieważ sowiecki blef musiał być dla otoczenia Jaruzelskiego aż nazbyt czytelny. Nawet amerykańskie archiwa, pełne błędnych prognoz Departamentu Stanu, pokazują, że nie tylko manewry "Sojuz 81" z marca 1981 r. oraz manewry "Zapad 81" z września tego roku były elementami nacisku, ale były nim nawet ruchy wojsk sowieckich przy granicy z PRL na przełomie listopada i grudnia 1980 roku.

Homo sovieticus perfectumAby lepiej zrozumieć, dlaczego Jaruzelski wprowadził stan wojenny, nie wystarczy znać historii jego powiązań z pajęczyną wojskowych służb wywiadowczych, takich jak GRU, Smiersz czy Informacja Wojskowa. Trzeba, choć trochę przyjrzeć się jego osobowości, a ta jest raczej nieskomplikowana. Mówimy o homo sovieticus militarus, a więc personie produkowanej i klonowanej przez kolonializm sowiecki na masową skalę. Że zacytujemy Aleksandra Kwaśniewskiego: "Był mistrzem działań pozornych. Zwykle tak się ustawiał, by unikać podejmowania decyzji. Zawsze był tam, gdzie najspokojniej. Chyba to głównie wyniosło go na szczyty władzy. Był "bezpiecznie" nijaki. A przy tym był kunktatorem".Jest to, więc schemat człowieka, jakich wiele wokół nas, człowieka, który doczołga się do władzy za pomocą węchu, znajdując na danym etapie kariery odpowiedniego "pana". Był, więc Jaruzelski we wczesnej fazie podpięty pod generała sowieckiego Stanisława Popławskiego vel Siergieja Gorochowa, potem - pod Mieczysława Moczara vel Mykołę Demko i Andrieja Grieczko z sowieckiego MON, do 1967 r. dowódcę wojsk Układu Warszawskiego, następnie, za "wczesnego Gierka" - pod Franciszka Szlachcica, za "późnego Gierka" - pod Stanisława Kanię, z którym wspólnie przejęli stery rządów partii. W końcu, w październiku 1981 r., z pomocą Sowietów wykolegował Kanię, wymieniając go na Czesława Kiszczaka, z którym "współpracował" jeszcze w czasach stalinowskich. Od drugiej połowy lat 60. Jaruzelski nawet przez "swoich" był uważany za "człowieka Moskwy". Jaruzelski na poszczególnych szczeblach kariery potrzebował specjalnego rodzaju współpracownika, inspirowanego przez siebie advocatus diaboli, który był dlań wentylem agresji, prymitywizmu, a zarazem ekspertem od spraw mrocznych. Chronologicznie byli to: Henryk Koczora, Włodzimierz Sawczuk, Józef Baryła, a w końcu tandem: Czesław Kiszczak i Jerzy Urban. Mówimy, zatem o polityku, który tylko jeden raz - wprowadzając stan wojenny - stał się wyrazisty, biorąc na siebie pełną odpowiedzialność. Jak powiedział skłócony z nim Kazimierz Barcikowski? „(...) Był taki jeden moment, kiedy zaimponował, zrobił wrażenie na aparacie, kiedy wprowadził "stan wojenny". Po raz pierwszy i jedyny miał uznanie we własnym obozie". Wcześniej, 3 kwietnia 1981 r., przed wyjazdem do Brześcia nad Bugiem na tajne rozmowy z delegacją sowiecką Jaruzelski zwrócił się do swych współpracowników: "Zaopiekujcie się żoną i córką, jakby coś się stało", najpewniej pomny losów węgierskich przywódców z 1956 roku. Mówimy tu o osobie przywiązującej ogromną wagę do sondaży opinii publicznej, polegającej jak żaden jej poprzednik na subtelnej manipulacji komunikatem oraz świadomej znaczenia radia i telewizji, która w kreacji własnego wizerunku "żołnierza-patrioty" nokautowała eleganckiego i swojskiego zarazem Edwarda Gierka. Tylko z pozoru zdystansowanej, w rzeczywistości bardzo nerwowej i lękliwej. O człowieku, którego partyjni koledzy podejrzewali o to, że nie pominął nawet jednego odcinka Dziennika Telewizyjnego. Osobie, która własną świadomość o stanie wojennym leczy pochlebstwami byłej agentury oraz porównywaniem siebie do de Gaulle´a.

Puenta Z kolei świadomość większości Polaków, wyprana z wiedzy o kulisach stanu wojennego, na pewno nie spowoduje, że wyjdą oni na ulicę świętować skazanie trzech byłych sowieckich namiestników. Nie wyjdą nawet ci, którzy przeżyli ten koszmar, by potępić swych oprawców. Polaków świadomych nie powinno to ani zniechęcać, ani specjalnie zachęcać. Doping nie jest niezbędny w dążeniu do poznania prawdy. Dążenie to powinno współwystępować z innymi dążeniami, np. z dążeniem do obrony prawdy i z dążeniem do eliminacji kłamstwa. Znajomość faktów o stanie wojennym, "prawdy" o nim, zachowuje wymiar ponadczasowy, czyli czas nominalnie dłuższy niż życie generała. Celem współczesnych historyków, publicystów i polityków nie jest pokonanie jednego człowieka, ale zmierzenie się ze skutkami stanu wojennego i rozprawienie się z ponad 20 latami dezinformacji, które miały je przykryć. Nawet zakładając, że Jaruzelski ma 50 procent szans na to, że nie trafi po śmierci tam, gdzie jego matka najpewniej modliła się, żeby nie trafił, są małe szanse na to, że dzisiejsi piewcy jego "dzieła" będą bronić go z równą zawziętością jak dotychczas. Więcej zawsze będzie takich, którzy kłamstwo, które budował, będą chcieli zburzyć. Nie będzie łatwo i będzie to proces żmudny. Na drodze staną media, najdzielniejsi opozycjoniści, sądy i przyjaciele ze Wschodu. Ludzie o mentalności Jaruzelskiego dążyli i dążą przezornie do sytuacji "zmowy", w której szczodrze dzielą się odpowiedzialnością. Okrągły Stół nie przyniósł dekomunizacji elit moralnych i elit władzy, a wręcz uchronił komunistów i umożliwił im awans polityczny, dlatego uchodzi za ilustrację takiej zmowy. Sytuacja Bronisława Geremka, który tuż przed upadkiem "Solidarności", jesienią 1981 r., paktował na jej szkodę z komunistami, jest przykładem kolejnej zmowy, nie wiemy, jak szerokie zataczającej kręgi. Paweł Zyzak

Polska Tuska znów na ustach całego świata! Nie wybrzmiało jeszcze noworoczne expose Jego Ekscelencji, w którym powracającym motywem było wzrastające znaczenie Polski na świecie, gdy znów Polska znalazła się na ustach całego świata po tym, gdy prokurator wojskowy strzelił sobie w usta. O tym już nawet pisze prasa kubańska, co dowodzi, że wszyscy szanują niewątpliwe dokonania Donalda Tuska, także w dziedzinie modernizacji prokuratury. Prokuratorzy, dzięki światłemu przywództwu Wielkiego Wodza, działają teraz jak szeryfowie na Dzikim Zachodzie, co w sytuacji beznadziejnej – wymaga też odwagi, by strzelić do siebie samego. Ze słów prokuratora Przybyła wynikało, że nie może sobie poradzić z mafią, która grasuje w Wojsku Polskim, kradnąc przy pomocy państwowych urzędników, co się da. Ale strzelił do siebie nie z tego powodu … Prokurator Przybył nie ujawnił, bowiem przed strzałem w swoje usta, ile śledztw prokuratorskich zostało umorzonych i to dotyczących mafii paliwowych w polskim wojsku, mafii handlujących sprzętem wojskowym, lub biorących kasę za bezprzetargowe przetargi. Strzelając sobie w usta - warto byłoby o tym wspomnieć, gdyż uczestnikami tych mafii byli generałowie i admirałowie, którym przysłowiowy włos z głowy w III RP nie spadł. Warto wspomnieć, że jedynym oskarżonym w tropieniu tych mafii zdaje się być Antoni Macierewicz, na którego prokuratura przygotowuje akt oskarżenia… Nie wspomnę już o mataczeniu śledztwa smoleńskiego, w wyniku, czego prokurator Pasionek został odsunięty od prowadzenia dochodzenia – m.in. dzięki prokuratorowi Przybyłowi… Póki jednak, co, cały świat z zapartym tchem czeka na pojedynek gigantów: tj. prokuratora Seremeta z prokuratorem Parulskim. Na tę okoliczność do Polski zjechały wszystkie główne telewizje świata, gdyż jest oczywiste, że obaj prokuratorzy mają pozwolenie na broń i jest tylko kwestią chwili, który z nich pierwszy wystrzeli. Wiadomo, że w III RP jest jak w teatrze: skoro w pierwszym akcie pojawia się strzelba na ścianie, to przynajmniej w trzecim akcie ta strzelba wystrzeli. Za Tuska, ta strzelba wystrzeliła już w akcie pierwszym i użył ją Ryszard Cyba, podpuszczony codziennymi seansami „miłości” do opozycji w „odpolitycznionych” telewizjach… Po akcie strzału w usta, wielu komentatorów usiłowało z prokuratora Przybyła zrobić spadkobiercę dawnej dewizy Wojska Polskiego, polegającej na trzech słowach: „Bóg, Honor i Ojczyzna”. Okazuje się jednak, że honor oficera Wojska Polskiego III RP, a w dodatku prokuratora, dotyczy obrony takich wartości, jak Prokurator Parulski i Prokuratura Wojskowa. Bo przecież cała prasa światowa, w tym ulubiona prasa Jego Ekscelencji – prasa Jamajki odnotowały, że w następny dzień po strzale w usta, do niedoszłego samobójcy dotarła reporterka radia ZET i to mimo szczelnej ochrony szpitala przez Żandarmerię Wojskową! Niedoszły samobójca stwierdził w wywiadzie, że nie zamierzał polec w obronie Boga i Ojczyzny, lecz Prokuratora Parulskiego i Prokuratury Wojskowej:

"Trzeba uratować Naczelnego Prokuratora Wojskowego gen. Krzysztofa Parulskiego….Broniłem honoru ludzi, których znałem i którzy świetnie pracują. Chciałem, aby prokuratura przetrwała i to pod dowództwem gen. Parulskiego. To jest człowiek, który gwarantuje uczciwe prowadzenie spraw” – dodał niedoszły samobójca w wywiadzie dla reporterki radia Zet, udzielonym w szpitalu chronionym przez siły Żandarmerii Wojskowej.Ten spektakularny akt honoru polskiego oficera, który sprawił, że Polska jest znów na ustach całego świata, to zapewne przygrywka do dalszych, równie spektakularnych akcji, świadczących o postępującej modernizacji kraju, rządzonego przez Tuska i Platformę. Efektem tej "modernizacji" może być przejęcie władzy przez juntę wojskową, która potrafi „zmodernizować” ten kraj w znacznie szybszym tempie niż to czyni Tusk. Naród, którego nie stać na zapłacenie za prąd i ogrzewanie, czekający w niekończących się kolejkach do lekarza, a następnie - stojący w kolejkach po coraz droższe leki zaakceptuje każdą, kolejną „modernizację” i „postęp” - czego tak nam zazdroszczą nasi przeciwnicy. A poza tym, Jego Ekscelencja będzie miał na następne expose noworoczne (o ile junta wojskowa utrzyma gajowego w Pałacu) uzasadnione powody do stwierdzenia, że „znaczenie Polski na świecie w mijających roku wzrosło o ca 54%, gdyż o tyle wzrosło zainteresowanie zagranicznych mediów naszymi dokonaniami. ".. Bo już teraz warto odnotować, że Papież Benedykt XVI zapytany, co sądzi o dzisiejszej sytuacji w Polsce odpowiedział: „Jezus, Maria!!!” - koniec cytatu. Kapitan Nemo – blog

Oj, to nie był impuls Wkraczamy w wariacki świat. Kiedy spojrzymy na śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej, jest nie do uwierzenia, że wrak samolotu nadal leży w Rosji, zdaje się, że nadal nie odnaleziono laptopa śp. ministra Aleksandra Szczygły, nie mamy kluczowych dowodów, na których moglibyśmy pracować. Z gen. Romanem Polką, byłym dowódcą jednostki specjalnej GROM, rozmawia Agnieszka Żurek [Końcówka rozmowy]

 Prokurator oddał strzał przy włączonej kamerze pozostawionej przez jednego z dziennikarzy, w przerwie konferencji prasowej.- Nie chciałbym tego komentować. To potwierdza jedynie, że sprawa jest wieloaspektowa. Mnie jako wojskowemu trudno nie dostrzec braku spójności w tych wydarzeniach. Wojskowy, jeśli już decyduje się na taki krok jak samobójstwo, na ogół czyni to w samotności.
Pamięta Pan podobny wypadek? - Nie pamiętam. To jest bardzo dziwna sprawa. Tego rodzaju próby samobójcze - takie, żeby samobójstwa jednak nie popełnić - zdarzały się na ogół młodym żołnierzom poborowym, a niedoświadczonym prokuratorom.
Jest jeszcze wątek pogróżek, jakie otrzymywał prokurator Przybył w związku z wykryciem korupcji przy przeprowadzaniu przetargów wojskowych. - Prokurator pogróżek zapewne się nie bał, z racji wykonywanego zawodu zapewne był do nich przyzwyczajony. Przecież nie było to pierwsze śledztwo, które prowadził. Trudno powiedzieć, o co tu chodzi, nie wykluczam nawet, że jest to jakaś gra z jego strony.
Prokurator Andrzej Seremet podczas konferencji prasowej sprawiał wrażenie bardziej zdenerwowanego niż wcześniej prokurator Przybył. - Rozmawiałem z prokuratorem Seremetem, kiedy obejmował swoje stanowisko. Był naprawdę pełen dobrych chęci. Zapowiedział odpolitycznienie prokuratury. Rozbawiło mnie takie otwarte przyznanie, że prokuratura jest upolityczniona.
Już chyba nikt się nie łudzi, że jest inaczej. W proporcji do tego, co dzieje się w śledztwie w sprawie katastrofy smoleńskiej, sprawa zgody sądu na sprawdzenie treści rozmów i SMS-ów wydaje się podkreślana w sposób nieproporcjonalny. - Wkraczamy w wariacki świat. Kiedy spojrzymy na śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej, jest nie do uwierzenia, że wrak samolotu nadal leży w Rosji, zdaje się, że nadal nie odnaleziono laptopa śp. ministra Aleksandra Szczygły, nie mamy kluczowych dowodów, na których moglibyśmy pracować. A my tymczasem cieszymy się, kiedy po kawałku skapują nam czasem jakieś dokumenty.gen. Roman Polko

Akt samobójczy prokuratora - moje, nie tylko okołoWSIowe, refleksje... Domniemana lub prawdziwa próba samobójcza prokuratora wojskowego być może idealnie wprost wpisuje się w proces powrotu do zarządzania państwem polskim przez WSI i ich Chłopców. Rządzili nieprzerwanie od momentu wzrostu znaczenia Wolskiego vel Jaruzelskiego (czy jak mu tam było w Rosji przed 1940 rokiem) a więc od lat 70-tych XX wieku. Stracili wpływa na władzę po likwidacji WSI przez A. Macierewicza. Teraz wracają... Śmiejąca twarz M. Dukaczewskiego (ostatniego szefa WSI) wygląda z każdej strony, nawet z tyłu i od tyłu niejakiego J. Palikota, który kiedyś określił się był gejem... Nasz "hrabia" B. Komorowski też uniżenie zawsze wspierał i dalej wspiera tych swoich Chłopców, i to od samego początku III RP! A ci nasi Chłopcy od SOWY od 1944 są przecież w stałym związku z Chłopcami od GRU i tak niestety jest do dzisiaj... w 2007 roku jeszcze 300 wysokich funkcjonariuszy (oficerów) polskich wojskowych służb wywiadowczych i kontrwywiadowczych wcześniej bywało na szkoleniowych randkach w Moskwie i innych miejscach ówczesnego ZSRR (i).A Chłopcy - z subiektywnego ich punktu widzenia - przecież wrócić muszą!

Po pierwsze, dlatego, że władza zniewala a nieprzerwana władza od kilkudziesięciu lat dosłownie ubezwłasnowolnia, odurza i daje poczucie bezkarności i nieskończoności jej trwania. I nagle z tego błogiego stanu taki A. Macierewicz z braćmi Kaczyńskimi ośmielił się ich nikczemnie wyrwać zabierając im przymioty władzy i nawet doprowadzając do ewentualnego więzienia! Taka sytuacja w Chłopcach musiała niechybnie wywołać ogromną frustrację, złość i chęć zemsty oraz szybkiego powrotu do zarządu nawet za "każdą ludzką cenę". Może czekali na odpowiedni moment do powrotu? Może akurat sytuacja międzynarodowa w roku 2009-2010 sprzyjała potencjalnej zemście i dostrzegli dla siebie "światełko w tunelu"?. To tylko moje konfabulacyjne przypuszczenia, ale symptomatyczne jest, że w swoją SOWĘ zorganizowali się w styczniu 2010 roku a wcześniej kandydatem na prezydenta stał się nagle ich "hrabia" B. Komorowski, a później już była tragedia w Smoleńsku, w której przecież również mogli zginąć np. J. Kaczyński czy A. Macierewicz (mieli lecieć wspólnie z innymi na uroczystości katyńskie). W tym samym czasie zaczęto też powszechnie mówić o gazie łupkowym, którego polskie zasoby zagrażały i dalej zagrażają dotychczasowemu energetycznemu podziałowi świata. Są one "solą" w oku zarówno dla Rosji, jak i Niemiec czy USA, tym bardziej, że w łupkach znajdują się też ogromne złoża ropy naftowejm, (o czym - niefrasobliwie dla niej chyba zresztą - poinformowała na pierwszej stronie wczorajsza GW) (ii). Ponadto L. Kaczyński - ratując świat przed rosyjską hegemonią energetyczną - w Gruzji mocno rozjuszył też tandem Putin-Miedwiediew.

Po drugie, bowiem śledztwo dotyczące tragedii smoleńskiej zaczęło dla Chłopców podążać w niewłaściwym dla nich kierunku. Wykreowaną narrację o "stalowej brzozie" czy błędzie pilotów naukowo zdezawuowano a przecieki ze śledztwa pokazywały, że Moskwa próbowała i dalej próbuje w sposób nikczemny wpływać na polskie śledztwo w tej sprawie (np. poprzez żądanie unieważnienia zeznań kontrolerów z wieży lotniska Siewiernyj Pawła Pliusnina i Wiktora Ryżenki). Coraz bardziej prawdopodobna stawała się i staje wersja np. udziału osób trzecich, czyli zamachu. Z punktu, więc sowowych Chłopców najlepszym rozwiązaniem stało się zapewne doprowadzenie do szybkiego zakończenia śledztwa i przyjęcie w nim, jako niezaprzeczalnych oraz prawdziwych wszystkich wyjaśnień zawartych w raporcie MAK. A przecież Chłopcy też dodatkowo wiedzą jak polować, więc postanowili może jednocześnie "upolować" dla siebie różnorodną "zwierzynę" i upiec kilka pieczeni na raz: zemstę za likwidację WSI, możliwość powrotu ich do władzy, eliminację A. Macierwewicza z kierowania sejmową komisją smoleńską i de facto zamknięcie rzeczonego śledztwa. Niestety.... Kłody pod nogi rzucił im A. Seremet, (choć to niby swój, albo już może nie swój?) odsyłając do uzupełnienia wniosek o zamknięcie A. Macierewicza... Więc Chłopiec, pułkownik sobie wczoraj strzelił jakoś tak przez Seremeta właśnie, chyba!

Po trzecie zaś to właśnie dzięki chyba Prokuraturze Wojskowej Chłopcy sprawili, iż wszelkie akty oskarżenia skierowane przeciw nim przez znienawidzonego likwidatora WSI zostały umorzone a teraz usłyszeli o zamierzeniach likwidacji tejże prokuratury.... Coś spektakularnego - jako ostrzeżenie - trzeba było a'priori wykreować, więc może pokazać należało desperację Chłopców? Samo - ewentualnie tylko potencjalne - samobójstwo prokuratora było być może też iluminacją zaciemniającą np. powody międzylądowania quasi Chłopca B. Komorowskiego w Rosji w czasie lotów do i z Chin? (iii). Cóż on tam takiego wypił, że aż gardło mu niemal wypaliło... od tego samogonu zapewne? (chyba zapomniał już, boć przecież polował w latach 90-tych ubiegłego stulecia a zdrowie już nie to samo). Idąc tym tropem jakże też można uprawdopodobnić inne samobójstwa, np. m.in. A. Leppera, G. Michniewicza czy też wczorajsze 30 -letniego policjanta z Wołomina... A może Chłopcy chcieli dać sygnał niejakiemu Premierowi, że nie podoba im się przejmowanie przez niego cywilnych służb specjalnych? Jeżeli tak to WSI-oki chyba postanowili dookreślić się i przypomnieć o sobie a także może wyrazić dezaprobatę za pozbycie się przez D. Tuska szefa policji. Dodatkowo chyba też starali się wyprzedzić i powstrzymać ewentualna dymisję K. Bondaryka... bowiem jakoś tak SOWA-BOND ostatnio tak "ramię w ramię", czyli wespół: "wojskówka" z "cywilką" (oprócz może częściowo CBA i CBŚ...). Jest jeszcze wiele innych, ewentualnych przesłanek być może tej inscenizacji samobójczej. Choćby np. wywołanie u innych pewnego przeświadczenia graniczącego ze strachem... bo skoro można się targnąć na własne życie, to tym bardziej też w takiej desperacji można też spróbować pozbawić tegoż życia bezpośrednich, wskazanych w "liście pożegnalnym", winowajców i sprawców samobójczego aktu. Poza tym przyjaciele niedoszłego samobójcy może będą chcieli go też niejako "pomścić"? Pomijając jednak wszelkie wątpliwości i zakładając, iż rzeczywiście pułkownik Przybył chciał popełnić publiczne samobójstwo, to jego przypadek zapewne powinien stać się interesującym i koniecznym przedmiotem badań dla psychiatrów i psychologów, bowiem na pewno jest pewną anomalią znanych im dotychczas okoliczności i sposobów dokonywania samobójstw (poza oczywistą desperacką chęcią zwrócenia na siebie i swoja sytuację uwagi). Dobrze dla nauki i dla nas wszystkich (także dla samego pułkownika), że ta desperacka próba zakończyła się niepowodzeniem... To nas wszystkich szczęście w tym nieszczęściu, bowiem taki akt jest zawsze tragiczny i wymagający starannego zbadania jego przyczyn. Może stanie się on też impulsem do rozpoczęcia uzdrawiania - zdegradowanych przez obecne rządy - polskich sił zbrojnych i powstrzymania celowego osłabiania potencjału obronnego Polski.

(i) A. Zybertowicz, Tajne służby i suwerenność, UważamRze nr 2(49)/2012, Warszawa 2012, s. 19,

(ii) Wczorajszy artykuł w Gazecie Wyborczej o pokładach ropy naftowej w amerykańskich łupkach (prognozuje się, iż dzięki temu USA staną się światową potęgą naftową!) winien stanowić przyczynek do dzisiejszej dyskusji o naszych zasobach ropy naftowej i odpowiedzi na pytanie, dlaczego tylko 11 ze 100 koncesji na wydobycie gazu łupkowego posiada PGNiG... na pierwszych zaś stronach mediów oczywiście króluje nieudana próba samobójcza pułkownika....,

(iii) Sprawa międzylądowania w Rosji podczas podróży Prezydenta Polskim do i z Chin oraz nieformalne tam spotkania winny w normalnym, suwerennym i niepodległym kraju być przedmiotem wszechstronnej - przynajmniej dziennikarskiej - analizy, ale... na pierwszych zaś stronach mediów oczywiście króluje nieudana próba samobójcza pułkownika.... Krzysztofjaw

Medytacje smoleńskie 6: "godzina Batera"

1. „Lądowanie głównego prezydenta” Pamiętają Państwo zapewne głośną i szeroko komentowaną w Sieci wypowiedź W. Batera z wieczornych wiadomości (10-go Kwietnia) jego macierzystej stacji, w których opowiadał, jak to otrzymał pierwszą wiadomość już o godz. 10.40 rus. czasu, a więc, jak obliczał „4 minuty po katastrofie” (do dziś można ją znaleźć na YT): „Pierwszą informację, że doszło do nieszczęścia otrzymałem telefonicznie od jednego z uczestników oficjalnej polskiej delegacji o 10.40 czasu lokalnego, czyli o 8.40 czasu polskiego, czyli praktycznie 4 minuty po katastrofie.” Z jego ówczesnych wyliczeń byłaby to, więc 10.36 rus. czasu, jako „godzina katastrofy” czy też „godzina Zdarzenia”. Nazwijmy tę (zaokrągloną, bo przecież Bater nie mógł ustalić z dokładnością, co do minuty, sekundy i setnej sekundy, tak jak to „ustalali” najlepsi radzieccy eksperci) godzinę, na cześć słynnego polskiego korespondenta, który, mam nadzieję, kiedyś zostanie dokładnie w całej sprawie przesłuchany, „godziną Batera”. Takim określeniem posługuję się też w mojej książce i mam nadzieję, że ono się przyjmie, zważywszy na fakt, iż to właśnie Baterowi przysługuje palma pierwszeństwa w „informowaniu o katastrofie”, zdążył, bowiem pierwszą swą korespondencję nadać, jak wiemy, już o 9.03/9.04. pol. czasu. (Słynnych odkrywców trzeba zaś uwieczniać technicznymi określeniami). Bater, więc wylicza wtedy wieczorem 10-go, że do Zdarzenia doszło o 8.36 pol. czasu, bo otrzymał informację o Zdarzeniu od D. Górczyńskiego, (który też powinien się szykować do dłuższego przesłuchania) o 8.40 pol. czasu. Zauważmy, że Bater wcale nie liczy tak źle, jak na okoliczności „tamtego dnia”, albowiem już w ciągu tej najdłuższej doby w polskiej historii, czyli 10-go Kwietnia, „wskazówka smoleńskiego zegara” zacznie się wyraźnie cofać, a już wieczorem będzie „wiadome”, iż 8.56 pol. czasu podawana zrazu w mediach, jako „moment katastrofy”, to nie jest „ta właściwa godzina”. Będzie, zatem „oczywiste” (także dla Batera i innych dziennikarzy), że moment katastrofy zostanie „dokładnie wyznaczony”, jako wcześniejszy aniżeli słynna 8.56. Z tej, więc godziny 8.56 cofnie się wskazówka na godz. 8.50 pol. czasu (nie tylko w ruskich, najlepiej poinformowanych mediach ale i taką godzinę „zniknięcia z radarów” będzie na wieczornej konferencji z carem Putinem podawał sam S. Szojgu; „Biała Księga”, s. 159), a następnie na smoleńskiej nocnej „konferencji prokuratorów” wskazówka cofnie się jeszcze o 10 minut na godz. 8.40 pol. czasu (por. „Biała Księga” Zespołu, s. 160-161). Gdyby tego było mało, to elektrownia smoleńska ogłosi, że coś uszkodziło linie wysokiego napięcia o 8.39 pol. czasu, zaś sam S. Antufiew powie wnet, że słyszał dziwny dźwięk silników o 8.38 pol. czasu. Z kolei por. A. Wosztyl, (którego także czeka jeszcze niejedno przesłuchanie, choćby na temat tego, dlaczego dwukrotnie zachęcał załogę tupolewa do próbnego lądowania, skoro warunki były „poniżej minimów lotniska”) powie – przesłuchiwany przez polskich prokuratorów - że słyszał silniki tupolewa „około 8.35” („Nowe Państwo”, 3/2011, s. 41; proszę przy okazji sprawdzić, czy na mgielnym sitcomie S. Wiśniewskiego, czyli parapetowym zapisie pogody smoleńskiej, słychać ok. 8.35 silniki tupolewa). Czy Baterowi udało się wtedy do wieczora 10-go Kwietnia zebrać te wszystkie dane, czy też sądził, iż w ostateczności właśnie na takiej godzinie „katastroficzny zegar smoleński” się zatrzyma, na takiej właśnie godzinie stanie? Tego jeszcze nie wiemy, dość, że na pewno nie miał Bater wtedy (10-go Kwietnia wieczorem) powodu do obaw, że jego wyliczenia będą „na wyrost”, a więc, że „wskazówka zegara” jeszcze z tej 8.50 czy 8.40 nie wskoczy na 8.36 właśnie. Czemu bowiem ta wskazówka się tamtego dnia cofała? Po pierwsze: radzieccy eksperci „nie znali jeszcze” zawartości CVR - po drugie zaś: „godzina katastrofy” była, że tak powiem, do ustalenia. Była ona do ustalenia nie tylko z tego powodu, że

1) niektórzy świadkowie żadnej katastrofy nie widzieli ani nie słyszeli, a więc nie umieli jej usytuować w czasie, ani też z tego powodu, iż

2) radzieccy eksperci dopiero musieli „odtworzyć drogę wypadkową tupolewa”, ani z tego, że

3) wieczorem prokuratorzy po prokuratorsku „ustalili” nadludzkim wysiłkiem woli czy też wynegocjowali, diabli wiedzą, że Zdarzenie zaszło po prostu o 8.40 pol. czasu.

Z jakiego więc podstawowego powodu wskazówka się cofała? Z takiego, że, teraz uwaga: „katastrofa smoleńska” wydarzyła się właśnie w okolicy „godziny Batera”, czyli niedługo po 8.30 pol. czasu. (Nie było to zapewne Zdarzenie „punktowe”, ponieważ nakładało się na nie wiele działań naraz, a ze szczególnej teorii względności wiemy, jakie obserwatorzy mogą mieć problemy z ustaleniem czegoś tak subtelnego jak jednoczesność zdarzeń http://www.daktik.rubikon.pl/fiz_wspolczesna/tw_problem_jednoczesnosci_zdarzen.htm

Taka godzina (8.30/10.30) była w zgodzie z tym, co oficjalnie, odgórnie przekazano ruskim szympansom i co same te szympansy otwarcie głosiły - „lądowanie głównego prezydenta” zaplanowane było bowiem na 8.30 pol. czasu, a więc 10.30 rus.:

09:20:00 Красн. Значит, по плану вот сейчас Як-40 выполнил посадку с этими делегацией и журналистами и Ил-76 вот наш Фролов на заходе сейчас. Там будут машины президентские. В 10.30 посадка основного президента./Znaczy, wg planu właśnie wylądował Jak-40 z tą delegacją i dziennikarzami, a Ił-76, czyli nasz Frołow teraz na podejściu. Tam będą samochody prezydenckie. O 10.30 lądowanie głównego prezydenta. (...)

09:20:19 Красн. В 10.30 посадка президента./O 10.30 lądowanie prezydenta.

Na godzinę 10.30 rus. czasu (8.30 pol.), czyli (z grubsza ujmując ze względu na przeróżne działania, które się wtedy nawarstwią i ze względu na ruską „precyzję”) zaplanowany jest „początek katastrofy”. O 10.28/10.29, jak wiemy, tupolew znika z radarów w wieży szympansów, o których to szympansach nie musimy teraz deliberować, (jeśli chodzi o to, czy były wtajemniczone w maskirowkę, czy faktycznie sądziły, że sprowadzają polski rządowy samolot w gęstej mgle), a tylko przypomnijmy sobie fragment ich dialogów:

10:27:20 РП Анатолий Иванович, ну что с запасными?/Anatolu Iwanowiczu, co z zapasowymi?

10:27:22 Дисп. Ну Витебск, Минск, мы сейчас им скажем (нрзб)./ No, Witebsk, Mińsk, zaraz im powiemy.(niezr.)

10:27:24 РП Давайте побыстрее, а то он.../ Tylko szybciej, bo on jeszcze…

10:27:26 Дисп. Хорошо./Dobrze.

10:27.31 ТЛФ Алло, алло./Halo, halo.

10:27:33 РП Пока не надо./Na razie nie trzeba.

10:27:33 А (нрзб)./ (niezr.)

10:27:40 Красн. До Витебска удаление сколько?/Jaka jest odległość do Witebska?

10:27:51 РП До Витебска х...ня, 120 километров./Do Witebska, ch…owe, 120 kilometrów.

10:27:56 РП Анатолий Иванович, и куда ему выходить надо согласовать. / Anatolu Iwanowiczu, trzeba uzgodnić, dokąd ma odlecieć.

10:28:01 Дисп. Ответил./Odpowiedziałem.

10:28:03 РП И куда ему выходить надо согласовать, точку выхода./I dokąd ma odlecieć trzeba uzgodnić, miejsce odlotu.

10:28:08 Дисп. Жду добро./Czekam niecierpliwie.

10:28:27 РП Не проспать его, с курсом 40 идет, чтобы довернуть его вовремя. Где он б...дь сейчас?/Nie przegapić go, na kursie 40 idzie, żeby go zdążyć doprowadzić. Gdzie on k...a teraz jest?

10:29:05 РП Так, так, так, так, так, б...дь, где-то ж должен быть./Tak, tak, tak, tak, k...a, gdzieś powinien być.

10:29:10 А (нрзб)./ (niezr.)

10:29:20 РП Ё... твою мать, все один к одному, б...дь./ K..wa twoja ma..ć, wszyscy jeden w drugiego, k..a…

10:29:30 А (нрзб)./ (niezr.)

10:29:31 РП Ответил./Odpowiedział.

10:29:33 А (нрзб)./ (niezr.)

10:29:34 РП Где-то 25 километров, пока не наблюдаю./Gdzieś 25 kilometrów, na razie nie obserwuję.

10:29:38 А Ты его не видишь, да? / Ty go nie widzisz, tak?

10:29:39 РП Да, пропал./Tak, przepadł.

O 10.28 rus. czasu pojawia się (vide rus. „stenogramy CVR”) też ten słynny dialog ruskich załóg o zakończonym zrzucie. (O 10.29 rus. czasu pol. załoga mówi o tym, że „wszystko jedno, czy to będzie Mińsk, Witebsk” - vide pol. „stenogramy CVR”; i zapewne wtedy, podczas zniknięcia z radarów, komunikację z załogą przejmie z powrotem moskiewska kontrola obszaru, kierując tupolewa np. do Witebska, ale teraz nie mówimy o losach polskiej delegacji, tylko o „katastrofie smoleńskiej”). Nie wchodząc, więc teraz w cały gąszcz szczegółów (piszę o tym drobiazgowo w książce), Zdarzenie w Smoleńsku rozpoczyna się o 10.30, ale nie udaje się go Ruskom skoordynować w stopniu doskonałym, tak by doszło do Zdarzenia punktowo, zatem zostaje ono rozciągnięte w czasie na kilkanaście minut. Świadkowie, więc (wśród nich szczególnie moonwalker S. Wiśniewski) będą się potem dostosowywać do oficjalnej narracji i korygować swojej zeznania, tak by pasowały do „ustaleń fachowców wojskowych”. Także Baterowi zacznie się „rozregulowywać zegarek” i będzie mówił, że telefon od Górczyńskiego miał np. o 10.45 http://freeyourmind.salon24.pl/303533,swiadek-bater

Problemy z zegarkami wielu świadków polegać będą przede wszystkim na tym, że świadkowie będą wiedzieć, iż coś się wydarzyło wcześniej, ale będą musieli mówić, że się wydarzyło później. To przede wszystkim dotyczy „polskiego montażysty”, który, jak można sądzić, ustawił czas swojej kamery dostosowując go do „godziny Morozowa”, czyli do 8.40/8.41, tj. „oficjalnej godziny katastrofy” - nie zaś do realnej, ówczesnej godziny filmowania, która była 10-go Kwietnia wcześniej. Tak, wcześniej. Wiśniewski był na pobojowisku nie o 10.48, tylko zapewne w okolicach 10.38 i niewykluczone, że to sam D. Górczyński każe Wiśniewskiego aresztować i skonfiskować mu sprzęt, bo też już tam jest i może nie chcieć, by ktokolwiek ich na pobojowisku filmował. Czekiści nie zabijają Wiśniewskiego wtedy właśnie z tego powodu, że już na pobojowisku są „polscy dyplomaci”, którzy jako jedni z pierwszych przybyli po... „pierwszej katastrofie”, czyli po rozpoczętym słuchowisku w brzozowym lasku wokół siewiernieńskiej łąki. Niech Państwo posłuchają końcówki księżycowego filmu „polskiego montażysty” - słychać tam wyraźnie (podczas przepychanki z czekistami) okrzyk „Juureek!” (kiedyś zwróciła na to uwagę nieoceniona MME-MZ, tłumacząca dialogi ruskie z kinematografii smoleńskiej). To, myślę, ktoś z „polskich dyplomatów” woła ambasadora J. Bahra (możliwe, że ten już idzie wolnym krokiem od strony ul. Kutuzowa, a jak wiemy z relacji G. Kwaśniewskiego, nie za bardzo wiedzieli, jak znaleźć „miejsce katastrofy”

http://polska.newsweek.pl/smolensk--nieznana-relacja-oficera-bor,68588,2,1.html

2. Rozciągnięcie Zdarzenia w czasie Dlaczego Zdarzenie jest rozciągnięte w czasie? Po pierwsze: nie wszyscy oczekujący na lotnisku faktycznie słyszą „odgłosy katastrofy”, a więc tylko część osób „spostrzega”, że „coś się stało”. Tym samym część osób dopiero za kilka, kilkanaście minut na pobojowisko dojedzie – zawiadomiona przez tych, którzy już dotarli (tak przecież jest z Bahrem i G. Kwaśniewskim). Po drugie, nieliczni (z Rusków i Polaków) są wtajemniczeni w inscenizację. Po trzecie, na miejscu muszą natychmiast pojawić się ruskie jednostki specjalne udające „straż pożarną” oraz „pierwszą brygadę medycznego pogotowia”. Raport komisji Burdenki 2 (na s. 102) mówi o przybyciu wozu straży o godz. 10.55 rus. czasu i a pogotowia o 10.58, ale to jest czas przesunięty do przodu (tak samo jak zegar kamery moonwalkera) o ca. kilkanaście minut. Remiza będąca w odległości paruset metrów od „miejsca upadku tupolewa”, a zajęta na czas „operacji Smoleńsk”, przez jednostkę specjalną, maksymalnie w ciągu minuty wysłała pierwszy wóz do „zony Koli”. Sam Kola, usłyszawszy przedziwne odgłosy (z plaśnięciem zrzucanych paru części samolotu włącznie) mógł koło 10.36 (co potem FAPSI mogła przerobić na 10.56, a więc zmieniając zaledwie jedną cyfrę) faktycznie wpaść tuż przed nadjeżdżającą strażą na pobojowisko i zrobić filmik 1'24'', od strony zaś ul. Kutuzowa mógł nadejść niedługo po nim S. Wiśniewski, by nakręcić swój „film życia” - ponieważ na czas przybywania świadków „katastrofy” zona musiała zostać przez specnaz otwarta. Na chwilę otwarcia (zapewne pilnie, ale dyskretnie strzeżonej do rozpoczęcia operacji smoleńskiej) zony musieli ludzie ruskich służb zniknąć np. po rozpaleniu ognisk, a przybyć „zaraz po nadbiegających i nadjeżdżających” świadkach oraz „strażakach” i „medykach” - bo przecież obecność czekistów przed pojawieniem się świadków byłaby zupełnie niewytłumaczalna (wszak czekiści nie mogli się „spodziewać katastrofy”). Kordon wokół całego „miejsca wypadku” powstać, więc mógł dopiero po „okazaniu” całego „wypadku” najważniejszym świadkom, takim choćby jak Bahr czy M. Wierzchowski. Obaj byli znakomicie psychologicznie wytypowani przez zamachowców do obsługi „pierwszego wrażenia po wypadku” – podeszły wiekiem Bahr, jako zmęczony życiem, słabo-widzący i schorowany człowiek, zaś Wierzchowski, jako młodzieniec mający „psychikę chłopca”, który na widok kilku ludzkich zwłok i fragmentów wraku samolotu ulegnie całkowitemu załamaniu. Obaj świadkowie spełnią jednak to podstawowe zadanie, jakim będzie „potwierdzenie wieści” o tym, że „wsie pogibli”. „Potwierdzenie” na podstawie „wyglądu pobojowiska”, bo przecież 96 ciał ofiar tragedii żaden z nich nie będzie wtedy widział, nie będzie widział nawet przybyły z borowcami koło 9.30 pol. czasu J. Sasin.

3. Błyskawiczna akcja jednostek specjalnych Pamiętamy, jak w „Uwagach” http://freeyourmind.salon24.pl/345616,uwagi-do-uwag

do ruskiego pseudoraportu „polska strona” wyrażała oburzenie, zdziwienie, zdumienie, zbulwersowanie, zszokowanie etc., że nie tylko nie otrzymała opisu przebiegu akcji strażackiej i ratowniczej, ale też pierwsze wozy (straży i pogotowia) przybyły na miejsce katastrofy ca. kwadrans po „wypadku” (por. też „Biała Księga”, s. 122). Trudno się jednak ruskiej stronie dziwić, że nie dostarczyła takiej dokumentacji, skoro chodziło o działania jednostek specjalnych, a nie zwykłej straży i zwykłego pogotowia. Tam wtedy przy pobojowisku nie było żadnej straży ani żadnego pogotowia, tylko właśnie jednostki specjalne mające „zabezpieczyć” miejsce inscenizacji katastrofy. I przybyły te jednostki w tempie ekspresowym. Natychmiast niemalże. Nie mogły jechać na „miejsce wypadku” przez 15 minut i nie jechały. „Katastrofa smoleńska” wydarzyła się, bowiem tuż po 8.30/10.30 i one, te jednostki, niezwłocznie udały się na „miejsce wypadku”. Wiśniewskiemu zaś (a wcześniej Koli) udało się wtargnąć na to niezwykłe miejsce z tego prostego powodu, że „otwarto księżycową zonę” na przyjazd polskich świadków z lotniska. Jak jednak wiemy z tego, co nakręcił i co mówił moonwalker, nie pozwolono mu filmować dalej, gdy dotarł do „zony Koli”, mimo że miał zapas taśm i aparat fotograficzny. Po zatrzymaniu zaś przesiedział kilkanaście minut w towarzystwie czekistów i koło godz. 9-tej go wypuszczono po „uświadamiającej rozmowie w cieniu makarowa”, podczas której powiedziano mu tylko jedną podstawową rzecz: „masz wykasować parametry czasowe ze swego filmu i jeśli powiesz, że to nie jest miejsce katastrofy prezydenckiego tupolewa, zginiesz”. I już. Niedługo po 9-tej, więc „polski montażysta” może się pierwszy raz spotykać z równie skołowanym wszystkimi wydarzeniami na lotnisku, J. Mrozem i w wielkiej tajemnicy opowiadać o tym, że ma „film z miejsca katastrofy”, ale że coś jest nie tak z tą katastrofą (tego ostatniego stwierdzenia nikt nie będzie traktował 10-go Kwietnia zbyt serio). Sam Wiśniewski przyznał w sejmie, że woli być żywym tchórzem niż martwym bohaterem, więc wszedł w ten dil, jaki zaproponowali mu czekiści i zrobił, co do niego należało: usunął parametry zegara kamery, a post factum wstawił takie, jakie zgadzały się z oficjalną narracją. By żyć. Wiśniewski może dziś być jednak żywym bohaterem, jeśli się przyzna do tego, iż dokonał takiej „korekty zegara” na wniosek tych „fachowców wojskowych”, którzy pomagali mu się przygotować do zeznań przed Zespołem Macierewicza, a w ten sposób na pewno ułatwi międzynarodowej komisji śledczej wyjaśnienie wielu spraw związanych z zamachem. Nie on jeden („polski montażysta”) poświadczał nieprawdę w całej sprawie, więc nie musi się obawiać, iż będzie jakąś „czarną owcą”. Cała sprawa, bowiem wnet wyjdzie na jaw, a „fachowców wojskowych” zaczną ścigać nowi ludzie. Nie ci, którzy zajęli się osłoną zamachu i pseudośledztwami a la komisja Burdenki czy „komisja Millera”. Ani „straż”, ani „pogotowie” nie mogły przybyć po 15 minutach na pobojowisko. To było niemożliwe. Niemożliwa była żadna zwłoka, a akcja była skoordynowana. Odwlekanie przyjazdu „straży” i „pogotowia” było niemożliwe wtedy nie, dlatego, że Moskwa obawiałaby się jakiegoś „wstydu”, „zdemaskowania ruskiego dziadowania” czy „kompromitacji przed światem” - Ruscy potrafią wszelkie stereotypy z nimi związane wykorzystywać do celów militarno-operacyjnych oraz dezinformacyjnych. Jednostki specjalne udające straż i pogotowie musiały być od samego początku „po chwili wypadku”, aby uważnie obserwować i kontrolować całą „powypadkową” zonę. W przeciwnym, bowiem razie w ciągu 15 minut od pierwszych „odgłosów katastrofy” nalazłoby z okolic lotniska setki takich Kol i innych Wiśniewskich, by sfilmować księżycowe pobojowisko. Setki ludzi wlazłoby tam i udokumentowało to, że nie ma żadnej katastrofy. Zona, więc musiała zostać po chwilowym otwarciu dla wybranych świadków natychmiast zamknięta i otoczona szczelnym kordonem zwłaszcza przed nadciągającymi ludźmi mediów. Co innego, bowiem filmik Koli zrobiony komórką, a co innego dokładny podgląd i wideo-zapis „miejsca wypadku”, jaki może dać profesjonalna telewizyjna kamera, który może posłużyć później za materiał dowodowy w analizie kryminalistycznej? Podobnie, więc, jak niezwłocznie przybyła „straż” i pierwsze „pogotowie”, tak nie zwlekając długo i nie wpadając w żaden hamletowski nastrój „iść/nie iść”, na pobojowisko wyleciał z hotelu Wiśniewski. Był, bowiem przekonany, że widział coś dziwnego, co działo się z jakimś małym ruskim samolotem. Na miejscu zaś „okazało się”, że leżą szczątki polskiego tupolewa. Co było dalej, wiemy. „Katastrofa smoleńska” zaczęła się, więc w „godzinie Batera” - stąd właśnie pojawiały się „pierwsze informacje” o „awarii”, „zjechaniu z pasa”, „próbnym lądowaniu”, „rozbiciu się samolotu bez wybuchu” itd. Część osób pojawiła się, bowiem na pobojowisku niedługo po pierwszych odgłosach imitujących wypadek, część zaś musiała dopiero dotrzeć, bo nawet nie spostrzegła, że coś się stało. Potem zaś rozkręcona została machina propagandowa z niesamowitymi opowieściami o tym, co wyrabiali polscy piloci nad Siewiernym, a to pochodząc kilka razy do lądowania, a to nie zgadzając się na odejście na zapasowe lotnisko, a to kozakując we mgle, wyglądając ziemi wzrokiem i przede wszystkim spiesząc się na uroczystości.

4. Uwaga do polskich dziennikarzy Polskim dziennikarzom – tym, którzy nie chcą służyć kłamstwu smoleńskiemu – zalecam, więc nieco więcej odwagi, cywilnej odwagi w ujawnianiu tej prostej prawdy, że nie było żadnej katastrofy „prezydenckiego tupolewa” 10 Kwietnia w Smoleńsku. Jest na to mnóstwo dowodów, wystarczy je tylko zebrać i zacząć publikować. Tak, bowiem, jak pisał swego czasu prof. J. Trznadel, niezbędna będzie międzynarodowa komisja, która zajmie się sprawą zamachu na polską delegację i zarazem niezbędne będzie powołanie nowego zespołu prokuratorskiego w Polsce, który zajmie się kompleksowym dochodzeniem w sprawie tych „śledztw”, (jakie prowadzono, by „ustalić przyczyny katastrofy”, która nie zaistniała). Jest to na pewno historia bez precedensu w dziejach świata. Nigdy do tej pory instytucje państwowe żadnych krajów nie były zaangażowane w coś tak przedziwnego i makabrycznego równocześnie, jak badanie nieistniejącego wypadku lotniczego, a zarazem tuszowanie dokonanego w biały dzień zamachu na wysoką polityczno-wojskową delegację. Nigdy instytucje państwowe kraju, który ucierpiał w wyniku takiego zamachu nie były zaangażowane w coś tak przedziwnego i makabrycznego, jak właśnie tego typu „badanie”. Sprawa tego zamachu, jako zbrodni przeciwko ludzkości, kwalifikuje się przed Trybunał w Hadze i zapewne w taki sposób zamachowcy będą ścigani. Polskim dziennikarzom, którzy nie chcą służyć kłamstwu smoleńskiemu, a i innym ludziom dobrej woli, pragnę, więc powiedzieć, by się nie obawiali ujawniać prawdy, bo tylko w ten sposób może dojść i dojdzie do autentycznego przełomu w całej „smoleńskiej historii”. To będzie zarazem na pewno wstrząs dla wielu osób (nie tylko Polaków), które „wolałyby” myśleć o tragedii polskiej delegacji w kategoriach lotniczej katastrofy, ale wstrząs mam nadzieję ożywczy – zbrodnia z 10 Kwietnia, bowiem jest bez precedensu, a więc i bezprecedensowym, fachowym, międzynarodowym dochodzeniem powinna zostać objęta.

5. Uwaga do min. A. Macierewicza Na koniec prośba osobista do min. A. Macierewicza, by po pierwsze, jako szef Zespołu smoleńskiego zajął się bardziej losami delegacji prezydenckiej niż moją skromną osobą, a po drugie, by nieco mniejszą uwagą darzył kolegów z SKW, którzy, jak sądzę, otoczyli Zespół swą troskliwą opieką, a których to min. Macierewicz darzy najwyraźniej bezgranicznym zaufaniem, a większą uwagą darzył fakty. Po prostu fakty. To na pewno wyjdzie na zdrowie pracom dochodzeniowym Zespołu. Oczywiście można też w ostateczności zająć takie stanowisko (po tym, co napisałem w poście wyżej), że w takim razie należy poprzesuwać wszystkie dane czasowe np. z FMS-a o te kilkanaście minut wstecz i wszystko się zacznie układać na nowo, ale mam nadzieję, że nie o „analizowanie danych FMS-a” chodzi w ustalaniu przyczyn i przebiegu tragedii z 10-go Kwietnia. Przypominam też p. min. Macierewiczowi, właśnie jemu, bo to on nagłośnił swego czasu tę sprawę, że to w „Białej Księdze”, tworzonej pod jego przewodem, napisane jest na s. 101:

„11. Zlekceważenie otrzymanego ostrzeżenia o możliwości porwania statku powietrznego Z wyjaśnień żołnierza Centrum Operacji Powietrznych SP przywołanych w załączniku nr 49 wynika, że 9 kwietnia 2010 r. Dyżurna Służba Operacyjna SZ przekazała ostrzeżenie o możliwości uprowadzenia statku powietrznego z lotnisk jednego z państw Unii Europejskiej. Brak danych świadczących o wpływie tego ostrzeżenia na działania BOR oraz innych osób, instytucji i organów państwowych zaangażowanych w organizację i zabezpieczenie podróży delegacji z Prezydentem RP na czele do Katynia w dn. 10 kwietnia. Brak reakcji na zagrożenie terrorystyczne obciążą zwłaszcza szefów służb specjalnych i nadzorującego ich premiera D. Tuska.” Zagrożenie atakiem na samolot z prezydencką delegacją było i nie tylko nie zostało „wyfantazjowane” przez blogerów, jak to łaskawie raczyła powiedzieć p. A. Gargas, lecz informacja o tymże zagrożeniu dotarła do polskich służb wieczorem przed tragicznym porankiem 10-go Kwietnia. Niech, więc koledzy z SKW, którzy krzątają się wokół min. Macierewicza, nieco bardziej zakrzątną się wokół tej właśnie kwestii – kwestii zagrożenia atakiem na polską delegację (np. podczas międzylądowania w jakimś miejscu, by przeczekać mgłę), a nie wokól „wybuchu tupolewa na Siewiernym”. Jeśli bowiem nie zajmą się tym koledzy z SKW, zrobią to wnet służby NATO, które na pewno kolegów z SKW będą po całej sprawie gruntownie weryfikować. Tak jak i innych funkcjonariuszy.

6. Zakończenie Polska i Polacy weszli do NATO i traktują NATO, jako Sojusz, w którym chcą być i który zapewnić im ma bezpieczeństwo. NATO, nie Układ Warszawski i nie armia czerwona, w bojach zaprawiona. Polacy chcą NATO, a więc będą się od NATO i zachodnich instytucji domagać wsparcia w wyjaśnieniu tragedii z 10 Kwietnia. Instytucje polskie w tej sprawie zupełnie zawiodły. Prezydent Obama ma w bieżącym roku wyborów w USA znakomitą okazję, by wykazać się wspaniałomyślnym gestem wobec Polski właśnie postulując i inicjując powołanie takiej międzynarodowej komisji. Polskie instytucje, jak widzimy to po dwóch latach bezowocnego śledztwa w tak poważnej i tak tragicznej sprawie, nie są w stanie na taki gest się zdobyć. I uwaga zamykająca, znów do dziennikarzy: Szanowni Państwo, nie bójcie się, do żadnej wojny nie dojdzie. W samej Rosji wielu ludzi czeka tylko, by się pozbyć Putina-Miedwiediewa i całej tej mafijnej czekistowskiej kamaryli. Możecie, więc Państwo potraktować ujawnianie prawdy o zbrodni z 10 Kwietnia, jako pomaganie gnębionemu przez czekistów, narodowi rosyjskiemu, a więc jako walkę o wolność naszą i ich. FYM

Dlaczego, gdzie i kiedy dokonała się zagłada Delegacji Polski ? Antoni Macierewicz - list do mnie czy do FYMa? [Umieszczam, bo to jedna z najważniejszych gałęzi Śledztwa Smoleńskiego Mirosław Dakowski ]

Joanna Mieszko-Wiórkiewicz 12.01.2012 http://niemcy.salon24.pl

Pan poseł Antoni Macierewicz opublikował (patrz tutaj) na prośbę anonimowych blogerów swój list, jaki był uprzejmy przysłać mi pocztą elektroniczną w zeszłą niedzielę wieczorem. Do wczoraj byłam przekonana, że list ten skierowany był do mnie. Dlatego omówiłam go krótko (tutaj) cytując z niego najistotniejsze stwierdzenia, które przytoczyłam precyzyjnie (patrz zaznaczony na żółto tekst w oryginale – poniżej link).

Nie odnosiłam się do pełnych żalu dywagacji Pana Posła na temat nieokreślonych publicystów, którzy „nie chcą w ogóle podjąć badań tego co mozna zbadać“. Uważałam też, że należy spuścić wstydliwą kurtynę milczenia na niezwykle emocjonalną drugą część listu, która w moim mniemaniu odzwierciedla idiosynkrazje steranego 45-letnią walką o lepszą Polskę działacza. Okazało się jednak wczoraj, że dla pana Posła Macierewicza ta właśnie część jego listu była najważniejsza, ponieważ swoją publikację na portalu „w Polityce“ kazał zatytułować w ten oto sposób:

Antoni Macierewicz w sprawie koncepcji FYM-a - PEŁNY TEKST LISTU

Ucieszyło mnie w niedzielę, że przewodniczący Zespołu Parlamentarnego przyznaje mi rację w sprawach ewidentnie zasadniczych, czyli fałszowania danych TAWS/FMS przez Rosjan oraz uwiarygadniania ich (chcąc nie chcąc) przez Amerykanów, a także tzw. „ maskirowki“ (zaplanowanej inscenizacji) na Sewiernym i nie odwołuje tego w środę.

Wczoraj jednak, patrząc na cytowany wyżej tytuł, z przykrością stwierdziłam, że list ten skierowany był nie tyle do mnie, co w istocie do popularnego blogera FYMa (Free Your Mind – tutaj). FYM ma niebawem ogłosić wynik wielomiesięcznego śledztwa obywatelskiego w sprawie Kłamstwa Smoleńskiego w formie książki, która będzie udostępniona nieodpłatnie w sieci. Dziwić się jednak należy, że były minister spraw wewnętrznych, były wiceminister MON i były szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego (SKW) otoczony kręgiem asystentów i pomocników nie wysłał swojego listu bezpośrednio do blogera FYMa, do którego ma widoczne teraz, po publikacji swojego listu, dla wszystkich, choć dla mnie niezrozumiałe, żale i pretensje. Czyżby przy takim aparacie trudno było znaleźć (wielokrotnie powtarzany w sieci!) adres emailowy? Na szczęście dzięki upublicznieniu przez Pana Posła całego listu dowiedział się o jego budującej treści – jak mniemam – także właściwy adresat i wybaczy starszemu panu z tak heroiczną biografią przykre zarzuty i niezręczne sformułowania. Chciałoby się powiedzieć - wszystko dobre, co się dobrze kończy. Niestety, problemy komunikacyjno -epistalograficzne pana Posła nie zbliżyły nas ani o krok do rozwiązania, na jakie czekamy. Dlatego muszę tu znowu powtórzyć: mimo upływu 21 miesięcy, pracy dwóch prokuratur i trzech komisji oraz Zespołu Parlamentarnego nadal nie wiemy, ani o której godzinie dokonała się zagłada Delegacji, ani – dlaczego, ani też gdzie.

Joanna Mieszko-Wiórkiewicz


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
P89C660 662 664 3
ploch 662
662
zagadnienia na egzamin 662, STUDIA UE Katowice, semestr I mgr, od Agaty, FiR, Rachunek kosztów, rach
nr 662
662
P89C660 662 664 668 4
662, W3 - chemiczny
662
662
662 663
Role w zespole projektowym (662)
662
662
662
P89C660 662 664 3

więcej podobnych podstron