Prof. Legutko dla wPolityce.pl: II RP wyrosła z ducha zwycięstwa, zaś III RP z ducha obawy przed zwycięstwem Ogólnopolska awantura o Powstanie Styczniowe jest symptomatyczna dla umysłowego i psychicznego klimatu III RP. Nagle okazało się, że sto pięćdziesiąta rocznica jest problemem trudnym i że z tego powodu należy jej raczej nie obchodzić, a jeśli już, to z dystansem i nie nadto gorliwie. Jacyś radiowi mędrcy stwierdzili nawet, że uroczyste jej obchodzenie to przejaw mentalności pisowskiej, ale ta opinia akurat nie dziwi: takimi mędrcami Polska jest dzisiaj obficie usiana.Wszyscy wiemy, że II RP z wielkim hołdem podchodziła do Powstania, a żyjących kombatantów traktowano z najwyższą rewerencją. Narzuca się więc oczywiste pytanie:
dlaczego II RP mogła bez wahania i z tak wielką czcią świętować rocznicę styczniową, natomiast III RP, w tym jej najwyższe instytucje – nie. Moja odpowiedź jest prosta. Dlatego, że II RP wyrosła z ducha zwycięstwa, zaś III RP z ducha obawy przed zwycięstwem. Druga Rzeczpospolita nie wahała się świętować powstania i ludzi powstania, ponieważ w walce powstańców, choć przegranej, dostrzegała krok ku zwycięstwu, jakim była niepodległość Polski. Elity II RP dobrze rozpoznawały rozmaite słabości powstania, a jego wybuch oceniały różnie, również krytycznie. Dyskusja o sensowności powstania, a czczenie rocznicy to dwie różne rzeczy. Można się nie zgadzać z decyzjami władz powstańczych, lecz sam zryw, ofiary, bitwy, determinacja, poświęcenie, cierpienia, to wszystko należy już do dziedziny faktów tworzących polskie dziedzictwo. Ludzie II RP nie bali się, że klęska powstania będzie zaraźliwa i nie mieli obawy przed hasłem „gloria victis”, bo uważali się za zwycięzców, którym wielkie ofiary przeszłości utorowały drogę. A za zwycięzców uważać się mogli. To oni odtworzyli Niepodległą po stuleciu niewoli: przywrócili zbrojnie, a także politycznie Rzeczpospolitej Wilno, Grodno, część Śląska, Wielkopolskę, a także obronili Lwów. Wreszcie to oni pokonali zagrażających Polsce i Europie bolszewików. Na historię patrzyli jak na opowieść, która po wielu ofiarach i przelanej krwi kończy się dobrze. To prawda, że niepodległość trwała ledwie dwa dziesięciolecia, po których nastąpiła apokalipsa. Rzeczpospolita nie upadła jednak z tego powodu, że jej twórcy odnieśli dwadzieścia lat wcześniej sukces, i że czcili tych, którzy w jeszcze odleglejszej przeszłości ten ich sukces swoją krwią przelaną umożliwili. Zwycięstwo fundujące Drugą Rzeczpospolitą było jak najbardziej realne i stanowi powód do dumy równie wielki, jak jej upadek stanowić powinien przedmiot nieustającej refleksji, a upadek Pierwszej Rzeczpospolitej powód do nieustającego wstydu. Trzecia Rzeczpospolita nie powstała w atmosferze triumfu, ani nawet w klimacie lęku przed klęską, lecz w atmosferze obawy przed triumfem. Bardziej, niż agresji ze strony dogorywającego niedźwiedzia jej twórcy i architekci bali się, że w Polsce stanie się coś strasznego: że ogarnięci duchem triumfu Polacy będą wieszać komunistów, przymusowo chrzcić dzieci żydowskie, tarzać w smole i pierzu homoseksualistów. Bano się, że rzeczy potoczą się za daleko, za szybko, za triumfalistycznie. Bano się wolnych wyborów demokratycznych, partii politycznych zbyt szybko powstałych, przystąpienia do NATO, nie wybrania Jaruzelskiego na prezydenta, wypraszania wojsk sowieckich z polskiego terytorium, jasnego stawiania polskiego interesu narodowego. Bano się Wałęsy (tak, tak) oraz, oczywiście Kościoła. Najbardziej zaś bano się wszystkich, którzy się tych poprzednich rzeczy nie bali. Dlatego bano się Jana Olszewskiego, a szczególnie bano się Jarosława Kaczyńskiego, który sprawiał wrażenie, że w ogóle nie boi się tego, czego bać się należy. „Ja się boję” – to była i nadal jest nadzwyczaj modna fraza prawowitego produktu obywatelskiego III RP, a po wygłoszeniu tej frazy następuje tak dobrze nam znana lista straszydeł od ksenofobii do PiS-u. Polityka historyczna III RP polega właśnie na tym, by z przeszłych klęsk wyciągać jeden i ten sam wniosek: należy obawiać się zbyt dużych ambicji niepodległościowych i zbyt silnego pragnienia władania własnym losem. Nigdy przecież nie wiadomo, co z takich ambicji i pragnień może wyniknąć. Z tego powodu ortodoksi III RP nie lubią, na przykład, obchodów Powstania Warszawskiego. Z wielką wrogością przyjęli politykę Lecha Kaczyńskiego, prezydenta Warszawy a później Polski, wobec Powstania oraz utworzenie Muzeum. Obawiali się („boję się”), że kult Powstania odrodzi polski triumfalizm, polską megalomanię i wszystkie podobne okropności. Ostentacyjna niechęć do Powstania i Muzeum była porównywalna z tym, co dzisiaj obserwujemy w przypadku obchodów Powstania Styczniowego. I znowu – powtórzmy – nie chodzi w tej niechęci o samą ocenę racjonalności decyzji o Powstaniu – tu, tak jak w przypadku Powstania Styczniowego, będziemy się spierać do końca świata – ale o rodzaj emocjonalnej więzi z przeszłością i o stosunek do polskich marzeń. Według ortodoksów III RP ta emocjonalna więź powinna być słaba, zaś polskie marzenia mocno stonowane. Pragną oni, by w Polakach wywołać odpowiednią reakcję niczym u psa Pawłowa: gdy Polak posłyszy „Powstanie Styczniowe” lub „Powstanie Warszawskie”, to niech jego pierwszą, główną i naturalną reakcją będzie skrzywienie, zniecierpliwienie i irytacja, po której to reakcji padnie zawsze formuła „boję się”. Nawet gdy później znajdzie w sobie wystarczającą wielkoduszność, by swoją wypowiedź trochę złagodzić, to niech ma to wkorzenione, że te powstania nie były OK, że zawsze wzmiankę o nich należy opatrywać kąśliwą uwagą, iż Polacy są nieodpowiedzialnymi wariatami lubiącymi rzucać się z szablą na czołgi, a później masochistycznie rozpamiętują poniesione w ten sposób porażki, i że wreszcie trzeba coś z tym zgłupieniem narodowym zrobić. Najlepiej – powie następnie – zacząć od tego, by państwo oraz środowiska światłe systematycznie zbrzydzały Polakom wszelkie obchody rocznic powstańczych. A gdy już to skutecznie zrobią, to Polacy nie będą wariowali w sprawach dotyczących współczesnej Polski, lecz posłusznie podporządkują się temu, co wymyślili silniejsi i mądrzejsi. Niestety, ten sposób myślenia znalazł przychylne ucho w polskim społeczeństwie. Owe mądrości powtarzają dzisiaj miliony naszych rodaków, od zwykłych medialnych przygłupów przez subtelnych poetów po konstytucyjnych ministrów. A tak na koniec wypada zauważyć, że teza, iż „czczenie historycznych klęsk” prowadzi naród do życia w nierealnych fantazjach oraz odrywa go od rzeczywistości i współczesnych wyzwań jest tak ewidentnie fałszywa, że tylko silne polskie (anty-polskie?) kompleksy mogą tłumaczyć jej występowanie. Ktoś, kto – na przykład – powiedziałby, że zbytnie koncentrowanie się na zagładzie narodu przez Niemców podczas II wojny spycha Izrael na margines współczesności zostałby uznany – i słusznie – za człowieka niespełna rozumu. Ryszard Legutko
Kto mówił w imieniu rządu Kancelaria Premiera upoważniła resort Gowina do udziału w debacie nad związkami partnerskimi. Po piątkowym odrzuceniu przez Sejm ustawy wprowadzającej związki partnerskie mobilizują się zarówno przeciwnicy, jak i zwolennicy związków. Nie milkną też echa sporu premiera Donalda Tuska z ministrem sprawiedliwości Jarosławem Gowinem. Po sejmowym wystąpieniu Gowina, który uznał projekty za sprzeczne z konstytucją, głos zabrał Tusk. Stwierdził, że Gowin „wygłosił osobistą opinię, bo nie ma stanowiska rządu w tej sprawie". Według Ruchu Palikota w imieniu rządu wypowiedział się jednak Gowin, a nie Tusk. – Gowin mówił, że wypowiada się nie w imieniu rządu, ale jako minister sprawiedliwości. Tusk według mnie wystąpił wyłącznie w swoim imieniu albo jako szef partii apelujący do własnych posłów – mówi "Rz" Andrzej Rozenek, rzecznik RP. Jak dowiedziała się „Rz", o tym że nie będzie stanowiska rządu w tej sprawie, zdecydował Komitet Stały Rady Ministrów. Równocześnie Kancelaria Premiera upoważniła Ministerstwo Sprawiedliwości do zabierania głosu w debacie o związkach partnerskich. Wynika to z dokumentu, jaki poznała „Rz". To rozesłany do ministerstw porządek obrad wraz z informacją, który z resortów jest właściwy do zabrabnia głosu. W przypadku ustawy o związkach partnerskich czytamy: „Nie ma stanowiska rządu". A dalej, że głos zabierze „Przedstawiciel Ministerstwa Sprawiedliwości".
Tusk odcina się od Gowina ws. związków partnerskich Dlaczego w takim razie Tusk mówił, że Gowin wypowiada się we własnym imieniu, skoro KPRM wyznaczył jego resort do udziału w debacie? – Żeby było jasne i oczywiste, że to nie było stanowisko rządu – wyjaśnia „Rz" Paweł Graś, rzecznik rządu. – Debata była dzień wcześniej. Na głosowaniach są pytania do rządu. Skoro na sali jest premier, to on decyduje, czy i kto w imieniu rządu powinien zabierać głos. Poza tym to raczej Trybunał Konstytucyjny, a nie minister sprawiedliwości powinien stwierdzać, co jest zgodne z konstytucją – podkreśla Graś. Posłów, którzy sprzeciwili się ustawie, pochwalił Kościół. – Tym, którzy głosowali przeciwko projektom ustaw o związkach partnerskich, należy się wdzięczność i uznanie – mówił biskup warszawsko-praski Henryk Hoser w wywiadzie dla KAI. – To decyzja w obronie małżeństwa i rodziny – podkreślał sekretarz generalny episkopatu Polski bp. Wojciech Polak. Przeciwnego zdania są zwolennicy ustawy. Zachęcają internautów, którzy popierają związki partnerskie, do wysyłania e-maili do posłów PO, którzy głosowali za odrzuceniem projektu. Wczoraj pod Sejmem manifestowało 200 zwolenników związków. Michał Szułdrzyński
Gigantyczne premie w NFZ Urzędnikom warszawskiej centrali NFZ w myśl hasła PO „by żyło się lepiej”, zwłaszcza, gdy na premie dla nich wydano niemal 2 miliony złotych.Jak wynika z ustaleń reporterów „Faktu”, 280 urzędników NFZ otrzymało premie w wysokości średnio 6 tys. 428 złotych i 57 groszy. Łącznie na premie wydano 1,8 mln zł.
Co ciekawe, szefostwo NFZ zdaje się nie zważać na dramatyczną sytuację służby zdrowia i poza gigantycznymi premiami rozdaje także nagrody. Okazuje się, że w ubiegłym roku średnia nagroda dla pracownika NFZ sięgnęła 3 tys. zł. Reporterzy „Faktu” zauważają, że to 100 razy więcej niż dofinansowanie z NFZ do okularów dla dziecka z poważną wadą wzroku. W planie finansowym na 2012 rok na wynagrodzenia dla pracowników centrali NFZ przeznaczono 31,5 mln zł, w tym 1,8 mln zł przeznaczono na premie dla 280 pracowników, a 18 szczęśliwców otrzymało jeszcze nagrody w wysokości 55 tys. zł. Autor: pł
Prof. Wiesław Binienda o filmie National Geographic: przekaz chroni interes Rosji Film promuje obraz doskonałej współpracy polsko-rosyjskiej. Tymczasem wiemy z polskich uwag do Raportu MAK, że w tym śledztwie nie było żadnej współpracy między stroną polską a rosyjską. Wiadomo przecież, że w okresie prowadzenia śledztwa przez komisję MAK, polscy śledczy nie zostali dopuszczeni do prowadzenia badań, co było jawnym pogwałceniem Załącznika 13 - Producenci "Śmierci Prezydenta" świadomie rozpowszechnili rosyjską wersję wydarzeń, zabezpieczając przy tym interes obecnego rządu w Warszawie - pisze w felietonie dla WP.PL prof. Wiesław Binienda, z University of Akron, ekspert zaangażowany w wyjaśnianie przyczyn katastrofy smoleńskiej, specjalizujący się w inżynierii mechanicznej. Prof. Binienda twierdzi, że film na temat katastrofy smoleńskiej, wyemitowany 27 stycznia przez National Geographic, to wybiórczy przekaz, który w efekcie chroni interes Rosji. Wyemitowany przez National Geographic odcinek cyklu "Katastrofy w Przestworzach", zatytułowany "Śmierć Prezydenta" to zręcznie dobrany wybiórczy przekaz, starannie omijający wszystkie niewygodne fakty, który pod pozorem pokazania stanowiska obu stron, w rzeczywistości chroni interes Rosji i zabezpiecza stanowisko obecnego polskiego rządu, kosztem pilotów i dobrego imienia Polaków. Celem tego programu jest zakorzenienie w opinii publicznej uzgodnionej wersji wydarzeń i zdyskredytowanie wszystkich tych, którzy wskazują na oczywiste nieprawidłowości i jednoznaczne dowody zaprzeczające oficjalnie przyjętej wersji przyczyn katastrofy smoleńskiej. Program zawiera całą masę nieprawidłowych informacji. Również ich dobór jest wysoce tendencyjny. Przykładowo rozwodzenie się nad nieuprawnioną obecnością Dyrektora Protokołu Dyplomatycznego MSZ Mariusza Kazany w kokpicie i spekulowanie w sposób rażąco nieodpowiedzialny, jaki to nacisk jego wizyta mogła wywrzeć na kapitana Protasiuka, jest oburzającą manipulacją, szczególnie w kontekście całkowitego pominięcia nieuprawnionej obecności pułkownika Nikołaja Krasnokutskiego w wieży kontroli lotów oraz jego nacisku na kontrolera lotu, aby sprowadzać polskiego tupolewa do lądowania. Kolejny nierzetelny element przekazu to opowiadanie o pomyślnej współpracy przy odczytywaniu nagrania z kokpitu, bez zaznaczenia, że strona polska otrzymała jedynie kopię z nieczytelną końcówką nagrania. Tendencyjne jest również położenie nacisku na łamanie procedur przez polskich pilotów, na podstawie odczytu z kokpitu, przy jednoczesnym skwitowaniu odczytu z czarnych skrzynek, że jakoby wszystko działało prawidłowo. Film promuje obraz doskonałej współpracy polsko-rosyjskiej. Tymczasem wiemy z polskich uwag do Raportu MAK, że w tym śledztwie nie było żadnej współpracy między stroną polską a rosyjską. Wiadomo przecież, że w okresie prowadzenia śledztwa przez komisję MAK, polscy śledczy nie zostali dopuszczeni do prowadzenia badań, co było jawnym pogwałceniem Załącznika 13. Przecież uniemożliwiono polskim śledczym dostęp do oblotu miejsca zdarzenia, do bezpośrednich dowodów oraz do kluczowych badań. Natomiast raport Millera został sporządzony w oparciu o niekompletne, wewnętrznie sprzeczne i niewiarygodne dane zawarte w raporcie MAK lub informacje selektywnie dostarczone Polakom przez stronę rosyjską. Znamienne jest, że producenci odcinka o Smoleńsku pominęli Edmunda Klicha, który pełnił funkcję polskiego akredytowanego przedstawiciela przy komisji MAK. Jak wiadomo, zarówno taśmy Klicha, jak i jego własne wypowiedzi oraz SMS-y ujawnione przez ś.p. generała Sławomira Petelickiego, stanowią niezbity dowód na to, że wersja błędu pilota została narzucona z góry. Forsowanie od początku tezy o winie pilota uniemożliwiło rzetelne zbadanie innych potencjalnych wątków przyczyn tej katastrofy. Powstaje pytanie, dlaczego podjęto tak ryzykowną grę szerokiej promocji kolejnego raportu Burdenki, w świetle wszystkich skandalicznych nieprawidłowości związanych ze śledztwem smoleńskim. Producenci "Śmierci Prezydenta" świadomie rozpowszechnili rosyjską wersję wydarzeń, zabezpieczając przy tym interes obecnego rządu w Warszawie. W końcówce programu pojawia się stwierdzenie o osiągnięciu wspólnego celu. Jest to bardzo wymowne. (mb, db)
Gurtowski: Jak ukręcić łeb aferze? W ładzie współczesnych demokracji rynkowych natrafiamy na poważną lukę. Jest nią brak instytucji skutecznie przeciwdziałających patologiom elit. Klasyczne organa, pełniące funkcje kontroli społecznej: media i sądy, bywają często bezsilne wobec potężnych i wpływowych, a czasem instytucje te stają się wręcz narzędziem w rękach elit. Aby zilustrować ów problem bliżej, warto odwołać się do pewnej tradycji teoretycznej, popularnej w Stanach Zjednoczonych, w Polsce niemal nieobecnej. Do połowy XX w. przestępcę utożsamiano z ulicznym bandziorem. Przestępców kojarzono z niskim statusem społecznym, skłonnością do przemocy, ubóstwem i zaburzeniami psychicznymi. Taki obraz utrwalało doświadczenie potoczne. Zwykli obywatele, członkowie ich rodzin i sąsiedzi, najczęściej mieli osobistą styczność z różnymi formami przestępczości ulicznej: kradzieżą czy rozbojami. W mediach w sensacyjnym tonie opisywane były szczególnie drastyczne, rozpalające ludową wyobraźnię przypadki zbrodni. Podręcznikowym przykładem rozbieżności między medialnym obrazem pracy policji kryminalnej a faktami jest deklarowane przez badanych przeświadczenie o powszechności strzelanin w codziennej pracy stróżów prawa, podczas gdy tak naprawdę przeciętny amerykański policjant oddaje w całej karierze średnio jeden strzał. Taki wizerunek przestępczości nie ograniczał się wyłącznie do doświadczenia potocznego. Również badania socjologiczne, w tym prowadzone przez tzw. szkołę chicagowską, dostarczyły wyników potwierdzających korelacje między niskim statusem społecznym a przestępczością.
Rewolucja w kryminologii W grudniu 1939 r. Edwin Sutherland w ramach swojego prezydenckiego wystąpienia na zjeździe Amerykańskiego Towarzystwa Socjologicznego wygłosił referat pt. „White Collar Crime”, czym doprowadził do rewolucji w kryminologii. Skonceptualizowany przez Sutherlanda, dotychczas niewidoczny, rodzaj przestępczości miał się cechować następującymi atrybutami. Po pierwsze, wysokim statusem społecznym sprawcy. Po drugie, brakiem przemocy fizycznej. Po trzecie, wykorzystaniem oszustwa, manipulacji, zmowy. Po czwarte, korzyścią jako celem przestępstwa, najczęściej finansową. Po piąte, grupą lub instytucją jako ofiarą. Po szóste aspektem, iż ofiara nie jest świadoma swej roli oraz nie jest zdolna się odgryźć. Po siódme faktem, że ofiary mają większy interes w sankcjonowaniu naprawczym, a nie represyjnym. Ostatnia cecha nawiązuje do klasycznego w socjologii podziału Emila Durkheima, który wyróżnił sankcje represyjne, które występują w przypadku ukarania mordercy, oraz naprawcze, mające zastosowanie np. w przypadku oszustwa. Zabójstwo jest działaniem, którego konsekwencje są nieodwracalne, stąd sankcją właściwą są represje wobec sprawcy. Natomiast funkcją sankcji naprawczych jest zadośćuczynienie za krzywdy poprzez dążenie do przywrócenia stanu sprzed przestępstwa. W ten sposób możliwe jest odtworzenie ładu, społecznej równowagi, której obowiązywanie naruszyło przestępstwo. Ofiary przestępczości białych kołnierzyków, np. naciągnięci przez piramidę finansową, mają większy interes w odzyskaniu powierzonych oszustom pieniędzy niż w osadzeniu sprawców w więzieniu. Sutherland podkreślał wyjątkową i nieoczywistą szkodliwość społeczną „biało-kołnierzykowej” przestępczości. Po pierwsze, straty miały charakter materialny. „Koszt finansowy przestępczości białych kołnierzyków jest prawdopodobnie kilkukrotnie wyższy niż koszt finansowy wszystkich przestępstw zwyczajowo ujmowanych jako »problem przestępczości«”.Po drugie, niemniej ważny był związany z naprawczym wymiarem sankcji aspekt dezintegracyjny. „Straty finansowe powodowane przez przestępczość białych kołnierzyków, jak wielkie by były, są mniej istotne niż erozja więzi społecznych. Przestępstwa białych kołnierzyków nadużywają zaufania, przez co wywołują podejrzliwość, co obniża społeczne morale i wywołuje dezorganizację społeczną na wielką skalę. Inne przestępstwa wywierają względnie mniejszy wpływ na instytucje i organizację społeczną”. Współczesne badania opracowywane np. przez Association of Certified Fraud Examiners potwierdzają intuicje Sutherlanda.
Poza zasięgiem Temidy Amerykański badacz szczególnie mocno podkreślił problem nieskuteczności sądownictwa i organów ścigania względem przestępców w białych kołnierzykach. Z czego ona wynika? Po pierwsze, przestępstwa uliczne zwykle mają jednoznacznie negatywny charakter, najczęściej nie ma problemu ze zrozumieniem szkodliwości i naganności moralnej kradzieży czy gwałtu. W przypadku przestępstw biało-kołnierzykowych, jak np. zmowa cenowa, bywa, że ich kryminalny charakter nie jest oczywisty, często trudno odróżnić je od akceptowanej praktyki biznesowej czy politycznej. Po drugie, przestępcy o wysokim statusie społecznym zwykle są szanowanymi obywatelami, elitą społeczeństwa, stąd psychicznie trudno jest uznać ich za przestępców, zestawić ich ze zwykłymi bandziorami, od których widocznie się różnią. Po trzecie, funkcjonariusze instytucji wymiaru sprawiedliwości i przestępcy w białych kołnierzykach są członkami tej samej warstwy społecznej, mają ten sam habitus, co wywołuje mimowolne i podświadome poczucie solidarności środowiskowej. Po czwarte, przestępcy w białych kołnierzykach potrafią sprawnie działać w warunkach obowiązującego ładu instytucjonalnego, umiejętnie działać w obrębie litery prawa i na granicy prawa. W tym kontekście Sutherland stwierdza obrazowo: „Utalentowani przestępcy uliczni stają się profesjonalnymi kryminalistami. Utalentowani przestępcy w białych kołnierzykach zostają prawnikami”. Po piąte, przestępcy o wysokim statusie społecznym zwykle mają zasoby wystarczające do tego, by nieformalnie oddziaływać na instytucje wymiaru sprawiedliwości. W grę może wchodzić tu klasyczne korumpowanie urzędnika, ale można też wykorzystać powiązania środowiskowe czy towarzyskie w celu wywarcia pożądanego nacisku albo przekazania „grzecznej prośby”. Przykładem tej ostatniej sytuacji może być telefon osoby podającej się za asystenta szefa kancelarii premiera do prezesa sądu z pytaniem, czy sprawą zajmą się „zaufane osoby”. Z tych powodów zdaniem Sutherlanda instytucje tradycyjnie walczące z przestępczością są nieskuteczne w zwalczaniu przestępczości białych kołnierzyków. I znów, późniejsze badania prowadzone w ramach programu badawczego „Yale White Collar Crime Studies” te tezy potwierdziły.
Cztery procenty sprawiedliwości Pierwszy renesans zainteresowania problematyką przestępczości białych kołnierzyków nastąpił po aferze Watergate. Kenneth Mann, w ramach wspomnianego programu badawczego Uniwersytetu Yale, przeprowadził analizę porównawczą postępowań sądowych dotyczących przestępstw klasycznych i biało-kołnierzykowych. Mann w trybie obserwacji uczestniczącej brał udział w procesach sądowych. Spośród wielu ciekawych różnic kluczowa z nich dotyczy roli obrońcy. W sprawach poświęconych przestępczości ulicznej, jej okoliczności najczęściej są dobrze rozpoznane, kryteria dookreślone, a zadaniem adwokata jest podważenie odpowiedzialności oskarżonego, względnie udowodnienie okoliczności łagodzących. Natomiast w przypadku przestępstw białych kołnierzyków obrońca pełni rolę aktywnego brokera informacji. Rekonstrukcja stanu faktycznego jest najczęściej w tych przypadkach niepełna, zaś kryteria penalizacji czynów są w istotnym zakresie uznaniowe. Dlatego też w tych sprawach adwokat bierze czynną rolę w określeniu definicji sytuacji, jest w stanie przekonywać skład orzekający, że nie mają oni do czynienia z przestępstwem, a ze „zwykłym nieporozumieniem” lub z „normalną praktyką biznesową”. Susan Shapiro przebadała to, jak często przestępcy w białych kołnierzykach zostają osądzeni w postępowaniach karnych. Aby wyniki jej badania zrozumieć lepiej, musimy przybliżyć model struktury przestępczości. Ogół przestępstw faktycznie popełnionych to tzw. przestępczość rzeczywista, zwana także „czarną liczbą przestępstw”. Nie jest ona znana, gdyż najczęściej przestępcy swoje czyny ukrywają. Skalę różnych rodzajów przestępstw w różnym stopniu trafności można oszacowywać, łatwo szacuje się statystykę kradzieży samochodów, trudniej korupcję czy oszustwa. Przestępczość ujawniona to taka, która została wykryta. Jednakże nie ma pewności, czy ujawnione tu przypadki w wystarczającym stopniu spełniają znamiona przestępstwa, czyli w jej ramach uwzględnione są także czyny niebędące przestępstwami. Przestępczość stwierdzona obejmuje przestępstwa potwierdzone w trybie postępowania przygotowawczego. Natomiast przestępstwa osądzone to takie, które zostały potwierdzone przez postępowanie sądowe. Gdyby przedstawić to w formie graficznej, każdy kolejny zbiór odpowiadający wymienionym kategoriom przestępczości zawierałby się w poprzednim. Nie wszystkie przestępstwa zostają ujawnione, spośród nich tylko część zostaje potwierdzona, a nawet te nie zawsze zostają osądzone. Jaki odsetek przestępców w białych kołnierzykach zostaje skazany przez sąd? Shapiro, badając próbę niemal dwóch tysięcy amerykańskich przypadków, ustaliła, że odsetek ten wynosi 4 proc.!
Fatalne skutki bezkarności Drugi renesans zainteresowania przestępczością białych kołnierzyków miał miejsce w Stanach Zjednoczonych na fali dyskusji wokół głośnej afery Enronu. Do wzrostu popularności tej tematyki przyczyniły się także badania nad nadużyciami finansowymi związanymi z globalnym kryzysem finansowym z roku 2008. Już Sutherland zwracał uwagę, że w praktyce przestępstwa białych kołnierzyków wymagają współpracy wielu osób. Współcześnie piszący o Enronie Sridhar Ramamoorti ujął to samo bardziej obrazowo: „Przeprowadzanie poważnych nadużyć to sport drużynowy”. Trudno znaleźć przekręt gospodarczy, w którym nie byłoby współudziału przestępców w białych kołnierzykach. Nawet pozornie typowo gangsterskie, a nie mafijne, przedsięwzięcia aferowe, takie jak afera Kolmeru czy afera winiarska w Łodzi, wymagały współudziału urzędników państwowych lub prawników. Zwróćmy uwagę, że im głośniejszy był przekręt, tym wyższy był status społeczny osób w niego zaangażowanych. Jak mantra w reportażach śledczych demaskujących afery pojawia się stwierdzenie: „W sprawie przewijają się nazwiska osób z pierwszych stron gazet”. John B. Thompson, autor opracowania „Skandal polityczny”, które wbrew sugestiom tytułu poświęcone jest także nadużyciom finansowym, stwierdził, że afery są najbardziej szkodliwe społecznie właśnie wtedy, gdy nie zostają symbolicznie i rytualnie osądzone. Sam fakt pojawienia się w dyskursie publicznym informacji o złamaniu ważnej normy jest demoralizujący dla zbiorowości. Zaś informacja o bezkarności winnych demoralizuje podwójnie. Zdaniem Thompsona powstrzymanie negatywnego społecznie efektu afery wymaga pewnego rodzaju spektaklu, w którym nie tylko w sposób czytelny dla opinii publicznej udowodni się winę i ukarze przestępców. Potrzebny jest także jasny, symboliczny komunikat o wdrożeniu działań naprawczych, co zgodne jest ze wspomnianą logiką sankcji Durkheima. Opinia publiczna musi zdaniem Thompsona usłyszeć, że nie tylko ukarano winnych, ale także usunięto luki, które przestępstwo uczyniły możliwym, że wdrożono zabezpieczenia utrudniające podejmowanie niecnych działań w przyszłości. Czyli dobrze usankcjonowana afera to taka, którą wieńczą także działania reformatorskie. W polskim dyskursie prasowym od lat przewija się teza o bezkarności aferzystów. Za pomocą jakich działań i zabiegów aferzyści mogą neutralizować instytucje kontroli społecznej? Nasze zainteresowanie ograniczmy do dwóch najważniejszych instytucji kontroli społecznej: do mediów i sądów.
Metody dezinformacji Wyciszenie czy dezawuowanie afery sprowadza się do pewnych przedsięwzięć manipulacyjnych. Jedną z najważniejszych czynności w grze o definicję sytuacji w przypadku afery jest nadanie jej nazwy. Zwróćmy uwagę, co komunikuje i co imputuje zwrot „afera Rywina”. Nazwa afery, podobnie jak pojęcia w języku w ogóle, pełni funkcję symbolu redukującego złożoność. Całokształt rozłożonych w czasie działań wielu osób składających się na przedsięwzięcie aferowe zostaje ujęty w dwóch słowach: „afera Rywina”. Kto zaprojektował aferę? Kto ją zorganizował? Kto pomagał? Kto był jej beneficjentem? Czyje zaniechania dopomogły aferze? W kogo afera była wymierzona, id est – czyim kosztem miano się obłowić? Kto jest winny? W tym przykładzie jakakolwiek próba odpowiedzi na te i inne pytania rozpocząć się musi od świadomego lub – częściej – nieświadomego skupienia uwagi naszego umysłu na haśle „afera Rywina”. W tym kontekście nie dziwi to, dlaczego walka o identyfikację tzw. grupy trzymającej władzę i o włączenie jej w zakres postępowania była tak dynamiczna. Umiejętne nadanie aferze nazwy to pierwszy krok do wyznaczenia obowiązującego schematu jej interpretacji. Na poziomie nieco ogólniejszym techniką zarządzania wiedzą o aferze jest tzw. przeciek kontrolowany. Dzięki niemu można skupić uwagę opinii publicznej i śledczych na tych wątkach, które są dla aferzystów bezpieczne lub wygodne, które w najmniejszym stopniu zagrażają ich interesom. Pojawienie się w sprawie nazwiska z pierwszych stron gazet, nawet jeśli działania nosiciela nazwiska nie miały dla afery żadnego istotnego znaczenia, skutecznie odwróci uwagę audytorium. Może także wystraszyć niezależnych prokuratorów i onieśmielić niezawisłych sędziów. Między innymi dlatego doświadczeni aferzyści starają się podpinać swoje przedsięwzięcia pod znane osoby. Jedną z najciekawszych technik manipulacyjnych, przydatną w dezawuowaniu afery, jest tzw. dezinformacja apagogiczna. Polega ona na tym, że upublicznia się pewną informację prawdziwą w taki sposób, że wydaje się ona nieprawdziwa. Na poziomie odbioru potocznego ludzie najczęściej nie odróżniają wiarygodności informacji od wiarygodności źródła informacji. Oczywiste jest, że uznawane za wiarygodne źródło informacji może podać wiadomość fałszywą oraz że źródło uznawane za niewiarygodne może podać wiadomość prawdziwą. Chcąc w kontrolowany sposób wpuścić do obiegu publicznego prawdziwą informację, która ma się wydawać niewiarygodna, można ją wsadzić w usta komuś skompromitowanemu lub łatwo kompromitowalnemu. Prawdopodobnie taka sytuacja miała miejsce w aferze InterCommerce. Nagłośniona przez „kontrowersyjnego” polityka wiadomość o „talibach w Klewkach” skutecznie utrudniła poważną komunikację na jej temat. Jak ustaliła w trybie dziennikarskiego śledztwa Maria Wiernikowska, pojawiające się w mediach absurdalne informacje o kluczowym dla sprawy „InterCommerce” informatorze Bogdanie Gasińskim, o tym, że miał on w swoim kalendarzu numer telefonu do Osamy bin Ladena, były prawdopodobnie obliczone na skompromitowanie przekazów prawdziwych.
W sądzie, czyli na własnym boisku Poza obszarem medialnym aferę rozgrywa się także na polu sądowym. Ewentualność, gdy osądzenie afery odwleka się z powodu uczynienia sędziego „ministrą”, należy zarezerwować wyłącznie do przekrętów o znaczeniu krytycznym. Częściej obrońcy aferzystów stosują chwyty inne. Dane postępowanie sądowe zgodnie z logiką „ekonomiki procesowej” prowadzi się w sądzie, którego położenie geograficznie odpowiada miejscu popełnienia czynów, tak aby oskarżeni i świadkowie mieli do sądu bliżej. Problem powstaje w sytuacji, gdy sądzone są przypadki, na które składało się wiele działań rozproszonych geograficznie po całym kraju i za granicą. Wtedy ciężar prowadzenia sprawy przekazuje się do jednego z sądów stołecznych, przez środowisko prawnicze nazywanego „ściekówką”, gdzie spływa wiele skomplikowanych spraw aferalnych i gdzie szanse na ślimaczenie się postępowania – i w efekcie jego przedawnienia – są wyjątkowo duże. Gra na przedawnienie się zarzutów była jedną z bardziej skutecznych technik procesowych w aferach gospodarczych w Polsce. Prostym sposobem przeciągania postępowania było wnoszenie o dowód z zeznań świadków, którzy mieszkali w odległych miejscach kraju, a najlepiej za granicą. Wystarczyło, że ktoś z oskarżonych lub świadków nie mógł się zjawić, i już to mogło być powodem do przesunięcia terminów. Sądzeni przestępcy w białych kołnierzykach w przeciwieństwie do przestępców ulicznych grają na własnym boisku. Klasyczni złoczyńcy potrzebowali adwokata, gdyż sami nie mieli kompetencji kulturowych, aby komunikować się z sądem. Niezawisłość sędziowska podobnie jak nieprzemakalność tkaniny ma swoje ograniczenia. Tkanina, użyta do namiotu czy płaszcza przeciwdeszczowego, zachowuje swoje właściwości tylko do pewnego określonego progu ciśnienia słupa wody. Podobnie niezawisłość sędziego działa również do momentu, gdy ciśnienie nie osiągnie punktu krytycznego.
Potrzebne nowe instytucje Sutherland i jego kontynuatorzy postulowali opracowywanie rozwiązań swoistych, wyspecjalizowanych w sankcjonowaniu przestępstw biało-kołnierzykowych. Skoro sądy karne nie są skuteczne w przypadku przestępstw elit, być może warto powołać lub wykorzystać istniejącą już inną instytucję. Sutherland wskazywał na urzędy kontrolne, w tym antymonopolowe i antytrustowe. Z dzisiejszej perspektywy jako właściwe wskazać można służby specjalne strzegące bezpieczeństwa gospodarczego państwa. Poza wymogami Konwencji Narodów Zjednoczonych Przeciwko Korupcji z 2003 r., intencją implicite przyświecającą utworzeniu Centralnego Biura Antykorupcyjnego była wola walki z korupcją elit. W związku z postępowaniami przeciwko aferom gospodarczym w Polsce sygnalizowano potrzebę powoływania wyspecjalizowanych składów orzekających. Być może pomocne byłoby także utworzenie w Polsce instytucji sędziego śledczego, która sprawdziła się w przypadku walki z mafią włoską. Maciej Gurtowski
Wasserman pozwie autorów "Śmierci prezydenta"? Tak nieuczciwie i skrajnie niesprawiedliwe sformułowane tezy w filmie "Śmierć prezydenta" National Geographic świadczą o tym, że nie ma dobrej woli po stronie autorów. Wydaje mi się, że tutaj odpowiednim miejscem byłby sąd i kwestia naruszenia dóbr osobistych - mówiła na antenie RMF FM Małgorzata Wassermann, córka posła PiS, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Film "Śmierć prezydenta" został stworzony przez Alexa Bystrama i Eda Sayera w ramach serii National Geographic "Katastrofy w przestworzach". Film opisuje katastrofę smoleńską, do której doszło 10 kwietnia 2010 roku. Fabułę oparto na informacjach zawartych w raporcie rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK) oraz na raporcie komisji Millera.
"W tym filmie kłamano" - Jestem zdruzgotana tym filmem. Nie tylko tym, co autorzy pokazali, jeżeli chodzi o stronę rosyjską, ale przede wszystkim tym, że Polacy uczestniczyli w takim przedsięwzięciu, że przyłożyli rękę (nie tylko w raporcie, ale swoimi wypowiedziami) do kompromitacji państwa polskiego; do pokazywania nieprawdziwego obrazu. Mówiąc wprost - kłamali w tym filmie. Proszę zwrócić uwagę, jaki jest wydźwięk filmu. Po pierwsze: bardzo dobra współpraca polsko-rosyjska, po drugie: zatroskany kapitan Protasiuk, który w zasadzie wie, że straci pracę, jeśli nie wyląduje w tych warunkach, sugestie o tym, jakoby poprzedni pilot, który był w Gruzji, stracił pracę... - mówiła Wasserman. W jej ocenie konkluzja filmu jest taka, że do katastrofy smoleńskiej doprowadziła "brawura po stronie polskiej i nacisk osób, które były w samolocie".
- W filmie naruszono dobra osobiste Polski jako kraju, naruszono dobra osobiste zmarłego prezydenta i osób, które były w tym samolocie - podkreśliła Wasserman.
"To jest zdrada własnego kraju" Zdaniem córki Zbigniewa Wassermana film "Śmierć prezydenta" jest przede wszystkim jest "skrajnie nieuczciwy". - Gdyby on był uczciwy, to byłyby wypowiedzi wielu stron, a nie tylko strony rosyjskiej. To rosyjski punkt widzenia został przyjęty, jako prawda obowiązująca. I do tego są wypowiedzi polskich członków komisji, którzy tak naprawdę autoryzują ten scenariusz. To jest wyjątkowo nieuczciwe, to jest zdrada własnego kraju - zaznaczyła. Wasserman pytana, czy planuje pozwać autorów filmu powiedziała, że rozważy tą kwestię. - Myślę, że będziemy na ten temat rozmawiać i jeśli będzie takie stanowisko większości, to ja jestem absolutnie za tym. Naruszono dobra osobiste zmarłego prezydenta i osób, które były w tym samolocie. Niestety, one nie mogą dochodzić swoich praw, ale my żyjący mamy takie prawo i obowiązek. Myślę, że będziemy na ten temat rozmawiać - powiedziała. RMF FM
Wielki dysonans III RP Pamiętacie premiera Tuska, jak w 2011 roku zapowiadał w Wilnie, że zadba o Polaków mieszkających na Litwie, że sprawa ustawy oświatowej dyskryminującej polską młodzież zostanie wyjaśniona? - „Jesteście od lat, od dziesiątek lat, a można nawet powiedzieć od setek lat, największym darem dla polskości, będąc wiernymi polskiemu językowi, polskiej tradycji, polskim obyczajom, niezależnie od tego, jakie burze nad waszymi domami, waszymi głowami się przetaczały”- tak pięknie wtedy mówił premier. I tak jest ze wszystkim u Donalda Tuska. W zasadzie mógłby swobodnie powiedzieć, że bierze pełną odpowiedzialność za to, że asteroid pędzący podobno do Ziemi na pewno nie uderzy około 15 lutego br. w nasz „sfrustrowany” glob. Biorąc pod uwagę wiarygodność premiera z PO, dopiero zasiałby totalny chaos na całym świecie. Oczami wyobraźni można zobaczyć te paniczne wystąpienia Baracka Obamy i Angeli Merkel. Byłby to jednak, z drugiej strony, jakiś fajny sposób Tuska na to, by w końcu zaznaczyć swój realny wpływ na losy Europy i świata. Opustoszały Nowy Jork, bo przecież wiadomo, że wszystko co leci w naszym kierunku, na pewno uderzy najpierw w NYC. Inaczej nie byłoby połowy filmów katastroficznych. To tylko podpowiedź dla premiera, żeby mu pomóc. Powracając do Litwy, to właśnie będą - w rejonie solecznickim - zdejmować napisy z nazwami ulic w języku polskim, zgodnie z wyrokiem litewskiego sądu. To taki symboliczny wręcz przejaw naszych świetnych notowań i wpływów w Europie. Nie chodzi bynajmniej o to, że mała Litwa gra Polsce na nosie już od kilku lat, tylko o to, że w ogóle dochodzi do takiej sytuacji. Byłoby to nie do pomyślenia, gdybyśmy w tej Europie cokolwiek znaczyli, gdybyśmy prowadzili poważną politykę. I tu jest ten wielki dysonans III RP. Z jednej strony, ta wręcz niebywała buta wobec rodaków, ten pokaz siły czy chamstwo takich ludzi jak Halicki, który grzebie w tragedii rodzinnej Marty Kaczyńskiej, jak carski oficer bagnetem w poszukiwaniu ukrywających się powstańców (właściwie to nie ma nawet odpowiednich słów i porównań dla tego typa), a z drugiej ta niemoc. Niemoc w Unii Europejskiej, w relacjach dwustronnych i wielostronnych, a za oceanem jeszcze coś więcej, po prostu dyplomatyczny niebyt. Nikt nas o nic nie pyta, a jak pyta to tylko dla jaj. – Pytałaś się Tuska? – zastanawia się prezydent Francji. –Tak, pytałam o godzinę – odpowiada Merkel. Takie są te nasze relacje z Unią. – Przywiozłeś kasę dla Grecji? – pytają i klepią jak głupków, i pozdrawiają, że jesteśmy tacy solidarni. Polska dziś, przepraszam za brzydkie porównanie, może sobie dłubać w nosie i słuchać co mówią inni. Doprawdy, już łatwiej mówić o jakimś sukcesie w budowie dróg donikąd, bo choć donikąd to jednak gdzieś prowadzą, niż o sukcesach polskiej dyplomacji. Jeśli na chłodno przyjrzymy się temu, co wyprawia MSZ pod wodzą Sikorskiego wobec białoruskich opozycjonistów, to przecież jest to sabotaż, zdrada naszych strategicznych interesów w Europie i działanie na szkodę Białorusinów oraz tamtejszej Polonii. Za to w Polsce, władza się puszy codziennie, grzmi, poucza, kpi, naigrywa się z nas, tępi opozycję, demonstruje siłę, wsadza za nic, a winnych nie wsadza, wywyższa debili i tępi patriotów. To są fakty i to są fakty niepodważalne. A skoro to są fakty niepodważalne, to jak mamy nazwać rządy III RP, jak nazwać jej elity, które powstańców styczniowych nazywają terrorystami? No bo przecież Czerska to elita elit tej III RP. Jak to pogodzić psychologicznie i jakie wnioski wyciągnąć z tego? Kim oni są? U siebie – bezczelni, aroganccy i wręcz chamscy, a tam, w Brukseli, w Berlinie, kulający się po dywanach możnych, wystawiający tylko pokornie swoje główki do pogłaskania przez Merkel. Tak zachowują się tylko ludzie zakompleksieni, bez honoru, bez zasad, w gruncie rzeczy słabi, bez pomysłu na Polskę, bez pomysłu nawet na siebie samych. Bezosobowi, bez charyzmy, bez kręgosłupa. Zmutowani komuniści i zmutowani opozycjoniści, cwaniacy i gangsterzy, sprzedajni dziennikarze i głupkowaci celebryci. Jednym słowem, elita do koryta. GrzechG
ANNA GRODZKA vel Krzysztof Bęgowski – agent W.S.I z namaszczeniem K.G.B? Z tą Grodzką to jedna wielka ściema , TYLKO JAKI JEST CEL OSTATECZNY TEGO ŚPIOCHA ???? Ma żonę, a nawet syna. Ale Anna Grodzka (57 l.), świeżo upieczona posłanka Ruchu Palikota, mówi, że nigdy nie czuła się dobrze w męskiej skórze jako Ryszard Grodzki. Operację zmiany płci przeszła rok temu w Bangkoku. – To było jak poród – opowiada Faktowi posłanka.
No to jak w końcyten człowiek nazywał się przed zmianą płci????a może zmiany nie było?? Anna Grodzka jako Krzysztof Bęgowski przeszła długotrwałe przeszkolenie wojskowe w Szkole Podchorążych Rezerwy. Taką informację Bęgowski własnoręcznie napisał w kwestionariuszu paszportowym z 1986 r. Tydzień temu opublikowaliśmy materiał dotyczący przeszłości Anny Grodzkiej, która do 2009 r. nazywała się Krzysztof Bęgowski. Po naszej publikacji Anna Grodzka, poseł Ruchu Palikota, zamieściła na swoim profilu na Facebooku oświadczenie.
„Jedyne »przeszkolenie wojskowe«, jakie przeszłam, to (sic!) Szkoła Podchorążych Rezerwy (SPR), czyli obowiązkowa służba wojskowa po studiach”. Tymczasem w kwestionariuszu paszportowym z 1986 r. Krzysztof Bęgowski własnoręcznie napisał:
„Ukończyłem długotrwałe przeszkolenie wojskowe SPR [szkoła Podchorążych Rezerwy – przyp. red.] – przeniesiony do rezerwy”. Szkolenie wojskowe Krzysztof Bęgowski przeszedł we wrześniu 1982 r., w trakcie stanu wojennego. Z dokumentów służb specjalnych PRL dowiadujemy się, że Krzysztof Bęgowski otrzymał stopień sierżanta podchorążego, a szkolenie wojskowe odbył w Łodzi, gdzie prowadzono szkolenia polityczne żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego. Takie szkolenie w latach 80. ukończył m.in. gen. Krzysztof Parulski, były szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Portal Niezależna.pl zapytał Annę Grodzką, dlaczego w kwestionariuszu paszportowym Krzysztofa Bęgowskiego jest zapis „długotrwałe przeszkolenie”.
– Bo ono długo trwało i tak się chyba nawet nazywało. Takie szkolenie przeszłam. To była zwyczajna obowiązkowa służba wojskowa. Wszyscy w ówczesnych czasach byli jej poddawani – stwierdziła Anna Grodzka. W rzeczywistości służba w SPR była zaliczana do zwykłego przeszkolenia wojskowego. Byli do niej powoływani absolwenci studiów wyższych – służba trwała od pół roku do roku. Absolwenci Szkoły Podchorążych Rezerwy uzyskiwali stopień kaprala i tytuł podchorążego, a w wyjątkowych przypadkach – stopień plutonowego. Tymczasem stopień wojskowy uzyskany przez Krzysztofa Bęgowskiego (sierżant podchorąży) jest jednym z najwyższych stopni podoficerskich i dostawali go głównie ci, którzy przechodzili dodatkowe szkolenia (m.in. w Wojskowej Służbie Wewnętrznej, służbie specjalnej PRL). Osoby, które piastują funkcje publiczne i które po studiach przeszły przeszkolenie WSW, nie muszą tego wpisywać w oświadczeniu lustracyjnym. Tak stwierdził bowiem Trybunał Konstytucyjny, który na wniosek prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego badał zgodność ustawy lustracyjnej z Konstytucją RP. Anna Grodzka zaprzecza, by miała związki z Wojskową Służbą Wewnętrzną.
– Przeszłam przeszkolenie jak każdy normalny mężczyzna i nie było to szkolenie Wojskowej Służby Wewnętrznej – odpowiada z irytacją. Co ciekawe, tuż przed odbyciem służby w Szkole Podchorążych Rezerwy Krzysztof Bęgowski był służbowo z wizytą w ZSRS, m.in. w Moskwie i Rostowie w lipcu 1982 r. na seminarium szkoleniowym. Stroną zapraszającą był Komsomoł – komunistyczna organizacja młodzieżowa. W momencie powołania do Szkoły Podchorążych Rezerwy Krzysztof Bęgowski był absolwentem Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego i pracował w Radzie Naczelnej Związku Studentów Polskich obok Aleksandra Kwaśniewskiego, Włodzimierza Czarzastego i Ryszarda Kalisza. Po odbyciu przeszkolenia wojskowego jako dyrektor i redaktor naczelny studenckiej oficyny wydawniczej Alma Press pojechał też na Kubę w Brygadzie Młodzieżowej im. R. Miałowskiego, do Jugosławii oraz do Austrii do firmy Sony. Na dokumentach wyjazdowych Krzysztofa Bęgowskiego Ministerstwo Spraw Wewnętrznych odnotowało, że „wpis w książeczce wojskowej nie wymaga dalszych wyjaśnień”, co oznaczało, że za wyjeżdzającą osobę ręczyły wojskowe służby specjalne PRL. Miziaforum
Wojskowe szkolenie Krzysztofa Bęgowskiego (Anny Grodzkiej) Anna Grodzka jako Krzysztof Bęgowski przeszła długotrwałe przeszkolenie wojskowe w Szkole Podchorążych Rezerwy. Taką informację Bęgowski własnoręcznie napisał w kwestionariuszu paszportowym z 1986 r. Tydzień temu opublikowaliśmy materiał dotyczący przeszłości Anny Grodzkiej, która do 2009 r. nazywała się Krzysztof Bęgowski. Po naszej publikacji Anna Grodzka, poseł Ruchu Palikota, zamieściła na swoim profilu na Facebooku oświadczenie.
„Jedyne »przeszkolenie wojskowe«, jakie przeszłam, to (sic!) Szkoła Podchorążych Rezerwy (SPR), czyli obowiązkowa służba wojskowa po studiach”. Tymczasem w kwestionariuszu paszportowym z 1986 r. Krzysztof Bęgowski własnoręcznie napisał:
„Ukończyłem długotrwałe przeszkolenie wojskowe SPR [szkoła Podchorążych Rezerwy – przyp. red.] – przeniesiony do rezerwy”. Szkolenie wojskowe Krzysztof Bęgowski przeszedł we wrześniu 1982 r., w trakcie stanu wojennego. Z dokumentów służb specjalnych PRL dowiadujemy się, że Krzysztof Bęgowski otrzymał stopień sierżanta podchorążego, a szkolenie wojskowe odbył w Łodzi, gdzie prowadzono szkolenia polityczne żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego. Takie szkolenie w latach 80. ukończył m.in. gen. Krzysztof Parulski, były szef Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Portal Niezależna.pl zapytał Annę Grodzką, dlaczego w kwestionariuszu paszportowym Krzysztofa Bęgowskiego jest zapis „długotrwałe przeszkolenie”.
– Bo ono długo trwało i tak się chyba nawet nazywało. Takie szkolenie przeszłam. To była zwyczajna obowiązkowa służba wojskowa. Wszyscy w ówczesnych czasach byli jej poddawani – stwierdziła Anna Grodzka. W rzeczywistości służba w SPR była zaliczana do zwykłego przeszkolenia wojskowego. Byli do niej powoływani absolwenci studiów wyższych – służba trwała od pół roku do roku. Absolwenci Szkoły Podchorążych Rezerwy uzyskiwali stopień kaprala i tytuł podchorążego, a w wyjątkowych przypadkach – stopień plutonowego. Tymczasem stopień wojskowy uzyskany przez Krzysztofa Bęgowskiego (sierżant podchorąży) jest jednym z najwyższych stopni podoficerskich i dostawali go głównie ci, którzy przechodzili dodatkowe szkolenia (m.in. w Wojskowej Służbie Wewnętrznej, służbie specjalnej PRL). Osoby, które piastują funkcje publiczne i które po studiach przeszły przeszkolenie WSW, nie muszą tego wpisywać w oświadczeniu lustracyjnym. Tak stwierdził bowiem Trybunał Konstytucyjny, który na wniosek prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego badał zgodność ustawy lustracyjnej z Konstytucją RP. Anna Grodzka zaprzecza, by miała związki z Wojskową Służbą Wewnętrzną.
– Przeszłam przeszkolenie jak każdy normalny mężczyzna i nie było to szkolenie Wojskowej Służby Wewnętrznej – odpowiada z irytacją. Co ciekawe, tuż przed odbyciem służby w Szkole Podchorążych Rezerwy Krzysztof Bęgowski był służbowo z wizytą w ZSRS, m.in. w Moskwie i Rostowie w lipcu 1982 r. na seminarium szkoleniowym. Stroną zapraszającą był Komsomoł – komunistyczna organizacja młodzieżowa. W momencie powołania do Szkoły Podchorążych Rezerwy Krzysztof Bęgowski był absolwentem Wydziału Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego i pracował w Radzie Naczelnej Związku Studentów Polskich obok Aleksandra Kwaśniewskiego, Włodzimierza Czarzastego i Ryszarda Kalisza. Po odbyciu przeszkolenia wojskowego jako dyrektor i redaktor naczelny studenckiej oficyny wydawniczej Alma Press pojechał też na Kubę w Brygadzie Młodzieżowej im. R. Miałowskiego, do Jugosławii oraz do Austrii do firmy Sony. Na dokumentach wyjazdowych Krzysztofa Bęgowskiego Ministerstwo Spraw Wewnętrznych odnotowało, że „wpis w książeczce wojskowej nie wymaga dalszych wyjaśnień”, co oznaczało, że za wyjeżdzającą osobę ręczyły wojskowe służby specjalne PRL. Maciej Marosz, Dorota Kania
Cichocki o modelu tureckim po wyjściu Polski z Unii Turcja to nieźle zorganizowane państwo, rzesze uczącej się, ogromnie zmotywowanej młodzieży, która chce coś zrobić i ma świetnie rozwijającą się gospodarkę często na własnym kapitale, który nie boi się inwestować w edukację i zakłada uniwersytety Cameron ”Największe niebezpieczeństwo UE pochodzi od tych, którzy uważają nowe myślenie za herezję. Dlatego potrzebujemy fundamentalnych zmian „...(źródło )
Marek Cichocki „No właśnie, spójrzmy na Turcję, która jest poza Unią i tak pewnie zostanie. Spójrzmy na bilans korzyści.”....”Ja nie twierdzę, że popełniliśmy błąd, przystępując do Unii, ale pokazuję, że wstąpienie do niej niesie różne konsekwencje. W trzecim sektorze istnieje zjawisko zwane „grantozą": ludzie tam pracujący czują się tak pewnie, bo dostają granty, że już nie są w stanie zmobilizować się do myślenia, działania. Jedną z konsekwencji naszego wejścia do Unii da się porównać do tej grantozy – jeśli dostajemy strumień pieniędzy z Unii, to nie czujemy motywacji, by cokolwiek zrobić.”.....”Porównajmy: Turcja dziś to nieźle zorganizowane państwo, rzesze uczącej się, ogromnie zmotywowanej młodzieży, która chce coś zrobić i ma świetnie rozwijającą się gospodarkę opartą często na własnym kapitale, który nie boi się inwestować na przykład w edukację i zakłada uniwersytety.”.....A Polska? Niewątpliwie osiągnęliśmy wielki awans cywilizacyjny, ale nie dostrzegam w nas mobilizacji, determinacji, by samemu coś zrobić. Raczej widzę tendencję, by przystosować sięi skorzystać z tego, co napływa z Brukseli.„...””Tamtej Unii już nie ma i w pewnych obszarach musimy sobie radzić sami. Widzimy to choćby w sprawach obronnych, troski o to, by Polska była w stanie bronić się przed hipotetycznym atakiem przez dwa tygodnie, bo jak się obronisz przez dwa tygodnie, to Zachód musi zacząć coś robić. „.....” bliższych nam spraw dobrym przykładem jest polityka energetyczna. Unia rozwija pakiet klimatyczny, który wprowadzony konsekwentnie w Polsce zniszczyłby naszą konkurencyjność. I musimy sobie radzić, choćby budując elektrownię atomową. Zdolność do jej wybudowania jest oznaką, że potrafimy mobilizować swoje siły i dajemy wyraźny sygnał, iż w tym obszarze decydujemy sami”......” Wywiad Roberta Mazurka z Markiem Cichockim „Coraz powszechniejsze, i to nie tylko w Polsce, ale i w społeczeństwach dużo bardziej sytych, jest przekonanie, że dzisiejsi 30-, 40-latkowie po prostu nie będą mieli żadnych emerytur. I nawet przyjmowane jest to z pewną pogodną rezygnacją.”...”O zjednoczenie Niemiec. Unia powstawała w wyniku równowagi sił między dwiema potęgami europejskimi – Niemcami i Francją. Teraz, gdy w środku kontynentu powstało 80-milionowe państwo z olbrzymim potencjałem gospodarczym, ta równowaga już nie istnieje.”....”Wywiad Roberta Mazurka z Markiem Cichockim „......”(źródło )
Polecam przeczytanie całego wywiadu . Bardzo pesymistycznego . Cichocki poruszył na przykład kwestię załamania energetycznego Polski i niemożności rozwiązania tego problemu co świadczy to o kolonialnym statusie Polski .Cichocki „ musimy sobie radzić, choćby budując elektrownię atomową. Zdolność do jej wybudowania jest oznaką, że potrafimy mobilizować swoje siły i dajemy wyraźny sygnał, iż w tym obszarze decydujemy sami”
Rokita już kilka lat temu sugerował ,że działania Tuska w kwestii budowy elektrowni jądrowych są pozorne i że załamanie energetyczne Polski nastąpi szybciej niż zostaną one wybudowane O tym ,że Tusk m, jego rząd , jego ekipa jedynie mamią Polaków niezależnością energetyczną, czyli budową elektrowni jądrowych najlepiej świadczy lobbing żony Sikorskiego , Anne Applebaum przeciwko polskiej energetyce jądrowej . Za atomowych niemieckich „ pożytecznych idiotów” robi nawet Ziobro , Kurski i Cymański lobbując de facto przeciwko elektrowniom jądrowym, czyli przeciwko modernizacji energetycznej Polski , przeciwko rozwojowi infrastruktury energetycznej potrzebnej do rozwoju przemysłu samochodów elektrycznych , , budowie licznych„:smart city ” i związanej z tym rewolucji urbanistycznej w miastach . Solidarna Polska dołączając tym samym do niemieckiego lobby , do anty pisowskiego bloku Cichocki , który jeszcze nie tak dawno z entuzjazmem popierał hegemonizm Niemiec w Europie, ba popierał likwidację demokracji w Europie i rządy autorytarne sprawowane przez Niemcy( więcej)
teraz mówi raczej o bezsilności,ślepej uliczce. Cichocki pokazuje przykład Turcji, kraju silnego gospodarczo , militarnie, rozwijającego się intelektualni i naukowo . Kraju budującego nowe uniwersytety . Warto przypomnieć tutaj haniebne przekonanie Tuska ,że przyszłość młodych Polaków to przyszłość europejskiego robola, kultowego spawacza . Według Tuska młodzi, zdolni inteligentni Polacy zamiast na uniwersytety powinni iść do zawodówek i wykonywać prostą niskopłatną pracę ( więcej )
Cichocki mówiąc o tragicznej sytuacji obronne Polski przytacza analizę Georga Friedmana „Z amerykańskiego punktu widzenia ważne jest to, by Polska mogła się obronić przez trzy miesiące sama. „...(więcej )
Jednak jest coś mrocznego , pozbawiającego nadziei w wywiadzie Cichockiego . Zdemoralizowanie młodych Polaków , złamanie ich kręgosłupa etycznego i woli walki. Cichocki z takim podziwem mówi o młodych Turkach „Turcja dziś to nieźle zorganizowane państwo, rzesze uczącej się, ogromnie zmotywowanej młodzieży, która chce coś zrobić i ma świetnie rozwijającą się gospodarkę opartą często na własnym kapitale, który nie boi się inwestować na przykład w edukację i zakłada uniwersytety.” Nie tylko Cichocki z żalem patrzy na skarlenie Polaków . Bo to nie chodzi tylko o chęć do nauki , do zakładania biznesu , ale również o braku dążenia dowolności , do woli buntu przeciw reżimowi „Fragment z tekstu Rokity pod jednoznacznym tytułem „ Zazdroszczę Arabom „ a odnoszącym się do Arabskiej Wiosny „A pan jest tą „niestabilnością” zafascynowany. To rzeczywiście zmiana na lepsze?Jestem absolutnie zafascynowany! Od momentu, gdy zobaczyłem 1 lutego milion młodych ludzi na placu Tahrir. W ich twarzach, gestach, żądaniach zobaczyłem przecież siebie samego sprzed 30 lat, przeniesionego w inny świat. Przypomniała mi się prawda, tak przez nas zbanalizowana, że wolność jest uniwersalnym pragnieniem każdego człowieka. W Kairze to dziś nie jest banał. A potem zobaczyłem, jak to wielkie zgromadzenie młodych ludzi, nie wykrzykujące bynajmniej ani antyizraelskich, ani antyzachodnich frazesów, na głos muezina pochyli się zgodnie przed Bogiem. Przypomniała mi się kolejna klisza: gdańscy stoczniowcy w sierpniu 1980 roku klęczący jak jeden mąż przed Najświętszym Sakramentem w rękach księdza Jankowskiego. Tamto zdjęcie obiegło świat i świat się przestraszył polskiej religijności.”...(więcej)
Świat już wybrał . Wybrał rozwój cywilizacyjny, wybrał energetykę jądrową . Przytoczę parę Danych Pawła Różyńskiego z artykułu „Opcja niemiecka w odwrocie„ Świat otrząsa się z traumy po katastrofie w Fukushimie i przeprasza z energią jądrową. Wbrew nadziejom ekologów ekonomii nie da się oszukać, a rozwoju cywilizacji opierać tylko na wiatrakach, słomie i krowim łajnie – „...”Kilka ostatnich dni zwiastuje prawdziwy przełom. W piątekHiszpanie przedłużyli o pięć lat działanie swojej najstarszej siłowni nuklearnej w Santa Maria de Garona na północy kraju. Uznali, że w obecnej trudnej sytuacji ekonomicznej nie stać ich na pozbawienie się taniej energii.
Francuzi i Brytyjczycy zapowiedzieli z kolei rychłe podpisanie umowy w sprawie m.in. wspólnej budowy na Wyspach nowej elektrowni atomowej. Brytyjczycy wiedzą, że bez dywersyfikacji źródeł energii długo nie pociągną.Ale prawdziwa sensacja przyszła zza oceanu.Po raz pierwszy od 34 lat rządowy regulator od badań i energetyki nuklearnej wydał zezwolenie na budowę elektrowni jądrowej. Powstanie ona w Vogtle w stanie Georgia. W planach są już kolejne inwestycje.”....”Choć kolejne ekipy podkreślały, że bezpieczeństwo energetyczne jest priorytetem, nigdy nadzwyczajnego pośpiechu u nas nie było. Teraz nie możemy się doczekać, kiedy największa, kontrolowana przez państwo, grupa energetyczna PGE ogłosi przetarg na dostawcę reaktorów. Brakuje przepisów prawnych, kadr, a nawet prezesa. Problemem może być zdobycie pieniędzy w bankach, a państwo nie kwapi się z gwarancjami, bo te dolicza się do długu, a z nim mamy poważny problem. „....(więcej)
„Niemcy dyskryminują Turków, zakazują im posiadania podwójnego obywatelstwa i nie ułatwiają życia w drugiej ojczyźnie – stwierdził premier Turcji przed wizytą w Berlinie. „....”Nie zgodzimy się na podwójne obywatelstwo, gdyż takie rozwiązanie nie ułatwi integracji – odpowiedział natychmiast Erdoganowi szef niemieckiego MSW. „...”Turcji. Sam premier Erdogan nie traci żadnej okazji, aby przypomnieć swym rodakom, że są przede wszystkim Turkami i powinni sprzeciwiać się wszelkim próbom asymilacji. „....(więcej)
Żona Radosława Sikorskiego Anne Applebaum napisała artykuł pod wiele mówiącym tytułem „Koniec nuklearnego renesansu ?„ , tezy którego powinno zaniepokoić wszystkich zwolenników modernizacji Polski Anne Applebaum „ W sposób nieunikniony ogromne koszty utylizacji odpadów spadają na barki podatników, a nie branży energetycznej. Koszty oczyszczenia terenu ze skażeń, nawet w przypadku relatywnie małego wypadku, w końcu ponosi budżet. Również koszty leczenia poniesie w ten czy inny sposób społeczeństwo. Jeśli w Japonii dojdzie do naprawdę wielkiej katastrofy, cały świat zapłaci za to cenę. Mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie. Czuję podziw dla japońskich inżynierów walczących ze skutkami trzęsienia od wielu dni. Jeśli ktoś w ogóle może zapobiec katastrofie, to na pewno Japończycy dadzą radę. Ale mam też nadzieję, że fakt, iż o mały włos nie doszło do tragedii, spowoduje, że ludzie na całym świecie zastanowią się dłużej, jaka jest prawdziwa cena energii nuklearnej, i zatrzymają ruszający pełną parą nuklearny renesans.”...(więcej)
Zbigniew Ziobro wezwał prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego, aby zerwał koalicję z Platformą Obywatelską. Lider Solidarnej Polski twierdzi, że obie partie utworzyły sojusz w sprawie budowy elektrowni jądrowych.”.....”Według szefa Solidarnej Polski to "zły projekt dla Polski,. ...(więcej)
„Narastają niebezpieczeństwa, których nie było widać. A Tuskowy paradygmat polityki jest na nie ślepy.”…” Geopolityka wokół Polski się wali.”….” Nie widać, ale tak się dzieje. Idzie dekoniunktura geopolityczna na skalę niemożliwą do przewidzenia dziesięć lat temu.”…Unia i NATO są w głębokim bezwładzie i kryzysie. Stają się zupełnie innymi organizacjami niż te, do których przystępowaliśmy.” …W ogóle nie wiadomo, czym będą za parę lat i czy przetrwają w kategoriach naszego życia. Polska szkoła wchodzi w okres degradacji, a uniwersytety nie pełnią misji cywilizacyjnej, gdyż tak bardzo zapadły się już w drugorzędność. Eksperci mówią, że od 2013 roku zacznie się trwały okres deficytu energetycznego. Dobrze, że Tusk podjął kwestię elektrowni atomowych, ale powstaną one za 15 – 20 lat, a po drodze jest 15 lat próżni. Jesteśmy bezradni wobec procesu społecznego starzenia się, a ustrój konstytucyjny – wbrew temu, o czym zapewniają nas tendencyjni prawnicy – wykazuje coraz częściej swoją niemoc.”'...(więcej)
Dlaczego Ameryka I Obama tak samo jak jego poprzednik Bush ,tak mocno wspierają Turcję w jej wysiłkach na rzecz wstąpienia do Unii Europejskiej. Artykuł w The Economist Talking Turkeywymienia kilka powodów dla których Obama to robi. Jednym z tych powodów jest geografia. A konkretnie geostrategiczne położenie Turcji. Turcja stanowiąca korytarz pomiędzy Europa a Bliskim Wschodem jest naturalnym korytarzem dla magistrali energetycznych. Może tez być czynnikiem stabilizującym na rozdrobnionym pomiędzy małe państewka na Kaukazie . Turcja dzięki swojej ekspansji demograficznej / ponad 70 milionom mieszkańców i ciągle wysoki przyrost naturalny/ oraz ekonomicznej / wysoki wzrosty gospodarczy staje się coraz silniejszym graczem politycznym na bliskim wschodem. Autor wymienia tutaj ostanie mediacje pomiędzy Syria i Izraelem oraz może wpływać hamująco na na Iran. „....(więcej)
Egzotyczny sojusz Polski i Turcji .Wcale nie taki egzotyczny „ Turcja razem z Polska chcą zawetować kandydaturę Duńczyka Anders Fogh Rasmussen. Jest to bardzo sluszna decyzja .Nie chodzi tutaj oczywiście o sprawę karykatur Mahometa, bo wolność słowa powinna być chroniona. Chodzi o jego niechęć do rozszerzenia Unii o Turcję, a być może o Ukrainę i Białoruś. „...(więcej)
TAKIE RÓŻNE Fedyszak Radziejowska „..telewizji publicznej nie da się już oglądać, bo jest tak jednostronna i tendencyjna, że jej oglądanie „grozi śmiercią lub kalectwem intelektu” ….”Ten rząd jest konsekwentny także na innych polach, np. polityki wobec twórczości filmowej. Pieniądze publiczne są dla filmów, które sugerują Polakom, że nie są wiele warci, że nie są Narodem zasługującym na dobre rządzenie „.....”Dobry rząd nie boi się zmiany, ponieważ wie, że nic mu nie grozi ze strony nowej ekipy. Rząd zły lub skorumpowany zrobi wiele, by przy władzy pozostać. „....(źródło)
Jacek Karnowski „My, Europejczycy kontynentalni, zdumiewająco łatwo zaakceptowaliśmy fakt, że rządzi nami urzędnicza arystokracja bez wyraźnego mandatu. To dowód, jak mało w nas instynktu demokratycznego. Naprawdę, wielu z nas uwierzyło, że UE jest strukturą wręcz arcydemokratyczną! „....Cameron ”Największe niebezpieczeństwo UE pochodzi od tych, którzy uważają nowe myślenie za herezję. Dlatego potrzebujemy fundamentalnych zmian - „....(źródło )
„Dolecieć to jedno, ale kolonizatorzy muszą w czymś mieszkać. Tutaj pojawiają się koszty związane z kupnem marsjańskiego "domku". Za 120 metrów kwadratowych NASA liczy sobie 267, a SpaceX - 150 mln dol. Dostarczenie i przechowywanie na Czerwonej Planecie zapasów jedzenia i picia na rok będzie kosztować 42 mln dol. z NASA i "tylko" 13 mln ze SpaceX. Do tego dochodzą wydatki związane z pozyskiwanie wody i żywności na obcej planecie oraz transmisja danych. „....(źródło )
Nasza gospodarka w dalszym ciągu zwalnia - wynika z analiz Biura Inwestycji i Cykli Ekonomicznych. Analitycy BIEC zauważają, że przejawy spowolnienia trwają nieprzerwanie już od 25 miesięcy - najdłużej od początku lat 90-tych. „....(źródło) Marek Mojsiewicz
Przyjęcie euro jest nielogiczne – mówi w rozmowie z PCh24.pl Andrzej Sadowski, ekonista z Centrum im. Adama Smitha Istnienie naszej lokalnej waluty, złotego, uratowało nas przed krachem, gdy w Europie jeszcze dobrze się działo. Dziś dzieje się źle, więc po co mielibyśmy przyjmować europejską walutę? Strefa euro w tej chwili trzęsie się, pali i wali” – mówi w rozmowie z PCh24.pl Andrzej Sadowski, Wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha, ekonomista. Rząd zamierza w przyszłym miesiącu ratyfikować europejski pakt fiskalny, by – według zapewnień premiera Tuska – być „w środku Europy, a nie na zewnątrz”. Jaka jest istota tego aktu prawnego? Polska z Europy nigdzie się nie oddalała. Fizycznie byłoby to trudne i dla Polski i dla Europy. A mówiąc poważnie, to próba zwiększenia ze strony premiera szansy na uzyskanie kilkuset miliardów z Unii Europejskiej, a za ich sprawą wygrania kolejnych wyborów. Prawdopodobnie ratyfikacja paktu jest jednym z warunków przyznania tych miliardów dla rządu. Jednak, jak widać po stanie kasy, czy raczej poziomu zadłużenia, tak w Unii Europejskiej, jak i w poszczególnych krajach strefy euro, a także po braku akceptacji wieloletniego planu wydatków – obiecana kwota, koszt przystąpienia do paktu fiskalnego, może okazać się dla Unii „nieprzekazywalna”. Długi krajów strefy euro są bowiem nie do spłacenia i nie ma już praktycznie możliwości uzyskiwania dotychczasowymi mechanizmami, nie uciekając się wprost do druku pustego pieniądza, dodatkowych kwot na podtrzymywanie funkcjonowania rządu w Grecji, sektora bankowego w Hiszpanii, we Włoszech czy w Portugalii. Stąd, rozumiejąc grę, jaką prowadzi polski rząd, należy jasno stwierdzić, że szanse na uzyskanie środków unijnych kosztem przystąpienia do paktu fiskalnego i opowiedzenia się po stronie euro są bardzo ograniczone. Należy się spodziewać raczej zasadniczych redukcji wydatków z kasy unijnej, tym samym i środków, na jakie liczą rządy takich państw, jak Polska.
Jakie inne konsekwencje niesie europejski pakt fiskalny dla naszego kraju? Podnoszona jest przede wszystkim kwestia demokratycznie wyłanianej reprezentacji politycznej kraju. Pakt fiskalny ustanawia bardzo daleko idącą możliwość ingerencji w decyzje nominalnie suwerennych władz poszczególnych państw. Możliwa będzie sytuacja, że wybory polityczne, jakich dokonują ich mieszkańcy, będą mogły być w istotnej mierze zmienione poprzez instytucje ponadnarodowe. Mają one prawo oceny, czy działania rządu narodowego podjęte w celu wypełnienia zobowiązań wyborczych nie kłócą się ze zobowiązaniami, wynikającymi z paktu. Stąd przede wszystkim podnoszona jest kwestia zagrożeń dla demokratycznych fundamentów państw. Tak czy inaczej, rządy nie powinny wydawać więcej, niż są w stanie zebrać – jest to kwestia rozwiązań na poziomie lokalnym, krajowym. Pakt fiskalny może nie zdążyć tego zmienić, bowiem zakłada realizację w takiej perspektywie, że w międzyczasie rządy, mimo szczerych chęci wypełnienia go, będą bankrutami. Na dzisiejsze zadłużenie, które w krajach obecnej Unii Europejskiej kumulowało się przez dziesięciolecia, stosuje się rozwiązanie, które być może przyniesie efekty za 5, 10, a może nawet więcej lat, lecz będzie to przecież czas rosnącego w dalszym ciągu zadłużenia. Mamy na to nawet namacalny, bieżący dowód – od momentu wielokrotnych transferów i umorzeń dla rządu greckiego poziom jego długu ciągle jest nie do spłacenia.
Gdzie leżą główne przyczyny problemów, z jakimi boryka się euro? Czy jest ono obciążone wadami „genetycznymi”, które – prędzej czy później – doprowadzą do kryzysu, czy też doświadczamy skutków podejmowanych wcześniej, jednostkowych błędnych decyzji? Wszystko wynika z mistycznej wiary, że zmiana koloru farby na banknocie, który jest w obiegu, sama z siebie przyniesie bogactwo. Nic takiego nie ma i nie mogło mieć miejsca, ponieważ zamożność społeczeństw wynika z ich pracy, a nie ze zmiany farby drukarskiej. Mimo to szerzono takie zabobony. Nie miało to nic wspólnego z ekonomią, chociaż używano do tego celu masy tabelek i wykresów. Znajdziemy je chociażby w raporcie Narodowego Banku Polskiego z 2004 roku, w którym stwierdza się, że z samego tytułu przemalowania banknotów będziemy mieli większy wzrost gospodarczy! W 2009 roku, w dziesiątą rocznicę wprowadzenia euro, Komisja Europejska otwarcie przyznała, że wprowadzenie euro było niewątpliwym sukcesem, ale tylko politycznym, ponieważ w kategoriach ekonomicznych kraje, które przyjęły euro, mają wyższą stopę bezrobocia, niższy wzrost gospodarczy, słowem – mają się gorzej, a nie lepiej. Okazało się też mitem, jak twierdzili niektórzy polscy ekonomiści, że przyjęcie euro samo z siebie rozwiąże problem reform finansów publicznych. Przyjęcie euro nie zreformowało finansów publicznych Grecji, Hiszpanii, Włoch, Portugalii czy Francji. Zastąpienie walut narodowych przez euro nie spowodowało, że rządy zaczęły wydawać mniej, niż posiadały, nie powstrzymano spirali zadłużenia. Przeciwnie – okazało się, że wspólna waluta i brak kontroli na poziomie narodowym, jak w przypadku rządu Grecji, ale też rządów innych państw, spowodowały pęd do zwiększania rządowego zadłużenia i obniżyły poziom odpowiedzialności rządów. Euro nie powinno być oczywiście fetyszyzowane – że jest przyczyną nieszczęść, czy sukcesów – jak w przypadku Niemiec. Spowodowało raczej ograniczenie mechanizmów konkurencji walutowej, która była uprzednio widoczna w Europie. Każda gospodarka miała swoją walutę, która sama w sobie jest miarą bardzo ułomną. Jednak widać było, że jeżeli rząd podejmował złe decyzje, to wartość na przykład franka spadała. Rządy „naprawiały” błędne decyzje administracyjne, obniżając wartość swoich walut przez tak zwaną dewaluację. Wspólna waluta doprowadziła do rozluźnienia dyscypliny finansów publicznych i obniżenia poziomu odpowiedzialności rządów. Posiadanie euro „rozmiękczyło mózgi” rządzącym, którzy uwierzyli we własną propagandę, że zmiana farby drukarskiej uczyni społeczeństwa zamożnymi. Przez krótki czas taki efekt nawet występował, nie był to jednak bynajmniej „efekt cappuccino” – wzrostu cen, o którym mówiono, że cappuccino kosztowało jedną markę, a później jedno euro. Społeczeństwa doświadczyły wzrostu dobrobytu, z tym że nie był to dobrobyt wypracowany przez Greków, Hiszpanów, Włochów czy Portugalczyków, ale dobrobyt uzyskany… na kredyt. Oficjalnie ogłoszono, że w 2013 roku dochód na mieszkańca Włoch jest taki, jak w 1986 roku. Dzisiaj właśnie ten kredyt, to zadłużenie trzeba spłacać. A środki używane na spłatę zobowiązań są na wyczerpaniu.
Do czego zatem doprowadzą kolejne spodziewane interwencje Europejskiego Banku Centralnego, choćby w postaci skupu obligacji jako kolejnego „mechanizmu stabilizacyjnego”? Szermowanie zręcznymi marketingowo terminami, jak choćby przywołany „fundusz stabilizacyjny”, to tylko kolejne próby zaklinania rzeczywistości. Nie inaczej było przed spekulacyjnym krachem w 2008 roku, kiedy to de facto bezwartościowe papiery „śmieciowe” przepakowywano w różne dobrze brzmiące „strukturyzowane wehikuły inwestycyjne”. Tak naprawdę zmieniano miejsce „składowania” realnych zobowiązań. Tyle, że sama zmiana miejsca ich nie zmniejszyła. Skala zobowiązań cały czas rośnie. Nie rozwiązano problemu podstawowego, mianowicie dalszego zadłużania się rządów, które w dalszym ciągu próbują podtrzymać iluzję życia ponad stan (na kredyt). Przecież poziom życia greckiego społeczeństwa (i nie tylko) jest nieproporcjonalnie wyższyy do tego, jaki samo wypracowuje. Takiej sytuacji nie da się utrzymać. Jest ona podobna do tej z czasów realnego socjalizmu, gdy poziom życia w NRD, czy na Kubie próbowano sztucznie wyrównywać kosztem innych państw bloku komunistycznego, bo były to „okna wystawowe” tego bloku na świat. Na dłuższą metę jest to niemożliwe do utrzymania. Europejski Bank Centralny, mimo formalnych zakazów, ucieka się do tak zwanej inżynierii finansowej. W przeciwieństwie do USA, gdzie amerykański bank centralny po prostu oficjalnie dodrukowuje tyle pieniędzy, ile rząd potrzebuje, Unia używa mechanizmów podobnych, jak przy praniu brudnych pieniędzy, czyli przepuszcza je przez szereg instytucji pośredniczących, po drodze stosując różnego rodzaju lewary, by jedno euro uległo „cudownemu” rozmnożeniu. Nie jest to jednak żaden cud, a jedynie „inżynieria finansowa”, a ta, jak każda, ma swój opłakany koniec.
Abstrahując od kosztów i ewentualnych korzyści, związanych z przyjęciem euro, czy Polska będzie w stanie spełnić formalne wymogi przystąpienia do eurostrefy, na przykład w kontekście szybko rosnącego długu publicznego i prób jego ukrycia przed społeczeństwem? Próby radzenia sobie z wysokością długu publicznego polski rząd, póki co, opanował, stąd z tymi wymogami też sobie pewnie – chwilowo – poradzi. Dług rządu cały czas jednak rośnie i jest to spirala zadłużenia. Dziś strefa euro potrzebuje chętnych do jej zasilania, dokładnie tak, jak każda piramida finansowa, po to, by (jak choćby w przypadku Słowacji) finansować zobowiązania rządu greckiego, czy innych. Co więcej, w tym finansowaniu polski rząd już przecież wziął udział. Dlatego też nasz udział w strefie euro, który do tej pory był obarczony licznymi zastrzeżeniami o charakterze politycznym, dzisiaj już niepodnoszonymi, polski rząd jest w stanie zrealizować. Nie oznacza to jednak, że nie będzie to miało realnego wpływu na sytuację w Polsce, zwłaszcza na konieczność wejścia w tak zwany korytarz wahań kursowych, bo polski rząd będzie musiał, chcąc nie chcąc, zdać się na łaskę spekulantów na rynkach finansowych. Oni są w stanie wykorzystać fakt, że rząd jest zobowiązany do obrony kursu. Czynili tak wielokrotnie w przypadku państw, które musiały bronić kursu lub same się do tego zobowiązały. Jeśli rząd będzie chciał wejść do mechanizmu stabilizacji kursu złotego przed wejściem do strefy euro – polska gospodarka zostanie wówczas wystawiona na realne i dodatkowe ryzyko, przy których tak zwane opcje walutowe będą niewinną igraszką.
Czy przyjęcie euro w bliskiej perspektywie nie upodobni polskiej gospodarki do sytuacji w Grecji, czy Hiszpanii? Czego możemy oczekiwać po przyjęciu euro? Sytuacja w strefie euro jest kryzysowa i, wbrew zapewnieniom jej przywódców, bardzo daleka od zakończenia. Im dłużej trwa kryzys, tym częściej składane są tchnące nic niekosztującą nadzieją deklaracje polskiego rządu, czy polityków w innych krajach. Trzeba jednak przypomnieć nie tylko o deklaracjach o ewentualnym przystąpieniu, czy – jak w przypadku polskiego rządu – jego odnowieniu, ale też np. o oświadczeniach ministrów rządu Finlandii, którzy ostrzegali, że w sytuacji dalszych transferów dla Grecji są gotowi ze strefy euro wystąpić. Nie wyobrażają sobie finansowania skutków złego rządzenia w innych krajach. Grecja nie jest ofiarą kataklizmu naturalnego, trzęsienia ziemi, czy tsunami. Jej obecna sytuacja to efekt po prostu złego rządzenia, wzmocnionego między innymi przyjęciem euro. Potwierdzali to członkowie Europejskiego Banku Centralnego, którzy w rozmaitych wypowiedziach oficjalnych podkreślali, że wspólna waluta dla krajów o tak różnym poziomie rozwoju gospodarczego była rozwiązaniem ryzykownym, a w praktyce okazała się niekorzystna. Wprowadzono walutę, która mogła przekraczać granice, w przeciwieństwie do towarów, czy ludzi, ponieważ do dziś istnieją wewnątrzunijne ograniczenia, które próbuje się wyeliminować. Niektóre kraje Unii Europejskiej odrzuciły tak zwaną dyrektywę usługową, zwiększającą na przykład dostęp polskich przedsiębiorców do ich rynków. To dobitnie pokazuje, że realizowany projekt o nazwie „euro” ma faktycznie charakter polityczny, a nie gospodarczy.
Jak, per saldo, przedstawia się na dziś bilans przyjęcia euro przez państwa kontynentu? Nie wiem. Pewne jest, że euro nie stało się kotwicą w czasach kryzysu. Okazało się, że gospodarki krajów, które posiadały własne waluty, szybciej dostosowywały się do wahań koniunktury. Własna i elastyczna waluta była znacznie efektywniejsza, niż euro. Nie stało się ono również panaceum na wzrost gospodarczy, na porządek w finansach publicznych, na obniżenie bezrobocia i na wiele innych celów, które miały być osiągnięte przez sam fakt przystąpienia do strefy. Kilkanaście lat istnienia euro pozbawiło tę walutę cech „nadprzyrodzonych”. Okazało się, że jest ona dokładnie tak samo „śmiertelna” jak każda inna, identycznie zagrożona upadkiem, jak inne historyczne unie walutowe w Europie, czy na świecie. Jeśli przyjrzymy się ich dziejom, widać wyraźnie, że były obarczone sporym ryzykiem i prędzej, czy później upadały. Nie udawało się ich bezterminowo utrzymać. Podobnie w przypadku euro – ostatnie lata pokazały, że ryzyko upadku tej waluty wcale nie jest nieprawdopodobne. Bank Anglii i wiele innych banków w Europie ogłosiły już oficjalnie, że są przygotowane na powrót do walut narodowych. Euro, jak każda inna waluta nieoparta na standardzie złota, czy jakichkolwiek trwałych wartościach jest jedynie papierowym pieniądzem, będącym czystą kreacją polityczną.
Tymczasem słychać, że kryzysowi euro jako idei politycznej ma podobno zapobiec rosnąca integracja polityczna. To przecież droga donikąd. Czy wobec tego wspólna europejska waluta jest strategicznie do uratowania? Wspólna waluta w części Europy jest możliwa, jednakże tylko w krajach o porównywalnym poziomie gospodarczym. Rozwiązaniem, które funkcjonowało przed euro, było ECU, czyli wspólna waluta do rozliczeń wewnątrz Unii Europejskiej. ECU pozwalało na rozliczanie obrotów gospodarczych między krajami. Było to rozwiązanie efektywne, które nie nastręczało problemów. Politycy chcieli jednak waluty-symbolu zjednoczonej Europy, czyli pieniądza nie tyle dla rozliczeń gospodarczych, ile bardziej dla turystów. Trudno pogodzić funkcje sprawnego narzędzia, ułatwiającego obrót gospodarczy oraz symbolu idei politycznej. Stąd być może dojdzie do sytuacji, w której państwa będą posiadały narodowe waluty, a waluta wspólna będzie jedynie środkiem rozliczeniowym. Przypisywanie euro mocy modernizacyjnej, która odmieni kontynent – to niewytrzymująca w konfrontacji z dotychczasowymi doświadczeniami kosztowna iluzja. Chodziło po prostu o to, by euro było politycznym narzędziem zwiększania integracji. Taki był cel, nie był on stricte gospodarczy od samego początku, ale polityczny. Użyto pieniądza, by zwiększyć integrację krajów, które funkcjonują na biegunowo rozbieżnych poziomach rozwoju gospodarczego, również kulturowych. Okazało się po latach, że marzenia o wspólnej europejskiej kulturze to sfera syzyfowych wysiłków z użyciem inżynierii społecznej. Wspólne europejskie korzenie, które uporczywie pominięto w konstytucji europejskiej, to chrześcijaństwo oraz cywilne prawo rzymskie. Dzisiaj widać już doskonale, że euro jest faktycznie potrzebne głównie do forsowania politycznej integracji, która na poziomie zachowywania suwerenności przez poszczególne państwa jest nie do osiągnięcia. Zakłada istotne ograniczenia kompetencji rządów i parlamentów narodowych na rzecz ciał europejskich, w dużej części niewybieralnych i niepodlegających demokratycznej kontroli. Demokracja funkcjonuje na poziomie państw, nie istnieje jednak w tym wymiarze na poziomie instytucji europejskich.
A w Polsce? Już cztery lata temu powołany został pełnomocnik rządu do spraw wprowadzenia euro, Ministerstwo Finansów planuje w bieżącym roku aktualizować Narodowy Plan Wprowadzenia Euro, mnożą wypowiedzi o docelowym, rychłym przyjęciu przez Polskę euro. Czy polski rząd nie przypomina czasem ślepego, maszerującego żwawo przez dziurawy most, czy też „w tym szaleństwie jest metoda”?
Wspomniałem już, że złożenie ponownej deklaracji o przystąpieniu do euro i paktu fiskalnego jest prawdopodobnie ceną, jaką polski rząd najwidoczniej uważa, że jest w stanie zapłacić za mocno niepewną obietnicę otrzymania miliardów. Gdyby sporządzono uczciwy bilans ryzyka, związanego z wchodzeniem do strefy euro, gdyby ujawniono wszystkie istotne zagrożenia i wszystkie korzyści, na podstawie których powinna być podjęta rzetelna decyzja, okazałoby się, że nawet realne otrzymanie miliardów to za mało, aby zrównoważyć poważne zagrożenia o brzemiennych i wymiernych finansowo oraz gospodarczo skutkach. Podejmowanie decyzji politycznych, w których nie sporządza się lub nie dysponuje rzetelną kalkulacją i rzeczywistym bilansem zysków i strat, świadczy również o problemie z definiowaniem tak zwanego interesu politycznego. Dom, jakim jest strefa euro, w obecnej chwili trzęsie się, pali i wali. To, co proponuje polski rząd, jest wejściem do środka budowli, w której można zostać uderzonym spadającą cegłą, czy wręcz przygniecionym przez walący się strop. Życzliwa nawet obserwacja tego, co się dzieje w strefie euro, ale pozostawanie poza nią byłoby bardziej bezpieczne, ponieważ najzwyczajniej nie zwiększa zagrożeń dla zdrowia, czy nawet życia. Tak działa u normalnych ludzi instynkt samozachowawczy.
Wspomniane przez Pana ryzyko czy porównanie do walącego się domu mogą skłaniać do konkluzji, że wchodzenie do strefy euro nie leży w interesie czy to Polski, czy innych państw. Skoro tak, w czyim interesie funkcjonuje strefa euro, kto jest jej beneficjentem? Prostą zasadą brytyjskiej polityki, którą sformułował w XIX wieku wicehrabia Palmerston Henry John Temple, jest to, że „Wielka Brytania nie ma wiecznych sojuszników, ani wiecznych wrogów, wieczne są tylko interesy Wielkiej Brytanii i obowiązek ich ochrony”. Nasze interesy powinny być kategorią rozstrzygającą w ocenie składanych nam propozycji. Wstąpienie Wielkiej Brytanii do strefy euro rekomendował Bank Anglii. Wszyscy, poza wyjątkami, do których należy Centrum im. Adama Smitha, wierzyli w euro, niczym w biblijnego złotego cielca. Po roku Bank Anglii opracował raport, w którym przyznał, że błędnie ocenił sytuację, co więcej, że korzyści z funkcjonowania Wielkiej Brytanii poza strefą euro są zauważalnie większe. Posiadanie konkurencyjnej wobec euro własnej waluty zwiększyło zagraniczne inwestycje w gospodarkę Brytanii oraz skokowo zwiększyło obroty londyńskiego City. Może się na przykład okazać, że nasza sytuacja wcale nie musi być diametralnie odmienna od tej, w jakiej znajduje się Wielka Brytania. Nasza lokalna waluta, jaką jest złoty, pozwoliła w obliczu krachu finansowego w 2008 roku łagodniej przejść przez ten kryzys, niż państwom, które w tym czasie funkcjonowały w strefie euro. Skoro pozostawanie poza strefą było wówczas dla nas korzystne, to dlaczego dzisiaj, gdy wzrost gospodarczy spada w strefie euro na łeb, na szyję, zastąpienie złotego przez euro miałoby być dla nas korzystne? Twierdzenie to jest nie do obrony nawet w kategorii czysto logicznej. Rozmawiał Tomasz Tokarski
GUS podał dane o PKB Polski za 2012 rok. Są złe Według wstępnego szacunku produkt krajowy brutto (PKB) w 2012 r. wyniósł 2,0%, podczas gdy w 2011 roku wyniósł 4,3% - poinformował Główny Urząd Statystyczny.
Tymczasem na koniec grudnia bezrobotnych było 2 mln 136 tys. osób, a stopa bezrobocia na koniec 2012 roku wyniosła 13,4%.
Jak podał GUS do wzrostu PKB przyczynił się pozytywny wpływ eksportu netto i, w niewielkim stopniu, krajowego popytu konsumpcyjnego, przy bliskim neutralnemu wpływie popytu inwestycyjnego.
Wartość dodana brutto w gospodarce narodowej w 2012 r. wzrosła o 1,9 % w porównaniu z 2011 r., wobec wzrostu o 4,3 % w 2011 r.
Wartość dodana brutto w przemyśle w 2012 r. wzrosła o 1,2 % w porównaniu z 2011 r., wobec wzrostu o 10,0 % w 2011 r.
Wartość dodana brutto w budownictwie w 2012 r. w porównaniu z rokiem poprzednim spadła o 0,5 %, wobec wzrostu o 8,2 % w 2011 r.
Wartość dodana brutto w handlu i naprawach w 2012 r. w porównaniu z rokiem poprzednim wzrosła o 1,5%, wobec spadku o 1,8 % w 2011 r.
Wartość dodana brutto w transporcie i gospodarce magazynowej w 2012 r. w porównaniu z rokiem poprzednim wzrosła o 7,9 %, wobec wzrostu o 12,1 % w 2011 r.
W 2012 r. popyt krajowy zwiększył się o 0,1 % przy wzroście PKB o 2,0 %. W 2011 r. popyt krajowy wzrósł realnie o 3,4 % przy wzroście PKB o 4,3 %.
Spożycie ogółem w 2012 r. przekroczyło poziom z 2011 r. o 0,4 %, w tym spożycie indywidualne o 0,5 % (w 2011 r. odpowiednio: o 1,5 % oraz o 2,5 %).
W 2012 r. w porównaniu z rokiem poprzednim nakłady brutto na środki trwałe zwiększyły się o 0, 6 % wobec wzrostu o 9, 0 % w 2011 r. Stopa inwestycji w gospodarce narodowej (relacja nakładów brutto na środki trwałe do produktu krajowego brutto w cenach bieżących) wyniosła 19,7 %, wobec 20,3 % w 2011 r.
Złe drogi błogosławieństwem dla budżetu Najwyższa Izba Kontroli i policyjne statystyki jako najczęstszy powód wypadków wskazują sieć dróg nieprzystosowaną do natężenia ruchu samochodowego. Co robi w tej sytuacji rząd. Wykorzystuje słabości polskich dróg do naprawy budżetu i stara się jak może ograniczyć natężenie ruchu drogowego – też z korzyścią dla budżetu. Najpierw minister finansów Jan Antony Vincent-Rostowski wpisał do wpływów do budżetu na rok 2013 kary nakładane na kierowców w łącznej wysokości 1,24 mld PLN. Następnie jego rządowy kolega Sławomir Nowak ruszył z kampanią marketingową, że zakup kolejnych fotoradarów i samochodów ITD wcale nie ma na celu ratowanie budżetu, a poprawę bezpieczeństwa na drogach. Wygląda na to, że minister Nowak nie zna raportów NIK z 2011 roku i Policji z 2012r. „W wypadkach drogowych ginie w Polsce wciąż dwa razy więcej osób niż w UE. Dzieje się tak głównie z powodu złego stanu technicznego dróg. Większość dróg krajowych nie ma dwóch oddzielnych jezdni w przeciwnych kierunkach. Konieczność bezpośredniego mijania pojazdów nadjeżdżających z przeciwka stwarza ryzyko najgroźniejszych wypadków. Radykalna poprawa bezpieczeństwa może nastąpić po wybudowaniu autostrad i dróg ekspresowych.” - pisała w 2011 roku NIK – (link do raportu NIK).
Wśród 6 najczęstszych powodów wypadków podanych przez NIK nie ma demonizowanej przez ministra Nowaka szalonej jazdy Polaków. Do podobnych wniosków prowadzi analiza policyjnych statystyk. Okazuje się, że dominujące w Polsce drogi z jedną jezdnią, po której jeździ się w przeciwnych kierunkach, są jednocześnie najbardziej niebezpieczne. Na nich właśnie zdarzyło się 83 proc. wszystkich wypadków, w których śmierć poniosło prawie 90 proc. osób zabitych na drogach - podaje Komenda Główna Policji. Czy minister transportu może nie znać tych danych? Oczywiście jest to możliwe, ale zakładam, że w tym przypadku nie mamy do czynienia z aż tak wysokim poziomem niekompetencji, a zwykłym wyrachowaniem. Od 2011 roku gdy NIK napisał: „Brakuje w Polsce stabilnych rozwiązań, sprzyjających budowie dróg wysokiej klasy, tj. autostrad i dróg ekspresowych, a tempo powstawania nowych jest zbyt wolne.” ministerstwu transportu nie udało się nic w tym zakresie zmienić. Szef tego resortu postanowił więc zabrać się do sprawy od drugiej strony. Skoro nie udaje się budować dróg, a gdy już się je buduje to firmy budowlane bankrutują, trzeba ograniczyć ruch. Można to zrobić ograniczając dostęp do uprawnień do prowadzenia pojazdów, a przy okazji pomóc ministrowi transportu ustawiając przy drogach kasy fiskalne i kupując mobilne punkty poboru podatku – o tym, że samochody ITD spełniają tylko taką rolę, najlepiej świadczy fakt ich nieoznakowania i nie zatrzymywania kierowców łamiących przepisy i narażających innych użytkowników dróg. Dzięki temu w najbliższych miesiącach niewątpliwie wielu kierowców utraci prawo do prowadzenia pojazdów zbierając punkty karne. Dodatkowo ruch na drogach ograniczony zostanie dzięki zmniejszeniu ilości wydawania nowych praw jazdy. Wprowadzone w styczniu nowe egzaminy teoretyczne sprawiają, że zdaje je jedynie niewielki procent egzaminowanych – nie udało się to nawet dyrektorowi WORD-u w Zielonej Górze. Kolejnym krokiem w kierunku ograniczenia ilości samochodów poruszających się po polskich drogach są propozycje podwyższenie opłat za parkowanie w miastach i natychmiastowe odbieranie prawa jazdy za przekroczenie dozwolonej prędkości o 100 proc. Szczególnie to ostatnie rozwiązanie może się okazać bardzo efektywne. Wystarczy na dwupasmowej drodze, spełniającej warunki drogi ekspresowej, ustawić nagle ograniczenie do 40 km/h, jak to zrobiono np. na wylotówce z Gdańska w kierunku Warszawy i można w ciągu jednego dnia wyeliminować z ruchu kilkudziesięciu kierowców. Oczywiście powyższe metody ograniczania ruchu drogowego mają także korzystny wpływ na budżet – czy to samorządowy w przypadku opłat parkingowych, czy to państwa w przypadku podwyższonych od 19 stycznia opłat za egzaminy na prawo jazdy. Ograniczanie ruchu drogowego ma jednak też swoje minusy. Mniej kierowców, to mniejsze zapotrzebowanie na paliwo, a przecież prawie 50 proc. jego ceny to podatki. To może się nie spodobać ministrowi Rostowskiemu. Ciekawe jakie rozwiązanie tego problemu znajdzie rząd – przestanie ograniczać ruch samochodowy, a może podwyższy udział podatków w paliwie powyżej 50 proc. – oczywiście zgodnie ze standardami europejskimi. Obstawiam to drugie rozwiązanie. W końcu szkoda rezygnować z dochodów z tytułu zwiększonej ilości egzaminów na prawo jazdy. Maciej Goniszewski
Jak wyglądała propaganda w PRL. Proszę koniecznie przeczytać! Mistrzem propagandy był dr Józef Goebbels. Dziś wmawia się ludziom, że uprawiał prymitywną propagandę. Jednak nie pozwala się tej propagandy czytać.
Każdy, kto czytał prasę okupacyjną, zauważył, że Goebbels stosował taktyke bardzo umiejętną. Najpierw czytal doniesienia przeciwników. Oczywiście: prasa brytyjska, amerykańska i sowiecka kłamaly – zwłaszcza podczas wojny. Goebbels wyszukiwał te kłamstwa, demaskował, pastwił się nad nimi, wychodził na Rycerza Prawdy... a potem, już jako Rycerz Prawdy, umiejętnie przeinaczał rzeczywistość. Prasa PRL próbowała Mu dorównywać – ale, wiadomo: to, co robi mistrz, uczniom się na ogół nie udaje. Młodzi ludzie nie znają kłamstw PRLowskich. Więc teraz mogą na własne oczy zobaczyć, jak takie typowe kłamstwa wyglądały:
http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/rzad-islandii-zawiesil-rozmowy-akcesyjne-z-ue,1,5403581,wiadomosc.html
P.red.Przemysław Hentzel i p.Krzysztof Lisek (CEP, PO) pewno nie czytywali„Trybuny Ludu” - ale piszą dokładnie w tym samym stylu. Podaję kilka przykładów. Najpierw trzeba narzucić optykę. Tytuł brzmi:
„Niepokojące sondaże wyborcze” Dlaczego „niepokojące”?? Ano dlatego, że komuna przegrywa: „Rządząca obecnie Islandią centrolewicowa koalicja cieszy się poparciem zaledwie 15% respondentów, a w sondażach prowadzi konserwatywna Partia Niepodległości, sprzeciwiająca się wejściu do UE”. Więc to nie jest obiektywnie „niepokojące” - to niepokoi tylko Czerwoną Hołotę. Nas cieszy. Ale, oczywiście, obydwaj Towarzysze Frontu Ideologicznego usiłują nam narzucić ICH oceny. P.Lisek komentuje: „To kuriozalna sytuacja”. Dlaczego??? Ja tam nie jestem d***kratą, d***krację mam w sempiternie – ale p.Lisek jest, więc powinien wiedzieć, że w d***kracji jest rzeczą normalną, że partia nieudolnie rządząca spada na 15% poparcia. Dalej p.Lisek zawija kitą: „Faktycznie, proces integracji Islandii z Unią zostanie spowolniony, ale zawieszenie negocjacji nie jest tożsame z ich zerwaniem”. Rzeczywiście! Jeśli partia chcąca Anschlußu do UE ma poparcie 15%, a wygrywa partia temu przeciwna – to pierwszą rzeczą, jaką zrobi, będzie odłożenie tych rozmów ad Calendas Græcas; w pratyce: do niezbyt odległego końca dni UE, kiedy to p.Euro-poseł będzie musiał zająć się jakąś uczciwą pracą. . Teraz p.Euro-poseł kłamie z grubej rury, na co nigdy nie pozwoliłby sobie dr Goebbels: „Nie interpretowałbym więc tej decyzji jako końca marzeń Islandii o członkostwie w UE” Rozumiecie Państwo: sytuacja, w której 15% Islandczyków chce Anschlußu, a zapewne 60% nie chce, określana jest: „cała Islandia marzy o wejściu do Unii”. Oczywiście: marzą właściwi, prawdziwi Islandczycy. Resztą, czyli ciemną masą, nie należy się w ogóle przejmować.P.Lisek ma jednak nadzieję: „Jestem przekonany, że rząd bez względu na rezultat wyborczy, zda sobie sprawę, że niektórych problemów kraje nie są w stanie rozwiązać w pojedynkę. Członkostwo w UE daje szanse na zjednoczone działania i solidarność”. Ciekawe, jak swoje problemy rozwiązuje księstwo Liechtenstein – jeszcze mniej ludne od Islandii? Oczywiście p.Lisek nawet się nie zająknie, jakie to problemy muszą być rozwiązywane kolektywnie, wespół w zespół? No – jakie? Problem gejzerów? Rybołówstwa? Czy ten, że w Islandii bezrobocie wynosi 4% a w Unii średnio 12? Ale uwaga: przed chwilą p.Lisek twierdził, że Anschluß do UE to rozwiązanie na ciężkie czasy, które pomoże przetrwać kryzys. W następnym zdaniu temu zaprzecza: „Jestem pewien, że w momencie kiedy poprawi się sytuacja ekonomiczna Europy, naturalnym zjawiskiem będzie umacnianie się nastrojów proeuropejskich”. Czyli trzeba być bogatym, by przeżyć w UE – w ciężkich czasach lepiej być osobno. Ale skoro w ciężkich czasach lepiej problemy rozwiązuje się samemu – to niby dlaczego trzeba by je rozwiązywać kolektywnie, kiedy będzie ich mniej??? Dalej p.Euro-poseł odwołuje się do geografii: „Islandia będzie miała dość bycia wyspą na końcu świata i ponownie skręci w kierunku Unii Europejskiej”. Czyżby po Anschlußie coś przyciągnęło tę wyspę ku brzegom Europy? A może tylko na atlasach geograficznych zaczęto by ją pokazywać trochę bliżej Szkocji i Norwegii? W PRLu zdarzało się, że jakiś polityk, urzednik czy dziennikarz przez pomyłkę lapsnął coś, co pokazywało prawdziwy stan rzeczy. Robi to i p.Lisek, wydziwiając nad poczynaniami p.Dawida Camerona, premiera rządu JKM Elżbiety: „Jest to niebezpieczne zjawisko, które może nasilić dalsze procesy dezintegracyjne w UE” A więc w Unii trwają jakieś inne procesy dezintegracyjne? Dobrze wiedzieć – bo z propagandy w reżymowej prasie dowiadujemy się tylko, że integracja raźno postepuje, za chwilę przyłączymy do UE nie tylko Islandię i Chorwację, ale i Serbię, Turcję i Mongolię. A także 33 państwa Ameryki Łacińskiej (właśnie trwają rozmowy; zakończą się, oczywiście, fiaskiem). P.Lisek kończy optymistycznym akcentem: „Moim zdaniem w tym momencie celem Islandii jest zapewnienie rozważnego i w miarę spokojnego przeprowadzenia procesu akcesji przez okres wyborczy”. Czyli zdradzieckie elity mają przeczekać wybory – a potem, wbrew woli L**u, dalej robić swoje. Bardzo dobrze. Ja też nie jestem d***kratą. Tylko po co w takim razie robić wybory??!!!?
Na końcu p.Euro-poseł z p.Redaktorem biadolą nad tym, że „nie wypłacono rekompensat 500 tysiącom obywateli z krajów UE, którzy przechowywali w islandzkich bankach swoje oszczędności”. A niby dlaczego mieliby je wypłacić??? P.Smith włożył do banku £10.000 – stracił, i teraz żąda zwrotu. Przepraszam – a gdyby zarobił na tym £30.000 – to podzieliłby się tym zyskiem z Rządem i L**m Islandii? Spekulacja polega na tym, że można zarobić – a można i stracić. Polski rolnik normalnie zarabia – powiedzmy – 100.000 zł. Przyjdzie koniunktura, urodzaj – zarobi 200.000 zł. Potem przyjdzie nieurodzaj, zarobi 10.000 – i dawàj do rządu o pomoc. Co gorsza: dostaje. U nas by nie dostał – bo niby dlaczego??!!? Aha: ale te 100 czy 200 tysięcy u nas nie byłyby opodatkowane... JKM
FILM POLITYCZNIE ZAANGAŻOWANY – czyli kto wyłożył pieniądze? Film "Śmierć prezydenta" wyprodukowany przez kanadyjską firmę Cineflix nie mógł być niczym więcej, jak „politycznie zaangażowaną” agitką. Szukając odpowiedzi na pytanie – dlaczego film upowszechnia rosyjską wersję wydarzeń i wygląda jak dzieło stworzone na polityczne zamówienie, słusznie wskazuje się na okoliczności związane z dzialnością firmy Cineflix na rynkach Europy wschodniej Ta produkcja ma przede wszystkim „podobać się” rządom III RP i Rosji i zapewnić firmie dalsze, lukratywne kontrakty. Sprawa ma jednak nieco szerszy kontekst. Zwracałem już uwagę, że producenci serii „Air Emergency” współpracowali z firmami rosyjskimi przy produkcji niektórych odcinków, np. o locie Tu 154M Baszkirskich Linii Lotniczych z Moskwy do Barcelony, a trójka autorów "Death of President" zrobiła przed kilkoma laty film o zestrzeleniu przez Sowietów w 1983 roku koreańskiego samolotu pasażerskiego. Ilość fałszerstw i błędów, jakie zawierał tamten „dokument”, dorównuje obecnemu dziełu na temat tragedii smoleńskiej. Propagandowe lukrowanie rosyjskiej rzeczywistości, obecne w niemal wszystkich tego typu produkcjach, jest zabiegiem tym dziwniejszym, że jeden z autorów i scenarzysta „Śmierci prezydenta”- Greg Gransden, na początku lat 90. był korespondentem w Moskwie. Jest autorem wielu publikacji nt. Rosji i można sądzić, że zna realia tego kraju. Gdzie zatem poszukiwać przyczyn powstania tak makabrycznej agitki? Z pewnością - w relacjach finansowych, choć w wymiarze wykraczającym poza zyski czerpane z dotychczasowej współpracy ze wschodnimi odbiorcami: sprzedaży 225 godzin programów stacjom rosyjskim, czy 179 godzin telewizjom na Ukrainie. Myślę, że istotną okolicznością musi być fakt, że 24 kwietnia 2012 roku podpisano w Los Angeles umowę inwestycyjną między firmą Participant Media LLC, a spółką Cineflix Media, Inc. Participant Media jest dużą korporacją finansującą produkcje filmowe i dokumentalne. Korporacją szczególną, bo wykładającą pieniądze wyłącznie na produkcje „politycznie zaangażowane”, powstające w ramach hollywoodzkich „kampanii społecznych”. Dotyczą one takich obszarów jak: ochrona środowiska, ochrona zdrowia, prawa człowieka, pokój i tolerancja, sprawiedliwość społeczna i ekonomiczna – czyli tego wszystkiego, czym sowiecka, a później rosyjska agentura wespół z milionami użytecznych idiotów karmi od lat światową opinię publiczną. Participant Media były m.in. dystrybutorem dzieła Michaela Moore'a „Fahrenheit 9/11”, finansowały „geopolityczny thriller o globalnych wpływach przemysłu naftowego” - „Syriana” oraz wyprodukowały film Al Gore „Niewygodna prawda” na temat „globalnego ocieplenia”. Najnowszym dziełem Participant Media jest film „Promised Land” („Ziemia obiecana”), ukazujący „mroczną stronę eksploatacji gazu łupkowego”. Jego światowa premiera odbyła się przed kilkoma dniami – przypadkowo, w tym samym czasie, gdy w USA rozpoczęła się wielka debata o złożach łupkowych. Obraz, w którym główną rolę gra gwiazdor Hollywood Matt Damon, ma „przestrzegać przed zagrożeniami społecznymi związanymi z eksploatacją łupków”. W planach jest sfinansowanie „zaangażowanego” filmu o „przywracaniu demokracji” w Chile po roku 1988. Innym „zaangażowanym” dziełem, na które Participant Media wyłoży pieniądze będzie film o pupilku płk Putina, twórcy WikiLeaks - Julianie Assange. Z pewnością, nakręcenie propagandowego obrazu o gwieździe państwowej telewizji Russia Today wymaga dobrych kontaktów z partnerami rosyjskimi. Niewykluczone też, że Rosjanie będą uczestniczyć w tej produkcji. Film już jest zapowiadany jako „wielkie wydarzenie”, choć należy wątpić, by na jego podstawie można było rzetelnie ocenić misję prokremlowskiego „obrońcy wolności”. Nie ma natomiast wątpliwości, że inwestycja kapitałowa w firmę Cineflix, musi być opłacalna dla Participant Media. Finansowo i politycznie. Tu kryje się klucz do odczytania intencji ostatniego dzieła National Geographic. Wówczas jednak nie należy się dziwić, że film o tragedii smoleńskiej, wyprodukowany za „politycznie zaangażowane” pieniądze jest zwyczajnym propagandowym humbugiem.
Aleksander Ścios
Prywatna elektrownia Kulczyka coraz bliżej. Na państwowej budowie kremlowska spółka Elektrownia Kozienice Elektrownia Północ Jan Kulczyk inwestycje energetyczne Elektrownia Północ, gigantyczny projekt energetyczny, który realizuje na Pomorzu firma najbogatszego Polaka, wkracza w kolejny etap. Jak dowiedział się "Dziennik Gazeta Prawna", w najbliższych tygodniach ma zostać wybrana firma, która postawi dwa bloki na węgiel kamienny o mocy do 2000 MW w pomorskim Pelplinie. O kontrakt wart ok. 12 mld zł walczą francuski Alstom, niemiecki Siemens, chińskie konsorcjum Shanghai Electric Group (SEG) oraz Polimex-Mostostal. Polenergia Holding, należące do Kulczyk Investments energetyczne ramię koncernu, równolegle poszukuje partnera biznesowego do objęcia 49 proc. udziałów w projekcie. Ma on zostać wybrany do końca roku. Tymczasem w strategicznej dla bezpieczeństwa energetycznego państwa budowie nowego bloku w Elektrowni Kozienice, należącej do koncernu Enea, może wziąć udział spółka znajdująca się w orbicie wpływów Kremla - ustalił "DGP". Według informacji dziennika chodzi o czeską firmę Chladnicy Veże, wybraną jako partnera technologicznego przez Polimex-Mostostal. Jednak większość jej zarządu stanowią Rosjanie, a sama spółka należy do państwowego rosyjskiego koncernu Rosatom Nuclear Energy State Corporation. Właściciel, koncern Enea, zapewnia, że nie dopuści na plac budowy tej firmy o niejasnych powiązaniach. Sprawą już się interesuje ABW, gdyż budowa nowego bloku w Kozienicach to strategiczna dla bezpieczeństwa państwa inwestycja. Nowy blok w Kozienicach ma być największą w Europie jednostką tego typu opalaną węglem kamiennym. Kontrakt realizuje konsorcjum firm Hitachi Power Europe GmbH oraz Polimex-Mostostal. Zakończenie budowy planowane jest w II kwartale 2017 r., a jej koszt to około 6,4 mld zł brutto. Opr.: AS
29 Styczeń 2013 W czarnej dziurze smoleńskiej niewiedzy Prowadząca śledztwo smoleńskie prokuratura niczego jeszcze nie ustaliła Sekta wyznawców pancernej brzozy o Smoleńsku wie już wszystko. Nacisk pasażerów, błąd pilotów, brzoza, beczka, katastrofa… Wiedzą to ze świętych ksiąg Millera i Anodiny. Z tych samych ksiąg wie już wszystko National Geographic, a za nim wie już wszystko cały świat. Tylko prowadzący śledztwo prokuratorzy nic jeszcze nie wiedzą. Śledztwo nie daje dotychczas żadnej odpowiedzi, dlaczego samolot spadł. Nie ma ostatecznych badań na obecność trotylu i śladów ewentualnego wybuchu. Dopiero zabezpieczono próbki do badań. Nie są znane badania brzozy, też dopiero przygotowano próbki do badań. Trwa śledztwo w sprawie niedopełnienia obowiązków przy sekcjach zwłok, zatem wartość dowodowa rosyjskich sekcji stoi pod znakiem zapytania. Wciąż nie zostało wykluczone, że katastrofę mógł spowodować błąd rosyjskiej kontroli lotów. Wciąż badana jest wersja śledcza, że katastrofę mogła spowodować wada konstrukcyjna samolotu. Wszystko to wynika z odpowiedzi, jakiej udzielił Naczelny Prokurator Wojskowy Jerzy Artymiuk na oświadczenie grupy senatorów Prawa i Sprawiedliwości z 30 listopada ub. Poniżej w całości oświadczenie senatorów PiS i odpowiedź Prokuratora Artymiuka
Szanowny Panie Prokuratorze! Niepokoją nas informacje medialne dotyczące śledztwa prokuratury wojskowej w sprawie katastrofy smo- leńskiej. Mimo upływu ponad dwóch i pół roku od katastrofy można odnieść wrażenie, że śledztwo w sprawie wyjaśnienia przyczyn katastrofy drepce w miejscu i w dalszym ciągu nie zostały przeprowadzone kluczowe dowody. Mamy w związku z tym następujące pytania.
Czy prokuratura prowadząca śledztwo w sprawie katastrofy ma opracowany plan śledztwa, a jeśli tak, to czy ten plan jest realizowany; czy czynności śledcze wykonywane są rzetelnie i bez zbędnej zwłoki; na jakim etapie znajduje się obecnie realizacja planu śledztwa?
Ilu prokuratorów jest aktualnie zaangażowanych w śledztwo, ilu z nich wykonuje czynności śledcze na rzecz śledztwa polskiego, a ilu wykonuje pomoc prawną na rzecz prokuratury rosyjskiej?
Dlaczego prokuratura dopiero w dwa i pół roku po katastrofie zdecydowała się na badania wraku samolotu na obecność trotylu, czemu te kluczowe badania nie zostały przeprowadzone wcześniej, kiedy poznamy wyniki tych badań, a także dlaczego próbki pobrane w ramach badań wraku zostały zatrzymane w Rosji? Czy można mieć pewność, że próbki te nie zostaną zafałszowane czy zniekształcone?
Czy prawdziwe są informacje prasowe o tym, że brzoza, która według raportu MAK urwała skrzydło samolotu i przyczyniła się do jego upadku, została ostatnio ścięta na żądanie polskiej prokuratury? Jeśli tak, to jaki był sens i cel tej operacji w dwa i pół roku po katastrofie i czy nie wynika z tego niebezpieczeństwo utraty w przyszłości jednego z kluczowych dowodów w śledztwie?
Czy prokuratura bada postępowanie polskich służb zagranicznych w okresie poprzedzającym katastrofę w kontekście ustalonych w poprzedniej kontroli NIK nieprawidłowości, takich jak brak pisemnej zgody władz rosyjskich na przelot polskiego samolotu państwowego? Czy w szczególności wyjaśnio- na została w śledztwie kwestia odpowiedzialności za skierowanie samolotu prezydenta RP na nieczynne lotnisko?
Czy prokuratura bada i wyjaśnia okoliczności, w jakich doszło do licznych przypadków zamiany ciał ofiar katastrofy? Czy badane są w tym kontekście zaniedbania właściwych przedstawicieli państwa, w tym prokuratury, w zakresie przeprowadzenia sekcji zwłok i identyfikacji ofiar?
Czy prokuratura bada i wyjaśnia postępowanie kontrolerów lotu z lotniska w Smoleńsku, ich przełożonych oraz ewentualnie innych osób w zakresie wyrażenia zgody na lądowanie samolotu w niesprzyjających warunkach atmosferycznych, a w szczególności czy zbadane zostało, dlaczego kontrolerzy nieprawdziwie upewniali załogę samolotu, że lot odbywa się „na kursie i na ścieżce”? Czy władze rosyjskie umożliwiły polskim prokuratorom zbadanie tej sprawy?
Czy w ramach śledztwa badana jest odpowiedzialność za ustalony w poprzedniej kontroli brak zabezpieczenia wizyty prezydenta RP przez Biuro Ochrony Rządu? Czy badana jest kwestia wyznaczenia przez MSZ osób obsługujących wizytę prezydenta RP w Smoleńsku?
Czy prokuratura bada kwestię remontu samolotu w Rosji i sprawdzenia go pod kątem bezpieczeństwa lotów po tym remoncie?
Czy prokuratura korzysta, a jeśli tak, to w jakim zakresie, z pomocy prawnej prokuratury rosyjskiej?
Kiedy można oczekiwać ostatecznego zakończenia śledztwa?
Z góry dziękujemy za przekazane szczegółowe wyjaśnienia. Z poważaniem Grzegorz Wojciechowski Bogdan Pęk Stanisław Karczewski Marek Martynowski Jan Maria Jackowski Krzysztof Słoń Henryk Górski Robert Mamątow Wojciech Skurkiewicz
Wzrost PKB dwukrotnie mniejszy! Szewczak: to zapowiedź recesji Główny Urząd Statystyczny podał, że PKB za rok 2012 osiągnął 2 proc. wzrost wobec 4,5 wzrostu w 2011 roku. W rozmowie z portalem Niezalezna.pl główny ekonomista SKOK Janusz Szewczak stwierdza, że w tej sytuacji całkiem realna jest recesja w 2013 r.
- Polska idzie grecką droga w stronę Hiszpanii. Te dane to bardzo wyraźny spadek w stosunku do 2011 roku. Przypomnijmy, że wtedy wzrost PKB był na poziomie 4,3 proc, a za rok 2012 było to zaledwie 2 proc. Mam bardzo duże wątpliwości na ile są to wiarygodne dane. Należy pamiętać, że zawsze istnieje możliwość weryfikacji tych danych w dół lub w górę. Ten margines błędu jest dość duży i może sięgać nawet 0,3 proc. - tłumaczy w rozmowie z portalem Niezalezna.pl Janusz Szewczak. Główny ekonomista SKOK zwraca uwagę, że szczegółowe dane dotyczące PKP są dramatyczne. Okazuje się bowiem, że inwestycje krajowe zwiększyły się jedynie o 0,6 proc. Wobec wzrostu o 9 proc. w 2011 r. Z kolei popyt krajowy zwiększył się o 0,1 proc., natomiast w 2011 r., ten wzrost wynosił 3,4 proc. Według Janusza Szewczaka oznacza to, że „praktycznie nie ma popytu krajowego”.
- To jest dowód na to, że widmo recesji w 2013 r. jest całkiem realne. Teraz właściwie jedyną nadzieją jaka pozostałą rządowi jest wzrost eksportu w tym roku. Problem polega jednak na tym, że spadają zamówienia zagraniczne. Spada także znacząco liczba zamówień w przedsiębiorstwach. Ponadto mamy silnego złotego, który na pewno negatywnie wpłynie na eksport. Te dane potwierdzają tylko, że na pewno nie można poważnie traktować zapowiedzi ministra Rostowskiego, który zapisał przecież w budżecie wzrost PKB na poziomie 2,5 proc. Z kolei wicepremier Pawlak na początku zeszłego roku twierdził, że wzrost PKB sięgnie nawet 4 proc., a członek Rady Polityki Pieniężnej Jan Winiecki przewidywał 3-3,5 proc. wzrostu PKB – tłumaczy główny ekonomista SKOK. Janusz Szewczak zwraca uwagę, że większość analityków bankowych twierdziła w ubiegłym roku, że wzrost PKB na poziomie 2,5 proc jest całkowicie realny. Okazało się, że się mylili.
- Jak widać, PKB na takim poziomie nie jest i nie było realne. Sądzę także, że za jakiś czas realny wzrost PKB zostanie zweryfikowany w dół, ponieważ jak już wspominałem, margines błędu może sięgać nawet 0,3 proc. Jednym słowem, sytuacja jest bardzo zła. To jest równia pochyła dla gospodarki, a pierwszy kwartał tego roku będzie szokujący, jeśli chodzi o dane makroekonomiczne, w tym PKB – uważa Janusz Szewczak. Piotr Łuczuk
To nie tak panowie... Musicie zdecydować, do kogo kierujecie swoje wystąpienia: czy do lemingów, czy do ludzi, którzy nie tylko oglądnęli "Anatomię Upadku" Anity Gargas ale i ją zrozumieli, czyli wiedzą, o co chodzi. ...śpiewał Shakin Dudi. A tu w środę "Gazeta Wyborcza" urządza debatę „Katastrofa smoleńska. Fakty”. Oczywiście, jak to w Wyborczej - konieczne zapisy, telefony, nie mogą ogólnodostępnej zrobić? Ciekawe czy będzie transmisja na żywo, albo chociaż zapis na Jutupce? W sumie wolne mam ale jechać tyle kilometrów do Warszawy i z powrotem? Chyba że mi ktoś zasponsoruje. Ekspresy kosztują i nie wiadomo, czy jeżdżą. Ma być dr Lasek, prowadzenie Agnieszka Kublik. Ja zaś kieruję apel do organizatorów i panelistów:
Ogarnijcie trochę rzeczywistość, bo na razie rozmijacie się z nastrojami społecznymi. Jak wiadomo liczba wątpiących w rzetelność prac Komisji Millera w społeczeństwie rośnie i ile tego jest? 60%? Liczba dopuszczających zamach, przekonanych o zamachu też rośnie. Wniosek jest taki, że część społeczeństwa, która kiedyś nie miała wątpliwości, dostrzegła niespójności oficjalnej narracji. I na początek dobrze by było, gdybyście założyli, że ta decyzja szerokich mas społecznych była racjonalna: faktycznie tak jest, że przedstawienie millerowe jest słabe, a Macierewicza sensowne. Oczywiście tu nie chodzi o prawdziwość w sensie obiektywnym, ale o przedstawienie stanowiska. Musicie zdecydować, do kogo kierujecie swoje wystąpienia: czy do lemingów, czy do ludzi, którzy nie tylko oglądnęli "Anatomię Upadku" Anity Gargas, ale i ją zrozumieli, czyli wiedzą, o co chodzi. Nie da się prowadzić skutecznej akcji propagandowej do tych dwóch grup na raz. Bo lemingom można a nawet należy wciskać ciemnotę, bo tego oczekuję. Świadoma cześć społeczeństwa każde (no może nie każde od razu) przekłamanie, niedopowiedzenie, fałsz, odwracanie kota ogonem wychwyci, pojmie i pogrążycie się coraz bardziej w oczach społecznych. Agnieszka Kublik najpierw pisze, że nad brzozą było 90 stopni, potem poprawia, potem Lasek twierdzi, że szofer potwierdza wersję Millera, ze nad szosą 90 stopni. Tymczasem kierowca autobusu wyraźnie twierdzi, że samolot nad szosą leciał kołami w dół. Naprawdę nie możecie robić takich rzeczy. Albo powiedźcie od razu, że zamierzacie zabetonować do reszty wąską sektę fanatycznych antypisiorów i wtedy szkoda czasu na gadkę z wami, albo i na czytanie artykułów w Wyborczej. Drugim błędem tego rzędu są próby ogettowienia ludzi krytycznych wobec oficjalnych wydarzeń. Że fanatyczne pisiory, sekta Macierewicza itp. Na moim przykładzie: początkowo nic nie mogło mnie zdziwić. Mogły być 4 próby lądowania? Mogły, Mógł być gen. Błasik w kokpicie? Mógł. Mogły być naciski? Mogły. Ale jedno się nie potwierdziło, drugie się nie potwierdziło, trzecie też ściema. Muszę się przyznać, że mnie akurat przekonała kompromitacja Komisji Millera z gen Błasikiem w kokpicie. Dodatkowo sekcje zwłok: okazało się, że to nie tylko uchybienie formalne, ale i jakaś większa machloja. Kot czyta mojego bloga to wie też o roli niechęci Komisji Millera i prokuratury do wyjaśnienia czegokolwiek. I teraz musicie to wszystko poodkręcać na gruncie merytorycznym, do czego innych ludzi potrzebujecie. Agnieszka Kublik do drugiej linii, Wojciech Orliński do szafy, Łoziński rąbać drzewo. Szereg gaf jakie strzelił dr Lasek w czasie swojego turnee po mediach też go dyskwalifikuje. Pojmijcie też, że nie wytłumaczycie ludziom, że nie trzeba przesłuchiwać naocznych świadków, bo ludzie wiedzą, że trzeba. Wiedzą już, że sekcje trzeba robić. Nie odkręcicie tego. Tak naprawdę karty rozdaje tu tzw strona rządowa. Powiedzmy sobie szczerze 5-10% ludzi tak czy siak będzie wierzyć w zamach, na drugim biegunie 5-10 % będzie wierzyć, że zamachu nie było choćby nie wiem co. Pozostałe 80% jest odo przekonania i jeżeli dr Lasek zdobędzie się na jakieś sensowne argumenty to dadzą się przekonać, bo niby dlaczego nie? Tymczasem dr Lasek odstawił manianę i to jest problemem, a nie że Macierewicz tą manianę pokazuje. Od początku powinno być dla was jasne, że nie będzie tak, że jak się nie powie to ludzie nie będą wiedzieć. Dowiadują się i teraz macie problem. Oczekuję więc, że zaczniecie spełniać moje oczekiwania co do objaśniania Katastrofy, bo sam za was nie będę robił dalej na pewno. Chociaż wydaje mi się czasem, że dr Lasek celowo popisuje się swoją nieudolnością, nie może wprost przyznać, że Macierewicz ustalenia swoje ma trafne, więc przynajmniej stara się swoimi wyskokami wytworzyć wrażenie, że Antek ma rację. Skończcie też już z tymi wrzutkami, myślicie że ludzie tak będą czekać: jedna wrzutka - okazuje się fałszywą, druga wrzutka - okazuje się fałszywą, trzecia wrzutka - okazuje się fałszywą, piąta wrzutka - okazuje się fałszywą, dziesiąta wrzutka - okazuje się fałszywą, pięćdziesiąta wrzutka - okazuje się fałszywą, dwusetna wrzutka - okazuje się fałszywą, w końcu dwieście pięćdziesiąta szósta wrzutka - okazuje się prawdą. I myślicie, że ludzie powiedzą, że nieważne że dwieście pięćdziesiąt pięć poprzednich fałszywych, skoro ta prawdziwa? Nie. Po piątej już nikt tego poważnie nie traktuje, teraz to najprawdziwsze odkrycia możecie podawać i nikt nie przejmie się i tak. SmokEustachy
"NIKT NIE CHCE ROZCZAROWAĆ PREZYDENTA" Od kilku dni na różnych portalach pojawiały się krytyczne opinie na temat najnowszego odcinka programu National Geographic „Katastrofa w przestworzach” mającego odtworzyć przebieg katastrofy smoleńskiej. Właśnie jestem tuż po obejrzeniu dokumentu „Śmierć prezydenta”. Przyznam szczerze, że choć byłam uprzedzona i spodziewałam się takiego przedstawienia wydarzeń, to mimo wszystko jestem mocno zszokowana ilością i jakością nieprawdziwych, czy też zmanipulowanych informacji, jakie się w nim pojawiły. Nie wiem dlaczego autorzy programu postanowili tak zdecydowanie zagrać w orkiestrze Anodiny i Putina. Już na wstępie ze zdumieniem usłyszałam, że tuż po 10 kwietnia równorzędną hipotezą badaną przez zespoły ekspertów była hipoteza zamachu. Każdy, kto śledził przekazy medialne w tamtych dniach wie doskonale, że hipoteza zamachu, czy w ogóle samo słowo zamach, była od pierwszych godzin mocno ocenzurowana, a każdy, kto podnosił taką ewentualność był od razu stygmatyzowany. Autorzy programu zaprezentowali zupełnie oderwaną od rzeczywistości wersję, twierdząc, jakoby śledczy, czy też komisje techniczne, od pierwszych chwil skupili się przede wszystkim na badaniu wersji zamachu, a dopiero po wnikliwych analizach doszli do wniosku, że należy ją odrzucić. Żaden z wypowiadających nie zająknął się nawet o tym, że nie przeprowadzono badań na obecność materiałów wybuchowych, nie zbadano wraku dokonując jego rekonstrukcji, co pozwalałoby w sposób jednoznaczny odrzucić udział osób trzecich. Nie poddano analizom też słynnej pancernej brzozy. Próżno tez było czekać na obrazy pokazujące niszczenie wraku przez rosyjskich funkcjonariuszy, czy też bezładnie zrzucone na płytę lotniska szczątki maszyny. Najwyraźniej nie pasowało to do przyjętego scenariusza, albo też autorzy programu nie zagłębili się wystarczająco w temat, którym się zajęli. Można było za to zobaczyć zupełnie abstrakcyjne sceny, pokazujące doskonałą współpracę polskich i rosyjskich biegłych na miejscu katastrofy tuż po jej zaistnieniu, co jak wiadomo jest czystą fikcją. W pierwszych godzinach po katastrofie na miejscu zdarzenia operowali wyłącznie rosyjscy funkcjonariusze, a polscy śledczy dotarli na miejsce późnym wieczorem i jak już wiemy z relacji pułkownika Rzepy nie mieli nawet możliwości obejścia całego miejsca, nie mówiąc już o jakichkolwiek badaniach, czy oględzinach. Biegli wchodzący później w skład komisji Millera nie wykonali nawet rzetelnych oględzin tuż po zdarzeniu, gdyż Rosjanie od razu rozpoczęli operację „sprzątania” miejsca katastrofy. Wjechał ciężki sprzęt, a budowa drogi ruszyła pełną parą. Na filmie NG tego nie zobaczymy, za to obejrzymy zafrasowaną minę rosyjskich śledczych, którzy od początki poważnie rozważali kwestię zamachu. Szkoda tylko, ze twórcy programu nie zapoznali się z dokumentem, jaki sporządzono w nocy z 10 na 11 kwietnia, w którym to polscy i rosyjscy śledczy w ogóle nie brali pod uwagę hipotezy udziału osób trzecich i ją odrzucili już w pierwszych godzinach. W programie zaprezentowała się cała plejada różnych postaci, które przekonywały, że winni byli polscy piloci i oczywiście polski prezydent, którego „ nikt nie chciał rozczarować”. Wystąpił rosyjski kontroler, który powtórzył kłamstwo MAK, że samolot był cywilny, choć zostało dowiedzione, że jest to nieprawda. Wypowiadał się także jeden z ratowników, który miał być na miejscu katastrofy kilka minut po zdarzeniu, choć jak wiadomo nawet z raportu MAK, pierwsza karateka, sztuk jeden, przyjechała dopiero po 17 minutach. Prawdziwość jego relacji staje pod dużym znakiem zapytania także z innego powodu. Ratownik stwierdził, iż żadne z ciał nie było w całości,zaś na miejscu zastał same szczątki, co stoi w sprzeczności z relacjami rodzin i osób biorących udział w identyfikacjach w Moskwie. Według nich wiele ciał zachowało się w całości i było w pełni rozpoznawalnych. Pojawiła się też informacja, że na miejscu katastrofy wszędzie znajdowały się zwęglone szczątki maszyny, co znowu każe zapytać, czy aby świadków nie poniosła fantazja, gdyż według oficjalnych raportów pożar był incydentalny i udało się go ugasić już po kilkunastu minutach, a szczątki samolotu nie nosiły jego sladów. Podkoloryzowane relacje o koszmarnej mgle, w której nie można było dojrzeć własnej dłoni sa również niepokojące i stawiają wiele znaków zapytania o rzetelność świadków. NG pokazał też przejmujące obrazy z poszukiwań rejestratorów lotu, o przeczesywaniu miejsca zdarzenia, a chyba tylko przez nieuwagę twórcy zapomnieli wspomnieć o zaginionym na wieki wieków rejestratorze K 3-63, który znajdował się centropłacie. W odczytach z rejestratora ATM również nie dostrzegli kilkunastu awarii, które wystąpiły przed uderzeniem w ziemię, ale kto by się zajmował jakimiś szczegółami, kiedy oficjalny raport był firmowany autorytetem Putina, największego demokraty, który brzydzi się przemocą. A zatem samolot był sprawny, tylko ta mgła, brzoza i niedouczeni piloci. Filmowej interpretacji doczekały się także rosyjskie kłamstwa na temat nacisków ze strony prezydenta i generała Błasika, a już zdanie „nikt nie chciał rozczarować prezydenta” zasługuje na jakieś putinowskie odznaczenie. Trzeba przyznać, że ordynarnie, grubo ciosane to sceny i dialogi. Zawsze programy NG oglądałam z zainteresowaniem, podziwiałam dociekliwość twórców, stawianie wielu pytań. W przypadku katastrofy smoleńskiej wszystkie pytania zredukowano do minimum, a wątpliwości wygładzono. Jak bowiem można było pokazać przejmującą scenę z kokpitu bez zadania cisnących się na usta pytań, kiedy polska załoga podejmuje decyzję o odejściu ze 100 metrów, realizuje ją, ale z jakichś nieznanych przyczyn nie może jej wykonać? Dlaczego twórcy nie poszli dalej i nie drążyli tego tematu? Przecież opierali się ponoć na oficjalnych raportach, a w raporcie komisji Millera napisano, że nie jest znana przyczyna zejścia poniżej 100 metrów. Piloci byli samobójcami? Jeżeli twórcy „Śmierci prezydenta” nie chcieli odwoływać się do prac Zespołu Parlamentarnego, który, co warto podkreślić nie jest prywatną organizacją, ale ciałem polskiego parlamentu, mogli chociaż wspomnieć o pracach polskiej prokuratury wojskowej i wątpliwościach polskich śledczych. To polska prokuratura nie uznała wyników prac komisji Millera za wystarczające i zleciła badania wraku, które przyniosły zaskakujące wyniki: ślady trotylu. To polscy prokuratorzy zdecydowali się zbadać brzozę, wprawdzie po 2,5 roku, ale lepiej późno niż wcale. Wreszcie to polska prokuratura zwróciła się do producenta TAWS i FMS o uszczegółowienie ekspertyz, gdyż te, którymi posługiwała się komisja Millera uznała za niepełne i nie dające odpowiedzi na wszystkie pytania. To nie spiskowa teoria, ale twarde fakty. Dlaczego NG ograniczyła się tylko do bardzo uładzonej, zakłamanej do bólu wersji MAK? Czy tak trudno było przejrzeć choćby komunikaty na stronie NPW? Polscy piloci zostali po raz kolejny oskarżeni o spowodowanie katastrofy, pokazano ich niekompetencję i konformizm. O pułkowniku Krasnokutskim i jego słowach„sprowadzamy do 100 m i bez gadania” widz się nie dowiedział. Podobnie, jak nie usłyszał o konsultacjach smoleńskiej wieży z „Logiką”, czy z tajemniczym „towarzyszem generałem”, a szkoda, bo tego wymagała rzetelność dokumentalisty. Martynka
Sommer: Można zarobić na holokauście. Można też na katastrofie smoleńskiej Nowa „prawicowa” telewizja ma ruszyć 10 kwietnia 2013 r., czyli w trzecią rocznicę katastrofy smoleńskiej. Przyznam, że ta informacja troszkę mnie zaszokowała – bo otwarcie wskazuje na to, że ten nowy kanał, wg planów jego organizatorów i właścicieli ma pójść śladem „Gazety Polskiej”, która na zgliszczach prezydenckiego TU-154 wskoczyła z kilkunastu na prawie 70 tys. sprzedaży. Wynikało by z niej, że „prawicowość” kanału ma polegać na dalszym eksploatowaniu Smoleńska. W sumie jednak nie należy się temu specjalnie dziwić, bo przecież cały czas w Polsce działa „przedsiębiorstwo holokaust”, którego założenie datuje się na wczesne lata 60. – minęło ponad 50 lat a biznes się kręci. Choć przybiera coraz bardziej kuriozalne formy – wczoraj wyczytałem na stronie gazeta.pl – o tłumaczeniu na polski książek dla dzieci o obozie w Oświęcimiu – i pomyśleć, że to w tym samym piśmie, które wielokrotnie piórem rozmaitych mędrków chciało uchronić dzieci przed lekcjami religii, które są niekiedy „zbyt drastyczne”. Ciekawe zresztą czy „prawica” też zacznie w końcu wydawać książki dla dzieci o Smoleńsku (komiks już powstał). I w ferworze tej propagandowej walki gdzieś ucieka jedno podstawowe pytanie, które już wiele razy zadawałem, ale na które nikt mi nie chce odpowiedzieć. Skoro Smoleńsk to był zamach – do czego trzeba przekonywać, bo na tym polega „prawicowość”, to czy to znaczy, że po ewentualnym dojściu do władzy przez „prawicę” trzeba będzie postawić przed sądem Władimira Putina (za zamach), Donalda Tuska (za mataczenie), a jeśli się przed sądem ich postawić nie uda, to kiedy mamy zamiar w ramach reperkusji zaatakować Moskwę. A może wyślemy na wschód jakichś asasynów ze stajni agenta Tomka. Bo chyba nie chcemy tej „zbrodni” puścić płazem? Tomasz Sommer
Kobus: Skutki Wspólnej Polityki Rolnej na przykładzie majątku pod Warką Rzekome dobrodziejstwo Wspólnej Polityki Rolnej miewa też swoją drugą stronę. Pisałem już ongiś o tym, jak nadmierne inwestycje napędzane dotacjami pogrążyły w długach mojego druha serdecznego, Radka. Niedawno zdarzyło mi się też poznać historię pewnego plantatora pieczarek, który postawił piękną pieczarkarnię, po czym padł jak długi… bo nie udało mu się znaleźć pracowników do zbioru! Ale to, co widziałem w majątku Rytomoczydła pod Warką – to już jest swoisty rekord… Do 2005 roku 100-hektarowy majątek dzierżawiła trener koni wyścigowych, pani Dorota Kałuba. To jej dziełem jest adaptacja dawnej obory na stajnię. Jedną z sensowniej i lepiej pod względem funkcjonalnym rozplanowaną stajnię, jaką kiedykolwiek widziałem: z obszernymi boksami, kompletem udogodnień socjalnych i solidnym zapleczem. Problem pojawił się, gdy zaczęto rozdzielać dopłaty. Doskonale rozumiem właściciela obiektu – sam nie mam pieniędzy i też zdarza mi się robić z tego powodu rzeczy, których mi potem wstyd. W każdym razie: z całą pewnością dopłaty, które można rocznie uzyskać, oczywiście w ramach udziału w „programie rolno-środowiskowym” (stąd brak nawozów, oprysków itp…), to więcej niż mogła zapłacić za dzierżawę pani trener. Nie było się nad czym zastanawiać! Logiczna jest też i tego konsekwencja, że właściciel nie zgadza się na zawieranie jakichkolwiek umów dłuższych niż jeden rok. I to, że nic właściwie tam nie robi – no bo po co? Dopłaty są bez ryzyka i prawie bez kosztów (tyle że skosić trzeba…) – a weź tu ładuj pieniądze w jakiś rolny biznes: nie tylko dopłaty znikną w tym worku bez śladu (dobry ciągnik pewnie by całą jednoroczną kwotę dopłat kosztował – a słabym się takiego areału nie obrobi…), ale i zamiast pewnego zysku bardzo łatwo może się pojawić strata… Z drugiej strony: dlaczego pani trener miała rezygnować z dopłat, które wedle prawa to jej się należały, skoro obrabiała tę ziemię…? I dlaczego ktokolwiek miałby inwestować w Rytomoczydła, skoro właściciel (nader rozsądnie zresztą) nie zgadza się na żadną umowę dłuższą niż rok? Koło się zamyka. Majątek skazany jest na degradację i ruinę… Kto jest temu winien? Właściciel? Ależ dlaczego? Przecież postępuje w sposób racjonalny i ekonomicznie uzasadniony! Dzierżawca? W żadnym wypadku! Wychodzi na to, że za ruinę stajni i majątku w Rytomoczydłach odpowiada… Wspólna Polityka Rolna Jewrosojuza! Bo przecież gdyby nie było możliwości kasowania dopłat „za nic”, to siłą rzeczy coś by się tam działo. Jak nie konie (choć na hodowlę koni jest to jedno z najlepszych miejsc, jakie kiedykolwiek widziałem!), to chociaż bydło mięsne, kozy – cokolwiek. Zboża teraz drogie, elektrownie słomę kupują (sadownicy, których wokół pełno – też!) – pomysłów trochę by się znalazło. Kiedy Źli Biali Koloniści zajmowali jakiś kawał Afryki, zwykli nakładać na Dobrych Czarnych Tubylców podatek zwany „wychowawczym”. Był to zwykle podatek pogłówny – liczony od liczby tubylców. Kwoty w ten sposób uzyskiwane rzadko pokrywały koszty utrzymania kolonii, ale nie taka była tego podatku rola. Chodziło głównie o to, aby zmusić Dobrych Czarnych Tubylców do jakiejś płatnej pracy, do czego sama przyroda, dostarczając w obfitości łatwo dostępnych plonów, jakoś ich do tej pory nie przymuszała. Zmuszeni „podatkiem wychowawczym” Dobrzy Czarni Tubylcy szli do pracy na plantacji Złego Białego Kolonizatora albo sami brali się za uprawę czegoś, co dało się Złym Białym Kolonizatorom sprzedać. Jak widać, współczesna Europa robi dokładnie odwrotnie… Jacek Kobus
Tusk w Paryżu, parlament ratyfikuje pakt fiskalny jeszcze tej zimy
1. Tak właśnie premier Tusk, rozwiewa na arenie międzynarodowej wątpliwości co do postanowień naszego kraju wobec decyzji tandemu niemiecko- francuskiego w sprawie przyszłości strefy euro. Najpierw on sam nawet specjalnie nie analizując skutków traktatu fiskalnego dla polskiej gospodarki i społeczeństwa, bez wahania zdecydował się go podpisać na szczycie UE w marcu 2012 roku. Następnie w listopadzie rząd Tuska zdecydował, że skieruje traktat do ratyfikacji w Parlamencie ale według artykułu 89 Konstytucji RP czyli zwykłą większością głosów, choć ewidentnie przekazuje on kolejne narodowe uprawnienia na rzecz międzynarodowej organizacji jaką jest Unia Europejska. Nie meritum miało tu jednak znaczenie tylko fakt, że nawet z udawaną opozycją jaką są kluby SLD i Ruchu Palikota wobec rządu Tuska, nie ma on większości 2/3 aby ratyfikować tego rodzaju dokumenty w polskim Parlamencie.
2. Najpierw jak się wydaje, Tusk chciał przeforsować ratyfikację szybko i po cichu. Stąd mimo ogromnej wagi traktatu fiskalnego, pierwsze czytanie ustawy ratyfikacyjnej odbyło się na połączonych komisjach ds. finansów, europejskiej i spraw zagranicznych, a nie na sali plenarnej. Odbyło się ono 19 grudnia, a więc tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, kiedy większość Polaków, zajmują już zupełnie inne sprawy niż śledzenie sejmowych prac. II i III czytanie ustawy ratyfikacyjnej zaplanowano na 3 i 4 stycznia tego roku ale po protestach przewodniczącego klubu Prawa i Sprawiedliwości na posiedzeniu Konwentu Seniorów okazało się, że i rząd chce przełożenia debaty na II połowę lutego, po szczycie UE w sprawie unijnego budżetu na lata 2014-2020. Ba Tusk na konferencji prasowej zapowiedział nawet długą debatę w lutym i otwartość na argumenty prezentowane w tej sprawie przez opozycję, więc ta kolejna ratyfikacyjna wolta tym razem ogłoszona w Paryżu, tylko może utwierdzać w przekonaniu, że polskie interesy nie mają dla niego żadnego znaczenia.
3. A krótko tylko przypomnijmy w skrócie do czego się zobowiązujemy jeżeli traktat fiskalny zacznie obowiązywać w naszym kraju? Do rzeczy, które śmiem twierdzić, państwu na dorobku takiemu jak Polska, nie pozwolą na dogonienie w zakresie poziomu rozwoju infrastruktury technicznej i społecznej, krajów „starej” Unii Europejskiej. Wynika to z konieczności zrównoważenia budżetu państwa, a jeżeli już pojawi się deficyt to najwyżej do poziomu 0,5% PKB. Chodzi o tzw. deficyty strukturalny a więc sytuację w całym sektorze finansów publicznych (budżet państwa, budżety samorządów, budżety systemu ubezpieczeń społecznych), kiedy wydatki przekraczają dochody ale bez uwzględnienia zarówno dochodów jak i wydatków o charakterze nadzwyczajnym, bądź jednorazowym. Teraz zgodnie z paktem Stabilności i Wzrostu, deficyt sektora finansów publicznych nie powinien przekraczać 3% PKB (a więc może być aż 6 razy większy niż ten wynikający z paktu fiskalnego), a niedotrzymanie tego poziomu oznacza wszczęcie procedury nadmiernego deficytu wobec kraju członkowskiego. Wobec Polski taka procedura została wszczęta już w 2009 roku i przynajmniej na papierze minister Rostowski zmniejsza ten deficyt z 7.9% PKB w 2010 roku, poprzez 5,6% PKB na koniec 2011 roku i prawdopodobnie do 3,5% PKB na koniec 2012 roku. Jeżeli więc będziemy chcieli inwestować w rozwój infrastruktury technicznej i społecznej to albo dokonamy głębokich cięć w wydatkach budżetowych o charakterze społecznym i wtedy jest jakaś szansa na wykorzystanie środków z następnej perspektywy finansowej UE na lata 2014-2020, albo nie będziemy budować infrastruktury w ogóle.
4. Ale to nie wszystko. W traktacie znajdują się zapisy o mechanizmie korygującym przygotowywanym przez Komisję Europejską w odniesieniu do krajów, w których deficyt przekracza wyznaczony poziom deficytu strukturalnego, programach partnerstwa budżetowego i gospodarczego dla krajów objętych procedurą nadmiernego deficytu zatwierdzanych przez Radę UE i Komisję Europejską. Są także zapisy o koordynacji polityki gospodarczej krajów paktu, a także konieczność przedstawiania Radzie i Komisji Europejskiej ex ante (a więc przed podjęciem decyzji w kraju) reform polityki gospodarczej, które planuje się realizować w tych krajach. Mamy więc do czynienia ze zgodą na głęboką ingerencję instytucji europejskich Rady i KE zarówno w politykę budżetową jak i politykę gospodarczą krajów, które paktem zostaną objęte. To wszystko jednak nie przeszkadza Tuskowi ogłosić w Paryżu, że ratyfikacja traktatu nastąpi jeszcze tej zimy (a więc łącznie z podpisem prezydenta Komorowskiego), choć powinien sobie zdawać chyba sprawę, że jeżeli ratyfikację zakwestionuje Trybunał Konstytucyjny po skardze klubu Prawa i Sprawiedliwości, to zabrniemy w międzynarodowy skandal. Kuźmiuk
Przypadki sędziego Igora Tulei Jego nazwisko przejdzie do historii polskiego sądownictwa. I to nie tylko ze względu na pomówienie funkcjonariuszy Centralnego Biura Antykorupcyjnego i prokuratorów o stalinowskie metody śledcze. Także z powodu szkód, jakie wyrządził wizerunkowi polskiego wymiaru sprawiedliwości. Zamieszanie wokół sędziego Tulei trwało wystarczająco długo, by przebiło się do świadomości odbiorców mediów. Dla niego samego skończyło się mało sympatycznie – pozbawieniem funkcji rzecznika prasowego. Dla korporacji sędziowskiej – nadszarpniętym zaufaniem.
Z resortowej rodziny Wszystko zaczęło się od wystąpienia Igora Tulei po wydanym przez niego wyroku w sprawie kardiochirurga Mirosława G. Użyte przez niego porównanie metod stosowanych przez CBA i śledczych do metod stalinowskich wywołało oburzenie ofiar stalinizmu. Tym bardziej że sędzia Tuleya orzekał w procesie stalinowskich oprawców i doskonale wiedział, jakimi metodami posługiwali się komunistyczni śledczy. Jego orzekanie w sprawach dotyczących służb specjalnych PRL budzi wątpliwości w związku z tym, że jego rodzice byli funkcjonariuszami MSW PRL. Zdaniem prawników jest to wystarczający powód, by wyłączyć się z tych spraw z orzekania. Zapoznaliśmy się ze znajdującymi się w Instytucie Pamięci Narodowej dokumentami służb specjalnych PRL dotyczącymi Lucyny Tulei (IPN BU 0604/1166 t.1 i 2 oraz IPN BU 00200/1358). Aktywistka ZMS, a później PZPR, do Milicji Obywatelskiej wstąpiła w 1960 r. Z kolei ojciec sędziego – Witold Tuleya – pracował w Ośrodku Szkolenia Oficerów MO w Łodzi. Lucyna Tuleya wyróżniała się w pracy operacyjnej w wydziale „B” łódzkiej komendy – jego przełożeni występowali dla niej o kolejne nagrody i stopnie służbowe. „Jest sprytna i przebiegła” – czytamy w jednym z wniosków o przyznanie nagrody. W 1968 r. ukończyła specjalistyczny kurs Biura „B” Służby Bezpieczeństwa MSW i uzyskała świadectwo – ze wszystkich przedmiotów miała najwyższe oceny. Zaraz po ukończeniu kursu została skierowana do pracy z osobowymi źródłami informacji. Trzy lata później trafiła do Biura „B” Ministerstwa Spraw Wewnętrznych PRL – jej mąż został przeniesiony do Biura Kryminalnego Komendy Głównej Policji. Z dokumentów służb specjalnych PRL wynika, że odbył długotrwałe przeszkolenie w Moskwie. Został m.in. skierowany przez MSW PRL na studia doktoranckie Akademii Ministerstwa Spraw Wewnętrznych ZSRR (nadzorowało ono m.in. milicję, więziennictwo oraz obozy pracy przymusowej, czyli gułagi). Lucyna Tuleya odeszła z pracy z MSW w stopniu majora w 1988 r. Kilka miesięcy po odejściu została tajnym współpracownikiem Biura „B” MSW o pseudonimie „Lucyna”. Zajmowała się pracą z agenturą uplasowaną wśród pracowników zachodnich ambasad. Prowadziła dziesięciu tajnych agentów o pseudonimach: „Jaskółka”, „Anna”, „Maria”, „Czesława”, „Alina”, „Ely”. W teczce TW „Lucyna” znajduje się kilkadziesiąt osobiście przez nią podpisanych pokwitowań odbioru pieniędzy. Teczka została przeznaczona do zniszczenia, ale z niewiadomych powodów tego nie zrobiono.
– Służba w SB oraz współpraca z komunistycznymi służbami specjalnymi najbliższych członków rodziny są powodem do wyłączenia się pana sędziego Igora Tulei z procesów lustracyjnych – podkreślają rozmawiający z nami prawnicy.
Procesy funkcjonariuszy PRL Sędzia Igor Tuleya nie widzi powodu, by wyłączać się ze składu sędziowskiego orzekającego w procesach lustracyjnych. W grudniu ub.r. sąd orzekł, że b. wiceszef MSZ Maciej Kozłowski jest kłamcą lustracyjnym. Sędziowie uznali, że Kozłowski jako TW w latach 1965–1969 udzielał SB pomocy w sposób tajny i świadomy. Przekazywane kontrwywiadowi informacje były „przydatne” i „mogły zaszkodzić konkretnym osobom”. Po tym wyroku główne media wyróżniały informację, że trzyosobowy skład sędziowski orzekł niejednomyślnie. Jeden z sędziów zajął stanowisko odrębne. Był nim właśnie sędzia Igor Tuleya, który nie chciał mówić, dlaczego podjął taką decyzję.
– Wszystko znajdzie się w uzasadnieniu pisemnym do wyroku sądu – stwierdził. Łaskawość sędziego Tulei objawiła się też w prowadzonym przez niego procesie „kata X Pawilonu” Tadeusza Szymańskiego – funkcjonariusza Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Mimo iż zbrodniarz ten stosował wyrafinowane tortury na osadzonych w więzieniu mokotowskim w Warszawie, mimo iż lubował się we własnoręcznym ich uśmiercaniu i roztrzaskiwaniu głów rozstrzeliwanym ofiarom, Tuleya okazał się dla niego bardzo wyrozumiały. Zasądził wobec niego pięć lat pozbawienia wolności, mimo iż za czyny zbrodniarza kodeks karny przewidział nawet siedem i pół roku więzienia. Przy okazji tego procesu zakończonego w 1996 r. sędzia miał okazję poznać, czym są „stalinowskie metody”. Aktualnie sędzia Tuleya orzeka w procesie Hanny Gęściak-Wojciechowskiej – radnej Platformy Obywatelskiej, szefowej rady dzielnicy Warszawa-Ochota. Biuro Lustracyjne IPN uznało, że złożyła ona niezgodne z prawdą oświadczenie lustracyjne i skierowało sprawę do sądu. Zeznający w sprawie funkcjonariusze SB – Mirosław Bulikowski, inspektor KSMO z kontrwywiadu, i jego przełożony Marian Kuleta, szef SB w Komendzie Dzielnicowej MO, podważyli część zeznań lustrowanej. Według akt IPN zwerbowana w 1985 r. przez SB, współpracowała z nią niemal do 1988 r. Spotykała się z esbekiem 18 razy. Za każdym razem goszczono ją w kawiarni na koszt SB. W treści zobowiązania do współpracy zapisała własnoręcznie, że będzie informować o przejawach działalności wrogiej wobec PRL i przyjęła pseudonim „Akne”. W jej rozmowach z SB pojawiają się nazwiska opozycjonistów i znajomych, m.in. Marka Nowickiego czy Ewy Jastrzębskiej, oraz jej ówczesnego przełożonego w „Expressie Wieczornym”. Esbecy potwierdzili, że TW „Akne” była zwerbowana do pozyskiwania informacji o środowisku dziennikarskim, nastrojach społecznych i planowanej pielgrzymce papieża Jana Pawła II. Hanna Gęściak-Wojciechowska broniła się w sądzie, że do podpisania zobowiązania zmusiły ją okoliczności – zatrzymana przez patrol MO w nocy, została przewieziona na komendę. Mirosław Bulikowski, esbek prowadzący TW „Akne”, stwierdził, że zwerbował ją na komisariacie, bo „chciał jej pomóc”. Pytana przez sąd, dlaczego po werbunku spotykała się z esbekiem jeszcze przez trzy lata, przekonywała, że również chciała pomóc „człowiekowi sprawiającemu wrażenie zagubionego w ówczesnej rzeczywistości”, wobec którego „czuła wielką wdzięczność”.
Tuleya, Michnik i afera Rywina Po publikacji przez „Gazetę Polską Codziennie” informacji o konflikcie interesów, w jakim mógł znaleźć się syn TW „Lucyny”, prowadząc sprawy lustracyjne, w „Gazecie Wyborczej” pojawił się cykl nerwowych artykułów. Według gazety „ktoś” miał posmarować sędziemu drzwi i „ktoś” miał „tropić” jego syna. Szybko okazało się, że sam sędzia zaprzecza smarowaniu drzwi, a „GW” wciąż nie ustaliła, kto miałby tropić syna Tulei. Wszystko wskazuje na to, że nerwowość „Wyborczej” wzbudziły nowe informacje o roli Tulei, do których dotarliśmy. Igor Tuleya był jedyną osobą, którą pytaliśmy o konflikt interesów, w jakim znalazł się, decydując o utrzymaniu tajemnicy dziennikarskiej Adama Michnika i Pawła Smoleńskiego. Parę godzin potem w „Wyborczej” pojawił się tekst o „tropieniu jego partnerki”. Skąd taka nerwowa reakcja sędziego i dziennika? Sędzia Igor Tuleya nie wyłączył się z orzekania w sprawie zwolnienia z tajemnicy dziennikarskiej Adama Michnika, redaktora naczelnego „GW”, i Pawła Smoleńskiego, autora tekstu pt. „Ustawa za łapówkę, czyli przychodzi Rywin do Michnika”, który ukazał się w „GW” w grudniu 2002 r. Producent filmowy Lew Rywin w imieniu „grupy trzymającej władzę” zaproponował Michnikowi załatwienie korzystnych dla spółki zmian w rządowym projekcie nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji w zamian za 17,5 mln dol. Zmiany te miały umożliwić Agorze kupno telewizji Polsat. Po tekście Smoleńskiego powołano komisję śledczą. Poseł Bogdan Lewandowski, jeden z jej członków, złożył wniosek o zwolnienie dziennikarzy z tajemnicy. Wniosek trafił do sądu, a sprawą zajął się Igor Tuleya. Na podjęcie decyzji potrzebował 10 minut. – Wszelkie ograniczenia tajemnicy dziennikarskiej muszą być oceniane jako niezwykle groźne dla prawa do informacji – stwierdził w uzasadnieniu odmownej decyzji. Takie rozstrzygnięcie przyczyniło się do tego, że afera Rywina nie została do końca wyjaśniona, ponieważ ani Lew Rywin, ani Adam Michnik nie odpowiedzieli na te same pytania, które stawiali posłowie z komisji śledczej.
– Były podejrzenia, że nagranie mogło służyć szantażowi i wymuszeniu pewnych decyzji. Kwalifikowałoby się to nie tylko jako działanie nieetyczne, ale wręcz wiązałoby się z kodeksem karnym. Żeby to ustalić, konieczne było przesłuchanie na tę okoliczność Adama Michnika, co sędzia Tuleya uniemożliwił – odpowiedział pytany o konsekwencję decyzji sędziego Zbigniew Ziobro, wówczas członek komisji śledczej ws. afery Rywina, autor raportu przyjętego przez Sejm, dziś prezes Solidarnej Polski. O możliwym konflikcie interesów młody sędzia rejonowy nie poinformował swojej przełożonej. Małgorzata Kluziak, wtedy szefowa III Wydziału Karnego Mokotów, dziś prezes sądu okręgowego w Warszawie, gdzie również pracuje Tuleya – nie chce mówić o sprawie.
– Pan sędzia Tuleya nie informował o powiązaniach swoich bliskich, natomiast sąd okręgowy nie ma zwyczaju wnikać w prywatność sędziów – odpowiedziała nam w imieniu Kluziak rzeczniczka Maja Smoderek. Skontaktowaliśmy się z byłą konkubiną sędziego, ale odmówiła rozmowy. – Nie będę się na ten temat wypowiadać – stwierdziła, zapytana o jej pracę dla firmy, w której władzach zasiadał Lew Rywin, i odłożyła słuchawkę. Z kolei sędzia Igor Tuleya uważa, że te pytania dotyczą życia prywatnego. Natomiast zdaniem prawników praca zawodowa współmałżonka lub konkubiny związana z tematyką, w której orzeka sędzia, może mieć wpływ na jego bezstronność. Sędzia Tuleya miał także orzekać w procesie Lwa Rywina. W tym wypadku zwrócił się o przeniesienie sprawy do wyższej instancji. W argumentacji nie podał jednak kontekstu osobistego, lecz zawiłość sprawy, która ostatecznie trafiła do Sądu Okręgowego w Warszawie. Dorota Kania, Maciej Marosz, Samuel Pereira
Zybertowicz za złamaniem tabu biologicznego elit II Komuny „Socjolog prof. Andrzej Zybertowicz podkreśla w „Gazecie Polskiej Codziennie” wagę informacji o rodzinach, z jakich wywodzą się elity III RP. A, jak wiemy m.in. z niedawnych publikacji Doroty Kani w „GPC”, wiele z pierwszoplanowych postaci polskich mediów nie za bardzo ma czym się pochwalić. „To naturalne, że rodzice starają się pomóc swoim dzieciom. Gdy rodzice należą do elit – pieniądza, mediów, władzy – starają się, by dzieci co najmniej zachowały ich wyróżnioną pozycję społeczną. Nepotyzm, klientelizm, kolesiostwo – zjawiska tego typu wynikają m.in. z troski rodziców o pozycję społeczną ich potomstwa i krewnych. „....”Z socjologicznego punktu widzenia nie idzie jednak o rozliczanie dzieci za rodziców, ale o jawność mechanizmów tworzenia elit. „....”To samo, co jest źródłem życiowego powodzenia elity postkomunistycznej, jest też – jak się zdaje – źródłem niepowodzenia wielu grup społeczeństwa polskiego. Wielu potomków elit wasalnych, narzuconych Polsce przez Związek Sowiecki, to osoby kreujące przekazy w mediach. Przekazy sugerujące, co jest, a co nie jest prawomocne, naturalne, normalne, o czym wypada i o czym nie wypada publicznie rozmawiać. „....”Wśród rodziców i krewnych znanych postaci dziennikarstwa III RP są: szef Głównego Zarządu Politycznego LWP, dowódca KBW, pułkownik UB, oficer II Oddziału (wywiad) Sztabu Generalnego WP, członek KC PZPR, współzałożycielka i dziennikarka „Trybuny Ludu”, działacze KPP w okresie międzywojennym oraz tajni współpracownicy służb cywilnych i wojskowych. Dzieci tych wszystkich osób dobrze się znają, często ze sobą współpracują, tworzą silnie zintegrowane środowisko wpływu na bieg spraw w Polsce. „.....”Socjologia, pedagogika, polityka społeczna podkreślają rolę środowiska i najbliższego otoczenia, zwłaszcza zaś rodziców, jako obszaru tzw. socjalizacji pierwotnej, w późniejszych losach jednostki „.....(źródło)
Krzysztof Kowalski „naukowcy z Business School w Nottingham. Zespołem kierował dr Robert Hoffmann. Na zlecenie i za pieniądze rządu brytyjskiego badali rolę jaką odgrywa religia w życiu publicznym. Do badań wytypowali mieszkańców Malezji, wyznawców religii chrześcijańskiej, hinduizmu, islamu i buddyzmu.W eksperymencie wzięli udział dorośli ochotnicy, kobiety i mężczyźni. poproszono ich o ofiarowanie na niby pieniędzy innym uczestnikom doświadczenia, przy czym o wielkości ofiarowanej sumy decydował samodzielnie ofiarodawca. Okazało się, że ofiarodawca okazywał się szczodry z reguły wtedy, gdy wiedział, że ofiarowany jest takiego samego wyznania jak on sam. Szczodrość nie ujawniała się wobec potrzebujących wyznawców innych religii. „.....(więcej )
Polityczna wojna domowa , terror ideologiczny jaki II Komuna stosuje wobec Polaków, dążenie hunwejbinów eurosocjalizmu , Tuska. Palikota . Millera , Sikorskiego do ustanowienia socjalizmu, politycznej poprawności „religią państwową „ w Polsce przynosi skutek wręcz odwrotny. Kaczyńskiemu udało się stworzyć Obóz Patriotyczny , coś co jest ewenementem w Europe. Realną opozycję wobec socjalistycznych elit politycznej poprawności rządzących Europą . To co Kaczyński zbudował jako obóz polityczny przeistoczyło się w coraz potężniejszą nowoczesną, bo pozbawioną tabu strukturę intelektualną, naukową , etyczną i filozoficzną. Cameron „ Cameron ”Największe niebezpieczeństwo UE pochodzi od tych, którzy uważają nowe myślenie za herezję. Dlatego potrzebujemy fundamentalnych zmian „...(więcej )
Proszę zwrócić uwagę ,że reżim II Komuny otrzymuje od Niemiec i reszty Europy legitymizację swojej władzy , poparcie dla działań zmierzające do likwidacji resztek demokracji przynależnością do europejskiego obozu socjalistycznego. Nomenklatura II Komuny to wyznawcy religii politycznej jaka jest polityczna poprawność. Jednym z dogmatów politycznej poprawności do przestrzegania którego zmusza się warstwy niższe socjalistycznego społeczeństwa jest zakaz podawania do informacji , analizowania pochodzenia i powiązań rodzinnych , etnicznych , wyznaniowych socjalistycznej oligarchii posiadającej i kontrolującej media , gospodarkę , finanse, scenę polityczną , uczelnie , sądownictwo .
Przełom intelektualny jaki się w tej chwili dokonuje , między innymi dzięki profesorowi Zybertowiczowi jest nie do przecenienia Jeszcze w XIX wieku pochodzenie elit , ich powiązania rodzinne były jawne, ba były powodem do dumy. Dlaczego w takim razie później sytuacja zmieniła się o 180 stopni . Pytanie, ujawnianie takich faktów jak to się dzieje tera zw Polsce wywołuje brutalne histeryczne, fanatyczne ataki lewackich elit Aby znaleźć na to odpowiedź nie wystarczy wyjaśnienie Zybertowicza „To naturalne, że rodzice starają się pomóc swoim dzieciom. Gdy rodzice należą do elit – pieniądza, mediów, władzy – starają się, by dzieci co najmniej zachowały ich wyróżnioną pozycję społeczną. Nepotyzm, klientelizm, kolesiostwo – zjawiska tego typu wynikają m.in. z troski rodziców o pozycję społeczną ich potomstwa i krewnych.” Tutaj bardzo istotnym czynnikiem , w związku z którym rządzące elity socjalistyczne terroryzują i niszczą tych, którzy próbują złamać tabu politycznej poprawności dotyczące struktury elit , ich podłoża rodzinnego, etnicznego religijnego jest powstanie socjalistycznego państwa , w wypadku eurosocjalizmu nakłada się na to zbudowanie państwa bandytyzmu podatkowego. Cecha euro socjalistycznego państwa jest przejęcie kontroli nad państwem przez pozainstytucjonalne ośrodki władzy. Partie ,parlamenty, instytucje wyborów zostały sprowadzone do fasady demokracji , wybory do nic nie znaczącego rytuału Fedyszak Radziejowska „ „ „Polska Ludowa była systemem, w którym mieliśmy do czynienia z dominacją jednej partii, przy zachowaniu pewnych pozorów demokratycznych wyborów. To prawda, że to był front jedności narodu, ale zawsze można powiedzieć, że demokracje mogą być różne. Jedna jest rywalizacyjno-konkurencyjna, ale bywają i takie, w których dochodzi do kartelu elit i takich zjawisk koncyliacyjno-deliberacyjnej demokracji, jak na przykład w Niemczech. SPD z CDU i CSU stworzyły wielką koalicję i wcale nie musi między nimi dochodzić do wielkiej rywalizacji.” ...(więcej )
Dla lepszego zrozumienia problemu ,który poruszył Zybertowicz przytoczyłem wyniki badan naukowych które opisują biologiczne , socjobiologiczne zagrożenia dla demokracji , dla otwartego społeczeństwa obywatelskiego preferowanie nie tylko rodziny ,ale również współwyznawców. W skrajnie zbiurokratyzowanym , mającym do dyspozycji olbrzymi e bogactwa zrabowane podatkami państwie socjalistycznym ukrycie takich struktur daje wymierne korzyści polityczne i ekonomiczne W państwach, które przyjęły rosyjski model totalitarnego socjalizmu , czyli Rosja sowiecka , Chiny Mao,sprzed kapitalistycznej rewolucji Deng Xiao Pinga , Korea Północna, Kambodża Pol Polta elity polityczne były jedynymi elitami, które czerpały ekonomiczne korzyści z wyzysku społeczeństwa . Eurosocjalizm , polityczna poprawność jest spadkobiercą socjalizmu niemieckiego Hitlera i III Rzeszy. Różnica jest taka ,że w socjalistycznej III Rzeszy nomenklatura polityczna kontrolowała oligarchie ekonomiczną , a w socjalistycznej IV Rzeszy w jaką przekształca się Unia Europejska jest na odwrót .Nomenklatura polityczna została podporządkowana oligarchii ekonomicznej i w symbiozie eksploatują społeczeństwo. Problem zaczął się w XIX wieku w Stanach Zjednoczonych i Europie, kiedy to klany rodzinny kontrolujące banki i koncerny zaczęły podporządkowywać struktury państwa a sobie ośrodki kształtujące opinię publiczną , czyli media , uczelnie. Mechanizm politycznego systemu wyzysku i eksploatacji III RP ilustruje XIX wieczne zalecenie Stowarzyszenia Amerykańskich Bankierów .Chodziło o próbę ominięcia finansjery przez rząd USA i nie dopuszczenia do opodatkowania Amerykanów lichwiarskimi odsetkami od długów państwowych .Chodzi o emisje zielonego dolara , która pozbawiała odsetek oligarchię bankową „Sugerujemy abyście ze wszystkich sił wspierali znane dzienniki tygodniki , a głównie prasę związaną z rolnictwem i religią , z determinacją sprzeciwiając się emisji „zielonego „dolara przez rząd . Powinniście natychmiast wstrzymać wszelkie dotacje pieniężne dla tych kandydatów , którzy nie wyrażają się jasno i nie potępiają w ostrych słowach emisji „zielonego „ dolara. Likwidacja systemu emisji waluty państwowej przez banki lub powrót do emisji pieniądza przez rząd doprowadzi do sytuacji w której państwo będzie dostarczać ludziom pieniądze ,co wyrządzi szkody nam ,bankierom oraz pośrednikom kredytowym , a tym samym zaszkodzi naszym żywotnym interesom . Spotkajcie się jak najszybciej z kongresmenami z waszych okręgów wyborczych ,zażądajcie od nich gwarancji ochrony dla naszych interesów .W ten sposób będziemy mogli sprawować kontrole nad legislatywą „ Song Hongbing „ Wojna o pieniądz „'..(więcej)
W każdym razie nie rozwiążemy problemu patologicznych elit bez złamania tabu rodzinnego , religijnego i etnicznego pozwalającego tworzyć struktury w sposób nieformalny kontrolujące państwo i eksploatujące ekonomicznie społeczeństwo .Bez tego przełomu w etyce władzy i elit nie zbudujemy ani demokracji republikańskiej , ani otwartego społeczeństwa obywatelskiego , nie ochronimy wolności politycznych , ani praw ekonomicznych Staniszkis „Staniszkis „Przecież jasne jest, że klasa polityczna opanowała państwo i używa wszystkich środków - tworzenia prawa, funduszy publicznych, agencji - do kolonizowania społeczeństwa. „...”Myślę, że poniżej poziomu wybieralnych polityków funkcjonuje zapewne układ - na przykład związany ze służbami dawnymi i obecnymi - który dowartościowuje lub redukuje wartość poszczególnych osób. „..(więcej )
Blisko 100 członków klubu parlamentarnego SPD z Berlina zebrało się na konferencji w Kołobrzegu. To wydarzenie bez precedensu, ponieważ po raz pierwszy roczna konferencja niemieckiego klubu odbyła się za granicą. Delegacji niemieckich socjaldemokratów przewodził burmistrz Berlina, Klaus Wowereit - pisze "Gazeta Polska Codziennie". „...(źródło )
Po pierwsze, kwota 72 mld euro robić może wrażenie, ale jeśli uświadomimy sobie, iż jest to suma na siedem lat, wrażenie jest już mniejsze. Przeliczając ją na złote – to w zaokrągleniu 300 mld złotych. Oznacza to, że w skali roku otrzymujemy około 43 mld złotych.Po drugie, Polska płaci roczną składkę do kasy unijnej, która –jak wynika z budżetu państwa publikowanego przez GUS w Roczniku statystycznym 2012 – obecnie wynosi około 15 mld zł. Należy więc darowiznę unijną w wysokości 43mldzł pomniejszyć o owe 15mld zł i wówczas otrzymujemy netto już tylko 28mld zł, tj. około 7 mld euro.Roczne wpływy do budżetu państwa w 2012 roku wyniosły około 300mldzł, a zatem stanowi to około 9 proc. tych wpływów. Jeśli założymy, że zarówno PKB, jak i wpływy do budżetu w ciągu następnych siedmiu lat będą wzrastać, to automatycznie udział tych unijnych 28 mld zł będzie systematycznie spadać i zatrzyma się w 2020 roku zaledwie na kilku procentach rocznych wpływów budżetowych.Już tylko ta prosta arytmetyka pokazuje, że pomoc unijna ani nie decyduje o naszym rozwoju, ani jej brak nie może naszym rozwojem wstrząsnąć. Źródła naszej pomyślności tkwią u nas w kraju i w rękach Polaków. Brakuje tylko rządu, który pozwoliłby ludziom efektywnie pracować u siebie.”....”Ujemne saldo Wartość naszego rynku i skalę jego drenażu można pośrednio wyszacować na podstawie analizy bilansu płatniczego. Informuje o tym pozycja „Dochody” w rachunku obrotów bieżących. Wartości tam zapisane pokazują, czy dochody czynników wytwórczych w postaci zysków i płac (również odsetki od kredytów) wpływają do kraju, czy też z kraju są wyprowadzane. W przypadku Polski liczby te opatrzone są znakiem „minus” i w niepokojąco szybkim tempie rosną. Oznacza to, że zagraniczne czynniki wytwórcze w Polsce produkują i w Polsce osiągają dochody. Dochody te zaś nie są ani reinwestowane, ani wydawane na miejscu, lecz transferowane na zewnątrz. Oczywiście z drugiej strony 2 mln Polaków pracuje za granicą i przekazuje swoje dochody do Polski. Jednakże skala tych wpływów jest wielokrotnie mniejsza niż transferowane dochody podmiotów zagranicznych, uzyskane z wykorzystaniem polskich zasobów i polskiego rynku. Dlatego też saldo dochodów w polskim bilansie płatniczym jest ujemne. Jak dalece ujemne, pokazują to poniższe liczby w euro (dane pochodzą z kolejnych roczników statystycznych w przeliczeniu z dolarów na euro):
@$:2000 – 0,5 mld
2005 – 5,3 mld
2006 – 7,3 mld
2007 – 9,8 mld
2008 – 10,9 mld
2009 – 10,8 mld
2010 – 13,1 mld
2011 – 15,5 mld
Miliardy euro wyprowadzane w kolejnych latach z Polski pokazują, jak cenny i jak efektywny dla podmiotów zagranicznych jest polski rynek. A to że jest on tani, oddawany za bezcen i dlatego cenny dla Unii, zawdzięczamy Tuskowi i Rostowskiemu.”...(źródło )
„Produkt Krajowy Brutto wzrósł w 2012 roku o 2,0 proc. wobec 4,3 proc. wzrostu w 2011 roku - podał we wtorek szacunki Główny Urząd Statystyczny. „...(źródło )
„Jak się człowiek nażre hormonów, to nie staje się kobietą – tak o Annie Grodzkiej wypowiadała się w czasie styczniowego spotkania z wyborcami w Mińsku Mazowieckim Krystyna Pawłowicz. Posłanka PiS kpiła z przedstawicielki Ruchu Palikota, mówiąc m.in., że Grodzka ma "twarz boksera". „....(źródło )
„Posłowie PO zapowiadają ponowne złożenie projektu ustawy o związkach partnerskich. Swoje projekty zgłosi też SLD i Ruch Palikota.Platforma Obywatelska mimo porażki w Sejmie nie poddaje się w wysiłkach i chce powrócić do projektu ustawy o związkach partnerskich. Na głosowaniu w piątek Sejm odrzucił wszystkie trzy projekty ustaw dotyczących związków partnerskich, zarówno ten złożony przez PO, jak i dwa autorstwa Ruchu Palikota i SLD. Za ich odrzuceniem opowiedzieli się posłowie PiS, SP, PSL i część posłów Platformy. Natychmiast po zakończeniu głosowania wszystkie trzy kluby zapowiedziały, że w sprawie związków partnerskich nie zamierzają składać broni. „...(źródło )
„Korupcja w Polsce kwitnie i są na to dowody. Z danych Komendy Głównej wynika, że w 2012 roku urzędnicy przyjęli ponad 15,5 miliona łapówek. Ponad 100 proc. więcej niż rok wcześniej. „...(źródło )
„Bezrobocie rejestrowane w grudniu wyniosło 13,4 procent - poinformował Główny Urząd Statystyczny. Obecnie bez pracy pozostaje ponad 2 miliony 150 tysięcy osób. W grudniu w urzędach pracy zarejestrowanych było 2 miliony 136 tysięcy osób (w tym milion 100 tysięcy kobiet), czyli o 74 tysiące więcej niż w listopadzie 2012 roku i o 154 tysiące więcej niż w grudniu 2011 roku. W analogicznym okresie 2011 roku zanotowano wzrost o 67,7 tysięcy osób. W grudniu w urzędach pracy pojawiły się ponad 23 tysiące ofert pracy. To o 10 tysięcy mniej niż w listopadzie, ale o tysiąc więcej niż w grudniu 2011 roku. „...(źródło )
„Smartfony Galaxy firmy Samsung podbijają światowy rynek notując większą sprzedaż niż smartfony Nokia czy Apple. Popularność tych urządzeń przekłada się natomiast na znakomite wyniki koreańskiej firmy. „....(źródło )
„Wojska USA przygotowują się do założenia bazy samolotów bezzałogowych w północno-zachodniej Afryce, co pozwoli rozszerzyć zasięg misji, której celem jest obserwacja działalności grup powiązanych z Al-Kaidą i islamskimi ekstremistami. „....(źródło )
„Marek Czachorowski „Władza, stanowiąc prawo, powinna dbać o człowieczeństwo, czyli wpierw o rozumność obywateli. Zaproponowane projekty ustaw tworzących instytucję „związku partnerskiego” (w tym także homoseksualnego) gwałcą naszą rozumność. To mieli na myśli filozofowie, którzy począwszy od Sokratesa, poprzez Platona, Arystotelesa, św. Augustyna, św. Tomasza z Akwinu określali homoseksualizm jako „nienaturalny” czy też „wbrew naturze”. Przez „naturę” rozumieli „istotę” czegoś, a w przypadku człowieka – istotę człowieka. Ponieważ o owej istocie decyduje posiadanie rozumu, to czyny „wbrew naturze” miałyby gwałcić właśnie rozumność człowieka. „...(źródło )
„Konieczna jest dyskusja o najważniejszych sprawach, a tą jest stan gospodarki - mówił Jarosław Kaczyński, który zwołał konferencję po kilku tygodniach nieobecności w życiu publicznym Jest najwyższy czas na to, żeby skończyć z dyskusjami nad związkami nieformalnymi, które w jakiś paradoksalny sposób mają stać się formalne, nad jakimiś relacjami partnerskimi, a zacząć dyskutować o kwestiach naprawdę ważnych: kwestiach polskiej gospodarki, polskiej przyszłości - powiedział prezes PiS.”...(źródło)
„Naczelny dowódca sił zbrojnych Egiptu ostrzegł, że utrzymujący się konflikt może doprowadzić do rozpadu państwa, a ochrona Kanału Sueskiego jest jednym z głównych celów wysłania żołnierzy do położonych nad nim miast, gdzie wprowadzono stan wyjątkowy „...(źródło )
„Namiętny pocałunek... To takie romantyczne. Pamiętaj jednak, że pocałunek to wymiana bakterii, śluzu, ale także - kodu genetycznego Nieważne, jak przypadkowy będzie ten pocałunek, DNA będzie się plątało po waszych ustach przez co najmniej godzinę. Może więc stanowić dowód zdrady.”...(źródło)
„Eksperyment powiódł się i żywe zwierzę powróciło bezpiecznie na Ziemię. Próba miała na celu przetestowanie rakiety Kawoszgar i kapsuły Piszgam — twierdzą władze irańskie. Zachodni eksperci obawiają się jednak, że Iran chce wykorzystać technologię do udoskonalania rakiet balistycznych, które mogą być uzbrojone w głowice nuklearne. Ministerstwo Obrony Iranu podkreśliło, że wystrzelenie w kosmos małpy zbiegło się w czasie z urodzinami proroka Mahometa, która przypadała w ubiegłym tygodniu. Według rządowej agencji informacyjnej IRNA „eksperyment był wielkim krokiem w technologii kosmicznej i badaniach biologicznych, które są zmonopolizowane przez kilka krajów".”.....(źródło)
Wipler „Premier Tusk
będzie pewnie stawał
na głowie, by do tego
nie dopuścić, ale kryzys ekonomiczny, kryzys
w koalicji i kryzys wewnątrz PO
mogą się skończyć przedterminowymi wyborami. I to już
w 2013 roku
– przewiduje poseł PiS Rok 2013 będzie dla polskiej sceny politycznej przełomowy i fundamentalny. Po pierwsze, PO straci centrum, bo nie będzie już dalej w stanie udawać partii prawicowo-lewicowej, która dla każdego ma coś miłego. W końcu stanie się jasne, że miejsce Platformy jest tak naprawdę po lewej stronie, gdyż już teraz zawiera sojusze z Ruchem Palikota czy SLD w kluczowych głosowaniach, w których PSL ma inne zdanie niż partia Donalda Tuska.”.....(źródło )
Marek Mojsiewicz
Pokłosie Filmu Filmu "Śmierć prezydenta", wyemitowanego przez National Geographic Channel nie oglądałem. Nie wiem, czy film ten był sponsorowany przez stronę rosyjską, podobnie jak „Pokłosie”, aczkolwiek związki Putina z producentem sugeruje niezalezna.pl. Nie ukrywam jednak, że mam uczulenie, czy cuś – na Jerzego Millera. Oglądanie i słuchanie Jegomościa wypowiadającego słowa z zadziwiającą mnie prędkością, za którą to nie nadążam, bo bywa, że nie pamiętam już poprzedniego słowa, zanim powie następne, przekracza standardy mojej cierpliwości i tym samym granice percepcji. Wygląda na to, że facet trzy razy się zastanawia zanim coś powie. Mam nadzieję, że to nie choroba jakaś, bo z takich się naśmiewać nie wypada. Nie wiem z czego wynikają te stop klatki. Czy z tego, że myśli, czy udaje, że myśli, czy też np. się faktycznie zastanawia co i jak powiedzieć, żeby było poprawnie, a nie skłamać. Pan Miller nie mieści się też w kanonie moich ulubionych Autorytetów. Tak już jakoś mam, że wolę słuchać ludzi mówiących płynnie, a do tego przyzwoitych, uczciwych, mądrych i wiarygodnych, jeśli możliwe. A wiarygodność tego Pana ucierpiała w moich oczach czasu swego. Pamiętam jego sprawniej wypowiedziane słowa, a chyba raz tylko słyszałem Go w takim stanie – jak spierał się z Antonim Macierewiczem i zaproponował odszczekanie pod stołem słów o zwrocie czarnych skrzynek, a dokładnie to o braku ich zwrotu przez stronę rosyjską. Ponieważ wg mojej wiedzy zwrot ten nadal nie nastąpił – Antoni Macierewicz nie miał też okazji skorzystać z tej nieskromnej propozycji. Oczywiście nie należy wykluczyć, że kiedyś strona rosyjska nam te czarne skrzynki odda, jednak nie wiem, czy Pan Antoni będzie jeszcze wtedy pamiętał o tej propozycji i czy będzie mu się chciało, ale ja to pamiętliwy bywam i jeszcze nie zapomniałem. Moim zdaniem propozycja ta była raczej niezobowiązująca, a nawet w moim odczuciu – rzekłbym również niegrzeczna. A ponieważ ja to chamstwa zbytnio nie lubię i za tego typu odzywkami nie przepadam, postanowiłem sobie podarować wątpliwą przyjemność oglądania i słuchania Ministra Millera występującego w tym filmie. Wieża wewnątrz wydała mi się też jakoś nienaturalnie odnowiona i jakby nie przeznaczona dla szympansów. A aktorzy udający kontrolerów wyglądali jakby byli trzeźwi. Znając realia i komentarze dochodzące z Federacji Rosyjskiej uznałem, że obraz ten odbiega od rzeczywistości. Podobno Małgorzata Wassermann, córka posła PiS zastanawia się nad pozwaniem autorów filmu
„Mówiąc wprost - kłamali w tym filmie. Proszę zwrócić uwagę, jaki jest wydźwięk filmu. Po pierwsze: bardzo dobra współpraca polsko-rosyjska, po drugie: zatroskany kapitan Protasiuk, który w zasadzie wie, że straci pracę, jeśli nie wyląduje w tych warunkach, sugestie o tym, jakoby poprzedni pilot, który był w Gruzji, stracił pracę...”
http://www.rmf24.pl/raport-lech-kaczynski-nie-zyje-2/fakty/news-wassermann-zastanawiam-sie-nad-pozwaniem-do-sadu-autorow-fil,nId,774302
I tu proponowałbym Pani Małgorzacie, żeby jednak się dobrze zastanowiła. Wg mojej wiedzy informacje takie mógł serwować w tym filmie niejaki Dawid Warszawski, o którym napisałem ostatnio notkę Dawid Warszawski na Doradcę. Postać ta, wybitna dziennikarska, podobno nie dała się zlustrować, w każdym razie deklarowała otwarcie, że nie chce się dać. Podobnie jak inne Autorytety wspomniane w notce – nawet dość powiedziałbym charakterystycznie i agresywnie. Lubię Panią Małgorzatę i darzę szacunkiem. Odbieram (znajduję, jak to się drzewiej gadało) ją jako osobę sympatyczną i uczciwą, a do tego jeszcze wrażliwą. Nie chciałbym narażać (dopuścić do narażenia) Pani Małgorzaty na niepotrzebne starcia, stres i doświadczenie w realu czegoś, co opisuje Franz Kafka w powieści zatytułowanej „Proces”, a nawiązując do czasów współczesnych – przypomnę i zacytuję samego Pan Prezydenta Bronisława, oby żył wiecznie, Komorowskiego „Sędzia jeszcze rozgrzany”, że o sprzeczności z zasadami współżycia społecznego nie wspomnę. Ale lojalnie uprzedzę, że rzeczony Dawid Warszawski prawdopodobnie może mieć jakieś związki, a może nawet bliższe kontakty z Gazetą Wyborczą, której to redaktorem naczelnym jest podobno nadal niejaki Adam Michnik:
"negatywne treści na temat Adama Michnika redaktora naczelnego Gazety Wyborczej oraz wydawcy tej gazety Agory S.A. są sprzeczne z zasadami współżycia społecznego" (sygn. III C 1225, sędzia przewodnicząca Agnieszka Matlak).
http://blogmedia24.pl/node/50267
Zatem w ewentualnym pozwie należałoby unikać zdecydowanie takich treści, zważywszy na ww. powiązania i inne okoliczności. Skoro wytknięto resortowy rodowód Sędziemu Tulei i Monice Olejnik, to wypada wspomnieć, że również i Dawida Warszawskiego nie oszczędzono. Krzysztof Osiejuk w notce Dawid Warszawski - tajna broń generałowej Anodiny ujawnia, że Konstanty Gebert (Dawid Warszawski), to syn Bolesława Konstantego Geberta.
„Pan Konstanty Gebert jest człowiekiem wykształconym” - jak słusznie zauważa i nawet odważył się napisać Jan Kalemba. I że hasło Marszu w obronie TV Trwam „Obudź się Polsko” Gebertowi kojarzy się z hitlerowską pieśnią – „Niemcy obudźcie się z koszmarnego snu/ Nie dajcie obcym Żydom miejsca w waszej Rzeszy”. A ja w tym marszu też uczestniczyłem toteż nie kryję swojego oburzenia na tę okoliczność. Skoro dzieci resortowe mogą kojarzyć, to może i mi się też coś skojarzyć uda. Podobno we Wrocławiu bułkę wrocławska nazywa się Poznańska, czyli tak jak mamuśka Pana Redaktora z domu (źródło)
Ale w Jerozolimie chyba nie ma Alei Warszawskich? Ad meritum. Dywagacjami na temat tego, co by było gdyby, w tym dotyczącymi stanu wiedzy śp. Kapitana Protasiuka o mającej nastąpić lub nie stracie pracy - nie polecam się zajmować. Sędzia może nie wierzyć w życie pozagrobowe i co wtedy. Ponadto pod rządami umiłowanej Platformy Obywatel w zasadzie wie, że wcześniej, czy później może stracić pracę. Bezrobocie już oficjalnie przekroczyło 13%. Podnoszenie tego argumentu mogłoby zostać obalone skutecznie przez obronę np. poprzez wskazanie dowodów na to, że wielu ludzi za rządu Tuska straciło pracę. Nawet nie musieliby specjalnie się wysilać, czy też daleko szukać. Sam znam też osobiście takie przypadki.
"Polski dziennikarz Konstanty Gebert powiela jednak stare przeinaczenia: "Wszyscy wiemy, co spotkało tamtego kapitana" - mówi do kamery."
Wszyscy wiemy? Ale ja to chyba nie wiem. Przepraszam, nie wiedziałem. Czy ten Pan mnie wyklucza ze społeczności wszystkich? Pytałem synka czy wie co spotkało tego kapitana – też nie wie, nawet za bardzo o co chodzi, przepraszam nie wiedział. Zastanawiał się, czy się powiesił, no bo niby dlaczego pytam. I to uogólnienie „wszyscy” też mi się kojarzy z hasłem „zrobię wszystko…” (Bartosz Arłukowicz, maj 2011) i z zapewnieniem, ze „Pan premier nigdy nie kłamie”. Czy kpt. Grzegorz Pietruczuk już stracił pracę – tego nadal nie wiem. Słyszałem wprawdzie, że 36. Pułk Specjalny został rozwiązany, ale być może zaproponowano mu pracę w innej jednostce. Dowódca kpt. Grzegorz Pietruczuk (widoczny na zdjęciu
http://www.fakt.pl/To-on-odtworzyl-smolenski-lot,artykuly,101119,1.html
jeszcze za czasów śp. Prezydenta Kaczyńskiego „decyzją nr 1303/KADR z dnia 28 sierpnia br. został wyróżniony resortowym srebrnym medalem ˝Za zasługi dla obronności kraju˝” – wg informacji Ministra Bogdana Klicha http://orka2.sejm.gov.pl/IZ6.nsf/main/08690964
Możliwe, że śp. Pan Prezydent Kaczyński faktycznie powiedział Pietruczukowi, że jeszcze się z nim policzy, jednak prawdopodobnie odpuścił. Nie wiem skąd czerpie wiedzę Pani Małgorzata, ale wolałbym, żeby miała pewne i sprawdzone źródła. W przeciwnym wypadku trudno będzie Autorom Filmu lub Dawidowi Warszawskiemu, czy jak mu tam udowodnić i wykazać kłamstwo „jakoby poprzedni pilot, który był w Gruzji, stracił pracę”. Dostępu do tej informacji niestety nie mam. Prawdopodobnie jeszcze po śmierci Prezydenta Kaczyńskiego - 14 kwietnia 2010 udzielał wywiadu jako „Grzegorz Pietruczuk, pilot 36. pułku specjalnego, który w sierpniu 2009 r. odmówił wlotu w przestrzeń powietrzną Gruzji”
http://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/wywiady/413401,ostateczna_decyzja_nalezy_do_pilota.html
tak więc za życia Prezydenta nie został tej pracy pozbawiony. W szczególności nie mam wiedzy czy i kiedy stracił pracę oraz czy nastąpiło to w wyniku – nazwijmy to „zemsty” Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Owszem można domniemać, że skoro ktoś związany z Gazetą o tym informuje, to coś może być na rzeczy. Myślę, że pomocna w tym zakresie mogłaby się okazać Gazeta Wyborcza i jej informatorzy. Gazeta Wyborcza i portal gazeta.pl pozyskują informacje i publikują z szybkością błyskawicy, jak można wnosić z komentarza zamieszczonego p. a. http://blogmedia24.pl/node/28361#comment-87372
Chociaż konkurencyjna wydaje się też TVP.info, jak czytamy w komentowanej notce
„Orędzie Komorowskiego a rzetelność dziennikarska Przypatrzmy się przez chwilę godzinie podanej w serwisie internetowym TVP INFO”
http://blogmedia24.pl/node/28361
Okazuje się, że Orędzie mogło się ukazać jeszcze przed oficjalną godziną katastrofy. Niestety wątek ten – jak się wydaje - został zapomniany i stosownych wyjaśnień TVP.INFO nie znalazłem. Pozostaje zatem „Gazeta”, jako wzór rzetelności dziennikarskiej i pierwsze źródło.
"Gazeta" jako pierwsza ujawnia notatkę służbową, którą dla szefa MON tuż po tzw. incydencie gruzińskim napisał ówczesny dowódca Tu-154 kpt. Grzegorz Pietruczuk. Na trzech stronach opisał szczegółowo kto, kiedy i w jaki sposób próbował wpłynąć na zmianę planu lotu i zmuszenia do lądowania w objętej wojną Gruzji.
Bomba w pobliżu lotniska Chodzi o zdarzenia z 12 sierpnia 2008 r. na lotnisku w Symferopolu (Ukraina). Prezydent Lech Kaczyński z delegacjami przywódców Litwy, Łotwy, Estonii i Ukrainy udawał się do Tbilisi, stolicy Gruzji (na pokładzie były 74 osoby). Chciał wesprzeć prezydenta Michaiła Saakaszwilego w konflikcie z Rosją.”
http://wyborcza.pl/1,76842,9192511,Wszystkie_naciski_przed_Tbilisi.html#ixzz2JKNVIqwr
Prezydent kazał lądować w Tbilisi
http://wyborcza.pl/1,76842,7812145,Prezydent_kazal_ladowac_w_Tbilisi.html#ixzz2JKNyb4DQ
Incydent gruziński oczami pierwszego pilota
http://wyborcza.pl/1,76842,7821881,Incydent_gruzinski_oczami_pierwszego_pilota.html?as=2#ixzz2JKRH1GJP
Incydent gruziński
http://pl.wikiquote.org/wiki/Incydent_gruzi%C5%84ski
Reasumując – w zasadzie nie wiemy, czy kpt. Grzegorz Pietruczuk stracił pracę, czy też nie. Przed ewentualnym procesem proponowałbym dotrzeć doń i uzyskać od Niego stosowne oświadczenie na piśmie. Wiemy natomiast, że został odznaczony. A może nawet awansowany, nie jestem pewien, czy do stopnia majora, czy też nie – nie wnikam, bo jeśli nawet tak, to Zwierzchnik Sił Zbrojnych tego awansu nie zablokował.
PS. Ta notka jest w istocie, jak z pewnością wielu PT. Czytelników się domyśliło, złośliwym paszkwilem, szytą grubymi nićmi prowokacją i de facto zapewne niezbyt udaną próbą zmierzenia się z paskudnym smokiem – tak mi się skojarzyło z niedawno wręczoną w Krakowie Ikoną "Święty Jerzy zabija smoka"- nagroda dla Cezarego Gmyza. - a co - nie tylko Sędzia Igor ma skojarzenia. Moim zamiarem nie było pouczanie Pani Małgorzaty, która zapewne lepiej ode mnie orientuje się ja wyglądają procesy w Polsce, chociaż prawdą jest, że Ją lubię i wspieram w usiłowaniu dotarcia do prawdy. Chciałem raczej zmierzyć się z mitem „Incydentu gruzińskiego”. Mam też ku temu swoje osobiste powody. Incydent miał miejsce pod Poznaniem. Pewien światły, poważny, ambitny i niemłody już, aczkolwiek wykształcony człowiek, związany ze środowiskiem nauczycielskim, wywodzący się gdzieś z okolic Gniezna chyba, a przypadkiem, jeśli są przypadki też ojciec znajomego policjanta, spierał się ze mną zawzięcie i z ogromna determinacją, że ten „biedny” pilot to został jakoś straszliwie napiętnowany i ukarany. To było ewidentne straszenie mnie Kaczyńskimi. Że niby nie wiem do czego są zdolni, jak potrafią „zgnoić” człowieka. Zniszczenie kariery, poniżenie, nagana, napomnienie, proces o zdradę ojczyzny, czy cuś z wpisaniem do akt, wyrzucenie ze służby ze skutkiem natychmiastowym, a zaciętość i determinacja z jaką się angażował w dowodzenie (udawadnianie) mi, że ma rację była godna większej sprawy. „Sprzedawał” mi te swoje „fakty” jako informacje pochodzące z pierwszej ręki. Pomyślałem sobie – może i coś wie. Gdzieś tam w pobliżu jest lotnisko, w Powidzu chyba. Pod Poznaniem też zresztą. Odpuściłem, chociaż byłem przekonany, że nie było tak jak mi insynuował. Chyba nawet obiecałem Mu, że przy okazji sprawdzę w Internecie jak to faktycznie było – jeśli [nie zapomnę i] znajdę chwilkę, oczywiście. Cieszę się, że mi się przypomniało i oczywiście, że dotrzymałem obietnicy, bo nieskromnie lubię być słownym, a Szanownemu Rozmówcy notkę tę dedykuję. Nie wiem dlaczego jestem przekonany, że głosował na SLD. Możliwe, ze otwarcie deklarował swoje poparcie dla tej formacji. I te sympatie polityczne przypadkiem kojarzą mi się z tatusiem Konstantego, jeśli są przypadki. Gasipies
Gwiazdowski: na OFE nas nie stać, więc je zlikwidujemy System kapitałowy jest lepszy od repartycyjnego, jednak przy liczbie emerytów, która jest w Polsce, jesteśmy zmuszeni pozostać przy tym drugim - twierdzi Robert Gwiazdowski, prezydent Centrum im. Adama Smitha. Rząd zapowiedział, że zrobi przegląd działalności OFE i nie wyklucza zmian w ich działalności. Gdyby był Pan rządowym doradcą, to jakie działania by Pan polecił? - Przede wszystkim likwidację OFE. Choć nie jestem wcale zwolennikiem rozwiązania odgórnego, administracyjnego. Jest ono zresztą niepotrzebne, bo jeśli zniesiemy przymus oszczędzania w OFE, to rynek sam je zlikwiduje. Tak było na Węgrzech po reformie Viktora Orbana. 98 procent odkładających na emerytury Węgrów wycofało swoje środki z II filara, bo wolało mieć zagwarantowaną minimalną wysokość emerytury przez państwo, niż polegać tylko na systemie kapitałowym.
Emerytury państwowe są lepszym rozwiązaniem od gromadzenia oszczędności w systemie kapitałowym? - Nie, to system kapitałowy jest lepszy, ale w określonym kontekście. Nasz jest taki, że jedna czwarta mieszkańców Polski żyje z emerytur, na których wypłatę przeznaczamy lwią część naszego budżetu. Nie jesteśmy więc w stanie przejść z systemu repartycyjnego do kapitałowego, bo obecni emeryci nie będą mieli z czego żyć. Osoby aktywne dzisiaj zawodowo muszą utrzymywać swoich rodziców i dziadków. Przy takim obciążeniu trudno jeszcze myśleć o tym, że jednocześnie oddłużą swoje własne emerytury i w przyszłości nie będą na nie musieli się składać ich potomkowie. Taka rzecz zdarzyła się w Chile Pinocheta, ale w demokratycznym społeczeństwie jest niemożliwa do przeprowadzenia.
Skoro uważa Pan, że OFE są zupełnie niepotrzebne, to można powiedzieć, że 14 lat ich działalności jest czasem straconym? - Oczywiście, ze tak. Co więcej, nie jest wcale tak, że dziś wszyscy jesteśmy mądrzy dopiero po szkodzie. Akurat moje środowisko od początku wskazywało na oczywiste wady tego rozwiązania. Śp. Krzysztof Dzierżawski już przed wprowadzeniem reformy pisał, że OFE nie wytrzymają próby czasu. I tak właśnie się stało. Obserwujemy właśnie koniec, który on przewidział.
Mówienie o końcu może być jeszcze przedwczesne. Na razie OFE ciągle działają. - Jestem jednak przekonany, że już niedługo. Początek końca ich działalności już właściwie obserwujemy.
W kwestii emerytur musimy więc liczyć wyłącznie na państwo? - Wcale nie. Lepiej jest liczyć na własne dzieci.
Dzietność mamy jednak słabą. Może więc warto inwestować w pomysły, które mają ją pobudzić? Prof. Krzysztof Rybiński postuluje np. wprowadzenie stypendium demograficznego. Wynosiłoby ono 1000 złotych i byłoby wypłacane na każde dziecko, aż nie ukończy ono 18. roku życia. Według pomysłodawcy wywołałoby to efekt bomby demograficznej. - To mnie zupełnie nie przekonuje, choć w innych kwestiach z Krzysztofem Rybińskim nieraz się zgadzam. Problem w tym, że najpierw zniechęcamy ludzi do posiadania dzieci a potem wymyślamy, jak ich z powrotem do tego zachęcić. Zniechęcamy, bo mówimy im, że na starość to państwo zapewni im emeryturę i opiekę medyczną. Ale żeby państwo mogło to zrobić, musimy się najpierw wysoko opodatkować. W związku z powyższym nie ma bodźca, by starać się o więcej dzieci, bo przecież państwo się nami zajmie, a po drugie brakuje nam pieniędzy na ich wychowanie, bo zjadają je wyższe podatki. Teraz próbujemy likwidować ten absurd mówiąc - no dobrze, to jak wy już te dzieci będziecie jednak mieli, to my wam trochę tych pieniędzy oddamy. Moim zdaniem dużo prościej byłoby tych pieniędzy po prostu nie zabierać. Rozmawiał Paweł Szygulski
Prokuratura jest już pewna: gen. Andrzej Błasik nie wywierał żadnej presji na załogę Tu-154M 10 kwietnia 2010 roku "Nie ma żadnych okoliczności, które mogłyby uprawdopodabniać tezę o wywieraniu przez gen. Andrzeja Błasika wpływu na pracę i decyzję załogi samolotu" – poinformowała prokuratura wojskowa. Informację ujawnił "Nasz Dziennik". Jak informuje "Nasz Dziennik" na swoich stronach internetowych prokuratura wojskowa, prowadząca śledztwo smoleńskie jednoznacznie zdementowała spekulacje komisji Jerzego Millera o współodpowiedzialności generała Błasika za spowodowanie katastrofy smoleńskiej. Nie ma żadnych okoliczności, które mogłyby uprawdopodabniać (tezę) o wywieraniu przez gen. Andrzeja Błasika wpływu na pracę i decyzję załogi samolotu – czytamy w piśmie prokuratury podpisanym przez mjr Jarosława Seja, jednego z referentów w śledztwie smoleńskim. Jak zaznacza gazeta prokuratura wojskowa wyraziła zgodę na przekazanie do publicznej wiadomości treści jednego ze swoich procesowych postanowień dzień po emisji filmu National Geographic „Katastrofa w przestworzach: Śmierć prezydenta”. Jego sentencja nie pozostawia żadnych wątpliwości – gen. Andrzej Błasik nie wywierał żadnej presji na załogę Tu-154M 10 kwietnia 2010 roku – podkreśla "Nasz Dziennik". Ansa/ Nasz Dziennik
Poniżej publikujemy oświadczenie wdowy po generale Pani Ewy Błasik i mecenasa Bartosza Kownackiego. OŚWIADCZENIE Przez ostatnie dwa lata media na całym świecie prezentowały nieprawdziwą wersję przebiegu katastrofy zaprezentowaną przez MAK, a następnie, z niewielkimi modyfikacjami, przez komisję Jerzego Millera. Podawano, że winnym tragedii w Smoleńsku był pijany generał, naciskający na żądanie Prezydenta RP na pilotów. Stwierdzenie o presji pośredniej zaprezentowano również w filmie pt. ŚMIERĆ PREZYDENTA. Pomimo pojawiających się dowodów przeczących przyjętej wersji, rząd Rzeczypospolitej nie podejmował jakichkolwiek działań zmierzających do sprostowania dokumentów i obrony dobrego imienia Polski. Zadanie to spadło zatem na rodzinę zmarłego generała. W tym celu m.in. złożono do Wojskowej Prokuratury Okręgowej wniosek dowodowy o przesłuchanie świadków. Mieli oni wykluczyć wersję o rzekomej kłótni Dowódcy Sił Powietrznych z kapitanem Arkadiuszem Protasiukiem, jego obecności w kokpicie w chwili katastrofy i wywierania presji na pilotach. Prokurator Wojskowej Prokuratury Okręgowej zdecydował o oddaleniu niniejszego wniosku na podstawie art. 170 § 1 pkt 2 kpk. Prokuratorzy odmówili przesłuchania zgłoszonych świadków uznając, że okoliczności te nie mają znaczenia dla rozstrzygnięcia sprawy, bądź zostały już udowodnione. Jak stwierdziła prokuratura gen. Andrzej Błasik:
„(…) był jedynie jednym z pasażerów samolotu. Dlatego też, dowodowe ustalenia okoliczności związanych z osobowością, mentalnością i zachowaniami względem podwładnych oraz przestrzeganiem przepisów regulujących wykonywanie lotów przez gen. Andrzeja Błasika nie mają znaczenia dla rozstrzygnięcia sprawy”.
Powyższą decyzję prokuratury traktujemy, na tym etapie śledztwa, jako zamykającą kwestie rzekomej obecności Dowódcy Sił Powietrznych w kokpicie samolotu i jego przyczynienia się do katastrofy. Pragniemy podkreślić, iż doceniamy działania Wojskowej Prokuratury Okręgowej, które pozwoliły na obronę dobrego imienia Dowódcy Sił Powietrznych. Z przykrością zauważamy, że film opublikowany trzy dni temu opierał się na dokumentach, które podważyły ustalenia oficjalnej instytucji państwowej jaką jest prokuratura. Uznając powyższa kwestie za zamkniętą oświadczamy, że jakiekolwiek dalsze spekulacje o rzekomym przyczynieniu się do katastrofy Dowódcy Sił Powietrznych spotkają się ze zdecydowaną reakcją, w tym ze skierowaniem spraw na drogę postępowania sądowego.
Ewa Błasik Adw. Bartosz Kownacki
Wyszkowski górą! Sąd przychylił się do wniosku byłego opozycjonisty o przesłuchanie gen. Ciastonia ws. Wałęsy Sąd Apelacyjny w Gdańsku ws. Wyszkowski- Wałęsa, zdecydował we wtorek o przesłuchaniu jako świadka gen. Władysława Ciastonia. Wyszkowski zarzuca b. prezydentowi współpracę z SB.
W prawomocnym wyroku o ochronę dóbr osobistych z marca 2011 r. Sąd Apelacyjny w Gdańsku nakazał Wyszkowskiemu przeproszenie b. prezydenta za wypowiedź w telewizji 16 listopada 2005 r., w której nazwał Wałęsę tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. W tym samym dniu b. Prezydent otrzymał od Instytutu Pamięci Narodowej status pokrzywdzonego i zapowiedział, że będzie od tego momentu pozywał do sądu osoby, które nadal będą twierdzić, że był agentem służb specjalnych PRL. Wniosku Wyszkowskiego o kasację wyroku z 2011 r. Sąd Najwyższy nie rozpatrzył. W tej sytuacji b. działacz WZZ skorzystał z przepisu prawnego umożliwiającego staranie się o wznowienie procesu zakończonego prawomocnym wyrokiem w sytuacji, gdy pojawią się nowe okoliczności i dowody w sprawie, o których nie było wiadomo podczas wcześniejszego postępowania. Skargę b. opozycjonisty rozpatruje Sąd Apelacyjny w Gdańsku. Dwa tygodnie temu sąd zamknął postępowanie w tej sprawie i we wtorek miał ogłosić wyrok. Przed ogłoszeniem orzeczenia Wyszkowski i jego pełnomocnicy wnieśli jednak o wznowienie rozprawy i przesłuchanie jeszcze, jako świadka gen. Ciastonia. Pełnomocnik Wałęsy (b. prezydenta nie było w sądzie) Ewelina Wolańska była przeciwna temu wnioskowi. Sąd zgodził się jednak na przesłuchanie Ciastonia. Termin rozprawy, podczas której będzie on przesłuchany, zostanie wyznaczony z urzędu. Ten proces, który wytoczył mi Lech Wałęsa, postrzegam cały czas, jako sprawę między Wałęsą a Polakami. Wałęsa usiłuje zmusić Polaków do tego, żeby bali się podważać jego kłamstwa. Padło na mnie, ale ja nie jestem jedynym człowiekiem, który twierdzi, że Lech Wałęsa był tajnym współpracownikiem. Takich ludzi są miliony. Dowody są żelazne - powiedział we wtorek dziennikarzom Wyszkowski. Jednym z dowodów świadczących o agenturalnej przeszłości b. przywódcy Solidarności ma być dokument z archiwum Służb Bezpieczeństwa Republiki Czeskiej pozyskany pod koniec maja 2012 r. Przez historyka Sławomira Cenckiewicza. Jest to notatka z marca 1981 r. z rozmów przeprowadzonych przez funkcjonariuszy czechosłowackiej bezpieki z dyrektorem departamentu III "A" ministerstwa spraw wewnętrznych gen. bryg. Władysławem Ciastoniem. W dokumencie sporządzonym przez czechosłowacką SB mają padać sformułowania:
Co do współpracy Wałęsy z funkcjonariuszami polskiej Służby Bezpieczeństwa Ciastoń oznajmił, że do pozyskania Wałęsy doszło w roku 1970 w czasie strajków na Wybrzeżu. Informacje podobno pisał własnoręcznie. Podpisywał też potwierdzenia odbioru kwot pieniężnych, które otrzymywał za współpracę. Ciastoń nie wie, kiedy skończyła się współpraca Wałęsy z SB, ale trwała jeszcze w roku 1976, gdy odszedł na inne stanowisko pracy. Wyszkowski nie wykonał prawomocnego wyroku Sądu Apelacyjnego w Gdańsku z marca 2011 r. W tej sytuacji Wałęsa skorzystał z tzw. zastępczego wykonania przeprosin i opublikował przeprosiny na swój koszt. 19 listopada 2012 r. w TVN ukazała się plansza: Oświadczenie Krzysztofa Wyszkowskiego na podstawie Wyroku Sądu Apelacyjnego w Gdańsku z dnia 24 marca 2011 roku - W dniu 16 listopada 2005 roku w programach informacyjnych +Panorama+ 2 programu TVP i +Fakty+ telewizji TVN wyemitowano moje oświadczenie, iż powód Lech Wałęsa współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa i pobierał za to pieniądze. To oświadczenie stanowiło nieprawdę i naruszało godność osobistą i dobre imię Lecha Wałęsy, wobec czego ja, Krzysztof Wyszkowski, odwołuję je w całości i przepraszam Lecha Wałęsę za naruszenie jego dóbr osobistych. Pod koniec grudnia ub. roku Wałęsa wezwał b. działacza WZZ do zwrotu ponad 24 tys. zł za emisję przeprosin w telewizji. Wyszkowski odmówił temu żądaniu, więc egzekucją pieniędzy zajmie się komornik.
Gdybym zapłacił, zgodziłbym się na kompromitację polskiego sądownictwa – poinformował b. działacz WZZ na swoim blogu. PAP, lz
Jaskółka zwiastująca wiosnę Postęp, jak wiadomo, nie tylko jest nieubłagany, ale w dodatku – postępowy, niczym paraliż. Nieubłagany charakter postępu sprawia, że postępactwo nie spocznie, dopóki nie przerobi ostatniego normalnego człowieka na człowieka sowieckiego. Czym różni się człowiek sowiecki od człowieka normalnego? Człowiek normalny charakteryzuje się wolną wolą. Tak czujemy i to nasze odczucie potwierdza religia chrześcijańska, według której zarówno inteligencja, jak i wolna wola są obrazem podobieństwa Boskiego w człowieku. Człowieki sowieckie w takie rzeczy nie wierzą. Człowieki sowieckie uważają, że nie mają duszy, w co – przyjrzawszy im się bliżej – można nawet uwierzyć. Bo charakterystyczną cechą człowieków sowieckich jest to, że zrezygnowali oni z wolnej woli, zastępując ją albo posłuszeństwem wobec partii – jak to było za bolszewików – albo dostrajaniem się do cadyka – jak to jest obecnie. Tak się jednak składa, że w momencie rezygnacji z wolnej woli, człowiekowi sowieckiemu natychmiast przytępia się również inteligencja. W rezultacie człowiek sowiecki nie wie, co myśli i żeby jakoś funkcjonować bez wzbudzania podejrzeń, musi czujnie nadsłuchiwać, co nakazuje do myślenia cadyk (“a my wszyscy za towarzyszem Stalinem!”), a następnie powtarzać za nim – niekiedy nawet swoimi słowami. Stąd też pan red. Adam Michnik, przez liczne rzesze mikrocefali uznawany za cadyka, pełni w dzisiejszych czasach obowiązki, jakie za bolszewików zarezerwowane były dla Ojca Narodów Józefa Stalina. Oczywiście człowieki sowieckie czują, że stają się mikrocefalami, zdają sobie sprawę z intelektualnej bezradności, która skazuje ich na imitowanie cadyka i bezmyślne powtarzanie za nim – a widok ludzi normalnych, bez skrępowania korzystających z inteligencji i wolnej woli, sprawia im niewysłowione cierpienia. W dążeniu do ich złagodzenia pragną przerobić normalnych ludzi na człowieków sowieckich to znaczy – do zatarcia wszelkich różnic zarówno w myśleniu, jak i zachowaniu. Każda, bowiem różnica wzbudza w człowieku sowieckim jaskółczy niepokój, czy nie jest to, aby jakieś “odchylenie” od jedynie słusznej linii wyznaczonej – dawniej przez partię, a obecnie - przez cadyka. Dlatego też postępactwo nieuchronnie musi doprowadzić do paraliżu – umysłowego bezruchu, który zapowiedziany był już w XIX wieku w “Manifeście komunistycznym”, a obecnie jest intensywnie forsowany w Unii Europejskiej przy pomocy narzuconej europejskim narodom ideologii politycznej poprawności, czyli marksizmu kulturowego.Każda jednak akcja wywołuje reakcję, to znaczy działanie w kierunku dokładnie przeciwnym. Im bardziej, w miarę postępów socjalizmu, nasila się w Eurokołchozie walka klasowa, jaką z normalnymi ludźmi pod przywództwem cadyków prowadzą człowieki sowieckie w postaci mikrocefali – tym więcej ludzi zaczyna odczuwać nie tylko tęsknotę do normalności, ale coraz bardziej intensywną potrzebę jej publicznego manifestowania. Z taką reakcją mamy do czynienia nie tylko w naszym nieszczęśliwym kraju, gdzie coraz więcej młodych ludzi zauważa pułapkę, w jaką próbuje schwytać ich postępactwo, by przerobić na człowieków sowieckich – ale również w innych krajach Eurokołchozu. Tak się akurat szczęśliwie złożyło, że podczas ostatniego pobytu w Wielkiej Brytanii miałem przyjemność poznać młodych Polaków zrzeszonych w Stowarzyszeniu Patriae Fidelis, które zaprosiło mnie tam gwoli wygłoszenia kilku prelekcji dla tamtejszej Polonii - w Wolverhampton, Bristolu i Londynie. Stowarzyszenie, któremu prezesuje pan Jerzy Byczyński, skupia przede wszystkim studiujących w Wielkiej Brytanii polskich studentów – ale również emigrantów, że tak powiem – zarobkowych. Celem Stowarzyszenia Patriae Fidelis jest podtrzymywanie w środowisku emigrantów nie tylko poczucia przynależności narodowej, ale dumy z polskości i – jak sama nazwa organizacji wskazuje – wierności wobec Ojczyzny. Tę dumę i wierność wyraża emblemat Stowarzyszenia w postaci Szczerbca owiniętego biało-czerwoną wstęgą. Partiae Fidelis jest organizacją o charakterze narodowym – co oczywiście ściąga na nią oskarżenia o “faszyzm”, przy pomocy których żydokomuna i wysługujące się jej szabesgoje z rozmaitych jurgieltniczych “organizacji pozarządowych” próbują wszystkich wytresować na swój żałosny obraz i podobieństwo. Warto w związku z tym zwrócić uwagę, że tacy np. Żydzi organizują się wyłącznie na zasadzie nacjonalistycznej. W Polsce działała np. Unia Studentów Żydowskich, w 2007 roku przekształcona w Żydowską Ogólnopolską Organizację Młodzieżową. Jak sama nazwa wskazuje, jest to organizacja funkcjonująca na zasadzie nacjonalistycznej, przechodząca do porządku dziennego nad ewentualnymi różnicami ideologicznymi czy światopoglądowymi swoich członków. Jak się okazuje, Żydzi wiedzą, co dobre, więc chociaż sami bez ceregieli ostentacyjnie organizują się na zasadzie nacjonalistycznej, energicznie zwalczają nacjonalizm w krajach swego osiedlenia, korzystając z pomocy wytresowanych lub uprzednio przekupionych łajdaków i duraków. Nietrudno się domyślić, że celem tej walki z nacjonalizmem, dla niepoznaki maskowanej “antyfaszyzmem”, jest doprowadzenie mniej wartościowych narodów europejskich do stanu bezbronności, by tym łatwiej przerobić Europejczyków na europejsów, czyli unijnej odmiany człowieków sowieckich – rodzaj “nawozu Historii”. Więc chociaż przysłowie powiada, że jedna jaskółka nie czyni jeszcze wiosny, to przecież przyjemnie zobaczyć, że taka jaskółka w postaci Patriae Fidelis się pojawiła, że nie tylko lata tu i tam, ale również – pracowicie i metodycznie buduje coraz to nowe gniazda. SM
Czemu nie wolno badać życiorysu palikotowej Anny Grodzkiej? W normalnym świecie nikt nie kwestionuje potrzeby szczegółowej znajomości życiorysów osób publicznych oraz szczegółów dotyczących życia publicznego ich rodzin, czyli rodziców, dziadków, pradziadków etc. W Polsce też tak jest - o ile badane są życiorysy Kaczyńskich, Macierewiczów, Terlikowskich, a wcześniej także na przykład Giertychów. Zasada ta nie dotyczy członków i sympatyków czerwonoróżowego salonu kłamców PRL-bis oraz ich rodzin, na przykład prezydentowej Komorowskiej. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta - bo ludziom otwierają się wtedy oczy i włączają się czerwone lampki ostrzegawcze. Oto przykład. Bez problemu można znaleźć w Sieci informacje dotyczące Krzysztofa Bęgowskiego, dziś znanego bardziej jako Anna Grodzka. Jeśliby był to przeciętny obywatel, który z jakiegoś powodu postanowił zmienić płeć, nic by mnie to nie obchodziło, ale on postanowił inaczej. Oprócz zmiany płci aktywnie zajął się też polityką. W tym momencie stracił prywatność i nie może się dziwić, że ludzie chcą wiedzieć, kim był wcześniej. A Krzysztof Bęgowski ma bardzo bogaty życiorys komunistycznego aparatczyka. Zresztą, pochodzi z rodziny o komunistycznych tradycjach, albowiem jest synem pułkownika LWP. W 1982 roku, czyli w ogniu stanu wojennego, był członkiem egzekutywy POP PZPR, lecz także Rady Okręgowej Socjalistycznego Związku Studentów Polskich. W ramach SPR w Łodzi odbył wojskowe szkolenia polityczne, które umożliwiły mu dyrektorowanie w wydawnictwie Alma Press. Terminował też u najlepszych komunistów, między innymi bezpośrednio w sowieckim Komsomole. Tak więc wychowany w duchu komunistycznego totalitaryzmu i mający wprawę we wdrażaniu sowieckich idei w Polsce, Krzysztof Bęgowski chce nas dzisiaj - jako Anna Grodzka - uczyć wolności słowa i tolerancji. Ba! Wyznawcy ruchu wibratora chcą zrobić nazistkę z prof. Krystyny Pawłowicz, której nie podoba się to, co robi Anna Grodzka, tylko dlatego, że profesor użyła nazbyt dosadnych słów. Osobiście niezwykle łatwo zrozumieć mi ten szał medialny po spojrzeniu w życiorysy kilku znanych osób. To bowiem wyjaśnia wiele, a czasami wszystko. Nierozliczeni komuniści najpierw korzystali z osłony, zlokalizowanej między innymi przy Czerskiej w Warszawie, za cenę podzielenia się wpływami, władzą i finansami, a teraz podnieśli głowy i zaczynają występować w roli autorytetów bezpośrednio albo przez swoje dzieci. Żadna osoba publiczna, żaden prokurator, sędzia i dziennikarz (włącznie z Michnikiem i Sakiewiczem) nie ma prawa żądać prywatności w sytuacji, gdy kraj, który współtworzą, bardziej przypomina burdel, niż normalne państwo. Mogli zrobić porządek z komunistami w 1989 roku, to dzisiaj nikt by się ich nie czepiał. Beem.Deep
Były kagebista w Belwederze Siergiej Naryszkin to były oficer wywiadu KGB, jeden z najbardziej zaufanych ludzi Władimira Putina. W Polsce przyjmowany był w minioną sobotę niczym głowa państwa. Spotkał się nie tylko z marszałkami Sejmu i Senatu, ale też z prezydentem. Bronisław Komorowski zaprosił Naryszkina do Belwederu mimo niższej rangi Rosjanina, który jest przewodniczącym Dumy, izby niższej parlamentu. Oficjalnie Naryszkin przyjechał, żeby wziąć udział w uroczystościach 68. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau. Przy okazji otworzył tam rosyjską wystawę. Nie było jej w ostatnich latach, bo w poprzedniej wersji ekspozycji ofiary obozu, które pochodziły z terenów zaanektowanych przez ZSRS na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow, zostały uznane za obywateli sowieckich. To nie przypadek, że Kreml wysłał do Polski właśnie Naryszkina. Mało kto pamięta, że obecny przewodniczący Dumy w latach 2009–2012 stał na czele komisji ds. przeciwdziałania próbom fałszowania historii. Była to instytucja centralnie sterująca putinowską polityką historyczną, propagująca kłamstwa na temat historii ZSRS i jego relacji z innymi krajami. Ale wizyta Naryszkina to przede wszystkim misja polityczna. Z przesłaniem i dla obozu Tuska (spotkanie z Ewą Kopacz), i dla obozu Komorowskiego (rozmowa w Belwederze). Oczywiście nie wiadomo, jakie konkrety od Putina przywiózł Naryszkin, bo oficjalne komunikaty nigdy o tym nie mówią. Obecny szef Dumy to jeden z najbardziej lojalnych ludzi Putina, człowiek do zadań specjalnych, z racji bezwarunkowego posłuszeństwa i sprawności działania nazywany „robotem z Petersburga”. Biografia Naryszkina przypomina zresztą życiorys Putina. Tak jak prezydent i szef kremlowskiej administracji Siergiej Iwanow, Naryszkin służył w wywiadzie KGB (I Zarząd Główny). Putina poznał w czasie nauki w elitarnej 101. szkole KGB, do której trafił po studiach. Był na tyle dobry, że w roku 1988 trafił na prestiżową placówkę – do ambasady w Brukseli, gdzie siedzibę ma NATO. Wrócił w 1992 r. do pracy w merostwie Petersburga, w którym pracował już Putin. Potem były prywatny bank i władze obwodu leningradzkiego. Naryszkin cały czas pozostawał w „rezerwie kadrowej” Putina. W 2004 r. prezydent ściągnął go do Moskwy, do swojej administracji, potem Naryszkin został wicepremierem. W maju 2008 r. Putin oddelegował go na Kreml, żeby jako szef administracji prezydenckiej pilnował lojalności Dmitrija Medwiediewa. W grudniu 2011 r. Naryszkin dostał nowe ważne zadanie – został przewodniczącym Dumy. Za jego rządów stała się ona sprawną maszynką do przegłosowywania pomysłów Putina. Związany z siłowikami Naryszkin unika jednak wojen klanowych. Jako jeden z niewielu ma zawsze bezpośredni dostęp do Władimira Putina, niezależnie od tego, jakie obecnie zajmuje stanowisko. Antoni Rybczyński
30 Styczeń 2013 Gospodarka durnie
1. Wczorajszy komunikat GUS-u prezentujący wstępne dane dotyczące poziomu wzrostu PKB w roku 2012, przywołuje na pamięć zawołanie prezydenta Stanów Zjednoczonych Billa Clintona „ Gospodarka durniu”, które ponoć powiesił sobie nad łóżkiem. Wzrost wynoszący tylko 2% PKB, ponad 2-krotnie niższy niż ten w roku 2011(4,3% PKB), a szczególnie jego części składowe, prawie zerowa konsumpcja, podobny poziom popytu inwestycyjnego i tylko korzystny blisko 2% wzrost tzw. eksportu netto, powinny być powodem nie tylko do niepokoju rządzącej Platformy i PSL-u ale przede wszystkim podejmowania działań, które będą pozytywnie wpływały na wszystkie trzy czynniki składające się na wzrost gospodarczy. Takiego niepokoju w rządzie jednak nie było i nie ma, nie ma także w zasadzie żadnych działań rządu Tuska, które pozytywnie mogłyby wpłynąć na wzrost gospodarczy już w roku 2013. Bo przecież trudno uznać za takie działania ogłoszenie przez premiera Tuska, rozpoczęcia przygotowań do podjęcia słynnego już programu „Inwestycje Polskie”, na którym większość ekonomistów nie zostawiła suchej nitki.
2. To, że w gospodarce dzieje się źle, widać już było w I półroczu 2012 roku. W I kwartale wzrost PKB wyniósł jeszcze o 3,6%, w II kwartale już tylko o 2,3%, a w III kwartale zaledwie 1,4%. Całoroczne dane GUS-u dotyczące PKB, jednoznacznie pokazują, że wzrost PKB w IV kwartale, był zdecydowanie niższy niż 1%. Ba cześć ekonomistów twierdzi (po podaniu przez GUS grudniowych danych o wynoszącym 10,6% spadku produkcji przemysłowej i blisko 25% spadku produkcji budowlanej), że w grudniu 2012 roku, mieliśmy do czynienia z recesją czyli spadkiem PKB. Wszystkie te dane ze stoickim spokojem obserwował i często komentował minister Rostowski, twierdząc że wszystko ma pod kontrolą, a spowolnienie w gospodarce, było przez niego przewidywane.
3. A przecież już dane dotyczące kształtowania się PKB w III kwartale pokazywały które czynniki ciągną jeszcze wzrost gospodarczy w górę, a które w dół. Wzrost PKB wyniósł tylko 1,4% ale dodatnio na ten wzrost wpływała jeszcze konsumpcja ale tylko 0,1%, ujemnie akumulacja w tym inwestycje, które odnotowały spadek aż o 0,8% i wreszcie dodatnio wskaźnik eksportu o 2,1%. A więc już ponad pół roku temu konsumpcja tylko symbolicznie wspierała wzrost gospodarczy. Przez ostatnie miesiące sytuacja w tej dziedzinie ulegała tylko pogorszeniu. Realnie malały zarówno płace w gospodarce jak i świadczenia emerytalno- rentowe. Przez ostatnie 5 miesięcy poprzedniego roku mieliśmy do czynienia z sytuacją bez precedensu w naszym kraju, kredyty w ujęciu realnym spadają, a nie rosną, a więc ludzie więcej spłacają kredytów niż zaciągają nowych. A więc nie ma z czego finansować zwiększenia konsumpcji i nic nie wskazuje na to, żeby cokolwiek pod tym względem także w roku 2013, mogło się zmienić na korzyść.
4. Podobnie jest z akumulacją, a w szczególności z inwestycjami. Już w III kwartale poprzedniego roku zmniejszyły się one o 0,8%, w IV kwartale pod tym względem było jeszcze gorzej i wszystko wskazuje na to, że tak będzie przez cały rok 2013. Wygaszane są bowiem inwestycje współfinansowane ze środków europejskich, nie ma także inwestycji przedsiębiorców prywatnych i ze względu na brak dodatkowego popytu, raczej ich w ciągu całego roku nie będzie (choć przedsiębiorcy posiadają ponad 200 mld zł na rachunkach oszczędnościowych). Pozostaje tylko eksport, a dokładnie tzw. wskaźnik eksportu netto, będący relacją tempa przyrostu eksportu do tempa przyrostu importu. Jednak ze względu na recesję u głównego odbiorcy naszych towarów i usług czyli w gospodarce niemieckiej także i na ten czynnik w roku 2013 trudno będzie liczyć. Dodatkowo negatywnie na opłacalność eksportu wpływa spekulacyjne umacnianie złotego, któremu sprzyja także minister finansów, wymieniając na złote corocznie kilkanaście miliardów euro na rynku, a nie w NBP.
5. Wczoraj więc prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński jeszcze raz przypomniał na konferencji prasowej, że rząd Tuska swoim „nic nie robieniem” doprowadził do kryzysu gospodarczego, który skutkuje spadkiem tempa wzrostu PKB i najprawdopodobniej recesją w 2013 roku i już blisko 14% bezrobociem (ponad 2,2 mln bezrobotnych), a także o tym, że już od ponad pół roku przedkładamy kolejne projekty ustaw, które mogłyby tym negatywnym tendencjom w gospodarce, zdecydowanie przeciwdziałać. Ujął to stwierdzeniem „oni mają kryzys, my mamy receptę”.
Przypomniał także, że większość Platforma-PSL albo odrzuciła w już w I czytaniu składane przez PiS projekty ustaw tworzące nowy system podatkowy (projekt jednolitej ustawy o podatku PIT i CIT i projekt ustawy o VAT) albo nie poddała ich pod sejmowe obrady jak „Narodowy Program Zatrudnienia”, którego rezultatem miałoby być 1,1 mln nowych miejsc pracy w ciągu 10 najbliższych lat. Trochę zmodyfikowane zawołanie Clintona „Gospodarka durnie” jest w tej sytuacji naprawdę na miejscu. Kuźmiuk
Jak zatrzymać lewacką homoofensywę? Normalna Polska wygrała. Czas na kontrofensywę Czym są homoseksualiści a także kobiety w planach lewackich ideologów? Oczywiście substytutem klasy robotniczej, której nie da się już obecnie wyzwalać po pierwsze dla tego, że klasycznych robotników nie zostało zbyt wielu, a po drugie bo rynek ten zajęły związki zawodowe. Myśl to oczywiście ani moja ani nowa, niemniej jednak warto ją przypomnieć w kontekście kolejnej próby wprowadzeni tzw. związków partnerskich, która na szczęście upadła. W próbach wprowadzenia takiej legislacji nie chodzi przecież o niczyje dobro tylko o sponiewieranie ideologii konserwatywnej, poniżenie rodziny oraz interes polityczny radykalnej lewicy. Nie chodzi także o niczyją wolność – jeśli Platformie by chodziło o nią, to zamiast wymyślać jakąś nową pararodzinę zwyczajnie wyrzuciłaby państwo ze sfery matrymonialnej, likwidując państwowe małżeństwa. Wtedy nikt chyba nie czułby się dyskryminowany. Kolejna próba zalegalizowania związków homoseksualnych skłania do refleksji nie na temat materii, która jest jasna i jeśli ktoś nie wierzy co stałoby się później ze „związkami partnerskimi” to może po prostu nieco baczniej przyjrzeć się sytuacji we Francji, gdzie właśnie ich miejscowe odpowiedniki, tzw. „PACS-y” odchodzą do lamusa na rzecz pełnoprawnych małżeństw jednopłciowych. Ona skłania do zastanowienia się co zrobić by Polska w tej dziedzinie losów Francji nie powtórzyła. Jeden z modeli rozwiązania tej sytuacji to postulat wprowadzenia zakazu propagandy homoseksualnej, co stało się ostatnio w Rosji. Nie mam pełnego przekonania, czy to w 100 proc. właściwa metoda, ale chyba dobrym argumentem jest prawo dotyczące w Polsce prostytucji. Otóż nie jest ona zakazana, gdyż jest to zjawisko, którego przy pomocy prawa się nie wykorzeni, ale nie można go propagować i czerpać z niego zysku. Homoseksualizm, przy całej jego odmienności o najstarszego zawodu świata, można chyba potraktować w sensie prawnym w sposób zbliżony. Jeśli natomiast prawica nie wypracuje w tej sprawie podejścia stanowiącego nie powstrzymywanie a kontrofensywę, to prędzej czy później tama puści. Tak jak appeasement nie powstrzymał Hitlera, tak brak twardego stanowiska umożliwi wygraną marksizmu kulturowego w dziedzinie homoseksualizmu, za co później trzeba będzie ciężko zapłacić.
PS. Wstrzymujemy anonsowaną dwa razy naszą akcję jednoprocentową, ponieważ nieoczekiwanie ze współpracy wycofał się Instytut Misesa. Jeśli znajdziemy jakiś substytut to oczywiście zgłosimy się ze specjalnym apelem. Sommer
KTO PRZEPROSI ZA GENERAŁA BŁASIKA??? Dwa tygodnie temu prokuratura wojskowa dementowała medialne „rewelacje” I Kłamczuchy III RP, marszałki Ewy Kopacz, która w wywiadzie dla zmarłej niedawno Teresy Torańskiej powiedziała, że „biegli technicy z polskiej prokuratury” fotografowali w moskiewskim Instytucie Ekspertyz Sądowych moment zamykania ciał ofiar w trumnach. Niespełna po dwóch tygodniach prokuratura wojskowa znów dementuje - tym razem „rewelacje” autorstwa „ekspertów” rządowej komisji pod przewodnictwem Jerzego Millera, której nie udało się pomówić śp.Generała Andrzeja Błasika o kłótnię ze śp.Majorem Arkadiuszem Protasiukiem na płycie lotniska Okęcie, którą w/w komisja wyczytała „z ruchu warg” na zapisie kamery, więc przypisała Generałowi wywieranie na załodze Tupolewa presji w stanie nietrzeźwym. Dziś prokuratura wojskowa informuje, że Generał Andrzej Błasik NIE MIAŁ żadnego wpływu na pracę załogi lotu do Smoleńska 10 kwietnia 2010 roku. Śledczy prowadzący śledztwo smoleńskie, jednoznacznie dementują spekulacje komisji Jerzego Millera.
KTO PRZEPROSI ZA TE ŚWIŃSTWA??? Bronisław Komorowski ? Bo powinien ! Donald Tusk ? Bo powinien ! Jerzy Miller ze swymi „ekspertami” z Maciejem Laskiem na czele ? Bo powinni ! A może ta szuja, która „słyszała” głos Generała na kopiach kopii taśm z czarnych skrzynek Tupolewa ? A może prokuratorzy wojskowi z Parulskim na czele bo przecież to on stał na czele „śledztwa” gdy jego podwładni doznawali „olśnienia” i słyszeli głos Generała na zapisie z kokpitu ? Kto przeprosi śp. Generała za to, że został oczerniony w tak podły i perfidny sposób, a ponieważ nie może się bronić, wykorzystały to kanalie wykonujące polecenia sprzedawcy śledztwa Rosjanom, Donalda Tuska ?
Kto przeprosi Panią Generałową Błasikową, wdowę po Generale, za upokorzenia, których doznawała za to, że „pijany generał Błasik wywierał presję na załodze Tupolewa” ?
Kto przeprosi Załogę Tupolewa za pomówienie, że będąc pod presją swego zwierzchnika, spowodowała wypadek w ruchu powietrznym ze skutkiem śmiertelnym dla siebie i wszystkich pasażerów lotu 10 kwietnia 2010 r.?
Kto przeprosi Rodziny i Bliskich załogi Tupolewa za to, że zostali upokorzeni podłym pomówieniem ich Poległych i ciążyło ono na nich przez tyle miesięcy ?
Kto przeprosi miliony Polaków, którzy NIE WIERZYLI w winę Generała, za co byli nazywani oszołomami, kretynami, idiotami, bydłem, faszystami, smoleńskimi sekciarzami itd.
Kto przeprosi miliony Polaków, które WIERZYŁY w winę Generała bo wierzyły w uczciwość i kompetencje organów państwowych RP, prowadzących śledztwo smoleńskie ? Kto przeprosi ich za to, że byli przez prawie trzy lata przez nie okłamywani ? Bronisław Komorowski krótko po ceremoniach pogrzebowych ofiar tragedii smoleńskiej powiedział publicznie – „Państwo polskie zdało egzamin”! Tak, panie Komorowski ! Państwo polskie w osobie pana, w osobach premiera Tuska, komisji „ekspertów” Jerzego Millera i innych instytucji państwowych badających przyczyny tragedii smoleńskiej, a wam podległych, zdało egzamin na DWÓJĘ Z SILNIĄ !
Czy macie zdolność honorową by przeprosić za tak haniebnie zdany egzamin ??? Jako obywater Najjaśniejszej Rzeczpospolitej mam prawo domagać się przeprosin. W przeciwnym wypadku uważać was będę za osoby niegodne zajmowania najwyższych urzędów państwowych Rzeczpospolitej Polskiej. Dość już Polski, w której prawo przestało być prawem i sprawiedliwość sprawiedliwością !
http://niezalezna.pl/37851-prokuratura-gen-andrzej-blasik-nie-naciskal
http://niezalezna.pl/37247-smolensk-kopacz-znow-sklamala-prokuratura-dementuje-jej-slowa
Contessa
Logika komisji Millera wymknęła się spod kontroli Tymczasem dzisiaj mamy jednoznaczne stwierdzenie prokuratury (prezydent Komorowski będzie zbudowany tą jednoznacznością), że „nie ma żadnych okoliczności”. A skoro nie ma żadnych, to znaczy, że prokuratura wyklucza również ewentualną obecność generała w kokpicie. Obecność w określonym miejscu bowiem jest „okolicznością” z samej definicji. Co do tego nie może być wątpliwości. A właśnie obecność – nawet milcząca, czy wręcz tylko domniemywana – była wykorzystywana jako argument świadczący na rzecz presji na pilotów. Nasz Dziennik cytuje pismo prokuratury całkowicie zaprzeczające rzekomym naciskom generała Błasika na pilotów Tupolewa: - „Nie ma żadnych okoliczności, które mogłyby uprawdopodabniać tezę o wywieraniu przez gen. Andrzeja Błasika wpływu na pracę i decyzję załogi samolotu” – czytamy w piśmie prokuratury podpisanym przez mjr. Jarosława Seja, jednego z referentów w śledztwie smoleńskim”. Jeśli prokuratura potwierdzi to zdanie, to mnóstwo osób poczuje się okropnie. Oczywiście, nasza niezwyciężona prokuratura wojskowa może zwołać konferencję prasową i wyjaśnić, że ta spiżowa fraza „nie ma żadnych okoliczności” nie oznacza, że nie było takich okoliczności, a jedynie, że ich nie stwierdzono. Znamy to skądinąd, jakby nie było. Ale jeśli potwierdzi, to znaczy, iż prokuratura zadaje kłam komisji Millera i samemu Millerowi. On to bowiem zarzekał się, że generał był w kokpicie i w kokpicie znaleziono jego ciało. Miller nie zmienił swojej opinii nawet po ekspertyzie krakowskiego instytutu, w której nie zidentyfikowano głosu Błasika. W styczniu 2012 w rozmowie z Agnieszką Kublik stwierdził : - „Natomiast jest pytanie, czy rzeczywiście jest informacja, która podważa obecność gen. Błasika w kokpicie? Moim zdaniem nie. Możemy się mylić co do godziny, natomiast co do obecności, się nie mylimy. Bo wiadomo, czyje ciała znaleziono w kokpicie”. Tymczasem dzisiaj mamy jednoznaczne stwierdzenie prokuratury (prezydent Komorowski będzie zbudowany tą jednoznacznością), że „nie ma żadnych okoliczności”. A skoro nie ma żadnych, to znaczy, że prokuratura wyklucza również ewentualną obecność generała w kokpicie. Obecność w określonym miejscu bowiem jest „okolicznością” z samej definicji. Co do tego nie może być wątpliwości. A właśnie obecność – nawet milcząca – była wykorzystywana jako argument świadczący na rzecz presji na pilotów. Podobnie z ciałem rzekomo znalezionym po katastrofie, co również okazało się bzdurą. Także w styczniu 2012 po konferencji prokuratury Agnieszka Kublik napisała felieton(„Gdzie był generał Błasik? Nadal nic nie wiadomo”), w którym znalazł się taki fajny akapit: - „Wojskowy prokurator Ireneusz Szeląg przyznał, że prokuratura nie ma jasności, ani, czy generał Błasik był w kabinie ani, czy go tam nie było. Bo głosu generała Błasika nie zidentyfikowano, słowa dotąd mu przypisywane wypowiedział mjr. Robert Grzywna. Ale z faktu, że nie zidentyfikowano głosu generała Błasika, też nic nie wynika. Eksperci nie zdołali przypisać konkretnych zdań konkretnym osobom. Prokuratura nie wyklucza zatem, że mógł je wypowiedzieć gen. Błasik. Tyle mówi logika”. Tak więc wtedy prokuratura nie miała jasności i z tego braku jasności redaktor Kublik wysnuła wniosek, że nie wyklucza obecności generała. Tyle podpowiedziała jej logika. Ale teraz prokuratura ponoć ma jasność i wyklucza obecność Błasika w kokpicie. Nie siedział za sterami, nie czytał wskazań wysokościomierza, nie było go w kokpicie, więc jak mógł naciskać? Podrzucał pilotom zwinięte w kulkę serwetki z groźbami? Mało tego, prokuratura twierdzi to niezwykle stanowczo, nie pozostawiając sobie marginesu na wątpliwość. Ciekawe, co mówi logika Agnieszce Kublik w tych nowych okolicznościach? Jeśli opinia prokuratora Seja zostanie potwierdzona, to ja podejrzewam, iż logika może podpowiedzieć zarówno ministrowi Millerowi, jak i pani redaktor, że prokuratura jest pisowska i nikczemna. Ale nie wykluczam, że zrzucą winę na logikę, która ich zwiodła. Niezbadane są bowiem meandry logiki, która służy ustalonej z góry tezie.
http://www.naszdziennik.pl/polska-kraj/22359,prokuratura-blasik-nie-naciskal.html
http://wyborcza.pl/1,76842,10991022,W_kokpicie_Tu_154_bylo_dwoch_generalow.html?as=3
http://wyborcza.pl/1,76842,10974533,Gdzie_byl_gen__Blasik__Nadal_nic_nie_wiadomo
Seaman
30 Styczeń 2013 „Typ spod ciemnej gwiazdy” - tak nazwał minister spraw zagranicznych, pan Radosław Sikorski z Platformy Obywatelskiej pana Jana Kobylańskiego, polskiego przedsiębiorcę, prezesa Unii Stowarzyszeń i Organizacji Polonijnych Ameryki Łacińskiej- człowieka wybitnego, wielkiego patriotę- w przeciwieństwie do pana Radosława Sikorskiego, który polskim patriotą zwyczajnie- nie jest. Bo w logice jest: albo- albo.. Albo jeden jest patriotą., albo drugi.. Obaj inaczej widzą sprawy Polski.. Dwa wykluczające się punkty widzenia sprawy Polski nie mogą być tożsame.. Jeden z nich jest patriotą; drugi – nie. Dla mnie patriotą jest pan Jan Kobylański.. W 2012 roku sąd w Warszawie stwierdził, że nie” doszło do naruszenia dóbr osobistych”(???) i oddalił pozew pana Jana Kobylańskiego. Określenie kogoś” typem spod ciemnej gwiazdy”(???) – nie jest naruszeniem dóbr osobistych.. A co w takim razie jest? Kiedyś nie były zakazane pojedynki- można były wyzwać kogoś na pojedynek, żeby zmyć z siebie plamę na honorze.. Dzisiaj honor nie jest w cenie- ludzie próbują zmywać plamy na swoim honorze poprzez niezawisłe sądy demokratyczne, które jakimś dziwnym trafem opowiadają się po stronie…… oczywiście sprawiedliwej.. Bo przecież w założeniu sąd powinien rozstrzygać sprawy sprawiedliwie.. I do tego sprawiedliwie społecznie. Przecież nie chodzi o zwykłą sprawiedliwość… Bo takiej w demokracji nie ma i nie będzie Decyduje większość. Tylko patrzeć jak będą się sędziowie przegłosowywać ustalając orzeczenie. Chyba, że na cmentarzu..- jak twierdził towarzysz Stalin. Tak! Sprawiedliwość panuje jedynie na cmentarzu…. To znaczy wszyscy w ziemi, ale pod różnymi nagrobkami.. Czas na równość i demokrację na cmentarzach.. Podobno- według niezawisłego sądu- pan Jan Kobylański godził w zasady prawne, i przy okazji sąd wykazał, że poglądy pana Jana Kobylańskiego są” antysemickie”. Ach! -„antysemickie”- cokolwiek to określenie ma oznaczać.. Kiedyś- według księdza profesora Waldemara Chrostowskiego, antysemita, to taki człowiek, który nie lubił Żydów.. Obecnie „ antysemita” – to taki człowiek, którego nie lubią Żydzi.. Ot- drobna różnica! No właśnie- ale czy Żydzi w ogóle w Polsce są? Na pewno jest „ antysemityzm”, ale co to za „ antysemityzm” bez Żydów? Wygląda na to, że ktoś komuś szykuje los „antysemity”- jako łatki ideologicznej.. Na takich Węgrzech na przykład, jeden z posłów domaga się ujawnienia wszystkich posłów węgierskiego i jednoczesniedemokratycznego parlamentu, którzy mają podwójne obywatelstwo- i węgierskie- i izraelskie. I już okrzyknięto go „ antysemitą”(???) Chłop demokratyczny chce tylko się dowiedzieć, kto ma dwa obywatelstwa i służy dwóm panom? Bo ma wątpliwości, że służy jednemu, bo tak naprawdę sługą dwóch panów nie można być.. Tak naprawdę służy się jednemu- temu właściwemu.. Pól biedy jak służy się Węgrom- ale jak Węgier służy Izraelowi? To jest problem, bo wtedy nie służy własnemu państwu. A jak służy Izraelowi- to powinien być obywatelem Izraela i wszystko byłoby w porządku.. Dziwne, że to wszystko jest niepubliczne.. I jak ktoś chce się dowiedzieć o tej sprawie- to zaraz staje się „antysemitą”.. Tak jak pan Jan Kobylański, który prezentował statystki narodowościowe na przykład w polskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych i wyszło mu, że 85%w nim- to ludzie, którzy uważają pana Jana Kobylańskiego za” antysemitę”.. Zresztą ten punkt widzenia podzielił niezawisły sąd- w których to sądach nie zrobiono lustracji aż do roku 1992.. i po nim. I tak zostało- a może i więcej. Bo żadna władza nie pozostawi ważnego ośrodka życia publicznego i sprawiedliwego bez kontroli- taka jest moja opinia.. W państwie demokratycznym i prawnym kontrola powinna być wszędzie.. Wtedy jest to prawdziwie państwo demokratyczne.. A nie jakieś tam byle jakie. .Demokracja totalitarna- to jest to! Jak się wygra w polu, to z pewnością wygra się w sądzie.. Wystarczy dokładnie przeczytać” Pana Tadeusza.”, którego to autor ukochał sobie Litwę- a nie Polskę.. w końcu” Litwo! Ojczyzno moja.”. Nieprawdaż? Ale propaganda cały czas o Polsce.. W końcu Adam Mickiewicz „ antysemitą” na razie- nie był.. W końcu tworzył osobno Legion Polski i Legion Żydowski.. Demokrata- mać! Chciał się z rozprawić z carską Rosja, ale nie zdążył.. Chodzą słuchy, że w Konstantynopolu ktoś go otruł.. Może ktoś, komu uwiódł żonę, pan Adam Mickiewicz.. Wieszcz, salonowiec człowiek światowy- dzisiaj przynależałby do Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej.. Pan Jan Kobylański handlował kiedyś szczoteczkami do zębów, sprzętem gospodarstwa domowego- a więc robił coś pożytecznego. Był konsulem Paragwaju na Santa Gruz de Tenerife.. Trzymany przez Gestapo i przetrzymywany w obozach koncentracyjnych.. Gazeta Wyborca zrobiła z niego kolaboranta i donosiciela.. IPN niczego nie znalazł- ale smród propagandowy pozostał.. Był również konsulem honorowym Polski w Argentynie- ale odwołał go w 1989 roku pan Władysław Bartoszewski, zwany przez propagandę – profesorem.. Potem był atakowany przez pana Ryszarda Schnepfa, jego żonę Wysocką, pana Jarosława GUgałę, Jerzego Baczyńskiego i innych. Oraz Mikołaja Lizuta.Odznaczony przez Ryszarda Kaczorowskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski- i słusznie.. A pan Radek Sikorski, przyjaciel pana mecenasa Romana Giertycha? Szef MON-u w czasie rządów Prawa i Sprawiedliwości z panem Kazimierzem Marcinkiewiczem w roli głównej. Pan Radek Sikorski Sikorki 1981 roku wyjechał do Wielkiej Brytanii na naukę angielskiego.. Azyl polityczny otrzymał w roku 1982.. Członek Klubu Bullingdona- ekskluzywnego stowarzyszenia zrzeszającego studentów z rodzin angielskiej prawicy.. Tam zawarł różne znajomości i mógł pozostać w Wielkiej Brytanii, ale nie- powrócił do Polski.. W 1999 roku ukończył Wyższy Kurs Obrony na Wydziale Bezpieczeństwa Narodowego Akademii Obrony Narodowej.. W latach 1986-88 pracował dla „The Spektatora”, dla „The Observera”. Od 1986 roku w Afganistanie.. Chciał się przyłączyć do Mudżahedinów przeciwko Rosji,, Dzisiaj popiera USA przeciw Mudżahedinom… Kto wydaje mu rozkazy? Ale stingerem posługiwać się potrafi.. Dyrektor wykonawczy Nowej Inicjatywy Atlantyckiej, członek rady Klubu Atlantyckiego oraz nagrody im. Jana Karskiego.. Pominąłem „National Review”.. Wylęgarnię różnych takich, podejrzanych… Pan Jan Kobylański jest „typem spod ciemnej gwiazdy”.. To kim jest pan Radek Sikorski????? WJR
Konstytucjonalista prof. Mączyński: art. 18 Konstytucji ma zapobiegać regulacji związków jednopłciowych podobnej do małżeństwa Brzmienie art. 18 Konstytucji, w którym małżeństwo określone jest jako związek kobiety i mężczyzny, ma pełnić rolę instrumentu zapobiegającego regulacji związków jednopłciowych podobnej a nawet takiej samej jak regulacja dotycząca małżeństwa – uważa prof. Andrzej Mączyński, były wiceprezes Trybunału Konstytucyjnego. Jego opinia była jedną z podstaw wystąpienia ministra Jarosława Gowina, który przed głosowaniem w Sejmie projektów ustaw dotyczących związków partnerskich stwierdził, że są one niezgodne z Konstytucją. Prof. Mączyński podkreśla, że w debacie nad regulacją prawną związków partnerskich jednopłciowych nie powinno się ignorować art. 18 Konstytucji. Zamieszczony tam zwrot o charakterze definicyjnym, określający małżeństwo jako „związek kobiety i mężczyzny” zdaniem prof. Mączyńskiego stanowił reakcję na pojawienie się w tamtym czasie w kilku państwach obcych regulacji związków osób tej samej płci podobnej a nawet takiej samej jak regulacja dotycząca małżeństwa.
Uzupełniony tym zwrotem przepis konstytucyjny ma pełnić rolę instrumentu zapobiegającego wprowadzeniu takiej regulacji do prawa polskiego – podkreśla sędzia TK w stanie spoczynku. Dodaje, że żaden inny motyw nie może wytłumaczyć wprowadzenia do Konstytucji przytoczonego zwrotu, biorąc pod uwagę, że „Konstytucja jest zbiorem norm prawnych, a nie leksykonem objaśniającym znaczenie słów, zwłaszcza gdy znaczenie to jest od dawna utrwalone”. Były wiceprezes Trybunału Konstytucyjnego zwraca uwagę, że ani art. 18 Konstytucji, ani inny
jej przepis nie wymienia innych istotnych cech małżeństwa. Konstytucja nie nakazuje oparcia regulacji małżeństwa na zasadzie monogamii, nie mówi, że do jego zawarcia dochodzi na podstawie zgodnej i swobodnie wyrażonej woli obojga nupturientów ani nie wymaga urzędowej rejestracji zawarcia małżeństwa. Nie ma w niej także przepisu, w którym byłaby mowa o prawie podmiotowym do zawarcia małżeństwa. Profesor przypomina też uzasadnienie wyroku Trybunału Konstytucyjnego wydanego w pełnym składzie 11 maja 2005 r., w którym podkreślono, że zmiana zdeterminowanego przez art. 18 statusu konstytucyjnego małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny byłaby możliwa tylko przy zachowaniu rygorów trybu zmiany Konstytucji przewidzianych w art. 235 Konstytucji. W opinii czytamy również, że z art. 18 Konstytucji nie wynika zakaz utrzymywania przez osoby o orientacji homoseksualnej intymnych relacji z osobami tej samej płci, czy to doraźnych czy trwałych.
"Zakaz taki nie byłby uzasadniony w świetle art. 47 Konstytucji, uznającego przysługującą każdemu swobodę (prawo) decydowania o swoim życiu osobistym oraz zapewniającego ochronę życia prywatnego. Z przytoczonego przepisu wysnuć można natomiast postulat zachowania przez ustawodawcę umiaru w regulowaniu tych zachowań ludzi, które należą do sfery życia osobistego i prywatnego. W tej sferze człowiek powinien być wolny od ingerencji ze strony innych osób, instytucji i władz publicznych. Odpowiednio do tego postulatu współczesne prawo nie wdaje się w regulowanie zachowań intymnych, nie interesuje się więc tym, kto kogo kocha, z kim się spotyka, z kim mieszka i z kim utrzymuje kontakty erotyczne – dopóki zachowania takie nie naruszają praw innych osób, moralności publicznej lub porządku publicznego. Odmienne podejście do relacji małżeńskich i rodzinnych, które poddane zostały regulacji prawnej, uzasadnione jest znaczeniem, jakie instytucje te mają – z uwagi na spełnianie przez nie funkcje – dla społeczeństwa” – napisał prof. Mączyński. Prof. Mączyński przytacza też przypadki, kiedy szczególny status małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny byłby naruszony. Naruszeniem art. 18 Konstytucji byłaby regulacja związków osób tej samej płci zapewniająca im pod względem prawnym sytuację identyczną jak sytuacja małżonków albo sytuację nie różniącą się od niej w sposób istotny, a zwłaszcza – sytuację korzystniejszą dzięki zwiększeniu uprawnień lub zmniejszeniu obowiązków. Naruszeniem art. 18 Konstytucji byłoby nie tylko całkowite zrównanie regulacji związku homoseksualnego z regulacją dotyczącą małżeństwa, ale i upodobnienie tych regulacji. W tym przypadku rozstrzygający powinien być stopień intensywności tego podobieństwa- czytamy w opinii prof. Mączyńskiego. Zwraca uwagę, że zgodnie z art. 18 Konstytucji związek dwóch lub więcej osób tej samej płci pozostających we wspólnym pożyciu nie jest małżeństwem, a połączone tym związkiem osoby niestanowią rodziny. Artykuł 18 wyklucza też możliwość przyznania takiemu związkowi ochrony i opieki przysługującej małżeństwu. Taka interpretacja art. 18. nie może być podważana za pomocą argumentacji odwołującej się do innych przepisów Konstytucji, wyrażających zasady dotyczące godności (art. 30), wolności (art. 31, ust.1) oraz równości. W świetle tych zasad Profesor zwraca też uwagę, że swoboda wyboru przyszłego małżonka w żadnym systemie prawnym nie jest nieograniczona, bowiem każdy system przewiduje ograniczenie tej swobody, wyrażone w przepisach normujących tzw. zakazy albo przeszkody zawarcia małżeństwa. Do najpowszechniejszych należy zakaz małżeństwa przez rodzeństwo. KAI/ Slaw
Rodziny Smoleńskie apelują do Laska, aby się nie bał Bliscy rodzin ofiar katastrofy, m.in. Marta Kaczyńska, Małgorzata Wassermann, Ewa Kochanowska, Zuzanna Kurtyka i Janusz Walentynowicz w oficjalnym, ale szczerym liście proszą członków PKBWL o wzięcie udziału w debacie z niezależnymi ekspertami 5 lutego na UKSW – ustaliła niezależna.pl. – To powinien być nakaz sumienia jeżeli sprawa wyjaśnienia katastrofy faktycznie tym osobom leży na sercu– uważają.
„Doceniając deklarowaną przez Pana w mediach gotowość do rozmów z rodzinami ofiar tragedii w Smoleńsku, pragniemy skorzystać z Państwa wiedzy i być czynnymi obserwatorami wymiany zdań między ekspertami” – napisali w liście do dr Macieja Laska, przewodniczącego Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych członkowie Stowarzyszenia Rodzin Katyń 2010. Pod listem podpisało się także wielu bliskich ofiar katastrofy m.in. córka śp. pary prezydenckiej Marta Kaczyńska.
- Wierzymy, że pozwoli to wyjaśnić liczne wątpliwości dotyczące zdarzeń, które doprowadziły do śmierci naszych bliskich – piszą sygnatariusze listu. Rodziny chciałyby doprowadzić do współpracy między naukowcami, którzy mają biegunowe wyniki badań przyczyn i przebiegu katastrofy. Wśród nich są nie tylko członkowie i eksperci zespołu smoleńskiego, ale także naukowcy, którzy w październiku 2012 r. wzięli udział w zamkniętej Konferencji Smoleńskiej. Wśród zgromadzonych na niej osób było ponad 100 naukowców, głównie profesorów, z największych uczelni technicznych w Polsce. Mieli szereg zastrzeżeń dla pracy i wyników badań rządowych ekspertów.
- Jeżeli Pan Lasek nie obawia się merytorycznej dyskusji naukowców, którzy będą rozmawiać przy pomocy chłodnych argumentów, to pojawi się na UKSW. Zwłaszcza, że jak twierdzi, zależy mu na rzetelnym wyjaśnieniu katastrofy. Nie powinien mieć zatem żadnych oporów przed skorzystaniem z tego zaproszenia – mówi lekarz wojskowy Dariusz Federowicz, brat śp. Aleksandra Federowicza, tłumacza śp. Lecha Kaczyńskiego. Dziś Maciej Lasek bierze udział w debacie smoleńskiej zorganizowanej w siedzibie "Gazety Wyborczej". Jednocześnie nigdy nie skorzystał z żadnego z wielokrotnych zaproszeń do dyskusji z naukowcami, które wystosowywał parlamentarny zespół ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej.
- Skoro przewodniczący PKBWL tak często i chętnie występuje w mediach, opowiadając o swoich ustaleniach, teraz bierze udział w debacie dla jednego z dzienników, najwyraźniej nie ma nic do ukrycia i nie powinien mieć oporów, by to samo powiedzieć podczas dyskusji na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego – uważa Antoni Macierewicz. Jak dodaje jeżeli pan Lasek się nie zjawi sam sobie wystawi świadectwo. – Chętnie rozmawia z dziennikarzami. Tymi samymi, którzy mówili m.in. o pijanym generale Błasiku w kokpicie. Natomiast kiedy ma się zmierzyć z naukową debatą, nagle się chowa i boi merytorycznej dyskusji. A jest wszak urzędnikiem państwowym, najwyższym w dziedzinie badania wypadków lotniczych, działa w imieniu rządu pana Donalda Tuska. Zachowanie pana Macieja Laska tak naprawdę odzwierciedla stanowisko rządu w sprawie zaangażowania w wyjaśnienie przyczyn katastrofy. Kiedy propagandę musi zastąpić rzeczowa dyskusja, zaczyna się chowanie głowy w piasek – mówi Antoni Macierewicz.
Katarzyna Pawlak
TYLKO U NAS: Unia może odebrać nam miliardy, sytuacja jest krytyczna W związku z poważnymi zastrzeżeniami Komisja Europejska może nawet zarządzić generalny przegląd korzystania z funduszy europejskich przez ekipę Donalda Tuska. Sytuacja jest krytyczna - mówi portalowi Niezalezna.pl poseł Krzysztof Szczerski, komentując decyzję Komisji Europejskiej o wstrzymaniu dalszych wypłat funduszy na drogi. Jak już pisaliśmy, w związku z aferą wokół GDDKiA, Komisja Europejska zamroziła dalsze wypłaty funduszy na drogi na kwotę ok. 4 mld euro. Pieniądze nie zostaną wypłacone, dopóki Polska nie sprawdzi wszystkich projektów drogowych zarządzanych przez GDDKiA i nie wyjaśni nieprawidłowości. Z kolei jeszcze wczoraj wieczorem Komisja Europejska poinformowała o wstrzymaniu wypłaty 3,5 mld zł funduszy UE na projekty drogowe zarządzane przez GDDKiA w ramach programu Infrastruktura i Środowisko oraz Rozwój Polski Wschodniej.
- Cała ta sytuacja ma charakter kryzysowy, w najwyższym stopniu niebezpieczny dla Polski. Wydaje mi się, że dotychczasowa reakcja rządu jest zbyt lekceważąca i nieadekwatna do powagi sytuacji. Należy podkreślić, że Komisja Europejska w komunikacie wskazuje, że całej sytuacji nie traktuje w kategorii pojedynczego, odizolowanego przypadku, lecz obawia się, że może to wskazywać na słabość całego systemu wykorzystywania funduszy europejskich. Jeśli w tej kwestii Komisja Europejska podejrzewa, że nieprawidłowości mogło być więcej, dla Polski oznacza to generalny przegląd przegląd korzystania przez ekipę Donalda Tuska z funduszy europejskich i może grozić poważnymi konsekwencjami. Komisja Europejska wyraźnie podkreśliła, że ta sytuacja może świadczyć o błędach systemu – tłumaczy Krzysztof Szczerski w rozmowie z portalem Niezalezna.pl.
Poseł PiS zwraca także uwagę na to, że fundusze dla Polski zostały wstrzymane przed szczytem kończącym budżetowe negocjacje UE. Sytuacja, w której Polska traci w takich okolicznościach kilka miliardów euro, może zostać wykorzystana przeciwko naszemu krajowi.
- Sprawa jest bardzo poważna. Nie chodzi o nieumiejętność i błędy merytoryczne w związku z wykorzystaniem funduszy, lecz o to, że są przypadki łamania prawa zamówień publicznych przy wykorzystywaniu unijnych środków. Polsce będzie można zatem zarzucić, że nie radzi sobie z pieniędzmi europejskimi i z prawidłowym ich wykorzystywaniem. Sytuacja jest krytyczna, ponieważ trzeba brać pod uwagę moment, kiedy to wychodzi na jaw – zauważa Krzysztof Szczerski.
W rozmowie z portalem Niezalezna.pl poseł Krzysztof Szczerski wyraził także obawy, czy w związku z cała sprawą nie pojawią się naciski na wymiar sprawiedliwości, żeby odstąpić od skazania osób podejrzanych o zmowę cenową i korupcję w tej sprawie. Poseł PiS zwraca także uwagę na inny aspekt – okazuje się, że nawet jeśli Komisja Europejska odblokuje pieniądze, Polska może być zmuszona do pokrycia inwestycji z własnego budżetu.
- Jest mało prawdopodobne, że pieniądze na te konkretne wydatki wrócą. Chodzi oczywiście o refundację wydatków. Nawet, jeśli Komisja Europejska te pieniądze odblokuje, to będą one mogły zostać wykorzystane w ramach tych samych programów, ale już na zupełnie inne działania. Będzie to wówczas oznaczało, że albo nie zapłacimy podwykonawcom, albo będziemy musieli pokryć to z polskiego budżetu, a mówimy tu przecież o ogromnej sumie kilkunastu miliardów złotych. To jest sytuacja krytyczna i w tej sprawie oficjalne stanowisko powinien przedstawić premier. Żałosne było oglądanie polskich ministrów i wiceministrów, którzy mówili, że są tym wszystkim zaskoczeni. Przecież komunikat o możliwości wstrzymania funduszy pojawił się już 21 grudnia – tłumaczy w rozmowie z portalem Niezalezna.pl poseł PiS Krzysztof Szczerski. Autor: pł
Cień Moskwy u Komorowskiego Andrzej Karkoszka, jeden z najważniejszych strategów prezydenta Bronisława Komorowskiego, figuruje w aktach komunistycznej bezpieki, jako jej tajny, wieloletni współpracownik o pseudonimach „Eta”, „Karaś” i „Markowski”. To właśnie Karkoszka sprowadził do Biura Bezpieczeństwa Narodowego Tomasza Hypkiego, zwolennika raportów MAK i komisji Millera w sprawie katastrofy smoleńskiej - ujawnia "Gazeta Polska". Tomasz Hypki doradza Andrzejowi Karkoszce, który w prezydenckim BBN jest szefem Zespołu Bezpieczeństwa Narodowego. – Pan Tomasz Hypki został zaproszony do współpracy z zespołem przez przewodniczącego tego zespołu, dr. Andrzeja Karkoszkę, na początku 2012 r. – poinformował lakonicznie "Gazetę Polską" Marcin Skowron, rzecznik prasowy szefa BBN. Andrzej Karkoszka trafił do BBN po katastrofie smoleńskiej, gdy prezydentem został Bronisław Komorowski, a szefem BBN Stanisław Koziej. Karkoszka jest z nim związany od wielu lat – m.in. wspólnie zasiadali w Fundacji na rzecz Bezpieczeństwa Gloria Victoribus.
Na czarnej liście NATO W 1994 r. Andrzej Karkoszka, będąc wówczas dyrektorem jednego z departamentów w Ministerstwie Obrony Narodowej, został zatrzymany na włoskim lotnisku. Kulisy tego zatrzymania opisał w tygodniku „Głos” w 1997 r. Piotr Bączek (w latach 2006–2007 szef Zarządu Studiów i Analiz Służby Kontrwywiadu Wojskowego). Nazwisko Andrzeja Karkoszki figurowało na tzw. czarnej liście państw NATO. Chodziło o osoby, które były podejrzewane lub określone jako agenci z bloku wschodniego. – Nigdy nie zażądano od redakcji sprostowania w tej sprawie. Nie wytoczono mi procesu, nikt nie podjął ze mną polemiki – mówi "Gazecie Polskiej" Piotr Bączek. Wspomina, że w trakcie pracy nad tekstem rozmawiał w tej sprawie z Mirosławem Sawickim, wicedyrektorem Biura Prasy i Informacji MON. Na pytanie, czy polityk, który został oskarżony o współpracę z komunistycznymi służbami specjalnymi, powinien zajmować w strukturach państwowych tak wysokie stanowisko, Sawicki odpowiedział, że to „absurdalny mit”. „Pan Karkoszka już jako wiceminister bywał w Stanach Zjednoczonych i był obdarzony zaufaniem tamtej strony. Nie było żadnych nacisków czy sugestii. Uważa się go za wybitnego znawcę problemu. Życie zweryfikowało wiceministra, w NATO nie zamykano przed nim drzwi. Jeżeli nawet kiedyś były jakieś niewyjaśnione kwestie, to obecnie funkcjonujemy w nowej rzeczywistości” – czytamy w artykule.
W końcu Karkoszka odszedł z MON. Okoliczności tej dymisji owiane były tajemnicą. Jako oficjalny powód podano zakończenie umowy o pracę. Faktem jednak było, że Karkoszka kierował zespołem, który przygotowywał tzw. strategiczny przegląd obronny. Dokument, który powstał w 2006 r., miał być podstawą reform w armii. Chociaż pozostawał tajny, wiadomo, że jego głównym założeniem było zmniejszenie liczebności armii i przekształcenie jej w wojsko zawodowe. Definitywnie nie zgadzał się na to prezydent RP prof. Lech Kaczyński. Przeciwnikami dymisji Karkoszki byli m.in. ówczesny minister obrony narodowej Radosław Sikorski, były wiceminister obrony Janusz Zemke z Sojuszu Lewicy Demokratycznej oraz Bogdan Zdrojewski z Platformy Obywatelskiej, ówczesny szef sejmowej Komisji Obrony Narodowej.
„Mędrzec” z NATO Andrzej Karkoszka od wielu lat był powszechnie uważany za człowieka Sojuszu Lewicy Demokratycznej reprezentującego interesy nomenklatury postkomunistycznej, a także bezpośrednio związanego z Moskwą poprzez wasalne w stosunku do Kremla służby specjalne PRL.Jednocześnie miał poważne ambicje polityczne. Widział siebie na stanowisku ministra obrony narodowej. W 1994 r. jego kandydaturę zablokował jednak ówczesny prezydent Lech Wałęsa, który od dawna miał własnego faworyta na ten stołek – Zbigniewa Okońskiego. Dopiero w połowie 1995 r. ówczesny premier Józef Oleksy spełnił po części ambicje Karkoszki, mianując go wiceministrem obrony. Mówiło się, że mogła to być zasługa wysoko postawionego patrona. Był bowiem uważany za protegowanego Ryszarda Frelka (kierownika Wydziału Zagranicznego Komitetu Centralnego, a później członka Sekretariatu KC). Według niektórych źródeł, w sprawach strategii międzynarodowej Andrzej Karkoszka miał doradzać Wojciechowi Jaruzelskiemu. Przez kilka lat, w połowie lat 90., był zresztą jednym z najważniejszych polityków odpowiedzialnych za sprawy międzynarodowe. To on m.in. odpowiadał za negocjacje w sprawie przyjęcia Polski do NATO. W 1997 r. w styczniu amerykański „New York Times” przeprowadził z Karkoszką słynny wywiad, w którym ten w ostrych słowach wypowiadał się o wciąż pełniącym funkcję szefie Sztabu Generalnego gen. Tadeuszu Wileckim, człowieku Lecha Wałęsy. Wilecki miał, zdaniem Karkoszki, utrudniać przystąpienie Polski do Sojuszu Północnoatlantyckiego. Po kilku tygodniach od ukazania się wywiadu Sztab został bez szefa. Kolejne kontrowersje związane z Andrzejem Karkoszką pojawiły się, gdy w 1997 r. minister obrony narodowej, już z ramienia koalicji AWS-UW Janusz Onyszkiewicz, uznał, że nie widzi powodu, by usuwać Karkoszkę z ministerstwa, ewentualnie jedynie przesunąć go na inne stanowisko. W kuluarach mówiło się wówczas, że pozostawienie go w resorcie obrony to jeden z warunków koalicyjnych. Jedną z osób, która miała stać murem za realizacją tego postulatu, był Aleksander Kwaśniewski. W 2009 r. Karkoszka został szefem tzw. rady doradczej przy dowództwie wojsk specjalnych NATO. Nazywana „Kolegium mędrców” 12-osobowa grupa powstała, by „wytyczać kierunki rozwoju wojsk specjalnych w ramach Sojuszu Północnoatlantyckiego”. Karkoszka okazał się także szarą eminencją Grzegorza Napieralskiego, kiedy ten przewodził Sojuszowi Lewicy Demokratycznej. Wówczas jego intelektualne zaplecze stanowili głównie ludzie Stowarzyszenia „Ordynacka”, m.in. Włodzimierz Czarzasty, Robert Kwiatkowski, Sergiusz Najar (były wiceszef MSZ i były szef czeskich struktur Citibanku), Sylweriusz Marcin Królak (były wiceminister sprawiedliwości, dziś partner w znanej kancelarii prawnej), Krzysztof Szamałek (wiceszef stowarzyszenia, były wiceminister środowiska) czy Andrzej Załucki (członek rady senatorów stowarzyszenia, były ambasador w Moskwie, figurujący w archiwach komunistycznej bezpieki jako tajny współpracownik „Andrzej”) i właśnie Andrzej Karkoszka. Dorota Kania, Katarzyna Pawlak
PRZEGRUPOWANIE na Nowym Ekranie Akcja służb "NowyEKRAN" spaliła na panewce. Rozpoczęło się "przegrupowanie". Łażący Łazarz zapowiada stworzenie - na bazie blogerów NE - nowego "prawicowego" portalu. ..."po czynach ich poznacie" Tomasz Parol (Łażący Łazarz) świadomie i dobrowolnie zgodził się być "słupem" byłych środowisk WSI i podejmował wszelkie inicjatywy krytykujące Antoniego Macierewicza i dążące do osłabienia jedynej liczącej się w Polsce prawicowej opozycji, jaką jest partia Prawo i Sprawiedliwość. Z wściekłością atakował wszystkich blogerów krytykujących postać Ryszarda Opary, oskarżając ich o agenturalność.
Od dnia powstania tej rozbijającej prawicowe media inicjatywy, przy wsparciu takich autorytetów jak Romuald Szeremietiew i inni, kreował powstanie tzw. "trzeciej siły".
„Nowy Ekran” wystartował 31 stycznia 2011 r. wywiadem z komendantem stowarzyszenia Pro Milito gen. Tadeuszem Wileckim, absolwentem Akademii Sztabu Generalnego ZSRS (1980–1982) i byłym szefem Sztabu Generalnego WP (1992–1997). Obecnie gen. Wilecki jest komendantem głównym stowarzyszenia Pro Milito, które założył wspólnie z gen. Markiem Dukaczewskim – szefem byłych Wojskowych Służb Informacyjnych. Dzisiaj Tomasz Parol próbuje przekonać niezorientowanych czytelników, że nie miał wiedzy o grze swojego pryncypała - Ryszarda Opary. Nawet początkujący internauta potrafi, przy pomocy internetowej wyszukiwarki google, znaleźć informacje o tej postaci i wszystkich innych osobach związanych z tym środowiskiem. Apeluję do wszystkich czytelników o krytyczne podejście do wszystkich inicjatyw ŁŁ. Pozostałym - byłym blogerom Nowego Ekranu - przypominam, że po "doświadczeniach" z NE, ich tłumaczenia o niewiedzy "wdepnięcia na minę", nie będą przyjmowane jako poważne. Kazimierz Maciejewski
Komisja Europejska cofa środki na autostrady - na naszych oczach zaczyna się nowa afera, warta ponad 3 miliardy złotych 11 osób oskarżonych o udział w "zmowach przetargowych" przy realizacji inwestycji drogowych czeka na proces. To ta sprawa spowodowała przerwanie wypłaty 3,5 mld zł z funduszy UE na projekty drogowe w Polsce. Proces ma się toczyć w sądzie Rejonowym dla Warszawy - Woli. Komisja Europejska potwierdziła, że przerwała wypłaty funduszy UE na projekty drogowe zarządzane przez Generalną Dyrekcję Dróg Krajowych i Autostrad w ramach programów Infrastruktura i Środowisko oraz Rozwój Polski Wschodniej.
"Decyzja została podjęta w następstwie informacji o trwającym dochodzeniu dotyczącym trzech współfinansowanych projektów, w ramach programu operacyjnego Infrastruktura i Środowisko" - podała KE. "Zgodnie z tymi informacjami, potwierdzonymi przez polskie władze, prokurator oskarżył 11 osób o zmowę na rzecz próby utworzenia kartelu (10 byłych i obecnych menadżerów dużych firm budowlanych i jeden dyrektor GDDKiA). Jeśli te oskarżenia się potwierdzą, będą stanowić złamanie przepisów dyrektyw o przetargach publicznych w UE oraz będą świadczyć o potencjalnie poważnej słabości systemu zarządzania i kontroli" - dodała KE. Chodzi o akt oskarżenia wobec 11 osób, wysłany 3 grudnia 2012 r. warszawskiemu sądowi przez Prokuraturę Apelacyjną w Warszawie. Jak powiedział rzecznik prokuratury prok. Zbigniew Jaskólski, oskarżonym, kierującym firmami budowlanymi (w tym z zagranicy), zarzucono ustalanie w 2009 r. między sobą, kto ma wygrywać przetargi na inwestycje drogowe. "Aby inni uczestnicy zmowy nie byli stratni, mieli zostawać podwykonawcami" - dodał prokurator. Nie podał szczegółowego mechanizmu ich działania. Oskarżeni to ówcześni szefowie takich firm jak Strabag Polska, Budimex-Dromex Mostostal Warszawa, Mota-Engil (oskarżonym jest prokurent firmy, obywatel Portugalii Antonio S.), Eurovia Polska (oskarżonym jest prezes firmy, obywatel Szwecji Jonas H.). Wśród oskarżonych jest też b. dyrektor warszawskiego oddziału GDDKiA Wojciech D., któremu zarzucono przyjęcie od oskarżonego Janusza D. (ówczesnego dyrektora Przedsiębiorstwa Budowy Dróg i Mostów) jako korzyści majątkowej wiecznego pióra o wartości 11,7 tys. zł. "Miał pomagać oskarżonym w zmowie, informując ich o planowanych inwestycjach" - powiedział Jaskólski. Za udział w zmowach przetargowych Kodeks karny przewiduje karę do 3 lat więzienia. Osobie, która w związku z pełnieniem funkcji publicznej przyjmuje korzyść majątkową lub osobistą albo jej udziela, grozi do 8 lat więzienia. Oskarżeni nie przyznali się do zarzutów, poza dyrektorem GDDKiA. Według prokuratury zmowy miały dotyczyć inwestycji na drodze krajowej nr 8 na odcinkach Jeżewo-Białystok i Rawa Maz.-Piotrków Tryb. oraz budowy odcinka autostrady A4 Radymno-Korczowa. Nadal trwa badanie przez prokuraturę, czy doszło do zmów przy innych inwestycjach drogowych - zaznaczył Jaskólski. Czynności w całej sprawie wykonywała ABW, która w 2009 r. zatrzymała siedem osób. Prokuratura zastosowała wtedy wobec nich poręczenia majątkowe, zakazała opuszczania kraju oraz zawiesiła ich udział w przetargach publicznych. Jaskólski przyznał, że w sprawie zastosowano podsłuchy. W ub.r. "Gazeta Wyborcza" pisała, że głównym dowodem są stenogramy podsłuchów rozmów zarejestrowanych w dwóch tajnych operacjach ABW o kryptonimach "Rydwan" i "Linia". Według "GW" wszystko zaczęło się od podsłuchu telefonu Grzegorza O., wówczas członka zarządu Mostostalu Warszawa. O. dostał kryptonim "Koordynator", bo to on - według prokuratury - miał "rozprowadzić" przetarg na trasę Jeżewo-Białystok. Jak pisała "GW", figuranci w rozmowach telefonicznych posługiwali się "hotelowym" szyfrem. Gazeta przytoczyła rozmowę oskarżonego Pawła A. (członka zarządu firmy Strabag Polska) z Grzegorzem O.: "W tym Hiltonie są trzy pokoje w sumie... Ten pokój, który dla nas zarezerwowałem w Hiltonie, to są dwa pokoje. Ty będziesz miał numer 698". Według prokuratury A. przekazał w ten sposób O. kwoty, jakie powinien umieścić w ofercie w przetargu GDDKiA tak, by wygrało konsorcjum firm Strabag/Mota-Engil/Transprojekt. "GW" pisała, że gdy trzy dni później otwarto koperty z ofertami, okazało się, że konsorcjum to dało najtańszą ofertę - 675 mln zł i wygrało; rywalizujące konsorcjum Mostostal/Budimex-Dromex/Bilfinger Berger/Arcadis dawało 699 mln zł. W jednej z rozmów A. krzyczał do słuchawki: "Nie mogę mówić otwartym tekstem, bo wiesz, że te sku.......y podsłuchują!". Mimo zmowy oskarżonym nie udało się zaś wygrać przetargu na odcinek Rawa Maz.-Piotrków Tryb. (z ceną 1,7 mln zł wygrało konsorcjum, którego liderem była firma Astaldi). Według prokuratury nie była ona w zmowie i w ostatniej chwili obniżyła cenę. A zwycięzcą - wedle ustaleń prokuratury - miało być konsorcjum z Mostostalem. A. mówił wtedy O.: "Grzegorz, co wyście zj....i to wszystko". Zdaniem "GW" oskarżonym nie udało się też wygrać przetargu na odcinek Radymno-Korczowa. Według prawa dla stwierdzenia zmowy w przetargu publicznym nie trzeba dokumentować realnej szkody z niej wynikłej. Obrońca dwóch oskarżonych, były minister sprawiedliwości mec. Zbigniew Ćwiąkalski powiedział, że nie będzie się wypowiadał w całej sprawie przed złożeniem wyjaśnień przez podsądnych. Sąd jeszcze nie wyznaczył terminu rozpoczęcia procesu. Oskarżeni będą odpowiadać w nim z wolnej stopy. Ansa/ PAP/ Stefczyk.info
NASZ WYWIAD. Mec. Wąsowski: Sprawa "Starucha" przeraża. Szokujące jest to, że w świetle prawa można robić takie rzeczy wPolityce.pl: We wtorek sąd zdecydował, że Piotr Staruchowicz "Staruch", nieformalny lider kibiców Legii, może opuścić areszt. Jak wygląda obecnie jego sytuacja prawna? Mec. Krzysztof Wąsowski: Sąd zdecydował o uchyleniu tymczasowego aresztu dla Piotra Staruchowicza, pod warunkiem wpłacenia 80 tysięcy złotych kaucji. Mój klient otrzymał również zakaz opuszczania kraju. Sąd uznał, że przesłanki do izolowania "Starucha" na czas postępowania sądowego wygasły. Ich nie ma. Sąd uznał, że postępowanie sądowe można zabezpieczyć w inny, bardziej cywilizowany sposób. Bardzo mnie cieszy ta decyzja.
Dlaczego dopiero teraz się to udało? W mojej ocenie sąd tym razem bardzo wnikliwie i uważnie przyjrzał się materiałowi dowodowemu w tej sprawie. Na podstawie materiałów podjął decyzję, że takie rozwiązanie wystarcza. To już nasze czwarte podejście, czwarta próba wyrwania Staruchowicza z aresztu. Do dziś nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego wcześniej nie udało się tego przeprowadzić. Dopiero teraz sąd podjął decyzję zrozumiałą i oczywistą. Wcześniejszych decyzji nie umiem zrozumieć. Nie wiem, dlaczego "Staruch" musiał czekać na wolność osiem miesięcy.
Co dalej będzie się z nim działo? Sądzę, że on wyjdzie na wolność. Jego rodzina zbiera obecnie środki na kaucję. Sądzę, że do końca tego, może następnego tygodnia kaucja zostanie wpłacona. Wtedy sąd powinien wydać nakaz wypuszczenia Staruchowicza z aresztu.
Zarzuty, jakie postawiono Piotrowi Staruchowiczowi, obrona nazywa mało wiarygodnymi. Dlaczego?
Stoimy na stanowisku, że akt oskarżenia nie jest oparty na żadnym wiarygodnym dowodzie. Jedynym dowodem, na którym prokurator oparł akt oskarżenia, są zeznania świadka koronnego, który sam usłyszał ponad 200 zarzutów dotyczących handlu narkotykami. On był również skazywany, był osadzony w więzieniu za handel narkotykami. Ten człowiek pomawia około 200 osób o współdziałanie z nim. To jest kontekst pomówień wobec Staruchowicza. Co ważne, w zeznaniach mających już kilka tysięcy stron świadek koronny poświęcił "Staruchowi" zaledwie kilka zdań. Opisywał w nich zdarzenia, których nie był świadkiem. Naocznego świadka prokuratura nie znalazła. Co więcej, nie zweryfikowano pozytywnie zeznań świadka żadnymi dowodami, jak np. bilingi, wyciągi z BTSów czy zapisami monitoringu. Proceder opisany przez świadka koronnego miał mieć miejsce na stacji benzynowej, która jest objęta monitoringiem. Tam jest 11 kamer, z czego dwie są skierowane dokładnie na miejsce, w którym miało dojść do opisywanej transakcji. I okazało się, że nie ma nawet żadnych nagrań. Nie ma żadnego dowodu poza słowami byłego handlarza, które dają podstawy do postawienia zarzutów Staruchowiczowi. To jest straszne, że można człowieka na takiej podstawie trzymać osiem miesięcy w areszcie. Nie wyobrażam sobie, by na tej podstawie można było kogoś skazać na jakąkolwiek karę.
Ta sprawa każe się zastanawiać, czy każdego można dziś wsadzić do aresztu... Tak. Ja jestem przerażony tym faktem, tą sprawą. Sprawa Staruchowicza jest znacznie głębszą. Każe się zastanawiać nad konstrukcją polskich przepisów dotyczących aresztu. Jest szokujące, że w świetle prawa można takie rzeczy robić.
Jaką rolę odegrała w tej sprawie atmosfera, jaką wytworzono wokół środowisk kibicowskich? Myślę, że to miało kluczową rolę w tej sprawie. Gdyby Staruchowicz nie był tym Staruchowiczem byłby traktowany normalnie, znacznie łagodniej. Jednak on był nieformalnym liderem środowisk kibicowskich, które media przedstawiały jako siedlisko przestępcze i bandyckie, dlatego było przyzwolenie na izolowanie go od społeczeństwa.
Przez "Staruchem" proces. Ile lat może zająć ta sprawa? Sprawa Piotra Staruchowicza się jeszcze w ogóle nie zaczęła. Obecnie udało nam się wyrwać go z aresztu. Mam nadzieję, że Piotr Staruchowicz zostanie jak najszybciej uniewinniony. W mojej ocenie niestety ta sprawa będzie się ciągnęła latami. Takie procesy nie są krótkie. Widząc zacietrzewienie prokuratora prowadzącego sprawę sądzę, że to będzie długi proces. Rozmawiał Stanisław Żaryn
Prof. Pawłowicz dla Fronda.pl: Profesorowie, którzy zabrali głos w tej sprawie, to głównie przedstawiciele środowisk lewacko-genderowo-feministycznych Jeśli chodzi o mnie, to niech sobie piszą i obrażają. Jest mi tylko żal studentów, którzy są poddawani reedukacji i podobnym działaniom profesorów. Profesorów, którzy zasłynęli ze swoich sympatii do homoseksualistów, środowisk gejowskich, genderowych i feministycznych. Każdy sam daje o sobie świadectwo – mówi prof. Krystyna Pawłowicz w rozmowie z Aleksandrem Majewskim.
Fronda.pl: Czy dziwi Panią Profesor burza, jaka rozpętała się wokół Pani wypowiedzi? Prof. Krystyna Pawłowicz: Dziwi mnie, ponieważ mówię rzeczy bardzo oczywiste. Tyle, że jak dotyka się spraw bardziej intymnych, a nawet nie intymnych, bo przecież zagadnienie małżeństwa dotyczy również spraw publicznych, okazuje się, że nie można powiedzieć czym jest małżeństwo. Jesteśmy świadkami podważania podstawowych definicji! Nie spodziewałam się, że p. premier Donald Tusk przyłoży rękę do redefiniowania definicji małżeństwa, wykorzystując autorytet Sejmu. Każdy kto dobrze myśli o Polsce i Polakach, każdy kto chce jej szczęścia, powinien popierać instytucję małżeństwa. Natomiast profesorowie, którzy zabrali głos w tej sprawie, to głównie przedstawiciele środowisk lewacko-genderowo-feministycznych znani z opluwania Kościoła i nie szanowania prawa do wolności wypowiedzi. List, jaki napisali, ciężko ich kompromituje. Pokazuje bowiem, że ci naukowcy nie szanują reguł demokracji! Nie pozwalają się wypowiedzieć osobie, która mówi, że czarne jest czarne, a białe jest białe. Tymczasem król jest nagi!
Naukowcy czy już politycy? To takie – można powiedzieć - ciężko ideologiczne zachowanie. Tymczasem ja mam prawo mieć swoje zdanie i własne skojarzenia. Gdy czyjaś twarz przypomina mi twarz boksera, to mam prawo o tym powiedzieć! Niektorzy poczuli się tym urażeni. Pytanie, czy poczuli się urażeni, gdy facet z Biłgoraja mowi, że jego celem było zniszczenie godnościowych podstaw prezydentury Lecha Kaczyńskiego? Czy obraźliwe, upokrzające wypowiedzi ministra Sikorskiego o śp. panu prezydencie też ich obrażały? Czy urażały ich wypowiedzi p. Bartoszewskiego, który nazywał nas bydłem? A może słowa premiera Donalda Tuska o osobach starszych, które upokrzał, nazywając je „moherami”? Gdzie wtedy byli ci wszyscy oburzeni? Dopiero dzisiaj mają odwagę pisać listy? Przypominam, że nikogo nie obrażam. Stwierdzenie, że czyjaś twarz przypomina mi twarz boksera nie jest obelgą. Przypomina mi twarz boksera? No przypomina. Co ja zrobię?
Dlaczego w takim razie – według Pani - normalność budzi taki sprzeciw? Bo przeciwnicy normalności nie stoją na gruncie żadnego systemu wartości. Im bardziej człowiek staje się celem ataku, tym bardziej patrzy ze zgrozą na nasze uniwersytety. Kto tam wykłada? Jakie wzorce są tam przekazywane? Kto je przekazuje? Niestety w środowiskach akademickich jest wiele osób, które niszczą tradycyjne systemy wartości. Dotyczy to zwłaszcza kierunków takich jak np. socjologia.
Dlaczego tak się dzieje? Myślę, że odbierają to jako kontynuację swojej młodości. Okresu w którym anarchizowali. Tyle, że po takiej dawce propagandy wyrastają kaleki – społeczne i psychiczne. Po takiej „terapii” u różnych profesorów, ludzie są zupełnie nieprzystosowani do rzeczywistości, mają problemy ze znalezieniem męża czy żony, ułożenia sobie życia. Wstydziłabym się na miejscu tych profesorów, ale niech się kompromitują! Każdy sam pracuje na swoje dobre imię. Tyle, że dalej dziwi mnie to, że wyrażenie swojego stanowiska, które nie jest obraźliwe, bo przypominam, że mam prawo powiedzieć również o tym, co mi się nie podoba, wywołuje takie kontrowersje. Mam prawo powiedzieć komuś, że ma krzywe nogi. Jeżeli w moim przekonaniu ma taką cechę, to dlaczego niby nie mogę o tym mówić?
Przyjmuje się, że takie sprawy lepiej przemilczeć. Może nie wypada mówić np. o twarzy boksera czy krzywych nogach? Przepraszam bardzo, ale to mieści się w granicach wolności słowa! Owszem, są granice, których przekraczać nie wolno, ale np. krzywe nogi nie są czymś poniżającym. Ktoś ma takie? To trudno. Ma i koniec.
A gdzie są te granice? Np. w ogóle nie wchodzi w rachubę, żeby obrażać ludzi niepełnosprawnych. Nie wolno takich osób tykać, nawet gdyby kogoś ponosiło. Co innego w przypadku, który mi się zarzuca. Rzeczona osoba funkcjonuje w życiu publicznym, wystawiła się na widok, sama obraża o. Rydzyka mówiąc o nim per „pan”. Oczekuje, że będziemy się z nią cackać? Jeśli chodzi o mnie, to niech sobie piszą i obrażają. Jest mi tylko żal studentów, którzy są poddawani reedukacji i podobnym działaniom profesorów. Profesorów, którzy zasłynęli ze swoich sympatii do homoseksualistów, środowisk gejowskich, genderowych i feministycznych. Każdy sam daje o sobie świadectwo. Dziękuję za rozmowę.
Jadwiga Staniszkis: Szanuję Annę Grodzką. Przykro mi, że Krystyna Pawłowicz (...) dała się ponieść złym emocjom, których nie rozumiem i użyła poniżających argumentów ad personam, których nie akceptuję - pisze prof. Jadwiga Staniszkis w felietonie dla WP.PL. Socjolog odniosła się w ten sposób do sprawy ujawnionego w ostatnich dniach nagrania ze spotkania z Krystyną Pawłowicz. Mówiąc o Annie Grodzkiej, posłanka PiS powiedziała m.in.: "Jak ja widzę faceta koło siebie, jak ja mam mówić 'proszę pani'?" (...). To nie jest tak, że jak ktoś się nażre hormonów i sobie operacji trochę zrobi, to się stanie kobietą, kod genetyczny decyduje". Prawie każdy czuł w jakimś momencie swojego życia potrzebę radykalnej przemiany. Zmiana miejsca, ucieczka z dotychczasowych kolein, nowa tożsamość. Ale nie każdy miał odwagę. Anna Grodzka zdecydowała się na eksperyment z samą sobą. I stawienie światu czoła. Podobnie Robert Biedroń i wielu innych. Pleć jako tajemnica, jako zjawisko nie zawsze jednoznaczne, (bo często stopniowalne, o różnej intensywności, zawieszone między biologią i kulturą) w sferze teorii stanowi pasjonujące zagadnienie. W praktyce zgłębianie siebie jest najczęściej ryzykowne. I nie tyle nawet w relacji z innymi, ale w relacji z sobą. Dlatego szanuję Annę Grodzką. I przykro mi, że Krystyna Pawłowicz (którą też szanuję, choć głęboko różnię się z nią w wielu kwestiach, np. stosunku do Traktatu Lizbońskiego) dała się ponieść złym emocjom, których nie rozumiem i użyła poniżających argumentów ad personam których nie akceptuję. Równocześnie jednak trzeba pamiętać, że Sąd Najwyższy podtrzymał wątpliwości jej i Gowina, co do konstytucjonalności związków partnerskich, jeśli próbuje się je zrównać z konstytucyjną wykładnią „rodziny”. Całkowicie odpowiada mi w tym kontekście metoda posła Żalka, czyli potraktowanie problemu nie jako potrzeby powołania nowej kategorii, („związek”) ale jako zagadnienia ze sfery praw człowieka. I – odrębne w każdej kwestii – rozszerzenie istniejących już ustaw: m.in. o dostępie do informacji (danych osobowych), o spadkach i darowiznach. Przy takim podejściu nie grozi nam eskalacja z żądaniem dla „związków” prawa do adopcji dzieci. A to jest niedopuszczalne, bo wciąga niepełnoletnich (czyli – osoby trzecie) i dokonuje za nie radykalnego wyboru życiowego. Inaczej – ogranicza ich wolność! Prof. Jadwiga Staniszkis
Korwin-Mikke: Przymus ubezpieczeń a bezpieczeństwo Ćwierć wieku temu wydałem „pod ziemią” książkę p. Jerzego Gildera pt. „Bogactwo i ubóstwo”. Dzieło to było bardzo popularne wówczas w Stanach Zjednoczonych, a śp. Ronald Reagan czytał podobno przed snem – jak twierdził – jedną stronę Biblii i jedną stronę „Wealth & Poverty”. W porównaniu z tym, co piszę od 40 lat, p. Gilder nie wnosił w zasadzie niczego nowego – nowy był za to termin, jakiego używał na opisanie ubocznych, a właściwie rykoszetowych działań państwa opiekuńczego. Zasiłki dla samotnych matek powodują wzrost liczby dzieci bez ojców (rzeczywiście lub fikcyjnie…), gwarancje dla pieszych na przejściach powodują beztroskie zachowanie się przechodzących, a więc wzrost liczby wypadków. Jest to zjawisko mające wyjaśnienie czysto cybernetyczne: jeśli system jest w jakimś trwałym stanie równowagi, to delikatne próby wytrącenia go z tego stanu muszą powodować powrót. Wynika to z definicji „stanu równowagi trwałej”. A skąd wiemy, że równowaga jest trwała? Bo system trwa… P. Gilder używał na to trudnego do przetłumaczenia określenia moral hazard. Dosłownie „ryzyko moralne”. Ani to „ryzyko” – bo powrót do stanu równowagi jest pewny – ani „moralne”, bo przyczyna jest obiektywna. P. Gilderowi chodzi jednak o to, że Władza, decydując się na ingerencję w stan istniejący, ryzykuje obniżenie morale ludności – bo to najczęściej właśnie zmiany w świadomości ludzi są przyczyną, dla której „genialna reforma” zaczyna działać na odwyrtkę. To samo dotyczy oczywiście systemu ubezpieczeń. Ubezpieczenie od powodzi skłania do zasiewów na terenach zalewowych (i trzeba prawnie zakazywać stawiania tam domów – a gdyby nie ubezpieczenie, mało kto by to zrobił…). Ubezpieczenie od pożaru skutkuje zwiększeniem liczby podpaleń. Ludzie potrafią nawet złamać sobie rękę, by dostać za to odszkodowanie! Bomby podkładane w samolocie wiozącym ukochana ciocię-spadkodawczynię to ukoronowanie działalności ubezpieczeniowej. Od lat twierdzę, że główną przyczyną wypadków drogowych (nawet przed fotoradarami…) jest ubezpieczenie od odpowiedzialności cywilnej. OC + AutoCasco powoduje, że człowiek, całkowicie podświadomie (ale czasem świadomie: „Co tam – ubezpieczenie zapłaci!”) prowadzi samochód znacznie bardziej ryzykownie. Moral hazard staje się tu określeniem zrozumiałym – jeśli uświadomić sobie, ilu ludzi ginie dodatkowo wskutek istnienia tych ubezpieczeń! Przy czym OC jest jeszcze obowiązkowe! Ciekawe, że zbiórka publiczna na pokrycie grzywny nałożonej na sprawcę wykroczenia czy przestępstwa jest zakazana! A czymże innym jest AC+OC? Powinno ono być dokładnie tak samo zakazane. Na co odzywają się głosy: „A co, jeśli jadę luksusowym autem, wartym pół miliona – i stuknie mnie facet nie posiadający w majątku nawet 10 tys. zł ani nie mający większych dochodów? Kto pokryje mi straty? Dlaczego nie mogę się ubezpieczyć?”. Oczywiście ubezpieczyć się można, ale nie wtedy, gdy narażamy się na „ryzyko moralne”. Zawsze odpowiadałem na to: „To trzeba ubezpieczyć się od nieszczęśliwych wypadków!”. Zakładałem, że NW to ubezpieczenie polegające na tym, że to ja płacę – i jeśli się ubezpieczyłem, a ktoś spowodował mi szkodę, to firma mnie ubezpieczająca natychmiast wypłaca mi odszkodowanie – po czym przystępuje do ściągania go od sprawcy. Tymczasem okazało się, że dziś przez NW (a właściwie NNW – „od następstw nieszczęśliwych wypadków”) rozumie się tylko pokrycie kosztów leczenia ubezpieczonego. Na użytek tego artykułu proszę jednak przez NW rozumieć to, co opisałem wyżej. Proszę zauważyć, że takie ubezpieczenie byłoby bardzo tanie: w znacznej części wypadków bowiem pieniądze udałoby się ściągnąć i firma musiałaby pokrywać tylko koszty swojej działalności, a nie odszkodowania! Oczywiście w wielu wypadkach byłoby to niemożliwe – ale koszty byłyby, powtarzam, znacznie mniejsze. A gdybym nie był ubezpieczony, to sam musiałbym starać się ściągać to odszkodowanie. Najważniejszą cechą tego systemu jest uniknięcie niekorzystnego sprzężenia zwrotnego, owego „ryzyka moralnego”. Ja nie pokrywam (ani nikt mi w składce nie pokrywa!) kosztu wypadku spowodowanego przeze mnie! Proszę zrozumieć: jeśli płacę z góry na raty przyszłą grzywnę za ewentualne pobicie żony, to mam chęć w końcu ją pobić – by mi się to przynajmniej zwróciło! W każdym razie ludzie o wiele częściej w takim systemie biliby swoje żony! Co więcej – całkowicie znika komunizm: nie stanowimy wszyscy Jednej Wielkiej Rodziny Ubezpieczonych w firmie VXYZ – gdzie moja składka rośnie dlatego, że inni powodują więcej wypadków! Trzecią korzystną cechą jest zdjęcie ciężaru z ludzi biednych. Jeżdżą oni tanimi autami, więc nie musieliby nic płacić – w błogim przekonaniu, że ten, kto ich stuknie, będzie zapewne znacznie od nich bogatszy i bez problemu zapłaci. Po czwarte: znika element przymusu. I to jest zapewne powód, dla którego firmy ubezpieczeniowe będą głośno protestować przeciwko tej kontrrewolucji. Na takich ubezpieczeniach też by się zarabiało – ale klient dostarczany pod przymusem to wspaniały prezent od tego faszystowskiego reżymu! Piątą cechą jest zanik gigantycznych odszkodowań, za które dziś płaci ogół. Sprawca pilnowałby, czy warsztat i poszkodowany nie kantują! Ciekawostką jest to, że składka zależałaby zapewne od wartości mojego samochodu – ale jeszcze bardziej zależałaby od zamożności kraju. Jeśli wszyscy Polacy byliby bardzo bogaci, to składka byłaby bardzo mała – a właściwie nikt wtedy nie chciałby się ubezpieczać, bo po co, skoro każdy praktycznie sprawca bez problemu wypłaci mi odszkodowanie? Więc jednak jakiś element komunizmu by pozostał… JKM
Laffer puszcza dymka Mogłoby się wydawać, że podwyżki stawek podatkowych powodują zwiększenie dochodów Skarbu Państwa. Praktyka nie potwierdza jednak tego, wydawałoby się logicznego, założenia. Jednocześnie obniżanie stawek podatkowych nie wpływa bynajmniej na zmniejszenie wpływów podatkowych. Na potwierdzenie tej tezy przywoływane są obliczenia zależności pomiędzy wysokością stopy podatkowej i wielkością wpływów podatkowych państwa, zwane Krzywą Laffera. Choć profesor Marek Belka uznał onegdaj teorię Laffera za „kuriozalny epizod z pogranicza myśli ekonomicznej i polityki”, to ona – jak na złość – działa. „Krzywa Laffera jest wywiedzioną z empirii banalną konstatacją, iż przy stawkach podatku 0 proc. i 100 proc. nie będzie żadnych wpływów, oraz że między tymi granicznymi wielkościami jakieś podatki jednak się zbiera” – pisał Krzysztof Dzierżawski. Okazało się właśnie, że w IV kwartale roku 2012 roku sprzedano w Polsce 11,5 mld sztuk papierosów. To aż o 25 proc. mniej niż w IV kwartale 2011. W efekcie w całym roku 2012 ich sprzedaż zmalała o ponad 6 proc. – do 52 mld sztuk. W I półroczu 2012 po podwyższeniu stawek akcyzy na papierosy wpływy budżetowe z tego tytułu były jeszcze wyższe o 6 proc. w porównaniu z 2011. III kwartał przyniósł już jednak ich załamanie. Nie dlatego, że ludzie przestali palić. Tylko dlatego, że więcej zaczęli przemycać. Podatki mają konsekwencje. Obserwujemy to po raz kolejny. Ale jakoś nikogo niczego to nie może nauczyć. Jestem zwolennikiem zakazu palenia w miejscach publicznych – bo powietrze należy do kategorii podstawowych dóbr publicznych. Wolność palenia konkuruje więc z wolnością oddychania – i to ta druga wymaga ochrony. Ale jak ktoś chce sobie palić – niech sobie pali. To w końcu jego wolność wyboru. Zwłaszcza że opodatkowanie tytoniu jest o wiele mniej szkodliwe dla gospodarki niż opodatkowanie pracy. Pod warunkiem oczywiście, że stawki podatkowe są racjonalne, uwzględniają warunki zewnętrzne – czyli ceny rynkowe za granicą oraz efektywność służb celnych. Im ta efektywność jest niższa, tym wyższe stawki akcyzy są bardziej szkodliwe dla wpływów podatkowych. Krzywa Laffera nie jest opisana matematycznie. Zależy od wielu niemierzalnych zmiennych. Ale istnieje w przedziale 0–100 proc. stawka podatkowa – ekstremum, przy którym wpływy podatkowe są większe niż w jego sąsiedztwie. Istnieje więc taki zakres stóp podatkowych, w którym mamy do czynienia z odwrotną zależnością, o czym kolejny minister finansów zdaje się nie wiedzieć. Robert Gwiazdowski
Górnicy wygrywają z rządem Nie będzie reformy górniczych emerytur. Nadal będą ustalane według starych, hojnych zasad. Jak dowiedziała się „Rz", rząd przymierza się do wycofania się z zapowiadanej w exposè reformy systemu emerytur górniczych. Oficjalnie dalej będzie nad nimi pracował, ale nieoficjalnie osoby zbliżone do rządu przyznają wprost: odebranie górnikom ich wysokich świadczeń, choć dałoby realne oszczędności, jest zbyt ryzykowne politycznie. Chociaż w zeszłym roku obiecywano, że projekt odpowiedniej ustawy pojawi się najpóźniej do końca grudnia, to nie ma go do dziś. Resort pracy tłumaczy, że wciąż jest niegotowy. – Pracujemy nad nim, proszę o jeszcze chwilę cierpliwości – mówi „Rz" minister pracy i polityki społecznej Władysław Kosiniak-Kamysz (PSL). Dodatkowo w prace włączył się resort gospodarki, którym kieruje lider PSL, wicepremier Janusz Piechociński. Tak naprawdę nikt nie ma interesu w tym, żeby reformę przeprowadzić.
– Problem emerytur górniczych nie jest dla ludowców pierwszorzędny, bo na Śląsku ich elektorat jest bardzo słaby. Inaczej niż w przypadku Platformy, dla której mieszkańcy tego regionu to istotna część elektoratu – tłumaczy Rafał Chwedoruk, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego. – Jedyny moment, w którym mogłoby dojść do likwidacji tych przywilejów, to gdyby doszło do załamania gospodarki i zmiany w górnictwie byłyby częścią jakiegoś dużego pakietu oszczędnościowego – mówi. Dziś Piechociński jedzie wraz z Kosiniakiem-Kamyszem do Katowic na spotkanie z przedstawicielami środowisk górniczych. Wydawało się, że obecność szefa resortu pracy to sygnał, że przedmiotem rozmów będą planowane zmiany w emeryturach – a być może zostanie pokazany gotowy projekt. Ale tak nie będzie.
– Głównym tematem rozmów będzie w sytuacja w górnictwie. Premier Piechociński nie planuje w szczególny sposób rozpoczynać debaty emerytalnej. Ale oczywiście, jeśli górnicy o emerytury zapytają, dostaną odpowiedź – mówi „Rz" rzecznik PSL Krzysztof Kosiński. Wycofanie się z reformy emerytalnej górników będzie oznaczać, że pozostaną oni jedyną grupą, która na stałe zachowa przywileje emerytalne. Mimo kryzysu i rosnącego deficytu budżetowego nadal co roku będziemy do ich emerytur dopłacać 6 mld zł rocznie. ZUS wydaje na nie około 8 mld rocznie, natomiast ze składek wpływa zaledwie 2 mld. Przeciętna emerytura wynosi w Polsce ponad 1700 zł, przeciętna górnicza jest obecnie dwa razy wyższa – sięga 3500 zł. Z analiz PKPP Lewiatan wynika, że jeśli porówna się składki płacone przez cały okres aktywności zawodowej przez lekarzy i górników, to górnik za każdą wpłaconą złotówkę dostaje trzy razy tyle co lekarz. Dzieje się tak, bo górnicy mają emerytury ustalane wciąż na podstawie starych zasad uwzględniających na przykład to, że każdy rok ich pracy liczy się niemal podwójnie. Ponadto jako jedyni mogą odejść z rynku pracy bez względu na wiek. Efekt? Kończą pracę, mając średnio zaledwie 48 lat.
– Taka regulacja jest niesprawiedliwa. Nie może być tak, że cały kraj składa się na dotację dla Śląska – mówi Jeremi Mordasewicz, członek rady nadzorczej ZUS. Przypomina, że gdy Komisja Trójstronna debatowała nad ustawą o pomostówkach, premier Donald Tusk tłumaczył związkowcom, że taka reforma jest konieczna z punktu widzenia społecznej sprawiedliwości. – Nie rozumiem, dlaczego gdy pojawia się temat górników, już tak ostro o to nie walczy – ubolewa Mordasewicz. Problem w tym, że trudno jest rządowi skonstruować taki projekt ustawy, który zadośćuczyniłby owemu poczuciu sprawiedliwości, ale i byłby do przyjęcia dla górników. Wbrew temu, co zapowiadał w exposè premier, nie da się poważnie zmniejszyć liczby stanowisk, które dawałyby prawo do wcześniejszych świadczeń. Wykaz ten został już ścięty w 2005 r. po słynnej zadymie pod Sejmem, gdy górnicy obronili swoje przywileje. Z kolei zmiany ograniczone do kilkuset stanowisk trudno byłoby przedstawić opinii publicznej jako obiecywaną od dawna reformę. Jak można by w tej sytuacji ograniczyć górnicze przywileje emerytalne? – Najlepszym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie emerytur pomostowych dla górników. To pozwoliłoby trochę ograniczyć koszty systemu – mówi Mordasewicz. Proponuje, by górnicy mogli przechodzić na emeryturę w wieku 55 lat, po 20 latach pracy pod ziemią. – Przez resztę czasu mogliby pracować na powierzchni w innych branżach – podsumowuje. Joanna Ćwiek, Bartosz Marczuk
Król dla wPolityce.pl: Nazizm tak, wypaczenia nie. "Trudno się dziwić, że stara gwardia hitlerowskich tajniaków uznała, że należy ratować brand Niemiec" Zuchy z BND (Federalna Służba Wywiadowcza) w 1956r. wpadły na świetny pomysł piarowski. Wynarodowili zbrodnie niemieckie z II Wojny Światowej. Swoim partnerom w mediach, zwłaszcza światowych, sugerowali, by używać określenia: zbrodnie nazistowskie czy nazistowskie obozy śmierci. Tak po ludzku rozumiem funkcjonariuszy BND. Służba ta powstała z tzw. Organizacji Gehlena, pierwszej agencji wywiadowczej zachodnich Niemiec. A gen. R. Gehlen z wywiadu wojskowego III Rzeszy zatrudnił w organizacji wielu byłych SS-manów, gestapowców i oficerów Abwehry. Stało się to za cichą aprobatą Amerykanów, bo gen.Gehlen przekazał im niemiecką siatkę szpiegowską na terenie Sowietów. Trudno się dziwić, że stara gwardia hitlerowskich tajniaków Gehlena uznała, że należy ratować brand Niemiec i całą winę za zbrodnie zwalić na nazistów. Operacja ta przyniosła ogromne sukcesy po 50. latach. Niemiecki licealista jest przekonany, że za zbrodnie III Rzeszy winę ponoszą naziści. Wszyscy wyginęli w 1945r. i odtąd nikt ich nie widział tak, jak nie widział Marsjan. Zjawisko to opisał syn Rudolfa Hoessa, komendanta Auschwitz, który jako jeden z nielicznych postanowił się zmierzyć z historią ojca zbrodniarza. Stwierdził, że współcześni Niemcy nie widzą żadnego związku między nazizmem a historią ich ojczyzny. Manipulacja językowa BND wsparta przez światowe media odniosła sukces także w Polsce. Wybitny historyk mgr B. Komorowski, obecnie prezydent, od dwóch lat gromi słowem nazistowskie zbrodnie. W czasach nazizmu, jak wiadomo, Niemcy nie istniały. Zatem nazizm-tak, wypaczenia antyniemieckie-nie. Marek Król