Raz jeszcze problem: czy wyceniać? Kiedyś udało mi się to zademonstrować. Było to w Chorzowie, na wencie dobroczynnej. Za moją muszkę prowadząca, p.Agata Młynarska, która ustaliła cenę wywoławczą na 200 zł, uzyskała bodaj 350. Po tej licytacji wskoczyłem na estradę, zdjąłem z szyi drugą muszkę - i powiedziałem: "Jeszcze jedna licytacja; cena wywoławcza: 1 zł". I po chwili licytacja skończyła się... na 350 złotych... Niedawno napisałem na ten temat tak: Symboliczna złotówka Po raz kolejny czytam tekst (tym razem: p. Bożeny Dunat) z biadoleniem, że "rzeczoznawcy zaniżają wartość majątku wystawianego na licytację". Tymczasem jest to nonsens - a sprawa jest głębsza. Powiedzmy, że mój dom został wystawiony na licytację - i wyceniony na 100.000. Na licytacji sprzedano go za 150.000 - i ja twierdzę, że za tanio. Może to prawda - ale co to ma wspólnego z wyceną? "Wycena majątku" to kolejne żerowanie na licytowanych nieszczęśnikach. Jest kosztowna - i całkowicie zbędna. Podczas licytacji ktoś powiedział "145.000" - a ktoś "150.000" - i wygrał. Licytacja skończyłaby się tak samo, gdyby zacząć ją od jednej złotówki!! A jeśli ja twierdzę, że rzecz warta jest 300.000 - to powinienem poinformować znajomych. Któryś kupiłby to za np. 170.000 - i ja byłbym bogatszy o 20.000, a on o 300.000 - 170.000 = 130.000! Rzeczoznawca - i tu, i przy sprzedaży (ale nie zastawie!!!) wartych miliardy obiektów państwowych - jest całkowicie, ale to całkowicie, zbędny. A Kosztuje - uuuch! Czy to znaczy, że rzeczoznawcy są zbędni? Nie! Gdy np. chcę wziąć pożyczkę pod hipotekę - albo po prostu chcę się dowiedzieć, za ile - mniej-więcej - mógłbym coś sprzedać - są bardzo potrzebni. Ale nie przy sprzedaży z licytacji. Oczywiście sprzedający (lub nieszczęsny licytowany) może się zabezpieczyć przed zbyt tanią sprzedażą - podstawiając kogoś, kto weźmie udział w licytacji... ale o tym już napisałem. Problemem są sprzedaże własności państwowej - gdzie rzeczoznawcy są brani niejako z automatu, z ustawy - i biją się (często dając łapówki) by dostać zamówienie na "wycenę"... I to samo - tylko niżej - z licytacjami komorniczymi. A przecież koszt wyceny i wynagrodzenie komornika odejmują się od uzyskanej sumy... JKM
Brzydzę się moralizmami Władysława Bartoszewskiego Uzasadniając swój start w wyborach prezydenckich, Jarosław Kaczyński napisał m.in.: „Tragicznie przerwane życie Prezydenta RP, śmierć elity patriotycznej Polski, oznacza dla nas jedno: musimy dokończyć Ich misję. Jesteśmy Im to winni, jesteśmy to winni naszej Ojczyźnie. Choć pogrążeni w bólu i żałobie, związani wieczną pamięcią o stracie, mamy obowiązek wypełnić Ich testament. Polska to nasze wspólne, wielkie zobowiązanie. Wymagające przezwyciężenia także osobistego cierpienia, podjęcia zadania pomimo osobistej tragedii”. Brzydzę się publicznymi wypowiedziami Władysława Bartoszewskiego, pełnymi nienawiści, prymitywnych obelg i fałszywych moralizmów Władysław Bartoszewski dostrzegł w tym uzasadnieniu „manipulowanie dla osobistych korzyści zgonem swoich bliskich”, a postawę byłego premiera nazwał „nekrofilią”. Dodał też: „Ja się tym moralnie brzydzę. A moralna obrzydliwość jest dużo gorsza od różnic w programie politycznym”.Powyższych słów nie można pozostawić bez reakcji. Dlatego pragnę wyznać, że od ostatniej kampanii przed wyborami do parlamentu brzydzę się publicznymi wypowiedziami Władysława Bartoszewskiego, pełnymi nienawiści, prymitywnych obelg i fałszywych moralizmów. Długo milczałem w tej sprawie ze względu na dawne zasługi polityka. Jednak po jego ostatnich słowach informuję, co następuje: nie widzę żadnej różnicy między postawą Władysława Bartoszewskiego, Janusza Palikota i Jerzego Urbana. Wszyscy oni są dla mnie agresywnymi szermierzami pogańskiego świata, pozbawionymi kręgosłupów moralnych i elementarnej przyzwoitości, nie potrafiącymi uszanować drugiego człowieka, jego godności, cierpienia i życiowych wyborów.W związku z tym od dziś przestaję czytać wszelkie teksty Władysława Bartoszewskiego (włącznie z jego książkami o powstaniu warszawskim), podobnie jak nie śledzę wypowiedzi Janusza Palikota czy Jerzego Urbana. Wojciech Wencel
Azjatycki hardcore ,,Gazety Wyborczej” Uwielbiam polityczny hardcore. Wykonywany ze smakiem, w stylu chestertonowskiego quasi absurdu jest świetną rozrywką intelektualną, a i korzyści wymierne – co w działaniach publicznych nie do pogardzenia – przynieść potrafi wielkie. Jednakże uruchomiona przez ,,Gazetę Wyborczą” akcja ,,Zapal znicz czerwonoarmistom” wykracza poza wszelkie ograniczenia, jakie cywilizowany człowiek może i powinien sam na siebie nałożyć. Deklaracją nowego kultu stał się opublikowany w organie organów w dn. 5 maja 2010 r. List otwarty, jak można domniemywać, do Polaków. Jego przesłanie jest proste: oddanie hołdu Armii Czerwonej jest z punktu widzenia interesu polskiego niezbędne, ponieważ naród rosyjski w szczery i ujmujący sposób wyraził swą solidarność z narodem polskim [po tragedii smoleńskiej]. Czyli – cześć i chwała dla armii ludobójczej, ponieważ 65 lat po tym, jak rozjechała wzdłuż i wszerz pół Europy, w tym i Polskę, praprawnuki pięknych jak śnieżna noc syberyjska sołdatów złączyły się w bólu z narodem Orła Białego. Ale.. chwila, moment… Przecież w szczery i ujmujący sposób wyraził swą solidarność z narodem polskim także naród niemiecki i ukraiński. Posługując się zatem logiką apelu o ,,Zapalanie zniczy czerwonoarmistom” już dzisiaj masowo powinniśmy maszerować na groby żołnierzy Waffen SS i UPA. Bo przecież ich praprawnuki również złączyły się w bólu z naszym narodem. I nie tylko żołnierze Armii Czerwonej zginęli daleko od domu, i nie tylko im nie ma kto świeczki na grobie zapalić. Ba! Jeżeli czci wymaga oprawca zbiorowy, Armia Czerwona, która w swym barbarzyństwie przeskoczyła osiągnięcia armii hitlerowskiej i bandyterki upowskiej razem wziętych, to czyż my, porwani apelem sygnatariuszy Listu, my, którzy wyrażamy gotowość do rozpoczęcia dyskusji o tragicznych wydarzeniach nie powinniśmy w równym najlepiej szeregu w dniu 9 maja defilować na najbliższy cmentarz radośnie pomachując chorągiewkami z sierpem i młotem, swastyczką i tryzubem? Zresztą: co tam Armia Czerwona, UPA czy Waffen SS. A strażnicy z obozów koncentracyjnych? Ilu z nich, biedaków, pospadało z wieżyczek i pochowanych zostało ,,daleko od domu”. Zginęli na służbie.. Cześć ich pamięci! No i lampka od ,,Gazety Wyborczej”. Oraz od sygnatariuszy Listu. Posługując się zatem logiką apelu o Zapalanie zniczy czerwonoarmistom, już dzisiaj masowo powinniśmy maszerować na groby żołnierzy Waffen SS i UPA A kogóż tam nie ma! A raczej – któż tam jest. Cała wataha, więc wymieńmy kilku z brzegu. Oczywiście, Michnik Adam. Widzimy też innego wybitnego kom-patriotę Seweryna Blumsztajna, który kilka miesięcy temu zachęcał do rozbijania polskich, niepodległościowych manifestacji. Spod Listu filuternie mruga do nas Jerzy Jedlicki, marksistowski bojownik, w latach młodości maszerujący po ulicach z ponurą gębą i mocno zaciśniętą pięścią socjalizmu. Obecny jest i TW ,,Filozof”, bo on zawsze tam, gdzie i oni. Wajda, Kutz czy prof. Fiut też są na swoim miejscu. Nawet ,,prawicowy” prezydent Wrocławia, Rafał Dutkiewicz, człowiek, który w 2008 doprowadził do spacyfikowania uroczystości ku czci ofiar Katynia i aresztowania ok 200 osób, w tym rodzin z dziećmi – on też swój cenny podpis pod Listem złożył. Prowokacja? Kretynizm? A może zwykła otwartość, z jaką Banda Czerwonego Niedźwiedzia wyrusza w bój o chwałę sowieckiego oręża. I to w Polsce, w kraju, który sowiecką okupację co prawda przeżył, ale nie dlatego, że Armia Czerwona niespecjalnie się starała. Groby dziesiątek tysięcy ludzi, wykończonych przez wojsko sowieckie i aparat komunistyczny na jego usługach są trwałym znakiem na polskiej ziemi. Tym ludziom lampki się jednak nie należą. Bo i niby dlaczego? Znicze dla bandytów z NSZ? A, jużci, figa z makiem. Leśnym mordercom nie palimy, palimy Armii Czerwonej, bo to dziarskie chłopaki były, inteligentne, wykształcone, a jakie eleganckie! Jeden z drugim w plecaku przynajmniej 15 zegarków ze sobą taszczył, każdy na inną okazję. Dżentelmeneria, psia ich mać. Akcja ,,zapal znicz czerwonoarmistom”, to jednak nie jest klasyczny polityczny hardcore ,,Gazety Wyborczej”. To pewna wizja świata, świata, jaki już funkcjonuje w przenajświętszej Unii Europejskiej, a w Polsce dopiero rozkwita. To kraina komisarzy ludowych (vel unijnych), i proletariuszy (vel konsumentów), których życie wyznacza azjatycki porządek (vel brukselski) i czerwona szmata z sierpem, młotem i gwiazdą (vel niebieska z żółtymi gwiazdkami). Zdrajcami sygnatariusze listu nie są, bo zdradzić można to, do czego się przynależy; a jaki jest ich związek z Polską?
Daleki jestem od wykrzykiwania pod adresem prosowieckich kanalii określeń typu ,,zdrajcy”, ,,bydło” ,,świnie” (chociaż hasło ,,Tylko świnie siedzą w kinie” – w wypadku filmów Wajdy – ma przed sobą świetlaną przyszłość). Zdrajcami sygnatariusze listu nie są, bo zdradzić można to, do czego się przynależy; a jaki jest ich związek z Polską, nie tą wytłoczoną na dowodach osobistych, tylko z Polską przeszłości, teraźniejszości, przyszłości, Polską idei, Polską – Ojczyzną? Bądźmy sympatyczni – niewielki. A że hańba? Hańba, oczywiście. Hańba, że w Polsce XXI wieku tego typu indywidua chodzą bezkarnie po ulicy, a oburzony pobożny lud nie wybatoży jednego z drugim – tak po prostu, wychowawczo, dla przykładu. Niestety, żyjemy w splugawionych czasach. Niemniej (tu tak kiwam ostrzegawczo palcem, może mi od razu nie odgryzą, bo przecież nie tyka i zegarka nie przypomina) miłośnikom Armii Czerwonej parę niespodzianek zafundujemy. Jakich? Jak mawiał dowódca naczelny Armii Czerwonej, Józef Stalin: ,,Pożijom, uwidim”. Adam Gmurczyk
W sprawie katastrofy rządzące elity państwa polskiego zupełnie zawiodły Gdy zaczęliśmy się rozglądać, zorientowaliśmy się, że jesteśmy wśród setek części polskiego samolotu. W dwóch miejscach wydobywał się fetor rozkładającego się ciała ludzkiego. Można więc podejrzewać, że leżą tam fragmenty ciał ofiar katastrofy. W miniony długi weekend, w drodze do Katynia, udałem się z grupą osób na miejsce smoleńskiej katastrofy. Traktowałem tę podróż, czy raczej pielgrzymkę, bardzo osobiście, w katastrofie bowiem zginęli ludzie, których znałem osobiście. Jadąc tam byłem przekonany, że na miejscu złożymy kwiaty, zapalimy lampki, pomodlimy się (towarzyszył nam zaprzyjaźniony zakonnik). Byłem spokojny o to, jak wygląda to miejsce. Władze polskie zapewniały, że części samolotu zostały usunięte, że wszystko zostało uprzątnięte. Polacy, z którymi się kontaktowaliśmy mówili wprawdzie, że mają jakieś części rozbitej maszyny, ale byłem przekonany, że weszli w ich posiadanie jeszcze w okresie bezpośrednio poprzedzającym wypadek. Potwierdzili też, że można już tam chodzić, z czego wynikało, iż śledztwo w miejscu katastrofy zostało zakończone. Tymczasem ku naszemu zdumieniu, gdy przechodziliśmy przez pas upadku samolotu długości dwustu metrów, koleżanka dostrzegła fragment jakiegoś materiału, który po wypłukaniu go w kałuży benzyny lotniczej okazał się emblematem 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego. Zobaczyliśmy profil samolotu na tle kuli ziemskiej z napisem 36 SPLT im. Bohaterów Warszawy. Byliśmy wstrząśnięci – jakbyśmy sięgnęli w zaświaty. Gdy zaczęliśmy się dalej rozglądać, zorientowaliśmy się, że jesteśmy wśród setek części polskiego samolotu. I to nas istotnie zaniepokoiło. Ponieważ przechadza się tam mnóstwo Polaków zaczęliśmy z nimi rozmawiać. Przyznali się, że znaleźli mnóstwo różnych rzeczy. Ktoś znalazł jakiś element z kabiny pilotów, który służył do otwierania podwozia. Ja z kolei natrafiłem na kawałek przewodu, chyba paliwowego, chociaż nie mam pewności. Ważne, że na tym półmetrowym przewodzie są trzy nakrętki, z czego każda jest opatrzona plombą i wszystkie są związane jednym drutem. Nie trzeba być specjalistą, żeby wiedzieć, że nie plombuje się rzeczy nieważnych. Potem koleżanka znalazła paszport pani Gabrieli Zych, prezes stowarzyszenia Rodzina Katyńska w Kaliszu – dobrze zachowany dokument z dwoma wizami. Wreszcie kiedy poruszeni tym wszystkim, czuliśmy, że to co widzimy stoi w absolutnej sprzeczności z tym, co słyszymy w Polsce i z tym, jak my sobie wyobrażaliśmy prowadzenie śledztwa na miejscu katastrofy, doszliśmy do wniosku, że trzeba o tym głośno powiedzieć. Okazało się jednak, że czekało na nas jeszcze jedno odkrycie – odkrycie dość makabryczne. Znaleźliśmy kawałek rozkładającego się ludzkiego ciała, nie większy od ludzkiej dłoni. Ponieważ stan rozkładu był dość zaawansowany, to można być niemal pewnym tego, że był to fragment ciała ofiary katastrofy z 10 kwietnia. Dobrze, że był z nami duchowny, który zaczął modlitwę. Przenieśliśmy ten ludzki szczątek poza obszar zrytej ziemi bezpośredniego upadku samolotu, i go pochowaliśmy. W związku z tym rodzi się szereg pytań. Jak wygląda rosyjskie śledztwo? Czy to co my traktujemy jako normę jest normą w Rosji? Z tego, co zobaczyliśmy na smoleńskim lotnisku widać, że procedury polskie i w ogóle europejskie odbiegają od rosyjskich. Realizacja postulatu sprowadzenia na teren lotniska przedstawicieli Komisji Europejskiej, byłaby dla Rosji kompromitacją. Kolejne pytanie, skierowane konkretnie do władz polskich brzmi: skoro Rosjanie nie przeszukali dokładnie terenu katastrofy, dlaczego nie zrobili tego Polacy? Dlaczego dopiero teraz, po długim weekendzie, kiedy wiele osób z Polski przybyło na to miejsce i dowodnie wykazało, jak się sprawy mają, rząd podjął decyzję o wysłaniu tam archeologów? I po co archeologów, jeśli bardziej potrzebni są w tych okolicznościach kryminolodzy? Wreszcie pojawia się zasadnicze pytanie – pytanie o gwarancję godnego pochówku zwłok ofiar katastrofy. Już sam fakt zidentyfikowania w tempie ekspresowym 21 ciał budził wątpliwości. A dodam jeszcze, że tam gdzie chodziliśmy przynajmniej w dwóch miejscach wydobywał się fetor rozkładającego się ciała ludzkiego. Można więc podejrzewać, że leżą tam fragmenty ciał ofiar katastrofy. Jak można odpowiedzieć na pytanie o stan techniczny samolotu jeśli się nie dąży do pełnej rekonstrukcji wraku maszyny? Drugiego maja byliśmy przekonani i przekonywani przez władze polskie, że taka rekonstrukcja jest warunkiem uczciwej odpowiedzi na to pytanie. Dziś okazuje się, iż żeby ten warunek spełnić, trzy tygodnie po katastrofie wysyła się do Smoleńska archeologów. Na koniec pozostaje najważniejsze pytanie: czy było roztropne oddać sprawę w ręce rosyjskich śledczych i rosyjskiej komisji państwowej w sytuacji, w której śmierć ponieśli najważniejsi obywatele państwa polskiego? Jeśli chodzi o takie kwestie, nawet w teoriach skrajnie redukujących funkcje państwa, ma ono pozostać aktywne. Tymczasem widzimy, że jak na razie w sprawie katastrofy w Smoleńsku państwo polskie zawiodło. Rafał Dzięciołowski
PiS zmobilizował elektorat, trzeba wziąć się w garść i do roboty Liczba podpisów zebrana przez Prawo i Sprawiedliwość powinien dać do myślenia wyborcom "jasnej i optymistycznej wersji Polski" - mówił w Kontrwywiadzie RMF FM Sławomir Nowak. Wybór Komorowskiego oferuje fajne perspektywy, kraj otwarty, a nie taki, gdzie duchowni dzielą ludzi na prawych i nieprawych - dodał.
Konrad Piasecki: Znokautowali was. I to już w pierwszej rundzie. Sławomir Nowak: Nie, dlaczego?
Konrad Piasecki: Milion siedemset tysięcy podpisów Jarosława Kaczyńskiego to jest nokaut, panie pośle. ReklamaSławomir Nowak: Nokaut oznacza niepodniesienie się z desek.
Konrad Piasecki: No to rzucili was na deski. Sławomir Nowak: Nie, naprawdę. Żadne tego typu skojarzenia nie są uprawnione. Oczywiście jest to wynik imponujący i gratulujemy naszym konkurentom.
Konrad Piasecki: Z ręką na sercu: nie zabolało to pana? Sławomir Nowak: Nie, naprawdę. Nie będę tutaj pana zaklinał, ale myśmy naprawdę nie ścigali się na podpisy, zwłaszcza, że nasz sposób zbierani podpisów był trochę inny od konkurencji.
Konrad Piasecki: A może trzeba było się pościgać, bo jednak taki wynik na początek kampanii daje dużo siły, dużo mocy. Sławomir Nowak: Może, może. Bez przesady. Wyścig dopiero się rozpoczyna, a finał jego jest 20 czerwca. Natomiast to, co jest ważne z wyniku PiS-u, z wyniku Jarosława Kaczyńskiego, to dowód na mobilizację tamtej części elektoratu. I to wszystko powinno dać nam wszystkim do myślenia, a zwłaszcza wyborcom Bronisława Komorowskiego, wyborcom tej jasnej i optymistycznej wersji Polski, że trzeba się wziąć w garść i do roboty.
Konrad Piasecki: To teraz jest podział na Polskę ciemną i Polskę jasną? Sławomir Nowak: On nie stracił nic z aktualności. Zawsze tak było,
Konrad Piasecki: Wy jesteście po jasnej stronie mocy? Kto jest po ciemnej w takim razie? Sławomir Nowak: Rozumiem tutaj ten podtekst i pańskie szyderstwo w głosie, natomiast...
Konrad Piasecki: Naprawdę wyczuł pan szyderstwo? Sławomir Nowak: Jakoś tak trochę...
Konrad Piasecki: Niesłusznie. Sławomir Nowak: Dziękuję. Cieszę się z tego powodu.
Konrad Piasecki: No więc kto jest ciemną stroną mocy, kto jest po ciemnej stronie mocy? Sławomir Nowak: Polska potrzebuje optymizmu, potrzebuje też takiej wewnętrznej dyscypliny w walce o lepszą przyszłość. Wiem, że to brzmi rzeczywiście kampanijnie, jak takie banały i truizmy.
Konrad Piasecki: Ja nic nie mówię. Sławomir Nowak: Ale ja też sam siebie cenzuruję. Ale ja naprawdę uważam, że tak jest i że ludzie...
Konrad Piasecki: Ale że jak jest? Kto jest po ciemnej, a kto po jasnej stronie mocy? Sławomir Nowak: ... że zdecydowana większość Polaków woli żyć w kraju, który ma fajne perspektywy, jest otwarty, jest obecny w Europie jako kraj przyjazny, który ma dobre relacje z Niemcami, Rosją, a nie kraj, w którym niektórzy duchowni dzielą ludzi na prawych, nieprawych, na przyzwoitych i nieprzyzwoitych, którzy mówią, kto powinien kiedy zginąć. Uważam za sytuację nie do przyjęcia i kraj, w którym panuje nieufność, w którym panuje nieustanna podejrzliwość, nie jeden z drugim, a jeden przeciwko drugiemu. To była filozofia lat rządów 2005-07, kiedy rządził Jarosław Kaczyński. Myśmy wygrali wybory w 2007 roku, aby odwrócić wersję Polski, zmienić wersję Polski i udaje się ją zmieniać. Teraz tylko trzeba wygrać wybory 20 czerwca.
Konrad Piasecki: I gdzie jest ten prognozowany przez Stefana Niesiołowskiego ruch, który zmiecie Jarosława Kaczyńskiego z powierzchni ziemi? Sławomir Nowak: Ja nie wiem, o jakim ruchu mówił Stefan Niesiołowski...
Konrad Piasecki: Może trzeba zapytać swojego wicemarszałka. Sławomir Nowak: Ja nie zarejestrowałem tej wypowiedzi, to pan redaktor skrzętnie przygotowując się tutaj do tej rozmowy wyszukał to.
Konrad Piasecki: A może jednak jest w was za dużo przekonania, że nic, nawet katastrofa smoleńska nie jest w stanie zmienić postrzegania prezesa PiS-u? Może w was za dużo jest zadufania, wiary? Sławomir Nowak: Nie, ja uważam, że oczywiście jest w tym wielkim wydarzeniu, w tej wielkiej katastrofie, która miała miejsce, coś bardzo mocnego, co przede wszystkim zmobilizowało elektorat Jarosława Kaczyńskiego, Radia Maryja, Tadeusza Rydzyka, wielu, wielu innych proboszczów, którzy w ambonach krzyczeli o tym, kto powinien zginąć, a kto nie. Natomiast myślę, że wszyscy, którzy przeżyliśmy tę tragedię też jesteśmy w stanie wyciągnąć dla Polski coś pozytywnego, bo ja uważam, że ci ludzie, czy duża część z tych ludzi, która zginęła, miała marzenia o Polsce właśnie takiej otwartej i nowoczesnej.
Konrad Piasecki: Widzi pan dzisiaj gołym okiem, że jest tak, że jedna kandydatura budzi emocje, budzi entuzjazm - druga czasami kontrowersje ale częściowo obojętność. Ta pierwsza kandydatura, to kandydatura Jarosława Kaczyńskiego - ta druga Bronisława Komorowskiego. Sławomir Nowak: Jakie kontrowersje, przepraszam?
Konrad Piasecki: Kontrowersje, gdy Bronisław Komorowski mówi, że prezydent mógł zawetować, albo skierować to Trybunału Konstytucyjnego ustawę, której prawdopodobnie nie widział na oczy, albo jak mówi, że na miejscu katastrofy walają się przedmioty po tych, którzy w niej zginęli i to nie jest wielki problem - o tych kontrowersjach mówię. Sławomir Nowak: Pan wybaczy, ale to jest szukanie dziury w całym.
Konrad Piasecki: Nie, to są wypowiedzi, które ludzi wzburzają, panie pośle. Sławomir Nowak: Jeśli chodzi o ustawę o IPN-ie, ja uważam za głęboko nieprzyzwoite powoływanie się przez urzędnika z Kancelarii Prezydenta na wolę zmarłego prezydenta.
Konrad Piasecki: Ale jak marszałek Sejmu może powiedzieć, że prezydent mógł ją przesłać do Trybunału, skoro nie mógł jej przesłać - wiemy o tym doskonale. Jeśli ta ustawa w ogóle trafiła do Kancelarii Prezydenta przez śmiercią Lecha Kaczyńskiego, to w piątkowe popołudnie. W sobotę rano już nie żył. Sławomir Nowak: Prawdopodobnie trafiła, natomiast prezydent i jego urzędnicy wielokrotnie wyrażali opinię na temat tej ustawy, jeszcze przed jej uchwaleniem. Ale to już zostawmy. Nie ma co do tego wracać. Oczywiście ja mam nadzieję, że ta kampania nie będzie zbudowana na emocjach. Pan mówi, że jeden kandydat ma emocje, drugi ich nie ma. Jeden ma emocje, bo przeżywa osobistą traumę i trzeba to potraktować z dużym szacunkiem, otoczyć szczególną troską, natomiast drugi kandydat ma bardzo trudną robotę do wykonania.
Konrad Piasecki: Bronisław Komorowski ma w sobie charyzmę? Sławomir Nowak: Nie na własne życzenie pełni obowiązki głowy państwa. Jest jednocześnie marszałkiem Sejmu i kandydatem na prezydenta. Zajmuje go to w wystarczający sposób, aby nie ulegać emocjom i po prostu funkcjonować.
Konrad Piasecki: Oczywiście, to wszyscy wiemy. Ma w sobie charyzmę? Joanna Kluzik mówi: "nie widzę". Sławomir Nowak: Ja nie spodziewam się komplementów ze strony sztabu naszego konkurenta, chociaż uważam, że takim widocznym znakiem zmiany jakości języka debaty mogłoby być mówienie o sobie w innym tonie. Bronisław Komorowski jest człowiekiem, który przez całe swoje życie udowodnił, że służy Polsce. Siedział w więzieniu, był internowany...
Konrad Piasecki: Pytam, czy pan, który dostrzega u innych geniusz, u Bronisława Komorowskiego dostrzega charyzmę? Sławomir Nowak: Ma bardzo fajną rodzinę i myślę, że tym się w dużej mierze odznacza.
Konrad Piasecki: Panie pośle, gdyby pan odpowiadał na pytania to prościej by nam było. Sławomir Nowak: Zadaje mi pan pytania prowokacyjne.
Konrad Piasecki: To nie jest pytanie prowokacyjne. Sławomir Nowak: Nie widzę powodu, żebym miał na wszystkie tego rodzaju pytania odpowiadać. Charyzma, zgodnie ze słownikiem, to jest szczególny dar. Jeśli ktoś jest wierzący to uważa, że od Pana Boga.
Konrad Piasecki: Jest w Komorowskim ten szczególny dar? Sławomir Nowak: Ja uważam, że Komorowski ma wiele szczególnych talentów i darów i uważam, że bardzo dobrze wykonuje swoje funkcje od wielu lat pracując dla Polski. RMF FM
Nowakowi puszczają nerwy Sławomir Nowak w RMF FM: Ja uważam, że oczywiście jest w tym wielkim wydarzeniu, w tej wielkiej katastrofie, która miała miejsce, coś bardzo mocnego, co przede wszystkim zmobilizowało elektorat Jarosława Kaczyńskiego, Radia Maryja, Tadeusza Rydzyka, wielu, wielu innych proboszczów, którzy w ambonach krzyczeli o tym, kto powinien zginąć, a kto nie. (...) Jeśli chodzi o ustawę o IPN-ie, ja uważam za głęboko nieprzyzwoite powoływanie się przez urzędnika z Kancelarii Prezydenta na wolę zmarłego prezydenta. (...) Zadaje mi pan pytania prowokacyjne. Sławomir Nowak na Twitterze do Bielana (pisownia oryginalna): Adam, czy to prawda, że chcecie złamać prawo i robić płatną kampanię TV nie jako komitet wyb, a jako partia, żeby obejść limit fin.? Jeżeli szef kampanii atakuje tak wściekle, to znaczy, że istotnie wczorajszy dzień wierchuszkę Platformy Obywatelskiej zamurował. Wiele już mówiły miny Nowaka i Pomaski po złożeniu podpisów do PKW. Schetyna dość zaskoczony stwierdził, że rywale Kaczyńskiego "pokażą prawdę" o PiS. O aferze hazardowej - nawiasem mówiąc - ochoty takowej nie mieli. Kampania wyborcza i rywalizacja Kaczyński-Komorowski to również batalia między najważniejszymi twarzami - Kluzik-Rostkowską i Nowakiem. Ta pierwsza emanuje spokojem, co w tej potyczce może mieć kolosalne znaczenie. Jeśli lider PiS zostanie prezydentem, szefowa kampanii idealnie nadawałaby się na premiera. Stawka gry dla niej również jest ogromna. Tymczasem Sławomir Nowak zawsze będzie "nosił teczki" za najważniejszymi ludźmi w PO - Tuskiem i Schetyną. Zapewne chciał, by kierowanie kampanią ten obraz zmieniło. Jak widać - nic na to nie wskazuje. I jeszcze jedno - nawet przegrana Kaczyńskiego w II turze nie będzie potraktowana jako ostateczna klęska. W wypadku Komorowskiego, może się wydarzyć sytuacja dla PO wielce kłopotliwa, która spotkała Unię Wolności. Wszyscy pamiętają, jak to wszystko się skończyło. GW1990
Niebywałe! Trzecia czarna skrzynka wraca do Rosji Badany w Polsce rejestrator samolotu Tu-154, który rozbił się pod Smoleńskiem, został już przekazany wraz z analizą do Rosji – poinformował prokurator generalny Andrzej Seremet. Z informacji, którą podała Rzeczpospolita powołując się na depeszę PAP wynika, że chodzi o trzecią z tzw. czarnych skrzynek zainstalowanych w samolocie Tu-154M. Z przekazów w pierwszych dniach po katastrofie wiemy, że skrzynka ta była przekazana stronie polskiej, gdyż dane były zapisane w formacie do odczytania jedynie u producenta, czyli w Polsce. Skrzynka, która rejestrowała parametry lotu, była badana w Instytucie Technicznym Wojsk Lotniczych w Warszawie.Z niewiadomych powodów – choć każde tego typu posunięcie można tłumaczyć “wymaganiami śledztwa” – skrzynka została przekazana Rosji. Prokurator Seremet, którego działania oraz zaniedbania kwalifikują do postawienia mu najcięższych zarzutów, nie chciał ujawnić żadnych szczegółów śledztwa, tym samym lekceważąc sobie prawo opinii publicznej do podstawowych informacji o przyczynach i przebiegu katastrofy. Jednocześnie prokurator Seremet odniósł się do współpracy między polskimi i rosyjskimi prokuratorami. Zaznaczył, że formuła prawna, według której się ona odbywa, jest “jedyną możliwą”. Seremet nie raczył zauważyć konkretnych możliwości wynikających z konwencji chicagowskiej, według której toczy się współpraca, która umożliwia wystąpienie Polski o cześciowe lub całkowite przejęcie śledztwa przez Polskę. Rosjanie popełniają kardynalne błędy. Niezabezpieczone dowody i rażące uchybienia w śledztwie dotyczącym katastrofy polskiego Tu-154M. Wystąpienie do władz Rosji o przekazanie stronie polskiej postępowania w sprawie katastrofy samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem jest obowiązkiem rządu ze względu na polską rację stanu - uważają posłowie Prawa i Sprawiedliwości. W przygotowanej rezolucji domagają się podjęcia takich działań przez premiera Donalda Tuska. Podkreślają, że powinny one nastąpić od razu po katastrofie. Pozostałe kluby sejmowe sprzeciwiły się jednak włączeniu tej sprawy do porządku obrad na tym posiedzeniu Sejmu. "W obliczu takiej tragedii każde państwo winno dążyć do jak najszybszego i rzetelnego wyjaśnienia jej przyczyn przez własne organy śledcze i inne właściwe instytucje" - stwierdzają posłowie PiS w projekcie rezolucji. Parlamentarzyści zwracają uwagę, że według informacji premiera Donalda Tuska, Polska i Rosja ustaliły, że postępowanie w tej sprawie będzie prowadzone w oparciu o przepisy konwencji chicagowskiej o międzynarodowym lotnictwie cywilnym z 1944 roku. A właśnie w niej zawarty jest zapis, że państwo, w którym nastąpił wypadek lotniczy, może - na podstawie umowy dwustronnej - przekazać prowadzenie badania jego okoliczności innemu państwu. "Wzywamy prezesa Rady Ministrów do natychmiastowego wystąpienia do władz Federacji Rosyjskiej w oparciu o wskazane wyżej przepisy prawa międzynarodowego o przekazanie stronie polskiej prowadzenia postępowania w sprawie tragicznej katastrofy samolotu Tu-154" - apelują posłowie. - Rząd Donalda Tuska tego nie uczynił, premier tłumaczył to tym, że są dobre stosunki z Rosją i skierowanie takiej prośby mogłoby je naruszyć, tak to zrozumieliśmy - stwierdził Jarosław Zieliński (PiS). Poseł ocenił, że skoro wzajemne relacje są dobre, to strona rosyjska powinna chętnie przekazać nam prowadzenie tego śledztwa. Podkreślił, że Prawo i Sprawiedliwość zdecydowało się teraz wystąpić z projektem rezolucji z powodu "coraz bardziej bulwersujących informacji na temat tego, co się dzieje na miejscu katastrofy". Pojawiły się bowiem doniesienia, że miejsce, w którym doszło do tragedii, jest nieogrodzone i znajdowane są tam rzeczy należące do ofiar katastrofy. - Informacje, które do nas dotarły, że na miejscu katastrofy nadal znajdują się rzeczy ofiar, również szczątki samolotu, które są dowodami w tym postępowaniu, oznaczają, że dochodzi do zaniedbań w tym postępowaniu. Dlatego domagamy się, by rząd polski podjął w tej sprawie natychmiastowe działania - ocenił Arkadiusz Mularczyk (PiS). - Jak się okazuje, nie doszło do zabezpieczenia miejsca katastrofy. Osoby postronne mają możliwość wchodzenia tam, co świadczy o tym, że popełnia się kardynalne błędy w postępowaniu. To, co się tam dzieje, uniemożliwia prowadzenia skutecznego śledztwa. Poza tym te oględziny powinni przeprowadzać polscy lekarze, chemicy, patomorfolodzy itp., a nie archeolodzy. Jest to kompletnym nonsensem - stwierdził poseł. Zaznaczył, że na miejscu wypadku może dochodzić do zacierania dowodów w związku z tym, że teren nie jest odpowiednio zabezpieczony. - Istotą jest, by to polska strona prowadziła śledztwo, by polska strona zabezpieczała miejsce katastrofy, słuchała czarnej skrzynki, do której - jak rozumiem - my teraz nie mamy dostępu, by polska strona słuchała świadków, gromadziła wszelkie dowody - wskazywał poseł Mularczyk. - Chodzi o to, by nasi prokuratorzy (...) mieli pełny dostęp do wiedzy, która jest zawarta w czarnych skrzynkach. My opieramy się na informacjach, które mamy z mediów, w dużej mierze te informacje są sprzeczne, jest chaos - dodał. - Mamy chaos informacyjny i chyba także decyzyjny i wciąż niczego nie wiemy naprawdę, pojawiają się coraz liczniejsze wątpliwości - podkreślał Zieliński. PiS złożyło projekt rezolucji i domagało się włączenia tej sprawy do porządku 66. posiedzenia Sejmu. W tej sprawie dwukrotnie zebrał się Konwent Seniorów. Wniosek trafił następnie do marszałka Sejmu, który zadecydował o poddaniu go pod głosowanie przez wszystkich posłów. Projekt rezolucji został jednak negatywie oceniony przez pozostałe kluby poselskie, które sprzeciwiły się debatowaniu na ten temat na forum Sejmu. Pojawiły się zarzuty, że PiS wykorzystuje sprawę katastrofy politycznie. - Złożyliśmy sprzeciw jako klub Platformy - powiedział dziennikarzom Grzegorz Schetyna, przewodniczący klubu PO. - Uważamy, że w tej chwili przekazywanie dochodzenia, wyjaśniania całej tej sytuacji, która miała miejsce w Smoleńsku, tylko jednej stronie byłoby wprowadzaniem niepotrzebnego zamieszania i chaosu - oceniła wicemarszałek Sejmu Ewa Kierzkowska (PSL). - Ten spór się znów zaczyna. Uniknijmy go, ta debata jest dzisiaj niepotrzebna i ta rezolucja jest w ogóle niepotrzebna - mówił Grzegorz Napieralski, szef SLD. Marek Kuchciński, p.o. szef klubu PiS, w reakcji na te wypowiedzi stwierdził, że jeżeli ktoś chce w tej sprawie milczeć, to niech milczy, ale jego klub chce, żeby Polacy wiedzieli, kto odpowiada za tę katastrofę.
To był cywilny lot Decyzji o przyjętym scenariuszu postępowania w sprawie katastrofy bronił premier Tusk, krytykując założenia rezolucji przedstawionej przez PiS. - Dzisiejsza inicjatywa posłów PiS to inicjatywa, która - jak sądzę, albo przynajmniej chcę tak sądzić - ma jako podłoże wyłącznie dobre intencje, ale mija się z pewną rzeczywistością prawną i organizacyjną - mówił szef rządu na konferencji prasowej w Sejmie. - Ewentualne przekazanie części lub całości śledztwa przez komisję rosyjską komisji polskiej byłoby możliwe - nie mówię, że zasadne, ale możliwe - dopiero po podpisaniu wzajemnego porozumienia czy umowy dotyczącej takich przypadków - stwierdził. Premier wskazał, że "musielibyśmy ze stroną rosyjską ustalać to porozumienie", ale "uznaliśmy, że z punktu widzenia Polski kluczowy jest natychmiastowy dostęp do wszelkich działań na miejscu katastrofy, a nie czekanie na ewentualne efekty negocjacji dotyczących porozumienia". - Konwencja o Międzynarodowym Lotnictwie Cywilnym przewiduje, że śledztwo w sprawie wypadku samolotowego prowadzi państwo, na terenie którego doszło do katastrofy, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby się państwa dogadały w tej kwestii. Należałoby zawrzeć porozumienie, ale musi być obopólna zgoda - uważa prof. Jan Sandorski specjalizujący się w prawie międzynarodowym (UAM). - Możemy składać oczywiście różne propozycje dotyczące porozumienia i nie byłoby to przejawem złej woli z naszej strony czy braku zaufania. Gdyby Rosjanie się zgodzili, abyśmy prowadzili u nich całe śledztwo, musieliby zrezygnować ze swojego zwierzchnictwa terytorialnego na rzecz państwa polskiego - powiedział. Wskazał, że delegacja prezydencka leciała samolotem należącym do wojskowej jednostki, ale lot miał charakter cywilny. - To przecież nie była żadna akcja wojskowa - stwierdził. Dlatego nie można kwestionować tutaj zastosowania konwencji, która odnosi się wyłącznie do lotnictwa cywilnego.
Zenon Baranowski
Władimir Putin naszym przyjacielem jest! Jutro minie 28 dni - dokładnie cztery tygodnie. I wciąż nie wiemy nawet, o której godzinie to się stało. O 8.39? A może o 8.54? Ustalono, jak się wydawało, już ostatecznie, że o 8.41. Ale zaraz potem okazało się, że na aktach zgonów ofiar katastrofy i na protokołach sekcji zwłok, stoi godzina śmierci - 8.50. Może dokładna godzina to mało istotny szczegół. Ale czy nie jest godne zauważenia, że na żadnym z tych protokołów nie ma polskiego podpisu? A przecież słyszeliśmy wielokrotnie, że do sekcji dopuszczeni byli polscy lekarze. Słyszeliśmy też wielokrotnie, że polscy prokuratorzy są dopuszczani do "czynności" na każdym etapie śledztwa, uczestniczą we wszystkim. Teraz prokurator generalny Seremet dementuje, że przeciek o "piątym głosie" w kokpicie nie może pochodzić od żadnego z polskich śledczych, albowiem ci "jeszcze zawartości czarnych skrzynek nie znają". Tak dosłownie powiedział Andrzej Seremet, na własne uszy słyszałem. Są od samego początku dopuszczeni do wszystkiego, ale podstawowego dowodu w sprawie jeszcze nie znają? Pani minister Kopacz z trybuny sejmowej perswadowała przecież opozycji, i to ze świętym oburzeniem, że ziemia w miejscu katastrofy przeczesana została "na metr w głąb", że zebrano każdy okruszek. Teraz okazuje się, że w błocie pod Smoleńskiem wciąż poniewierają się nie okruszki, ale paszporty i inne rzeczy osobiste, że można tam w krótkim czasie uzbierać sporo szczątków maszyny - jak w takim razie komisja ustala przyczyny katastrofy, skoro tych rozwłóczonych części samolotu nawet nie zebrano? Co więcej, uczestnicy wycieczki, czy raczej pielgrzymki Rodzin Katyńskich, którzy u celu swej podróży dokonali tego makabrycznego odkrycia, świadczą też, że widzieli poniewierające się tam gnijące resztki ciał ofiar. Marszałek Komorowski, p.o. prezydenta szykowany na prezydenta PO, powiada na to publicznie, żeby "zachować umiar w tworzeniu atmosfery, że oto gdzieś znaleziono kawałek ubrania. To nie jest wielki problem". Rzecznik Graś uspakaja, że premier Tusk wie o sprawie "już od kilku dni". Ale chociaż wie, reaguje dopiero po nagłośnieniu sprawy przez media. I jak reaguje? Zapowiedzią, że pośle tam archeologów. Pośle, oczywiście, gdy strona rosyjska odpowie pozytywnie na prośbę o ich wpuszczenie. Ani słowa o tym, by zwrócił się do strony rosyjskiej o należyte zabezpieczenie miejsca tragedii i zebranie szczątków, jeśli nie przez szacunek dla zmarłych i ich rodzin, to dla ratowania wiarygodności prac komisji. Pewnie rząd znowu bał się, że "to by było źle odebrane" - jak tłumaczył rzecznik Graś, pytany, dlaczego nasze władze nie wystąpiły o umiędzynarodowienie śledztwa. Mamy tylko jedną gwarancję, że śledztwo będzie rzetelnym ustalaniem przyczyn wypadku, a nie zrzucaniem całej winy na nieżyjącego pilota (który, nagle nam zaserwowano sensację, miał "wyglądać przez okno wypatrując ziemi" - brak już słów do komentowania tego idiotyzmu, kolejnego, po enuncjacjach o rzekomych czterech próbach lądowania czy nie rozumieniu przez pilota rosyjskich liczebników). Otóż gwarantuje nam to sam Władimir Putin. Osobiście stanął wszak na czele komisji. Tak, jak swego czasu stał osobiście na czele komisji badającej przyczyny zatonięcia okrętu "Kursk". Zamiast, jak to czyni gadzinowa gazeta, maglować w kółko podróż śp. prezydenta do Tbilisi, gdzie jechał on nie żeby składać kwiaty, ale żeby ratować od zajęcia przez rosyjskie wojska stolicę, a tym samym ocalić niepodległość tego kraju, i każda minuta była bezcenna - może lepiej przypomnieć by było, jak pracowała tamta, kierowana osobiście przez Putina, komisja...
Czy Rosjanie dobrze prowadzą śledztwo? Dołącz do dyskusji Ze szczególnym uwzględnieniem faktu, że Rosjanie skazali wtedy na powolne konanie w zatopionym wraku kilkunastu własnych marynarzy, stanowczo nie zgadzając się na przyjęcie pomocy Norwegów, którzy przybyli na miejsce ze specjalistycznym batyskafem do wydobywania z wraków rozbitków. Rosjanie twierdzili wtedy przez wiele dni, że cała załoga jest zdrowa, ma tlenu pod dostatkiem, jest w kontakcie z ratownikami i w ogóle nic się nie dziele.
Cytat Widać uporczywe pranie mózgów doprowadziło co poniektórych do stanu tak obłędnej wiary, że mamy takiego świetnego premiera, który tak dobrze rządzi i wyjaśnia katastrofę, i takiego wspaniałego marszałka, który tak godnie pełni obowiązki, że wreszcie pojednaliśmy się z narodem rosyjskim (jakbyśmy byli skłóceni kiedykolwiek z narodem, a nie z władzą, która własny naród gnębi tak jak i inne!) - że gdy jakiś fakt tę ich wiarę narusza, reagują nienawistną wściekłością i pluciem na ludzi, przez których szokująca prawda ujrzała światło dzienne. Ktoś o tym jeszcze pamięta? Nie, oczywiście, że nie. Putin od czterech tygodni jest wszak największym przyjacielem Polski i Polaków. Kto śmiałby mu wytykać morderstwa Politkowskiej czy Litwinienki, albo pytać, kto w końcu wysadził w powietrze te dwa bloki w Moskwie, które stały się pretekstem do ostatecznej pacyfikacji Czeczenii, ten szkodzi pojednaniu narodów. I pospolite ruszenie pożytecznych idiotów - a może i świadomych swej roli naganiaczy - w imię tego trzask-prask pojednania każe nam dokonywać gestu z pozoru wobec narodu rosyjskiego, ale w istocie będącego symbolicznym potwierdzeniem przed całym światem polityki historycznej Kremla, uparcie głoszącej, jakoby sowieckie wojska niosły Polsce w 1945 roku wolność, a nie kolejną okupację. Premier Tusk, marszałek Komorowski i "autorytety" pokroju Wajdy zdaje się, szczerze i bezgranicznie w Putina uwierzyli. Więc my też musimy uwierzyć. I niektórzy wierzą. Wczoraj rano w jednej z telewizji informacyjnych oglądałem, nie ukrywam, wstrząśnięty, komentarze jakichś ludzi z ulicy do informacji o znalezieniu w błocku pod Smoleńskiem poniewierających się szczątków prezydenckiego samolotu i osobistych rzeczy ofiar. Wszyscy wypowiadający się do kamery przeklinali tych, którzy tego odkrycia dokonali. Ubliżali im wściekle: co to chory pomysł, żeby TAM sobie jeździć na wycieczki! Co to ludzie! To chyba jacyś chorzy, jakieś hieny, urządzają sobie WYCIECZKI, żeby wygrzebywać z ziemi PAMIĄTKI! Zapewne wypowiedzi te odpowiednio wyselekcjonowano, ale nie sądzę, by były w jakiś sposób ustawione. Widać uporczywe pranie mózgów doprowadziło co poniektórych do stanu tak obłędnej wiary, że mamy takiego świetnego premiera, który tak dobrze rządzi i wyjaśnia katastrofę, i takiego wspaniałego marszałka, który tak godnie pełni obowiązki, że wreszcie pojednaliśmy się z narodem rosyjskim (jakbyśmy byli skłóceni kiedykolwiek z narodem, a nie z władzą, która własny naród gnębi tak jak i inne!) - że gdy jakiś fakt tę ich wiarę narusza, reagują nienawistną wściekłością i pluciem na ludzi, przez których szokująca prawda ujrzała światło dzienne. W taki sposób, w ulicznej sondzie, pokazano dobitnie, na czym i na kim może się oprzeć PO w swym dążeniu do władzy absolutnej i przez nikogo już niekontrolowanej. A przykrywanie kolejnych kompromitacji śledztwa krzykiem, że oto pojednanie narodów, i że Władimir Putin naszym przyjacielem jest, pokazuje, do czego tej władzy, jeśli ją zdobędzie, będzie używać. Rafał A. Ziemkiewicz
SPISEK NEOLIBERALNY PRZECIWKO GRECJI Jak we wrześniu 2008 roku zbankrutował Lehman Brothers dowiedziałem się od licznych uczonych mężów, że na naszych oczach zbankrutował kapitalizm i neoliberalna ideologia. To co zbankrutowało w Grecji???
Przez kilka tygodni ci uczeni w piśmie budowniczowie nowego lepszego świata, zajmowali się polską homofonią (czy może hemofilią?) a o synach Olimpu ani słowa. Więc czekałem, że jak już się ockną, to pewnie przeczytam, że wszystko przez „kapitalistycznoneoliberalny” spisek, który dosięgnął Greków w celu odebrania im socjalnych zdobyczy, które się im należą jak psu kość! No i proszę! Jest! „Obok sprawy szczątków Tupolewa na Jasnej Górze” (jak poetycko zauważył jeden z piewców ekonomii politycznej socjalizmu) mamy na naszych oczach „próbę zduszenia związków zawodowych, aby cięciami „zaoszczędzić” gospodarkę na śmierć”! Wszystko przez to, że „z pomocą zwlekano tak długo”! Dlaczego? No bo w Nadrenii-Północnej Westfalii wybory. Więc „Kanclerz Merkel robiła wszystko, by odwlec decyzję żeby przypadkiem wyborca nie uznał, że chadecja szasta „jego” pieniędzmi dla nierobów i warchołów”. „Jego” (czyli tego niemieckiego podatnika z Nadrenii-Północnej Westfalii) pieniądze już są brane w cudzysłów. Przecież to nie jego. To ma się rozumieć nasze! I to już bez cudzysłowu. Grecy przecież ciężko pracują po 41 godzin tygodniowo i 8 mld euro wydają rocznie na niemieckie produkty czym napędzają niemiecką gospodarkę. Więc nich się Niemcy za bardzo nie unoszą. Tylko zajmą się skutecznym zwalczaniem spekulantów i agencji ratingowych, „których wyrok wciąż może całkiem zdrowe państwo zabić”. Ciekawe, czy to akurat o Grecji??? Mam radę taką: zamiast agencje ratingowe „zwalczać”, wystarczy ich nie słuchać. Kto się ich słuchał, to może kupił parę lat temu greckie obligacje. Podobno Europa musi mieć „wspólną politykę socjalną i wspólne podatki oraz Euro jako globalną walutę rezerwową”.(Pożar w Eurolandzie - Grecja na ofiarnym stosie Około setki spośród demonstrujących nauczycieli próbowało przerwać policyjną blokadę i wedrzeć się do budynku parlamentu. Obrzucili policję kamieniami i butelkami z benzyną. Policja użyła gazu łzawiącego”. I kawałek dalej: „bezrobotni nauczyciele, w proteście przeciwko zakazowi nowych zatrudnień przez najbliższe trzy lata, wdarli się do siedziby telewizji, domagając się wpuszczenia na wizję”. I jeszcze – „na Akropolu zawisł wielki transparent: powstańcie, ludy Europy!” Nie, to nie są sceny ze skeczu Monty Pythona (patrz: rebelia podstarzałych ubezpieczeniowców z Sensu życia). To dzisiejsza Grecja oczami zagranicznego korespondenta. Bo, o dziwo – obok sprawy szczątków Tupolewa na Jasnej Górze, procesu Dody i wojny o IPN – Europa miewa jeszcze jakieś inne problemy. Na przykład taki, że Grecji od dawna grozi bankructwo a całej strefie Euro katastrofa. Kwestia pakietu ratunkowego dla greckiej gospodarki zdominowała europejską debatę publiczną w ostatnich dniach – główne pytania brzmiały oczywiście: „kto za to wszystko zapłaci, dlaczego my i dlaczego tak dużo?” Wszystko wskazuje na to, że ostateczne decyzje zostaną podjęte do końca tygodnia a kraje strefy Euro wyłożą na Greków kilkadziesiąt miliardów Euro. Dlaczego z pomocą zwlekano tak długo? Główny jej płatnik to Niemcy (ponad 22 miliardy Euro kredytu), a w wielkim landzie – Nadrenii-Północnej Westfalii – już za 4 dni wybory. Kanclerz Merkel robiła wszystko, by odwlec decyzję – żeby przypadkiem wyborca nie uznał, że chadecja szasta „jego” pieniędzmi dla nierobów i warchołów, co zamiast wziąć się do roboty leżą na plaży albo strajkują. Najpierw przeżarli fundusze unijne, potem wystrajkowali podwyżki, dłuższe urlopy, wyższe zasiłki – no to mają za swoje… Tylko czemu reszta Europy ma za to płacić? Niech sobie sami radzą – nieśmiało szepcze mądrość ludowa a neoliberalni ideolodzy głośno podchwytują. A może odwrotnie. Taka „ekonomia naiwna” zazwyczaj się myli – niestety decyduje też o wynikach sondaży. I dlatego europejskie rządu zwlekały jak mogły z pomocą dla Grecji, domagając się w zamian radykalnych cięć budżetowych i iście drakońskich oszczędności. Problem jest autentyczny a Grecja naprawdę wymaga reform. Tylko czy na pewno Grecy są tylko i wyłącznie sami sobie winni? I czy przypadkiem nie stali się kozłem ofiarnym, który pozwoli zapomnieć o strukturalnych źródłach globalnego kryzysu i znów przerzucić winę na „rozrzutne państwo socjalne”? Schemat wydaje się prosty. Mało pracują, dużo zarabiają, żyją ponad stan – i klęska gotowa. Tymczasem Grecy pracują 41 godzin w tygodniu – cztery powyżej średniej unijnej. Zarabiają niecałe ¾ średniej, płaca minimalna to zaledwie połowa tego, co w innych krajach UE, podobnie emerytura, na którą odchodzą później niż Niemcy, o Polakach nie wspominając. To fakt, że sektor państwowy jest ponad miarę rozdęty – tylko, że to nie żadne „państwo dobrobytu” tylko zwykły feudalizm polityczny. Stanowiska w greckim sektorze publicznym to partyjny łup, który rozdziela się pomiędzy towarzyszy, sponsorów, dzieci, żony i kochanki. I to ich przywileje stanowią główne źródło finansowych kłopotów. Gospodarki państw Unii (a zwłaszcza strefy Euro) to naczynia połączone. Dla przykładu – bez nadmiernej konsumpcji Greków, narzekający dziś na ich rozrzutność Niemcy sporo by stracili – aż 8 miliardów Euro ten mały kraj wydawał rocznie na niemieckie produkty. Horrendalne są też pomysły, aby problem rozwiązać wykluczając Grecję ze strefy Euro – co najmniej z trzech powodów. Po pierwsze – taki krok podrożyłby obsługę długu zagranicznego, gdyż państwo to straciłoby znacznie na wiarygodności. Po drugie – liczone w Euro długi trudno byłoby spłacić drachmą, którą dla pobudzenia eksportu Grecy musieliby mocno zdewaluować. Po trzecie wreszcie, taki krok to wielka gratka dla spekulantów walutą i obligacjami – a w kolejce czekają już Hiszpania czy Irlandia, będące na krawędzi podobnego kryzysu. Kryzys grecki pokazał, że strefa Euro nie przetrwa, jeśli nie stworzy własnych funduszy ratunkowych (na wzór MFW), mechanizmów koordynacji gospodarczej szerszych niż tylko wspólna waluta i otwarty rynek, wreszcie – jeśli nie okiełzna finansowej spekulacji, dla której greckie problemy to bogate źródło dochodów i nie powstrzyma dyktatu prywatnych agencji ratingowych, których wyrok wciąż może całkiem zdrowe państwo zabić. Europa albo będzie miała wspólną politykę socjalną i wspólne podatki oraz Euro jako globalną walutę rezerwową – albo zostanie peryferiami Chin i USA. Grecja to dobry chłopiec do bicia – w sam raz, żeby zapomnieć o kryzysie sprzed półtora roku. Bo wreszcie to nie banki, a państwo i roszczeniowi bumelanci stoją pod pręgierzem. A przy okazji wymuszonych reform – można im co nieco sprywatyzować, np. uczelnie czy inną służbę zdrowia. Co tam reforma MFW, co tam kontrola spekulacji, co tam europejska solidarność – kiedy można zdusić związki zawodowe, obciąć socjal i cięciami „zaoszczędzić” gospodarkę na śmierć. Jak to mówiono w PRL? Wraca nowe…? Michał Sutowski). Zastanówmy się zatem, co się stanie jak już „wspólna polityka socjalna” w całej Europie zakończy się tym samym, czym się zakończyła w Grecji. Przecież Grecy nie dość, że „pracują cztery godziny w tygodniu powyżej średniej unijnej”, to jeszcze „zarabiają niecałe ¾ średniej”, a „płaca minimalna to zaledwie połowa tego, co w innych krajach UE”, „podobnie emerytura, na którą odchodzą później niż Niemcy”. Więc wspólna polityka socjalna sprowadzi się do tego, że Grecy będą pracować krócej (bo przecież nie Niemcy dłużej – to byłoby sprzeczna z istotą praw nabytych) za to na emeryturę pójdą wcześniej, płace minimalne wzrosną a w całej Unii średnia pensja wyniesie 5/4! Może Chińczycy nie będą wówczas „zwlekać” z pomocą dla ludów Europy, jak dziś Niemcy zwlekają z pomocą dla ludu Grecji. Bo u nich nie ma takich wyborów, jak w Nadrenii-Północnej Westfalii. Więc I Sekretarz KC KPCH nie będzie musiał się obawiać, że wyborcy będą się troszczyć o „ich” (w tym wypadku cudzysłów jest uzasadniony) pieniądze. I, jak na prawdziwych komunistów przystało, zgodnie z zasadami internacjonalizmu, pospieszą nie tylko ze zwykłą pomocą, ale może nawet z „bratnią pomocą” (cudzysłów może okazać się niepotrzebny)! Żeby nie trzeba było się męczyć w organizowanie wyborów w Nadrenii-Północnej Westfalii. I na pewno Krytyce Politycznej jeszcze bardziej obniżą czynsz w kawiarni „Nowy Wspaniały Świat”, a może nawet pozwolą go w ogóle nie płacić, tylko, idąc dalej śladami Huxleya, nazwą ją „Ośrodek Rozrodu i Warunkowania”. Gwiazdowski
Komorowski wystrzelił: “W 219. rocznicę uchwalenia Konstytucji 3 maja mamy prawo podnieść wysoko głowy, bo możemy być dumni ze współczesnego państwa polskiego”. Przecież należy ufać takim postaciom jak: Sobiesiak, Misiak, Karnowski, Arabski (ten od samolotów dla Prezydenta), Komorowski (WSI) Tusk, Niesiołowski (total oszołom), Palikot (mega oszołom), Pitera, Nowak, Nitras, Gronkiewicz (kto rozlicza jej finanse), Sawicka, Boni, Grudziński, Czuma (tfu, brrr), Ćwiąkalski (kandydat na TW), Kopacz (służba zdrowia w agonii), Dukaczewski, Czempiński&Olechowski (ojce założyciele PO), Bondaryk, Klich, Śledzińska-Katarasińska (ustawa mediana jej pasją, ech), Jerzy Miller, Paradowska, Michnik, Maleszka, Walter, Solorz, Radek (zdradek), "profesor" Bydło-Bartoszewski i setki innych patriotów polskich, którzy stanowią elytę IIIRP, powód do dumy, aleś waść walnął! Wa mać. Od siebie: Dumny jestem ze społeczeństwa że nie dało się zgnieść, zmiąć, nie uległo bezczelnościom ludzi mediów ( to jasne że nie wszystkich owa bezczelność dotyczy), a walka o zniewolenie umysłów trwa już kilka lat. Who is Oleksy? Który kląskał wczoraj w „całej prawdzie całą dobę”: Kaczyński mówił o dumie? Przecież to oczywiste że wszyscy chcemy być dumni, mówił o solidarności? przecież wiadomo że chcemy być solidarni, więc żadna nowość? Tylko dlaczego nikt inny tego nie mówi ! Co? Panie Oleksy! Duma Komorowskiego i duma Kaczyńskiego to dwie różne dumy, ta pierwsza bardziej kojarzy się z ruskim parlamentem. Dlaczego depczecie Martę? Z przyczyn oczywistych będzie wspierać, będzie obecna i pomocna Jarosławowi Kaczyńskiemu. To, jak mawiał mój kochany Prezydent: oczywista oczywistość! No i te żałosne ataki na autorów dokumentu „Solidarni 2010” a także ludzi tam pokazanych. Nie dacie rady! Karły moralne! Ofermy! ( tak tusku ofermy!) Na koniec pozwolę sobie zacytować wyczytane gdzieś słowa Kazimierza Ratonia, warszawskiego poety i kloszarda: Głowy krów piękniejsze od waszych łbów!. Kelner
Dlaczego Komorowski nie powinien jechać do Moskwy Wykonujący czasowo obowiązki prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej poseł Platformy Obywatelskiej, marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, leci dziś do Moskwy na paradę zwycięstwa z okazji zakończenia II wojny światowej. Będzie tam występował jako głowa państwa polskiego. Na pokład rządowego samolotu marszałek Komorowski zabiera Wojciecha Jaruzelskiego, ostatniego sowieckiego namiestnika na Polskę, oskarżonego o sprawstwo kierownicze masakry grudniowej 1970 r., jednego z dziewięciu oskarżonych przez IPN inicjatorów i wykonawców nielegalnego stanu wojennego w Polsce. Jako głowa państwa Bronisław Komorowski będzie go “autoryzował” w roli zasłużonego kombatanta II wojny światowej. Nieznane są bohaterskie czyny Jaruzelskiego na frontach II wojny światowej, znana jest natomiast jego wieloletnia służba dla imperium zła, za którą został odznaczony Orderem Lenina. Niezrozumiałym decyzjom pana marszałka, poprzedzonym zamachem na Instytut Pamięci Narodowej jako kreatora polskiej polityki historycznej, towarzyszy w ostatnich dniach histeryczna, bezprecedensowa akcja wmawiania Polakom, że groby sowieckich żołnierzy z czasów II wojny światowej są w Polsce zaniedbane i wymagają natychmiastowego “odnowienia”. Do tej akcji wykorzystano pochopną i nieprzemyślaną wypowiedź metropolity lubelskiego ks. abpa Józefa Życińskiego, który już 19 kwietnia zaapelował za pośrednictwem “Gazety Wyborczej”, by “odwdzięczyć się Rosji i Rosjanom za postawę po katastrofie pod Smoleńskiem”. Jak? “Odnawiając groby rosyjskich żołnierzy, znajdujące się w Polsce”. Myśleliśmy wtedy, że ten apel – tak niemądry – nie będzie wznawiany. Usprawiedliwialiśmy go emocjami, którym często ulega ksiądz arcybiskup znany w pewnych kręgach głównie jako publicysta “Gazety Wyborczej”. Apel niemądry, bo po pierwsze: za co mamy się “odwdzięczyć Rosji”? Za insynuacje – w pół godziny po upadku samolotu – że nasi piloci nie umieją latać i nie rozumieją po rosyjsku? Za sprzeczne doniesienia o przebiegu śledztwa? Za nieprzekazane do dziś czarne skrzynki samolotu? Za ukrywanie szczegółów śledztwa, które ze względu na charakter tragedii powinno się toczyć przy podniesionej kurtynie, na oczach całego świata? “Byłoby pięknym znakiem szacunku wobec Rosjan, gdyby na rocznicę zakończenia II wojny światowej młodzież zatroszczyła się o te groby żołnierzy rosyjskich, które znajdują się na naszych terenach”. I tu następne głupstwa: to nie są groby “rosyjskie”, lecz rosyjskie, ukraińskie, polskie, białoruskie, litewskie, łotewskie, kazachskie i tylko Pan Bóg jeden wie, jakie jeszcze. To są groby młodych ludzi reprezentujących różne narody, zniewolone w granicach zbrodniczego Związku Sowieckiego. Także groby młodych Polaków “spaszportyzowanych” i przymusowo wcielonych do Armii Czerwonej po zaanektowaniu naszych wschodnich Kresów przez Sowiety we wrześniu 1939 roku. Gdzieś wśród tych “żołnierzy radzieckich” leżą młodzi Polacy wywiezieni w dzieciństwie w głąb Związku Sowieckiego, którym rodzice poumierali na głodowym zesłaniu, a oni nie zdążyli ani do Andersa, ani nawet do Berlinga. Leżą młodzi akowcy z Kresów, na których urządzano po lasach łapanki od początku 1944 roku. Jeśli hierarcha miałby apelować w sprawie tych grobów, a raczej cmentarzy – utrzymywanych od lat w dobrym stanie ze środków budżetu państwa polskiego (w budżetowej nomenklaturze jest to tzw. grobownictwo wojenne) – to apel powinien dotyczyć raczej symboliki tych cmentarzy. Przecież tam nie leżą sami ateusze! Tam nie leżą sami wyznawcy zbrodniczej czerwonej gwiazdy, która postawiła sobie za cel zabicie Boga! Trzeba by więc apelować raczej o wprowadzenie na te cmentarze znaków obecności Boga – zwłaszcza znaków chrześcijańskich – a nie odnawianie symboli zła! Jak miałoby zresztą wyglądać “odnawianie grobów rosyjskich żołnierzy”? Jako staranne odmalowywanie przez polskich wolontariuszy, głównie młodzież, nienawistnych czerwonych gwiazd – symboli agresji bolszewickiej na niepodległą Rzeczpospolitą w roku 1920 i agresji sowieckiej w roku 1939? Symboli zbrodni katyńskiej i wielu innych zbrodni na Polakach – zarówno czasu “pokoju” (“wielka czystka” lat 30.), jak i czasu wojny, podczas której ta czerwona gwiazda bratała się “na trupie Polski” z czarnym hakenkreutzem? Gdy widniała na bramach sowieckich obozów “pracy”, czyli zagłady, tuż obok szyderczego napisu “czierez trud k oswobożdieniju” (przez pracę do wolności…)? Proszę więc zaapelować w imię polsko-rosyjskiego pojednania o zmianę tej symboliki, by nie raniła naszych uczuć. To już teraz staje się problemem, który stopniowo narasta. W Chojnicach grupa światłych ludzi zwróciła się do władz miasta, by usunąć czerwone sowieckie gwiazdy z zewnętrznej części płotu cmentarnego, ponieważ obrażają one uczucia rodzin ofiar sowieckich. Miasto odpowiedziało, że tak nie można zrobić ze względu na stosunki z Rosją! W Tczewie ktoś zamalował farbą czerwone gwiazdy na pomniku sowieckich żołnierzy poległych w walkach z Niemcami wiosną 1945 roku. Nie sadzę, by byli to “chuligani”. Konsul rosyjski w Gdańsku wyraził nadzieję, że “sprawcy zostaną ukarani”! Będziemy karani, na naszej ziemi, za naruszenie symbolu zła! Nie trzeba w Polsce apelować o szacunek dla grobów. Trzeba je tylko uczłowieczyć! Dziś ludzie boją się po prostu wchodzić na te cmentarze. Apel księdza arcybiskupa podjęło środowisko “Gazety Wyborczej”. Lista sygnatariuszy, rzeczników “solidarności” i “pojednania” zapiera dech w piersiach. Są tu zwykli konformiści, którzy wiedzą, że “tak nada”, jeśli się chce pozostać na salonach. Są też jednak – wśród najstarszych – wojujący marksiści utrwalający kiedyś sowieckie dominium w Polsce. Jest syn generała UB, są zidentyfikowani w ostatnich latach przez IPN tajni współpracownicy SB. Są napastliwi zwolennicy cenzurowania i poprawiania książek historycznych, atakujący niedawno per fas et nefas Sławomira Cenckiewicza, Piotra Gontarczyka i Pawła Zyzaka. Są ludzie znani z ordynarnych wypowiedzi na temat “polskich ksenofobów”, “polskiej hołoty”, “polskiego antysemityzmu” obrażający bohaterów powojennej walki z sowietyzacją Polski, surowi recenzenci “mowy nienawiści”, którą sami od lat się posługują. Na czele sygnatariuszy znajduje się Wielki Reżyser skompromitowany bezmyślną awanturą wawelską wywołaną w dniach wielkiego narodowego skupienia i żałoby. Z “Gazety Wyborczej” dowiadujemy się, jak pan Wajda spędzał 3 maja – narodowe święto Konstytucji 3 Maja i uroczystość Matki Bożej Królowej Korony Polskiej. Klęczał na cmentarzu “żołnierzy radzieckich” w Warszawie wśród kamieni zwieńczonych czerwonymi gwiazdami, a “Gazeta Wyborcza” robiła mu zdjęcia, by dać dobry przykład “polskiej hołocie” (termin wylansowany kilka lat temu przy okazji sprawy jedwabieńskiej). Pod zdjęciem podpis: “3 maja 2010 r. Andrzej Wajda zapala znicz na Cmentarzu Żołnierzy Radzieckich w Warszawie. 9 maja będzie w Moskwie na obchodach 65. rocznicy zakończenia II wojny światowej”. Pewnie Wielki Artysta nie słyszał nigdy, co na temat tego “zakończenia” pisał polski generał, ostatni dowódca konspiracyjnej armii Podziemnego Państwa Polskiego Leopold Okulicki “Niedźwiadek”. Przypomnijmy: “Polska, według rosyjskiej recepty, nie jest tą Polską, o którą bijemy się szósty rok z Niemcami, dla której popłynęło morze krwi polskiej i przecierpiało ogrom męki i zniszczenie Kraju. Walki z Sowietami nie chcemy prowadzić, ale nigdy nie zgodzimy się na inne życie, jak tylko w całkowicie suwerennym, niepodległym i sprawiedliwie urządzonym społecznie Państwie Polskim. Obecne zwycięstwo sowieckie nie kończy wojny. Nie wolno nam ani na chwilę tracić wiary, że wojna ta skończyć się może jedynie zwycięstwem słusznej Sprawy, tryumfem dobra nad złem, wolności nad niewolnictwem”. Moskwa to jest ostatnie miejsce na ziemi, gdzie Polacy mogliby świętować zakończenie II wojny światowej. Chyba że chcą świętować także proces moskiewski, który się w tym czasie odbywał – sąd nad polską niepodległością. Chyba że chcą przypomnieć sowieckich kolaborantów, którzy w roku 1945 defilowali w Moskwie, wśród nich zdegradowany przed wojną były polski oficer, następnie agent sowiecki, wreszcie z łaski Stalina “marszałek Polski”. Nie jestem dyplomatą. Być może są jakieś nadzwyczajne okoliczności, dla których wysoki przedstawiciel Polski powinien być obecny na tej moskiewskiej paradzie. Może oczekują tego od nas nasi sojusznicy. Świętej pamięci prezydent Lech Kaczyński również rozważał swój udział, ale – jak pamiętamy – uzależniał go od postawy Rosji wobec sprawy katyńskiej. Nie oszczędzono mu szyderstw i przy tej okazji, sugerując, że uzależnia decyzję od miejsca w pierwszym szeregu na trybunie. Internetowe bagno natychmiast podchwyciło ten nowy koncept agentury wpływu. Teraz pan Bronisław Komorowski oświadczył, że jedzie i że zabiera ze sobą “generała Jaruzelskiego”. Jaruzelski nigdy nie był i nie będzie polskim generałem. Żadna suwerenna władza polska nie nadała mu takiego stopnia. Był sowieckim namiestnikiem, administrującym z woli Moskwy jej polskim dominium. Nie był też nigdy prezydentem – ani Peerelu, ani RP. Nie wybrano go ani w powszechnych wyborach (byłby bez szans!), ani przez zgromadzenie narodowe, które wówczas jeszcze nie istniało, ponieważ 65 proc. “posłów” to byli mianowańcy partii reprezentującej interesy sowieckie w Polsce. Miejsce pana Jaruzelskiego jest w więzieniu, a nie na paradach w Moskwie. Zwłaszcza w Moskwie! To kwestia naszego honoru! To także kwestia poszanowania prawa. Wojciech Jaruzelski jest bowiem jednym z dziewięciu oskarżonych – inicjatorów, realizatorów i wykonawców wprowadzenia stanu wojennego w 1981 roku. Akt oskarżenia w tej sprawie pion śledczy IPN w Katowicach skierował we wrześniu 2009 roku do sądu (czy po obecnej “reformie” IPN ten akt “dożyje” do rozprawy?). Poza tym od dwóch miesięcy Porozumienie Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych apeluje nieustannie o formalną degradację Jaruzelskiego. Trzeba jeszcze przypomnieć, że Jaruzelski jest również oskarżony w procesie o “sprawstwo kierownicze” zabójstw dokonanych na demonstrantach Gdyni, Gdańska i innych miast Wybrzeża w roku 1970. Jeśli pan Komorowski zabierze tę osobę na pokład rządowego samolotu, to nie pozostawi już żadnych złudzeń co do charakteru tej “nowej polityki wschodniej”. Pan Wajda i inni amatorzy wycieczki do Moskwy 9 maja powinni się też liczyć z dyskomfortem polegającym na tym, że prawdopodobnie tego dnia na ulicach moskiewskich miast – zgodnie z wolą władz stolicy Rosji – mają być eksponowane duże plakaty z wizerunkami zbrodniarzy, “bohaterów wojny ojczyźnianej”: Mołotowa, Berii… Chyba że to nie jest dyskomfort… To, o czym tu piszę, nie należy do bieżącej polityki, lecz do najdelikatniejszej sfery życia zbiorowego – do niezależnej od bieżących wydarzeń polityki historycznej, do narodowych imponderabiliów, tak bardzo lekceważonych przez środowiska przypisujące sobie wykształcenie i realizm, potępiające wszelkie “emocje” i “narodowy mistycyzm”, który objawił się w kwietniowych dniach w Warszawie i wzbudził taki lęk, bo wymykał się spod kontroli cenzorów naszych myśli i opinii. Na trzy tygodnie przed śmiercią pod Katyniem śp. prezes Instytutu Pamięci Narodowej Janusz Kurtyka ostrzegał “polskie elity polityczne” w wywiadzie dla Programu III Polskiego Radia, by nie dały się podzielić Rosji przy okazji uroczystości katyńskich. Powiedział, że “zachowanie ambasadora Władimira Grinina przypomina relacje polsko-rosyjskie w XVIII wieku”! Przestrzegał polskich polityków przed wciągnięciem w grę, która służy tylko interesom naszego sąsiada. “Może to doprowadzić do sytuacji, gdy głos Rosji będzie rozstrzygał o sprawach wewnętrznych w Polsce, a sprawa obchodów 70. rocznicy mordu katyńskiego może posłużyć jako precedens”. Nigdy nie słyszałem tak stanowczej i tak “politycznej” wypowiedzi prezesa. To, czego się tak obawiał, spełnia się właśnie na naszych oczach. Piotr Szubarczyk
GRA SZYFRANTEM WSI Skala dezinformacji, zastosowana w sprawie zaginięcia szyfranta Wojskowych Służb Informacyjnych pozwala przypuszczać, że mamy do czynienia ze zdarzeniem, o którym prawda nigdy nie dotrze do opinii publicznej. Odnalezienie zwłok, przy których znajdowała się torba z dokumentami chorążego Zielonki zdaje się sugerować, że temat zostanie definitywnie zakończony, w interesie wszystkich zainteresowanych stron. Sprawa zaginięcia Stefana Zielonki została ujawniona w maju ubiegłego roku. Żołnierz był przez wiele lat szyfrantem w Wojskowych Służbach Informacyjnych - jego zadaniem było nadawanie i odbieranie tajnych informacji. Znał klucze, hasła, systemy tajnej komunikacji, również tej wewnątrz NATO, dobrze orientował się też w siatce polskich służb wywiadowczych za granicą. Według mediów, najbardziej prawdopodobne były dwie wersje wydarzeń. Pierwsza zakładała, że popełnił samobójstwo lub zginął przypadkowo. Według drugiej, od dawna współpracował z obcym wywiadem i został wywieziony z kraju. Zgodnie z pierwszą, forsowaną przez media wersją, szyfrant mógł zostać porwany lub podjął współpracę z obcym wywiadem. Druga wersja, o której zgodnie zaświadczali premier Tusk, Jacek Cichocki i Janusz Zemke mówiła o problemach zdrowotnych i osobistych, lub nieszczęśliwym wypadku, jako realnej przyczynie zniknięcia żołnierza. W sprawie wypowiedzieli się niemal wszyscy eksperci, politycy i dziennikarze. Z większości wypowiedzi można wyprowadzić wniosek, że zaginięcie chorążego Zielonki stanowi spektakularną kompromitację służb wojskowych i świadczy o fatalnym stanie naszego bezpieczeństwa. Uzasadnieniem dla takiej oceny byłby sam fakt zniknięcia żołnierza, a następnie wyciek tej informacji i podanie danych osobowych zaginionego. Rzeczywiście - to sytuacja bez precedensu. Trudno jednak sobie wyobrazić, by w sprawie tak ważnej dla naszego bezpieczeństwa i prestiżu służb wojskowych, którą bacznie obserwują służby innych państw nastąpił niekontrolowany wyciek informacji, na tyle nieograniczony, że dopuszczono do publikacji danych szyfranta, jego wizerunku i szczegółów z życia prywatnego. Mając nawet bardzo negatywną opinię o polskich służbach, nie sposób uwierzyć, by w tak wyjątkowej sytuacji mogło dojść do niekontrolowanego ujawnienia tylu ważnych informacji.
Jeśli do tego doszło, należałoby rozważyć kilka prawdopodobnych wersji:.
- Służby wojskowe wiedziały, że szyfrant został uprowadzony lub zwerbowany przez obcy wywiad, a kontrolowany wyciek informacji i dekonspiracja żołnierza to czytelny dla innych służb sygnał, że wiedza szyfranta już jest nieprzydatna.
- Służby wojskowe wiedziały, że szyfrant nie żyje, a nie mając pewności, czy jego wiedza nie została pozyskana przez obcy wywiad, wyprzedzająco dokonały przecieku - w celu jak wyżej.
- Służby wojskowe wiedziały, że nie uda się zachować w tajemnicy zaginięcia szyfranta – dokonały więc same przecieku informacji, ukierunkowując ją na określone wątki.
- Przeciek informacji nastąpił wbrew intencjom służb wojskowych i został dokonany w celu ich kompromitacji, a upublicznienie faktu jest efektem wewnętrznych rozgrywek służb III RP. W akcję dezinformacyjną szczególnie mocno zaangażował się ostatni szef WSI gen. Marek Dukaczewski, udzielając licznych wypowiedzi w których za zaginięcie szyfranta obarczał odpowiedzialnością likwidatorów WSI sugerując, że przy likwidacji tej służby popełniono błędy, za które „jeszcze długo będziemy musieli płacić”. Warto więc zauważyć, że jeśli Zielonka, (który służbę rozpoczynał jeszcze w WSW) podjął współpracę z obcym wywiadem, musiało to nastąpić w okresie znacznie wyprzedzającym likwidację WSI, a fakt ten obciąża bezpośrednio przełożonego szyfranta – gen. Dukaczewskiego i potwierdza, że była to formacja szczególnie podatna na infiltrację obcej agentury. Trudno uwierzyć, by szyfrant współpracował z obcym wywiadem dopiero od 2 lat. Jeśli zdecydowano o jego spektakularnym zniknięciu - to albo z powodu zagrożenia zdemaskowaniem (przez nowoutworzoną Służbę Kontrwywiadu Wojskowego), albo z uwagi na długoletnie zasługi i wypełnienie zleconych zadań. To na mocy decyzji obecnego rządu przywrócono do służby nie zweryfikowanych żołnierzy WSI – w tym chorążego Stefana Zielonkę. Wolno przypuszczać, że bez decyzji rządu Tuska, prowadzącej faktycznie do reaktywacji układu WSI – casus szyfranta miałby całkowicie inny przebieg. Odnalezienie zwłok z dokumentami chorążego Zielonki poprzedziły interesujące publikacje prasowe. Na początku lutego br. poważne pismo rosyjskie "Argumenti Niedieli" zasugerowało, że zaginiony szyfrant może pracować dla Rosjan. Tej informacji natychmiast zaprzeczyli przedstawiciele polskich służb, twierdząc, iż jest ona zemstą za schwytanie przed kilkoma miesiącami rosyjskiego szpiega. Przypomnę też, że w publikacji „Gazety Polskiej” z sierpnia 2009 roku Dorota Kania wskazuje na związek zaginięcia Zielonki z działalnością szpiegowską, prowadzoną w Polsce przez dwóch oficerów GRU: komandora Aleksieja Karasajewa i pułkownika Siergieja Peresunki, pracujących jako dyplomaci w rosyjskiej ambasadzie w Warszawie. Ten wątek nigdy nie został skomentowany przez polskie służby i nie podjęły go inne media. Natomiast przed kilkoma dniami francuski, specjalistyczny biuletyn Intelligence Online podał, że szyfrant wraz z rodziną "niemal na pewno" przebywa w Chinach i nadal pracuje dla tamtejszego wywiadu. Według biuletynu, chorąży Zielonka miał zostać zwerbowany przez chińskie służby specjalne, które w obliczu groźby dekonspiracji ewakuowały go do Państwa Środka. Autorzy artykułu twierdzili, że w ostatnich latach odnotowano kilka przypadków tego rodzaju "zniknięć" funkcjonariuszy służb specjalnych państw europejskich. Skomentowania tej informacji odmówił rzecznik rządu Paweł Graś, nie wypowiedział się również rzecznik MON. Nie wyjaśniono nawet, czy możliwe jest, by żona i dzieci szyfranta wyjechały za granicę. Trzy dni po ujawnieniu publikacji Intelligence Online podano natomiast informację, że przy ciele mężczyzny wyłowionego z Wisły odnaleziono torbę z dokumentami, wśród których znajdowały się wyciągi z kont bankowych na nazwisko Stefana Zielonki. Warto przypomnieć, że w pierwszych doniesieniach po zaginięciu szyfranta podkreślano, iż kluczowy dla interpretacji zdarzenia może być fakt, że Zielonka zabrał z domu różnego rodzaju rzeczy pamiątkowe, a pozostawił dokumenty. Miało to świadczy o tym, że gdyby planował wyjazd za granicę, musiał liczyć na czyjąś pomoc. Skąd zatem pochodziły dokumenty znalezione przy zwłokach? Z potwierdzeniem, że odnalezione zwłoki to szczątki szyfranta pośpieszył natychmiast Konstanty Miodowicz (PO) szef sejmowej komisji do spraw służb specjalnych, oświadczając, że „to prawdopodobieństwo graniczące z pewnością. Nie znajdziemy go ani na Marsie, ani w Chinach”. Podobnie, jak wcześniej przedstawiciele rządu, tak Miodowicz wskazywał, że Zielonka miał problemy „ale nie natury wywiadowczej, a wynikające z jego kondycji psychicznej, a to uprawdopodobnia wersję samobójczą”. Wcześniej policja informowała, że dokumenty znalezione przy zwłokach są zbyt dobrze zachowane, jak na czas, jaki musiałyby przeleżeć w wodzie. Nie znam jeszcze wyniku badań DNA, mających potwierdzić tożsamość zwłok. Informacja, że jest to ciało zaginionego szyfranta przecięłaby medialne spekulacje, zamknęła śledztwo prokuratorskie i oczyściła żołnierza WSI z zarzutu współpracy agenturalnej. Byłaby zatem korzystna dla wszystkich, zainteresowanych stron. Najważniejsze jednak, że korzyść z takiego zakończenia odniosłaby Rosja, o której aktywności agenturalnej nie chcą nawet wspominać przedstawiciele obecnego rządu. Potencjalna groźba werbunku Zielonki przez służby rosyjskie, nie mogłaby więc zaciążyć nad priorytetową sprawą „pojednania” . Sądzę więc, że nigdy nie uzyskamy informacji, na ile odnalezienie zwłok z dokumentami szyfranta WSI może mieć związek z procesem „zbliżenia” polsko-rosyjskiego, do którego ten rząd dążył już przed 10 kwietnia, a po tragedii pod Smoleńskiem uznał za swoją rację stanu. Obserwacja dezinformacyjnej gry, prowadzonej od wielu miesięcy zdaje wykluczać przypadkową zbieżność tych wydarzeń. Aleksander Ścios
Ciała pilotów Zmroziło mnie. Szczerze mówiąc czytając artykuł Gieorgija Gordina chciałem przypuszczać, że scenariusz jest nieco przerysowany. W szczególności jako zbyt okrutny wydał mi się poniższy fragment: Nie mówiąc już o tym, że pożar szybko zgaszono (widać to na późniejszych zdjęciach tych samych fragmentów samolotu) oraz że traf chciał, iż większość „nierozpoznawalnych” to wojskowi i ochroniarze prezydenta. Nie da się zwrócić bliskim ciała „ofiary katastrofy lotniczej” z rosyjską kulą w głowie, jak w 1940 roku. [...] Z czwartej poprawki dochodzimy do wniosku, że w każdym przypadku ktoś z pasażerów musiał przeżyć katastrofę polskiego samolotu, a może nawet uniknąć obrażeń. Wszyscy zginąć mogliby tylko w jednym przypadku: jeżeli oddział specjalny dobiłby ich już po upadku. Nie jesteśmy w stanie nawet wymienić liczby dostrzelonych – liczba ta waha się od 10 do 21 osób. Zgodnie z oceną najbardziej doświadczonych ekspertów, nierozpoznawalnych (zmasakrowanych lub spalonych) mogło być najwyżej 10 – 12 ciał. Nie wszyscy podczas katastrofy znajdowali się w przedniej części samolotu. Płomień szybko zgaszono. Naprawdę nie rozpoznawalnych zwłok na miejscu upadku zapewne było bardzo mało lub nie było w ogóle. A więc „jedynie materiał genetyczny pozostały po 21 osobach”, o którym mowa w wersji FSB, w rzeczywistości jest liczbą osób, którzy przeżyły katastrofę prezydenckiego samolotu Lecha Kaczyńskiego. Dobili ich rosyjscy komandosi, po czym wywieźli i zamienili w kawałki spalonego mięsa, aby ukryć ślady zbrodni. Zatem Gordin sugeruje sposób dobicia pilotów (wśród nierozpoznawalnych byli piloci, ich rozpoznano w ostatniej kolejności), określa co i dlaczego zrobiono ze zwłokami. A tu dzisiejsza wiadomość. Wirtualna Polska i inne media podają ją by nam zasugerować piątą osobę w kabinie. Przeczytajmy tę wiadomość w kontekście słów Gordina. Wybolduję odwrotnie niż WP: Świadek katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem potwierdza Polskiemu Radiu doniesienia medialne, o tym że w kabinie pilotów przed lądowaniem mogła przebywać dodatkowa osoba. Nikołaj Łosiew, emerytowany pilot wojskowy, właściciel pobliskiej działki, był na miejscu w 20 minut po katastrofie. Jak powiedział Polskiemu Radiu, w rozbitej kabinie widział oprócz członków załogi przypiętych pasami do foteli ciało jeszcze jednej osoby. Nikołaj Łosiew nie potrafi powiedzieć nic więcej o tej osobie. Łosiew stwierdza więc że ciała pilotów były w dobrym stanie. Nie mówi nic o kulach w głowie, ale czemu sowiecki oddział specjalny tak je zmasakrował by można je było zidentyfikować jedynie poprzez badania DNA? MarkD
Kto potępia REM Gdy Rada Etyki Mediów potępiła Jana Pospieszalskiego i Ewę Stankiewicz za „Solidarnych 2010”, owe potępienie zostało radośnie podchwycone przez innych, którzy dotąd potępiali indywidualnie. Zawsze twierdziłem, że REM jest instytucją bez legitymacji do wydawania jakichkolwiek ocen. Że składa się z dość przypadkowych osób, bez autorytetu, o nieznanych osiągnięciach, a w swoich działaniach jest przypadkowa i niekonsekwentna. To dotyczy wszystkich jej ustaleń, także tych, które teoretyczne mógłbym poprzeć. Okazuje się, że nie tylko ja tak myślę, ale mam w tej opinii wsparcie wielu znanych postaci, w tym redaktorów „Gazety Wyborczej”. W roku 2009 powstał list otwarty treści następującej: 26 sierpnia Rada Etyki Mediów opublikowała dokument ostro potępiający cykl tekstów Anny Marszałek i Bertolda Kittla dotyczących nieprawidłowości w Ministerstwie Obrony Narodowej za czasów wiceministra Romualda Szeremietiewa. W stanowisku REM czytamy, że „doszło do kolejnej kompromitacji dziennikarstwa śledczego w Polsce” oraz, że były to „zniesławiające publikacje”. Przedstawiciel REM Maciej Iłowiecki w swoich publicznych wypowiedziach posunął się jeszcze dalej. Insynuował, że za pracą dziennikarzy mogła stać „robota służb”. Wyrażamy oburzenie tym stanowiskiem. Rada Etyki Mediów powołana jest m.in. do pilnowania, czy przestrzegane są w Polsce standardy prawa prasowego. Tymczasem po raz kolejny w ciągu ostatnich lat potępia dziennikarzy nie dochowując podstawowej zasady tego prawa jaką jest wysłuchanie drugiej strony. Swoje orzeczenia konsekwentnie opiera jedynie na opiniach osób oraz podmiotów kierujących skargi pod adresem dziennikarzy. Tych ostatnich nie prosi o jakiekolwiek wyjaśnienia. Co szokujące, sami przedstawiciele REM nie widzą w takiej procedurze niczego zdrożnego. W przypadku Anny Marszałek i Bertolda Kittla członkowie REM nawet nie zadali sobie trudu ponownego przeczytania ich artykułów. W taki sposób powstają stanowiska REM atakujące dziennikarzy wielu polskich mediów. To kompromitacja Rady. Działania te byłyby obojętne, gdyby REM nie wprowadzała w błąd opinii publicznej prezentując się jako jedyna w Polsce instytucja mająca prawo oceniania problemów etycznych mediów Przypominamy zatem, że od lat Rada Etyki Mediów nie jest reprezentatywna dla żadnej znaczącej grupy mediów w naszym kraju. Skład osobowy REM nie zmienił się od kilku kadencji. W Radzie zasiadają osoby, które z czynnym dziennikarstwem od lat nie mają nic wspólnego. Obecnie funkcjonująca Rada Etyki Mediów jest instytucją de facto samozwańczą i nie ma dziś żadnej legitymacji środowiska dziennikarzy, by wypowiadać się w jego sprawach. Jej członkowie reprezentują wyłącznie siebie. W Polsce potrzebna jest niezależna instytucja zabierająca głos w sprawach standardów i etyki zawodu dziennikarza, która będzie miała rzeczywisty mandat dziennikarzy i ludzi mediów. W dzisiejszym kształcie REM nie spełnia tej roli: nie jest akceptowana jako arbiter przez większość polskich redakcji prasowych, radiowych i telewizyjnych, a sposób wydawania przez nią ocen urąga powszechnie przyjętym zasadom przyzwoitości. A teraz proszę sobie prześledzić listę osób, które ten mądry i słuszny w treści list podpisały, ze szczególnym uwzględnieniem nazwisk przeze mnie wytłuszczonych. Rozumiem, że wszystkie te osoby podtrzymują swoją opinię, bo przecież nie jest możliwe, żeby wykazywały się w tej sprawie obrzydliwym koniunkturalizmem. Warzycha
Czy znowu zaskoczą nas stanem wojennym? Nie wiemy, skąd pochodzi poniższy artykuł ani kto go napisał. Znaleźliśmy go na liście dyskusyjnej “Ciemnogród” i dość wiernie przepisujemy, nieco sceptycznie odnosząc się do fragmentów tyczących Rosji i Putina. – admin. INTUICJA DWÓCH KRZYŚKÓW – Czy znowu zaskoczą nas stanem wojennym? Zdecydowany amator, 6 maj, 2010 – 12:16
Wspólnie z Krzysztofem jaw doszliśmy do takiej oto konkluzji i chyba wielu innych adwersarzy również boryka się z podobnymi myślami – mianowicie, czy aby obecne “SFORY RZĄDZĄCE” nie chciały nam zaserwować jakiegoś stanu wyjątkowego, wojennego, bądź innej tego typu niespodzianki. Muszę się przyznać, że w pierwszych chwilach po smoleńskiej tragedii doznałem takiego właśnie wewnętrznego odczucia. I nie była to jedynie retrospektywna refleksja z lat osiemdziesiątych. To był wewnętrzny krzyk ostrzegawczy w obliczu nadchodzącego zagrożenia. Budzący się do życia jedynie w bardzo wyjątkowych sytuacjach, w momentach gdy zagrożone jest życie. W tym konkretnym przypadku rozchodzi się o przetrwanie Rzeczpospolitej. Wymiar i sposób przeprowadzenia ZAMACHU STANU ze Smoleńska, analiza po dwóch latach rządzenia PO, stan dzisiejszej polityki i gospodarki kraju, umocowanie Rzeczpospolitej w strukturach Unii Europejskiej i “zaniepokojenie” niektórych krajów tejże Unii o swoje interesy w Polsce, jak również prognoza wyborów prezydenckich i parlamentarnych, w których PO i SLD mają przy takich nastrojach społecznych bardzo nikłe szanse na pozostanie przy władzy, nasuwa całkiem prosty wniosek: czy rząd Tuska z Bronisławem Komorowskim (jako post-komunistyczna nomenklatura) uczyni nam kolejną niespodziankę, wprowadzając po sprowokowaniu swoimi ludźmi zamieszek jakąś formę stanu wyjątkowego.
Trzeba zaznaczyć, jak już powyżej wspomniałem, że EU przychylnym okiem będzie spoglądała na taki stan rzeczy gdyż:
1. Rządy PO-PSL silną ręką umocnią naszą pozycję w EU i tym samym uspokoją wiele państw, które posiadają swoje firmy i banki w Polsce, które wykupiły wręcz całe gałęzie gospodarki w naszym kraju i mające jeszcze wiele projektów, by “rozdrapać” tę resztę naszych dóbr naturalnych, czy w końcu samej taniej siły roboczej tubylców.
2. Rosja Putina mając tak doskonałe stosunki z Tuskiem i jego gabinetem również przychylnym okiem spojrzy na “Tuskowy” porządek… W tej konstelacji Putin będzie nawet zadowolony z pomocy Tuska w wprowadzaniu rosyjskich porządków w krajach nadbałtyckich, na Kaukaziu, jak również umocnieniu pozycji Rosji w Unii Europejskiej.
3. USA nie uczyni nic, aby zapobiec wprowadzaniu zamordyzmu w Polsce, gdyż jej stosunki z Rosja są konkretnie określone, jak również z EU. A w końcu cały obecny świat szaleje na temat “terroryzmu” i odpowiednio “podane” zamieszki w Polsce pod takowy zostaną podciągnięte lub sprowadzone do jakieś formy rewolty, na którą w obliczu polskiej demokracji i członkostwa w EU pozwolić nie można. Chciałbym się mylić w moich luźnych dywagacjach, jednak prognozy i ewentualności, o których kilka dni po zamachu wspominał również pan Stanisław Michalkiewicz, mówiąc o ewentualnym ćwiartowaniu Rzeczpospolitej, nie należy lekceważyć. Zastanawiam się bowiem w jaki sposób post-komunistyczna nomenklatura chce nadal bronić interesy przeróżnych oligarchów powiązanych z różnymi krajami korporacji. W jaki sposób po takim uniesieniu Narodu jaki obecnie przeżywamy i, co prawda powolnego, ale jednak budzenia się narodowej świadomości – a z drugiej strony pozostawiony przy życiu pan Jarosław Kaczyński i jego pisowska “moc stwórcza” daje jedyny matematyczny wynik: jedynie siłą “sfory rządzące” mogą utrzymać dotychczasową władzę. Wszelakie stany wojenne i wyjątkowe mogą się czytelnikowi wydać absurdalne w obecnej sytuacji. Ale przecież smoleńskiego zamachu stanu również nikt na świecie nie wziął pod uwagę i proszę spojrzeć, z jaką ochotą przyjął ten cywilizowany świat oświadczenie Rosjan, a dotyczące przyczyny katastrofy. Nie przybycie na pogrzeb Prezydenckiej Pary wielu głów unijnych państw również świadczy samo za siebie. To nie była jedynie ignorancja i żadne tam chmury pyłu z Islandii: można było przybyć samochodem. Nie, to był strach przed PRAWDĄ. Prawdą z którą trzeba było by coś uczynić… Więc najlepiej głowę w piasek, jak struś. W Polsce po PRL-u komuniści oddając pozornie władzę utrzymali ją jednak w ręku do dnia dzisiejszego. Obecnie jednak wygląda na to, iż stanęli trochę pod ścianą. Podobnie jak Magdalenka i “okrągły stół” był pewnym przystankiem tej bolszewickiej metamorfozy, był przekrętem i wytrąceniem Narodu Polskiego z pewnej wolnościowej orbity i wprowadzeniem go na zamierzoną drogę, podobnie obecnie dostrzegam drugą fazę kolejnej potrzeby zmiany orbity, na którą siłą pragną wprowadzić nasze społeczeństwo. Wiedząc, że Polak do końca zniewolić się nie da,chcą pokonać nas naszą własną i znaną bronią, a tą są u nas powstania. Nie widzę bowiem żadnego innego racjonalnego wytłumaczenia, ani na sprawnie przeprowadzony Zamach Stanu, ani na oczekujące nas wybory i to zarówno prezydenckie, ale przecież za jakiś czas i parlamentarne. Poza tym nowo wybrany Prezydent Jarosław Kaczyński może ustanowić wszelakie referendum, a to może być dla drugiej strony bardzo niewygodne. Oni władzy nie oddadzą! Ukazali to jeszcze podczas działań końcowych drugiej wojny światowej, ukazali to w PRL-u i ukazują od dwudziestu lat…więc co innego im pozostaje? Jedynie siłą zmusić społeczeństwo do zaakceptowania ich warunków. Inni adwersarze również już na tym portalu wspominali o tym, że smoleński zamach stanu miał być odstraszeniem, terapią szokową dla naszego społeczeństwa i ostrzeżeniem przed ich władzą, siłą, możliwościami i desperacją jeżeli rozchodzi się o ochronę ich interesów. P
1. Odezwał się dawno niesłyszany Autorytet Profesorsko-Moralny. Władysław Bartoszewski powiedział tak: (cyt. Za Gazetą Wyborczą) - Jeśli Jarosław Kaczyński – a w ostatnich dniach już się to rozpoczęło – będzie wykorzystywał wielką stratę, jakiej doznał, jako argumentu wyborczego, wówczas będę musiał powiedzieć: jestem zarówno przeciwko pedofilii jak i nekrofilii każdego rodzaju.
2. Ja myślę, panie Bartoszewski, że Pan nie powinien tego powiedzieć. Pedofilia, nekrofilia – to są słowa określające zachowania szczególnie odrażające. Te słowa nie powinny paść, zwłaszcza w odniesieniu do Jarosława Kaczyńskiego, który w ciężkich dla siebie przeżyciach zachowuje się z godnością i w niczym sobie nie zasłużył, aby poniewierać nim i jego cierpieniem. W niczym sobie nie zasłużył...
3. Co to znaczy – wykorzystywać stratę jako argument wyborczy? Ta strata jest faktem, który się stał i który ciąży nad całym życiem publicznym Polski. Czy mamy dostać amnezji i zapomnieć, że był w Polsce prezydent Lech Kaczyński, który zginął? Czy w kampanii nie wolno będzie go wspominać, odwoływać się do jego tragicznie przerwanych dzieł, mówić o potrzebie ich kontynuacji? Jarosław Kaczyński ma udawać, że od urodzenia był jedynakiem i nigdy nie miał brata?
4. To jest bezczelna gra – przypisać Kaczyńskiemu nekrofilię polityczną, zrobić z niego cynika, który żeruje na śmierci brata. Jest pewien problem, że Kaczyński milczy i trudno wyciągnąć z niego słowo, które można by potem rozwlekać, pozostaje więc metoda ataku pośredniego. Proszę zwrócić uwagę, że pan Bartoszewski mówi hipotetycznie –jeśliby Kaczyński wykorzystywał stratę... po czym bez skrępowania zgrabnie wprowadza wątek pedofilii i nekrofilii. Potem powtórzy się sto razy – pedofilia, nekrofilia, nekrofilia, pedofilia – i ludzie uwierzą, że Kaczyński to obrzydliwy typ, który politycznie wykorzystuje śmierć brata.
5. Jarosław Kaczyński ma pełne prawo, moralne, ale także polityczne, żeby się odwoływać do dorobku Lecha Kaczyńskiego. To on jest dziś najbardziej uprawnionym depozytariuszem czci i pamięci brata. On, no i oczywiście córka Marta, którą niektórzy już gotowi by w łyżce wody topić za samą myśl, że mogłaby uczestniczyć w kampanii wyborczej stryja.- A dlaczego miałaby nie uczestniczyć, jeśli by zechciała? Co ,niemoralne by to było? Nieetyczne? A dlaczego? Co złego, co niegodziwego byłoby w takim zachowaniu? Czy ludzie opłakujący bliskich mają być wykluczeni z życia publicznego?
6. Pożałowania godni są ci nauczyciele cudzej żałoby, którzy najlepiej wiedzą, co przystoi, a co nie żałobnikowi. Nauczyciele – uczcie się sami! I nie życzę wam, żeby na własnym doświadczeniu. Janusz Wojciechowski
08 maja 2010 Populizm człowieka demokratycznego.. zacznie się na dobre, jak na dobre zacznie się kampania prezydencka. Będzie wiele demokracji i praw człowieka, niespełnionych nigdy obietnic, pustosłowia i nic nie znaczących słów. Wszystko to będzie odbywało się już po atmosferze katastrofy smoleńskiej.. I nie będzie ciszej nad tymi trumnami.. Demokracja musi zwyciężyć! Mam przed sobą fragment wspomnień Wincentego Witosa, wielkiego Polaka, który zaczerpnąłem z artykułu pana Krzysztofa M. Mazura z Najwyższego Czasu , z 24 kwietnia 2010 roku, a w którym to fragmencie Wincenty Witos opisuje moment i atmosferę śmierci Józefa Piłsudskiego, z którego za pomocą mitów i przekłamań – zdobiono wielkiego Polaka. A moim zadaniem absolutnie na takie miano nie zasługuje.. Wystarczy dokładnie zapoznać się z jego biografią.. Na przykład pozycją pt: „Ponura prawda o Piłsudskim”, pióra Henryka Pająka.. Premier Wincenty Witos pisze tak: „Wiadomość tę przyniósł mi senator Korfanty, który (….) był pilniejszym słuchaczem wiadomości radiowych ode mnie. Wrażenie na nim widziałem ogromne. Śmierć nie jest żadnym nadzwyczajnym wydarzeniem. Pismo Święte dawno powiedziało, że „kto się urodził, ten musi umierać” (….). Rzeczywiści i fałszywi przyjaciele i wielbiciele Piłsudskiego ze śmierci jego zrobili tragedię narodową, starając się przy tym ukuć kapitał dl siebie (…) Przypominano głośno i natarczywie zasługi, jakie miał, przypisano mu bez wahania zasługi innych. Wszyscy i wszystko poszło w kąt i zapomnienie (….). Zbawiciel świata stał się tylko bladą postacią, królowie, wielcy i zasłużeni Polacy cieniem, którego nie mogli senatorzy dostrzec”(!!!). Tak pisał Witos, którego Piłsudski sponiewierał, a „klika sanacyjna”, wielbiciele i przyjaciele Piłsudskiego - jak pisała o nich powojenna komunistyczna prasa- nie dała mu spokoju. Tylko dlatego, że myślał kategoriami polskiej racji stanu.. To on - jako premier mobilizował naród do walki z bolszewizmem w 1920 roku i przy pomocy genialnego generała Rozwadowskiego.. Dzisiaj młodzież uczy się o Piłsudskim jako wielkim wodzu, który wygrał Bitwę Warszawską.. A był wtedy na polu walki???? Gdzie się podziewał przez te trzy kluczowe dni? A gdzie wielcy Polacy? Dmowski, bracia Hallerowie, Witos, Korfanty, Rozwadowski.. Jeszcze o Sikorskim i Paderewskim się trochę mówi.. Ale na czele jest Józef Piłsudski.. Naprawdę zachęcam do biografii. Tyle mitów ile w niej jest, starczyłoby na książek kilka.. A jego życie prywatne? To ciąg skandali.. I leży na Wawelu wśród królów. Podczas wojny na temat dużych strat powiedział następująco:’. A cóż to szkodzi, że trochę więcej Polaczyszków wyginie”(????) A Stanisław Grabski w swoich pamiętnikach pisze, że zawracając Naczelnikowi uwagę na ryzyko wojny i związane z tym straty, usłyszał w odpowiedzi:” nie należy zanadto się przejmować stratami w ludziach na polach bitew, gdy kraj nie jest w stanie wyżywić całego przyrostu ludności i część jej zabiera mu zawsze liczna emigracja zarobkowa”(???) Dlaczego przytaczam kilka wypowiedzi Piłsudskiego? Bo akurat tak się składa, że dwaj lansowani naprzeciw siebie kandydaci na prezydenta Rzeczpospolitej w nadchodzących wyborach- to piłsudczycy. Pogrobowcy tego zmitologizowanego człowieka, któremu naustawiano setki pomników w całej Polsce, a takiemu Dmowskiemu…..(????) . Przy Placu na Rozdrożu ciągle pomnik oblewają czerwona farbą i nie można złapać ‘ nieznanych” sprawców(???). I na złość czerwoną farbą.. Mimo, że reprezentował prawicę narodową.. I bez wątpienia był wielkim Polakiem.. Był Polakiem i miał obowiązki Polskie.. I propagował myśli nowoczesnego Polaka.. Pan Dariusz Gawin, w wywiadzie dla Gazety Wyborczej, jako zastępca dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego powiedział: „Bracia Kaczyńscy bardzo nie lubią tradycji endeckiej, prezydent mówił to wielokrotnie (….), u prezydenta wisi portret Piłsudskiego, lewicowego niepodległościowca, a nie nacjonalisty Dmowskiego” (????). To samo z panem prezesem Kurtyką, zagorzałym piłsudczykiem.. I z panem Kaczorowskim.. Jakoś dziwne, że wszędzie piłsudczycy, wielbiciele mitu Józefa Piłsudskiego.. Teraz będzie „starcie” dwóch piłsudczyków, przynajmniej w drugiej turze, taki przynajmniej przygotowywany jest scenariusz, jak to w demokracji sterowanej i teatralnej. Ja bym z przyjemnością obejrzał debatę pana Komorowskiego z panem Januszem Korwin-Mikke i pana Jarosława Kaczyńskiego z panem Januszem Korwin-Mikke.. Jeśli oczywiście ludzie pana Kaczyńskiego, rządzący telewizją państwową, nie wyproszą go ze studia telewizji tzw. „publicznej”, a tak naprawdę partyjnej i politycznej. Tak jak to zrobił prezes Urbański, też zwolennik Józefa Piłsudskiego, przy pomocy redaktor Joanny Lichockiej - też zwolenniczki Józefa Piłsudskiego.. Gdyby pan Janusz nie wyszedł ze studia, pan redaktor gotowa była nawet zlikwidować program Forum (????). Coś takiego przez „marginalnego” polityka zlikwidować calusieńki program? To dopiero zagrożenie, ten Janusz Korwin-Mikke.. A co on chciał powiedzieć w oparach demokracji, w której żyjemy, a czego powiedzieć mu nie pozwolono? Co tak zbulwersowało prezesa Urbańskiego i redaktor Lichocką? - ludzi popierających, że tak powiem - Prawo i Sprawiedliwość, w ramach demokracji, poszanowania poglądów, praw człowieka i tak dalej.. Pan Bronisław Komorowski, wielki apologeta Józefa Piłsudskiego i Unii, że tak powiem Wolności, powiedział dla Gazety Wyborczej( 17-18,11, 2007r): „Nigdy nie pozwolę sobie na jakąkolwiek niechęć do środowiska Unii Wolności, bo to są ludzie, z którymi przeszedłem sensownie kawał mojego życia politycznego”(!!!!). W tej Unii Wolności był też pan Onyszkiewicz ożeniony z wnuczką Józefa Piłsudskiego.. Może i pan Bronisław (nie mylić z „drogim Bronisławem’) przeszedł kawał życia politycznego… Ale czy myśmy, jako podatnicy i Polacy, pod rządami Unii Wolności i wszelkich ludzi unio wolnościowo - podobnych też sensownie przeszliśmy kawał naszego życia? Platforma Obywatelska jest kontynuacją ideologii Unii Wolności, to znaczy mówić o wolności, a wprowadzać niewolę. Właśnie pani Ewa Kopacz, dawniej w Unii Wolności, a obecnie w Platformie Obywatelskiej , szykuje nam kolejne stadium niewoli finansowej, forsując podniesienie składki zdrowotnej( czytaj podatku zdrowotnego!), dziewięciu procent- na 12!!!(!!!!). Pan Bronisław Komorowski, o czym niewielu już dzisiaj pamięta, gdy jego kolega pan Aleksander Hall był ministrem ds. współpracy z partiami i stowarzyszeniami, którego żona dzisiaj zarządza państwową edukacją, zapędzając dzieci przymusowo i jak najwcześniej do obory państwowej edukacji- był dyrektorem gabinetu „ do specjalnych poruczeń”(????) I wtedy to właśnie górale chcieli usunąć pomnik zbrodniarza tow. Lenina w Poroninie, bo już był najwyższy czas, a pan Bronisław bronił Muzeum jak niepodległości..Później powiedział:’ „Od tamtego momentu zacząłem przepoczwarzać się z rewolucjonisty w urzędnika państwowego. Teraz myślę, że służba u Tadeusza Mazowieckiego, którego uważam za wspaniałego człowieka, było wielką sprawą rzutującą na moje późniejsze życie. Do dziś nie wiem, czy ma świadomość, jak wiele mu zawdzięczam. To mianowicie, że mogłem żarliwość i ideowość rewolucjonisty przemienić w postawę urzędnika służby państwowej” ( „Prawą stroną. Życie polityka, anegdota. Z Bronisławem Komorowskim rozmawiała Maria Wągrowska, W-wa 2005, str.77) I znowu wprowadzanie czytelnika w błąd… Prawicowiec nie może być rewolucjonistą.. Prawicowiec to konserwatysta, a nie rewolucjonista.. Pan Komorowski określa siebie jako rewolucjonistę a więc jest lewicowcem.. Tak jak jego patron Józef Piłsudski, Polska Partia Socjalistyczna- Frakcja Rewolucyjna.. Demokratyczni wyborcy nie będą mieli więc wyboru.. Będą wybierali pomiędzy piłsudczykami lewicowymi; wielkim zwolennikiem socjalistycznej Unii Europejskiej, pod patronatem Niemiec, tak jak Józef Piłsudski, i drugim - ukrytym zwolennikiem Unii Europejskiej, grającym na nutach patriotycznych, żeby ukryć swoje zamiary.. Żadnych istotnych różnic pomiędzy kandydatami nie będzie.. Ale różnice będą wymyślane przez organizatorów tajnych i jawnych służb.. Żeby kandydaci różnili się pięknie! Bo demokracja sterowana ponad wszystko! Ktoś do cholery, tym bałaganem musi przecież kierować.. Czy to nie jest cyrk? Tylko, że to nasze małpy, i to nasz cyrk.. WJR
Zusammen wmiestie „Gdy w mieście Manila dopadnę goryla, będzie to jego ostatnia chwila” - przechwalał się w 1975 roku Casius Clay, wtedy już Muhammad Ali, przed walką z Joe Frazierem. Tak robią bokserzy dla dodania animuszu swoim kibicom i zdenerwowania przeciwnika. Ale Casius Clay potrafił denerwować swoich przeciwników również w inny sposób. Podczas walki z Georgem Foremanem w Kinszasie perswadował mu w ringu: „bracie, pogódźmy się; nie rób mi krzywdy, jesteś cięższy ode mnie” – ale kiedy Foreman opuszczał gardę, natychmiast go atakował. Kiedy zaś Foreman odpowiadał ciosami, Ali krzyczał: „biją Murzyna!” – co podobno Foremana rozbrajało. Jednym ze sposobów ratunku dla boksera w opałach jest klinczowanie, to znaczy – przyklejanie się do przeciwnika, który wtedy, z powodu zbytniego zbliżenia, nie jest w stanie zadać nie tylko mocnego, ale w ogóle – żadnego ciosu. Taką taktykę w ostatnich tygodniach najwyraźniej obrał Jasnogród. Mądrość obecnego etapu podpowiada tamtejszym oficerom frontu ideologicznego , że teraz nie wolno „dzielić”, ani – niech Bóg zabroni – „jątrzyć”, bo przecież wszyscy musimy „być razem”. Wszelką tedy krytykę piętnuje jako „język nienawiści”, ale kiedy tylko przeciwnik choćby na chwilę się odsłoni, natychmiast uderza, przy czym jedne autorytety atakują na odcinku, że tak powiem – świeckim, podczas gdy inne – również na religijnym odcinku frontu ideologicznego. Słowem – „biją Murzyna”. Wszystko zaś po to, by działającym na zlecenie strategicznych partnerów funkcjonariuszom starej-nowej razwiedki, a także licznym rzeszom jej konfidentów zapewnić możliwość spokojnego przetrawiania pożytków czerpanych z okupacji kraju i eksploatowania jego mieszkańców, w naiwności swojej myślących, że z tą demokracją, to wszystko naprawdę. Bo na nokautujące ciosy przyjdzie czas, ale dopiero na następnym etapie, kiedy już pojednamy się symetrycznie z obydwoma strategicznymi partnerami, którzy prawie na pewno nadzór nad naiwnym, ale przecież niesfornym tubylczym narodem powierzą starszym i mądrzejszym. Dlatego też „Gazeta Wyborcza” stara się jak może i nawet na użytek tubylców obmyśla już właściwe wzorce patriotyzmu. Skoro wszystko w ogólnych zarysach zostało już zaprojektowane, korzystając z chwili wytchnienia przed kolejnym nawrotem politycznej wścieklizny, możemy rozejrzeć się trochę po świecie. Właśnie ministrowie finansów strefy euro, rada w radę uradzili, żeby udzielić finansowej pomocy Grecji, która „nie była w stanie finansować swego zadłużenia”, to znaczy – wykupić od lichwiarzy swoich obligacji i zapłacić im procentów. Czas naglił, bo akurat 19 maja przypada termin wykupu obligacji za 9 miliardów euro, więc żeby uspokoić lichwiarzy, zwanych elegancko „rynkami”, europejsy oraz Międzynarodowy Fundusz Walutowy postanowili postawić do dyspozycji greckiego rządu 130 miliardów euro do 2012 roku, przy czym 30 miliardów Grecja dostałaby już w tym roku. Dzięki temu lichwiarze będą mieli czym obetrzeć sobie łzy i umaczane w melasie paszcze. Na wieść o tym w greckiej stolicy wybuchły gwałtowne rozruchy, których uczestnicy stanowczo sprzeciwili się wszelkim projektom oszczędnościowym rządu, obejmującym między innymi podwyższenie wieku emerytalnego. Najwyraźniej potomkowie przemądrego Odyseusza uważają, że skoro Niemcy już nie mogą wytrzymać bez imperium europejskiego, to niech im za to płacą. Inna sprawa, że Europejski Bank Centralny we Frankfurcie te miliardy euro tak czy owak wypłucze z powietrza, a konkretnie – z kieszeni wszystkich, również greckich europejskich podatników, które wydrenuje przy pomocy inflacji zwanej również podatkiem emisyjnym. Bo kasyno gry wprawdzie wypłaca grającym wygrane, ale to ono wygrywa nawet z wygranymi. Jeśli wierzyć deklaracjom premiera Donalda Tuska, nasze państwo jest poza wszelkim podejrzeniem, podobnie jak za Edwarda Gierka, ale na wszelki wypadek pan minister Rostowski przygotowuje ustawę o kredycie z odwróconą hipoteką, dzięki której, jeśli wszystko ułoży się pomyślnie, zarówno niemieccy wypędzeni, jak i starsi i mądrzejsi, będą mogli zrealizować swoje względem nas roszczenia, być może nawet w ciągu najbliższych 15 lat. Do tego czasu musimy „być razem”, no a później, też będziemy musieli. SM
Umowa z Rosją o wspólnym badaniu katastrof została zawarta w 1993 roku i dalej obowiązuje, lecz rząd o niej milczy Porozumienie między oboma krajami z lipca 1993 roku dotyczy ruchu samolotów wojskowych i wspólnego wyjaśniania katastrof. Przewiduje współpracę Polski i Rosji w takich przypadkach. Porozumienie z 1993 roku nie zostało nigdy wypowiedziane – poinformował rzecznik Ministerstwa Obrony Narodowej Janusz Sejmej. Ale mimo to rząd o nim milczy. Minął niemal miesiąc od katastrofy, a polskie władze nie wystąpiły do Rosji o wspólne śledztwo. I właściwie nie wiadomo nawet dlaczego.
Trudno uzyskać odpowiedź na to pytanie od polskich służb. Naczelny prokurator wojskowy płk Krzysztof Parulski odesłał dziennikarzy „Rzeczpospolitej” do rzecznika płk. Zbigniewa Rzepy. – Umowa nie ma zastosowania do katastrofy smoleńskiej, gdyż jest to porozumienie wojskowe, a śledztwo prowadzą rosyjscy prokuratorzy cywilni – stwierdził. - Ta umowa nas nie obowiązuje – ucina z kolei rzecznik prasowy Prokuratury Generalnej, Mateusz Martyniuk. Polski rząd powołuje się na inną umowę, o pomocy prawnej z Rosją z września 1996 roku. Pozwala ona delegować polskich prokuratorów do rosyjskiego zespołu. Śledztwo zostawia jednak w rękach władz kraju gospodarza. A artykułu 11 tego porozumienia nie trzeba komentować: „Wyjaśnienie incydentów lotniczych, awarii i katastrof spowodowanych przez polskie wojskowe statki powietrzne w przestrzeni powietrznej FR lub rosyjskie wojskowe statki powietrzne w przestrzeni powietrznej RP prowadzone będzie wspólnie przez właściwe organy polskie i rosyjskie”. Według informacji przekazanych w czwartek przez prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta śledztwo może jeszcze potrwać kilkanaście miesięcy. Rosjanie przekazali Polakom ok. 500 stron materiałów z dochodzenia. Ale na razie nie dostaniemy czarnych skrzynek. Rzeczpospolita
Smutna wiadomość Niestety: już zauważyłem u siebie pewne oznaki świadczące, że mój mózg przestawia się na pracę w wyborach. To oznacza, że moje wpisy na blogu będą mniej analityczne, płytsze, mniej frapujące intelektualnie. Co, nawiasem pisząc, rzuca światło na pomieszanie u nas Władzy Ustawodawczej z Wykonawczą. Minister musi myśleć o bieżącym wykonaniu swoich zadań – Poseł (a tym bardziej Senator) musi myśleć o dalekosiężnych konsekwencjach ustaw. Te dwie funkcje umysłu bardzo trudno pogodzić. Jako młody człowiek umiałem w ciągu paru sekund przerzucić się z trybu refleksyjnego na operacyjny – teraz zajmuje mi to kilka godzin. Stąd pomysł Posła będącego jednocześnie ministrem jest absurdalny – a konsekwencje tego pomieszania łatwo dostrzedz.
Na zakończenie jedna uwaga o Katastrofie. Jak Państwo wiecie, domagam się, by Prokuratura FR ujawniła „Czarna Skrzynkę” z głosami pilotów. Niektórzy oponenci twierdzili, ze mój postulat jest nierealny, gdyż zabrania tego „Konwencja z Chicago”. Proponuje zajrzeć tu: (Akta katastrofy pod Smoleńskiem będą tajne Konwencja chicagowska nie pozwala na ujawnianie opinii publicznej dokumentacji z wypadku lotniczego – wynika z rządowej analizy, do której dotarł „DGP”. Może jednak być wyjątek od tego przepisu, jeżeli rosyjski prokurator generalny uzna, że jest to ważniejsze niż tajemnica i dobro śledztwa. To m.in. na podstawie tej analizy premier Donald Tusk udowadniał w czwartek w Sejmie, że konwencja chicagowska „jest optymalnym aktem prawnym dającym przejrzystość postępowania i powodującym, że Polska i Rosja mają pewne zobowiązania i prawa”. Treść tej analizy daje odpowiedź na pytanie, dlaczego polski rząd musi ostrożnie postępować w rozmowach z Moskwą. Według art. 5.12. tzw. załącznika 13 do konwencji chicagowskiej Rosję obowiązuje „zasada nieujawniania dokumentacji badania z wypadku”. A to oznacza, że ani prokurator generalny Rosji Jurij Czajka, ani Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) nie mogą udostępnić Polsce i upublicznić np. nagrań z czarnej skrzynki. Zdecyduje Rosja Jest jednak furtka. Jak wynika z tej analizy, ten sam przepis konwencji mówi o tym, że władze Rosji mogą zdecydować na ujawnienie zebranych dowodów, jeżeli jest to ważniejsze niż negatywne skutki dla śledztwa wynikające z takiego ujawnienia. – Fragmentaryczne ujawnianie niektórych wątków w śledztwie może przynieść złe, a nie dobre skutki, jeśli chodzi o ustalenie prawdy – mówił premier Tusk, powołując się na opinię płk. Edmunda Klicha, polskiego akredytowanego przy rosyjskim MAK. Premierze, przejmij śledztwo Tusk tłumaczył meandry konwencji chicagowskiej w reakcji na projekt rezolucji autorstwa PiS. Posłowie tej partii chcieli wezwać premiera, by wystąpił do Rosji o przejęcie przez Polskę śledztwa. PiS także powołało się na przepisy konwencji chicagowskiej. Zgadza się z tym, że okoliczności wypadku lotniczego może badać państwo właściwe dla miejsca zdarzenia, czyli Rosja. Ale na podstawie umowy dwustronnej z Polską Rosjanie mogliby przekazać nam jego prowadzenie. – To inicjatywa, która, jak sądzę albo przynajmniej chcę tak sądzić, ma jako podłoże wyłącznie dobre intencje, ale mija się z pewną rzeczywistością prawną i organizacyjną – mówił premier. Tłumaczył, że przekazanie Polsce śledztwa lub części zadań byłoby możliwe na podstawie odrębnej umowy. – Uznaliśmy jednak, że z punktu widzenia Polski kluczowy jest natychmiastowy dostęp do wszelkich działań na miejscu katastrofy, a nie czekanie na ewentualne efekty negocjacji dotyczących takiego porozumienia – wyjaśnił premier. Według rządowej analizy z inicjatywą przekazania Polsce sprawy musiałaby wyjść Rosja. Jednak rządowi prawnicy przyznali, że możliwa byłaby też inicjatywa Polski. Ale z wnioskiem o przekazanie badania nie powinna jednak wystąpić polska prokuratura, lecz Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego. Kierujący tą komisją szef MSWiA Jerzy Miller razem z prokuratorem generalnym Andrzejem Seremetem rozmawiał w Moskwie z Jurijem Czajką. Okazało się jednak, że już wcześniej Rosjanie nieformalnie przekazali Polsce około 500 dokumentów, w tym m.in. protokoły przesłuchań świadków. Zdaniem Andrzeja Seremeta śledztwo prowadzone w Moskwie może potrwać jeszcze od kilku do nawet kilkunastu miesięcy. Dziennik Gazeta Prawna) i przekonać się, że w wyjątkowych przypadkach, jeśli ujawnienie przyniesie mniej szkód, niż utajnienie, prokuratura może akta ujawnić. Otóż w tym przypadku nieujawnienie zapisów z taśmy magnetofonowej daje pożywkę podejrzeniom, że ukrywane są prawdziwe przyczyny Katastrofy – konkretnie: ukrywany jest fakt, że był to sabotaż. Wykluczyć tego nie można. Ponieważ jednym z podejrzanych są władze Federacji Rosyjskiej, prokuratura FR powinna ten zapis jak najszybciej opublikować w Sieci. JKM
ANTYRODZINNA USTAWA PRZYJĘTA Sejm przyjął w czwartek – głosami posłów PO, Lewicy i PSL – skandaliczną, antyrodzinną nowelę ustawy o przemocy w rodzinie. Wprowadza ona m.in. całkowity zakaz kar cielesnych oraz daje prawo urzędnikowi do odebrania dziecka rodzicom. Przeciw ustawie zagłosowali posłowie PiS i ugrupowania Polska Plus. Dziennik „Rzeczpospolita” przypomina, że projekt budził kontrowersje już na etapie powstawania. Przeciwko ustawie protestowało także Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. ks. Piotra Skargi. W marcu tego roku przed budynkiem Sejmu odbyła się pikieta zorganizowana przez Krucjatę-Młodzi w Życiu Publicznym oraz Społeczny Komitet Obrony Rodziny. W proteście, wystosowanym wówczas do Marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego, Krucjata – Młodzi w Życiu Publicznym, podkreślała, że planowana ustawa jest „wyjątkowo szkodliwa oraz sprzeczna z Konstytucją Rzeczypospolitej polskiej, która w art. 47 zobowiązuje państwo do ochrony prywatności życia rodzinnego, art.48 mówi o prawie rodziców do wychowania dzieci zgodnie z wyznawanymi przekonaniami, a art. 53 gwarantuje rodzicom wolność religijną”.„Jak pokazują analizy projekt brutalnie godzi w dobro rodzin. Przede wszystkim zakłada on daleko idącą ingerencję urzędników państwowych w życie rodziny oraz zwiększenie nadzoru administracyjnego nad rodziną. Prowadzi on do poszerzania uprawnień instytucji pomocy społecznej kosztem praw rodziny, np. poprzez możliwość gromadzenia i przetwarzania intymnych danych członków rodzin (sprawców oraz ofiar) dotkniętych przemocą bez ich zgody” – czytamy w proteście. Autorzy protestu uważają, że niektóre zapisy ustawy mogą uniemożliwić wychowywanie dzieci zgodnie z wyznawanymi przekonaniami rodziców w tym zgodnie z nakazami moralnymi zawartymi choćby w katechizmie Kościoła Katolickiego, albowiem za przemoc w rodzinie uznaje np. „narzucanie własnych poglądów” czy „krytykowanie zachowań seksualnych”. – Ta nowelizacja stygmatyzuje rodzinę już w samej nazwie – powiedziała „Rzeczpospolitej” Teresa Kapela ze Związku Dużych Rodzin 3+(ZDR 3+). – W innych krajach ustawy dotyczą przemocy domowej, u nas rodzinnej, jakby rodzina z zasady była miejscem, gdzie dochodzi do przemocy. Sprzeciw wzbudził m.in. pomysł powołania gminnych zespołów zbierających informacje o rodzinach podejrzanych o przemoc bez ich zgody. Protestowano też przeciw temu, że to pracownik socjalny (w porozumieniu z policjantem czy lekarzem) ma decydować o zabraniu dziecka rodzicom. Wystarczy, że uzna, iż jego życie jest zagrożone. Dopiero potem decyzję w tej sprawie wydaje sąd. Dotąd to wyłącznie sąd decydował, czy zabrać dziecko – czytamy w „Rzeczpospolitej” Po marcowych protestach posłowie wpisali do ustawy możliwość odwołania się od decyzji o zabraniu dziecka. – Ale większość poprawek, na których nam zależało, przepadła. Nie było merytorycznej dyskusji ani woli wypracowania konsensusu – podkreśliła w rozmowie z "Rzeczpospolitą" Kapela. PiS zastanawia się nad zaskarżeniem nowelizacji do Trybunału Konstytucyjnego.
Piotr Skarga
Platforma wycofana? Chyba do rynsztoka Agata Nowakowska (Gazeta Wyborcza): "Wycofana", szanująca ból Jarosława Kaczyńskiego Platforma...
Władysław Bartoszewski (Komitet Honorowy kandydata Platformy): Jeśli Jarosław Kaczyński – a to zaczęło się już w ostatnich dniach – będzie wykorzystywał wielką stratę, jaką poniósł, jako argumentu wyborczego, to będę musiał powiedzieć: Jestem zarówno przeciw pedofilii, jak i nekrofilii wszelkiego rodzaju.
Kazimierz Kutz (senator Platformy): Zaczęli kampanię od śmierci prezydenta. Wykorzystują to w sposób niespotykanie precyzyjny. Tam zginęło 96 osób, wszyscy mają swoje wielkie tragedie, a oni robią tak, jakby umarł tylko prezydent. Oni w świetle tej traumy, tego cmentarza traktują go jak człowieka, który jest na kraju jakiejś zapaści. Jeśli tak jest, to on się nie nadaje na prezydenturę. Gdy patrzyłem jak w końcu łaskawie pokazano kandydata na prezydenta w czerniach. Pani też jest w czerni. To są maniery Mao Tse-tunga. Ja myślałem, że jestem w mauzoleum Lenina. To co robi teraz PiS, to czarna propaganda. Jeśli Platforma się wycofała, to do rynsztoka, gdzie akurat zrobiło się więcej miejsca po nieodżałowanej pamięci Januszu Palikocie, tymczasowo zakneblowanym ze względów wizerunkowych. Niewykluczone zresztą, że jak mu już pozwolą mówić, nie bardzo będzie miał do czego wracać, bo następcy godnie zastąpili, a być może nawet przerośli mistrza. Gdzie więc Nowakowska widzi to wycofanie szanującej ból Kaczyńskiego Platformy? Trochę litości dla własnych czytelników, bo się całkiem pogubią. Nie można nagłaśniać bluzgów czołowych polityków Platformy, a na drugiej stronie wychwalać jej wycofanie i uszanowanie bólu. Tego nawet wykształciuchy nie kupią. Muszę się jednak zgodzić, że PiS gra bardzo nieczysto. Pierwszym nieczystym zagraniem była śmierć prezydenta i czołowych polityków PiSu. Perfidne zagranie, zwłaszcza, że inne partie odniosły nieporównanie mniejsze straty, co już świadczy o PiSie jak najgorzej. Jakby tego było mało, osierocony i rozbity PiS, zamiast bez walki oddać pełnię władzy Platformie i udać się na polityczny śmietnik, ośmielił się wystartować w wyborach i jeszcze wystawić w nich kogoś kto ma realne szanse na wygraną. Bezczelnością jest także to, że niecały miesiąc po tragedii, politycy PiSu jeszcze się z niej nie otrząsnęli i po stracie swojego prezydenta, najważniejszych polityków i bliskich przyjaciół ciągle chodzą na czarno i tą czernią kłują w oczy, tych, którzy tej straty nie umieją zrozumieć. A wszystkich przebija - jak zwykle zresztą - Jarosław Kaczyński, który nie dość, że się nie odzywa, utrudniając politykom i dziennikarzom tradycyjną zabawę w łapanie go za słówka, to jeszcze, przebiegła bestia, nie odciął się od bratanicy Marty, ani nie odrzucił jej wsparcia tylko jak gdyby nigdy nic dał się z nią sfotografować! I to jest dopiero skandal, którego wyłącznie przez wyjątkową wręcz wyrozumiałość i uszanowanie bólu, Agata Nowakowska, nie wytyka mu tak, jak na to zasługuje. Ale co się będzie musiała napracować, ona i jej podobni, żeby podobnymi artykułami zniechęcić Martę do przyznawania się do stryja, to ona jedna wie. Rozumiem przerażenie, perspektywa powierzenia pełni władzy jednej i jedynej słusznej partii niepokojąco się oddala, ale może w tej panice warto zachować umiar bo zaczynam mieć wrażenie, że głównym motywem tej kampanii są pretensje do Jarosława Kaczyńskiego, że mu się brat i połowa kierownictwa partii zabiła. Ciągle nie rozumiem dlaczego niedopuszczalne jest wzbudzanie przez PiS ciepłych uczuć, żeby zachęcić ludzi do głosowania na Kaczyńskiego, a o nakręcanie przez Platformę nienawiści nikt nie ma pretensji. Może, zachowując uroczy styl wypowiedzi Bartoszewskiego, Platforma powinna się zastanowić czy sposób w jaki wykorzystuje Bartoszewskiego, Kutza czy Niesiołowskiego nie ociera się o gerontofilię. I czy naprawdę jest to milszy widok niż niewinne zdjęcie Kaczyńskiego z wnuczkami ukochanego brata. Kataryna
W pogoni za wykształciuchem Subotnik Ziemkiewicza Nowy właściciel tygodnika „Wprost” rozpoczął swe rządy od dwukrotnego, spektakularnego ukorzenia się za „winy” Marka Króla: najpierw przed Aleksandrem Kwaśniewskim, a potem przed Adamem Michnikiem. Zapewne w przekonaniu, że pozwoli mu to wyprowadzić pismo z kryzysu i uratować załamującą się sprzedaż. Oczywiście, przekona się i on, i państwo, że efekt będzie dokładnie odwrotny. Kłopoty „Wprost” zaczęły się przecież nie od czego innego, tylko właśnie od nerwowych prób pozbycia się stygmatyzującej etykiety tygodnika „pisowskiego”. Poprzedni wydawca − w środowisku zwany pieszczotliwie „infantem” − przejąwszy spuściznę po swym ojcu, założycielu i wieloletnim szefie tygodnika, zaczął szereg szybko po sobie następujących zmian, mających zrobić z „Wprost” pismo pozbawione politycznej wyrazistości, atrakcyjne dla szerokich mas czytelników zainteresowanych życiem prywatnym celebrytów, ciekawostkami i sensacyjkami, sprawy poważne zaś chcących mieć przedstawiony w sposób prosty i jednoznacznie „słuszny”, tak, jak przedstawiają ją „Gazeta Wyborcza” i „Polityka”. Stopniowo zniechęcało to do pisma dotychczasowych czytelników, na miejsce których wcale nie przychodzili czytelnicy konkurencyjnych, salonowych tytułów. Na kolejne spadki nakładu lekarstwem było tym usilniejsze upodabnianie przekazu tygodnika do przekazu wspomnianych pism, co ostatecznie, jako się już rzekło, skończyło się pójściem tytułu pod młotek, i jego ostatecznym już wykastrowaniem przez nowego nabywcę. Powyższe dwa tytuły − „Gazetę Wyborczą” i „Politykę” − przywołałem nie przypadkiem. Nowy nabywca tygodnika „Wprost” nie jest jedynym, który uległ ich czarowi. I on, i wielu innych menadżerów, rozumują prosto: skoro oba te tytuły, mimo nieustającego spadku sprzedaży, liderują w swoich segmentach, trzeba naśladować ich cechy charakterystyczne. A jakie one są? Oba tytuły od zawsze oddane są wściekłemu tępieniu prawicowości, lustracji, antykomunizmu i tradycjonalizmu, oba też są propagandowo zaangażowane po stronie polityka, który „musi” i jego ekipy. Tylko że w praktyce kopiowanie tego przekazu okazuje się mało skuteczne. Jeśli uznać, że to właśnie zajadła antyprawicowość jest receptą na sukces − to jak wyjaśnić, dlaczego nie odniósł tego sukcesu na przykład „Tygodnik Powszechny”? Przecież po roku 1990 zrobiono z niego wierną kopię gazety Michnika. Mało tego, był on w „Wyborczej” regularnie polecany i reklamowany, szczegółowo omawiano tam każdy kolejny numer i zachęcano do jego kupna. Nic to nie dało. W istocie wyjaśnić to łatwo. Wspomniane dwa wiodące pisma, owszem, znalazły zapewniający sukces segment rynku − ale też szczelnie go wypełniły. I nie ma tam już miejsca na nic więcej. „Wyborcza” i „Polityka” zdobyły serca polskiego odpowiednika tego, co Sołżenicyn nazwał „obrazowanszcziną”, a co Dorn niezbyt zręcznie spolszczył na „wykształciuchów”, wytworzonej przez socjalizm postinteligencji. Tym, co przede wszystkim dają swoim czytelnikom, jest poczucie przynależności do inteligencji, warstwy uważaną za bardziej godną szacunku (według badań przedstawionych swego czasu przez profesora Domańskiego, 70 proc. Polaków pytanych, kim chcieliby, żeby zostało ich dziecko, wybiera właśnie opcję „inteligentem”). Klient, który w kupowaniu danego „brendu” widzi sposób podnoszenia swego wysokiego statusu jest, znajdziemy to w każdym podręczniku, klientem idealnym, niezwykle wiernym i oddanym. Trzeba przyznać − sukces, jaki te dwa tytuły odniosły, z punktu widzenia marketingu jest wspaniały, i można go tylko zazdrościć. Nie można go natomiast skopiować. A już zwłaszcza nic nie da doskonałe nawet skopiowanie przekazu tych mediów. Bo ich wierni wyznawcy sięgają po nie, jako się rzekło, wcale nie dla przekazu. Sięgają przede wszystkim dla „brendu” właśnie. Nie zamienią go więc na żaden inny, choćby stał za nim produkt jeszcze bardziej michnikowy niż sam Michnik. Więcej, wspomniani klienci nawet nie poszerzą swych lektur o żadną inną gazetę, choćby była tak otoczona legendą, jak wspomniany „Tygodnik Powszechny”, z tych samych przyczyn, dla których sławny zdobywca puścił z dymem aleksandryjską bibliotekę − bo jeśli w innych mediach jest to samo, co w tych wyznaczających sposób myślenia „salonu”, to nie ma najmniejszego powodu po nie sięgać, no, a jeśli jest tam co innego, to „człowiek na pewnym poziomie” nie weźmie po prostu „tego” do ręki, gdyż zachwiałoby to jego z trudem budowanym wyobrażeniem o własnym wyższym statusie. Prosta i zrozumiała sprawa − a nie dociera do „specjalistów”, którzy uparcie usiłują poprawiać sprzedaż innych tytułów poprzez formatowanie ich według wzorów z Czerskiej. Swego czasu zastosowali tę metodę do „Przekroju”. Pod przewodem Piotra Najsztuba zrobiono z sympatycznego niegdyś krakowskiego tygodnika tubę politycznej poprawności bardziej zjadliwo-wyborczą niż sama „Wyborcza”. Nakład, pomimo wpompowania w promocję grubych milionów, spadł na pysk. (Teraz kolejny właściciel zrobił z tego pisma „Tygodnik Powszechny” dla niewierzących − mnie to się wydaje pomysłem zupełnie już samobójczym, ale poczekajmy na dane ZKDP). Niezrażeni tym specjaliści zabrali się za „Dziennik”, który w swej pierwotnej, „prawicowej” formule nie przyniósł wydawcy oczekiwanych zysków. Zaczęto więc pismo, które ongiś ogłaszało „koniec Polski Kiszczaka i Michnika”, na gwałt przerabiać na dziennik politycznie słuszny, sławiący PO, sukcesy III RP i „wielkie grillowanie” sytych i szczęśliwych mieszkańców „krainy miłości”. Im skuteczniej to robiono, tym gazeta bardziej podupadała, aż zdechła definitywnie – jak pokazały dane wspomnianego ZKDP, po połączeniu z „Gazetą Prawną” sprzedaż wspólnego przedsięwzięcia wzrosła o całe 8 tysięcy w porównaniu do sprzedaży samej „Gazety Prawnej”. Ktoś powie − ale jednak wzrosła! Fakt. Ale specjaliści na pewno zabiorą się za jej dalsze poprawianie.
Teraz „Trynd” dociera do projektu „Polska – The Times”. Znowu widać sprawdzoną receptę: gazeta zaczyna łagodnieć, coraz bardziej niechętnie wchodzi w zwarcia z salonem, za to uprzejmie rezonuje jego poglądom. No i po raz kolejny widać, że działa to tak samo, jak zwykle, czyli w ogóle. Wiem, że te sukcesy specjalistów nie zadowalają. Wciąż uważają oni że najbardziej łakomy, najważniejszy segment rynku to ta rzesza „wykształciuchów”, ukształtowanych na obraz i podobieństwo sekty z Czerskiej. Fakt, że jest jeszcze w Polsce wielu ludzi, którzy oczekują od mediów, aby były czymś wręcz przeciwnym, uchodził dotąd ich uwagi. Co prawda, przyznać trzeba, że, do 10 kwietnia i wybuchu narodowej żałoby, nie tylko menadżerowie od mediów nie chcieli przyjąć istnienia tych ludzi do wiadomości. Czy zauważą ich teraz? Czy też może, wbrew temu, co otwarcie menadżerowie mówią, w istocie wcale nie chodzi im o sprzedaż i wyniki finansowe? Rafał A. Ziemkiewicz
To się nazywa “naukowy obiektywizm” Gdy uniwersytety i akademie naukowe zaczynają kierować się nie prawdą i obiektywizmem, lecz plugawą żydofilską poprawnością polityczną, to czas je zlikwidować. Nawet przy pomocy brukowców i kłonic. – admin.
Uniwersytet Warszawski, który niedawno odmówił zgody na prelekcję Paula Camerona, psychologa wskazującego na destrukcyjne skutki homoseksualizmu, organizuje konferencję z udziałem Petera Singera, zwolennika aborcji i eutanazji. Patronat nad sympozjum objął rektor UW [sic!]. Konferencja “Prawne i etyczne aspekty humanitarnej ochrony zwierząt” odbędzie się 11 maja. Organizatorem jest Katedra Filozofii Prawa, Zakład Prawa Rolnego oraz Instytut Prawa Karnego Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Warszawskiego. Patronat honorowy nad zjazdem objęła rektor Uniwersytetu Warszawskiego prof. Katarzyna Chałasińska-Macukow. Przedstawiciele uczelni przekonują, że zaprosili Singera, gdyż jest niezaprzeczalnym autorytetem w kwestii ochrony praw zwierząt. [Prawa ludzkie, zdaniem tego żydowskiego szubrawca, nie zasługują na ochronę - admin]
W konferencji mają wziąć udział pracownicy naukowi Uniwersytetu Śląskiego oraz Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie, przedstawiciele towarzystw opieki nad zwierzętami, a także Prokuratury Apelacyjnej w Gdańsku i Prokuratury Rejonowej Białystok Południe. [Gajowy również uważa, że zwierzęta powinny mieć swoje prawa. Wystarczy, że je uznają i podpiszą.] Prelegentem miał być też Janusz Wojciechowski, europoseł PiS, ale na wieść o planowanej obecności Singera polityk wycofał swój udział. - Skierowałem w tej sprawie pismo do władz Uniwersytetu Warszawskiego. Nie mam zamiaru wspólnie uczestniczyć w konferencji z tak kontrowersyjną osobą – powiedział Wojciechowski. Swój udział wycofał też – w ramach protestu przeciwko udziałowi w konferencji Singera – prof. Roman Kołacz, rektor Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu. Zrezygnował również z honorowego patronatu nad konferencją.
Na stronie internetowej Wydziału Prawa i Administracji UW Peter Singer został przedstawiony jako profesor na uniwersytecie w amerykańskim Princeton oraz w Center for Human Values. Jest on znanym zwolennikiem aborcji i eutanazji. Za podstawę swoich przekonań przyjął zasadę minimalizacji cierpienia – z niej wywodzi prawo do zabijania dzieci poczętych oraz ludzi chorych i upośledzonych. Opowiada się także za wykorzystaniem embrionów do badań naukowych. - Tu właśnie widoczne są rozbieżne standardy, które stosuje Uniwersytet Warszawski. Z jednej strony zakazuje się wystąpień pana Camerona popartych rzeczowymi i naukowymi danymi, a z drugiej strony zaprasza się tak kontrowersyjnego naukowca – komentuje Piotr Kucharski ze Stowarzyszenia Kultury Chrześcijańskiej im. Księdza Piotra Skargi w Krakowie [Czy Singer zasługuje na miano naukowca? Chyba w tym samym stopniu, co dr Mengele - admin]. Kwestię organizowania wykładów Singera na UW krytykują też naukowcy i sami studenci. Zdaniem prof. Piotra Jaroszyńskiego, kierownika Katedry Filozofii Kultury Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II, fakt, iż jednak uczelnia zezwala na wizytę znanego zwolennika aborcji i eutanazji, a jednocześnie nie wyraża zgody na prelekcję osoby krytykującej homoseksualizm jako zjawisko negatywne społecznie, świadczy jedynie o selektywnej tolerancji tej uczelni wyższej. - Wybiórcza zgoda na udział pewnych prelegentów w konferencjach naukowych organizowanych na UW pokazuje, że w coraz większym stopniu mamy tu do czynienia z kryteriami politycznej poprawności, a nie z odpowiedzialnością za wysoki poziom nauki – zauważa prof. Jaroszyński. – Są to kryteria ideologiczne, które w coraz większym stopniu stanowią zagrożenie dla życia i zdrowia człowieka, normalnej rodziny i społeczeństwa, w imię obrony praw, np. zwierząt. Dlatego uważam, że zgoda na udział w tej konferencji Singera jest oburzająca i prowokacyjna, bo wiele szanujących się uczelni świata takiej zgody nie wyraziło. Jeśli poprawa jakości nauki ma wyglądać w ten sposób, to faktycznie polskie uczelnie schodzić będą na dno – podkreśla. Ksiądz profesor Paweł Bortkiewicz, kierownik Zakładu Katolickiej Nauki Społecznej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, zauważa jeszcze inny aspekt organizowania tego typu konferencji. - Użyte w tytułach prelekcji zwroty świadczą o tym, iż nastąpiła pewna degradacja językowa: zwierzę już nie zdycha, ale umiera. To ewidentny przykład tego, iż niestety, poziom tej uczelni gwałtownie się obniża – komentuje ks. prof. Bortkiewicz.
Organizacją sympozjum oburzeni są też studenci warszawskiej uczelni. - Najwidoczniej tego typu goście dla władz uniwersyteckich nie są kontrowersyjni i nie naruszają dobrego imienia uczelni. Coś jest nie tak, jeśli władze uniwersyteckie godzą się na wykłady kogoś, kto jest znany ze swoich bardzo kontrowersyjnych poglądów i na pobyt którego niektóre kraje w ogóle się nie godzą, a jednocześnie zabrania się publicznej wypowiedzi pana Camerona, którego relacje są poparte naukowymi badaniami. Władze uczelni podpierały się wówczas argumentem, iż poglądy pana Camerona kłócą się z ideą poszanowania odmienności. A gdzie tu poszanowanie dla tych, którzy bronią życia? – pyta Marcin Musiał, członek Krucjaty Młodzi w Życiu Publicznym. Anna Ambroziak
Prawda o Katyniu: przełom w Rosji Najważniejsze, zarówno dla poszczególnych ludzi, jak i dla narodów, jest to, aby przeciwdziałać jakimkolwiek próbom fałszowania historii, jakkolwiek straszna by ona nie była. Wszyscy mamy prawo, aby znać prawdę, bez przemilczeń i skrótów. Tylko prawda może uciszyć ból w sercu tych, którzy stracili w różnych latach i w różnych okolicznościach swoich bliskich. Była o tym mowa podczas wideo-mostu Moskwa-Warszawa na temat „Odtajnienie archiwalnych dokumentów o Katyniu z pakietu nr 1: rezonans w Rosji i w Polsce”. Ze strony rosyjskiej w dyskusji wziął udział dyrektor Rosarchiwu Oleg Naumow, doktor nauk historycznych, profesor MGU Giennadij Matwiejew, socjolog Lew Gudkow oraz dziennikarz Piotr Romanow. Ze strony polskiej swoją opinię wygłosił profesor Władysław Stępniak, dyrektor Państwowych Archiwów Polski, Andrzej Kunert, sekretarz polskiej Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, a także historyk Wojciech Materski, członek Grupy ds. trudnych w polsko-rosyjskich stosunkach.
Jak uważa Lew Gudkow, dyrektor centrum analitycznego Jurija Lewady, publikacja prawdy o tragedii w Katyniu wstrząsnęła wieloma Rosjanami, doszło do przełomu w opinii publicznej w Rosji. [Ciekawe, na ile wstrząśnięci zostali Żydzi, sprawcy zbrodni katyńskiej i innych. - admin] Wydaje mi się bardzo ważne to, co się stało w ostatnich miesiącach – powiedział Lew Gudkow. – Chodzi nie tylko o publikację dokumentów, choć sam ten fakt ma wielkie znaczenie! Jednak nie mniej ważna jest debata publiczna, która rozpoczęła się w Rosji w związku z publikacją dokumentów o Katyniu. Przecież prawdę o tej zbrodni reżimu stalinowskiego znała zaledwie 1/4 Rosjan. Dowiedzieli się o tym albo z wydawnictw „drugiego obiegu”, albo z polskich lub zagranicznych publikacji. Natomiast pozostali Rosjanie przez długi czas pozostawali w pełnej niewiedzy, albo pod wpływem fałszywych wersji. I oto doszło do przełomu w opinii publicznej w Rosji, na co z pewnością miały wpływ trzy czynniki. Po pierwsze, katastrofa polskiego samolotu pod Smoleńskiem, tragiczna śmierć prezydenta Lecha Kaczyńskiego oraz innych czołowych polityków, lecących właśnie do Katynia, aby tam uczcić pamięć rozstrzelanych polskich oficerów. Po drugie, przyznanie ze strony rosyjskich władz tego faktu, że ludzie z NKWD z rozkazu Stalina dokonali tej zbrodni. Po trzecie, że na dwóch głównych kanałach rosyjskiej telewizji pokazany został film Andrzeja Wajdy „Katyń”. Oddźwięki w Rosji były niezwykle silne. Teraz zaś chodzi o uświadomienie tego, co wydarzyło się w lesie pod Katyniem, a także o proces przemiany całego zakresu stosunków między Polską i Rosją. Jest to cenne – podkreślił Lew Gudkow, dyrektor centrum analitycznego Jurija Lewady. Ze swej strony polscy historycy podkreślili, że społeczny rezonans w Polsce na publikację o Katyniu nie był tak szeroki, bowiem Polacy znali prawdę o tej tragedii. Każde odnalezione nazwisko to przywrócenie pamięci o człowieku, który złożył swoje życie na ołtarzu Zwycięstwa nad faszyzmem. Dla ich dzieci, wnuków i prawnuków bardzo ważne jest, aby dowiedzieć się o losie swojego bliskiego. Na razie, niestety, większość ofiar II wojny światowej pozostaje anonimowa. Jestem przekonany, że wspólna praca nad przywróceniem historycznej prawdy jeszcze bardziej zbliży obywateli Polski i Rosji – taką opinię wyraził sekretarz polskiej Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzej Kunert. Nowa Myśl Polska
Prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew udzielił wywiadu „Izwiestii” w związku z nadchodzącym Dniem Zwycięstwa. Nie waham się nazwać tego wywiadu doniosłym. Z pełną odpowiedzialnością za słowa stwierdzam, że przyszło nam żyć w czasach, kiedy przywództwo państwa rosyjskiego znajduje się w rękach człowieka jakiego dotąd nie było. Nie ma co wracać do dawnej historii, ale spójrzmy choćby na ostatnie kilkadziesiąt lat – Gorbaczow i Jelcyn byli bardzo Polsce przychylni, jednak działali w warunkach kryzysowych schyłkowego okresu ZSRR i początku nowej Rosji, co naturalnie nie umniejsza ich intencjom, jednak nie pozwala nam zapomnieć o słabości państwa, któremu przewodzili. Dziś Dmitrij Miedwiediew przewodzi państwu, które odzyskało lwią część znaczenia na arenie międzynarodowej, i które odnosi sukcesy w politycznych rozgrywkach nie tylko na kontynencie europejskim, ale i w skali światowej. I to właśnie prezydent tego państwa, niczym nie obligowany do wyrażania Polsce sympatii, czy zrozumienia, wypowiada słowa będące pójściem jeszcze dalej niż do tej pory sam czynił. Potępienie stalinizmu w Dzień Pamięci, wywiad w USA i słowa o Katyniu, piękne zachowanie po katastrofie Tu-154, improwizowane wystąpienie na lotnisku po uroczystościach pogrzebowych pary prezydenckiej w Krakowie – to wszystko radowało serca i umysły wszystkich Polaków pragnących ułożenia stosunków Polski z Rosja w sposób godny obu narodów. Teraz Miedwiediew idzie jeszcze dalej – stawia w wielu miejscach kropkę nad „i”. Takich słów o Katyniu, o zbrodniach stalinowskich nie słyszeliśmy dotąd nigdy. Jednocześnie Miedwiediew słusznie, w zgodzie z prawdą historyczną domaga się szacunku i uznania dla wkładu narodów ZSRR w zwycięstwo nad Niemcami. Kto zna historię i potrafi mówić o niej bez ideologicznego fanatyzmu, wie, że był to wkład absolutnie decydujący. Człowiek uczciwy musi docenić najnowsze wystąpienie prezydenta Rosji. Trzeba naprawdę zupełnie wyjątkowego zaprzaństwa i politycznej bezmyślności najwyższego rzędu, aby słowa Miedwiediewa uznać za obłudną grę, czy choćby tylko zbagatelizować. Takie komentarze najzwyklejszych głupców (nie chcę nazywać ich np. imbecylami, gdyż obraziłbym nieszczęśliwych ludzi dotkniętych rzeczywistym upośledzeniem umysłowym) już się w internecie pojawiły. To właśnie oni są prawdziwym problemem Polski i polskiej polityki. Czyżby, kpiąc z Miediwiediewa, woleliby u steru Rosji nowego Stalina, czy Andropowa? Nie, oni po prostu są przerażeni rysującą się perspektywą normalności w stosunkach z Rosją. Ich świat, to świat ślepej i permanentnej nienawiści, w którym Rosja gra zawsze rolę diabła. Rosja rzeczywiście przyjazna Polsce, to dla nich życiowa klęska, załamanie wszystkiego w co tak gorąco wierzą. Interes Polski dzisiaj i w przyszłości leży w ograniczeniu ich wpływu na politykę polską do minimum. Adam Śmiech
Po pierwszej rundzie Na mocy ustawy o wyborze prezydenta RP komitety wyborcze zarejestrowanych kandydatów uzyskały osobowość prawną, mają prawo do założenia rachunku bankowego i zbierania środków finansowych na kampanię. Pierwszą rundę kampanii wyborczej mamy już zatem za sobą. Rejestracji kandydatów towarzyszyły emocje i rywalizacja na podpisy. Ten etap miał nie tylko charakter techniczny, ale przede wszystkim bardzo ważne znaczenie psychologiczne i polityczne. Okazało się bowiem, że - wbrew przewidywaniom niektórych komentatorów - Polacy wykazali ogromne zainteresowanie życiem publicznym i chętnie oraz masowo podpisywali listy poparcia. Złożono łącznie ok. 4 milionów podpisów, co oznacza, że padł rekord, bo ponad 13 procent wszystkich obywateli uprawnionych do głosowania bezpośrednio uczestniczyło w tym akcie. Niewątpliwie żałoba narodowa i refleksja nad przyszłością Ojczyzny spowodowały wzrost społecznego zaangażowania i zainteresowania otaczającą nas rzeczywistością. Nie sprawdziła się również prognoza, że tylko kilku "najsilniejszym" kandydatom uda się pokonać zaporową barierę 100 tys. podpisów. Pomimo przyspieszonej przez tragedię smoleńską i rządzącej się trochę innymi regułami kampanii wyborczej komitety poszczególnych kandydatów wykazały się dużą operatywnością i potencjałem organizacyjnym. Okazało się, że aż 10 kandydatów (Marek Jurek, Jarosław Kaczyński, Bronisław Komorowski, Janusz Korwin-Mikke, Andrzej Lepper, Kornel Morawiecki, Grzegorz Napieralski, Andrzej Olechowski, Waldemar Pawlak i Bogusław Ziętek) dysponuje na tyle silną strukturą polityczną, że są w stanie w niecałe dwa tygodnie spełnić restrykcyjne wymagania ordynacji wyborczej. Imponujące zwycięstwo odniósł Jarosław Kaczyński, zbierając ok. 1,7 miliona podpisów i ponaddwukrotnie przebijając Bronisława Komorowskiego, który również zdobył bardzo dużo podpisów - niecałe 800 tysięcy. Zapewne na wynik prezesa PiS wpływ miała nie tylko katastrofa pod Smoleńskiem, ale również decyzja o powołaniu na szefa jego sztabu wyborczego Joanny Kluzik-Rostkowskiej. Była minister pracy jest znana z lewicowo-liberalnych poglądów i ma za zadanie skutecznie poszerzyć elektorat Jarosława Kaczyńskiego w stronę centrum. Jednak rekordowe wyniki kandydatów dwóch największych partii nie zaskakują. Obie zatrudniają bowiem zawodowe aparaty i mają do dyspozycji lokale partyjne, sprzęt biurowy, samochody, liczne biura poselskie, tysiące radnych i ogromne fundusze, w tym wielomilionowe coroczne dotacje z budżetu państwa, czyli z kieszeni każdego z nas. W o wiele gorszej sytuacji byli ci kandydaci, którzy nie mieli do dyspozycji takich środków. Na tym tle bardzo dobry rezultat uzyskał Marek Jurek, który kilkadziesiąt godzin przed terminem złożył w PKW 180 tys. podpisów i pokazał na przekór złośliwościom w rodzaju, że jego "cała partia zmieści się w windzie", iż dysponuje wydajną strukturą organizacyjną. Były marszałek Sejmu RP jest jedynym kandydatem prawicowym, który jasno i konsekwentnie broni podstawowego prawa każdego człowieka do życia od poczęcia do naturalnej śmierci oraz sprzeciwiał się ratyfikacji traktatu lizbońskiego ograniczającego suwerenność Polski. Dlatego nie jest ulubieńcem mediów liberalnych, ale jest nielubiany także w niektórych środowiskach odwołujących się do chrześcijaństwa, dla których stanowi wyrzut sumienia. Dzięki jego startowi wyborcy ceniący podstawowe wartości oraz uczciwość w polityce i niepoddający się "filozofii zmarnowanego głosu" będą mogli głosować na polityka o takim profilu, by w przyszłości nurt konserwatywno-narodowy mógł uczestniczyć w życiu politycznym. Kampania wyborcza jest przedstawiana jako starcie dwóch "gigantów". Takie ustawienie wyborów, sprowadzonych do jałowego konfliktu PO - PiS, powoduje, że część wyborców będzie głosowała negatywnie, czyli popierała Jarosława Kaczyńskiego, żeby tylko prezydentem nie został Bronisław Komorowski, i odwrotnie. Istotne jednak będzie nie tylko, kto ostatecznie wygra 4 lipca, ale czy po tych wyborach, a przed wyborami samorządowymi i parlamentarnymi, pojawią się zwiastuny odejścia od obecnego modelu życia politycznego, który sprowadza się do zawłaszczania Polski przez dwie największe partie.
Jan Maria Jackowski
Pojednanie Pierwsze pojednania z Rosją i Niemcami mieliśmy w osiemnastym wieku. Jednaliśmy się trzykrotnie, aż w końcu zabrakło nam terytorium żeby się pojednać po raz czwarty. W tych pojednaniach pomagali naszym przyjaciołom ze wschodu i zachodu „polscy patrioci”, tacy jak Bogusław Radziwił, Ksawery Branicki, Szczęsny Potocki, biskup Józef Kossakowski i wielu innych, łasych na judaszowe srebrniki. Na stolcu królewskim w Warszawie Katarzyna Wielka osadziła swego przelotnego kochanka, Augusta Poniatowskiego, który w 1773 roku otrzymał od niej, od Prus i od Austrii 6000 złotych dukatów na przekupienie posłów Sejmu Rozbiorowego, na zgodę na pierwsze pojednanie, czyli Pierwszy Rozbiór Polski. Większość tej bajońskiej na owe czasy sumy pozostała w jego przepastnej kieszeni. Ówcześni, jak i niektórzy z dzisiejszych „patriotów” nie byli zbyt wymagający.
Drugie pojednanie nastąpiło w odpowiedzi na uchwalenie Konstytucji 3-go Maja. Na tajnym spotkaniu w Petersburgu w 1792 roku pod kierownictwem Wasilija Stiepanowicza Popowa, radcy Katarzyny II, zawiązano twór znany nam wszystkim pod haniebną nazwą konfederacji targowickiej. W jej rezultacie, w 1793 Sejm na zamku grodzieńskim, pod groźbą dział przy których stali rosyjscy kanonierzy z zapalonymi lontami, milcząco zgodził się na Drugi Rozbiór Polski.
Trzecie pojednanie nastąpiło po stłumieniu przez obu naszych przyjaciół Powstania Kościuszkowskiego, rok później. I to był koniec naszej państwowości na następne sto dwadzieścia kilka lat. Większość organizatorów tego pojednania spotkała zasłużona nagroda. Hetman Wielki Litewski Szymon Kossakowski, jego brat, biskup Józef Kossakowski, Hetman Wielki Koronny Piotr Ożarowski, Marszałek Józef Ankwicz, Hetman Polny Litewski Józef Zabiełło, biskup Ignacy Massalski, Kasztelan Antoni Czetwertyński wraz z paru pomniejszymi płotkami zawiśli na szubienicach. Wieloletnia polityka dążąca do osłabiania , a w końcu zlikwidowania państwa polskiego była przeprowadzona przy milczącej aprobacie Anglii. Pozwalało to na włączenie Rosji do angielskich intryg politycznych na terenie Europy , co było niemożliwe w wypadku istnienia silnej Polski. Natomiast w wypadku Prus i Austrii było to zapłatą za trwanie w sojuszu przeciwko Francji. Następną próbę pojednania mieliśmy dopiero w 1920 roku. Niestety nieudaną, ponieważ zabrakło naszych odwiecznych przyjaciół zza Odry do kompletu. Jak zawsze i tu nie obyło się bez patriotów w rodzaju Feliksa Dzierżyńskiego, Józefa Marchlewskiego, Feliksa Konna czy Tomasza Dombala. Tylko tego ostatniego spotkała zasłużona nagroda, nota bene, roztrzelanego w czasie jednej z czystek przez sowietów. Za to kolejna próba w 1939 roku, poprzedzona układem Ribentrop-Mołotow, pomimo, że była ze wszech miar udana, wymagała poprawki, ponieważ była przeprowadzona bez udziału polskich „patriotów”. Zrobili to już samodzielnie nasi przyjaciele zza Buga w latach 1944-46, ponieważ przyjaciele zza Odry byli chwilowo w niedyspozycji. Z uwagi na to, że polska inteligencja została w ramach kilkuletniego pojednania mocno, łagodnie mówiąc, uszczuplona przez obojga przyjaciół, sprowadzili nam kilkanaście tysięcy polsko-mówiących „patriotów”, którzy prawie przez półwiecze pomagali im przy pomocy kija i marchewki wychować zastępców utraconej elity. Pomimo kolejnej, chwilowej niedyspozycji obu naszych przyjaciół w latach euforii obalania komunizmu, udało się im zachować u władzy w Polsce dużą liczbę „pojednawczo” nastawionych polityków, wiekszości ktorym pozwolono uwłaszczyć się na majątku narodowym w ramach transformacji ustrojowej. W międzyczasie przyjaciele zza Odry mocno urośli w siłę i rozpoczęli realizację swoich dalekosiężnych planów. Większość mediów przeszła w ich, lub ich agentów ręce. Cierpliwie inwestują w partie o „nie nacjonalistycznym zabarwieniu” dla których „polskość to nienormalność”. Oficjalnie przy pomocy takich tworów jak Fundacja Adenauera, a nieoficjalnie, jak, możemy się tylko domyślać..
Od kilkunastu lat mamy powoli postępującą, pełzającą okupację ekonomiczną, realizowaną w ramach prywatyzacji.
Oddano za ułamek ich wartości banki, cementownie, cukrownie, firmy farmaceutyczne. Dziesiątki zakładów produkcyjnych sprzedano za grosze po ich uprzednim finansowym zrujnowaniu. Zniszczenie polskich stoczni zostało zrealizowane głównie polskimi rękami, według diabolicznego planu, którego autorstwa nie powstydziłby się sam Machiavelli. Powodem było fałszywie obliczone „nielegalne” wspomaganie ich przez państwo. Teraz stocznie w Rostocku, wspierane legalnie sumami wielokrotnie większymi od tych , które posłużyły jako pretekst do zlikwidowania polskich stoczni, przejęły większość naszych zamówień, i zatrudniły część najlepszych polskich fachowców z upadłych stoczni. Setki zakładów produkcyjnych po wykupieniu zostało zamkniętych, a maszyny wywieziono. Z żadnego innego kraju Europy, obcy kapitał, nie wyprowadza co roku tyle miliardów euro, co z Polski. Na razie ratuje nas eksport siły roboczej. Co będzie dalej, nie wiadomo. W ostatnich latach widać coraz wyraźniej zbliżenie gospodarcze i polityczne dwu naszych odwiecznych przyjaciół, ponad naszymi głowami. Dwa lata rządów patriotycznie nastawionego PIS-u sprowokowały wyraźnie wrogą, ekonomicznie agresywną politykę jednych i ochłodzenie stosunków z drugimi. Media umiejętnie lansowały propagandę strat wynikających szczególnie z braku pojednania z naszym potężnym, wschodnim sąsiadem. Ostatnie miesiące pozwoliły zauważyć rosyjską kampanię polegającą na faworyzowaniu premiera Tuska, kosztem naszego prezydenta, Lecha Kaczyńskiego. Doprowadziło to do sytuacji w której wizyta premiera w Katyniu miała charakter dyplomatyczny, a prezydenta wraz z prawie stu najwyższymi dostojnikami kraju, prywatny. Takie samo podejście zademonstrował minister Klich nie zabezpieczając zupełnie wizyty prezydenta. Taki minister, jak powiedział pewien polityk, przed wojną strzelił by sobie po takiej tragedii w łeb. Dzisiaj nawet nie podał się do dymisji i mówi, że „deszcz pada.” Stało się więc teraz coś najgorszego co się mogło stać. I nie ma na razie winnych. I jest mała nadzieja, że przy tym tempie i przy tej obsadzie dochodzenia, kiedykolwiek się znajdą. Dlaczego premier Tusk kłamie, że nie ma możliwości przejęcia dochodzenia przez stronę polską? Czy nie wie, że daje tą możliwość układ z Rosją wynegocjowany piętnaście lat temu przez zmarłego tragicznie w tej katastrofie Szmajdzińskiego? Na temat jej przyczyn wciąż brak oficjalnych wyjaśnień, pomimo dziesiątków pytań cisnących się na usta. Premier Putin i prezydent Medwiediew wykonali kilka gestów sympatii co pozwoliło niektórym na aplauz zadowolenia z tego powodu. Każe się nam milczeć i nie stawiać pytań! Bo po tej tragedii mamy teraz szanse na pojednanie z naszymi braćmi zza Buga. A co, bez niej nie mieliśmy żadnych szans, bo przeszkadzał ten przewrotny Kaczor? Bo z przyjaciółmi zza Odry już się pogodziliśmy. Nie mówi się jakim kosztem. Nie mówi się, że to pojednanie powoli przechodzi w ekonomiczną okupację. Do tej pory kosztowało nas wiele, wciąż kosztuje i będzie kosztować w przyszłości jeszcze więcej! Pojednanie!! To hasło ma zamknąć nam usta. Przecież marzyliśmy o tym w skrytości ducha od wieków! I teraz nasz kochany premier ma szanse je zrealizować. Wspierają go już, na razie tylko moralnie, polityczni spadkobiercy Targowicy, chór różnego rodzaju patriotów z PRL-u, wśród których nie brakuje, tak samo jak i w osiemnastym wieku, książąt Kościoła. Wystarczyło parę mało znaczących gestów władców Kremla, a już sfora najróżniejszych piesków staje na tylnich łapach gotowa do aportu.
Pojednanie, w którym reprezentować nas będą partie zorganizowane i prowadzone na smyczy przez byłych agentów WSI, wychowanków sowieckich akademii wojska i wywiadu, nie będzie pojednaniem! A już absurdem jest wykorzystanie smoleńskiej tragedi jako uzasadnienia dla tej nagłej medialnej akcji. Pojednanie z obu naszymi sąsiadami realizowane było przez nich prawie przez dwa stulecia przy pomocy bagnetów. Polscy patrioci przechodzili hekatombę Sybiru, Katynia, obozów koncentracyjnych i pokazowych egzekucji. Prawdziwe pojednanie musi być długotrwałym procesem w którym udział mają mieć przede wszystkim polscy i rosyjscy patrioci, a nie nowa Targowica ponad naszymi głowami. W przeciwnym razie historia dwu ostatnich wieków się powtórzy, dosłownie, nie jako farsa czy parodia. Trzeba żeby władcy Kremla zrozumieli, że tylko takie pojednanie będzie trwałe i korzystne dla obu narodów. Jest teraz nadzieja, że polskie społeczeństwo wyrwie się w końcu z tego medialnego ogłupienia, któremu poddawane jest od dwudziestu lat. Świadczy o tym jego wyraźna aktywizacja przed przyspieszonymi wyborami prezydenckimi. Musimy zerwać więzy zakładane nam przez agentów WSI i zakłamane media przy okazji każdych kolejnych wyborów.
Jesteśmy winni to tym, którzy ponieśli największą ofiarę w smoleńskim lesie. Jesteśmy winni to tym, którzy leżą na Palmirach, na Monte Casino, poległych w Postaniach, gułagach, tym którzy walczyli „O naszą i Waszą,,” a kości ich leżą rozrzucone od Pirenejów do Kamczatki.
Jesteśmy to winni Polsce, naszej Ojczyźnie! Kazimierz Panek Rosja jest najważniejsza Stefan Niesiołowski, Kazimierz Kutz oraz Władysław Bartoszewski rozpoczęli na dobre kampanię Platformy Obywatelskiej. Pan Bartoszewski pokazał się w nowej odsłonie jako przeciwnik pedofilii i nekrofilii, którą rzekomo ma uprawiać Jarosław Kaczyński, odwołując się do tragedii w Smoleńsku. Kazimier Kutz żałobny nastrój po tragicznej śmierci pierwszego obywatela Rzeczypospolitej i jednocześnie brata kandydata PiS na prezydenta określił mianem „manier Mao Tse Tunga”. Wielki pan reżyser oskarżył posłów PiS o granie żałobą, oświadczając, że czuje się, jak w mauzoleum Lenina. Stefan Niesiołowski na hasło „Polska jest najważniejsza” zareagował wściekłym atakiem, świadczącym o głębokim niezrozumieniu słowa „Polska”, które z niczym mu się nie kojarzy. Uznał, że hasło jest puste, wymierzone w przeciwników politycznych i, że ciekawsze było hasło Aleksandra Kwaśniewskiego „wspólna Polska”, które zdaje się o wiele czytelniejsze. Jarosław Kaczyński, jak dotąd, wypowiedział się dwa razy publicznie, w stylu, który powinien być bliski partii miłości. Jakoś jednak słowa - które służą spokojnej, wyciszonej i, jak by się zdawało, stosownej do atmosfery po najtragiczniejszym wypadku w powojennej historii Polski – wywołują ogromną agresję polityków i sympatyków PO. Skąd ta agresja? Politycy PO uznali, że w relacjach polsko-rosyjskich przyszedł czas na prawdziwy przełom. Nie zważając na rażące zaniedbania, które ta tragedia obnażyła, nie licząc się z opinią publiczną, która domaga się poważnego śledztwa, mającego wyjaśnić wszystkie przyczyny tego wypadku i pełni samozadowolenia ze zdanego egzaminu skoncentrowali swoje wysiłki na uczczeniu wielkiego zwycięstwa Rosji radzieckiej nad faszyzmem 9 maja. Kandydat PiS –u na prezydenta przypominający o tym, że Polska jest najważniejsza uderza tym hasłem w najczulsze miejsce obecnego rządu. Ponieważ wszystko, co ten rząd robił tuż przed, w trakcie i po katastrofie pod Smoleńskiem wskazuje na to, że dla jego przedstawicieli to Rosja jest najważniejsza. I dla poprawnych stosunków z Rosją jest w stanie pójść na wojnę na śmierć i życie z kilkoma milionami swoich rodaków, którzy zagłosują na PiS. Dlatego te wybory są symbolicznym wyborem cywilizacyjnym. Wrzucając swój głos do urn zdecydujemy, czy bliżej nam do Rosji czy do Europy. Artur Bazak
Byli esbecy nie odpuszczają utraconych przywilejów Już 6,4 tys. z nich złożyło w sądzie skargę na zmniejszenie im kwoty świadczeń emerytalnych. W Sądzie Okręgowym w Warszawie trwają pierwsze procesy wytaczane przez byłych funkcjonariuszy. W piątek warszawski sąd okręgowy zaczął kolejną rozprawę w tej sprawie. Oficer, który przepracował 13 lat w służbach PRL (m.in. w biurze paszportów) i 10 lat w UOP wskutek ustawy stracił 1,2 tys. zł emerytury. Od sądu żąda przywrócenia poprzednich świadczeń. Na razie sąd odroczył rozprawę do lipca. Sam skarżący, który nie życzył sobie ujawniania personaliów w prasie, powiedział PAP, że był "znaczącą osobą w UOP", był w nim odznaczony i dwa razy awansowany. - Teraz jestem wraz z innymi obiektem prześladowań politycznych, które mają źródło w sejmowej większości - oświadczył. Na mocy specjalnej ustawy autorstwa PO, od początku 2010 r. oficerowie cywilnych służb specjalnych PRL dostają niższe świadczenia. Są one obliczane według wskaźnika w wysokości nie 2,6 proc. podstawy wymiaru za każdy rok służby za lata 1944-1990 - jak przedtem, lecz 0,7 proc. (przelicznik zwykłej emerytury to 1,3). Członkom WRON, w tym gen. Wojciechowi Jaruzelskiemu - emerytury wojskowe naliczane są zaś po 0,7 proc. podstawy wymiaru za rok służby w wojsku. Wskutek ustawy, ok. 40 tys. osób z cywilnych służb specjalnych PRL - także tych pozytywnie zweryfikowanych w 1990 r., których przyjęto do UOP - otrzymuje dziś zmniejszone świadczenia. Ich średnia emerytura wynosi teraz ok. 2,5 tys. zł i wciąż jest wyższa niż zwykłego emeryta - 1,6 tys. zł. Wielu z objętych ustawą odwołuje się do sądu od decyzji o zmniejszeniu emerytur przez Zakład Emerytalno-Rentowy MSWiA. Sąd zaczął już wcześniej dwie sprawy. Na razie nie zapadł żaden wyrok. Wielu oficerów, w przypadku oddalenia ich odwołań, zapowiada złożenie skargi przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu. Wiara.pl
Abp Józef Kowalczyk nowym prymasem Polski Dotychczasowy nuncjusz apostolski w Polsce abp Józef Kowalczyk został dziś w południe mianowany przez papieża Benedykta XVI nowym metropolitą gnieźnieńskim i prymasem Polski - poinformował rzecznik Episkopatu Polski ks. Józef Kloch. Zastąpi on na tym stanowisku abpa Henryka Muszyńskiego, którego przedłużona o dwa lata posługa metropolity gnieźnieńskiego i prymasa Polski dobiegła końca. 20 marca abp Muszyński ukończył 77 lat. Benedykt XVI przyjął jego rezygnację, a jednocześnie nowego jego następcą mianował nuncjusza apostolskiego w Polsce abp Józefa Kowalczyka. Honorowy tytuł prymasa Polski został decyzją Ojca Świętego Benedykta XVI przywrócony arcybiskupowi gnieźnieńskiemu 19 grudnia 2009 roku. Wówczas abp Henryk Muszyński przejął go od kard. Józefa Glempa, który dzień wcześniej ukończył 80 lat. Jak poinformował rzecznik Episkopatu ks. Kloch na konferencji prasowej w Krakowie po nominacji nowego prymasa, abp Kowalczyk pozostanie nadal nuncjuszem apostolskim - przynajmniej do września. Ks. Kloch nie potrafił odpowiedzieć na pytanie dziennikarzy, kiedy abp Kowalczyk rozpocznie swoją posługę jako metropolita gnieźnieński i prymas Polski. Dodał, że "będziemy pilnie nadsłuchiwać, kiedy abp Kowalczyk rozpocznie swoje urzędowanie". Najważniejszą i najbardziej odpowiedzialną funkcję powierzył abp. Kowalczykowi w 1989 roku papież Jan Paweł II, kiedy mianował go nuncjuszem apostolskim w Polsce. W okresie sprawowania przez niego urzędu została przeprowadzona w 1992 roku reorganizacja struktur administracyjnych Kościoła katolickiego w Polsce, wynegocjowano tekst konkordatu, który został podpisany w 1993 roku, a ratyfikowany w 1998 roku. Jako nuncjusz doprowadził też do przywrócenia Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego w 1991 roku. O powrocie tytułu prymasa do Gniezna zdecydował w 2006 roku papież Benedykt XVI. Postanowił, że dojdzie do tego po 18 grudnia 2009 r., kiedy to dotychczasowy prymas Glemp skończy 80 lat. W latach 1921-1946 tytuł prymasa Polski przysługiwał arcybiskupom poznańsko-gnieźnieńskim, wówczas istniała unia personalna metropolii gnieźnieńskiej z metropolią poznańską. Od marca 1946 r., kiedy została ustanowiona unia personalna metropolii gnieźnieńskiej z metropolią warszawską, stolicą prymasowską była Warszawa. Obecnie godność prymasa ma charakter honorowy, bez uprawnień jurysdykcyjnych. Według nowego statutu Konferencji Episkopatu Polski, prymas zachowuje pierwszeństwo wśród biskupów, jest członkiem Rady Stałej KEP i obok kardynałów kierujących diecezjami jest jedynym niewybieralnym członkiem tego gremium. INTERIA.PL
"Dlaczego popieram kandydowanie J. Kaczyńskiego" Nie chodzi o millenaryjny mit "dokończenia rewolucji". I na pewno nie - o oddanie w ten sposób hołdu ofiarom, które próbowały zachować wierność wartościom. Moje racje są jak najbardziej praktyczne. Jeśli bowiem jest prawdą (podkreślam "jeżeli", bo znam to tylko z drugiej ręki), że bezpośrednio (4 godziny) po tragedii było włamanie do mieszkania Ś.P. Szczygły (zginął laptop), podobny fakt zdarzył się w Krakowie w domu Wassermanna, a także - przeszukano szuflady Ś.P. Kurtyki (co zresztą być może zradykalizowało IPN), to mnie to wystarczy. Nie chcę, by luzackie rządy Platformy przekształciły się w rządy mafii politycznej. I jeżeli dowiaduję się, że wśród osób żyjących w Polsce w skrajnej biedzie, aż jedną trzecią stanowią dzieci i młodzież do lat 18 ( i że stanowi to aż 17% tej kategorii wiekowej), to widzę, że polityka społeczna i prorodzinna Platformy okazała się nieskuteczna.
Jeżeli Europejski Bank Centralny bierze stronę nieżyjącego Prezesa NBP Skrzypka w sprawie rezerw (w sporze z ministerstwem finansów), to kto tu jest liberałem? To rząd Jarosława Kaczyńskiego obniżał podatki. A Kluzik-Rostkowska rozpoczęła sensowny program polityki wspomagania ubogich rodzin. Potrzeba nam nie malowanego prezydenta (Komorowski), nie prezydenta o biografii zakorzenionej w minionej epoce (Olechowski), ale kogoś, kto jeszcze nas poderwie do walki o Polskę silną, solidarną i przestrzegającą prawa. I sprawiedliwości. Polityka jest jak sztafeta: następny musi podjąć pałeczkę! Prof. Jadwiga Staniszkis
Taki będzie nowy, młody PiS? Cieszę się, że Jarosław Kaczyński zdecydował się kandydować. Inteligencja, instynkt państwowy, wola i świadomość zadania to dobra kombinacja w warunkach naszej, dryfującej bylejakości. Jego kandydowanie ma już zresztą natychmiastowy, pozytywny efekt: konieczność wyłonienia nowego PiS-u.
Nowa gwardia w PiS? Demokratyzacja partii, wzięcie odpowiedzialności przez młodsze pokolenie polityków i merytoryczna specjalizacja są nieuchronne. A ławka jest długa i imponująca. Kilka tylko nazwisk (z góry przepraszam za niewymienionych!). Polityka zagraniczna: Kowal – kierunek wschodni, Szczerski z UJ – Unia, Szymański – eurodeputowany, "Przegląd Międzynarodowy" – globalizacja, Marek Cichocki – Niemcy. Gospodarka: Poncyljusz (poseł, przedsiębiorca, radykalna deregulacja), Kluza – nadzór finansowy, I. Dąbrowski – SGH, Krupiński – dziś Bank Światowy. Polityka społeczna: Kluzik-Rostkowska, Cłoń-Domińczak (pomostówki, którymi chlubi się PO – to jej dzieło, rozpoczęte w rządzie PiS-u). Korupcja: Ziobro, Kamiński (ten z CBA). Sprawy organizacyjne: Brudziński, Jakubiak. Gdyby udało się jeszcze pozyskać na ekspertów Matyję (państwo, konstytucja) i Rymszę (polityka społeczna) ten zespół byłby bliski ideału. Świetnie wykształceni, większość była już wiceministrami i zna państwo. A przy tym – choć młodzi – są wierni "Solidarności".
"Pozostałości po komunizmie" Jedną z pozostałości po komunizmie, wciąż obecną w publicznym dyskursie, jest połączenie autorytaryzmu (kategoryczność sądów) z fatalizmem. Fatalizmem kiedyś odwołującym się do "determinizmu historycznego"., a dziś – do nieuchronności powtarzania się pewnych schematów w których "lud" zawsze znaczy „populizm” lub "nacjonalizm", a zbiorowe emocje zawsze są manipulacją. Dla pokazania prymitywizmu takich ocen jeden tylko przykład. Parę dni temu miałam odczyt w Radomiu. W tym samym Radomiu, do którego po 1976 roku jeździł KOR pomagać. Wielu z tamtego pokolenia robotników było na sali. Wtedy, w 1976 roku, zostali upokorzeni, bo – spędzeni na stadion – milczeli, gdy sfingowana delegacja przepraszała w ich imieniu Gierka za strajki. Ale dziś nie było wspomnień i nie mówiliśmy o żałobie, choć spotkanie odbywało się w jej cieniu. Opowiadałam im o Europie, którą poznają, choćby jeżdżąc za pracą, i o której chcieli wiedzieć więcej. Nie była dla nich atrakcją moja opowieść o pozytywach uznania przez UE różnych systemów wartości za równoprawne. Mimo, że tym samym odrzuca się absolutność któregokolwiek z nich. Wolność jako sytuacja wymuszająca moralną refleksję co do sensu własnych działań i indywidualne stawianie światu czoła to dziś codzienne doświadczenie tych ludzi. To oni są dziś indywidualistami, a nie tzw. elity, reagujące w sposób stadny i schematyczny, bojące się wszelkiej mobilizacji wokół wartości. Prof. Jadwiga Staniszkis
"Komorowskiemu brak energii do działania" Zajęci tragedią (a teraz wyborami) nie zauważamy, że Europa radykalnie się przebudowuje. Kryzys uświadomił, że schumannowska koncepcja Unii Europejskiej wygasiła energię Europy. Odpowiedzią na to jest nowy model integracji Eurogrupy. Jeden organizm gospodarczy i wspólny ośrodek decyzyjny to wizja docelowa. Wtedy Europa będzie nie do pokonania! Jednak w Polsce wciąż słyszymy, że "trzeba dopiero opracować procedury", a Bronisław Komorowski, jeszcze jako marszałek sejmu, nie sprawdził się i nie dokonał koniecznej przecież operacjonalizacji prawnej Traktatu Lizbońskiego. Joseph Daul (przewodniczący frakcji chadeków w PE) opowiedział się za pełną koordynacją budżetów krajów strefy euro i jednym centrum logistycznym. Mówił: musimy działać razem zamiast kurczowo trzymać się przekonania o suwerenności gospodarczej w skali poszczególnych krajów. Także szef Eurogrupy, Jean-Claude Juncker zalecał wykorzystanie budżetów zadaniowych stosowanych w krajach 15 do wypracowania specjalizacji produkcyjnych, usługowych i badawczych, zlikwidowania dublowania nakładów i wspólnego, długofalowego działa na rzecz konkurencyjności globalnej. Przywódcy Eurogrupy krytykują Strategię 2020, opracowaną przez duet Buzek-Barosso jako zbyt tradycyjną i nie uwzględniającą nowego modelu integracji Eurogrupy. Mamy więc w UE dwa konkurencyjne ośrodki władzy. A my tu w Polsce wciąż słyszymy „trzeba dopiero opracować procedury”. Komorowski, jeszcze jako marszałek sejmu nie sprawdził się i nie dokonał koniecznej przecież operacjonalizacji prawnej Traktatu Lizbońskiego. Z nowej zaś sytuacji wydaje się nie zdawać sobie w ogóle sprawy, co źle rokuje w ewentualnej prezydenturze. PO nie dostrzega, że obecna przebudowa modelu integracji odbywa się w sposób dyskretny, bez politycznych fanfar, przez reinterpretację prawa, nowe znaczenia przypisywane meta-regułom (jak kwalifikować daną sytuację i jak reagować) i nową płaszczyznę odniesienia (a jest nią dziś konkurencyjność 15).
Więc zamiast rozluźniać i u nas stosowanie dyrektywy o konkurencji, renegocjować sposób wydawania unijnych funduszy, przyspieszać wprowadzanie budżetu zadaniowego i poszukiwać krajowych i regionalnych (we współpracy z Czechami, Węgrami i Słowakami) atutów do konkurencji – rząd i marszałek powtarzają jak mantrę: możemy być dumni z państwa. Z państwa – tak. Ze społeczeństwa – jeszcze bardziej. Ale już nie – z rządzących elit. Komorowski to kolejna fala polityki historycznej, z PR-owskim zapleczem Sławomira Nowaka i zadziwiająco szybkim opanowaniem kluczowych stanowisk (mimo że jest tylko „pełniącym obowiązki”). Olechowski nie ma wiele do powiedzenia. Pamiętam sprzed lat jego pomysł na strategię „Wokulskiego”. Czyli – przystosowania się do zaborcy i robienie kokosów (wtedy – handel bronią i perkalem). Dziś taką strategię stosuje Janukowicz na Ukrainie (tańsza ropa i gaz za pozostawienie bazy rosyjskiej)! Jarosław Kaczyński ma dobre zaplecze w polityce zagranicznej, wizję silnego państwa, paradoksalnie za sobą – liberalne reformy jako premier i – kapitał regionalnych kontaktów zapoczątkowanych jeszcze przez Brata (m.in. Klaus, Orban). I – przede wszystkim – wolę i energię do działania!
Prof. Jadwiga Staniszkis
"Gazeta" próbuje sprowokować Jarosława Kaczyńskiego? Powrót "Gazety Wyborczej" do konfrontacyjnej strategii i jątrzenia w sprawie pogrzebu prezydenta na Wawelu ma na celu sprowokowanie Jarosława Kaczyńskiego. Chodzi o wepchnięcie go w polaryzującą retorykę w stylu Jana Pospieszalskiego, co gwarantuje przegraną PiS - pisze prof. Jadwiga Staniszkis Gdybym chciała grać tak samo brutalnie jak "GW" mogłabym zapytać, czy zdają sobie sprawę, że w dokumentach katyńskich są też zapewne nazwiska polskich komunistów z Wilna i Lwowa, którzy służyli jako tłumacze i - w pewnym sensie - selekcjonerzy przyszłych ofiar (chodzi o wypełniane przez nich "ankiety"). Wielu z tych ludzi było potem dygnitarzami w PRL. A także ojcami, teściami i przyjaciółmi rodziny. Więc: Nie zaczynajmy znów wojny na trumny, bo może się okazać obosieczna! prof. Jadwiga Staniszkis, nie zaczynajmy znów wojny na trumny, bo może się okazać obosieczna! Walka wyborcza nabiera tempa, ale trzeba być bardzo uważnym. Ja na przykład mam dylemat, bo zgadzając się z rekomendacjami i krytyką zawartą w listach gen. Petelickiego do premiera i posłów, nie mogę zapominać, że popiera on Olechowskiego. I każda radykalna i dobrze uargumentowana krytyka rządu (z rachubami, że będzie też wojna na haki - oby nie), zwiększa szanse odpadnięcia Komorowskiego i wejścia do II tury Andrzeja Olechowskiego, mimo że dziś ma tylko 3% poparcia. A tam poprze go - przeciwko Kaczyńskiemu - i PO, i SLD. Mieliśmy przecież już wcześniej i sugestie Aleksandra Kwaśniewskiego, i zaproszenie do prawyborów przez Donalda Tuska. A wygrana Olechowskiego byłaby policzkiem dla ludzi z opozycyjną biografią.
Jeszcze więc raz: Jarosław Kaczyński wygra tylko w kampanii merytorycznej i wygodniejszym przeciwnikiem jest "osłabiony" Komorowski w II turze. Jego SLD raczej nie poprze. Nie dać się sprowokować i pokazać, że PiS jest cool. Prof. Jadwiga Staniszkis
"Jarosław Kaczyński sam dla siebie jest niewiadomą" Jarosław Kaczyński to sam dla siebie stanowi niewiadomą w tym, jaki jest. Grał na brata, teraz gra sam. O nowej sytuacji politycznej w Polsce mówi w rozmowie z Wirtualną Polską prof. Jadwiga Staniszkis. Boi się Pani o Polskę? W katastrofie pod Smoleńskiem ginie prezydent RP, czołowi politycy, generalicja… – Nie myślę w kategoriach strachu. Gdybym miała się bać, musiałabym się bać codziennie. Wolę działać. To jest nowe wyzwanie, któremu trzeba sprostać. Liczy się skuteczność i wiara w to, że już nie takie rzeczy się przezwyciężało, więc i teraz – bo czemu by nie – damy radę. Wszystkich, którzy zginęli, szkoda. Kilka z tych osób było naprawdę niezastąpionych.
Kampania już trwa, a spokój – i w mediach, i w dyskusji między kontrkandydatami – jest taki, jak gdyby jeszcze się nie zaczęła. Politolodzy spekulują, że najbliższe tygodnie dalej będą bardzo spokojne, albo wręcz przeciwnie – że to będzie najbardziej ostra i zacięta kampania od dwudziestu lat. Której stronie Pani wierzy? – Pokazując mechanizmy i problemy (np. bylejakość w konkretnych dziedzinach rządu Tuska, choćby niedocenianie nowych wyzwań w UE), silniej można uderzyć w tego, z którym się współzawodniczy. To silniejsza i skuteczniejsza broń niż uciekanie się do różnego rodzaju inwektyw, czyli zniewag i obelg. Dlatego kampania będzie merytoryczna i z tego powodu ostra. Powrót do starej symboliki, kiedy władza bije się między sobą, wywoła by ten sam co dawniej odruch społeczny – że polityka i politycy nie są dla ludzi, że władza nie rozumie społecznych potrzeb, że politycy żyją zamknięci w szklanej wieży. Jarosław Kaczyński robił wszystko, żeby zwiększyć szanse Lecha Kaczyńskiego prof. Jadwiga Staniszkis To, że przez ostatnie kilka dni nic się nie wydarzyło, jest już pewnym sygnałem, coś mówi. Proszę zauważyć, że dookoła wydarzyło się wiele – było kilka prowokacji pod adresem PiS dotyczących żałoby, w tym m.in. Kuby Wojewódzkiego. Pozostały jednak bez odpowiedzi, bo po drugiej stronie był spokój. Dokonuje się zmiana i wizerunku samego Jarosława Kaczyńskiego i PiS-u. Jako partii młodych profesjonalistów, którzy są cool. Stąd pierwsze skrzypce w sztabie PiS grają Kluzik-Rostkowska i Poncyljusz. To dramatyczny proces, wielowymiarowy, w którym jedni zyskują na stracie innych. Niezależnie jednak od wyniku sam proces jest już dla centroprawicy wygraną: dojdzie do demokratyzacji, profesjonalizacji i odmłodzenia. W każdej sytuacji, nawet jeśli się przegrywa, trzeba znaleźć jakiś element zwycięstwa. Szczególnie w tych wyborach, które od samego początku zostały przez Donalda Tuska sprowadzone do symboliki pałacu i żyrandola. Przed nami wybory samorządowe i parlamentarne, więc punkty zebrane teraz zaprocentują w przyszłości.
Mówiła Pani o zmianie Jarosława Kaczyńskiego – na czym miałaby ona polegać? – Ta zmiana, ten proces, który przechodzi, już się dokonuje. Chodzi o wyjście z tandemu, w którym był podział ról, jak i wzajemne lojalności i emocje. Takie, które wiązały się z różnicami w poglądach; Jarosław jest znacznie bardziej liberalny w poglądach ekonomicznych, nie w sensie władzy, od Lecha. Jest urodzonym przywódcą. Z drugiej strony zdarza mu się być kameleonem – na poziomie języka grać co innego niż na poziomie faktów. A takie zachowanie w polityce jest błędem, gdyż ludzie przestają je pozytywnie i spójnie odczytywać.
Czym miałby różnić się Jarosław Kaczyński sprzed katastrofy od tego po niej? – Tym, że teraz gra tylko na siebie, a wcześniej – przede wszystkim na brata. I to do tego stopnia, że w PiS-ie obawiano się, iż mógłby poświęcić partię dla reelekcji. To oddanie władzy w 2007 roku było zresztą błędem, gdyż mógł, mając brata prezydenta, kierować rządem mniejszościowym. Nie powinien był w ogóle oddawać tej władzy. Robił wszystko, żeby zwiększyć szanse Lecha Kaczyńskiego. Teraz może grać sam, co – jeśli się ma tak silną osobowość jak Jarosław Kaczyński – jest wielkim plusem. Poza tym może pokazać siebie takim jakim jest, a jest twardy, inteligentny, bardzo samotny w tym wszystkim, a jednocześnie potrafi podejmować takie decyzje i wykonywać takie działania, których inni się boją – jak choćby przebudowa PiS-u. Równocześnie jest człowiekiem, który sam dla siebie stanowi pewną niewiadomą, w tym, jaki jest. Zwykle ludzie chcą wiedzieć, czy ktoś jest dobry, zły, jaką ma osobowość. Myślę, że Jarosław Kaczyński sam dobrze nie wie, jaki jest. Bo są ludzie, którzy nie rozpoznają do końca granic, jak daleko mogą się posunąć, pozostając uczciwymi w stosunku do samych siebie. A to ludzi niepokoi i stąd, jak myślę, niskie początkowo wskaźniki zaufania do Jarosława Kaczyńskiego, które ostatnio drastycznie rosną. Ludzie instynktownie ufają jego woli. A ta jest niesamowita. I nie posiada jej ani Donald Tusk, ani Bronisław Komorowski.
Jednak wzrost poparcia dla Jarosława Kaczyńskiego po tragedii pod Smoleńskiem jest zdecydowanie niższy od spodziewanego. Czy nie jest tak, że społeczeństwo oczekiwałoby od Jarosława Kaczyńskiego, żeby na jakiś czas odpoczął od polityki - żeby przeżył żałobę w spokoju, samotności, a dopiero później do polityki powrócił? – Takie działanie nie miałoby żadnego znaczenia. W socjologii widać, że w tej chwili ważne są poglądy nie tyle środowisk, co kategorii. Często, ze zwykłego lenistwa, badania przeprowadzane są telefonicznie, koncentrują się na pewnej wąskiej grupie, przy czym nie zawsze uwzględniany jest elektorat PiS-u. Osoby, które można było spotkać po katastrofie Smoleńskiej na warszawskich i krakowskich ulicach, a które deklarowały poparcie dla Jarosława Kaczyńskiego – jeśli ten tylko zdecydowałby się wystartować w wyborach – to jest przechylenie w drugą stronę, gdyż faktycznie pokazuje ono znacznie większe poparcie dla PiS niż to, które jest faktycznie. Dotychczasowe badania sondażowe pokazywały, że zwolennikami partii Jarosława Kaczyńskiego jest przede wszystkim pokolenie Solidarności, ludzie między 45-50 rokiem życia lub starsi, trochę gorzej wykształceni, pochodzący ze wsi i małych miasteczek. PO, jak pokazuje stereotyp, bierze resztę – duże miasta i młodzież. Powołanie Joanny Kluzik-Rostkowskiej to mocny sygnał otwarcia na różne środowiska prof. Jadwiga Staniszkis
Jeśli Jarosławowi Kaczyńskiemu uda się zdobyć młodzież - a to wymaga nie tylko współczucia po katastrofie, ale i woli, gdyż ta oznacza kierunek, a badania młodzieży pokazują, że ludzie chcą mieć przestrzeń wartości, ale nie chcą, żeby ktoś im wyznaczał wyraźne granice, określał hierarchię – to Kaczyński może to zrobić tylko przebudowując partię, zmieniając wizerunek i pokazując swoje przywództwo. Takie, które będzie podkreślało, że toleruje on określone poglądy i które pomoże mu zdobyć poparcie nie tylko tych osób, które stały w długich kolejkach w Warszawie czy Krakowie, tuż po katastrofie, pozwalając oderwać się od tej tragedii.
Czy wyraźny w ostatnich dniach wzrost poparcia dla PiS – ale i dla Jarosława Kaczyńskiego - nie jest efektem współczucia? – To jest wynik zaufania a nie współczucia, gdyż – proszę mi wierzyć – ludzie potrafią rozróżnić te dwie emocje. Poza zaufaniem to również zaciekawienie, szacunek za twardość i sposób, w jaki znosi żałobę. Trudno powiedzieć, żeby prowadził kampanię wyborczą, ale jego przemówienia na pogrzebach były wyraźnymi sygnałami pokazującymi jego otwarcie się na przyszłość. Jak choćby powołanie Joanny Kluzik-Rostkowskiej - to mocny sygnał otwarcia na różne środowiska.
Czy postawienie na Kluzik-Rostkowską nie oznacza odsunięcia dwóch, jak się mówi, genialnych spin-doktorów PiS czyli Adama Bielana i Michała Kamińskiego? – Oni wcale nie są genialnymi spin-doktorami. W rozumieniu prawdziwej polityki – nie zaś szkółki marketingu politycznego – popełnili szereg istotnych błędów. Wymusili wejście PiS do Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (narodowi konserwatyści – m.in. brytyjscy Torysi) zamiast do Europejskiej Partii Ludowej, gdzie są chadecy, ludowcy i konserwatyści, gdzie jest chrześcijaństwo i ludowość, i stworzyć najsilniejszą grupę z polskiej delegacji. To pokazuje, że nie rozumieją geopolityki. Bielan nie był osobą kluczową w tej grupie, która załatwiała Wawel. Ale nie mógł powiedzieć, że nie był, bo wszyscy myśleli, że był. Wyraźnie widać to było w rozmowie z Moniką Olejnik, w której instynktownie wpisał się w strategię kard. Stanisława Dziwisza. Co było zupełnie niekorzystne z perspektywy jego partii – po prostu brakuje mu wyczucia.
Mówi Pani o nowym PiS-e – czym będzie się on różnił od starego? – To zależy od dwóch rzeczy: determinacji i odwagi wyjścia z dotychczasowej synekury. Zawsze byłam osobą, która nie brała na siebie odpowiedzialności. Oczywiście reagowałam na różne wydarzenia, ale nie chciałam wejść do polityki, żeby móc kontestować swoje wczorajsze poglądy. Zmieniać je, gdy uznam, że się zwyczajnie myliłam. W młodym pokoleniu PiS-u wyczuwam to wahanie – pójść czy nie pójść na całość. Bo pójście na całość wymagałoby odsłonięcia siebie. Trochę kryją się za solidaryzmem, za Śniadkiem, brakuje im odwagi pokazania, jacy są naprawdę. Wiedzą, że przed nimi ogromna praca, że muszą wziąć odpowiedzialność na którą może nie są gotowi. Ale i tak ci, którzy są młodym pokoleniem w PiS, są lepiej przygotowani od tych, którzy obecnie rządzą w Platformie. Nie wierzą w siebie, ale wiedzą, że aby rozwiązać stojące przed nimi problemy, muszą włożyć w to ciężką pracę. I ta przemiana w partii już się dokonuje.
Czy różnią się jakoś w swoich dotychczasowych poglądach i działaniach od tej ekipy, która de facto odeszła? Od Przemysława Gosiewskiego, Zbigniewa Wassermana, a nawet - Zbigniewa Ziobry? – Ze Zbigniewem Ziobrą jest coś bardzo ciekawego. Swoją popularność zawdzięcza temu, że równocześnie jest miękki i twardy (przy pomocy goryla-Święczkowskiego i wiernego-Mularczyka). Potrafi brać się za rzeczy, którym nie dałby rady nawet twardziel. I sprawiać wrażenie – on, jako mięczak – że da radę, równocześnie pozostając przy tym grzecznym chłopcem. A wiadomo, że grzeczny chłopak nie wbije ci noża w plecy – tak myślą ludzie, chociaż nie jest to prawdą – z drugiej strony, odważnie rzucając się w to bagno i walcząc, mimo że jest naprawdę miękki, Ziobro niejako wychodzi przed szereg i mówi: „No, pobiję smoka!”. I ludzie właśnie takie zachowanie uwielbiają. Ziobro nie kryje swojej miękkości i jest to najlepsze, co może zrobić.
Ale, wracając do pytania, czym ci ludzie, ta partia, będą się różnić? – Są dobrze wykształceni, inteligentni, w większości to są harcerze. Ci ludzie w większości od szkoły średniej działali, działali na studiach, działali w harcerstwie, są ludźmi gry zespołowej. Uczyli się, znają się, i to dobrze, na różnych rzeczach. Są w Sejmie już bardzo długo, którąś kadencję, bardzo wcześnie zaszli wysoko. Znają też państwo – byli w administracji rządowej i sporo zdziałali.
Czy po katastrofie ludzie, Pani zdaniem, zauważyli hipokryzję mediów i to, że prowadzą one również własną politykę? – Myślę, że tak. Bo była dość ostra reakcja na TVN, że – kontra wcześniejszemu wizerunkowi – pokazali nagle miłego, dobrego Lecha Kaczyńskiego.
Kto wpadł na pomysł pochówku na Wawelu i czy bardziej nie zaszkodziło to PiS niż pomogło? Pomogło, bo Jarosław Kaczyński wie, że wszystkie wycieczki szkolne staną przy trumnie i uczniowie spytają „A kim był, proszę pani, Lech Kaczyński?”, „Co zrobił?”. To mu pomogło, może teraz być sobą.
Prof. Jadwiga Staniszkis
"Ta kampania uderza w Polskę - wynika z paranoi" W Polsce mamy zmierzch mediów. Centralne gazety są bardzo hermetyczne, zamiast informacji od wyspecjalizowanych dziennikarzy, mamy amatorskie opinie. O tym, jak myślenie w mediach jest zastępowane przez emocje mówi w rozmowie z Wirtualną Polską prof. Jadwiga Staniszkis. Kampania już trwa, a spokój – i w mediach, i w dyskusji między kontrkandydatami – jest taki, jak gdyby jeszcze się nie zaczęła. Jak, w kontekście tego spokoju, rozumie Pani działania Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego, autorów filmu „Solidarni 2010”, z pojawiającymi się w nim głosami obwiniającymi Rosjan, członków rządu i dziennikarzy o tragiczną śmierć Lecha Kaczyńskiego i sugerujące, że wypadek w Smoleńsku był zamachem, a „premier Tusk ma krew na rękach”. Czy też wygłupy Wojewódzkiego i Figurskiego, którzy na antenie radia wyśpiewali „Jarek po trupach do celu, każdy chce leżeć na Wawelu”.
Prof. Jadwiga Staniszkis: – Są to brutalne próby sprowokowania do walki na hasła, na zarzuty. Z ostro spolaryzowanej, w stylu Jana Pospieszalskiego, do chamskiej, w wykonaniu Kuby Wojewódzkiego. Jarosław Kaczyński przeżył tragedię pod Smoleńskiem tak głęboko, że na pewno nie będzie o tym mówił i nie da się sprowokować tym, którzy teraz tak brutalnie go atakują. Jedyną jego szansą na wygraną jest merytoryczność. Z drugiej jednak strony i w związku z samą tragedią widać za małą determinację w starciach choćby o pomoc prawną i czarne skrzynki. Mówili o tym i przeciwnicy PiS (Kalisz, Czempiński). A Tusk broni się, że nie chce Zimnej Wojny z Rosją. To kuriozalne!
Jeżdżąc po Polsce dużo czytam prasy regionalnej, która – w tym i bezpłatne gazety – jest dużo bardziej wyważona, a jednocześnie, co jest pewnym paradoksem, skuteczniejsza w tworzeniu opinii, niż wielkie ogólnopolskie dzienniki. Te ostatnie zawierają więcej opinii niż informacji i - nie będąc w stanie ich zweryfikować - ludzie często sięgają po lokalną prasę. Opinie tam zawarte są znacznie mniej spolityzowane, gdyż lokalne układy polityczne są znacznie bardziej koalicyjne. Można się też z nich o wiele więcej dowiedzieć.
To znaczy, że Polska lokalna, ta większościowa, jest mniej podzielona niż de facto wynikałoby z tego, co pokazują media? – Myślę, że ludzie i psychicznie, i społecznie wyraźnie ciążą ku centrum. Zdają sobie sprawę z podzielności racji, jak i – co jest dość ciekawą obserwacją - z bezradności władzy. Między innymi ci, którzy uczestniczyli w jakichkolwiek protestach czy negocjacjach, mają świadomość, że różne mechanizmy władzy tak są kontrolowane przez procesy od niej niezależne, że władza – od której zależą efekty – obiecując coś, i tak nie jest w stanie tego dostarczyć. To syndrom społeczeństwa radzącego sobie bez władzy i to, wbrew pozorom, całkiem nieźle. Ludzie, którzy chcą być poinformowani, przestają wierzyć mediom, gdyż opinie tam zamieszczane są zbyt amatorskie Prof. Jadwiga Staniszkis W kryzysie, przez który przechodziliśmy, pomogły rezerwy (np. szara strefa) – myślę, że ludzie popierając PO, oczekiwali od władzy, żeby była taka nie ingerująca. Ale to nie oznacza, że bezradna i bylejaka. A tak w wielu dziedzinach wygląda dziś polskie państwo. Brak procedur, instytucji, determinacji i wiedzy. Kierunek, w którym Joanna Kluzik-Rostkowska, młodsze pokolenie PiS i sam Jarosław Kaczyński próbują poprowadzić kampanię, jest jedynym kierunkiem, który daje jakąś szansę na zmiany. Między innymi nie akcentując walki, ale – współpracę.
Jednak media w dłuższej perspektywie muszą reagować na potrzeby społeczne. Czy to nie jest więc tak, że w tej chwili ludzie – szczególnie po tym szoku katastrofy pod Smoleńskiem – mają już dość pewnego przejaskrawiania konfliktów, ale media nie zdążyły się jeszcze w tym zorientować? – Tu jest znowu paradoks. Ludzie są lepiej poinformowani na prowincji niż myśli Warszawa. Stolica żyje problemami, które odbiegają w jakiejś mierze od spraw realnego życia. O wielu sprawach – jak choćby technicznych – więcej można dowiedzieć od osoby, która ma znajomego lotnika albo kolejarza (bo oni posiadają konkretną wiedzę) niż z ogólnopolskich gazet. Już od dawna, żeby dowiedzieć się, co się naprawdę dzieje (np. co działo się podczas wojny w Gruzji) albo o sprawach związanych z katastrofą pod Smoleńskiem, sięgam do pism niszowych. W piśmie „Raport” Tomasz Szulc, politolog i pasjonat techniki wojennej, pokazał, jak bardzo, niezależnie od wszystkiego, Rosja przegrała w Gruzji. Ale żeby się o tym dowiedzieć, trzeba kupić „Raport” czy sięgnąć do „Skrzydlatej Polski” jeśli chcemy wiedzieć coś o lotnictwie. Czy też czytać prasę zagraniczną, skąd można dowiedzieć się na przykład, co się dzieje w polskiej gospodarce. Bo więcej można się dowiedzieć o polskiej gospodarce czytając „Financial Times”, czy też z „Monitora Europejskiego” o przyszłości Unii, niż z nawet niezłej gazety, jaką jest „Rzeczpospolita” – nawet z jej żółtych czy zielonych stron. Obserwujemy zmierzch mediów. Ludzie, którzy chcą być poinformowani, przestają wierzyć mediom, gdyż opinie tam zamieszczane są zbyt amatorskie – jest to zarządzanie emocjami, a nie myślami.
Jest takie pojęcie infotainment, czyli informacji przerabianej na rozrywkę, na emocje. Ten trend był mocno obecny w naszych mediach zaraz po katastrofie pod Smoleńskiem. Media wyłącznie zajęły się emocjami, nieraz wręcz ich kreowaniem czy pokazywaniem w określony sposób. Wszystko kosztem informowania, o którym Pani mówi… – Tak się dzieje od dawna. Katastrofa pod Smoleńskiem jest czymś tragicznym, ale z perspektywy historycznej mamy do czynienia z procesami – o wiele jeszcze bardziej, choć nie chcę przesadzać – dramatycznymi. Pokryzysowe wyzwanie w UE i świecie, i całkowita bezradność polskiej polityki. Cofanie się technologiczne. Bieda wśród dzieci i młodzieży (17%).
Informacji na ten temat, które w normalnej gazecie zachodniej, w dzienniku, otrzymuje czytelnik masowy (pamiętajmy, że tam jest 40% z wyższym wykształceniem, a u nas kilkanaście), nasz czytelnik musi szukać w wąsko wyspecjalizowanych pismach fachowych. Lub też pytać się o nie fachowców. W mediach zatrudnia się ludzi po dziennikarstwie, którym brakuje konkretnej, wąsko pojętej wiedzy. Bo uczy się ich dyrdymał, zresztą od wykładowców z minionej epoki. Ale są też pozytywy. Na przykład TVN24 przy ewidentnej stronniczości wynikającej m.in. ze struktury interesu (stadion Legii), zachowuje profesjonalizm. Podczas pogrzebu prezydenta słyszałam w Krakowie spontaniczne okrzyki „Zamknąć TVN!”. Bo ludzie reagują również na treści i konteksty (Miecugow i Hartman w czasie pogrzebu), a ci, którzy oglądają TVN24, to nie jest jakaś masa. Nawet komercyjne względy powodują, że trzeba być bardziej zrównoważonym czy też – jakoś hamować się w słownictwie. Jednak podawać informacje, których obecnie w mediach jest żałośnie mało.
Polityka wygląda teraz inaczej i politycy także inaczej się zachowują. I media nie bardzo wiedzą, co mają robić. Może czekają na ten sam konflikt, którego świadkami byliśmy już wielokrotnie wcześniej. A może, tak jak Pani mówi, tego konfliktu już nie będzie? – To jest bardziej skomplikowane. Jeszcze kiedy istniał „Dziennik” w swoim starym kształcie, a z drugiej strony była „Rzeczpospolita”, to, paradoksalnie, konflikt „Dziennika” i „Rz” między Cezarym Michalskim a Pawłem Lisickim był głębszy niż Cezarego Michalskiego z „Gazetą Wyborczą”. Kiedyś to zanalizowałam (także w Wirtualnej Polsce) i doszłam do wniosku, że przyczyną tego konfliktu jest fakt, że są oni w różnych fazach – powiedzmy – ruchu myśli. Lisicki jest w fazie, którą można by nazwać post-kantowską (wprawdzie nie wierzy w całą wizję moralną, którą przedstawia, ale uważa, że przynajmniej należy ją zakładać, skoro nie ma się fundamentu porządku). To jest postsekularyzm Lisickiego, a Michalski jest o krok dalej, gdyż wie, że również taka postawa być może nie zda egzaminu we współczesnym świecie. Dlatego histerycznie stawia teraz na PO jako na partię władzy; tą, która uzasadnia się potrzebą władzy. Wiele publikacji poświęconych tragedii pod Smoleńskiem było efektem nie tylko samego wydarzenia ale i środowiskowej osi konfliktu Prof. Jadwiga Staniszkis Wiele publikacji poświęconych tragedii pod Smoleńskiem, czy to w „Rzeczpospolitej”, „Nowej Europie”, czy w innych mediach, było efektem nie tylko samego wydarzenia ale i środowiskowej osi konfliktu. Problemem jest, że centralne gazety w Polsce są bardzo hermetyczne, przy czym nie dobiera się dziennikarzy ze względu na to, że są w jakiejś dziedzinie specjalistami, zespół jest wąsko wyspecjalizowany, a piszący wnoszą do materiałów swoje biografie (poglądy się zmieniają, ale biografie utrzymują pewną stałą oś konfliktu). Dlatego gazety te funkcjonują bardziej jako opinie, a nie materiały, z których można się czegoś dowiedzieć. Trzeba więc sięgać równocześnie albo do gazet światowych (które dają kontekst), albo do wąskich - profesjonalnych (żeby dowiedzieć się szczegółowo czegoś na dany temat). Internet też nie spełnia tej roli, gdyż jest tam za dużo informacji. Trzeba wiedzieć, jak szukać i selekcjonować.
Te gazety i te media, które mają swoje hermetyczne środowiska, wytworzyły dwa skrajne wizerunki braci Kaczyńskich. Z jednej strony mieliśmy opinię, że Kaczyńscy to chorzy na władzę ksenofobi, z drugiej, że są wielkimi bezinteresownymi patriotami – czy któryś z tych obrazów był prawdziwy? – Znałam dobrze ich obu, z czego Lecha Kaczyńskiego poznałam bardziej, gdy już był szefem NIK. Pracowałam z Jarosławem, kiedy był szefem Solidarności, wcześniej znałam go z uniwersytetu. Wiele rozmawiałam z nim w pociągach, kiedy jechaliśmy razem wykładać, jeszcze w latach 70. Bardziej podobało mi się myślenie o władzy i polityce w wydaniu Jarosława Kaczyńskiego. Jednocześnie byłam jednym z ostrzejszych krytyków koalicji Kaczyńskich z Andrzejem Lepperem i Romanem Giertychem. Znam środowiska endeckie, mój dziadek był posłem endeckim, choć zginął w Oświęcimiu za ratowanie dzieci żydowskich. Został wydany przez młode pokolenie polityków swego obozu. Ukrywał się, ale ktoś go wydał, właśnie z tego środowiska. Mam więc alergię antyendecką. I w ogóle nacjonalistyczną. Do tego stopnia, że to powoduje, że łagodniej oceniam "Gazetę Wyborczą". Być pochodzenia żydowskiego było trudne samo w sobie. I cały czas jest trudne. Zdaję sobie sprawę, że są pewne przesłanki, które wprowadzają w tej sytuacji element irracjonalności (np. wciąż pamięć o Jedwabnem). Wierzę, że można mieć takie podejście - wszędzie węszyć nacjonalizm i bać się. I nie mieć w ogóle tego naturalnego zakorzenienia społecznego, że człowiek się po prostu nie boi pokazać, że jest inny. Pamiętam, jak w czasach Solidarności miałam kiedyś wykład w kościele. I powiedziałam górnikom, że „Nieprawdą jest to, co mówił Jan Paweł II, że dobro zawsze zwycięża”. Tamci ludzie mało mnie nie roznieśli. U Żydów jest być może po prostu strach przed odróżnieniem się. Gdzieś tam w głowie wciąż mają te stodoły itd. Mogę to sobie wyobrazić, że to dalej w nich tkwi i wcale się temu nie dziwię. Ja sama nie lubię polskich chłopów, bo męczą zwierzęta, czasem są strasznie ordynarni i rozpuszczeni obyczajowo. Są niekiedy naprawdę zepsuci. Ale nie boję się, że zrobią mi coś okropnego. Najlepszą rzeczą, jaką zrobił Lech Kaczyński, to zrobienie masy dobrego dla stosunków polsko-żydowskich. Jednak nigdzie na świecie się nie zdarza, żeby dla rozegrania czegoś wewnątrz uruchamiano kampanię, która uderza w Polskę. Ten atak na Michała Kamińskiego. Wywiady za granicą w związku z tragedią. Straszenie PiS-em jako nacjonalistami, gdy oni są patriotami. Tej różnicy Michnik nie rozumie. To, co zrobił Adam Michnik wynika z paranoi. I jestem skłonna ją zrozumieć, ale gdybym była taka paranoiczna, to nie byłabym redaktorem naczelnym gazety. Bo to głęboko deformuje i izoluje. Prof. Jadwiga Staniszkis
Sumienie reżyserowane Uwagi poniższe ukażą się w druku już po rosyjskich obchodach rocznicy zwycięstwa Związku Sowieckiego nad III Rzeszą. Mimo, że obchody te wyraźnie są dyktowane nostalgią za sięgającym po Łabę imperium, a nawet marzeniem za odbudową dawnej „strefy wpływów”, nie miałem zamiaru pisać o tych okropnościach. Chciałbym jednak, po fakcie, odnieść się do akcji "Zapalmy świeczki na grobach bezimiennych żołnierzy radzieckich". Akcja ta uzyskała nie tylko poparcie licznych autorytetów społecznych, ale również wysoką rangę publiczną, jako że jej pomysłodawca – Andrzej Wajda – znalazł się w oficjalnej delegacji do Moskwy prowadzonej przez p.o. prezydenta Bronisława Komorowskiego. W ten sposób akcja mająca mieć charakter bardzo osobisty i czysto moralny, będąca - jak twierdzą inicjatorzy – odzewem na serdeczne współczucie, z jakim liczni Rosjanie zareagowali na tragedię smoleńską, przebudowana została na ważny sygnał polityczny, mający „czynnikiem społecznym” wesprzeć porozumienie zawarte przez rząd Donalda Tuska z władzami Rosji. Porozumienie to ma charakter konfrontacyjnie sprzeczny z programem polityki bezpieczeństwa prowadzonym przez tragicznie zmarłego Lecha Kaczyńskiego. Zręczna reżyseria usiłuje sprawić, że śmierć prezydenta w drodze na groby katyńskie, gdzie zamierzał przeciwstawić się nowemu tusko-putinowskiemu kłamstwu katyńskiemu, ma stać się narzędziem ugruntowania i wzmocnienia tego kłamstwa. Świeczka na grobie sowieckiego żołnierza ma moralnie usankcjonować podporządkowywanie się przez rząd III RP i część elit społecznych dążeniom do wtłoczenia Polski pod dominację Rosji. Och, z pewnością wiele z osób, które podpisały się pod apelem nie ma zielonego pojęcia o polityce i żywo zaprotestowałaby przeciwko przypisywaniu im jakichkolwiek politycznych intencji. Z pewnością nie ma żadnego znaczenia politycznego obecność wśród nich ludzi, którzy mają na sumieniu hołdy dla Stalina. Na pewno wszystkimi powodował tylko czysty odruch serca, bezbronnego wobec tak wysokiego moralnego wyzwania, jakiego doznali dzięki zachowaniu Miedwiediewa, Putina i tych Rosjan, którzy nie przyłączają się twierdzeń, że Rosja pozostaje zagrożeniem dla świata. Nikt z nich nigdy nie czytał choćby Gazety Wyborczej, w której Zbigniew Brzeziński mówił: „Mamy wszelkie powody, by obchodzić rocznicę zwycięstwa nad nazizmem i pamiętać o ogromnych ofiarach narodów rosyjskiego i ukraińskiego, ale nie powinniśmy świętować barbarzyństwa stalinizmu i jego ekspansji w Europie. Jeśli potrafimy precyzyjnie rozgraniczyć oba te pojęcia, możemy brać udział w święcie z poczuciem solidarności i szacunku dla Rosjan, Ukraińców, Białorusinów, którzy zapłacili wysoką cenę za pokonanie nazizmu. Jeśli jednak te uroczystości w jakiś sposób przekształcą się w wychwalanie stalinizmu, wtedy przyjdzie nam zadać bardzo poważne pytania dotyczące moralności i polityki.” Odrzućmy jednak politykę na bok, boć uczestnikami akcji są głównie polscy artyści i myśliciele. Już po zapaleniu świeczek pytam Was: Co czuliście, gdy w intencji okazania szacunku nieznanemu żołnierzowi wchodziliście na cmentarz będący nadal pomnikiem Imperium Zła? Co czuliście, gdy zbliżaliście się do grobów, które są potwornością i zniewagą dla ludzi, których w nich pochowano? Kogo czciliście, kim był ten „żołnierz radziecki”? Czy nie miał narodowości? Czy wyparł się własnej ojczyzny? Czy chciał być „radziecki”? Czy chciał, by na jego grobie wymalowano czerwoną gwiazdę? By na jego grób przychodzili funkcjonariusze Związku Sowieckiego i wygłaszali przemówienia w jego imieniu i by później przyszli polscy artyści i myśliciele i znowu dobijali go „radzieckością”? Czy teraz cieszy się z potwierdzenia swej „radzieckości” przez wolnych Polaków? A może moralnym, ale i politycznym, obowiązkiem wolnych Polaków nie jest wtłaczanie w jego martwe gardło woli bycia „żołnierzem radzieckim”? Oddawanie hołdu nieszczęsnym żołnierzom zbrodniczej Armii Czerwonej w dniu ustanowionym jako święto przez Stalina jest samo w sobie horrorem i absurdem. Jest podłą obrazą tych żołnierzy i ich grobów. Jeżeli chcemy uczcić pamięć tych ludzi, najpierw uszanujmy ich tragedię. W ubiegłoroczne Zaduszki poszedłem na taki zadbany, ale nie mniej straszny, cmentarz w Sopocie, by zapalić znicze. Ustawiałem je odczuwając jednocześnie okropny wstyd, że żołnierskie ofiary II Wojny Światowej nadal leżą pod hańbiącymi emblematami sowieckiego totalitaryzmu, że Ukraińców, Białorusinów, Kałmuków, Kirgizów i sto innych zniewolonych narodów Rosja nadal ogłasza swoją ofiarą, dającą jej prawo narzucania Polsce ograniczeń niepodległości i suwerenności. A teraz wstyd mi, że polscy artyści i myśliciele taką Rosję wspierają. Krzysztof Wyszkowski,
MOSKIEWSKA ODWAGA BRONISŁAWA K. Jest tylko jedno miejsce, gdzie Bronisław K. może poczuć się bezpiecznie, mając świadomość, że nikt nie zada mu niewygodnych pytań. Pupil rosyjskich mediów musiał zatem znaleźć się w Moskwie, by podjąć odważną „dyskusję z internautami”, a pod jej pretekstem napluć na Prezydenta Kaczyńskiego i śmiało dokopać jego bratu. Odwaga Bronisława K. pozwala mu od lat krytykować polskiego prezydenta i polskich polityków i stawać mężnie w obronie rosyjskich interesów. Pamiętamy przecież, że test, jaki płk Putin przeprowadził w Gruzji, każąc strzelać do konwoju polskiego prezydenta - Bronisław K zdał celująco. Ten piewca niezależności, mógł zatem w Moskwie podzielił się uwagą, że Prezydent Kaczyński „rozpoczął swoją kadencję w taki sposób, który utrudnił mu występowanie w roli niezależnego prezydenta, bo od słynnego złożenia raportu „panie prezesie, melduję wykonanie zadania. To był zły sygnał i złe tego skutki. Pan prezydent miał wiele walorów, wiele zalet, ale niewątpliwie był głęboko uwikłany w lojalność wobec swojego brata i wobec środowiska politycznego, któremu przewodzi Jarosław Kaczyński”.
Sam Bronisław K. przed dwoma miesiącami jasno wyłożył swoją wizję niezależności, gdy pytany, jak widzi rolę prezydenta i czy zgadza się z założeniami ograniczenia prawa weta dla prezydenta, odpowiedział, że „należy uczynić z Kancelarii Prezydenta instytucję wspierającą rząd”. Żartobliwy „raport” Lecha Kaczyńskiego musiał mocno utkwić w pamięci Bronisława K. W grudniu ubiegłego roku gdy w wywiadzie dla TVN deklarował: „Chciałbym skrócić zły okres prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Okres konfliktu i braku współpracy z rządem. – dodał – „Ten słynny meldunek: "Panie prezesie melduję wykonanie zadania", zaciążył nad całą prezydenturą”. W tekście „Kandydat Komorowski” zadałem wówczas prowokacyjne pytanie: „Jeśli w efekcie medialnych manipulacji i bezpieczniackich gier operacyjnych, Bronisław Komorowski zostałby prezydentem Polski – dziś jeszcze można zapytać - komu złoży meldunek o wykonaniu zadania? Za kilka miesięcy, możemy już nie móc zadać tego pytania”. Ta prognoza zdaje się powoli sprawdzać. Wiemy już, że wobec polskich wyborców Bronisław K. nie wykaże się odwagą i nie zechce publicznie odpowiedzieć na wiele ważnych pytań dotyczących swojej przeszłości. Fakt, że mamy prawo sprawdzić - czy ten, któremu obywatele powierzają najważniejszy urząd, jest godnym go sprawować – nie ma znaczenia w państwie zwanym III RP. Nie ma również znaczenia dla polskich dziennikarzy i publicystów, tchórzliwie uciekających od odpowiedzialności. Szykuje się zatem sytuacja, w której część społeczeństwa, skłonna dochodzić swoich obywatelskich praw do rzetelnej informacji, będzie zdana na domysły i dywagacje, a pytania – które winni zadać reprezentanci interesu społecznego, nie zostaną nigdy zadane Pewną nadzieję przynoszą słowa Bronisława K. wypowiedziane w moskiewskim wideo - czacie, iż „wielkim wyzwaniem jest, żeby starać się o to, aby nie nastroje żałobne decydowały o wyniku wyborów prezydenckich, ale ocena dotychczasowych osiągnięć kandydatów, ich zdolności do prowadzenia spraw polskich oraz elementy programu”. Liczę zatem, że sam kandydat w publicznych wystąpieniach wskaże Polakom swoje „osiągnięcia i zdolności do prowadzenia spraw polskich”. Liczę, że zwolennicy Bronisława K. , rzesze dziennikarzy i publicystów, sławiących dobre imię tego pana - rzucą się do klawiatur, by przedstawić nam owe osiągnięcia, wskazać okoliczności i dowody świadczące o szczególnych zdolnościach kandydata do „prowadzenia spraw polskich”. Liczę również, że moim rodakom nie zabraknie rozumu, by skonfrontować je z prawdą. Wiemy, że na Bronisława K. przyszła chwila, gdy na odwagę jest za późno. Chwila, w której tchórz staje się postacią tragiczną, bo przeświadczoną o własnej wielkości i nietykalności. Moskiewska odwaga, jaką od lat wykazywał ten człowiek, znalazła dziś swoje miejsce. Stosowne dla Bronisława K. Nie możemy jedynie dopuścić, by w naszej, polskiej historii, ten człowiek odegrał rolę nieporównywalnie groźniejszą, niż odgrywa dziś. Przypomniałem przed trzema miesiącami fragment wspomnień Bronisława K., z wywiadu – rzeki, jakiego udzielił Teresie Torańskiej w 2006 roku: „Mój tata oczekiwał ode mnie jakiegoś szaleństwa patriotycznego, oczekiwał, że my, jego dzieci, będziemy dawali świadectwo prawdzie. Będziemy mówili, ryzykowali, a jak trzeba, to fiut na Syberię albo do lasu. Czułem się trochę jak necandus - jest taki termin łaciński - skazany na zagładę, przeznaczony na śmierć. Miałem być kolejnym Komorowskim, który pójdzie na wojnę, do powstania, do partyzantki, do więzienia. Kolejnym kamieniem rzuconym na szaniec”. Są w „Edypie” Sofoklesa słowa, jakie przyszły władca Teb miał usłyszeć od wyroczni delfickiej. Brzmią one – „Deus dixit: “Tibi pater necandus et mater in matrimonium ducenda est”. Po usłyszeniu tych słów Edyp nie chciał wracać do ojczyzny, by przepowiednia nigdy nie została spełniona. Słowa wyroczni wolno przetłumaczyć - „Bóg powiedział: „ty musisz zabić ojca i poślubić swoją matkę”. My wiemy, że Bronisław K. wróci z Moskwy. Necandus – jest przeznaczeniem, fatum– zgotowanym człowiekowi, czasem wbrew jego woli. Trzeba zrobić wszystko, by w naszej najnowszej historii Bronisław K. nigdy nie odegrał przeklętej roli necandusa. Ścios
Złe wieści dla Targowicy Przyznam szczerze, że gdy niedawno Aspiryna pisała o zmianie strategii NATO wobec Rosji w związku z zamachem smoleńskim, to wydawało mi się to nieco przesadzone, kiedy jednak teraz dowiaduję się, że i Obama, i Berlusconi, i Sarkozy, i Brown odwołują „za pięć dwunasta” wizytę w Moskwie, to stwierdzam, iż coś w tym twierdzeniu Aspiryny jednak jest. Puszczając wodze fantazji można by rzec, że owi politycy wiedzą od pewnego czasu coś, czego my nie wiemy i stąd ta wstrzemięźliwość, jeśli chodzi o świętowanie czegokolwiek z Kremlem, no bo ciężko uwierzyć, że faktycznie zatrzymała tych polityków troska o euro, o Grecję, czy o jakieś inne ważne sprawy, skoro taka okrągła z taką spektakularną oprawą (takie defilady, panie!, takie kazaczoki, panie!) rocznica „pokonania faszyzmu” się szykuje. Czyżby więc „kremliny” miały świętować z najwierniejszymi sojusznikami – Jaruzelem i Jamajką? To ci feler, panie dzieju, a na to wygląda. Można by wprawdzie w ostatniej chwili urządzić jakąś łapankę wśród polskich autorytetów moralnych z Michnikiem, Wajdą i Życińskim na czele, a Olbrychski na jakimś koniu mógłby przegalopować po Placu Czerwonym – to są wszak ludzie, którzy niedawno udowodnili, że Moskwa na nich może liczyć o każdej porze dnia i nocy, ale czy to nie za mało, jak na rok 2010, w którym tyle ważnych rzeczy się dzieje? Takich choćby jak przekazanie namiestnikowi Polski przez prezydenta Rosji najprawdopodobniej tych samych co w 1992 r. dokumentów dotyczących Katynia? To by świadczyło o wielkiej skrupulatności Rosjan, bo przecież zawsze lepiej mieć pewne dokumenty w dwóch kopiach, zwłaszcza jakby na jedną kawa się wylała. Poza tym zawsze dwie kopie można porównywać, czy są ze sobą zgodne i od razu jest masa roboty dla archiwistów. Aspiryna zwróciła uwagę (po 10 kwietnia) na następujące wydarzenia (Smoleńsk - kilka wydarzeń, NATO Jeszcze raz o TYCH wydarzeniach. Zbiór luźny, na pewno nie zamknięty, łączący wydarzenia jakby niejednorodnej natury. 10 kwietnia na lotnisku w Smoleńsku oczekuje ekipa prezydenta Miedwiediewa na przylot polskiej delegacji na czele z polskim Prezydentem. Około spodziewanej godziny lądowania do lotniska od strony wschodniej zbliża się jakiś uszkodzony samolot, który eksploduje nad ziemią tuż przed murem lotniska. Telewizja polska przekazuje komunikat, że w Smoleńsku rozbił się samolot JAK40 z całą polską delegacją na pokładzie. Komunikat informuje, że zginęli wszyscy pasażerowie. Na miejscu rozbicia samolotu przed lotniskiem w Smoleńsku nie ma jednak ciał ofiar. Świat wstrzymuje oddech. Szefowie państw prawie całego świata zapowiadają przyjazd na pogrzeb Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i Jego Małżonki. 12 kwietnia NATO przeprowadza manewry olbrzymich sił zbrojnych na wodach Cieśnin Bałtyckich. Dowódcą jest Polak - komandor porucznik Krzysztof Rybak. 15 - 16 kwietnia następuje zamknięcie przestrzeni powietrznej nad Polską i całą Europą. Najwyżsi przedstawiciele państw świata nie spotkają się w jednym miejscu i czasie by złożyć hołd naszemu Prezydentowi i Jego Małżonce. Na Wawel przybywają nieliczni, a ich obecność nabiera dodatkowych znaczeń. Powyższe wydarzenia miały miejsce. To są fakty potwierdzone przez świadków, którzy publicznie się wypowiedzieli, to są informacje podane przez oficjalne media. Kiedy je zestawiamy w części dotyczącej przebiegu tragedii - widzimy, że każdy z tych faktów jest zaskakujący. Każdy budzi pytania. Wiele pytań, także o pozostałe fakty i wydarzenia - wciąż ukrywane. Popatrzmy jednak na reakcje NATO. Przyjmijmy ten narzucający się wniosek: W OBLICZU KATASTROFY POLSKA NIE ZOSTAJE SAMA.): 1) nadzwyczajne manewry NATO (12 kwietnia) pod polskim dowództwem, 2) zamknięcie przestrzeni powietrznej nad niemal całą Europą (połowa kwietnia), 3) niepojawienie się przywódców natowskich na krakowskim pogrzebie Pary Prezydenckiej, (Smoleńsk - kilka wydarzeń, NATO Jeszcze raz o TYCH wydarzeniach. Zbiór luźny, na pewno nie zamknięty, łączący wydarzenia jakby niejednorodnej natury. 10 kwietnia na lotnisku w Smoleńsku oczekuje ekipa prezydenta Miedwiediewa na przylot polskiej delegacji na czele z polskim Prezydentem. Około spodziewanej godziny lądowania do lotniska od strony wschodniej zbliża się jakiś uszkodzony samolot, który eksploduje nad ziemią tuż przed murem lotniska. Telewizja polska przekazuje komunikat, że w Smoleńsku rozbił się samolot JAK40 z całą polską delegacją na pokładzie. Komunikat informuje, że zginęli wszyscy pasażerowie. Na miejscu rozbicia samolotu przed lotniskiem w Smoleńsku nie ma jednak ciał ofiar. Świat wstrzymuje oddech. Szefowie państw prawie całego świata zapowiadają przyjazd na pogrzeb Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i Jego Małżonki. 12 kwietnia NATO przeprowadza manewry olbrzymich sił zbrojnych na wodach Cieśnin Bałtyckich. Dowódcą jest Polak - komandor porucznik Krzysztof Rybak. 15 - 16 kwietnia następuje zamknięcie przestrzeni powietrznej nad Polską i całą Europą. Najwyżsi przedstawiciele państw świata nie spotkają się w jednym miejscu i czasie by złożyć hołd naszemu Prezydentowi i Jego Małżonce. Na Wawel przybywają nieliczni, a ich obecność nabiera dodatkowych znaczeń. Powyższe wydarzenia miały miejsce. To są fakty potwierdzone przez świadków, którzy publicznie się wypowiedzieli, to są informacje podane przez oficjalne media. Kiedy je zestawiamy w części dotyczącej przebiegu tragedii - widzimy, że każdy z tych faktów jest zaskakujący. Każdy budzi pytania. Wiele pytań, także o pozostałe fakty i wydarzenia - wciąż ukrywane. Popatrzmy jednak na reakcje NATO. Przyjmijmy ten narzucający się wniosek: W OBLICZU KATASTROFY POLSKA NIE ZOSTAJE SAMA 4) zupełnie nowy ton wypowiedzi J. Bidena oraz R. Gatesa, sprzeciwiający się demilitaryzacji Europy oraz odnawianiu się stref wpływów. Aspiryna przypomina też, że baterię patriotów miano (w kolejnym podejściu) montować od 10 kwietnia (teraz już jest mowa o drugiej połowie mają, ciekawe, jak znowu Moskwa zareaguje i co zrobi gabinet ciemniaków). Oczywiście, jak na razie mamy za mało danych, by mówić o jakiejś poważnej zmianie w łonie NATO, ale taka ostentacja (nieobecność na „takich” obchodach) to coś więcej niż czysta nonszalancja. To dodatkowy sygnał. Nie tylko dla Rosji, ale i może dla nas, tzn. stronnictwa polskiego, bo konfederację targowicką to może tylko zmartwić. FYM
Gierek wraca Dziwne uczucie deja vu. Pewnie każdy z Szanownych Czytelników przeżywał już coś takiego. Męczące poczucie, że byliśmy już w takiej sytuacji. Spróbujmy opisać tę, w której się znaleźliśmy. Okazuje się, że media nie są od tego, aby tropić, szukać i analizować. Wręcz przeciwnie. Media mają wyśmiewać takie próby i wszelkie inne niż rządowe dochodzenie prawdy w sprawie największej katastrofy jaka dotknęła Polaków, katastrofy, w której zginęli przywódcy i najwyżsi urzędnicy państwa. Media mają stać na straży monopolu rządu w tej kwestii i pilnować, aby nikt nie ośmielił się mieć w tej materii odmiennego zdania. Jeśli się ono pojawi, nie wolno go prezentować bez odpowiedniego komentarza, który zdezawuuje bezprawne i skandaliczne, samodzielne dochodzenie prawdy. Okazuje się, że krytyka rządu jest naruszeniem polskiej racji stanu, a jej podejmowanie jest nieodpowiedzialnym żerowaniem na tragedii, podłością, nekrofilią, pedofilią, infantylizmem, rozhuśtywaniem nastrojów i myśleniem spiskowym. Jest także działaniem na polityczne zamówienie, partyjną propagandą, wodą na młyn i chodzeniem na pasku. Zupełnie odwrotnie niż przytakiwanie rządowi i jego światłym przywódcom, co jest zadaniem godnym prawdziwych, bezprzymiotnikowych dziennikarzy. Okazuje się, że każda deklaracja rządu jest prawdą samą, choćby wszystko świadczyło przeciw niej, a każda odmienna od niej wersja jest nieuprawnioną i z gruntu fałszywą enuncjacją, która nie powinna się pojawić w obiegu publicznym. Okazuje się, że media w celu wyjaśnienia rzeczywistości cytują po prostu rządowe oświadczenia. Prezentowanie zdań innych bez właściwego komentarza jest nieodpowiedzialnym podburzaniem i sianiem nienawiści. Okazuje się, że żyje i rozkwita przyjaźń polsko-rosyjska. Każdy kto pyta na czym ona polega narusza nasz narodowy interes. Stanowisko rosyjskie jest prezentacją obiektywnych faktów nawet jeśli będzie zaprzeczało sobie i było wewnętrznie sprzeczne. Rosjanie z zasady i zawsze stoją na straży prawdy. Każdy kto to kwestionuje jest rusofobem i pseudopatriotycznym nacjonalistą. Kto dał prawo tym, którzy swoimi nieodpowiedzialnymi wystąpieniami destabilizują narodową jedność i prowadzą do nie dających się przewidzieć konsekwencji? W mętnej wodzie pieką oni swoją pieczeń, ale nie ujdzie im to na sucho! I byłoby to nawet zabawne, gdyby nie było ponure. Bronisław Wildstein
Polska w sieci wywiadów „Polska jest dla rosyjskiego wywiadu niesłychanie interesującym obiektem. Wywiad wpływa na polskie władze poprzez kontakty, także te z przeszłości, przez które nasz wywiad stara się rozprzestrzeniać pewne informacje” (Siergiej Trietiakow, b. oficer wywiadu rosyjskiego, który pracuje dla rządu USA) Wybory prezydenckie w Polsce przesądzą o kierunku polskiej polityki zagranicznej i naszym miejscu geopolitycznym w Europie i w świecie. To konsekwencja polityki Lecha Kaczyńskiego, który po raz pierwszy od czasów Józefa Piłsudskiego podjął aktywną politykę wschodnią. Nie jest oczywiście prawdą, że prowadzi on „politykę jagiellońską”, z którą w latach 1918–1939 wiązana była koncepcja przywrócenia mocarstwowej roli Polski. Ale jest faktem, że polityka Kaczyńskiego zmierza do umocnienia Europy Środkowej i stworzenia szerokiego porozumienia państw począwszy od Bałtyku po państwa Morza Czarnego i Kaspijskiego. Kaczyński łączy w ten sposób zamysł geopolityczny i strategię gospodarczą związaną przede wszystkim z dostępem do alternatynych wobec Rosji źródeł energii. Dla Rosji, która gotowa by była przyjąć rolę normalnego członka wspólnoty międzynarodowej, polityka ta w żaden sposób nie jest groźna. Dla Rosji dążącej do zwasalizowania Europy poprzez uzależnienie jej od swoich dostaw surowców energetycznych i skłócenie z USA polityka Kaczyńskiego jawi się jako zasadnicze zagrożenie.
Euroazjatyckie imperium i nowy liberalizm
Ale polskiej polityce niepodległościowej niechętni są także inni geopolityczni gracze, zwłaszcza ci, którzy od lat w porozumieniu rosyjsko-niemieckim czy szerzej rosyjsko-europejskim widzą nadzieję na realizację socjalistycznego projektu społeczno-gospodarczego. Utworzenie wspólnej strategicznej przestrzeni gospodarczej i politycznej od Lizbony po Władywostok ma doprowadzić do przemian eliminujących państwa narodowe, a następnie ułatwiających eliminację chrześcijaństwa, rodziny, średniej i drobnej przedsiębiorczości i własności. Nowoczesne imperium euroazjatyckie ma stać się narzędziem przemian ewolucyjnych, których Związkowi Sowieckiemu nie udało się zrealizować drogą przemocy rewolucyjnej. To, co tu piszę, nie jest żadnym specjalnym odkryciem, choć dla wielu osób tezy te wciąż brzmią szokująco. Już jednak w latach 80. XX wieku przed taką perspektywą ostrzegał Anatolij Glicyn, doradca szefa CIA Jamesa Angeltona, a później Władimir Bukowski w swojej znakomitej książce „Moskiewski proces”. Z drugiej zaś strony projekt wspólnej euroazjatyckiej przestrzeni strategicznej systematycznie propagował amerykańsko-niemiecki miesięcznik EIR (Executiv Inteligence Review), który uważa się za zbliżony do prorosyjskich kręgów niemieckiej służby wywiadowczej. Podobne poglądy formułował od dawna związany z liberałami w USA i finansowany przez niemieckie fundacje Instytut Spraw Strategicznych w Krakowie. Po zwycięstwie prezydenta Baracka Obamy plany te nabrały konkretnego kształtu; w Polsce zaczął je realizować, a następnie publicznie głosić minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. W myśl tych koncepcji Rosję należy włączyć do zachodnich struktur gospodarczo-politycznych, przyjąć do NATO i Unii Europejskiej, a tak naprawdę tak zmodyfikować te struktury, by doprowadzić do trwałego połączenia Europy z Rosją. Zabieg ten w wersji zachodnich liberałów i socjalistów ma umożliwić okcydentalizację, liberalną ewolucję Rosji. Ale oczywiście ma on także swoją rosyjską, bardziej realistyczną wersję, gdzie chodzi po prostu o zwasalizowanie Europy pozbawionej amerykańskiego sojusznika. Cała reszta to pusta retoryka, złudzenia naiwnych poputczików, o których Lenin powiedział, że sami kupią sznur, na którym bolszewicy ich powieszą. W polityce polskiej tę dwoistość koncepcji najlepiej symbolizują nazwiska dwu pretendentów PO do stanowiska prezydenta RP: Radosława Sikorskiego i Bronisława Komorowskiego.Polska na rosyjskim celowniku To właśnie z tego punktu widzenia trzeba patrzeć na nienawiść, jaką wzbudza prezydentura Kaczyńskiego. I w tym kontekście należy interpretować wypowiedzi Janusza Palikota, pełniącego rolę nieoficjalnego szefa sztabu Bronisława Komorowskiego, że „prezydentura Kaczyńskiego jest największym nieszczęściem, jakie Polsce przytrafiło się od czasów stanu wojennego”. Ten strach i nienawiść wobec polityki Kaczyńskiego wynikają ze zrozumienia, że prowadzi ona do odbudowy niepodległości nie tylko Polski, ale także innych państw obszaru między Bałtykiem i Morzem Czarnym. A to uniemożliwia płynne stworzenie wspólnej przestrzeni europejsko-rosyjskiej i utrwala stan polityczno-gospodarczy utworzony po rozpadzie Związku Sowieckiego. A przecież z punktu widzenia światowych planistów, którzy przez lata przygotowywali euroazjatyckie imperium, starannie opracowując strategię konwergencji (połączenie systemu sowieckiego i demokracji), powstanie państw narodowych na wschód od Odry miało być jedynie doraźnym manewrem. Polityka Kaczyńskiego ten manewr czy też z rosyjskiego punktu widzenia, gambit, przekształca w nową rzeczywistość geopolityczną. Potencjalna siła Polski wynika nie tylko z liczby ludności, umiejscowienia, oddziaływania kulturowego, lecz także z tradycji politycznej zakorzenionej w doświadczeniu historycznym i duchowym wspartym na chrześcijaństwie i Kościele katolickim. Skutkiem jest wyjątkowość polskiego doświadczenia w czasie II wojny światowej jako jedynego narodu, który przeciwstawił się totalitaryzmowi hitlerowskiemu i sowieckiemu. Cena, jaką za to zapłaciliśmy, była olbrzymia, ale to ona właśnie daje nam prawo domagać się w imieniu całej Europy Środkowej respektowania praw narodów skazanych przez te totalitaryzmy na wyniszczenie. Symbolami tego wyniszczenia są Warszawa i Oświęcim, ale przynajmniej na równi Katyń i Miednoje. To dlatego Polska katolicka, antykomunistyczna i stanowiąca oś Europy Środkowej od Bałtyku po Morze Czarne i Kaspijskie to upiorny sen zarówno rosyjskich, jak i brukselskich strategów.
Rosyjski wywiad i agentura wpływu
To historyczne i geopolityczne tło jest niezbędne, by zrozumieć, jak wielkie siły są zaangażowane, by nie dopuścić do powtórnej prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Działania obcych wywiadów odgrywają w tej walce przeciwko Polsce szczególną rolę, gdyż z natury tajne, a do tego mające oparcie w panującym establishmencie, bardzo trudno podlegają publicznemu opisowi, demaskacji i potępieniu, co jest kluczowym warunkiem skutecznego przeciwstawienia się. Ale polska sytuacja wymaga dodatkowego opisu. Andriej Trietiakow, oficer sowieckiego i rosyjskiego wywiadu, który przeszedł na stronę USA, podkreśla szczególne zainteresowanie służb rosyjskich Polską. „Polska ma bardzo duży wpływ na tradycyjną rosyjską strefę – mówi Trietiakow – czyli Ukrainę. Ma też dobre kontakty z Gruzją i popiera rząd Micheila Szakaszwilego, którego w Rosji nie określa się inaczej, jak tylko mianem nielegalnego reżimu. Tak, Polska jest dla rosyjskiego wywiadu niesłychanie interesującym obiektem”. Trietiakow mówi to, co już wiemy z Raportu z likwidacji WSI: głównymi instrumentami działania wywiadu rosyjskiego są kontakty z przeszłości, ludzie, którzy byli kształtowani przez służby sowieckie lub byli częścią aparatu sowieckiego. To oni najczęściej stanowią grupę werbunkową, a jeszcze częściej tam właśnie zdobywa się agentów wpływu, poprzez których rozprzestrzenia się inspiracje i dezinformację. Trietiakow wie, co mówi, ostatecznie przez lata prowadził w Nowym Jorku jako rosyjskiego agenta Polaka, który pod przykryciem dyplomaty pracował najpierw dla wywiadu komunistycznego, a później dla UOP. „Profesor”, bo taki pseudonim mu nadano, został zwerbowany właśnie dzięki jego dawnej współpracy ze służbami sowieckimi. Zresztą – jak wspomina Trietiakow – „Profesor” nigdy nie wyzbył się przekonania, że pracując dla Rosjan, wspiera w ten sposób Polskę. Ten przykład najlepiej pokazuje, jak fatalnym błędem było oparcie polskich służb specjalnych po 1989 r. na komunistycznych „fachowcach”. Trudno już więc dziś wątpić, że mieliśmy do czynienia ze świadomą operacją służb sowieckich, które wykorzystały wszystkie swoje wpływy, by utrzymać dawny personalny i organizacyjny kształt służb specjalnych w Polsce.
Wywiad, czyli dezinformacja Główny obszar działania wywiadu rosyjskiego w Polsce to dezinformacja, inspiracja i dywersja. Ta struktura działania naszego przeciwnika jest skutecznie ukrywana zarówno przez establishment, jak i służby wywodzące się z sowiecko-rosyjskiego dziedzictwa. Nie tu miejsce na historię sporu, jaki na ten temat przetaczał się przez politykę polską w ciągu ostatnich 20 lat. Gorzką satysfakcją były publikacje głównych zwolenników oparcia służb na sowieckich kadrach, którzy w kolejnych artykułach zamieszczonych w „Tygodniku Powszechnym” latem ubiegłego roku przyznawali, że po dwudziestu latach ich eksperyment zawiódł, a państwo polskie tak zbudowane nie jest zdolne do obrony własnych interesów. Szkoda tylko, że za tymi artykułami i prywatnymi opiniami nie idzie całościowa zmiana stanowiska tych środowisk. Przeciwnie, zdają się stosować taktykę nie mniej podstępną, stwierdzając, że dzisiaj na zmianę sytuacji jest już zbyt późno i fakty dokonane skazują Polskę nieuchronnie na status kolonialny, rzecz tylko w tym, którego suwerena Polska powinna wybrać. Ten swoisty defetyzm, który w latach 90. skazywał nas na fachowców z GRU i KGB, a dziś każe w przyspieszonym tempie likwidować aspiracje narodowe i państwowe Polaków, nosi wszelkie cechy zewnętrznej inspiracji. Wmawianie Polakom przez lewicowo-liberalne elity, że nie jesteśmy w stanie być niepodległym narodem, że polski przemysł stoczniowy i polska polityka międzynarodowa są anachronizmem, a bezpieczeństwo energetyczne najlepiej zapewni nam Gazprom, jest oczywistą częścią kampanii dezinformacyjnej. Łatwo można wskazać firmy PR, które brały rosyjskie pieniądze za upowszechnianie podobnych tez. Jak jednak nazwać zawarcie przez rząd Tuska kontraktu wiążącego Polskę z Gazpromem na 25 lat w momencie, gdy okazało się, że jesteśmy właścicielami największych w Europie złóż gazu? Rosja chce za pomocą rurociągów przytroczyć Europę jak sakwę do swego rumaka. To interes narodowy Rosji, która wciąż nie jest w stanie rywalizować z Zachodem na polu technologii i polega przede wszystkim na eksporcie surowców energetycznych. Ale interes narodowy Polski jest inny. Co więc sprawia, że Tusk przedkłada interes Rosji nad interes Polski?
Rosyjski priorytet: kontrolować służby Z pewnością istnieje kwestia uzależnień, wizji politycznej, a wreszcie poziomu kompetencji, wiedzy o własnym narodzie i świecie zewnętrznym. Człowiek, który uważa polskość za nienormalność, zawsze będzie miał kłopoty z twardym przeciwstawieniem interesu polskiego obcemu. Ale niesłychanie istotne jest pozbawienie się naturalnych narzędzi prowadzenia polityki państwowej, jakimi są służby specjalne. Tymczasem ukształtowanie polskich służb specjalnych, zgodnie z priorytetami rosyjskimi, to najważniejsze zadanie zarówno SWZ, jak i GRU. Dzięki temu to, co powinno być naszymi oczyma i uszami, co ma chronić nasze interesy i ostrzegać przed niebezpieczeństwami, staje się w istocie marionetką obcej dezinformacji. Przez lata Rosjanom udawało się utrzymywać dominację personalną i organizacyjną w polskich służbach, a także w naszych głównych strukturach gospodarczych oraz informacyjnych. Szczególną rolę odgrywały tu Wojskowe Służby Informacyjne, w których Rosjanom udało się uratować najwięcej aktywów, bo ponad 300 oficerów, którzy kierowali tą służbą przeszło wcześniej szkolenia wywiadowcze i kontrwywiadowcze w GRU lub w KGB. Ludzie WSI nie tylko prowadzili nielegalny handel bronią dostarczaną terrorystom i mafii rosyjskiej, ale także współdziałali w decyzjach politycznych, propagandowych i gospodarczych realnie wymierzonych w interesy polskie. Jak mogło dojść do tego, że takim ludziom Bronisław Komorowski powierzył los bezpieczeństwa naszego państwa? Wiemy, jak wyglądało to technicznie. W 1990 r. Komorowski jako świeżo mianowany wiceminister obrony narodowej, któremu powierzono nadzór nad służbami i ukształtowanie ich nowej kadry, zgłosił się do Floriana Siwickiego po wytyczne. Nie przeszkadzało mu nawet to, że Siwicki był współautorem stanu wojennego. Siwicki zażądał, by nowy szef kontrwywiadu był „fachowcem”. Komorowski takiego fachowca znalazł. Okazał się nim płk Lucjan Jaworski w stanie wojennym skutecznie niszczący solidarnościowe podziemie. Nie wiadomo, czy ten właśnie dorobek przekonał Komorowskiego o fachowości Jaworskiego, czy były jakieś inne przesłanki. W każdym razie nowy wiceminister zaaprobował w pełni kadrowy wybór, jakiego dokonał Jaworski, i tak ukształtowano WSI bazujące na adeptach KGB i GRU.
WSI: życie po życiu Rozwiązanie WSI, ujawnienie ich przestępczej działalności, a zwłaszcza faktu całkowitej personalnej zależności od rosyjskiej centrali, pozbawiło Rosję głównego narzędzia wpływu na sprawy polskie. Specjaliści zachodni pisali wprost, że likwidując WSI, zadano rosyjskim służbom w Polsce klęskę, jakiej nie ponieśli tu od 1920 r. Trudno więc dziwić się, że wywołało to wściekłość i chęć odwetu. Ludzie WSI pozbawieni instytucjonalnego wpływu na urzędy państwowe uformowali w ciągu ostatnich dwu lat wiele instytucji pozarządowych tworzących potężne lobby w gospodarce, w mediach i wśród polityków. Są wśród nich partie polityczne, stowarzyszenia społeczne, instytuty naukowe, a wreszcie przedsiębiorstwa uzyskujące lukratywne kontrakty rządowe. Jedna z takich instytucji wprost ogłosiła publicznie, że swoją wiedzą i możliwościami będzie służyła w kampanii prezydenckiej temu kandydatowi, który przywróci WSI. Bronisław Komorowski jest tym politykiem PO, który zdaje się być gotów podjąć to zadanie. Jakie jednak mechanizmy sprawiają, że kierownictwo Platformy Obywatelskiej i Bronisław Komorowski jako jej kandydat do prezydentury dziś, po dwudziestu latach, podtrzymują decyzję z 1990 r. i wspierają działania na rzecz rehabilitacji i odbudowy WSI? Co do rosyjskich uzależnień WSI nie ma przecież wątpliwości i nawet moi przeciwnicy zgadzają się, że trzeba było je rozwiązać. Inaczej jednak stawia sprawę Komorowski. W jego kampanii wyborczej odbudowa WSI przybiera postać głównego hasła i jedynego wyrazistego postulatu. Jak silna musi być ta struktura (choć już pozbawiona oficjalnego dostępu do instytucji państwowych) albo jak silne muszą być inne uwarunkowania, które każą politykom PO cały program sprowadzić do postulatu powrotu WSI? O sile lobby WSI można się było już przekonać, obserwując zachowanie PO wobec Komisji Weryfikacyjnej. Premedytacja, z jaką Donald Tusk dążył do zniszczenia tej komisji, znalazła wyraz w kolejnych decyzjach większości sejmowych, zmieniających ustawę o likwidacji WSI, tak by unieważnić weryfikacyjne decyzje komisji. Dzięki temu dzisiejszy stan prawny pozwala przyjąć do służby żołnierza, który został negatywnie zweryfikowany, i tak się zresztą dzieje w wielu przypadkach. PO dąży bowiem nie tylko do rehabilitacji WSI, lecz także do wyeliminowania ukształtowanej w latach 2006–2007 kadry służb wojskowych. I nic dziwnego, to nie były kadry rosyjskie i nie były przez Rosjan szkolone. Nie cieszyły się więc zaufaniem, a stanowią wciąż potencjalną, profesjonalną alternatywę. Niszczenie tych służb przybiera różny kształt od personalno-organizacyjnego po konieczność wykonywania operacji wprost korzystnych dla służb rosyjskich. Tak trzeba nazwać umożliwienie ewakuacji zidentyfikowanych przez kontrwywiad agentów GRU. Decyzje ministra spraw zagranicznych były tak ultymatywne i nagłe, że umożliwiając ucieczkę agentów rosyjskich, nie było jak likwidować stworzonej przez nich siatki. Być może tu tkwi tajemnica słynnego szyfranta. Operacja ta, przeprowadzona w listopadzie 2008 r. robi wrażenie prezentu dla rosyjskich rozmówców w ramach przygotowywanej odwilży z Rosją. Dla polskich służb była katastrofą, której koszty będziemy jeszcze długo płacić. Działania wspierające odbudowę WSI i skierowane przeciwko nowym służbom dokładnie mieszczą się w definicji wywiadowczej inspiracji ze strony rosyjskiego wywiadu. Decydenci polityczni zapewne nie zdają sobie z tego sprawy, a zdemolowane służby nie mają odwagi im tego powiedzieć. Powoduje to chaos, osłabiając Polskę i wystawiając naszych żołnierzy na niebezpieczeństwo.
Afera marszałkowa
Kluczowe znaczenie dla osiągnięcia tych celów miała operacja nazwana przez dziennikarzy aferą marszałkową, która zaplanowana jeszcze jesienią 2006 r. ma wszelkie cechy operacji rosyjskich służb specjalnych. Co ciekawe, początkowo sam Komorowski sugerował, że mamy do czynienia z aferą szpiegowską. Później jednak wycofał się ze swych tez. Okazało się bowiem, że afera ta może pociągnąć na dno jego samego. Afera marszałkowa zrealizowana została przez dwu żołnierzy WSI z b. WSW szkolonych w Moskwie i tam długo przebywających. Obaj odgrywali dużą rolę na odcinku rosyjskim (jeden zajmował się gospodarką i związany był ze środowiskami mafijnymi, drugi to klasyczny funkcjonariusz operacyjny) i uwikłani byli w zależność od tamtych służb. Obaj też, choć w różny sposób, związani byli z obecnym marszałkiem Komorowskim lub jego środowiskiem. Celem operacji było skompromitowanie Komisji Weryfikacyjnej przez wykazanie korupcji i nierzetelności jej członków. Dodatkowo chodziło o uzyskanie dostępu do ściśle tajnego Aneksu, na czym szczególnie zależało marszałkowi Komorowskiemu obawiającemu się, że mogą tam być informacje dla niego niekorzystne. W operację zaangażowano wielkie siły i środki. Długofalowym celem było jednak zaatakowanie prezydenta Kaczyńskiego jako odpowiedzialnego za opublikowanie Raportu z likwidacji WSI i ewentualnie Aneksu do tego Raportu. Zasadnicze decyzje podejmowało wąskie grono, w którego skład wchodzili: marszałek Komorowski, szef ABW Bondaryk i koordynator służb specjalnych Graś. Mimo to, i mimo spektakularnej rewizji u członków Komisji Weryfikacyjnej, wielkiej kampanii medialnej i represji wymierzonych w członków komisji oraz w funkcjonariuszy SKW prokuratura nie zdołała wykazać korupcji w kręgu komisji. Jedyne zebrane dowody wykazane w akcie oskarżenia sprowadzają się do pomówień dwu funkcjonariuszu b. WSW po moskiewskich kursach. Prokuratura musiała zrezygnować z zarzutu korupcji i ograniczyć się do zarzutu „powoływania się na wpływy”, a co najważniejsze, przyznać, że jednym z celów działania oskarżonych „było dążenie do skompromitowania Komisji Weryfikacyjnej i jej członków”. Tym samym wskazała na polityczno-prowokacyjny charakter całej operacji. Czy Komorowski poniesie za to odpowiedzialność, czy też sprawiedliwość przyjdzie za późno, jak stało się to w przypadku Marcina Tylickiego, którego oskarżenie przez ABW miało ratować skórę prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego? Afera marszałkowa, podobnie jak hasła przywrócenia WSI, choć skierowane przeciwko Komisji Weryfikacyjnej i jej przewodniczącemu w istocie mierzą w prezydenta państwa Lecha Kaczyńskiego i w niepodległościową politykę Polski. Przede wszystkim zaś są dobitnym dowodem prorosyjskiej orientacji tych, którzy do haseł takich się odwołują. Trudno bowiem mieć wątpliwości, co oznacza przywrócenie służby, której rdzeń stanowią ludzie szkoleni w GRU i w KGB. Powtórzmy więc zasadnicze pytanie: jak silne i jakiej natury muszą być uwarunkowania, by polscy politycy gotowi byli wiązać swoje nazwisko i przyszłość polityczną z lobby reprezentującym wpływy sowieckich i rosyjskich służb specjalnych w Polsce?
Operacja Katyń Ta kwestia dotyczy także jednego z kluczowych problemów naszej tożsamości narodowej i dziedzictwa historyczno-politycznego. Mowa o zbrodni katyńskiej czy szerzej o rozliczeniu sowieckiego ludobójstwa w relacjach polsko-rosyjskich
Rosjanie z jednej strony budują swoją nowoczesną tożsamość narodową i państwową na antypolonizmie, z drugiej zaś – na utożsamianiu się z imperialnym dziedzictwem państwa sowieckiego. Dlatego w odróżnieniu od Niemiec, które potępiły jednoznacznie ludobójstwo III Rzeszy Adolfa Hitlera, Rosja nie potrafi i nie chce potępić ludobójstwa Związku Sowieckiego i nie chce się przyznać do współodpowiedzialności za wybuch II wojny światowej. Nie ma tu miejsca na pełną analizę stosowanej argumentacji czy też lepiej powiedzieć dezinformacji. Ważne jest to, że w imieniu Rosji działania te prowadzi przede wszystkim Służba Wywiadu Zagranicznego. Decyzję w tej sprawie podjął jeszcze Gorbaczow w tym samym momencie, gdy wyrażał zgodę na odsłonięcie rąbka tajemnicy spowijającej przez lata odpowiedzialność państwa sowieckiego za te zbrodnie. Wówczas to kazano wywiadowi znaleźć materiały pomocne do kampanii dezinformacji przeciwko Polsce w tej sprawie. Owoce mogliśmy obserwować podczas medialnego ataku na Polskę wykonanego przez SWZ jesienią 2009 r. Równocześnie po stronie polskiej do przeprowadzenia tej operacji wykorzystuje się ludzi i środowiska uwarunkowane agenturalnie. Trudno bowiem uznać za przypadek, że negocjacje w tej kwestii w ramach tzw. grupy spraw trudnych powierzono Danielowi Rotfeldowi, byłemu ministrowi spraw zagranicznych rządu Marka Belki z SLD, ale przede wszystkim długoletniemu tajnemu współpracownikowi wywiadu komunistycznej SB. Ten niezwykle inteligentny i kulturalny starszy pan, przyjmując misję, której celem jest rezygnacja Polski z uznania przez Rosję mordu katyńskiego za zbrodnię ludobójstwa, musiał przecież wiedzieć, jakim naciskom zostanie poddany. Musiał też zdawać sobie sprawę, jakie będą dla Polski konsekwencje polityczne jego misji. Nie wiem, czy to samo można powiedzieć o panu Andrzeju S. Skąpskim, również odnotowanym w archiwach IPN jako tajny współpracownik, który legalizuje tę operację jako przewodniczący Federacji Rodzin Katyńskich. Rzecz cała ma swoją kontynuację. Najpierw upowszechnia się informację, że 70. rocznica zbrodni katyńskiej zostanie uczczona przez premiera Rosji przełomowym oświadczeniem wygłoszonym podczas wspólnych uroczystości polsko-rosyjskich w Katyniu, następnie prowadzi się rozmowy na temat tych uroczystość wyłącznie z premierem Tuskiem ostentacyjnie, ignorując prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Prowokacja szyta jest tak grubymi nićmi, że ambasada rosyjska w Warszawie ucieka się do otwartych kłamstw. A wszystko po to, by utrudnić lub wręcz uniemożliwić prezydentowi obecność w Katyniu podczas tych uroczystości. Putin za wszelką cenę chce mieć tam za partnera wyłącznie premiera Tuska. Po wszystkim, co wiemy na temat ustępliwości Tuska wobec wielkich mocarstw, trudno mu się dziwić. Nie da się jednak w sposób normalny wytłumaczyć przyzwolenia Tuska i jego urzędników, którzy przynajmniej aprobują tę rosyjską grę. W ten sposób Putin przeciwstawia sobie premiera i prezydenta Polski. Trudno wyobrazić sobie większy sukces rosyjskich służb specjalnych od początku odpowiedzialnych za tę operację. Ostrze tej operacji wymierzone jest w Polskę, w jej niepodległość i miejsce w Europie. Ale personalnie jest to operacja wymierzona w prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Ma przyczynić się do obniżenia jego prestiżu i zmniejszenia szans w zbliżających się wyborach.
Grupa ryzyka Na koniec uwaga metodologiczna: wywiad rosyjski w Polsce nie działa samodzielnie, lecz w szerokim otoczeniu służb państw z Rosją związanych. Służby te są przeważnie bardzo agresywne, sięgają po najprostsze metody, oferując duże pieniądze wprost lub poprzez lukratywne kontrakty. Służy do tego sieć firm najczęściej rejestrowanych w tzw. rajach podatkowych często na Cyprze. Naturalną sferą oddziaływania jest energetyka (ropa, gaz, tania energia elektryczna), związane z tym usługi informatyczne, a także handel bronią i częściami zamiennymi do postsowieckiego wyposażenia naszej armii. Ale służby wschodnie nie stronią od najstarszych narzędzi w tej profesji, tzn. narkotyków, alkoholu i seksu. Osobną sprawą jest oddziaływanie na struktury mafijne kontrolujące zarówno polityków, jak i gospodarkę. Mafia w Polsce wyrosła z aparatu partii komunistycznej i ludzi służb specjalnych od początku była częścią informacyjno-inspiracyjnej sieci rosyjskiej. Dlatego, gdy czyta się np. raport komisji ds. Orlenu, nie dziwi krąg współpracowników i znajomych p. Marka Dochnala, gdzie obok polityków KLD i SLD nagminnie przewijają się b. funkcjonariusze SB, byli pułkownicy WSI, ale także oficerowie KGB i GRU tacy jak Ałganow. Swoistą grupą ryzyka w Polsce jest nie tylko dawne środowisko postkomunistyczne, o czym pisał Trietiakow, lecz także ludzie powiązani różnorodnymi interesami z mafią, wspierającymi nielegalny handel bronią i nieuczciwe gospodarowanie majątkiem armii. Antoni Macierewicz
Fanklub Putina Sejm odrzucił projekt rezolucji Prawa i Sprawiedliwości o przejęcie przez stronę polską śledztwa w sprawie katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem z 10 kwietnia br. Partie, głosujące przeciw popierają tym samym mataczenie śledztwem przez rząd Donalda Tuska, który, przystając na rolę petenta i oddając śledztwo poza realną kontrolę Warszawy, uniemożliwia poznanie prawdy. Tak należy rozumieć komunikat Jerzego Millera, ministra spraw wewnętrznych, że na zakończenie śledztwa możemy poczekać dwa lata. Mimo, iż w grę jako przyczyna śmierci prezydenta wchodzi także zamach…
Mowa miłości Na scenie politycznej Polski Platforma Obywatelska (spadkobierczyni bezideowej Unii Wolności) współtworzy dwa obozy: pruski i rosyjski. Trzeci, narodowy, niepodległościowy to Prawo i Sprawiedliwość, które w katastrofie poniosło największe straty, i które próbuje obecnie nakłonić rząd Tuska do zgodnych z interesem narodowym zachowań podczas śledztwa. Jest to i będzie działanie nieskuteczne, gdyż zmierza się tutaj z ponad partyjnym fanklubem Putina, którego członkiem-założycielem jest Tusk i Platforma. A ponieważ swojemu idolowi i współpracownikowi, płaczącemu udawanymi łzami smutku rasowego KGB-eka z w uścisku z Tuskiem podczas bratania się w Smoleńsku (jakże to podobne do „niedźwiedzia” w wykonaniu kanclerza Kohla z premierem Mazowieckim, tam też było „pojednanie”) nie można zrobić krzywdy i nie dopuścić by choć na milimetr strona rosyjska była winna, to Warszawa mataczy ile wlezie. Z tej przyczyny premier wyjaśnienie narodowi prawdy ma w nosie i od samego początku umywa ręce, bazując na tym co z łaski przekażą mu Rosjanie. Jego zeszłotygodniowe przemówienie w sejmie pełne było ogólników i przytyków pod adresem PiS. Teraz zarzeka się: „ - Ja nie mam na śledztwo żadnego wpływu i nie chcę mieć. Bo dziś powiem: proszę robić codziennie konferencję prasową, jutro: pokażcie materiały, a pojutrze: zmieńcie kierunek śledztwa. (…) Domaganie się, by Polska przejęła od Rosji śledztwo w sprawie smoleńskiej katastrofy, opiera się na insynuacjach, co w propagandzie PiS przekłada się od razu na oskarżenie” – to z wywiadu dla „Gazety Wyborczej”, który ukaże się w poniedziałek. Tusk wybiera zmowę milczenia, nie chce nadzorować być może najważniejszego śledztwa we współczesnej historii naszego kraju, bo boi się ciągłych pytań o efekty postępowania. Tak nie mówi szef rządu niepodległego, tylko polityk, który zwasalizował się wobec Putina. Stąd bierze się klimat przyzwolenia na propagandę, według której PiS domagając się prawdy insynuuje i jak mówią politycy Platformy „gra tragedią”, by zbić punkty wyborcze dla Jarosława Kaczyńskiego, natomiast Tusk et consortes to partia miłująca prawdę i dobre wychowanie w polityce. W rzeczywistości PO pokazuje przy okazji Smoleńska swoją prawdziwą twarz: awanturnika nie szanującego tragedii narodowej z 10 kwietnia i kłamcy wmawiającego, że dążenie do prawdy to antyrosyjska fobia. To nikt inny jak euro poseł PO Jacek Saryusz-Wolski wniosek PiS o rzetelne wyjaśnienie przyczyn tragedii nazwał „kanibalizmem politycznym”. Senator PO Kazimierz Kutz poszedł jeszcze dalej. Zarzucił PiS-owi, że gra w kampanii wyborczej żałobą po tragicznie zmarłych w katastrofie samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem. „- Myślałem, że jestem w mauzoleum Lenina.” – mówił o ostatnich wystąpieniach Jarosława Kaczyńskiego. „– To jest bezczelność” - - nazwała po imieniu insynuacje Kutza znana z powściągliwości wypowiedzi posłanka PiS Elżbieta Jakubiak. Socjolog Jerzy Szacki, sympatyk Tuska i lewicy wszelkiej maści, ogólnonarodowe pożegnanie pary prezydenckiej i ofiar katastrofy przyrównał do hołdów oddawanych Bierutowi: „ - Znajomość zachowań zbiorowych nie pozwala wykluczyć podejrzenia, że w takich momentach na ulice wychodzą też ludzie powodowani po prostu ciekawością. Jestem dostatecznie stary, aby wiedzieć, jak długie były kolejki do trumny Bolesława Bieruta, i pamiętać, że plotki, które wtedy kursowały, były niemal dokładnie takie, jakie puszczano teraz.” Lech Wałęsa mówi o „wiecznych spiskowcach”. Trzy grosze dorzucił największy moralny autorytet „salonu”, złotousty Władysław Bartoszewski, członek komitetu honorowego Bronisława Komorowskiego i sztandarowy mentor PO. Temu prasa krajowa już nie wystarczyła, więc dał głos austriackiemu „Der Standard”, zarzucając tam Jarosławowi Kaczyńskiemu … uprawianie nekrofilii.”: „ - Jeśli Jarosław Kaczyński – a to zaczęło się już w ostatnich dniach – będzie wykorzystywał wielką stratę, jaką poniósł, jako argumentu wyborczego, to będę musiał powiedzieć: Jestem zarówno przeciw pedofilii, jak i nekrofilii wszelkiego rodzaju.”. Tu już nawet Palikot i Niesiołowski wysiadają. Tak wygląda mowa miłości w wykonaniu PO - partii uprawiającej politykę miłości.
Czeski film Miesiąc po Katyniu 2 nie wiemy nic. I nie dowiemy się nawet przez dwa najbliższe lata, jak powiedział to TVN24 Jerzy Miller, minister spraw wewnętrznych. Te dwa lata mogą oznaczać wieczność i brak wyjaśnienia katastrofy, słowem – uwzględniając proporcje- taki Gibraltar 2. i casus generała Sikorskiego. Putinowski fanklub wciąż mataczy i dezinformuje. Ponawiają się próby zrzucenia winy na kapitana załogi samolotu mjr. Arkadiusza Protasiuka, mimo, że piloci mający wiele godzin wylatanych na Tu 154M kwestionują twierdzenia rządu, iż maszyna była sprawna technicznie. Ich zdaniem do wypadku mogło dojść jedynie w wyniku poważnego uszkodzenia Tupolewa, np. jego niesterowności i utraty kontroli nad samolotem, czego konsekwencją był sposób podchodzenia do lądowania. Ale Tusk wie lepiej i już – podobnie jak wcześniej minister Radosław Sikorski – zna winnego, więc na pogrzeb kapitana w Grodzisku Mazowieckim nie pofatygował się żaden z członków rządu. Co chwila zmienia się ostateczna godziny katastrofy, mimo, że teraz pojawiła się kolejna oficjalna wersja „sześć sekund po 8.41”. Wmawia się nam, że jest to zrozumiałe, że godziny nie można ustalić… Nie wiemy, co naprawdę stało się po tym jak samolot roztrzaskał się nieopodal lotniska. Pisaliśmy już w tekście „Długie ręce FSB” o możliwych sposobach zakłócenia elektronicznych systemów Tupolewa, m.in. TAWS, co mogło stać się przyczyną katastrofy, a następnie dobiciu żywych przez komando FSB. Film dokumentujący egzekucję tych, którzy przeżyli nie został ostatecznie obalony przez biegłych, co pozwala na stwierdzenie, że zamach powinien być brany pod uwagę jako jedna z przyczyn. Symptomatyczne jest, że analiza dialogów nie jest przez Warszawę upubliczniania, jednak to co stara się zamilczeć fanklub Putina przekazują źródła zagraniczne. Jak poinformował portal kavkaz.org, będący obok polskiego smolensk-2010.pl, jednym z głównych zbiorczych źródeł informacji o tragedii: „nie ma żadnych wątpliwości. Cyfrowo ulepszony film wideo potwierdza, że Polaków, którzy przeżyli katastrofę zamordowali międzynarodowi terroryści z rosyjskiego FSB”. Wyraźnie słychać na nim nie tylko dialogi, w tym po polsku i rozkazy po rosyjsku, ale także odgłosy przeładowania broni i cztery strzały. Tę wersję potwierdzałyby informacje, do jakich dotarliśmy. Wynika z nich, że część osób mogła przeżyć. Źródła proszące nas o zachowanie anonimowości przekazały nam, że jedna z nich dzwoniła po katastrofie do rodziny, mówiąc że żyje ale ma poważne obrażenia ciała. Potem kontakt się urwał…. Ponadto, tuż przed katastrofą zagłuszony został sygnał komórek osób znajdujących się na pokładzie.
Głuche i ślepe służby Oczywiste jest, że katastrofa, w której ginie głowa państwa oraz elita przywódcza powinna postawić na nogi polskie służby specjalne. Nic z tych rzeczy, one śpią spokojnie. Ba, Jacek Cichocki, szef rządowego kolegium ds. służb specjalnych mówi wprost, że spec służby „nie zajmują się sprawą katastrofy samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem” gdyż „nie ma żadnej procedury, w której polskie służby specjalne powinny prowadzić procedurę wyjaśniającą przyczyny katastrofy”. Gdyby się zajęły… złamałyby prawo. Ale przecież skoro nie ma procedur, to można je stworzyć w sytuacji alarmowej odpowiednimi rozkazami. Bezpieczniej jednak wywiad i kontrwywiad uziemić i mówić, że służby mogą pomagać organom, które zajmują się wyjaśnianiem katastrofy. A przecież w ręce Rosji, kraju traktowanego jako wrogi z punktu widzenia NATO, mogły wpaść tajne dokumenty Sojuszu oraz kluczowe materiały dla naszego bezpieczeństwa narodowego. Laptopy, telefony komórkowe ofiar, były długo w rękach rosyjskich. Tamtejsze służby mogły z ich zawartością zrobić wszystko, a przede wszystkim je skopiować. Nie wyklucza tego i Cichocki, zaprzeczając tym samym twierdzeniom rzecznika rządu Tuska Pawła Grasia. 2 maja Graś mówił, że „według badania bardzo szczegółowego i rzetelnego dokonanego przez SKW wraz z oficerami ochrony poszczególnych instytucji i rodzajów wojsk można z całą pewnością stwierdzić: nie było na pokładzie samolotu żadnych tajnych dokumentów, ani nośników na których byłaby zawarta wiedza dotycząca bezpieczeństwa państwa” To nie koniec sprzeczności. Według Cichockiego, pytanego o ochronę kontrwywiadowczą prezydenckiego samolotu, służby w Polsce nie mają prawa monitorować rozmów profilaktycznie, więc nie posiadają zapisów rozmów rządowego Tupolewa z wieżą kontrolną smoleńskiego lotniska. Znów mataczenie, gdyż „Rzeczpospolita” 18 kwietnia donosiła, że „Służba Kontrwywiadu Wojskowego na bieżąco śledziła lot samolotu prezydenckiego Tu-154 lecącego do Smoleńska.Najważniejsze parametry lotu, w tym informujące o bieżącym położeniu maszyny, jej wysokości i prędkości, były śledzone przez służby SKW. Jak ustalili dziennikarze, oprócz parametrów lotu, SKW posiada też nagrania rozmów pilotów, jednak kontrwywiad nie zamierza ani dzielić się tymi informacjami z prokuratorami ani komentować sprawy.” Te sprzeczności mogłyby być łatwo wyjaśnione. Zaangażowane w to służb byłoby jednak być może niewygodne dla rządu. To przecież premier i jego agendy rządowe (Ministerstwo Spraw Zagranicznych oraz Kancelaria Premiera) pośrednio doprowadziły do tego, że do samolotu do Smoleńska wsiadły osoby stanowiące o naszym bezpieczeństwie narodowym i mające wiedzę m.in. o działalności agentury postsowieckiej w Polsce. Pisaliśmy o tym m.in. w naszym poprzednim tekście „Ich człowiek w Warszawie”. A z drugiej strony agentura WSI jest wciąż bardzo silna.
Gra w durnia Rząd więc gra ze społeczeństwem w durnia idąc na pasku Rosjan. Zamiast faktów serwuje nam bajki takie jak ta o tajemniczym amatorze smoleńskiej mgły, który przez półtorej godziny kręcił film o jej powstawaniu w okolicach lotniska. W tym kontekście szczególnie ważna jest odpowiedź na pytania: jak to się stało, że ciała niektórych ofiar, w szczególności pilotów i dowódców wojskowych, można było rozpoznać wyłącznie po DNA? Dużego pożaru przecież nie było… Gdyby był doszczętnie spłonęłyby chociażby paczki z obrazkami, jakie do Katynia wiózł biskup Tadeusz Płoski. Ocalały. Co ciekawe, paczki nie były zniszczone… Dlaczego sekcje zwłok ofiar wykonywane były wyłącznie w Moskwie? Dlaczego, mimo że ponoć współpraca polsko-rosyjska jest znakomita, na protokołach sekcji, znajdujących się wyłącznie w protokołach rosyjskiego śledztwa, są wyłącznie podpisy patologów rosyjskich. Tu również rozgrywa się wojna dezinformacyjna: sekcje zwłok przeprowadzał „lekarz zakładu medycyny sądowej w Moskwie”, przyczyną śmierci były „mnogie obrażenia”, a zgon nastąpił o godz. 8:50. Takie zapisy znalazły się w protokołach oględzin trzech ofiar katastrofy pod Smoleńskiem i w protokołach przesłuchań ich bliskich. Były prokurator krajowy Kazimierz Olejnik stwierdził w rozmowie z „Rzeczpospolitą”, że podpisy polskich ekspertów powinny znaleźć się pod protokołami. Ponadto kwestionuje wpisaną przyczynę śmierci:„- Nie można umrzeć z powodu mnogości obrażeń. Sekcja zwłok polega na tym, by konkretnie określić, co było przyczyną śmierci, np. uderzenie w głowę, rana cięta, kłuta. Tym bardziej, że opisywane protokoły dotyczą osób, których ciała w wyniku katastrofy zostały nieznacznie uszkodzone”. Ale jak mogą być w protokołach sekcji podpisy polskich ekspertów, skoro Polska jest petentem Rosji. Wszak zapowiadane z wielką pompą jako przełom w śledztwie moskiewskie spotkanie prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta z jego rosyjskim odpowiednikiem zakończyło się totalną klapą. Seremet wrócił z niczym, czyli z wiadomością, że nie wiadomo, czy i kiedy zostanie coś Polsce przekazane. Nie wiemy nic o zawartości czarnych skrzynek, mimo że Rosja miała już kilkakrotnie je nam przekazać. Teraz okazuje się, że będzie decydowała jakie nagrania przekazać. Dodatkowo mogą one być sfałszowane, gdyż taka możliwość istnieje. Wiemy więc tylko, że w kokpicie pojawiła się piąta osoba – kobieta. Edmund Klich, oddelegowany do Rosji, poinformował w piątek, że zna zawartość zapisów, ale ich nie ujawni ze względu na osobistą treść prowadzonych rozmów. Mamy i inny skandal. Trzecia z czarnych skrzynek prezydenckiego Tupolewa po zbadaniu w Polsce przez Instytut Techniczny Wojsk Lotniczych w Warszawie wróciła do Rosji z kompleksową analizą. Po co? Przecież, pierwotnie skrzynka była przekazana stronie polskiej, gdyż dane były zapisane w formacie do odczytania jedynie u producenta, czyli w Polsce. Zapewne usłyszymy tłumaczenia, że było to podyktowane „wymaganiami śledztwa” Pora zadać pytanie: w czyim interesie rząd Donalda Tuska, premier osobiście, Platforma Obywatelska i partie, które nie poparły rezolucji PiS, nie chcą wyjaśnić katastrofy niezależnie od działań strony rosyjskiej? Na pewno nie w interesie rodzin i społeczeństwa.
Porozumienie celowo zatajone Pytanie zasadne tym bardziej, że możliwe jest by to Polska prowadziła śledztwo. Mówi o tym tak konwencja chicagowska z 1944 r., na którą powołuje się rząd tłumacząc nadzór rosyjski, ale także porozumienie polsko-rosyjskie z 1993 r. o wspólnym badaniu katastrof, obejmujące także wypadki lotnicze. Ten drugi akt prawny, który miałby zastosowanie w przypadku smoleńskim, choć ciągle obowiązujący, został przez ekipę Tuska celowo zamilczany i ukryty przed opinią publiczną. Według portalu bibula.com cytującego „Rzeczpospolitą”: „porozumienie z 1993 roku nie zostało nigdy wypowiedziane – poinformował rzecznik Ministerstwa Obrony Narodowej Janusz Sejmej. Ale mimo to rząd o nim milczy. Minął niemal miesiąc od katastrofy, a polskie władze nie wystąpiły do Rosji o wspólne śledztwo. I właściwie nie wiadomo nawet dlaczego. Trudno uzyskać odpowiedź na to pytanie od polskich służb. Naczelny prokurator wojskowy płk Krzysztof Parulski odesłał dziennikarzy „Rzeczpospolitej” do rzecznika płk. Zbigniewa Rzepy. „– Umowa nie ma zastosowania do katastrofy smoleńskiej, gdyż jest to porozumienie wojskowe, a śledztwo prowadzą rosyjscy prokuratorzy cywilni” – stwierdził. Rosyjscy bo, według ppłk. Sławomira Schewe z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu. Nawiązując do katastrofy pod Smoleńskiem, prokurator zwraca uwagę na to, że Rosjanie są gospodarzami śledztwa, ponieważ zachodziła potencjalna możliwość, że w wyniku katastrofy mogli ucierpieć także obywatele rosyjscy. Sami politycy PO po tragedii przekonywali, że Polska nie może przejąć śledztwa, ponieważ nie ma ku temu odpowiednich regulacji prawnych. 6 maja Donald Tusk nieopatrznie jednak przyznał rację PiS i części mediów, twierdzących że można tak zrobić: „- Jeśli Polska miałaby przejąć śledztwo, wymagałoby to podpisania specjalnej umowy z Rosją” – mówił. Polska nie dąży do tego, gdyż nie wiadomo jak długo trwałyby negocjacje dwustronnego porozumienia. A ponoć stosunki polsko-rosyjskie są takie dobre, a Rosja deklaruje wciąż pełne otwarcie na zakończenie śledztwa. Czego obawia się Tusk?
W sojuszu z potomkami CzeKa Już po Katyniu 2 prezydent Miedwiediew ostrzegł przed możliwością nowego konfliktu militarnego w skali porównywalnej do II wojny światowej. „Musimy być przygotowani do obrony naszego kraju” powiedział dziennikowi „Izwiestia”, co oznacza de facto zwiększenie wydatków na zbrojenia i wzmocnienie znaczenia armii. Jak podkreśla ukraiński politolog Bogdan Lisitsa, słowa te padają w momencie, gdy „Rosjanie zostali przyłapani na strasznym i cynicznym mordzie dokonanym na prezydencie Kaczyńskim i polskiej elity. Nie udało się wytłumaczyć katastrofy przypadkowym wypadkiem. Fakty wskazują jednoznacznie, że mordercami są Rosjanie.” Ponieważ Miedwiediew i Putin boją się reakcji międzynarodowej, więc rozkręcają spiralę zagrożenia wojną.
Propaganda znajoma, ale i nie przypadkowa, gdyż Federacja Rosyjska jest prawnym spadkobiercą bolszewickiego Związku Sowieckiego. Nigdy nie rozliczyła się ze swoich zbrodni dokonanych nie tylko na Polakach, ale także na narodach państw siłą włączonych do Sowietów. Sobotnie przekazanie przez Miedwiediewa Komorowskiemu „nowych dokumentów katyńskich” i wcześniejsze przyznanie, iż mord na ponad 20 tysiącach naszych oficerów wykonany został z rozkazu Stalina jest więc wyłącznie politycznym teatrem, mających odciągnąć uwagę od wydarzeń z 10 kwietnia. Stalin i Dzierżyński są nadal symbolami współczesnej Rosji. Dubrowka, wojny w Czeczenii, eksterminacja tamtejszej ludności, terrorystyczne działania FSB, planowane zwiększenie kompetencji FSB do tych z okresu KGB, to wizytówka neostalinowskiego imperium, stworzonego przez Putina. Oddanie przez Komorowskiego i Tuska– „ich człowieka w Warszawie” – władcom Kremla pełni śledztwa pokazuje, kto jest obiektem uwielbienia obu polityków znad Wisły.
Julia M. Jaskólska Piotr Jakucki
Tragedia oczami gnoma Byliśmy dziś na Nowych Powązkach. Widzieliśmy mogiły tragicznie zmarłych pod Smoleńskiem. Stasiak, Melak, Handzlik, Przewoźnik, Szczygło, Doraczewska, BORowcy, stewardesy, Piloci... Przystanęliśmy na chwile, zapaliliśmy „światełko”. Jeszcze w pamięci przewinęły się twarze tych, którzy całym sercem zaangażowali się w pracę dla Rzeczpospolitej i w trakcie misji państwowej odeszli. Przykro zrobiło się i szaro, mimo że pogoda wyjątkowo słoneczna dziś była. Nastrój zadumy i wyciszenia przerwało mi wspomnienie wczorajszego programu, nadanego w TVN. Rozmowa, o ile można to tak nazwać, dziennikarza tej stacji z Elżbietą Jakubiak i peowskim senatorem Kutzem. Żyję już wiele lat na świecie, wiele rzeczy widziałem i słyszałem. Przeżyłem Leppera na mównicy, pijanego Kwasniewskiego w Charkowie, śpiącego Kmorowskiego w czasie obrad sejmu, a z drugiej strony comiesięcznie objawione głupoty Lecha Wałęsy, wytrząsane wraz ze śliną, nieartykułowane zrywki słów Władysława Bartoszewskiego czy nawiedzone słowotoki Stefana Niesiołowskiego (po psychotropach?). To wszystko jest jednak niczym, przy nieopisanej wręcz nikczemności i bezmózgowej wrednej manipulacji wyprodukowanej przez „moralne nic” rodem ze Śląska, a zwące się Kutz. Istnieją granice, których przekroczyć nie wolno. Istniej szacunek dla zmarłych oraz szacunek dla żałoby. Z tego kpić i szydzić nie wolno nikomu. Nie wolno też włazić nikomu w jego sumienie i uczucia, deptać i wycierać sobie czerwonej gęby o nie. Nie powinien tego robić nikt, a zwłaszcza człowiek o całkowitym braku moralności i mętnej konformistycznej przeszłości. Gnom latający z pederastami na parady i były kompan od wódki komunistycznych notabli ze Śląska. Te oto indywiduum (na zlecenie, czy z własnej inicjatywy) miało czelność atakować sztab Jarosława Kaczyńskiego, za to że wykorzystują czerń w kampanii wyborczej. Ma to być zdaniem Kutza „czarna kampania”. PiS powinien już o wszystkim zapomnieć i skończyć z tym opłakiwaniem. Dostało się też Elżbiecie Jakubiak za czarną kreację w studio.
Kutz starał się był arbitrem obyczajów i oazą wiedzy religijnej, oznajmiając swe mądrości niczym Papież dogmaty. Ustalał terminy żałoby oraz długość jej trwania, zapominając o tym , że sam jest ateistą i bliżej mu do wojujących postkomunistów niż jakiegokolwiek kościoła. „Dziesięć dni i koniec żałoby” – bredził. Perfidny starzec miał czelność brudnym czerwonym paluchem, grzebać w ludzkich uczuciach i to na wizji. Radość sprawiało mu, że siedząca obok Elżbieta Jakubiak miała łzy w oczach. Więcej taktu wobec opłakujących swoich bliskich mięli nawet hitlerowcy, wielu z nich przynajmniej okazywało kobietom szacunek w obliczu tragedii. Być może ze starości, bądź z przypływu głupoty (odpływu rozumu?) miotał gromy, czyli prowokował. Niestety przykre jest też, że ktoś tego geriatryka na listy wyborcze wystawił. Ktoś jest za te bezczelności odpowiedzialny. Niegdyś Cesarz Neron (ponoć) mianował senatorem swojego konia. Tusk mianował senatorem Kutza. Popełnił tragiczny błąd, bo o ile ów rumak Nerona nie szkodził, to Kutz owszem a co najgorsze, nie dorasta nawet do poziomu owego konia. Oczywiście wśród radosnej gawiedzi platformeskiej chamskie i prymitywne odzywki są chlebem powszednim. Wszak to właśnie PO testuje co dzień, gdzie są granice dobrego smaku i przyzwoitości wysyłając na pierwszą linie walki wyborczej ludzi (o ile można tak ich nazwać) pokroju Kutza, Wojewódzkiego, Niesiołowskiego... Być może będzie to szokiem dla czytających i przejawem nietaktu, ale zaraz wyjaśnię i wytłumaczę słowa które nastąpią. Wielokrotnie w dziejach naszego kraju, ludność życzyła źle zbirom, kanaliom, okupantom, katom. Padły wtedy słowa mocne i dobitne. Znane jest określenie „abyś zgnił pod płotem” które dotyczyło Adolfa Hitlera. Później życzono rychłego zgonu Józefowi Stalinowi, a także kuli w łeb dla twórcy stanu wojennego Jaruzelskiego. Ponieważ śląski starzec Kuc nie osiągnął nigdy pozycji jak powyższe kanalie, moje życzenia będą o wiele skromniejsze: „A nich cię diabli wezmą, Kazimierzu Kuc – niech cie szlag trafi!” A póki co pluję ci w sam środek twojego małego, obkurczonego, zgorzkniałego, skamieniałego serca. P.S> Z nieopisaną radością gotów jestem nawet w niedalekiej przyszłości (jak mniemam) obwieścić wesołą nowinę w poniższej formie. Yarrok
Prezydentura "nie podziału" Siódmego maja rano pan Bronisław Komorowski powiedział w radiowej Jedynce, że jego prezydentura będzie – jak się wyraził dosłownie – prezydenturą nie podziału, a łączenia społeczeństwa... Takie gładkie słowa ładnie brzmią, ale pan Komorowski nie jest przecież w polityce samotnym debiutantem. On sam oraz partia, której jest czołowym przedstawicielem, działa w Polsce już wiele lat. Wato więc by było, drogi panie kandydacie, pochwalić się jakimiś konkretami w dziele tego nie dzielenia, a łączenia społeczeństwa. Po aferze Rywina, w łonie Platformy Obywatelskiej zrodziło się przekonanie o konieczności przeprowadzenia w Polsce istotnych zmian. Tam podchwycono hasło budowy IV Rzeczypospolitej. Do wyborów parlamentarnych w roku 2005 PO i PiS szły z bardzo podobnymi intencjami i zamiarami. Jedni akcentowali – Polskę liberalna; drudzy – Polskę solidarna. Dla polityków i większości społeczeństwa oczywista była przyszła koalicja, która zmiecie w niebyt rzeczpospolitą kolesiów, w której handlowano ustawami parlamentarnymi. Wola Suwerena była korzystna dla siostrzanych stronnictw, utworzonych przez dawnych działaczy legendarnej Solidarności: - PO 133 posłów; - PiS 155 posłów. Co wówczas uczynił pan Komorowski et consortes dla nie podziału, a łączenia społeczeństwa?... Czy zwycięskie w wyborach stronnictwo, któremu prezydent Kwaśniewski powierzył misję tworzenia rządu nie proponowało PO koalicji? Proponowało – ja nie mam zaników pamięci – proponowało wicepremiera, połowę ministerstw (w tym finansów, wszystkie gospodarcze i MON) oraz Marszałka Sejmu... Jakaż piękna perspektywa powstała dla nie podziału, a łączenia społeczeństwa! Państwo liberałowie mogli do upojenia łączyć Polaków poprzez działalność w powierzonych sobie resortach. Ale panu Komorowskiemu i pozostałym liderom chodziło chyba o coś innego i storpedowali rozmowy koalicyjne, żądając w istocie, aby PiS oddał im inicjatywę rządu. Chyba przez to Tusk przegrał prezydenturę. No i w miejsce nie podziału, a łączenia społeczeństwa zainicjowane zostało coś na kształt wojny domowej, co toczy Polskę do dziś. Pan Komorowski z przyjaciółmi pozbyli się przy tym takich ludzi jak Jan Rokita, Maciej Płażyński, prof. Paweł Śpiewak, prof. Zyta Gilowska i prof. Stanisław Gomułka, a sprzymierzyli się ze środowiskami, które przed wyborami w 2005 r. deklarowali zwalczać. A te, budzące grozę, opowieści o mitycznych hakach i podejrzeniach, to nie mydleniem oczu naiwnym? Kto bowiem może się bać jakichkolwiek dochodzeń, jeśli nie ma nic na sumieniu?! Spójrzmy na gołe fakty, bez wchodzenia w szczegóły polityki PO. Na Lecha Kaczyńskiego oddało głosy 8,3 mln. Polaków, a na posłów Platformy głosowało 6,7 mln. Porównanie tych liczb dowodzi, że Prezydent RP nie uzurpował sobie mandatu, tylko go autentycznie miał. Co ma wspólnego z nie podziałem, a łączeniem społeczeństwa pogarda i szyderstwamanifestowane wobec najwyższego przedstawiciela RP posiadającego tak silny mandat? Komorowski i PO usiłowali przy tym, dla układności, dyskredytować uosobienie Majestatu Rzeczypospolitej przed politykami zagranicznymi, ostatnio przed premierem Rosji! P. S. Lekko jest teraz biadolić nad konstytucją, która tak sytuuje prezydenta w systemie władzy RP. Jednak to nie pisowcy ją uchwalili w 1997 r. Uchwaliła ją partia ludzi rozumnych, do której należała wtedy większość zasiadających dzisiaj w ławach poselskich PO. Jan Kalemba
Czy Zachód boi się latać do Rosji? Premier Włoch Silvio Berlusconi oficjalnie potwierdził informację, że odwołał swój wyjazd do Moskwy na niedzielne uroczystości z okazji 65.rocznicy zakończenia drugiej wojny światowej. Szef rządu poinformował o tym w sobotę prezydenta Dmitrija Miedwiediewa. Oficjalnie podaną przyczyną tej nagłej decyzji podjętej dosłownie “za pięć dwunasta” jest konieczność walki z kryzysem finansowym, ale trudno sobie wyobrazić, by akurat w niedzielę, tak bardzo to zajmowało Berlusconiego, by odwoływał wcześniej planowaną wizytę w jednej z dwóch najważniejszych stolic świata. Ale nie tylko Berlusconi odwołał swą wizytę. Portal internetowy “Gazieta.Ru” poinformował, że wizytę w Rosji odwołał prezydent Francji, tłumacząc to kryzysem finansowym w Europie. Wcześnej rosyjskie media poinformowały, że do Moskwy – z różnych względów – nie przyjadą premier Wielkiej Brytanii oraz prezydent Stanów Zjednoczonych. Na obchodach nie będzie również przywódców Białorusi, Ukrainy i Mołdawii, którzy chcą odbierać rocznicowe defilady w swoich krajach. Pierwotnie planowano, że w moskiewskich uroczystościach weźmie udział około 30 prezydentów i premierów. W tej sytuacji jednymi z najdostojniejszych gości Władimira Putina będą pełniący obowiązki prezydenta, Bronisław Komorowski oraz pełniący obowiązki Polaka, Wojciech Jaruzelski. Oczywiście kryzys greckich finansów jest sprawą poważną, ale najważniejsze decyzje już zapadły, poza tym światowi przywódcy mogliby także i w Moskwie wymieniać się poglądami na ten temat, dlatego trudno oprzeć się wrażeniu że kryzys ten pełni obowiązki chmury wulkanicznego pyłu, która jak pamiętamy uniemożliwiła przyjazd zachodnim politykom do Krakowa. Rodzą się w związku z tym pytania, dlaczego politycy Ci nie chcą lub nie moga udać się do Moskwy? Czy boją się latać samolotami, czy może mają wiedzę o czymś, co czyniłoby ich obecność u boku Putina i Miedwiediewa, niezręczną?
Platforma wycofana? Chyba do rynsztoka Agata Nowakowska (Gazeta Wyborcza): "Wycofana", szanująca ból Jarosława Kaczyńskiego Platforma... Władysław Bartoszewski (Komitet Honorowy kandydata Platformy): Jeśli Jarosław Kaczyński – a to zaczęło się już w ostatnich dniach – będzie wykorzystywał wielką stratę, jaką poniósł, jako argumentu wyborczego, to będę musiał powiedzieć: Jestem zarówno przeciw pedofilii, jak i nekrofilii wszelkiego rodzaju. Kazimierz Kutz (senator Platformy): Zaczęli kampanię od śmierci prezydenta. Wykorzystują to w sposób niespotykanie precyzyjny. Tam zginęło 96 osób, wszyscy mają swoje wielkie tragedie, a oni robią tak, jakby umarł tylko prezydent. Oni w świetle tej traumy, tego cmentarza traktują go jak człowieka, który jest na kraju jakiejś zapaści. Jeśli tak jest, to on się nie nadaje na prezydenturę. Gdy patrzyłem jak w końcu łaskawie pokazano kandydata na prezydenta w czerniach. Pani też jest w czerni. To są maniery Mao Tse-tunga. Ja myślałem, że jestem w mauzoleum Lenina. To co robi teraz PiS, to czarna propaganda. Jeśli Platforma się wycofała, to do rynsztoka, gdzie akurat zrobiło się więcej miejsca po nieodżałowanej pamięci Januszu Palikocie, tymczasowo zakneblowanym ze względów wizerunkowych. Niewykluczone zresztą, że jak mu już pozwolą mówić, nie bardzo będzie miał do czego wracać, bo następcy godnie zastąpili, a być może nawet przerośli mistrza. Gdzie więc Nowakowska widzi to wycofanie szanującej ból Kaczyńskiego Platformy? Trochę litości dla własnych czytelników, bo się całkiem pogubią. Nie można nagłaśniać bluzgów czołowych polityków Platformy, a na drugiej stronie wychwalać jej wycofanie i uszanowanie bólu. Tego nawet wykształciuchy nie kupią. Muszę się jednak zgodzić, że PiS gra bardzo nieczysto. Pierwszym nieczystym zagraniem była śmierć prezydenta i czołowych polityków PiSu. Perfidne zagranie, zwłaszcza, że inne partie odniosły nieporównanie mniejsze straty, co już świadczy o PiSie jak najgorzej. Jakby tego było mało, osierocony i rozbity PiS, zamiast bez walki oddać pełnię władzy Platformie i udać się na polityczny śmietnik, ośmielił się wystartować w wyborach i jeszcze wystawić w nich kogoś kto ma realne szanse na wygraną. Bezczelnością jest także to, że niecały miesiąc po tragedii, politycy PiSu jeszcze się z niej nie otrząsnęli i po stracie swojego prezydenta, najważniejszych polityków i bliskich przyjaciół ciągle chodzą na czarno i tą czernią kłują w oczy, tych, którzy tej straty nie umieją zrozumieć. A wszystkich przebija - jak zwykle zresztą - Jarosław Kaczyński, który nie dość, że się nie odzywa, utrudniając politykom i dziennikarzom tradycyjną zabawę w łapanie go za słówka, to jeszcze, przebiegła bestia, nie odciął się od bratanicy Marty, ani nie odrzucił jej wsparcia tylko jak gdyby nigdy nic dał się z nią sfotografować! I to jest dopiero skandal, którego wyłącznie przez wyjątkową wręcz wyrozumiałość i uszanowanie bólu, Agata Nowakowska, nie wytyka mu tak, jak na to zasługuje. Ale co się będzie musiała napracować, ona i jej podobni, żeby podobnymi artykułami zniechęcić Martę do przyznawania się do stryja, to ona jedna wie. Rozumiem przerażenie, perspektywa powierzenia pełni władzy jednej i jedynej słusznej partii niepokojąco się oddala, ale może w tej panice warto zachować umiar bo zaczynam mieć wrażenie, że głównym motywem tej kampanii są pretensje do Jarosława Kaczyńskiego, że mu się brat i połowa kierownictwa partii zabiła. Ciągle nie rozumiem dlaczego niedopuszczalne jest wzbudzanie przez PiS ciepłych uczuć, żeby zachęcić ludzi do głosowania na Kaczyńskiego, a o nakręcanie przez Platformę nienawiści nikt nie ma pretensji. Może, zachowując uroczy styl wypowiedzi Bartoszewskiego, Platforma powinna się zastanowić czy sposób w jaki wykorzystuje Bartoszewskiego, Kutza czy Niesiołowskiego nie ociera się o gerontofilię. I czy naprawdę jest to milszy widok niż niewinne zdjęcie Kaczyńskiego z wnuczkami ukochanego brata. Kataryna
Gaspadin Klich na tropie Gaspadin Klich, tak pieszczotliwie zwracał się do szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych i akredytowanego premier Putin, po powrocie z Moskwy udziela się dużo w mediach. W sposób kategoryczny wyklucza niektóre potencjalne przyczyny katastrofy, jak zamach czy usterki techniczne. Te ostatnie Edmund Klich wykluczył już na pierwszej konferencji prasowej po powrocie z Moskwy. Potwierdził to w wywiadzie dla TVN24: "zapisy rejestratorów dotyczące techniki jasno określają, że nie było żadnych problemów z techniką", "załoga takich problemów nie zgłaszała." Akredytowany powiedział też, że "gdyby był to zamach, inny byłby m.in. rozrzut szczątków. - Ja znam przebieg lotu, to też wyklucza zamach". Stwierdza ponadto, że na katastrofę nie miały wpływu osoby trzecie, czy raczej piąte (bo w kabinie jest czterech członków załogi), które znajdowały się w kabinie pilotów podczas lotu. Ostatni goście byli bowiem kilkanaście albo i więcej minut przed katastrofą, więc tu zgoda, że nie mogli się oni do niej bezpośrednio przyczynić. Natomiast stwierdzenia gaspadina Klicha, w których bez żadnych wątpliwości wyklucza zarówno zamach jak i usterki techniczne samolotu, uważam za co najmniej dziwne. Bo na tym etapie badań, niecały miesiąc po katastrofie i kiedy wrak samolotu jest praktycznie nietknięty przez żadną komisję, wykluczyć tego przecież na zdrowy rozum nie można. Jeśli nawet nie stwierdzono śladów ładunków wybuchowych, to przecież zamach nie ogranicza się do podłożenia bomby. Dziwne jest też wykluczanie usterki samolotu, podczas gdy jego szczątki leżą jeszcze niezbadane na płycie lotniska. Nie mówiąc o tym, że niektóre części trafiły przecież w prywatne ręce. Nie doszukując się w wypowiedziach Edmunda Klicha spisku, czy też nieodpowiedzialności lub przynajmniej pochopności, wyciągam z nich jeden istotny wniosek. Skoro Klich wyklucza albo bagatelizuje wymienione wyżej przyczyny katastrofy, oznacza to że inna przyczyna jest bardzo wyraźna. Klich oczywiście zna tę przyczynę, ale jej nie zdradzi, bo musi zachować lojalność wobec Rosjan jak sam mówi. My możemy się domyślać, ale w grę wchodzi tylko błąd pilotów, albo kontrolera.
Polityczne i metapolityczne konsekwencje udziału w moskiewskiej paradzie Przyszłe podręczniki historii, politologii i stosunków międzynarodowych będą zapewne podawać za wzór mistrzostwa w osiąganiu strategicznych celów politycznych sposób, w jaki przywódcy rosyjscy zdołali w tak krótkim czasie – kilku zaledwie tygodni od tragedii smoleńskiej – i tak minimalnymi nakładami, przekreślić poniesioną na przełomie 1989/90 roku stratę na rubieżach imperium w postaci utraty kontroli nad prowincją nadwiślańską.
Jakże mało, podkreślmy to raz jeszcze, trzeba było zainwestować, a jak ogromny i wręcz przechodzący zapewne oczekiwania zysk! Kilka pokazowych, duszoszczipatielnych gestów, tak lubianych przez wszystkie nacje słowiańskie, jak ten z podniesieniem zbolałego premiera Tuska przez zatroskanego Władimira Władimirowicza; „wielkoduszne” przyznanie się w końcu do mordu katyńskiego, która to sprawa tak naprawdę już od dawna była kulą u nogi Kremla, więc nadarzająca się okazja jej odrzucenia daje mu wizerunkową i polityczną korzyść nie do przecenienia; uznanie wkładu polskiego w pokonanie „germańskiego faszyzmu”, wyrażone „zaszczytem” defilowania polskich żołnierzy zaraz po rosyjskich bojcach – i proszę: w Polsce ze wszystkich stron, z lewicy i prawicy, młodych i starych, aktorów i profesorów, ateuszy i biskupów, płynie nieprzerwany potok wiernopoddańczych aktów strzelistych, prawdziwy orgasmus wdzięczności i dozgonnej już, polsko-rosyjskiej miłości. Sam Jego Ekscelencja TW „Filozof” pobłogosławił pastersko zainicjowaną przez szeroki front „autorytetów” od Gazety Wyborczej po prof. Adama Rotfelda i red. Adama Szostkiewicza, akcję zapalania zniczy na grobach radzieckich „wyzwolicieli”. Nawet pozujący na chłodnych analityków redaktorzy portalu konserwatyzm.pl „podniecili się zachowawczo” na wieść o zaszczycie drugiego miejsca dla Polaków w moskiewskiej paradzie. A przede wszystkim, z „niezależnych” i „pluralistycznych”, jak wiadomo, szczekaczek me(r)dialnych wydobywa się z hałasem i częstotliwością młota pneumatycznego jednobrzmiący ryk: „przełom, przełom, przełom!”, „ocieplenie, ocieplenie, ocieplenie!”.Nie wiem czy rację ma red. Stanisław Michalkiewicz twierdząc, że to sami razwiedczycy: mnie osobiście wydaje się, że niemało tam bezinteresownych „pożytecznych idiotów” czy niewolników własnych lub cudzych schematów pseudogeopolityki czy „realizmu”. Coś jednak musi być na rzeczy, bo w tak znakomicie zorkiestrowanej epidemii polityki miłości jacyś „szatani muszą być czynni”; chyba nie powinniśmy nazbyt pochopnie odsyłać do lamusa historii wiedzy o niezliczonych „zwycięstwach prowokacji”, którą zawdzięczamy Józefowi Mackiewiczowi czy o komunistycznej „strategii podstępu i dezinformacji”, udostępnionej przez Anatolija Golicyna.
Najważniejszy jest przecież sam nagi, polityczny fakt odzyskania przez Moskwę kontroli nad Polską Gdybyż zresztą chodziło tylko o ów erotyczny szał, stymulowany telewizyjną wiagrą, to jeszcze byłoby pół biedy; to przecież tylko ów powabny naddatek, głaszczący uszy kremlowskich władców. Najważniejszy jest przecież sam nagi, polityczny fakt odzyskania przez Moskwę kontroli nad Polską, której stopień można porównać do sytuacji po „sejmie niemym” w 1717 roku. Oczywiście, Rosja będzie także w jakimś stopniu respektować interesy niemieckie, zwłaszcza na obszarach należących do b. Rzeszy przed 1937 rokiem, bo jest to rozwiązanie korzystne dla obu stron. Ceną, jaką musieliśmy zapłacić za ponowne wzięcie nas w protekcję „imperatorowej” (i te parędziesiąt teczek dokumentów sprawy katyńskiej, historykom i tak już znanych), z pewnością było ostateczne wyrzeczenie się uprawiania jakiejkolwiek aktywnej polityki zagranicznej na Wschodzie (a na Zachodzie też już się jej wyrzekliśmy, bo przecież od tego są komisarze unijni). Czy o tej kapitulacji obecnego rządu RP i formalnego p.o. Prezydenta (który jako „kuzyn imperatora” będzie nieomal samotnie odbierał defiladę u jego boku, bo przecież wiadomo już, że zachodni przywódcy jednak do Moskwy nie przyjadą) zadecydowała rozpacz bezsilności z racji poczucia, że obecna administracja amerykańska nie stwarza nawet pozorów, że Polska ma dla imperatora Zachodu jakiekolwiek znaczenie, a nasi potencjalni „partnerzy strategiczni” na Wschodzie (vide wyczyny prezydenta Juszczenki czy uchwała Sejmu Litewskiego w sprawie polskich nazw) za najlepszy sposób realizacji tego partnerstwa uważają czynienie Polsce i Polakom dotkliwych afrontów, czy też jest to po prostu zwykły oportunizm i „tumiwisizm” tej formacji, która w polityce widzi tylko pijar, „żyrandole” i interesiki „Zbychów, Rychów i Mirów” – tego nie wiemy. Rezultat jest przecież w każdym wypadku taki sam: państwo polskie znalazło się na powrót w ścisłej strefie dominacji rosyjskiej.Lecz przecież konsekwencje decyzji o wysłaniu polskich żołnierzy na moskiewską paradę zwycięzców i delegacji państwowej na najwyższym szczeblu (zaproszenie Wojciecha Jaruzelskiego jest tu doprawdy zupełnie drugorzędnym szczegółem) są jeszcze bardziej brzemienne i długofalowe od kwestii stricte politycznych. Oznacza to bowiem uznanie i legitymizację rosyjskiej (a faktycznie i historycznie – sowieckiej) wizji II wojny światowej i wynikającej stąd, wciąż aktualnej, koncepcji porządku światowego. Jak wiadomo, kto panuje nad przeszłością, ten panuje nad teraźniejszością, a kto panuje nad teraźniejszością, ten panuje nad przyszłością.W tej „polityce historycznej”, którą właśnie „suwerennie” uznaliśmy, II wojna światowa to gigantomachia sił Dobra i Zła, w której jedynym „imperium Zła” jest „faszyzm”, czyli hitlerowska III Rzesza i wszyscy jej sojusznicy, natomiast „imperium Dobra” to antyfaszystowska koalicja „demokracji”, lecz przecież summum bonum w tym imperium jest tylko radziecka demokracja socjalistyczna, która poniosła najwięcej ofiar i wniosła największy wkład w zwycięstwo nad „faszystowskim” demonem, jak babiloński bóg Marduk nad potworem Kingu. Świętowanie tej „kosmogonii”, jaką był Dzień Zwycięstwa nad faszyzmem (nawiasem mówiąc, o totalności dzisiejszego triumfu kremlowskich panów świadczy i ten wymowny szczegół, że na powrót łykamy bez zakrztuszenia się ten fałsz, iż wojna zakończyła się 9 maja, podczas gdy przecież armia niemiecka skapitulowała przed aliantami zachodnimi dzień wcześniej w Reims, a podpisanie nazajutrz raz jeszcze tego aktu także przed armią sowiecką było wymuszone przez Stalina), sprawia, że mówienie odtąd o komunizmie jako o „imperium Zła” staje się jakimś niewyobrażalnie skandalicznym „bluźnierstwem”: jakże nazwać „złym” boga Marduka, który pokonał potwora i na jego trupie wywiódł świat z chaosu do porządku?
Państwo polskie znalazło się na powrót w ścisłej strefie dominacji rosyjskiej. Logika czczenia tej kosmogonii jest nieubłagana. I nie chodzi tu tylko o naszą ojczyznę, o to, że tak licznie znów objawieni czciciele „Marduka” przemarsz przez Polskę i jej podbój na powrót nazywają wyzwoleniem, pisząc to bez cudzysłowu (nawiasem mówiąc, można by im postawić pytanie: czy ziemie i miasta Rzeczypospolitej, zajęte przez krasnoarmiejców począwszy od 3 stycznia 1944 roku, jak Równe, Łuck, Lwów, Stanisławów, Nowogródek, Wilno czy Grodno, też zostały „wyzwolone”, czy „tylko” Lublin, Warszawa czy Kraków?). Tam bowiem, gdzie zmagają się siły Dobra i Zła, tam wszystko, co z jakichkolwiek powodów przeciwstawiało się „Dobru”, lub choćby stało mu na drodze, musi zostać potępione. Poddaję to pod rozwagę zwłaszcza prorosyjsko rozentuzjazmowanym prawicowcom. Jeśli „złymi chłopcami” byli tylko Hitler i jego szajka, a druga strona to sami „dobrzy chłopcy”, to musimy potępić rozpaczliwie walczących o swoją wolność Łotyszów czy Estończyków, admirała Horthy’ego i marszałka Antonescu, a bohaterskich Finów i ich wspaniałego marszałka Mannerheima uznać winnymi „napaści” na miłujący pokój Związek Sowiecki; musimy usprawiedliwić zaś rzeź tysięcy Chorwatów czy haniebne wydanie przez Anglików Sowietom na zagładę żołnierzy z antybolszewickich formacji różnych narodów. I nie koniec na tym: musimy także uznać za słuszne szalejące po wojnie we Francji czy Włoszech i dokonywane głównie przez tamtejszych komunistów, „antyfaszystowskie epuracje”, skazanie na dożywocie mistrza prawicy Charlesa Maurrasa czy zamordowanie filozofa Gentilego, pochwalić zaś wydawanie amerykańskim lotnikom rozkazów zrzucania bomb na „gniazda papizmu”, czyli zabytkowe kościoły we Włoszech i Francji, czy takie celowe prowadzenie działań wojennych, żeby obrócenie klasztoru na Monte Cassino w gruzowisko stało się nieuchronne, czy wreszcie potworne zbrodnie zmasakrowania Drezna w nalocie dywanowym i zrzucenie bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki – miasta akurat mające najwięcej katolików w Kraju Wiśni. Winniśmy też delektować się wręcz tym wybornym żarcikiem jankeskiego wojaka, który w sanctum sanctorum chrześcijańskiej Europy, w Akwizgranie, rozparł się na cesarskim tronie Karola Wielkiego i strzelił sobie fotkę z przekrzywioną błazeńsko na swoim pustym, demokratycznym łbie, cesarską koroną. I jeśli zło absolutne to „faszyzm”, a dobro absolutne to „demokracja” i „antyfaszyzm”, to nie ma argumentu, który można by przeciwstawić tezie – jak najbardziej mieszczącej się w logice świętowania Dnia Zwycięstwa – o hiszpańskiej wojnie domowej, jako uwerturze do zmagań z faszystowską bestią w II wojnie światowej. Tylko patrzeć, jak „Dąbrowszczaków” i „generała Waltera” będziemy znowu uznawać za „naszych” kombatantów. Zresztą, przypomnijmy, że niewiele brakowało, by frankistowska Hiszpania też została z rozpędu „wyzwolona” – czego tak bardzo domagał się demokrata Józef Stalin – i tylko wyjście na plac przed Pałacem Królewskim w Madrycie miliona z okładem Hiszpanów, aby zademonstrować swoją solidarność z Szefem Państwa i gotowość do walki z ewentualnym najeźdźcą, ostudziło te zapały.
Powiedzmy bez ogródek: dla nas, i jako dla Polaków, i jako dla politycznych żołnierzy Tradycji, 9 maja nie jest i nie może być żadnym „Dniem Zwycięstwa”. Zupełnie niezależnie od tego akcydensu historyczno-ideologicznego, jakim był fakt, iż najpierw same Niemcy poddały się dobrowolnie szajce morderców i rasistowskich obłąkańców, a później ta sama banda rozniosła pożogę i zbrodnię na świat, rok 1945 to tragiczny finał owej rozpoczętej Wielką Wojną Białych Ludzi 1914-1918 zagłady i samozagłady Starej Europy – tego największego doczesnego cudu w dziejach cywilizowanej ludzkości – dobijanej pod koniec wojny i po jej zakończeniu przez bolszewicką barbarię na Wschodzie a przez demokratycznych nuworyszy zza Atlantyku na Zachodzie. Dlatego raczej zamknę oczy, aby nie widzieć tej hańby, że polski żołnierz będzie defilował w rocznicę tej pobiedy. Dlatego raczej zamknę oczy, aby nie widzieć tej hańby, że polski żołnierz będzie defilował w rocznicę tej pobiedy. I na pewno nie będę radował się – jak pewien notoryczny patriota PRL-u z PAX-owskiego chowu – tym, że w maju 1945 roku żołnierz LWP zatknął polską flagę na gmachu Reichstagu obok flagi radzieckiego „sojusznika”. Prędzej, zadumany nad przemijaniem postaci świata, szklaneczką calvadosu czy lampką armagnac’a wzniosę bezgłośny toast ku czci żołnierzy z francuskiego Legionu Charlemagne i ich kapelana – legitymistę, ks. Jeana de Mayol de Lupé, którzy jako ostatni stawiali w Berlinie opór bolszewicko-kałmuckiej dziczy, broniąc przecież tak naprawdę nie zbrodniarza w ząbek czesanego, lecz Sacra Europa. Jacek Bartyzel
Bronisław Komorowski w Moskwie otrzymał nowe dokumenty ws Katynia Prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew przekazał w sobotę p.o. prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu 67 tomów akt śledztwa, które w latach 1990-2004 w sprawie zbrodni katyńskiej prowadziła Główna Prokuratura Wojskowa Federacji Rosyjskiej. Miedwiediew oświadczył, że na jego polecenie kontynuowane będą czynności, mające na celu odtajnienie akt tego śledztwa. “Tak jak mówiłem w Krakowie, podejmę wysiłki, wydam polecenia dotyczące dalszego postępowania z materiałami sprawy katyńskiej, w tym aktami śledztwa nr 159″ – oznajmił gospodarz Kremla. Miedwiediew wręczył marszałkowi Sejmu pierwszy tom akt, a także wykaz materiałów znajdujących się w pozostałych 66 przekazywanych tomach. Umarzając w 2004 roku dochodzenie katyńskie, strona rosyjska utajniła 116 ze 183 tomów akt. Jawnych pozostało 67 tomów. Rosyjski prezydent podziękował Komorowskiemu za przyjazd do Moskwy na obchody 65. rocznicy zwycięstwa nad hitlerowskimi Niemcami. “Pragnę podziękować za to, że uczestniczy pan w obchodach naszego wspólnego zwycięstwa nad faszyzmem” – powiedział i dodał: “Różne wydarzenia poprzedziły tę wojnę, w tym wydarzenia w Katyniu”. Prezydent Rosji oświadczył też, że konkluzje ze śledztwa w sprawie katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem, w której zginął prezydent Lech Kaczyński, powinny być przedstawione jak najszerszej opinii publicznej. ”Poprzednio spotkaliśmy się w bardzo smutnych okolicznościach – w czasie pożegnania prezydenta Kaczyńskiego i innych polskich przyjaciół, którzy zginęli w katastrofie lotniczej” – przypomniał. “Naszym zadaniem jest doprowadzenie dochodzenia do końca. Jego konkluzje powinny być opublikowane, przedstawione jak najszerszej opinii publicznej” – powiedział.
Miedwiediew ocenił, że współpraca rządów i organów ochrony prawa naszych krajów przy wyjaśnianiu przyczyn katastrofy jest dobra.
Komorowski oświadczył, że ujawnienie prawdy o Katyniu może być dobrą podstawą do rozwoju stosunków polsko-rosyjskich. Podziękował też gospodarzowi Kremla za przekazane Polsce materiały dotyczące zbrodni katyńskiej. “Liczymy, że jest to początek prac, które pozwolą rozsupłać węzeł katyński” – powiedział. Wieczorem w ambasadzie RP w Moskwie Komorowski wręczy polskie odznaczenia państwowe obywatelom Rosji – specjalistom ze struktur Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych, Ministerstwa Zdrowia i Rozwoju Społecznego, Ministerstwa Transportu oraz Ministerstwa Spraw Wewnętrznych – którzy z największym zaangażowaniem uczestniczyli w działaniach, podjętych po katastrofie pod Smoleńskiem, zarówno na miejscu, jak i przy identyfikowaniu ofiar w Moskwie. Odznaczy także rosyjskich obywateli zasłużonych w ujawnieniu prawdy o zbrodni w Katyniu. Podczas tej uroczystości nastąpi również przekazanie godła RP, odnalezionego na miejscu katastrofy polskiego samolotu. W niedzielę marszałek Sejmu wraz z szefami państw i rządów ponad 30 krajów będzie uczestniczył w obchodach 65. rocznicy zakończenia II wojny światowej. Ich kulminacyjnym punktem będzie wielka defilada wojskowa na Placu Czerwonym w Moskwie z udziałem 70 żołnierzy Batalionu Reprezentacyjnego Wojska Polskiego. Podczas pobytu w Moskwie Komorowski spotka się także z kanclerz Niemiec Angelą Merkel oraz prezydentem Izraela Szimonem Peresem. Nieoficjalnie ze źródeł zbliżonych do dyplomatycznych wiadomo, że strona polska planuje, aby marszałek Sejmu w drodze powrotnej pojechał również do Smoleńska. Według nieoficjalnych źródeł, Komorowski wraz z delegacją pojechałby z Moskwy do Smoleńska samochodem. Niewykluczone, że powrót do kraju polskiej delegacji odbyłby się przez Mińsk – tych informacji nie potwierdzają na razie oficjalnie ani Kancelaria Sejmu, ani MSZ. Elwira Krzyżanowska i Jerzy Malczyk(PAP) Za: hoga.pl Ponieważ nadzieja jest matką głupich, żywimy nadzieję, iż owe dokumenty nie “zaginą”, jak to już bywało w praworządnej, cywilizowanej III RP. – admin Marucha
"Piąta osoba nie miała wpływu na katastrofę" GŁOS W KOKPICIE KILKANAŚCIE MINUT PRZED KATASTROFĄ Edmund Klich, szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych ujawnił w "Faktach po Faktach", że nie ma związku między wizytą piątej osoby w kokpicie prezydenckiego Tu-154 a przyczyną katastrofy. Klich poinformował też, że piąty głos pojawił się kilkanaście, a "nawet więcej" minut przed wypadkiem. - Głos jest już zidentyfikowany, ale nie mogę powiedzieć, kto to jest - dodał. Wczoraj byliśmy petentem, dziś jest już idealnie?
EDMUND KLICH ZMIENIŁ ZDANIE - TAK TWIERDZĄ ROSJANIE Pierwszy głośno grzmiał, że na własne życzenie postawiliśmy się w roli petenta i zdaliśmy na łaskę strony rosyjskiej. Edmund Klich powtarzał także, że po katastrofie Tu-154, w Rosji panował wielki chaos. Wystarczyły dwa tygodnie, by Szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych diametralnie zmienił zdanie. Teraz nie może się nachwalić Rosjan za organizację pracy i postępy w śledztwie. Przynajmniej tak twierdzą sami Rosjanie. Z dziennikarzami Klich nie rozmawia. Pod koniec kwietnia na głowę Edmunda Klicha posypały się gromy ze strony władz MON za ostrą krytykę resortu w
kontekście badań przyczyn katastrofy pod Smoleńskiem i atakowanie strony rosyjskiej. W rozmowie z reporterem TVN24 Klich mówił między innymi, że Polska występuje w całej sprawie w roli petenta, że Rosjanie mogą godzić się na nasze prośby, ale wcale nie muszą (na przykład na ujawnienie zapisów czarnych skrzynek) i że w Rosji śledztwo prowadzone jest nie w spokoju, a "w wielkim bałaganie".
"Wyraził uznanie dla organizacji pracy" Teraz jednak - jak informuje rosyjski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK) w oficjalnym komunikacie Klich: Nie musieliśmy być petentem Rosjan "ZMUSZANO MNIE DO WSPÓŁPRACY Z PROKURATURĄ" Jak przebiegały w Rosji prace ekspertów badających przyczyny katastrofy pod Smoleńskiem? Polski rząd co chwilę wygłasza nowe pochwały pod ich adresem, a szef naszej Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych Edmund Klich mówi o "zmuszaniu go do współpracy z prokuratorami", "braku jakiekolwiek pomocy ze strony rządu" i "chaosie panującym w Rosji". Jest też zdania, że jesteśmy petentem w tym śledztwie. - Tak nie musiało być - przekonuje. Zgodnie z obowiązującą ustawą "Prawo lotnicze" Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych jest komisją "niezależną i stałą", działającą "przy ministrze właściwym do spraw transportu" (art. 17). Prowadzi ona badania wypadków i incydentów lotniczych a "organy administracji publicznej i inne państwowe i samorządowe jednostki organizacyjne (...) są obowiązane do współdziałania z komisją i udzielania jej niezbędnej pomocy (art. 137).
Zmuszani do współpracy? Jak twierdzi jednak szef komisji Edmund Klich w Rosji o współdziałaniu i pomocy ze strony polskiej administracji nie było mowy. Klich, już po powrocie z Moskwy, ujawnił w rozmowie z reporterem TVN24, że w Rosji panował wielki bałagan, Nie mieliśmy żadnego wsparcia (w Rosji - red.). Na moją prośbę do ministra Bogdana Klicha, że nie mam jeszcze tłumacza, dostałem odpowiedź: "to co pan robi tam od trzech dni. To pan powinien go sobie załatwić". Dalej pan minister Klich powołując się na swoje rozporządzenie zmuszał mnie wprost do współpracy z polską prokuraturą. Edmund Klich jego ludzie pracować musieli na własny koszt, a on sam "był zmuszany przez ministra Bogdana Klicha (zbieżność nazwisk przypadkowa - red.) do współpracy z polskim prokuratorami". Z relacji szefa PKBWL wynika, że wojskowi "dokooptowani do cywilnej komisji" nie słuchali go i to on musiał wypełniać ich polecenia. - Nie mieliśmy żadnego wsparcia (w Rosji - red.). Na moją prośbę do ministra Bogdana Klicha, że nie mam jeszcze tłumacza, dostałem odpowiedź: "to co pan robi tam od trzech dni. To pan powinien go sobie załatwić". Dalej pan minister Klich powołując się na swoje rozporządzenie zmuszał mnie wprost do współpracy z polską prokuraturą. Kiedy mówiłem: panie ministrze, ja nie mogę współpracować z prokuraturą bo strona rosyjska ma do mnie pretensje, odpowiadał: "ja tego nie przyjmuję do wiadomości" - opowiada szef komisji.
Należało negocjować Edmund Klich nie pozostawia także suchej nitki na strategii, jaką nasza administracja przyjęła względem Rosjan. Szef komisji uważa, że w relacji ze stroną rosyjską pozostajemy dziś w kategorii petenta. Wszystko pod nadzorem Tuska "Ale ingerować nie może" GRAŚ: NIE OCENIAĆ PRAC KOMISJI, CZEKAĆ NA EFEKTY - Wszystko, co dotyczy prac nad śledztwem i działań rządu, objęte jest osobistym nadzorem Donalda Tuska. I to jest rzecz oczywista - podkreślał podczas konferencji po posiedzeniu rządu jego rzecznik Paweł Graś. Zaznaczył jednak, że "ze względu na charakter prawny" oczywistym jest również, że premier w śledztwo prokuratury ingerować nie będzie, bo nie może. - Donald Tusk nie może w żaden sposób obejmować nadzorem śledztwa, bo byłoby to złamanie prawa - wyjaśniał Graś. Rzecznik pytany przez dziennikarzy, czy na czele polsko-rosyjskiej komisji, która bada przyczyny katastrofy, nie powinien stanąć z naszej strony szef rządu, odparł: - W tej chwili nie ma potrzeby, żeby w te działania w jakikolwiek sposób ingerować. Administracja rządowa, pan premier, zrobią wszystko, żeby pomóc tym organom. Każda ingerencja rządu w proces badania byłaby bardzo źle odebrana.
Nagrali jak rozszyfrowują czarne skrzynki ROSYJSKA TELEWIZJA DOSTAŁA ZGODĘ NA NAGRANIE KILKU MINUT Jedna z rosyjskich telewizji nagrała jak polscy i rosyjscy eksperci rozszyfrowują w Moskwie zapisy z dwóch czarnych skrzynek. W procedurze udział bierze m.in. płk Zbigniew Rzepa. Zgodę na kilkuminutowe nagranie wyraził Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK). Warunek postawiony przez rosyjski MAK był jeden - ekipa nie mogła rejestrować dźwięku. Wcześniej pojawiła się informacja, że film, który trafił także do internetu, został nagrany przez rosyjską prokuraturę. Zaprzeczyła temu polska prokuratura wojskowa w rozmowie z TVN24. Na kilkuminutowym zapisie widać jak czterech ekspertów, w tym dwóch polskich, odczytuje zapisy z rejestratorów Tu-154. Widoczne są też oba rejestratory, które udało się znaleźć na miejscu katastrofy prezydenckiego samolotu.
Podczas odczytów w Moskwie obecny płk. Rzepa W czwartek podczas krótkiej konferencji prasowej płk. Zbigniew Rzepa relacjonował jak wyglądały odczyty w moskiewskim instytucie. - Czarne skrzynki, czyli zapisy parametrów lotu i dźwięku z kokpitu zostały znalezione na miejscu 10 kwietnia i od razu zostały zabezpieczone i oplombowane. Potem zgodnie z wolą strony rosyjskiej zostały przekazane do Moskwy - relacjonował Rzepa. Jak podkreślał, urządzenia natychmiast zostały poddane oględzinom. - Były zabrudzone i zabłocone, jedno było lekko uszkodzone z zewnątrz. Taśmom wewnątrz nic się nie stało - dodał. Podkreślił, że po oględzinach przeniesiono taśmy na nośnik komputerowy i wówczas odbyło się spisywanie rozmów w kokpicie. Rejestrator dźwięku zapisał ostatnie pół godziny lotu, a rejestrator parametrów przebieg całego lotu. Rzepa podkreślał, że do Moskwy został sprowadzony też jeden z polskich pilotów, który pomagał w identyfikacji głosów. Przyznał przy tym, że teraz eksperci próbują zsynchronizować w czasie nagrane rozmowy z parametrami lotu.
Pistolety znaleziono wszystkie. Część amunicji zginęła PO KATASTROFIE TU-154 Na miejscu katastrofy prezydenckiego samolotu Tu-154 już pierwszego dnia znaleziono dwa pistolety należące do funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu. W czasie kolejnych prac ekipom udało się odnaleźć kolejne pięć sztuk - oświadczył naczelny prokurator wojskowy płk Krzysztof Parulski. Dodał jednak, że część amunicji prawdopodobnie zginęła. - Część z pistoletów jest w dobrym stanie, ale są też takie, które zostały wydobyte z ziemi i są bardzo zniszczone - mówił Parulski.
Amunicja zginęła Wstępne zapisy z czarnych skrzynek za dwa tygodnie? KATASTROFA TU-154 W SMOLEŃSKU - Póki nie mamy wszystkich dowodów z Rosji, prokuratorzy nie ujawnią (całego-red.) zapisu czarnych skrzynek. Dopiero po ich analizie w Polsce, zostanie ewentualnie podjęta decyzja o ujawnieniu treści - oświadczył Prokurator Generalny Andrzej Seremet. Wcześniej jednak prokuratorzy chcą przedstawić wstępną analizę zapisu czarnych skrzynek, czyli stenogram. Według Seremeta może to się stać w ciągu dwóch tygodni.
O stanie czarnych skrzynek prokurator Rzepa Prokurator Parulski o ładunkach wybuchowych na pokładzie Jak mówił Seremet, zarówno polscy jak i rosyjscy śledczy pracują w ramach prawa międzynarodowego, Konwencji ze Strasburga z 1959 roku. Zgodnie z tym zarówno strona polska jak i rosyjska prowadzi dwa odrębne śledztwa ws. katastrofy. - Prokuratura polska wykonuje swoje czynności zwracając się do Rosji o pomoc prawną - tłumaczył Seremet. Jak dodał, zgodnie z Art. 4 konwencji prokuratorzy rosyjscy dopuścili do badania przedstawicieli ze strony polskiej. Zaznaczył jednak, że dopiero po tym jak strona rosyjska wykona wniosek o pomoc prawną od strony polskiej, to zebrane dowody zostaną przejęte we władztwo polskiej prokuratury. Mamy prawo sądzić, na podstawie wykonania trzeciego wniosku o pomoc prawną, że udostępnienie wstępnej analizy rejestratorów lotu ma szansę na realizację w perspektywie dwóch tygodni Prokurator Generalny Andrzej Seremet Podkreślił też, że dopiero wówczas, gdy treści z rejestratorów zostaną przekazane we władanie prokuratury polskiej i przejdą odpowiednie analizy, część zapisu będzie mogła być ujawniona. - Mamy prawo sądzić, na podstawie wykonania trzeciego wniosku o pomoc prawną, że udostępnienie wstępnej analizy rejestratorów lotu ma szansę na realizację w perspektywie dwóch tygodni - dodał Seremet. Kilka dni wcześniej Prokurator Generalny w rozmowie z tvn24.pl zapewniał, że już w czwartek poznamy wstępne zapisy rozmów pitów w kokpicie. - (...) Odczytamy i ujawnimy treści czarnych skrzynek. Nie będziemy utajniać niczego, co byłoby podstawą do jakichkolwiek podejrzeń - mówił wówczas prokurator Seremet
Dlaczego tak długo? Jak precyzował, Naczelny Prokurator Wojskowy płk Krzysztof Parulski obecnie czarne skrzynki są przedmiotem badań Międzypaństwowej Komisji Lotniczej. Dopiero, gdy rejestratory zostaną zwrócone rosyjskim prokuratorom, strona Polska wystąpi z odpowiednim wnioskiem i wówczas urządzenia będą mogły zostać przekazane stronie polskiej. Podkreśla przy tym, że w pierwszej kolejności strona Polska otrzyma wstępne analizy zapisów rozmów (stenogramy), a następnie dane, które z rejestratorów zostały zgrane na nośnik. W Polsce zapis ten zostanie poddany badaniu fonoskopijnemu. Parulski przyznaje przy tym, że na razie wciąż trudno powiedzieć, kiedy otrzymają całość zapisu dźwiękowego.
Polski pilot pomagał przy odczytach Zapisy dwóch czarnych skrzynek, które rejestrowały rozmowy pilotów z kontrolerami lotu i rozmowy wewnątrz kokpitu zostały przeanalizowane w Moskwie przez rosyjskich ekspertów i polskich prokuratorów wojskowych (przy udziale członków Komisji Wypadków Lotniczych - red.). Prokurator Zbigniew Rzepa, był jedną z dwóch osób, które ze strony polskiej wraz z ekspertami z Rosji był obecny przy odczycie zapisów z czarnych skrzynek w Moskwie. - Czarne skrzynki czyli zapisy parametrów lotu i dźwięku z kokpitu zostały znalezione na miejscu 10 kwietnia i od razu zostały zabezpieczone i oplombowane. Potem zgodnie z wolą strony rosyjskiej zostały przekazane do Moskwy - relacjonuje Rzepa. Jak podkreśla, urządzenia natychmiast zostały poddane oględzinom. - Były zabrudzone i zabłocone, jeden był lekko uszkodzony z zewnątrz. Taśmom wewnątrz nic się nie stało - dodał. Podkreślił, że po oględzinach przeniesiono taśmy na nośnik komputerowy i wówczas odbyło się spisywanie rozmów w kokpicie. Rejestrator dźwięku zapisał – ostatnie pół godziny lotu, a rejestrator parametrów - przebieg całego lotu. Rzepa podkreśla, że do Moskwy został sprowadzony też jeden z polskich pilotów, który pomagał w identyfikacji głosów. Przyznał przy tym, że teraz eksperci próbują zsynchronizować w czasie nagrane rozmowy z parametrami lotu.
Czarna skrzynka już w Polsce PRÓBA LĄDOWANIA BYŁA TYLKO JEDNA Próba lądowania była tylko jedna - oświadczyła szefowa rosyjskiej Międzyregionalnej Komisji Lotniczej, Tatiana Adodina. Jednoznacznie odrzuciła w ten sposób wcześniejsze doniesienia, że prezydencki Tu-154 podchodził do lądowanie trzy, lub nawet cztery razy. W czwartek do Polski trafiła jedna z trzech czarnych skrzynek samolotu. - Informacje o trzech lub czterech próbach są nieprawdziwe - jednoznacznie stwierdziła Adodina. Podkreśliła także, że nie należy ufać informacjom mediów, które powołują się na źródła zbliżone do śledczych. Oświadczyła także, że po zakończeniu prac komisja przedstawi swoje wyniki opinii publicznej.
"VIP-y nie naciskały, by lądować" PRZECIEKI Z ODCZYTÓW CZARNYCH SKRZYNEK Załoga prezydenckiego samolotu, który rozbił się pod Smoleńskiem, nie otrzymała polecenia od znajdujących się na pokładzie VIP-ów, by koniecznie lądować na lotnisku Siewiernyj - donosi "Komsomolska Prawda". Gazeta powołuje się na źródło "zbliżone do komisji śledczej". W sobotniej katastrofie zginęło 96 osób, w tym prezydent RP. - Nie znaleziono dotychczas żadnych śladów, które wskazywałyby, że ktoś z ważnych osób znajdujących się na pokładzie Tu-154 zażądał od pilota lądowania na lotnisku w Smoleńsku. Wstępny odczyt pokładowego rejestratora został już zakończony. Nie zarejestrował on przy rozmowach pilotów nacisku na nich - twierdzi informator gazety. Tę samą informację przekazuje też agencja Interfax. Źródło to podkreśla, że szczegółowa analiza czarnych skrzynek jest w toku. Wcześniej w mediach - szczególnie rosyjskich - kilkakrotnie pojawiała się informacja, że prezydent to Lech Kaczyński mógł kazać pilotom lądować na lotnisku w Smoleńsku, by nie spóźnić się na oficjalne uroczystości w Katyniu. Lotniska w białoruskim Mińsku oraz Moskwie odległe są o setki kilometrów, dojazd stamtąd musiałby zająć godziny.
"Warunki ekstremalne, mimo to ryzykowali" Tymczasem portal newsru.com donosi, że do katastrofy doszło z winy pilotów, ponieważ załoga nie wzięła pod uwagę właściwości Tu-154. - Załoga najwyraźniej nie uwzględniła specyfiki rosyjskiego samolotu - tę wersję eksperci mieli sporządzić po wstępnej analizie zapisów z czarnej skrzynki. - Załoga liniowca po wybraniu wariantu wyrównywania płaszczyzny, po nieudanej próbie podejścia w złych warunkach pogodowych, nie wzięła pod uwagę pewnych cech pilotowania Tu-154. Według eksperta powiązanego z komisją śledczą badającą przyczyny katastrofy, cechą tego typu samolotów jest to, że jeśli prędkość zniżania się jest większa niż 6 m/s, a samolot przy wyrównywaniu i przejściu w horyzontalną pozycję nadal opada. Według biura konstrukcyjnego "Tupolew" samolot Tu-154 traci wysokość szybciej niż inne samoloty.
To prezydent uspokajał załogę - Dziesiątki podróży, które odbyłem, ciągle oczami mojej wyobraźni widzę, jak to się zaczyna - wspomina podróże samolotem prezydenckim były minister w kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Michał Kamiński. Loty zagraniczne zbliżały wszystkich na pokładzie - polityków, dziennikarzy, ochronę i załogę. Samolot podzielony był na przedziały - m.in. salonik dla vip-ów, gdzie prezydencka para odpoczywała w czasie lotów, pomieszczenie dla najbliższych współpracowników, pasażerów czy załogi. Wcześniej byli to Michał Kamiński albo Adam Bielan. W ostatnich miesiącach Paweł Wypych i Władysław Stasiak. Można było swobodnie porozmawiać, zadać wszystkie pytania. Pan prezydent, pan premier żartowali wielokrotnie z dziennikarzami. Jan Dziedziczak, rzecznik premiera Jarosława Kaczyńskiego "Tutką" latał też Jan Dziedziczak, jako rzecznik rządu Jarosława Kaczyńskiego. Kilka dni po katastrofie w Smoleńsku, trudno mu wspominać wspólne loty. - Często wychodzili do dziennikarzy, to była taka swobodna rozmowa. Często początkowa jej faza była bez kamer, więc można było swobodnie porozmawiać, zadać wszystkie pytania. Pan prezydent, pan premier żartowali wielokrotnie z dziennikarzami - mówi Dziedziczak. A wystarczyło, że samolot Tu-154 oderwał się od ziemi i pasy zostały rozpięte - od razu zacierały się granice między funkcjonariuszami BOR-u i dziennikarzami, prezydentem a załogą. Samolot się lekko zepsuł. Piloci wyszli, zaczęli poprawiać coś tam przy turbinie, co wywołało konsternację wśród koreańczyków (...) Pewnie, że był strach, skoro ciągle się coś dzieje. B. premier Jan Krzysztof Bielecki
Niebezpieczna "tutka" Nie brakowało jednak też sytuacji niebezpiecznych. - Każdy lot samolotem łączy się z pewnym stopniem ryzyka. Ale funkcja prezydenta się łączy w tym zakresie z bardzo poważnym ryzykiem, ponieważ lata się bez przerwy - mówił na pokładzie prezydent Lech Kaczyński. To prezydent uspokajał załogę POLSKA I ŚWIAT - Dziesiątki podróży, które odbyłem, ciągle oczami mojej wyobraźni widzę, jak to się zaczyna - wspomina podróże samolotem prezydenckim były minister w kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Michał Kamiński. Loty zagraniczne zbliżały wszystkich na pokładzie - polityków, dziennikarzy, ochronę i załogę. Samolot podzielony był na przedziały - m.in. salonik dla vip-ów, gdzie prezydencka para odpoczywała w czasie lotów, pomieszczenie dla najbliższych współpracowników, pasażerów czy załogi. Wcześniej byli to Michał Kamiński albo Adam Bielan. W ostatnich miesiącach Paweł Wypych i Władysław Stasiak. Można było swobodnie porozmawiać, zadać wszystkie pytania. Pan prezydent, pan premier żartowali wielokrotnie z dziennikarzami. Jan Dziedziczak, rzecznik premiera Jarosława Kaczyńskiego "Tutką" latał też Jan Dziedziczak, jako rzecznik rządu Jarosław Kaczyńskiego. Kilka dni po katastrofie w Smoleńsku, trudno mu wspominać wspólne loty.- Często wychodzili do dziennikarzy, to była taka swobodna rozmowa. Często początkowa jej faza była bez kamer, więc można było swobodnie porozmawiać, zadać wszystkie pytania. Pan prezydent, pan premier żartowali wielokrotnie z dziennikarzami - mówi Dziedziczak. A wystarczyło, że samolot Tu-154 oderwał się od ziemi i pasy zostały rozpięte - od razu zacierały się granice między funkcjonariuszami BOR-u i dziennikarzami, prezydentem a załogą. Samolot się lekko zepsuł. Piloci wyszli, zaczęli poprawiać coś tam przy turbinie, co wywołało konsternację wśród koreańczyków (...) Pewnie, że był strach, skoro ciągle się coś dzieje. B. premier Jan Krzysztof Bielecki
Niebezpieczna "tutka" Nie brakowało jednak też sytuacji niebezpiecznych. - Każdy lot samolotem łączy się z pewnym stopniem ryzyka. Ale funkcja prezydenta się łączy w tym zakresie z bardzo poważnym ryzykiem, ponieważ lata się bez przerwy - mówił na pokładzie prezydent Lech Kaczyński. Jeden z takich trudnych momentów wspomina Jacek Czarnecki, korespondent wojenny Radia Zet. - Pamiętam szczególnie te lądowania w miejscach niebezpiecznych, bo takie się teraz przypominają - mówi, przypominając lądowanie w Kabulu w 2001 roku, gdy duży samolot, lądował na małym lotnisku. - Piloci krążyli nad tym lotniskiem ze dwa razy i raptem takie zejście bojowe. Szybko, twarde uderzenie na początek pasa. Bo wiedzieliśmy, że pas jest krótki - mówi.
Prezydent nie bał się niczego Najbliżsi współpracownicy prezydenta wspominali jednak, że Lech Kaczyński Tupolewa lubił. W kryzysowych sytuacjach to on uspokajał załogę. - Panie prezydencie, nie bał się pan podczas tego lądowania, dopiero co naprawiony samolot i takie dziwne lądowanie. On powiedział - nie, u nas tam prawie nie trzęsło. Poza tym ja tak naprawdę lubię ten samolot - relacjonuje dziennikarz TVN24 Leszek Jarosz. Problemy samolot prezydencki miał w wielu miejscach świata. W Mongolii przegrał walkę z 15 stopniowym mrozem. Potem miał kłopoty z lądowaniem w Korei Południowej. Tak jak 10 lat wcześniej, w tym samym samolocie w Korei problemy miał premier Jan Krzysztof Bielecki. - Samolot się lekko zepsuł. Piloci wyszli, zaczęli poprawiać coś tam przy turbinie, co wywołało konsternację wśród Koreańczyków (...) Pewnie, że był strach (podczas latania Tu-154 - przyp.). Skoro ciągle się coś dzieje - mówił Bielecki. Ale takiej tragedii nikt się nie spodziewał. TVN24 dotarła do ostatniej rozmowy załogi prezydenckiego Tu-154 z kontrolą lotów w Polsce. W katastrofie samolotu, który rozbił się w Smoleńsku zginęło 96 osób. W sobotę rządowy Tupolew PLF 101 z warszawskiego lotniska wystartował o godzinie 7.23. Cztery minuty później - dokładnie o 7:27 i 37 sekund - po starcie załoga prezydenckiego samolotu zgłasza się do kontroli zbliżania w Warszawie.
Rozmowa załogi z wieżą
PLF101: Dzień dobry, po starcie przecinamy 1200 stóp (wysokość lotu - red.).
Kontrola: PLF101 zbliżanie, zidentyfikowani wznoście do poziomu 210 (21 tys. stóp - red).
PLF101: Wznosimy do poziomu 210.
Kontrola: PLF101 skręć w prawo bezpośrednio na BAMSO (punkt orientacyjny - red.).
PLF101: W prawo bezpośredni na BAMSO, dziękujemy.
Kontrola: PLF101 skontaktujcie się z radarem na 134.925 (częstotliwość radia - red.), do miłego.
PLF101: 134.925 PLF101 dziękujemy, do miłego.
Tragedia pod Smoleńskiem Tak się pożegnali z kontrolą zbliżania z Warszawy. Dokładnie o godz. 8.56 prezydencki samolot rozbił się tuż przy lotnisku w Smoleńsku. W katastrofie zginęli wszyscy obecni na pokładzie. 96 osób, w tym prezydent Lech Kaczyński i jego żona Maria. Jeden z takich trudnych momentów wspomina Jacek Czarnecki, korespondent wojenny Radia Zet. - Pamiętam szczególnie te lądowania w miejscach niebezpiecznych, bo takie się teraz przypominają - mówi, przypominając lądowanie w Kabulu w 2001 roku, gdy duży samolot, lądował na małym lotnisku. - Piloci krążyli nad tym lotniskiem ze dwa razy i raptem takie zejście bojowe. Szybko, twarde uderzenie na początek pasa. Bo wiedzieliśmy, że pas jest krótki - mówi.
Prezydent nie bał się niczego Najbliżsi współpracownicy prezydenta wspominali jednak, że Lech Kaczyński Tupolewa lubił. W kryzysowych sytuacjach to on uspokajał załogę. - Panie prezydencie, nie bał się pan podczas tego lądowania, dopiero co naprawiony samolot i takie dziwne lądowanie. On powiedział - nie, u nas tam prawie nie trzęsło. Poza tym ja tak naprawdę lubię ten samolot - relacjonuje dziennikarz TVN24 Leszek Jarosz. Problemy samolot prezydencki miał w wielu miejscach świata. W Mongolii przegrał walkę z 15 stopniowym mrozem. Potem miał kłopoty z lądowaniem w Korei Południowej. Tak jak 10 lat wcześniej, w tym samym samolocie w Korei problemy miał premier Jan Krzysztof Bielecki. - Samolot się lekko zepsuł. Piloci wyszli, zaczęli poprawiać coś tam przy turbinie, co wywołało konsternację wśród Koreańczyków (...) Pewnie, że był strach (podczas latania Tu-154 - przyp.). Skoro ciągle się coś dzieje - mówił Bielecki. Ale takiej tragedii nikt się nie spodziewał.
Tragiczna sobota Obecna w Smoleńsku komisja techniczna z biura "Tupolewa", która bierze udział w badaniu wypadku lotniczego, stwierdziła, że warunki do lądowania Tu-154 były ekstremalne. Według ekspertów pilot był tego świadomy, ale z jakiegoś powodu postanowił zaryzykować i wylądować. Samolot Tu-154 z oficjalną delegacją Polski na pokładzie rozbił się niedaleko Smoleńska w sobotę rano. Na pokładzie znajdował się prezydent Lech Kaczyński i jego żona, a także wielu polityków wojskowych i duchownych. Katastrofa pochłonęła życie 96 osób. Według Adoniny wszystkie szczegóły śledztwa są precyzyjnie sprawdzane wraz z polską stroną.
Czarna skrzynka już w Polsce W czwartek po południu do Polski wróciła czarna skrzynka z samolotu rządowego, który rozbił się pod Smoleńskiem - potwierdził płk Jerzy Artymiak z Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Dodał, że skrzynka przyleciała na pokładzie samolotu Globemaster - tego samego, który przywiózł ciała 34 ofiar katastrofy. Wrócili też polscy eksperci z komisji badania wypadków lotniczych, współpracujący w czynnościach śledczych. Badania skrzynki mają się zacząć jeszcze w czwartek w Instytucie Technicznym Wojsk Lotniczych i potrwają kilka dni. Artymiak wyjaśnił, że zawartość tej skrzynki musi być przebadana w Polsce, bo jest to produkt polski i tylko u nas można ją odczytać. W badaniach będzie natomiast uczestniczył rosyjski członek komisji badającej wypadek. - To na razie jest dowód rzeczowy rosyjskiego śledztwa; w przyszłości strona polska, na podstawie umowy o pomocy prawnej, zwróci się formalnie o przekazanie tych dowodów - dodał Artymiak W sobotniej katastrofie rządowego Tu-154 w Smoleńsku zginęło 96 osób. Dotychczas udało się zidentyfikować 67 ciał. Trumny z ciałami ofiar, których tożsamość potwierdziły rodziny wróciły już do kraju.
"Materiałów wybuchowych na pokładzie nie było" Podczas specjalnej konferencji przedstawiciele prokuratury poinformowali także, że bliscy ofiar katastrofy prezydenckiego samolotu będą stroną postępowania i uzyskają prawo wglądu do jego akt. - Myślę, że jest to standardem - każda osoba, której dobro zostało naruszone, taki status ma, a kiedy taka osoba zmarła, to prawo uzyskują członkowie rodziny. To wynika wprost z Kodeksu postępowania karnego - powiedział naczelny prokurator wojskowy płk Krzysztof Parulski. Rejestrator dźwięku zapisał – ostatnie pół godziny lotu, a rejestrator parametrów - przebieg całego lotu. Do Moskwy został sprowadzony też jeden z polskich pilotów, który pomagał w identyfikacji głosów.Prokurator Zbigniew Rzepa Przedstawiciele prokuratury - pytani czy nie przyszedł moment, aby zacząć dementować najbardziej skrajne hipotezy, np. atak impulsem elektromagnetycznym, atak rakietowy, czy umieszczenie urządzenia blokującego stery, prokurator generalny Andrzej Seremet odparł, że "niektóre tezy mają w sobie taki stopień fantastyki, że rozsądni ludzie dementują je sami". - Ale gdyby dementować tezy nakładające się z hipotezami śledczymi, oznaczałoby to ujawnianie, jakim materiałem dysponują służby śledcze, a to jest niewskazane - zastrzegł zarazem. Płk Parulski ujawnił, że prokuratorzy rosyjscy badali, czy na pokładzie samolotu pozostały jakieś materiały wybuchowe. - Wstępnie wykluczono, by na pokładzie takich materiałów użyto - dodał.
Po co AWB? Parulski podkreślił, że pierwsze działania prokuratura wojskowa podjęła już w 1,5 godz. po tragedii. Nasze działania były wielotorowe, nakierowane także na zabezpieczenie interesów kraju - dodał. Powtórzył, że ze strony rosyjskiej "jest pełna otwartość i wola dotarcia do prawdy". - Przyszło mi pracować w Smoleńsku z fantastycznymi ludźmi. Nasi prokuratorzy, żandarmi, oficerowie ABW i inni sprawdzili się - oświadczył. Odnosząc się do pogłosek o włamaniach do mieszkań ofiar katastrofy krótko po niej, Parulski powiedział, że "może być taka sytuacja, że ABW - chcąc szybko pozyskać materiał porównawczy DNA do badań w celu identyfikacji zwłok - wchodziła do mieszkań, które nie mogły być udostępniane". - Myślę, że ABW działała w granicach prawa - dodał szef NPW. Dodał przy tym, że odnalezienie wszystkich sztuk broni przy takiej katastrofie to wielki sukces. Prokurator zaznacza przy tym, że na miejscu katastrofy widział rozsypane magazynki z amunicją, a część z nich prawdopodobnie "bezpowrotnie zginęła". Zaznacza przy tym, że nie jest w stanie absolutnie określić, ile sztuk amunicji udało się odnaleźć, ponieważ wszystko zabezpieczyła strona rosyjska.
Mogła eksplodować? Tłumaczy przy tym, że śledztwo prowadzone przez stronę rosyjską pozwoli dać także odpowiedź na pytanie, czy znajdująca się na pokładzie amunicja po katastrofie mogła eksplodować. Dodał przy tym, że miejsce katastrofy zostało przekopane na głębokość 1-1,20 m, i nie odnaleziono już żadnych szczątków samolotu Tu-154. Podczas czwartkowej konferencji Naczelny Prokurator Wojskowy płk Krzysztof Parulski oświadczył, że pierwsze zapisy z rozmów (stenogramy) mogą trafić do Polski w ciągu najbliższych dwóch tygodni. Badaniem katastrofy lotniczej w Smoleńsku zajmuje się Międzypaństwowy Komitet Lotniczy (MAK), którego przewodniczącą jest Tatiana Anodina. MAK został stworzony 30.12.1991 roku na podstawie "Międzyrządowego porozumienia w sprawie lotnictwa cywilnego i użytkowania przestrzeni powietrznej". Jest to organ wykonawczy dla 12 państw byłego ZSRR. Siedzibą MAK jest Moskwa. MAK przez wielu nazywany jest błędnie Międzypaństwową Komisją Lotniczą lub Międzynarodową Komisją Lotniczą.
"Kluczem dobro śledztwa" Na czele komisji ze strony Polski stoi szef MON Bogdan Klich, ale Graś podkreślał podczas konferencji, że to premier szefuje przecież "międzyresortowej komisji (zespołu ministrów), która została powołana w kilka godzin po tym, jak dotarła do nas informacja o katastrofie".- Kluczem jest dobro śledztwa, żeby przyczyny katastrofy zostały wyjaśnione i żeby na tych ludzi, którzy w komisjach pracują, nie wywierać nacisków ze strony administracji rządowej, ani ze strony mediów. Kluczem jest, żeby pojawiła się nie szczątkowa informacja, ale kompleksowa, taka, która będzie pełną analizą i pełnym zapisem tego, co stało się na pokładzie samolotu w ostatnich kilkunastu czy kilkudziesięciu minutach lotu i okoliczności, które temu tragicznemu wydarzeniu towarzyszyły - tłumaczył rzecznik rządu. Według Grasia dzisiaj na ocenę dotychczasowych działań polsko-rosyjskiej komisji jest jeszcze za wcześnie.- Zasady są jasne. Projekt raportu (o przyczynach katastrofy) przygotowuje strona rosyjska, a my mamy 60 dni na odpowiedź i to wszystko. Oni mogą te nasze uwagi uznać, albo nie - zaznacza. Według Klicha takiej sytuacji można było uniknąć. W punkcie 5.1 załącznika 13 do Konwencji Chicagowskiej (który to załącznik dotyczy kwestii "badania wypadków i incydentów lotniczych") mowa jest o tym, że wprawdzie badanie okoliczności wypadku prowadzi państwo, na którego terytorium miało miejsce zdarzenie ("i ponosi odpowiedzialność za prowadzenie takiego badania") to "może ono jednak przekazać, w całości lub w części, prowadzenie badania innemu państwu na podstawie dwustronnej umowy i ugody". Właśnie taką ugodę trzeba było wypracować - zdaniem Klicha - ze stroną rosyjską. - Ja wiem jaki jest tego wszystkiego cel i kto robi larum - dodaje szef PKBWL. - Ludzie, którzy są odpowiedzialni za tę katastrofę chcą zwalić wszystko na pilotów. A oni są tymi, którzy na końcu łańcucha zbierają błędy wszystkich. Błąd tkwi bowiem w systemie. Lotnictwo państwowe jest w permanentnym kryzysie - ocenia kategorycznie szef PKBWL. Jego zdaniem katastrofa CASY nie nauczyła tych, którzy mogli naprawić system, niczego. - Tamten wypadek, ale też wypadki Bryzy, Mi-24, Kanii to były wszystko wypadki systemowe. Nie naprawiono systemu po CASIE. Wprowadzono zalecenia, których wykonanie jest fikcją - podkreśla. - szef naszej komisji nie może nachwalić się Rosjan. Na roboczym spotkaniu Komisji technicznej MAC z komisją powołaną w Polsce miał powiedzieć, że "prace Komisji Technicznej prowadzone są zgodnie z międzynarodowymi standardami, które wyznacza załącznik 13. do Konwencji Chicagowskiej, co pozwala na niezależną i obiektywną pracę". - Pan Edmund Klich podkreślił, że Komitet Techniczny MAK pozostaje w ścisłej współpracy z polskim ekspertami i w krótkim czasie poczynił ogromną pracę. Wyraził również uznanie dla dobrej organizacji pracy, dającej polskim specjalistom możliwość, by w pełni uczestniczyć we wszystkich badaniach i mieć dostęp do wszelkich materiałów - czytamy w komunikacie MAK. Edmund Klich po powrocie z Rosji (wrócił we wtroek) nie chce rozmawiać z dziennikarzami. W czwartek o godzinie 17 ma stanąć przed sejmową komisją infrastruktury i przedstawić informację na temat katastrofy smoleńskiej To nie był ani zamach, ani usterek - Ja widziałem spis, który określa co do dziesiątej sekundy korespondencję i rozmowy. Tam jest jeszcze kilkadziesiąt nawiasów. Komendy niezrozumiałe, które jeszcze trzeba wyjaśnić, bo one mogą mieć wpływ na działanie załogi - mówił Edmund Klich, akredytowany przy rosyjskiej komisji badającej katastrofę w Smoleńsku. Jak sprecyzował, "słyszał i widział część skryptu". - Widziałem jedną kartkę bardzo istotną z punktu widzenia dalszych badań - oświadczył. Dopytywany, powiedział, że chodzi o "elementy tej piątej osoby".
Wiadomo, kto to jest Klich: Katastrofa 6 sekund po godz. 8.41 Do katastrofy prezydenckiego samolotu doszło 6 sekund po godz. 8.41 - poinformował na piątkowej konferencji prasowej Edmund Klich, akredytowany przy rosyjskiej komisji badającej katastrofę w Smoleńsku. Klich mówił też o fragmentach samolotu i rzeczach ofiar pozostawionych na miejscu wypadku. - Z punktu widzenia badania przyczyn katastrofy nie mają one znaczenia - podkreślił. Jak powiedział Klich, za zabezpieczenie miejsca katastrofy odpowiadają Rosjanie. - Myśmy nie mieli możliwości tego zabezpieczyć. Mieliśmy stanąć tyralierą? - pytał. Nie chciał jednak oceniać działań Rosjan. - To nie moja rola - uciął. Dopytywany przez dziennikarzy na jakiej podstawie wykluczono, że przyczyną katastrofy nie były problemy techniczne, ani zamach terrorystyczny, Klich odpowiedział: - Tzw. FDR (Flight Data Recorder - urządzenie rejestrujące parametry lotu) został odczytany w pełni. Został też w Polsce odczytany rejestrator ATM. To dwa źródła,które nie wskazują na to. Z rozmów w kabinie też nie wynika, by załoga była zaniepokojona jakimiś problemami technicznymi. Ale to było jedynie wstępny etap. Za wcześnie na jakieś hipotezy. Klich mówił też, że "wypadek w Smoleńsku jest skutkiem pewnych zaniedbań systemowych w lotnictwie wojskowym". - Były pewne zalecenia po katastrofie CASY. Ale okazało się, że albo to były złe zalecenia, albo zostały nieskutecznie wprowadzane - ocenił. Za mało prawdopodobne i niepożądane uznał ujawnienie zapisów rozmów zapisanych na czarnych skrzynkach. Przekonywał, że tych zapisów z zasady się nie udostępnia. - Nie wierzę w ujawnienie całości, byłby to precedens na skalę międzynarodową - powiedział Klich. Jego zdaniem ujawnienie rozmów spowodowałoby, że opinia publiczna skupiłaby się na utrwaleniu opinii, że za katastrofę odpowiadają "pilot-pogoda-technika", a nie przyczyny systemowe. Za pozostawieniem klauzuli tajności wobec części zapisów przemawia też fakt, że są tam prywatne rozmowy pilotów. Klich poinformował, że osoba ta została już zidentyfikowana. Jak powiedział, o tym, kto to jest, wiedział od samego początku. Dopytywany o szczegóły, odpowiedział: - Proszę o następne pytanie. Klich nie chciał również zdradzić, co ta osoba mówiła. - Ja muszę być wiarygodny w stosunku do strony rosyjskiej. To jest ujawnianie informacji, która może wiązać się z przyczyną i jest związana z badaniem - oświadczył. Jednak na pytanie, czy rzeczywiście może być jakiś związek wizyty tej piątej osoby w kokpicie z przyczyną katastrofy, odparł: - Myślę, że nie. Dlatego, że to było dużo wcześniej, jeszcze przed zdarzeniem. Na ile wcześniej? - Dokładnie nie pamiętam, ale na pewno to nie było bezpośrednio przed katastrofą.
Co powinno zostać ujawnione? (TVN24) Na czarne skrzynki poczekamy. Godzina katastrofy nieznana
ROSJANIE PRZEKAZALI PROKURATOROWI GENERALNEMU, CO USTALILI Nie wiadomo, kiedy poznamy zapis czarnych skrzynek Tu-154. Powód? Materiał na nich zebrany jest tak złej jakości, że trzeba przedłużyć badania - przyznał prokurator generalny Andrzej Seremet po wizycie w Moskwie. Dodał też, że nadal nie jest znana dokładna godzina katastrofy pod Smoleńskiem. Seremet zapewniał, że zależy mu na upublicznieniu zapisów z czarnych skrzynek prezydenckiego samolotu. Niestety nie stanie się to w najbliższym czasie, gdyż ich badanie znacznie się przeciągnie. Prokurator generalny nie wykluczył, że polska strona otrzyma oryginały czarnych skrzynek i stenogramy z ich zapisu dopiero za kilka miesięcy (prokurator - po analizie fonoskopijnej - podejmie decyzję co do ich ujawnienia). Seremet: Załoga nie zgłaszała problemówPod koniec kwietnia mówił, że stanie się to za dwa tygodnie, jednak po wizycie w Moskwie przyznał, że to niemożliwe. Powiedział natomiast, że jest szansa nie tylko na ujawnienie stenogramów tego, co zarejestrowały czarne skrzynki, ale także zapisów audio. Seremet nie chciał także ani potwierdzić, ani zaprzeczyć medialnym doniesieniom, że piąty głos nagrany w kokpicie samolotu należy do dyrektora protokołu dyplomatycznego Mariusza Kazany.
Kopie z przesłuchań w Polsce Przyznał natomiast, że nadal nie wiadomo, kiedy dokładnie doszło do katastrofy. - Nie zna jej strona rosyjska, a polska strona nie dysponuje konkretnymi dowodami, które pozwalałyby kategorycznie stwierdzić godzinę katastrofy - powiedział Seremet. Rosyjscy śledczy - jak przekazał Seremet - ustalili natomiast do tej pory, że żadne z urządzeń Tu-154 nie było uszkodzone do chwili zderzenia z ziemią, a załoga nie zgłaszała problemów technicznych, nie stwierdzono też, by na pokładzie samolotu użyto broni konwencjonalnej Seremet powiedział, że Rosjanie zapewnili, iż niezwłocznie przekażą Polsce ok. 500 kart dokumentów z prowadzonego przez siebie śledztwa. Do tej pory polscy prokuratorzy otrzymali m.in. 23 kopie protokołów przesłuchań świadków, w tym milicjantów ochraniających lotnisko i kierownictwo lotniska. Dotychczas przesłuchano ok. 80 świadków, kolejni będą przesłuchiwani w najbliższych dniach.
Ma być przejrzyście - Intencją strony rosyjskiej i polskiej jest dążenie do maksymalnej jawności śledztwa - podkreślił prokurator generalny. I dlatego w najbliższym czasie - jak zapowiedział Seremet - zawarte zostanie porozumienie między prokuraturami obu krajów, które pozwoli m.in. na przekazywanie materiałów śledztwa bez dotychczas stosowanych procedur formalnych, wynikających z przepisów umów międzynarodowych. Chodzi m.in. o możliwość przesyłania dokumentów drogą elektroniczną czy faksem. Seremet odnosząc się do współpracy między polskimi i rosyjskimi prokuratorami, powiedział, że badania przez komisje wyjaśniające okoliczności katastrofy odbywają się na podstawie konwencji chicagowskiej, a postępowanie i wymiana materiałów odbywa się w oparciu o kodeks karny i konwencję strasburską. Współpracę ma ułatwić szykowane porozumienie. Andrzej Seremet spotkał się w środę w Moskwie z prokuratorem generalnym Federacji Rosyjskiej Jurijem Czajką i szefem komitetu śledczego przy prokuraturze generalnej Aleksandrem Bastrykinem.
Kilkanaście minut Nieco później określił trochę dokładniej ten czas. Klich zdradził, że sam nie słyszał głosu piątej osoby, kiedy przesłuchiwał taśmę. - On (głos - red.) jest w tle i nie mogę powiedzieć, w którym momencie to było dokładnie - podkreślił. I dodał: - Według czasu na kartce, to było zdecydowanie przed wypadkiem. Myślę, że kilkanaście, a nawet więcej minut. Jak zaznaczył Klich, to, kiedy dowiemy się kim była ta osoba, "zależy od strony rosyjskiej". - Na pewno dowiemy się po zakończeniu badań, bo wtedy ja będę zwolniony z tej tajemnicy - stwierdził.
Nie wszystko powinno być jawne W sprawie tego, co powinno zostać ujawnione z zapisu rozmów, Klich stał na twardym stanowisku. - Według moich doświadczeń, całość nie będzie ujawniona. I nie powinna być ujawniona - podkreślił. Argumentem, jaki miał szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, był fakt, że "jest to pewien rodzaj podsłuchu".- Zawsze ujawnia się tę część, która jest potwierdzeniem dowodowym analizy - powiedział Klich.
Zamach? Nie. Usterka? Nie Klich zapewniał również, że jest stuprocentowa pewność, że przyczyną katastrofy nie była usterka. - Dlatego, że zapisy rejestratorów dotyczące techniki jasno określają, że nie było żadnych problemów z techniką - powiedział. I dodał: - Załoga takich problemów nie zgłaszała. Te dwie rzeczy dają wg Klicha pewność, że można wykluczyć usterkę, jako przyczynę katastrofy. Z równie dużą pewnością można wykluczyć zamach. Można to zrobić - według szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych - na podstawie badań na miejscu zdarzenia. Jak wyjaśniał, gdyby był to zamach, inny byłby m.in. rozrzut szczątków. - Ja znam przebieg lotu, to też wyklucza zamach - dodał.
Współpraca z Rosją Klich o współpracy z Rosjanami (TVN24) Klich odniósł się również krótko do współpracy z Rosjanami. Kilkanaście dni temu mówił on, że na własne życzenie postawiliśmy się w roli petenta i zdaliśmy na łaskę strony rosyjskiej. Dziś tłumaczył: - Ja byłem zawsze zadowolony (ze współpracy ze stroną rosyjską - red.) - podkreślił, po czym dodał, że to "było przekłamanie medialne". - Nigdy nie narzekałem na współpracę ze stroną rosyjską. Ja mówiłem o problemach, które wynikały z braku tłumaczy na początku. Ale to była strona polska, nie rosyjska - wyjaśniał. - Można powiedzieć, że w tej chwili jest wszystko dobrze - zakończył.
kj/tr