144

RADZĄ, JAK DORŻNĄĆ WATAHY Jakich doradców dobrał sobie minister Radosław Sikorski, etykietowany mianem polityka konserwatywnego? To grupa, w której przeplatają się między innymi osoby zarejestrowane przez SB, dawni piewcy reżimu komunistycznego i działacze na rzecz praw homoseksualistów Doradczy Komitet Prawny przy ministrze spraw zagranicznych liczy 16 osób, a na jego czele jeszcze do niedawna stał prof. Jan Barcz. Po publikacji „Gazety Polskiej”, w której ujawniliśmy, że był on zarejestrowany przez Służbę Bezpieczeństwa jako kontakt operacyjny „Jaksa”, przestał pełnić tę funkcję. Od kilku tygodni podejmowaliśmy w MSZ próby uzyskania informacji, czy prof. Barcz utrzymał statut członka komitetu, ministerstwo jednak nie udzieliło nam takiej odpowiedzi. 
Nie przypominał sobie rozmów z oficerem prowadzącym Wśród doradców szefa polskiej dyplomacji pojawia się również nazwisko byłego sędziego Sądu Najwyższego – Stanisława Gebethnera. To jeden z najbardziej znanych polskich konstytucjonalistów i specjalistów w zakresie ordynacji wyborczej. Jak wynika z akt IPN, Gebethner został zarejestrowany przez SB jako kontakt poufny w 1965 r. Potem – jako kontakt operacyjny. Służby zainteresowały się nim, gdy wyjeżdżał na stypendium do Strasburga. Przed opuszczeniem Polski poinstruowano go, na co ma zwracać uwagę w kraju za żelazną kurtyną. Esbecy chcieli zapewnić sobie za pośrednictwem Gebethnera dopływ informacji o „Kulturze” Jerzego Giedroycia, pracownikach Radia Wolna Europa oraz organizacjach antykomunistycznych. Jak wynika z akt, profesor przystał na tę propozycję. Już w trakcie pierwszej rozmowy tłumaczył esbekom szczegóły konfliktu pomiędzy angielskimi wydawnictwami a PWN. Zrelacjonował swój pobyt na miesięcznym stypendium w Anglii, gdzie spotykał się z tamtejszą Polonią w londyńskim Klubie „Orła Białego”. Oficer prowadzący napisał później, że Gebethner podczas spotkania bardzo chętnie udzielał informacji. W trakcie rozmowy z esbekiem w grudniu 1965 r. Gebethner figuruje już jako kontakt poufny o pseudonimie „GS”, potem również jako kontakt operacyjny o tym samym pseudonimie. Podczas grudniowego spotkania „GS” relacjonuje swoją znajomość z pracownikiem British Council, którego uważa za agenta brytyjskiego wywiadu. Informacja ta zostaje przekazana do odpowiedniej komórki kontrwywiadu. Z kontaktów Gebethnera z SB zachował się szczegółowy donos, jaki złożył na ówczesnego dyrektora Instytutu Historii Prawa na UW, profesora Juliusza Bardacha, z którym miał być skonfliktowany. „GS” przekazał SB, że jeśli jakiś pracownik naukowy nie podziela opinii Bardacha, wówczas ten „rozszerza o nim fałszywe, oszczercze plotki”. Opisywał też życie intymne profesora. Ostatnia notatka, jaką zawierają akta SB Gebethnera, pochodzi z maja 1966 r. Informuje w niej SB o prochińskich broszurach, które rozrzucono na Uniwersytecie Warszawskim w maju 1966 r. Zapewnia, że jedną z nich zaniósł wcześniej sekretarzowi komisji uczelnianej PZPR. W dokumentach znajduje się rachunek za zakup tomiku wierszy Mirona Białoszewskiego. Widnieje na nim adnotacja porucznika Knyziaka: „Wręczyłem kp. GS wymienioną na odwrocie książkę tytułem wynagrodzenia za współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa MSW”. Bezpieka wyeliminowała Gebethnera z sieci agenturalnej w 1975 r. W notatce dotyczącej zakończenia współpracy napisano: „Podczas spotkań udzielał obiektywnych i wyczerpujących informacji. Aktualnie nie jest wykorzystywany operacyjnie”. Prof. Gebethner w rozmowie z „GP” nie przypominał sobie rozmów z oficerem prowadzącym, por. Knyziakiem. Po chwili jednak stwierdził, że ktoś taki zjawił się w jego otoczeniu. Nie przypominał sobie także sporu z prof. Juliuszem Bardachem. – Muszę pójść do IPN, sprawdzić, co mi przypisał – wyraził się o Knyziaku. – Żadnych prezentów nie przyjmowałem – zaprzeczał. – Nie wiedziałem, że zostałem wciągnięty na listę – zdziwił się Gebethner. Stanowczo odmówił rozmowy o pracach komitetu doradczego przy ministrze Sikorskim.

Czerwień z tęczy Grono doradców MSZ uzupełnia prof. Eleonora Zielińska – była sędzia Trybunału Stanu i wykładowca Prawa Karnego na UW. Zielińska była w składzie jury konkursu kampanii „Tiszert dla Wolności”, które wyróżniło hasła: „nie płakałem po papieżu”, „jestem na liście”, „mam dwie mamusie”. Prof. Zielińska działa na rzecz zwiększenia dostępności aborcji, refundacji środków antykoncepcyjnych, wydawania ich bez recept. Na przeszkodzie wprowadzeniu „normalnych” rozwiązań prawnych w sprawach aborcji stoją w jej mniemaniu silna rola Kościoła katolickiego i konformizm polityków. Współtworzy wraz z innym doradcą Sikorskiego – Romanem Wieruszewskim – Radę Konsultacyjną projektu Kampanii Przeciw Homofobii, śledzącego dyskryminację osób homo-, bi- i transseksualnych. Wieruszewski zasłynął w PRL tekstami opiewającymi ustrój prawny PRL, o czym pisała „Gazeta Polska” w nr 3/2010. W czasach PRL być wiernym partii przez 32 lata, przewodniczyć Radzie Towarzystwa Przyjaźni z Narodami w komitecie Frontu Jedności Narodu, by w III RP zyskać uznanie ministra Sikorskiego – to stało się z kolei udziałem prof. Janusza Symonidesa. Minister korzysta też z doświadczeń profesora Andrzeja Wasilkowskiego, który w PRL zasłynął publikacją „Socjalistyczna integracja gospodarcza: zarys problematyki gospodarczej”. W innej – „Postęp gospodarczy a społeczeństwo” z 1975 r. tak pisał o leninowskiej Rosji: „Chodzi o coś innego: o ogromną atrakcyjność ówczesnej Rosji dla świata, o popularność i szacunek dla odwagi »marzyciela z Kremla«”. Również inni doradcy to dobrze wypróbowani choćby przez ekipę rządową SLD znawcy problematyki prawnej. Władysław Czapliński przykładowo przewodniczył komitetowi doradczemu ds. prawa europejskiego w rządzie Marka Belki. Członkami tego gremium byli wówczas także dzisiejsi doradcy ministra Sikorskiego – wspomniana Eleonora Zielińska czy Zdzisław Galicki. 

Maciej Marosz, Grzegorz Wierzchołowski

10 lutego 2010 Państwo jest niemoralne i nieszczelne... Przytoczę państwu fragment wywiadu, jak przeprowadził Kurier Poranny, wydawany w Białymstoku, z prezesem  tamtejszego Sądu Apelacyjnego, sędzią Januszem Dubijem. Nie wiem, czy w całej Polsce jest podobnie, ale można przypuszczać,  że tak, bo w końcu bliższy jest własny syn czy córka przy obsadzaniu posady sędziego - niż ktoś  lepszy - ale w końcu obcy. Kurier Poranny: Panie Prezesie, co trzeba zrobić, żeby zostać sędzią? Janusz Dubij, prezes Sądu Apelacyjnego w Białymstoku: Ukończyć wyższe studia prawnicze, aplikację, asesurę, ewentualnie inną aplikację korporacyjną i odbyć staż radcowski, czy adwokacki itd. Wtedy ma się mniej więcej 20 lat. Ocena z egzaminu sędziowskiego musi być wzorowa. Piątka daje szansę.

KP: Zapomniał Pan o jednej ważnej rzeczy, że trzeba jeszcze mieć tatę lub mamę sędziego! JD: To jest potoczne rozumienie spraw. Nie ukrywam, że pewne osłuchanie prawnicze, rozmowy prowadzone w domu na temat prawa rzeczywiście ułatwiają zdobywanie wykształcenia prawniczego i pokonywanie tej drabiny

KP:- Czy to przypadek, że na 28 sędziów białostockiego sądu apelacyjnego aż 13 ma córkę sędzię, syna sędziego albo synową.. Niektórzy nawet po dwie osoby z rodziny.. JD:- A cóż w tym dziwnego? Ich dzieci zdały bardzo dobrze egzaminy..

KP: -Czy wyłączył się  Pan ze składu komisji egzaminacyjnej, kiedy egzamin sędziowski zdawała pana córka? JD:- Tak.

KP -Ale nie wyłączył się Pan, gdy egzamin zdawał pan Tomasz P.? JD:- Od sześciu lat jestem przewodniczącym tej komisji i nie było ku takiemu wyłączeniu żadnych ustawowych przesłanek.

KP:- Ale chodziło o syna pana kolegi. Kiedy Pan był wiceprezesem Sadu Okręgowego, ojciec pana Tomasza P. był pana zwierzchnikiem- pełnił funkcję prezesa. JD:- To nie ma nic do rzeczy. W składzie komisji egzaminacyjnej zasiada osmiu sędziów Sądu Apelacyjnego i przedstawiciel Ministerstwa Sprawiedliwości; on jest osobą z zewnątrz. Wszystko jest zgodne z prawem. Ocena zależy od wiedzy kandydata. Zresztą nie wszystkie dzieci sędziów  zdają egzamin. Są tacy, którzy nie zdają.

KP- A kto nie zdał? JD :Nie wymienię nazwisk bo zabrania  tego ustawa o ochronie danych osobowych.

KP- Więc nie jest prawdą, że dzieci sędziów z mlekiem matki wysysają wydawanie wyroków? JD:-Ja mówię, że osłuchanie prawnicze, przebywanie z rodzicami prawnikami przynosi pewne efekty. Nie oznacza to, że dziecko sędziego musi zostać sędzią. Moja rodzina jest też takim przykładem. Córka została sędzią, a syn od początku nie interesował się prawem. KP - Ale Pana syn i tak znalazł w sądzie pracę jako informatyk. JD:- Tak, jest informatykiem, ale co w tym złego?? Dla uzupełnienia podaję listę sędziów Sądu Apelacyjnego w Białymstoku:

1. Edyta Danielewicz - sędzia córka

2. Irena Kujawa (obecnie na emeryturze)- sędzia syn

3. Edward Głos - sędzia syn, sędzia synowa

4. Janina Domańska-Szerel- sędzia córka

5. Andrzej Czapka- syn aplikant

6. Alicja Wojno-Gąsowska - sędzia synowa

7. Mariola Pannert - asesor syn

8. Zbigniew Pannert - asesor syn (małżonek pani Marioli)

9. Zygmunt Kaluta - sędzia córka i synowa

10. Anna Dąbrowska – wiceprezes - sędzia syn i córka, synowa kuratorem zawodowym

11. Władysława Prusator-Kałużna - sędzia syn

12. Jadwiga Żywolewska-Ławniczak - sędzia bratanek

13. Janusz Dubij – prezes - sędzia córka.

Na dwudziestu ośmiu tylko trzynaście osób sędziuje w Białymstoku w Sądzie Apelacyjnym na zasadzie powinowatości rodzinnych. Tylko po co ten cyrk z egzaminami.. Ja bym wszystkie dwadzieścia osiem  posad  oddał sądom rodzinnym i wszystkie posady informatyków, sprzątaczek, księgowych, woźnych, sekretarek także powierzył układom rodzinnym i koleżeńskim. Będzie sprawiedliwiej! I bardzo rodzinnie.. Nie ma jak pracować w rodzinnej atmosferze; tak jak wśród adwokatów, lekarzy, komorników, architektów… I w pozostałych korporacjach pożytku publicznego..  i rodzinnego! A jeśli chodzi o nieszczelność? Proszę wziąć pierwszą lepszą gazetę codzienną, nie licząc tygodników czy miesięczników.. Codziennie przelewa się miliony, co ja piszę- miliardy złotych na cele nie zgodne z istnieniem  dobra wspólnego – jakim powinno być państwo. Państwa stojącego  na straży mojej wolności, własności i mojego życia. Armia uczestniczy w jakiś egzotycznych wojnach, które nas nie dotyczą, a które pochłaniają miliardy złotych, policja zajmuj się głównie ściganiem „ obywateli”, którzy nie  jeżdżą z wymaganą szybkością, wmawiając nam – poprzez swoją propagandę-, że szybkość jest jednym z czynników następujących wypadków, tak jak „pijaństwo”. Bo 0,2 promila we krwi- to jest wielkie „pijaństwo”(???). Więzienia zapełnione są alimenciarzami, którzy zamiast pracować, i z tego spłacać swoje zaległości podatkowe, wylegują się na  wygodnych łóżkach więziennych, a my- niczemu nie winni podatnicy- spłacamy jego zobowiązania poprzez państwowy  Fundusz Alimentacyjny.. Państwo jest niemoralnym złodziejem, i zamiast stać na straży naszej własności, jakim jest nasz ciężko wypracowany dochód, rabuje nas na cele nie będące celami wspólnymi państwa. Bo co mnie obchodzi,  że jakiś facet nie płaci swoich zobowiązań na swoje dzieci? To ja, jako podatnik, nic nie mający wspólnego z jego żoną i dziećmi- mam płacić pod przymusem, bo do tego przymusza mnie „ demokratyczne państwo prawa urzeczywistniające zasady sprawiedliwości społecznej”(???) Toż to rozbój w  kolejny, biały i socjalistyczny dzień.. Kradzież zuchwała! A te tysiące urzędników zalegających  na różnych pokładach naszej biurokratycznej rzeczywistości.. To całe bractwo musimy utrzymywać, czy nam się to podoba, czy nie. .Powinni ich utrzymywać wszyscy ci, którzy tego chcą.. A nic ci, dla których biurokracja jest wrogiem.. To całe towarzystwo  wzajemnej adoracji popiera się wzajemnie i bezceremonialnie.. Bo biurokracja płynie sobie na naszych  plecach, a my upoceni i upodleni- próbujemy walczyć na co dzień o swój byt. Mając na garbie całą tę biurokratyczną  agencję.. Bardzo towarzyską! To nowa klasa, która rozrasta się na naszych oczach.. Rosną wielkie fortuny naszych przyszłych panów! Biurokracja górą! I ciągle pętają nas czym mogą, co mają pod ręką, co im przyjdzie do głowy.. Ale sobie obowiązkowych kasków na głowy w ministerialnych biurach nie zafundują.. I pomyśleć, że takie na przykład agencje towarzyskie, które reklamują się za wycieraczkami samochodów, utrzymują się same. Może dlatego, że panie tam „pracujące” mają organicznie wmontowane  warsztaty pracy... Które to warsztaty- jak postęp będzie postępował w takim tempie jak dotychczas- będą wkrótce także opodatkowane.. I czy to jest moralne????? Bo prawo musi być najpierw moralne, a dopiero potem stanowione.. Na bazie moralności! Socjaliści likwidowali jako klasy: kułaków, burżujów, chłopów, rzemieślników,kapitalistów.... Ci co tworzyli coś pożytecznego. Ale biurokracji jako klasy nie likwidowali. Wprost przeciwnie! Rozwijali. Żeby socjalizm trwał nadal. No i trwa! Socjalizm się skończy nie tylko jak skończy się „ lewy magazyn”. Jak skończy się biurokracja – jako klasa wyzyskująca i uciskająca. Ale na to się nie zanosi. Ucisk będzie się pogłębiał, a nasza wolność ograniczana.. Bo biurokracja ściśle związana jest z ograniczaniem naszej wolności.. - Towarzyszu Stalin: w Moskwie jest człowiek bardzo podobny do was. To samo uczesanie, ten sam wzrost, takie same wąsy. - Zlikwidować! – mówi  Stalin. - A może ogolić? - Racja.  Ogolić i zlikwidować. A ONI nas golą i likwidują na co dzień… Firmy pod ich ciężarem padają jak przysłowiowe muchy.. Nie wytrzymują  ciężarów. I przyjdzie taki dzień, że nawet najmniejsza słomka złamie grzbiet wielbłąda.. WJR

Ależ my mamy prawo! Wczoraj przeczytałem dwie wiadomości: Do nietypowego włamania doszło w sieradzkim szpitalu im. Wyszyńskiego w nocy z niedzieli na poniedziałek. Nieustaleni sprawcy nie ukradli niczego poza masłem i jajkami, z których na miejscu usmażyli jajecznicę. Włamywacze, po wyważeniu okna do pomieszczenia gospodarczego lecznicy, weszli też do kilku przyległych pokoi, wybijając szyby w drzwiach. W jednym znaleźli klucze do szpitalnego magazynu spożywczego. Zabrali stamtąd kostkę masła i 16 jaj. W kuchni zrobili jajecznicę, zjedli i opuścili lecznicę. Najpewniej sprawcom zależało tylko na posiłku, gdyż nie zabrali wartościowych przedmiotów z magazynów. Grozi im do 10 lat więzienia. (Włamali się, by usmażyć jajecznicę Do nietypowego włamania doszło w sieradzkim szpitalu im. Wyszyńskiego w nocy z niedzieli na poniedziałek. Nieustaleni sprawcy nie ukradli niczego poza masłem i jajkami, z których na miejscu usmażyli jajecznicę. Włamywacze, po wyważeniu okna do pomieszczenia gospodarczego lecznicy, weszli też do kilku przyległych pokoi, wybijając szyby w drzwiach. W jednym znaleźli klucze do szpitalnego magazynu spożywczego. Zabrali stamtąd kostkę masła i 16 jaj. W kuchni zrobili jajecznicę, zjedli i opuścili lecznicę. Najpewniej sprawcom zależało tylko na posiłku, gdyż nie zabrali wartościowych przedmiotów z magazynów. Grozi im do 10 lat więzienia).

Stu uzbrojonych po zęby pograniczników i policjantów, przy wsparciu śmigłowca, przeszukało w jednym czasie 10 budynków na Górnym Śląsku i Podhalu. Funkcjonariusze CBŚ i karpaccy pogranicznicy zatrzymali dziesięć osób. Są one podejrzewane o handel ludźmi, bronią, materiałami wybuchowymi oraz narkotykami. Za kratkami mogą spędzić nawet 10 lat. Kupowali na Wschodzie kobiety. Po przemyceniu przez granicę trafiały do domów uciech w górach i na Śląsku. Były zmuszane do prostytucji. Policjanci w czasie akcji zabezpieczyli 19 sztuk broni (w tym „kałasznikowy” i pistolety maszynowe „Skorpion”), ponad 600 sztuk amunicji oraz 1,5 kg amfetaminy, około tysiąca tabletek ecstasy i dużą kwotę pieniędzy w różnych walutach. (Sprzedawali kobiety do domów publicznych. Stu uzbrojonych po zęby pograniczników i policjantów, przy wsparciu śmigłowca, przeszukało w jednym czasie 10 budynków na Górnym Śląsku i Podhalu. Funkcjonariusze CBŚ i karpaccy pogranicznicy zatrzymali dziesięć osób. Są one podejrzewane o handel ludźmi, bronią, materiałami wybuchowymi oraz narkotykami.Za kratkami mogą spędzić nawet 10 lat. Kupowali na wschodzie kobiety. Po przemyceniu przez granicę trafiały do domów uciech w górach i na Śląsku. Były zmuszane do prostytucji. Policjanci w czasie akcji zabezpieczyli 19 sztuk broni (w tym kałasznikowy i pistolety maszynowe Skorpion), ponad 600 sztuk amunicji oraz 1,5 kg amfetaminy, około tysiąca tabletek ecstasy i dużą kwotę pieniędzy w różnych walutach.


- Funkcjonariusze przez kilka miesięcy analizowali kontakty grupy, która nielegalnie handlowała bronią i amunicją, także z przemytu - informuje mjr Marek Jarosiński, rzecznik Karpackiego Oddziału Straży Granicznej. Akcja rozbicia grupy była dopracowana w najdrobniejszych szczegółach. Wzięli w niej udział najlepiej przygotowani policjanci. Gangsterzy mogli użyć broni. Zatrzymanych zostało w sumie 10 osób. To pięcioro mieszkańców Podhala, mieszkaniec Krakowa, dwóch mieszkańców dwóch miast w województwie śląskim oraz dwoje obywateli Słowacji - małżeństwo w średnim wieku. Osiem osób trafiło do aresztu, m.in. 51-letni obywatel Słowacji, który przywoził broń na teren Polski. Poza tym jedna osoba zostanie pod dozorem policji, ma również zakaz opuszczania kraju. Żona Słowaka została zwolniona. Sprawa ma charakter rozwojowy). Co szokuje? To, że i za to, i za to grozi 10 lat kryminału. Druga sprawa jest bardzo poważna, i wyroki ok.3-5 lat więzienia (w przypadku recydywy nawet do 10) wydawałyby się sprawiedliwe. Natomiast pierwsza jest po prostu śmieszna. Od sprawców (z notatki nie wynika, czy ich zatrzymano!) należy wyegzekwować zwrot szkód ze 100%-ową nawiązką, łupnąć dwa tygodnie aresztu z zawieszeniem na dwa lata – i tyle. I surowo pouczyć, że na 16 jaj lepiej wziąć 1 ½ kostki masła... JKM

Od rzemyczka do... Giuseppe Tomasi di Lampedusa w znakomitej powieści „Lampart” wkłada w usta księcia Saliny sentencję aktualną również dzisiaj w Polsce – że mianowicie „trzeba wiele zmienić, by wszystko pozostało po staremu”. Pod koniec 2008 roku Sejm głosami 366 posłów przeciwko 50, przy 22 wstrzymujących się, uchwalił ustawę o zmniejszeniu tak zwanych „ubeckich” emerytur. Weszła ona w życie 1 stycznia tego roku, obejmując około 24 tysięcy funkcjonariuszy bezpieki spośród 38 tysięcy zweryfikowanych. Przeciętne zmniejszenie emerytury wyniosło 561 złotych, chociaż zdarzają się też cięcia wynoszące i 4 tysiące. Czy ustawa utrzyma się w obecnym kształcie – tego jeszcze nie wiadomo, bo Trybunał Konstytucyjny na razie nie odważył się wydać w tej sprawie orzeczenia, najwyraźniej czekając na dalsze rozkazy. Oczekując tedy na wyrok niezawisłego Trybunału możemy oddać się rozmyślaniom, czy na przykład obcięcie emerytury objęło również np. generała Gromosława Czempińskiego, w swoim czasie wysokiego oficera bezpieki, co to do sławnego „wywiadu gospodarczego” zwerbował nawet samego Andrzeja Olechowskiego, który oczywiście w tamtym czasie nie wyglądał tak nobliwie i „ponadpartyjnie”, jak teraz – tego samego generała Czempińskiego, któremu podobnież jakiś Turek ukradł ze szwajcarskiego konta bankowego 2 miliony dolarów, a generał nawet tego nie zauważył. Chyba nie, bo przecież generał Czempiński, jeśli w ogóle przeszedł na emeryturę, to ze stanowiska szefa Urzędu Ochrony Państwa już w „Polsce Niepodległej”, a poza tym został wyróżniony „pour le merite” również przez Amerykanów, kiedy nasza razwiedka przygotowywała się do odwrócenia sojuszy. A gdyby nawet, to skoro nie zauważa zniknięcia nawet 2 milionów dolarów, to zauważy obcięcie emerytury o 561 złotych? Przy okazji 20 rocznicy rozwiązanie PZPR pan Marek Biernacki przypomina, że partyjniacy, a i bezpieczniacy zakładali mnóstwo firm, które potem sprawnie i masowo upadały, wyprowadzać pieniądze w tak zwaną siną dal, więc nie sądzę, by PiS z Platformą Obywatelską rzeczywiście zrobili im jakąś krzywdę. Było to raczej przedstawienie dla ludu, żeby miał satysfakcję patrząc, jak to POPiS wymierza sprawiedliwość społeczną i dziejową. Sprawiedliwość społeczna, jak wiadomo, polega na tym, iż państwo wychodzi naprzeciw bardzo rozpowszechnionemu w wielu środowiskach pragnieniu, by każdemu było tak źle, jak mnie. I tym właśnie tłumaczę fakt, że Platforma Obywatelska spełniła również i ten postulat programowy Prawa i Sprawiedliwości, chociaż oczywiście nie do końca, na co zwrócił uwagę pan poseł Gosiewski mówiąc, że on najchętniej tym znienawidzonym ubeckim generałom nic by nie dał, ale skoro dostaną nie 9, tylko 6 tysięcy złotych emerytury, to jest to krok we właściwym kierunku. Niezależnie więc od tego, jaki w końcu rozkaz wykona niezawisły Trybunał Konstytucyjny, warto zastanowić się nad owym „właściwym kierunkiem” zwłaszcza, że pojawiły się następne drogowskazy, które również go wytyczają. Już kilka lat temu ówczesny prezes Rady Nadzorczej ZUS, dr Robert Gwiazdowski publicznie oświadczył, że system emerytalny w Polsce zmierza w stronę bankructwa. Wyleciał za to z posady, ale nie trzeba nikogo przekonywać, że to sytuacji w systemie emerytalnym przecież nie poprawiło. Stąd też niczym króliki, zaczęły mnożyć się rozmaite inicjatywy, a to, żeby obciąć emerytury ubekom, a to – żeby wydłużyć wiek emerytalny kobiet, bo okazało się, że żyją one dłużej od mężczyzn, co rzeczywiście jest skandalem urągającym zasadom sprawiedliwości społecznej, a to – żeby i mężczyznom wydłużyć wiek emerytalny – i tak dalej i tak dalej. Przewidział to już dawno Alexis de Tocqueville, zauważając, że nie ma takiego okrucieństwa, ani takiej niesprawiedliwości, jakiej nie dopuściłby się skądinąd łagodny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy. Wprawdzie poczynił on swoje spostrzeżenie jeszcze w wieku XIX, ale zachowało ono aktualność również dzisiaj, co potwierdza m.in. prof. Lucjan Israel, francuski specjalista chorób płucnych, informując w wywiadzie udzielonym „Le Figaro Magazine”, że propaganda eutanazji nasila się w krajach, w których systemy emerytalne zmierzają do bankructwa – m.in. dlatego, że wydatki na człowieka w 6 ostatnich miesiącach jego życia są równe wydatkom, jakie ubezpieczalnia ponosi na tego człowieka przez cały wcześniejszy okres jego życia, zatem rachunek ekonomiczny domaga się skrócenia tego okresu do minimum, a najlepiej całkowitego wyeliminowania go. Oczywiście głośno nie wypada tego powiedzieć, ale od czegóż stada postępaków, które za parę groszy dyskretnie wsuniętych w ramach pomocy dla „organizacji pozarządowych”, przeprowadzą kampanię propagandową we właściwym kierunku? U nas jest to trochę trudniejsze, bo wpływowy Kościół katolicki jeszcze nie został odpowiednio wytresowany do nieubłaganego postępu, dlatego w Polsce praktykuje się eutanazję a la polonaise, która polega na tym, że NFZ tak kraje, jak mu staje i po krzyku. Kto ma żyć, ten przeżyje, no a komu pisana śmierć, to i tak nic na to poradzić przecież nie można. Ale to oczywiście tylko półśrodki, podobnie jak cięcia w ubeckich emeryturach, które były tylko programem pilotażowym przed operacją właściwą. Dlatego już następnego dnia, kiedy to premier Tusk za namową Naszej Złotej Pani Anieli zrezygnował z kandydowania w tubylczych wyborach prezydenckich, ogłosił on zbawienny program sanacji finansów publicznych. Wśród rozmaitych pomysłów była również zapowiedź likwidacji przywilejów emerytalnych służb mundurowych. O ile tamte inne zapowiedzi pewnie nie zostaną zrealizowane, bo premier Tusk nie zadał sobie nawet fatygi skonsultowania ich z koalicyjnym PSL-em, o tyle likwidacja przywilejów, a konkretnie – możliwości wcześniejszego przejścia na emeryturę, jest bardzo prawdopodobna, m.in. zgodnie z prawem Murphy’ego, że jeśli coś złego może się stać, to na pewno się stanie. Czy jednak w tych warunkach, przy jednoczesnym braku pieniędzy na armię, można będzie zapewnić odpowiedni napływ ochotników zarówno do wojska, jak i policji? Przy niskich zarobkach, niższych od biurokracji cywilnej, możliwość wcześniejszej emerytury stanowiła jakąś zachętę dla kandydatów do wojska, czy policji. Jeśli ta zachęta zostanie zlikwidowana, a w jej miejsce nie pojawią się żadne inne, to operacja ujednolicania emerytur może być tylko pseudonimem kolejnego etapu rozbrajania i demontażu państwa. Czyżby dlatego właśnie Nasza Złota Pani Aniela tak namawiała premiera Tuska, żeby pozostał na swoim stanowisku nawet za cenę rezygnacji z prezydenckich ambicji? Tego wykluczyć nie można, podobnie jak i tego, że premier Tusk prawidłowo zrozumiał te zachęty, skoro tak ostentacyjnie pokazuje, że już nie zależy mu ani na poparciu ze strony tubylczych sił zbrojnych, ani nawet – ze strony tubylczej policji. Czyżby sądził, że ma lepsze gwarancje? SM

Bez swojej wiedzy i zgody Po czym poznajemy genialne wynalazki? A po czymże, jeśli nie po tym, że upowszechniają się z szybkością płomienia? Jak wiadomo, matką wynalazków jest potrzeba, więc kiedy ciśnienie potrzeb osiąga punkt krytyczny, wtedy pojawia się wynalazek, który rozpowszechnia się z szybkością płomienia. Kiedy w 1992 roku próbowano ujawnić komunistyczną agenturę w strukturach państwa, powstała szalenie kłopotliwa sytuacja, z którą nie potrafiły poradzić sobie nawet patentowane autorytety moralne. Wprawdzie dzięki dyspozycyjności niezawisłego Trybunału Konstytucyjnego uchwałę lustracyjną udało się zatrzeć, ale – jak zauważył cesarz Klaudiusz – pozostał „ślad po zatarciu”, który patentowanym autorytetom moralnym nie dawał spokoju. Kiedy po śmierci Jana Pawła II sytuacja zaczęła stawać się już nieznośna, nagle pojawiła się zbawienna formuła: „bez swojej wiedzy i zgody” – dzięki której i wilk mógł być syty i owca cała. Bo jakież zastrzeżenia można mieć, dajmy na to do arcybiskupa Józefa Życińskiego, skoro został on zarejestrowany przez SB jako TW „Filozof” bez swojej wiedzy i zgody, co w każdej chwili oficer prowadzący chętnie potwierdzi przez niezawisłym sądem? Żadnych zastrzeżeń mieć nie można przeciwnie – jako duszpasterzowi „ogniem próbowanemu” można ufnie powierzyć nie tylko dusze od żelazek, ale nawet te prawdziwe. Jak trafnie przewidział poeta – „nie jest światło, by pod korcem stało”, więc nic dziwnego, że formuła „bez swojej wiedzy i zgody” zaczęła robić błyskawiczną karierę. Właśnie niezawisły sąd stwierdził, że nie było żadnej mafii węglowej, więc pani Barbara Blida była okazem pierwotnej niewinności. Dlaczego w takim razie na widok ekipy ABW się zastrzeliła? To jasne – zastrzeliła się, ponieważ wprawdzie była niewinna, ale „bez swojej wiedzy i zgody”. A ponieważ jednocześnie prokuratura umorzyła postępowanie przeciwko europosłowi Ziobrze, to nieomylny to znak, że po krótkim zawirowaniu znów wracamy na pewny grunt podstawowej konstytucyjnej zasady III RP: „my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych” – chyba, że „bez swojej wiedzy i zgody”. SM

Rozwiązania UPR-u kontra rządowy pijar Donald Tusk szumnie zapowiedział naprawę finansów publicznych w Polsce i nazwał ją: planem rozwoju i konsolidacji finansów. Bardzo dobrze, że dostrzegł problem błyskawicznie narastającego długu publicznego (z którym zapowiedziany plan ma zamiar walczyć), ale zwiastuny naprawy to nic innego niż dalsze zwiększanie wpływów budżetowych (czytaj podwyżka podatków lub – jak ładnie to ujmuje plan – poszerzenie bazy podatkowej) bez reform systemowych, które w Polsce jako jedyna partia proponuje Unia Polityki Realnej. Cel, jaki przyświeca Platformie przy ogłaszaniu planu jest jasny – zdjęcie procedury nadmiernego deficytu nałożonego przez Komisję Europejską, co umożliwi przystąpienie do strefy euro (s. 8). Jest to tym dziwniejsze, że za jeden z głównych powodów, dzięki którym udało się uniknąć recesji w Polsce, podaje się osłabienie złotówki (s. 5), co pozwoliło eksporterom na zrównoważenie spadku zamówień. Nie jest to jednak pierwsza sprzeczność w tym planie i nie takimi sprzecznościami dialektycy z Platformy już sobie radzili.

Cele PO a UPR UPR dała wyraz przystąpieniu do strefy euro w swojej ostatniej kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego, gdy jednoznacznie opowiedziała się za pozostaniem przy złotówce. Przystąpienie do strefy euro jest możliwe, gdy deficyt finansów publicznych będzie niższy niż 3% Produktu Krajowego Brutto (przypomnijmy, że w tym roku planowane jest co najmniej 7%, co przekłada się albo na podwyższenie wypływów podatkowych o około 50 miliardów złotych, albo na obniżenie wydatków o tę samą kwotę) i taki cel rząd sobie zakłada w perspektywie budżetu na 2012 rok. UPR idzie o kilka kroków dalej i w swoim programie (jako jedyna partia w Polsce) ma zapisany punkt, mówiący o tym, że zakazane jest jakiekolwiek zadłużanie Państwa (punkt 5: Budżet będzie trwale zrównoważony, a zaciąganie przez Rząd długów – zakazane). Być może w socjalistycznej Polsce otwarte mówienie o zakazie wydawania więcej niż ma się wpływów jest rewolucyjne, ale nasi zachodni sąsiedzi wprowadzili od 2016 roku konstytucyjny zakaz zaciągania pożyczek wyższych niż 0,35% PKB (dla rządu federalnego, jak i rządów związkowych), czyli na poziomie dziewięciokrotnie niższym niż planuje to Platforma. Długowzroczność Niemiec jest w tym zakresie wielokrotnie wyższa niż spojrzenie rządu polskiego i warto, by Tusk – jak to dotychczas robił w wielu innych sprawach – wziął z pani Merkel przykład. Nowym rozwiązaniem zastosowanym przez Platformę ma być wieloletni plan fi nansowy państwa, który powinien obejmować priorytety i strategię w terminie kilkuletnim (s. 14). Jak wiadomo, po II wojnie światowej, Polska miała duże doświadczenie w produkcji kilkuletnich planów. Szkoda tylko, że z ich realizacją było już o wiele trudniej. Problem z tego typu planami jest taki, że zupełnie nikt (łącznie z wdrażającymi) nie interesuje się ich wykonaniem. Mają one służyć tylko i wyłącznie tym, którzy te plany opracowują, czyli biurokratom na usprawiedliwienie ich pracy. Oprócz kilkuletnich planów rząd chce, by wszystkie państwowe pieniądze, które obecnie trafiają do różnych funduszy celowych, państwowych osób prawnych, agencji wykonawczych czy Narodowego Funduszu Zdrowia, leżały na koncie ministerstwa finansów. Ruch ten miałby obniżyć potrzeby pożyczkowe państwa (przede wszystkim w zakresie tzw. chwilówek, czyli emisji bonów skarbowych). Oszczędność z tego zakresu szacowana jest na 167 milionów rocznie (s. 16). Program UPR jest w tym zakresie jednoznaczny – nie istnieją żadne fundusze celowe, czy państwowe osoby prawne z zadaniami, które spokojnie może zaspokoić rynek. Ponadto (punkt E.6) samorządy mają pełną autonomię w dysponowaniu dochodami podatkowymi. Oszczędność w ramach takiego programu jest trudna do oszacowania, ponieważ nie istniałby np. żaden Narodowy Fundusz Zdrowia z liczną biurokracją i pałacami, tylko zapłata za leczenie odbywałaby się w linii prostej: pacjent – lekarz; albo w trójkącie: pacjent – prywatny ubezpieczyciel działający na wolnym rynku – lekarz. Kolejny punkt w reformie rządu dotyczy zwiększenia zakresu osób przymusowo ubezpieczonych w systemie emerytalnym o służby mundurowe od 2012 roku. Jest to kolejne zwiększanie kosztów działania państwa, ponieważ będzie ono musiało z jednego worka przelać do drugiego coś, co i tak pozostaje w jednym wielkim worze. Ale przy okazji przelewania tych środków powstanie pewnie jakaś nowa agencja, a zatrudnienie znajdą kolejni biurokraci. Według rządu w 2012 roku oszczędność z tego tytułu wyniesie cztery miliony złotych (s. 18), co biorąc pod uwagę możliwy deficyt na poziomie dwudziestotysięcznie razy wyższym, wydaje się kpiną. Należy też pamiętać, że oszczędności te nie uwzględniają kosztu poboru składek, co jeszcze bardziej obniży efekt dla budżetu. Ponadto rząd chce obniżyć sposób obliczania renty, tak by od 2010 roku uzyskać oszczędność ośmiu milionów złotych.

Rządowi brak odwagi UPR jasno i wyraźnie od samego początku swojego istnienia była przeciwko powszechnemu przymusowemu ubezpieczeniu emerytalnemu, jak i rentowemu (punkt U.1 – Zniesiony zostaje przymus jakichkolwiek ubezpieczeń). Gdy bierze się pod uwagę, że w 2010 r. planuje się dopłacić do systemu zusowskiego i krusowskiego ponad 72 miliardy złotych, oszczędności tylko z tego tytułu byłby porównywalne z obecnym deficytem budżetowym. Aktualne zobowiązania państwowe wobec emerytów i rencistów miałyby pochodzić ze sprzedaży obecnie posiadanego majątku państwowego (około 560 miliardów złotych). Rządowi nie podoba się ponadto, że pieniądze zgromadzone na kontach otwartych funduszy emerytalnych nie zawsze pracują jak należy (czyli wzbogacają zarządzających OFE, a nie ubezpieczonych). Drogą do tego ma być szczegółowe wyliczanie celów dla OFE oraz narzucenie zakazów i nakazów (np. zakaz akwizycji i reklamy). W propozycjach rządowych ciągle brakuje tej odwagi, która od początku swojego istnienia cechowała UPR, czyli rozwiązywania przez państwo problemów, z którymi rynek sam sobie może poradzić. Zamiast ustanowić dobrowolność ubezpieczeń(punkt U.3 – Ubezpieczeniem zajmą się firmy prywatne), gdzie firmy prywatne walczą o klienta jakością usług oraz ceną (czyli kosztem poboru składki), Platforma chce dalszych regulacji. Rozwiązywanie każdego problemu prowadzi nie do kosztów państwa tylko do kolejnej podwyżki (dodatkowa biurokracja). Niezrozumienie tego przez PO jest wręcz szokujące, jeżeli wziąć pod uwagę, że partia ta deklaruje się jako liberalna i wolnorynkowa. Kolejnym cudownym lekiem na poprawę finansów publicznych według PO jest podniesienie wieku emerytalnego o dwa lata. Wiadomo było nie od dziś, że obecna piramida finansowa ZUS musi się zawalić pod ciężarem beneficjentów gdzieś przed rokiem 2020. By uchronić Polaków przed tym, można podjąć dwa kroki: albo zmniejszyć liczbę beneficjentów przez podniesienie wieku emerytalnego (PO), albo wprowadzić dobrowolność ubezpieczeń, gdzie każdy sam zdecyduje, czy czas jego emerytury już nadszedł (UPR). Jedno jest rozwiązaniem socjalistycznym, a drugie wolnościowym. W ramach obecnie istniejącego systemu Platformie pozostało już tylko podnieść wiek emerytalny. Teraz mówi się o 67 latach, za kilkanaście będzie to 70, potem 72 i tak w nieskończoność. Im dłużej będziemy żyli, tym wiek emerytalny będzie wyższy. Wszystko po to, by zwiększyć liczbę osób płacących składki, a zmniejszyć liczbę odbierających to, na co przez całe życie płacili. Szczególnie ciekawe w platformerskim planie jest poszerzanie bazy podatkowej, czyli zwiększanie liczby osób objętych obowiązkiem płacenia poszczególnych podatków oraz zmniejszenie liczby uprawnionych do wliczania w koszta działania firmy wydatków na paliwo do samochodów. W poczet podatników VAT mają być włączeni lekarze i prawnicy, co spowoduje po prostu zwiększenie kosztów usług świadczonych przez te grupy. Z jednej strony należy pochwalić obecny rząd za odwagę – albo wszyscy płacą VAT, albo nikt, ale z drugiej wiadomo, że podatki są przerzucane i fi nalnie i tak zapłaci za nie konsument. Problem podatku VAT od działalności lekarzy i prawników w programie UPR nie istnieje, ponieważ (punkt P.5) nie ma takiego podatku. Jest to trochę anachroniczne w programie UPR, ponieważ obowiązek utrzymywania VAT i to w minimalnej wysokości 15% nakłada na Polskę Unia Europejska. Dopóki Polska działa w jej strukturach, dopóty musi taki podatek utrzymywać. Kolejny punkt planu rządu w swojej idei pokrywa się z tym, co UPR postulowała od przeszło 20 lat, czyli prywatyzacja majątku państwowego poprzez licytację (s. 25). PO chce jeszcze sprywatyzować nieruchomości rolne należące do Państwa (s. 27) – szkoda tylko, że do prywatyzacji tej mają być włączenie tylko rolnicy z co najmniej trzyletnim stażem gospodarowania – co ewidentnie wpłynie na niższe ceny otrzymywane przez Państwo.

Jak więcej wydawać Dalsze punkty planu rozwoju i konsolidacji finansów powinny się znaleźć w jakimś planie zwiększania wydatków, ponieważ dotyczą głównie tego, na co przeznaczyć państwowe pieniądze. Mowa tu o zwiększeniu dostępności do wychowania przedszkolnego (czytaj – wprowadzenia przymusowych przedszkoli), stworzeniu nowego organu zwiększającego biurokrację, czyli systemie informacji oświatowej, zwiększeniu oraz zrównaniu wynagrodzenia wszystkich nauczycieli (niezależnie od posiadanych kwalifikacji) – co miałoby w tym roku kosztować ponad miliard 865 milionów złotych (s. 29-34). W programie UPR państwo nie zajmuje się ustalaniem wynagrodzeń nauczycieli (M. 2) ani prowadzeniem przedszkoli (M. 3), a jedynie finansuje poprzez bon oświatowy edukację na poziomie podstawowym (M. 7). Myślenie UPR sprowadza się do tego, że to rodzice lepiej niż władza państwowa wiedzą, który nauczyciel jest dobry, która szkoła realizuje odpowiadający światopoglądowi rodziny program i jakie kwalifikacje zawodowe potrzebne są dzieciom.

Dalsze rozwiązania rządowego programu można już scharakteryzować tylko myśleniem życzeniowym, czyli że:
– ludzie będą lepiej pracować (dzięki nowym egzaminom państwowym potwierdzającym kwalifikacje – s. 35),
– naukowcy zaczną zajmować się nauką, a nie chałturą (dzięki zwiększonym nakładom państwowym – s. 37), dzięki czemu powstaną nowe wynalazki (s. 40),
– państwo zawalczy z wykluczeniem cyfrowym (s. 42),
– poprawi się (dosłowny cytat, s. 44): polska oferta treści i usług w Internecie, ze szczególnym uwzględnieniem usług i treści specjalistycznych oraz treści wysokiej
jakości,
– stworzone zostaną indywidualne plany działań dla absolwentów wchodzących na rynek pracy (s. 48),
– jedno okienko dla osób załatwiających pozwolenia budowlane (s. 49),
– wydanie całej jałmużny otrzymanej z UE (s. 51),
– sprawna administracja (s. 54),
– powołanie nowego urzędu – centrum usług wspólnych obsługującego wydzielanie na zewnątrz działań jednostek sektora rządowego (s. 55),
– rozwijanie e-administracji (s. 60).

Aż trudno w to uwierzyć, jaką ewolucję przeszła Platforma od kampanii wyborczej 2007 roku do partii władzy roku 2010. Ambicja kontrolowania każdego etapu życia człowieka (od państwowej indoktrynacji w przedszkolach poprzez rozszerzanie „bazy podatkowej”, tak by człowiek jak najdłużej był płatnikiem podatków dochodowych – najlepiej do śmierci) jest przerażająca, ale dla wielu pamiętających działaczy UD, UW, KLD i AWS nie zaskakująca. W obliczu pokazania przez Platformę socjalistycznej i zamordystycznej twarzy ciągle jedyną alternatywą dla obecnego systemu polityczno-społecznego pozostaje Unia Polityki Realnej (do spółki z WiP), której rozwiązania naprawdę dotyczą zniszczenia tego raka biurokracji mającego zamiar, pod rządami PO, jeszcze bardziej się rozrosnąć.

Marek Langalis

Roman Kluska – przełom prezydencki? Tajemnica nigdy nie była silną stroną polityki w systemach parlamentarnodemokratycznych. A więc i tym razem mleko wylało się nieco przedwcześnie: wiele wskazuje na to, że Roman Kluska będzie kandydatem prawicy w wyborach prezydenckich w 2010 roku. Przez wiele ostatnich miesięcy tłumaczono nam, że trzeba się pogodzić z tym, że kandydatem „prawicy” na prezydenta będzie Lech Kaczyński; tłumaczono, że jest on „mniejszym złem” niż Donald Tusk czy inny kandydat PO, choć w sumie nie wiadomo, na czym ta „mniejszość zła” miałaby polegać. Lech Kaczyński nigdy nie był, nie jest i zapewne nie będzie człowiekiem prawicy; jest wyraźnie na lewo nawet od swojego macierzystego populistycznego ugrupowania; jest człowiekiem PPS i KOR. Przy tym wszystkim nie ma absolutnie żadnych szans na wygranie drugiej tury wyborów, bez względu na to, czy kontrkandydatem będzie Tusk, Komorowski, Sikorski, Olechowski czy nawet Szmajdziński. Przez ostatnie dwa lata prawica nie mogła się zebrać. Zgłaszało się wielu kandydatów „niszowych”, częstokroć nawet osobiście bardzo godnych (np. JKM), ale znajdowali się oni w sytuacji jeszcze gorszej niż Lech Kaczyński, gdyż nie dysponowali jego zapleczem fi nansowo-organizacyjnym. Roman Kluska ma wielkie szanse, aby w tych wyborach pełnić rolę taką, jaką na lewicy chce – i prawdopodobnie będzie – pełnić Andrzej Olechowski, czyli rolę kandydata apartyjnego, który korzysta na słabości wielkich kandydatów partyjnych. Po ustąpieniu z kandydowania Donalda Tuska obszar centro-lewicowego elektoratu otworzył się dla Olechowskiego. Na prawicy sytuacja jest prostsza, gdyż Lech Kaczyński od dawna nie był zdolny zagospodarować prawicowego elektoratu. Dla takich ludzi jak my od dawna był kompletnie niewiarygodny; był karykaturą prawicy. Wszyscy pamiętamy Tbilisi, postawę wobec in vitro i traktatu lizbońskiego, czy absurdalną obronę reliktów socjalizmu. Roman Kluska to spełnienie nadziei polskiej prawicy: to kandydat nie tylko konserwatywny i katolicki światopoglądowo, to także osoba mająca wielką praktykę gospodarczą, człowiek, który nie wierzy w socjalizm ani europejski, ani „chrześcijański”. Adam Wielomski

Rosja na ławie oskarżonych Czy po siedemdziesięciu latach można sądzić Rosję za masowe deportacje obywateli polskich? Deportacje to zbrodnie komunistyczne, które nie ulegają przedawnieniu. Ściganie ich sprawców umożliwia artykuł 124. kodeksu karnego, mówiący, że ponosi odpowiedzialność karną ten, kto naruszając prawo międzynarodowe, przesiedla ludność cywilną. - Mamy trudności z ustaleniem bezpośrednich sprawców sowieckich deportacji Polaków - przyznaje jednak prokurator Robert Kopydłowski z pionu śledczego Instytutu Pamięci Narodowej. Od wielu lat IPN prowadzi kilkanaście śledztw dotyczących deportacji w latach 1940-1941 Polaków z Kresów Wschodnich. Ich ofiarą mogło paść co najmniej pół miliona osób - tyle udokumentował IPN, ale deportowanych było zapewne co najmniej dwa razy więcej. - To specyficzne śledztwa, głównym problemem jest odległość czasowa od zdarzeń i brak dokumentacji archiwalnej - wyjaśnia Robert Kopydłowski. Zaznacza, że najprawdopodobniej nie uda się pociągnąć do odpowiedzialności sprawców deportacji, ponieważ zazwyczaj już nie żyją. Poza tym są problemy z ustaleniem ich tożsamości. - Bezpośrednich wykonawców zazwyczaj ustalić się nie da, bo odpowiedzialnych za sprawstwo kierownicze znamy. Nawet jeżeli są jakieś wskazania w dokumentach, to są to tylko imię i nazwisko lub samo nazwisko - informuje. - To za mało, żeby przypisać sprawstwo konkretnej osobie - dodaje Kopydłowski. Dlatego prokurator przyznaje, że zapewne w większości śledztwa te zakończą się umorzeniem, skoro nie będzie można wskazać np. dowódców NKWD, którzy odpowiadali za selekcję Polaków i przeprowadzenie deportacji na swoim terenie, i ich podwładnych, którzy organizowali transporty. Poszczególne oddziały IPN od kilku lat prowadzą kilkanaście śledztw dotyczących wywózek Polaków z Kresów. - Sowieckie deportacje to zbrodnie komunistyczne, które nie uległy przedawnieniu - podkreśla prokurator Kopydłowski. Mówi o tym ustawa o IPN, a ściganie ich sprawców umożliwia artykuł 124. kodeksu karnego, mówiący że ponosi odpowiedzialność karną ten, kto naruszając prawo międzynarodowe, przesiedla ludność cywilną. Deportacje sowieckie stanowią także zbrodnię przeciwko ludzkości, z uwagi na to, że były dokonane z powodów politycznych. Jak stwierdza rzeszowski oddział IPN, który prowadzi śledztwo w sprawie deportacji Polaków z województwa wileńskiego, "podstawowym celem postępowania jest ustalenie osób pokrzywdzonych", "ustalenie tła historycznego zdarzeń będących przedmiotem śledztwa, ustalenie przepisów prawa wydanego przez stalinowski aparat władzy regulującego postępowanie wobec pokrzywdzonych, ich liczby, danych personalnych, ustalenie form represji, miejsc i czasookresu zsyłek, ustalenie żyjących świadków zbrodni, wykonanie z ich udziałem czynności procesowych, ustalenie pośrednich i bezpośrednich sprawców wskazanych wyżej przestępstw". Śledztwa prowadzone przez IPN dotyczą nie tylko samych deportacji, ale i towarzyszących temu aktom bezprawia. Oddział pionu śledczego IPN w Lublinie prowadzi postępowanie w sprawie "zabójstw oraz masowych aresztowań i deportacji osób narodowości polskiej z terenu ówczesnego województwa wołyńskiego do więzień i obozów położonych na terenie ZSRR, dokonanych z powodów politycznych przez formacje NKWD w latach 1939-1941, stanowiących zbrodnie przeciwko ludzkości". Niektóre śledztwa zostały już umorzone ze względu na niewykrycie sprawców. Tak stało się w marcu zeszłego roku z postępowaniem prowadzonym przez oddział łódzki pionu śledczego IPN, który badał sprawę "zbrodni komunistycznej, będącej jednocześnie zbrodnią przeciwko ludzkości, polegającej na przeprowadzonej na podstawie decyzji władz państwowych i partyjnych ZSRR wieloletniej deportacji połączonej ze szczególnym udręczeniem" obywateli polskich z dawnego województwa poleskiego. Prokurator Kopydłowski, pytany przez nas, czy za takim umorzeniem nie stały przypadkiem problemy stwarzane przez Rosję w dostępie do dokumentów, odpowiedział, że kierowane do Rosji wnioski o pomoc prawną były według jego wiedzy "w większym lub mniejszym stopniu wykonywane". Również prof. Włodzimierz Marciniak (PAN), członek polsko-rosyjskiej grupy do spraw trudnych, nie sygnalizuje problemów w wyjaśnianiu kwestii deportacji. Zastrzega jednak, że grupa nie porusza problemów prawnych. - Mówimy o różnych problemach, ale o żadnym z nich nie mówimy w kontekście rozliczeń prawnych - zastrzega historyk. - Grupa nie jest, nie może być uczestnikiem postępowań prawnych - dodaje. Marciniak poinformował nas, że niebawem ukaże się książka dotycząca deportacji Polaków z Kresów Wschodnich. - Tematyka ta będzie omawiana we wspólnej publikacji, zarówno w tekście pisanym przez polskiego autora, jak i rosyjskiego prof. Natalię Lebiediewą - mówi. - Nie jest wykluczone, że będzie zawierała jakieś nowe informacje - dodaje. Chodzi tutaj o nową liczbę ofiar. Lebiediewa dotarła do dokumentów, które na to wskazują. - Ona podawała, że odnalazła jakieś nowe dokumenty dotyczące liczby deportowanych - informuje prof. Marciniak. - Polscy historycy też je dostawali, z czego by wnikało, że oni otrzymywali je niepełne, były to te same teczki tylko o znacznie mniejszej zawartości - przypuszcza. Jak już wcześniej informował prof. Wojciech Materski, prof. Lebiediewa przedstawiła grupie dokument - notatkę Ławrientija Berii dla Stalina z grudnia 1940 roku, w której liczbę obywateli II RP aresztowanych na ziemiach zajętych przez Związek Sowiecki szacowano na 409 tysięcy. - To wskazuje na to, jak bardzo nasze dane są niekompletne, i nie mamy pewności, czy kiedykolwiek poznamy prawdziwe liczby - stwierdzał Materski.

Budujemy Muzeum Sybiru Ważnym punktem obchodów 70. rocznicy wywózek był wczoraj w Białymstoku pokaz filmu dokumentalnego Tomasza Piotrowskiego pt. "Deportacje obywateli polskich do ZSRS w latach 1940-1941. Relacje świadków", który jest próbą prezentacji bogatego materiału archiwalnego, jaki IPN zgromadził do tej pory w ramach prowadzonego w Białymstoku programu badawczego "Exodus". Główne kierunki realizacji projektu to zbieranie wspomnień i relacji świadków, archiwaliów, nagrań filmowych i dźwiękowych. Dokumentów dotyczących wywózek jest tak dużo, że IPN rozbudował swoją siedzibę, by nie zabrakło miejsca na ich archiwizację. Ale prof. Cezary Kuklo i tak ma problemy z brakiem pieniędzy na program, i dlatego zaledwie kilka osób można skierować do zbierania relacji od ocalonych. Białostocki IPN jest również inicjatorem organizowanego w stolicy Podlasia Muzeum Sybiru. Projekt tej instytucji został już wysłany do akceptacji przez ministra kultury. Muzeum ma być multimedialne i posiadać portal edukacyjno-społecznościowy, a jego zapleczem naukowym stanie się właśnie projekt badawczy "Exodus". Pierwszą, tymczasową siedzibą Muzeum Sybiru ma być Muzeum Wojska w Białymstoku. W najbliższych miesiącach będzie tam prowadzona przebudowa wnętrz i wówczas też powstanie specjalna sala poświęcona wywózkom - zalążek Muzeum Sybiru. Władze miasta szukają jednak oddzielnego budynku na tę placówkę. Podczas pierwszej deportacji (w nocy z 9 na 10 lutego 1940 roku) wywieziono blisko 13 tys. mieszkańców Białostocczyzny, głównie policjantów, wojskowych, nauczycieli, urzędników, zamożniejszych rolników i ich rodziny.

Zenon Baranowski

Prokurator złoży wyjaśnienia Hazardowa komisja śledcza zdecydowała o wezwaniu na świadka prokuratora krajowego Edwarda Zalewskiego. Miałby on zeznawać na temat okoliczności postawienia zarzutów Mariuszowi Kamińskiemu w związku z działaniami Centralnego Biura Antykorupcyjnego w sprawie afery gruntowej. Kamiński uważa, że postawienie mu zarzutów to swego rodzaju odwet za działania CBA w kwestii niewygodnej dla rządu Donalda Tuska afery hazardowej. Komisja wystąpi również o przedstawienie na piśmie informacji o osobach, które 25 sierpnia 2009 r., tuż przed postawieniem Kamińskiemu zarzutów uczestniczyły w spotkaniu w Prokuraturze Krajowej. Wnioski o wezwanie na świadków Edwarda Zalewskiego oraz Bogusława Olewińskiego, prokuratora rzeszowskiej prokuratury, która postawiła zarzuty Mariuszowi Kamińskiemu, złożyli śledczy z Prawa i Sprawiedliwości już w ubiegłym tygodniu. Posłowie Platformy przekonywali wtedy, że nie mają one związku z przedmiotem prac komisji. Postulowali, by na temat wniosków wypowiedzieli się sejmowi prawnicy. W żadnej z ekspertyz nie wyrazili się o nich negatywnie. Wnioski śledczych PiS poparli Bartosz Arłukowicz (Lewica) oraz Franciszek Stefaniuk (PSL). Posłowie Platformy wstrzymali się od głosu. Zarzuty postawione we wrześniu 2009 roku postawione przez rzeszowską prokuraturę Mariuszowi Kamińskiemu dotyczą m.in. rzekomego nadużycia uprawnień przez szefa CBA w związku z aferą gruntową w ministerstwie rolnictwa za czasów rządów Prawa i Sprawiedliwości. Postawienie zarzutów szefowi CBA stało się pretekstem dla premiera Tuska do zdymisjonowania Kamińskiego ze stanowiska. Były szef CBA publicznie mówi o tym, że był to odwet ze strony premiera za zajmowanie się przez Centralne Biuro Antykorupcyjne niewygodną dla rządu Platformy aferą hazardową. Były szef CBA stwierdził, że w kwietniu zeszłego roku prokurator Olewiński miał mu powiedzieć, że są na niego naciski, aby postawić mu zarzuty. W czwartek komisja przegłosuje złożone wczoraj wnioski dotyczące m.in. ponownego przesłuchania (ale na posiedzeniu niejawnym) sekretarza kolegium ds. służb specjalnych Jacka Cichockiego i byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego - o co wnioskował Zbigniew Wassermann. A także na wniosek Jarosława Urbaniaka (PO) o zwrócenie się do CBA w sprawie udostępnienia, czy były minister sportu bądź jego żona byli podsłuchiwani. Na kilka dni hazardowa komisja śledcza odetchnęła od zajmowania się aferą hazardową w rządzie Donalda Tuska i zaczęła przesłuchiwać świadków związanych z pracami nad ustawą hazardową w poprzednich kadencjach Sejmu. Do sprawy śledczy wrócą w czwartek, kiedy zostaną przesłuchani biznesmen Ryszard Sobiesiak oraz szef kancelarii premiera Tomasz Arabski. Planowane na ten sam dzień przesłuchanie innego biznesmena branży hazardowej Jana Koska zostało przesunięte ze względu na jego stan zdrowia. Dziś natomiast komisja przesłucha byłego premiera Leszka Millera oraz posłankę SLD Anitę Błochowiak. Przed komisją zeznawali wczoraj dyrektor departamentu prawno-kontrolnego ministerstwa sportu Tomasz Malarz, wtedy również pracownik Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, który zeznał przed komisją, że w zespole resortu finansów, który pracował nad projektem ustawy hazardowej, był tylko obserwatorem i nie miał wpływu na przyjmowane przepisy, oraz Grzegorz Maj, były prawnik Totalizatora Sportowego. Zeznania Maja miały rzucić światło na to, jak w rządzie Jarosława Kaczyńskiego przebiegały prace nad ustawą, których PiS ostatecznie zaniechało. Zarzuty formułowane wobec rządu Prawa i Sprawiedliwości dotyczą tego, że miał podjąć pracę nad ustawą hazardową, która została przygotowana przez spółkę Skarbu Państwa Totalizator Sportowy. Pytania śledczych zmierzały m.in. do próby wyjaśnienia, czy cała operacja wprowadzania wideoloterii nie była motywowana tym, iż zyski z całej operacji czerpać miała przy okazji amerykańska firma Gtech, która mogłaby zająć się organizacją wideoloterii. Grzegorz Maj zaprzeczał przed komisją, jakoby to on miał być autorem ustawy, która z Totalizatora trafić miała do Ministerstwa Finansów. Wyjaśniał, że pracę w Totalizatorze rozpoczął w maju 2006 r., miesiąc przed tym, jak projekt ustawy trafił do Ministerstwa Finansów. Jako krzywdzące i naruszające jego dobre imię Maj uważa twierdzenie, że przygotowywane zmiany miały służyć interesom firmy Gtech. - Twierdzenie, że działania były nakierowane na zapewnienie zysków firmie Gtech, a nie Totalizatorowi Sportowemu, można porównać do twierdzenia, że ktoś kupuje samochód nie po to, aby nim jeździć, ale by zyskały na tym firmy motoryzacyjne. To totalny absurd - mówił. Grzegorz Maj stwierdził także, iż "nie jest przekonany", że to amerykańska firma Gtech, z którą umową związany był Totalizator, musiała realizować projekt wideoloterii. Umowy Totalizatora z firmą Gtech jednak nie znał, gdyż jak powiedział, jest ona objęta tajemnicą, a od przyjścia do pracy w Totalizatorze nie zdołał uzyskać dostępu do poufnych informacji. Jarosław Urbaniak (PO) dopytywał o dokument, który Maj przekazał w styczniu 2007 r. zespołowi pracującemu nad projektem ustawy hazardowej w Ministerstwie Finansów. Znalazło się tam stwierdzenie, że umowa Totalizatora Sportowego z firmą Gtech praktycznie uniemożliwia zorganizowanie przetargu na budowę systemu wideoloterii, co miało sugerować, że musi to realizować Gtech. Maj wyjaśniał, że nie było to jego stanowisko, gdyż nie miał przecież dostępu do umowy z tą firmą. - Czym innym jest przygotowanie symulacji finansowej na potrzeby prac zespołu opracowującego propozycje zmian w ustawie hazardowej, a czymś zupełnie innym etap realizacji projektu biznesowego - tłumaczył Maj. Poseł dopytywał, dlaczego uwag tych nie zawarł więc w tym piśmie. - To są pana słowa, pana cytaty, one nie są obarczone przypisami, uwagami, że "prawdopodobnie", że "patrząc na to biznesowo, a nie formalnie". Pan stwierdza jednoznacznie. Koniec, kropka. Teraz pan mówi, że trzeba rozróżnić różne aspekty. Tam nie ma aspektów - odpowiadał Urbaniak. Słowa posła Maj uznał za obraźliwe. - Szanowny panie pośle, wielokrotnie podczas prac tej komisji, zanim jeszcze pojawiłem się dzisiaj, użył pan wobec mnie sformułowań, które są obraźliwe, naruszają moje dobre imię. Kiedyś jeszcze, 100 lat temu takie kwestie regulował kodeks Boziewicza, dzisiaj, niestety, nie obowiązuje. Zresztą dotyczył on ludzi honorowych. Miałem to powiedzieć w innym miejscu, ale chcę powiedzieć teraz, że po raz kolejny próbuje pan używać wobec mnie tego typu sformułowań. Chciałbym pana zapewnić, że na pewno tę kwestię rozstrzygniemy, z tym że polem już nie będzie komisja i pana zaproszenie mojej osoby, ale moje zaproszenie pana na salę sądową - powiedział Maj. Tłumaczył później, że w wielu wcześniejszych wypowiedziach Urbaniak używał zdań - które pojawiały się również w prasie - mających insynuować jego podejrzaną rolę w pracach nad ustawą. Odpowiadając na pytanie Franciszka Stefaniuka (PSL), Maj stwierdził, że wśród pomówień pojawiających się pod jego adresem znajdują się m.in. stwierdzenia, że "w niejasny sposób napisał projekt nowelizacji ustawy hazardowej i przy wsparciu Przemysława Gosiewskiego chciał tę ustawę realizować" albo że wraz z prezesem Totalizatora Jackiem Kalidą "zamykali usta urzędnikom Ministerstwa Finansów, którzy do projektu chcieli wznosić uwagi". Artur Kowalski

Sąsiad Ukraina Dobrze wiedzieć, co słychać u naszego sąsiada. Dotyczy to zarówno osób mieszkających w mieście na jednej klatce w bloku czy na jednej ulicy w małym miasteczku, czy gdzieś na wsi. Z sąsiadami mogą nas łączyć różne relacje, ale zawsze powinni oni budzić nasze zainteresowanie. Marszałek Józef Piłsudski dzielił państwa graniczące z Rzecząpospolitą po roku 1918 na "sąsiedztwo dobre, poprawne, złe i wrogie" Polsce. Od tamtej epoki zmieniła się geopolityka, choć geografia zmianie nie uległa. Żyjemy w zupełnie innych czasach, w zupełnie innej Europie i w zupełnie innej Polsce, a na wschodzie po raz pierwszy w naszej historii mamy za sąsiada niepodległą Ukrainę. Warto przypomnieć, że tzw. plan prometejski Piłsudskiego miał na celu utworzenie niepodległego, przyjaznego Polsce państwa ukraińskiego, które oddzielałoby nas od imperialnej Rosji sowieckiej. Wybory prezydenckie na Ukrainie wygrała Rosja, nie dlatego że Wiktor Janukowycz był i jest promoskiewski, a nawet mówi po rosyjsku lepiej niż po ukraińsku. Zwycięstwo Janukowycza w ukraińskich wyborach nie może nas cieszyć. Ale i wygrana jego konkurentki Julii Tymoszenko nie byłaby dla nas szczególnie korzystna. To jednak nie oznacza, że powinniśmy się odwrócić od Ukrainy. Wiktor Janukowycz nazywany jest politykiem prorosyjskim, ale kieruje nim przede wszystkim pragmatyzm. Jego wybór jeszcze niczego ostatecznie nie rozstrzyga. Można się raczej spodziewać na Ukrainie dalszych sporów, starć i waśni o sprawy najważniejsze. Tym bardziej musimy przekonywać Ukraińców, że korzystniejszy jest dla nich kierunek europejski, a Polska bez względu na to, kto w Kijowie jest u władzy, chce współpracować z Ukrainą. Na obustronnie korzystnych warunkach. Obustronnie! Od lat to Ukraina bowiem gra Polską i wyciąga z tego korzyści daleko większe niż Polska. Nie może być tak, że w Warszawie Ukraina traktowana jest jako strategiczny sąsiad, natomiast w Kijowie nie tylko nie ma symetrii w stosunku do polskiej polityki, ale od lat przymyka się oczy na banderowską, antypolską działalność. Przy okazji wyborów prezydenckich odsłonił swoje prawdziwe oblicze Wiktor Juszczenko - dotychczasowy prezydent. Juszczenko przez ostatnie pięć lat otrzymywał bardzo silne wsparcie z Polski, m.in. od prezydenta Lecha Kaczyńskiego. O powiązaniach przywódcy "pomarańczowych" z neoUPA było wiadomo od dawna, ale teraz Juszczenko określił sam siebie jako wielbiciela ludobójcy Stepana Bandery. Oszukiwał Polskę i Polaków przez cały okres swej nieudanej prezydentury. To powinno być dla polskiej polityki dobrym ostrzeżeniem, kiedy będziemy się układać z nowym prezydentem Ukrainy. Kijów bowiem wcale nie potrzebował i nie potrzebuje Warszawy jako adwokata czy pośrednika w Unii Europejskiej czy NATO. Właśnie z pominięciem Warszawy Ukraińcy pertraktują bezpośrednio z Berlinem, Paryżem, Brukselą, a nawet Waszyngtonem. Co więcej, na Ukrainie nie było i nadal nie ma zgodności co do zasadniczego kierunku, w jakim powinien zdążać ten kraj. Z Unią Europejską, która nie bardzo chce Ukrainy, czy z Rosją? Niestety, od około 300 lat Ukraińcy nie mogą się zdecydować, czy mają być z Zachodem, w tym z Polską, czy z Moskwą, która dla Ukraińców też była "imperium zła". Zarówno w polskiej, jak i w zachodniej prasie Wiktor Janukowycz jest określany jako polityk prorosyjski. A w Kijowie nawet jego przeciwnicy uznają taki pogląd za mit. Wiele zapowiadanych przez niego decyzji - choćby rezygnacja Ukrainy z przystąpienia do NATO - to rozstrzygnięcia korzystne dla Moskwy. Co więcej, w sprawach gospodarczych zaplecze biznesowe Janukowycza jest konkurentem Rosji i trudno oczekiwać polityki Kijowa prowadzonej po myśli Kremla. Za prorosyjskie nie można uznać również decyzji związanych ze statusem rosyjskiej floty czarnomorskiej na Krymie. Janukowycz będzie chciał zarobić na pobycie rosyjskich marynarzy na półwyspie. Przedłużenie umowy o stacjonowaniu floty w czarnomorskich portach dla Rosji będzie korzystne politycznie, ale na pewno nie będzie tanie. Ale dokładnie takie samo stanowisko ma obecna premier rządu, pokonana Julia Tymoszenko. Zresztą jej naprawdę minimalna przegrana w wyborach prezydenckich jest zapowiedzią destabilizacji politycznej na Ukrainie, ponieważ konflikt pomiędzy jej zwolennikami a nowym prezydentem wydaje się nieunikniony. Przy tym wszystkim należy pamiętać o sprawie zasadniczej: polityka rosyjska jest stała i Moskwa nigdy nie zrezygnuje z wasalizacji Ukrainy, a także Białorusi, Litwy, Łotwy, Estonii, a nawet Polski. Wydaje się też, iż zamiast zastanawiać się, czy dany sąsiad jest strategiczny, czy też nie, dużo lepiej byłoby oceniać go w kategoriach zaproponowanych przed laty przez Józefa Piłsudskiego. Józef Szaniawski

WYCINANKI BOSKIEGO GENIUSZA Donald Tusk wybrał władzę w partii zamiast prezydentury, więc zamierza rządzić Platformą twardą ręką. A to zła informacja dla skłóconego z nim Grzegorza Schetyny, który może przypłacić ją utratą funkcji sekretarza generalnego. Zaskakująca rezygnacja Tuska zrujnowała plany wielu jego kolegów. – Schetyna był przekonany, że Tusk będzie kandydował, i zaczepiał poszczególnych posłów PO, by pytać ich, co po Tusku. Tusk mu tego nie zapomni. Nigdy nie będzie już pomiędzy nimi zaufania niezbędnego do tego, by Schetyna mógł funkcjonować obok Tuska jak sekretarz generalny – opowiada nasz informator.
Schetyna w odstawkę w dowolnym terminie O tym, że w maju Grzegorz Schetyna ma stracić stanowisko sekretarza generalnego PO, pisała w zeszłym tygodniu „Rzeczpospolita”. „Tusk nie chce, by układał listy wyborcze. Zdaniem naszych informatorów z kręgów władz Platformy, Donald Tusk znalazł sposób na pozbawienie kompetencji decyzyjnych w partii Grzegorza Schetynę, nie ryzykując rozłamu w ugrupowaniu. Jak to zrobi? Nie przedstawi jego kandydatury do ponownego objęcia funkcji sekretarza generalnego” – czytamy. Tusk zaprzeczył, dodał jednak zdanie dość nietypowe: „Nie muszę czekać na żaden zjazd. Gdybym miał ochotę zmienić sekretarza generalnego, mogę to zrobić w każdym dowolnym terminie”. Czy scenariusz zarysowany przez „Rzeczpospolitą” się sprawdzi? Nie jest to pewne, jednak wydaje się on dość prawdopodobny. Rezygnacja Tuska z kandydowania na prezydenta pcha go do ostrych rozwiązań w konflikcie ze Schetyną. Tusk zrezygnował z prezydentury dla utrzymania władzy w partii rządzącej, więc nie może pozwolić sobie na podważanie swojej pozycji w PO. Trwanie obecnego stanu oznaczałoby wyniszczającą walkę podjazdową. „Wycięcie” Schetyny byłoby w historii PO wydarzeniem znacznie większego kalibru niż wyrzucanie Gilowskiej, Rokity, Olechowskiego, Piskorskiego i innych wcześniejszych ofiar Tuska. To Schetyna zbudował struktury PO. Ale jeśli Tusk chciałby się go pozbyć, to właśnie teraz, póki jest jeszcze silny jako premier i popularny w sondażach.
Ryzykowna gra Wprawdzie to Schetyna był organizatorem regionalnych struktur PO, jednak siła premiera-lidera partii rządzącej, rozdającego tysiące stołków w całym kraju, pozwala mu na wiele. Kiedy Grzegorz Schetyna zeznawał przed komisja śledczą, widać było, że to, czym naprawdę się przejmuje, to jego sytuacja w PO. Gdy posłowie pytali o jego pozycję w tej partii, ironicznie zalecił im lekturę artykułu w „Rzeczpospolitej”. Tusk może, a nawet z własnego punktu widzenia powinien teraz mocno osłabić pozycję Schetyny, jednak nie do końca jasne jest, jakie mogłyby być tego koszty. Obaj panowie wiedzą bowiem o sobie bardzo dużo. Ciekawa wydaje się być tu analiza blogerki Kataryny, która po tym, jak do „Rzeczpospolitej” trafiła treść zeznań w prokuraturze Ryszarda Sobiesiaka obciążających Schetynę i Drzewieckiego, napisała: „nie można wykluczyć, że niewygodny dla Schetyny przeciek z zeznań Sobiesiaka trafił do Rzepy za sprawą jakiegoś polityka Platformy pomagającego Tuskowi rozgrywać scenariusz opisany kilka dni wcześniej przez tych samych dziennikarzy. Wbrew temu, co mówi Tusk, Schetynę może usunąć z funkcji sekretarza tylko formalnie, praktycznie byłoby to dla niego przedsięwzięcie samobójcze, zwłaszcza teraz, w bardzo trudnym dla partii momencie. Dlatego jedyne, co Tusk naprawdę może, to publicznie zapewniać, że między nim a Schetyną układa się coraz lepiej, a wszystko załatwiać po cichu, najlepiej tak, żeby odpowiedzialność za spadające na Schetynę ciosy można było zrzucić na kogoś innego”. Z drugiej strony granie aferą hazardową byłoby dla Tuska ryzykowne, bo coraz więcej wskazuje na niego jako na autora przecieku. Nie ma też zbyt wielu kandydatów, którzy byliby w stanie w jego imieniu prowadzić akcję przeciwko Schetynie. Tusk nie ma kim wypełnić luki po odsuniętych przy okazji afery hazardowej najbliższych współpracownikach. – No bo kto mu zostaje? Sam Igor Ostachowicz i mało sprawny Tomasz Arabski to za mało. Rafała Grupińskiego nie przywróci, bo on jest wierny Schetynie – mówi nasz informator.
Mistycyzm, Biblia i świeża bryza Jednocześnie w niełaskę popadł u Tuska Sławomir Nowak. Nowak do niedawna postrzegany był jako spin doktor Tuska, mający olbrzymi wpływ na jego PR. Nowak widział też siebie jako rozdającego karty w kancelarii przyszłego prezydenta Tuska. Jak opowiadają nasi rozmówcy, teraz w PO jako dowód upadku Nowaka postrzega się to, że wprowadzał on dziennikarzy w błąd co do terminu wyboru przez PO kandydata na prezydenta. Tego samego dnia wypowiedział się na ten temat Paweł Graś, który podał znacznie późniejszy termin. – To znaczy, że Nowak stracił kontakt z ośrodkiem decyzyjnym, przestał się liczyć – komentuje nasz rozmówca. Na temat powodów tego, dlaczego początkowo dymisjonowany Graś szybko wrócił do łask Tuska, a Nowak nie, krążą w PO liczne, brzmiące realistycznie lub fantastycznie wersje. Według najpopularniejszej Nowak miałby mieć na sumieniu kompromitujące rzeczy, nieznane publicznie. Według innych naszych rozmówców Nowakowi zaszkodziło kuriozalne wręcz lizusostwo w stosunku do Tuska. Po tym, jak Tusk zwolnił Nowaka z kancelarii, udzielił on wywiadu dziennikowi „Polska The Times”, który przejdzie do historii polskiej polityki jako wyjątkowe kuriozum. Oto jego fragment: – Kim dla Pana jest dzisiaj Donald Tusk? – Bardzo bliską osobą. Człowiekiem, dla którego jestem w polityce. – Pan rozumie jego decyzje, czy tylko ślepo mu wierzy, że ma rację? – Jestem przekonany, że ma rację. On zresztą ma genialną intuicję polityczną. – Ludzie Platformy ufają Tuskowi, nawet jeśli nie rozumieją jego decyzji? – On nie jest żadnym nawiedzonym mistykiem, który ma olśnienia, ale na pewno jest dotknięty przez Pana Boga geniuszem i nieprawdopodobną intuicją. Premier zawsze szuka niestandardowych rozstrzygnięć i na tym też polega jego siła. Obrady klubu zakończył ostatnio sformułowaniem: „nie traćcie ducha”. Biblijnie, powiało świeżą bryzą. Jak mówi nasz rozmówca, po tej wypowiedzi Tusk miał zdać sobie sprawę, że podobne deklaracje Nowaka tylko go ośmieszają. – Gdyby wypowiadał się tak publicysta czy komentator, byłoby OK, ale w przypadku podwładnego brzmi to żenująco – mówi nasz informator.

Komorowski bez wąsów, ale ze Szczerbą Konsekwencje dla partyjnych konfliktów ma też spodziewane kandydowanie Bronisława Komorowskiego. Komorowski był zawsze politycznym singlem. Miał dwór skupiony wokół siebie jako marszałka Sejmu. Nie miał natomiast swoich ludzi w partyjnych strukturach, nie licząc pewnych wpływów na Mazowszu. Schetyna nigdy nie darzył Komorowskiego specjalną miłością, natomiast obecna sytuacja wpływa na konfliktowanie się obu polityków. – Kandydowanie na prezydenta w naturalny sposób zbliża Komorowskiego do Tuska, a nie Schetyny. Bo od Tuska ma otrzymać prawo do kandydowania – mówi nasz rozmówca. Jednocześnie bliskim przyjacielem Komorowskiego jest Janusz Palikot, skonfliktowany ze Schetyną. Przy okazji kampanii prezydenckiej wzrosnąć ma rola tych nielicznych posłów i samorządowców z PO, którzy wcześniej stawiali na Komorowskiego. – Sławomirem Nowakiem Bronisława Komorowskiego ma być poseł Michał Szczerba – charakteryzuje nasz informator. Szczerba to warszawski poseł PO. Na serwisie społecznościowym Facebook założył on grupę poparcia dla Bronisława Komorowskiego. Wśród kilkuset osób, które się do niej zapisały, nie brak znanych nazwisk. Jest Marek Rocki – przewodniczący klubu senatorów PO. Pojawia się także Adam Szejnfeld – poseł i były minister gospodarki, którego nazwisko przewija się ostatnio w mediach przy okazji afery hazardowej, niegdyś felietonista lokalnego tygodnika Henryka Stokłosy w Pile. Są europosłowie PO – Tadeusz Zwiefka i Sidonia Jędrzejewska, posłowie – Sławomir Nowak, Tadeusz Aziewicz, Arkadiusz Rybicki i Jarosław Pięta. Piotr Lisiewicz

NOWE ZAGADKI WS. ŚMIERCI OLEWNIKA Według prokuratorów analizujących sekcję zwłok z 2006 r., wydobyte ciało jest krótsze niż wskazywałby wzrost Krzysztofa Olewnika. Jak informuje portal TVP.Info, różnica wynosi aż 6 cm. Prokuratorzy apelacyjni z Gdańska zajmujący się śledztwem w sprawie Olewnika ustalili, że wydobyte zwłoki były aż o 6 cm krótsze niż wynosił wzrost Olewnika - poinformował portal TVP.info. Jednocześnie, według relacji rodziny, również uzębienie ekshumowanych zwłok nie przypomina uzębienia ich syna. Prokuratorzy czekają teraz na ekspertyzę biegłych, czy to możliwe, by ciało leżące w ziemi mogło się tak skurczyć. Śledczy prokuratury apelacyjnej z Gdańska dotarli już do stomatologów, którzy leczyli Krzysztofa Olewnika. Jak się okazuje, jedna z dentystek, która w 2006 roku na prośbę prokuratury identyfikowała szczękę wykopanych zwłok i nie miała wątpliwości, iż stan uzębienia odpowiada stanowi karty dentystycznej Krzysztofa Olewnika, ostatnio odwołała swoje zeznania - informuje tvp.info. Ekshumację Krzysztofa Olewnika przeprowadzono dwa tygodnie temu. Teraz śledczy czekają na wyniki badań DNA, które powinny być znane najpóźniej za sześć tygodni.

KTO UDERZYŁ W KAMIŃSKIEGO Prokurator Bogusław Olewiński, który postawił zarzuty szefowi CBA Mariuszowi Kamińskiemu, był w czasach PRL zarejestrowany jako tajny współpracownik SB o ps. „Marian”. „Gazeta Polska” dotarła do dokumentów stwierdzających rejestrację TW o ps. „Marian” i jego donosów. Bogusław Olewiński, dziś pracownik rzeszowskiej Prokuratury Okręgowej, w okresie PRL był prominentnym aktywistą władz ZSMP działającym w filii UMCS w Rzeszowie. Według akt, które zgromadzono po dogłębnej kwerendzie IPN, współudział w tworzeniu aparatu peerelowskiej represji mógł zachodzić nie tylko w formie oficjalnej, ale i w tajnej współpracy z organami bezpieczeństwa. Informację o zarejestrowaniu Bogusława Olewińskiego przez SB w latach 1985–1990 jako TW o ps. „Marian” podał portal Fronda. Bogusław Olewiński twierdzi dziś, że trzykrotnie składał oświadczenia lustracyjne, które nigdy nie zostały zakwestionowane. Oświadczał w nich, iż nigdy świadomie nie podjął współpracy z bezpieką. Zaprzeczył kontaktom z SB w jakiejkolwiek formie. W toku trwającej weryfikacji oświadczeń lustracyjnych pracowników wymiaru sprawiedliwości Instytut Pamięci Narodowej prowadził postępowanie prokuratorskie również w jego sprawie, które zakończono w sierpniu 2009 r. Mimo zgromadzenia wielu śladów współpracy TW „Mariana” z tajnymi służbami PRL prokuratorzy ocenili, iż są one niewystarczające do sądowej obrony stwierdzenia o niezgodności z prawdą oświadczenia lustracyjnego Bogusława Olewińskiego. Trudność w wykazaniu współpracy wynika ze znacznych braków w materiałach SB związanych z tą sprawą. Choć nie zachowała się teczka pracy i teczka personalna agenta, informacje o TW „Marianie” przechowały się w wielu innych miejscach, takich jak karty i dzienniki rejestracyjne SB, sprawy obiektowe czy teczki innych TW. Kwerenda IPN pozwoliła jednak przede wszystkim na odnalezienie donosów złożonych przez agenta o ps. „Marian”. Odnalazły się w materiałach dotyczących innych osobowych źródeł informacji i spraw operacyjnych SB.

Drugie życie „Mariana” TW „Marian” został zarejestrowany 30 kwietnia 1985 r. przez ppor. Janusza Tarnawskiego z wydziału III SB w Rzeszowie zajmującego się organizacjami młodzieżowymi, szkolnictwem i duszpasterstwem akademickim. Zwerbowany był wówczas studentem wydziału prawa rzeszowskiej filii UMCS. Karta personalna dotycząca TW „Mariana” stwierdza, że został on pozyskany na zasadzie współodpowiedzialności za ład, porządek i bezpieczeństwo publiczne. Dokonanie werbunku potwierdzają również liczne inne dokumenty, w tym dziennik rejestracyjny Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Rzeszowie. W 1988 r. oficer prowadzący złożył raport, w którym wnioskował o przerejestrowanie TW „Mariana” na stan wydziału „B” i dalsze jego wykorzystanie operacyjne. Dokument zaakceptował mjr Stanisław Wysokiński. W lutym 1990 r. zakończono prowadzenie sprawy, wyrejestrowano TW „Mariana”, materiały zaś zniszczono. Uzasadnienie to standardowa formuła, iż materiały miały znikomą wartość operacyjną. Bogusław Olewiński występuje również w i tak mocno wybrakowanych aktach sprawy operacyjnej „Młodzież”, którą Wydział III SB w Rzeszowie prowadził w celu zbierania informacji na temat organizacji takich jak ZHP, SZSP, ZMW Wici. W meldunku z 1988 r. naczelnik Wydziału III ppłk Tadeusz Mazurek przedstawił szefowi departamentu III w Warszawie wiarygodne informacje uzyskane od dwóch tajnych współpracowników, w tym „Mariana”. Doniesienie to dotyczyło głosów niezadowolenia środowiska akademickiego wobec dokumentów przyjętych przez II plenum Rady Naczelnej ZSP. Punktami zapalnymi miały być według donosu stanowiska Zrzeszenia w sprawie studenckich praktyk robotniczych, a także ostrej w tonie oceny środowiska studenckiego. Rada Okręgowa uznała zły odbiór działalności aktywu ZSP za wynik nieporozumienia i postanowiła przeprowadzić akcję propagandową przez dystrybucję ulotek i uświadamiającą audycję w radiu akademickim. Z doniesień obu tajnych współpracowników wynikało też, że zainspirowano kierownictwo ZSP do odstąpienia od audycji radiowej, wobec panującego napięcia w środowisku akademickim. Jednym z zachowanych dokumentów jest wyciąg z informacji TW „Mariana” zanotowany przez ppor. Tarnawskiego w 1986 r. Tajny współpracownik przekazuje, że w zarządzie ZSMP w ostatnim czasie dużo kontrowersji wzbudza jeden z jego członków. Żona działacza kilkakrotnie w niedługim czasie przychodziła do szefów aktywu z pretensjami, że „organizacja deprawuje jej męża”. „Marian” odnotowuje w tym kontekście, że wspomniany zamierza odejść z zarządu i znaleźć sobie inne miejsce pracy. 

 „Marian” w teczkach TW W IPN zachowały się teczki tajnych współpracowników funkcjonujących oficjalnie, podobnie jak „Marian”, w strukturach kierowniczych rzeszowskiej komórki ZSMP. Informacje dotyczące „Mariana” zachowały się m.in. w teczkach tajnych współpracowników o pseudonimach „Mama”, „Kamil” „Sebastian” i „Artur”. To osoby działające w zarządzie ZSMP. W tym gronie obracał się wówczas „Marian”. W każdej z tych teczek znajduje się wpis, że wymienione źródła informacji mają być kontrolowane właśnie za pośrednictwem TW „Mariana”. Prowadzący wymienionych TW ppor. Janusz Tarnawski, pisząc później charakterystykę „Sebastiana”, informuje, że był on istotnie kontrolowany zgodnie z informacjami przekazanymi przez „Mariana”. Dotyczyło to informowania o wszelkich przejawach działalności konspiracyjnej i antypaństwowej. W 1987 r. w łonie organizacji Zrzeszenia Studentów Polskich w Rzeszowie narastał konflikt między Radą Okręgową ZSP i poszczególnymi radami uczelnianymi, o czym informował SB inny TW o ps. „Wolf”. Donos wskazuje, że powodem napięć jest osoba przewodniczącego Rady Okręgowej. „Mówiono, że to despota, krętacz i matacz, że chodzi mu tylko o własny interes” – donosił „Wolf”. Pracujący z nim działacze zarzucali szefowi RO, że „służbowy samochód wykorzystuje do zupełnie prywatnych interesów”. Według „Wolfa” prowadził je wspólnie z Olewińskim. Szef RO, zdaniem „Wolfa”, dopuszczał się również nadużyć w kwalifikowaniu osób na wyjazdy zagraniczne. TW dowiedział się o miejscach na rejs śródziemnomorski, które przewodniczący ukrył przed Radą i rozdysponował wśród znajomych w Tarnowie. Z Rady Okręgowej, jak zaznaczył TW, w wyjeździe tym brał udział Olewiński. Przewodniczący, a także Olewiński, według relacji „Wolfa” utrzymywali ścisły kontakt z drugim sekretarzem w zarządzie Komsomołu ze Lwowa. „Zostawiali u niego pieniądze i inne rzeczy, które były potem zamieniane na rzekome upominki dla nich obu. Odbywało się to pod pozorem oficjalnych delegacji” – informował „Wolf”. 

Czerwony książę Olewiński w momencie zarejestrowania przez SB jako TW „Marian” był w 1985 r. członkiem Zarządu Uczelnianego ZSMP rzeszowskiej filii UMCS. W strukturach młodzieżówki komunistycznej szybował w górę. W roku następnym był już wiceprzewodniczącym i członkiem prezydium Zarządu Uczelnianego ZSMP. Później działał w Radzie Okręgowej ZSP. W roku 1987 został członkiem Komitetu Wykonawczego RO ZSP. Wspiął się do funkcji sekretarza do spraw zagranicznych zarządu. W podaniu o paszport, składanym przez niego w 1987 r., widnieje wpis o przynależności partyjnej do PZPR. Dziś Olewiński zaprzecza, by kiedykolwiek należał do partii. Wyciąg z informacji TW „Wolf” z czerwca 1988 r. opisuje udział ZSP w kampanii wyborczej do rad narodowych, w tym zgłoszenie kandydatury Bogusława Olewińskiego. Materiały sprawy obiektowej „Młodzież” prowadzonej przez Wydział III rzeszowskiego WUSW informują, że „Marian” był też uczestnikiem III Brygady Młodzieży Polskiej w Koreańskiej Republice Ludowo-Demokratycznej Kim Ir Sena. Była to impreza organizowana przez Zarząd Główny ZSMP i wytypowanie do uczestnictwa w niej stanowiło wyróżnienie. Z Rzeszowa taki przywilej uzyskały jedynie dwie osoby: laureat konkursu wiedzy o partii – z puli KC PZPR – oraz Olewiński. Na temat tego ostatniego pojawia się przy tej okazji adnotacja o jego dużej aktywności w środowisku młodzieżowym ZSMP. Informacje dotyczące „Mariana” pojawiają się również w związku z wyprawą działaczy peerelowskich organizacji młodzieżowych do Syrii w 1986 r. Okazją były tzw. dni przyjaźni między ZSMP a Rewolucyjnym Związkiem Młodzieży Arabskiej Republiki Syryjskiej. W związku z planami wyjazdu działaczy w departamencie III MSW założono sprawę obiektową o krypt. „Syria 86”. Miało to na celu m.in. zapewnienie właściwego doboru uczestników wyprawy i kontrolowanie ich pobytu w Syrii. TW o numerze, pod którym zarejestrowany był „Marian”, widnieje w wykazie uczestników imprezy będących osobowymi źródłami informacji SB. W odniesieniu do niego prowadzący sprawę ppłk Zbigniew Kluczyński odnotował wydatek 650 złotych przy okazji spotkania, które odbył z TW przed wyjazdem. 

„Marian” w „Loży” W lutym 1986 r. inspektor SB Janusz Tarnawski zwrócił się do naczelnika wydziału III WUSW w Rzeszowie o zgodę na wprowadzenie tajnego współpracownika do lokalu kontaktowego SB o kryptonimie „Loża”. Dostęp do takiego miejsca osoby zwerbowanej wiązał się z koniecznością podania wystarczającego uzasadnienia, że nie grozi to dekonspiracją lokalu. Tarnawski stwierdzał przy tym, że z „Marianem” odbył już 11 spotkań, w trakcie których TW wykazywał się lojalnością wobec SB i prawdomównością. Tarnawski dodawał, że TW został też przeszkolony co do zasad konspiracji i korzystania z lokalu kontaktowego. Argumentacja okazała się skuteczna, naczelnik wydał decyzję pozytywną. W maju 1988 r. po zapoznaniu się z materiałami dotyczącymi lokalu „Loża” kierownik sekcji III kpt. Janusz Klader potwierdził, że funkcjonariusz Tarnawski przyjmuje tam TW „Mariana”. Bogusław Olewiński po studiach był aplikantem i asesorem Prokuratury Rejonowej w Dębicy. Od 1994 r. pracuje jako prokurator. W rozmowie z portalem Niezależna.pl Bogusław Olewiński stwierdził, że nigdy nie znał kogoś takiego jak Janusz Tarnawski. Zaprzeczył, by kiedykolwiek wchodził do lokalu kontaktowego SB. Na pytanie, jak to się stało, że prokurator, który na co dzień zajmuje się sprawami dotyczącymi przestępczości gospodarczej, zajął się formułowaniem zarzutów wobec szefa CBA, Olewiński stwierdził, że to nie on, lecz jego przełożony – prokurator okręgowy bądź jego zastępca decyduje, do jakiej sprawy zostaje przydzielony. Prokurator zdziwił się, że portal Niezależna.pl zapytał go, czy nadal utrzymuje kontakt z ludźmi dawnego aktywu ZSMP i ZSP, takimi jak przewodniczący Adam Kruk. – Spotykam się, ale rzadko. Ostatnio z panem Krukiem spotkałem się na pokazach lotniczych Air Show – stwierdził. Maciej Marosz

JAK USUNIĘTO KAMIŃSKIEGO "Dziennik" dotarł do dokumentów, które pokazują, jak uruchamiano prokuratorską maszynę po rozmowie Kamiński-Tusk. To w trakcie tego spotkania szef CBA mówił premierowi o swoich podejrzeniach ws. hazardowego lobbingu.

14 sierpnia 2009 r. Mariusz Kamiński spotkał się z premierem Donaldem Tuskiem. Ujawnił mu ustalenia swojej służby i zaangażowanie prominentnych polityków PO w podejrzane działania lobbingowe wokół ustawy o grach i zakładach wzajemnych. Już trzy dni po spotkaniu, 17 sierpnia 2009 r., Robert Kiliański, szef Prokuratory Okręgowej w Rzeszowie, wysłał pismo do Edwarda Zalewskiego, szefa Prokuratury Krajowej. Prosił w nim o konsultacje w sprawie "zaprezentowania zamierzeń w zakresie planowanych czynności dowodowych i procesowych" w śledztwie w sprawie Kamińskiego. Zalewski wyznaczył datę tych konsultacji na 25 sierpnia w warszawskiej siedzibie Prokuratury Krajowej. 25 sierpnia z Rzeszowa do Warszawy przyjeżdża Anna Habało, szefowa prokuratury apelacyjnej, Kiliański i jego zastępca oraz prokurator Olewiński (zarejestrowany jako współpracownik SB). Z narady powstała notatka autorstwa prokurator Aliny Janczarskiej z Prokuratury Krajowej. "Dziennik" dotarł do jej treści."Bogusław Olewiński omówił materiał dowodowy w śledztwie VI Ds.26/07/Sw. Omówienie zebranych dotychczas w tej sprawie dowodów dokonywał w nawiązaniu do treści przedłożonego projektu postanowienia o przedstawieniu zarzutów Szefowi CBA Panu Mariuszowi Kamińskiemu. Wywodząc przy tym, że tak zebrany materiał dowodowy w pełni uzasadnia wydawanie przedmiotowego postanowienia". W trakcie narady prok. Olewiński stwierdził, że wobec Kamińskiego należałoby zastosować jeden ze środków zapobiegawczych, jakie przewiduje kodeks postępowania karnego. Przekonywał, że zgodnie z art. 276 k.p.k. szefa CBA trzeba "zawiesić w czynnościach służbowych lub w wykonywaniu zawodu". A więc faktycznie pozbawić go możliwości kierowania CBA - konkluduje "Dziennik". 6 października 2009 roku Kamiński usłyszał w Rzeszowie zarzuty m.in. przekroczenia uprawnień. Dzień później Donald Tusk ogłosił jego dymisję. (wg, "Dziennik")

Tak prokuratura dobierała się do szefa CBA Posłowie PiS mówią, że prokuratorskie zarzuty wobec byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego są zemstą PO za wykrycie afery hazardowej. Czy tak jest? Mamy dokumenty, które pokazują, jak uruchamiano prokuratorską maszynę po rozmowie Kamiński-Tusk, w której szef CBA mówił premierowi, że coś jest na rzeczy. Były szef CBA Mariusz Kamiński uważa, że postawienie mu zarzutów przez rzeszowską prokuraturę było zemstą premiera za trafienie na trop afery hazardowej. "Dziennik Gazeta Prawna" dotarł do dokumentów związanych z tą sprawą. Nie przesądzają one, czy teza Kamińskiego jest uprawniona. 14 sierpnia 2009 r. Mariusz Kamiński spotyka się z premierem Donaldem Tuskiem. Ujawnia mu ustalenia swojej służby i zaangażowanie prominentnych polityków PO w podejrzane działania lobbingowe wokół ustawy o grach i zakładach wzajemnych. Gdy Kamiński we wrześniu dostanie wezwanie do prokuratury w Rzeszowie w celu przedstawienia mu zarzutów za nieprawidłowości w sprawie afery gruntowej, oskarży premiera o chęć zakneblowania go i ukarania za te działania. Będzie przekonywał, że prokurator Bogusław Olewiński z Rzeszowa nigdy nie chciał stawiać mu tych zarzutów, ale skarżył się, że jest w tej sprawie naciskany przez przełożonych. Olewiński w niejasnym oświadczeniu zaprzeczy, by się na to skarżył. Potwierdzi jednak, że poprzedni prokurator krajowy Marek Staszak nie akceptował jego wstępnej oceny prawnej. Nie wiadomo, co ona zawierała.

Trzy dni po spotkaniu 17 sierpnia 2009 r. Robert Kiliański, szef Prokuratory Okręgowej w Rzeszowie, wysyła pismo do Edwarda Zalewskiego, szefa Prokuratury Krajowej. Prosi w nim o konsultacje w sprawie "zaprezentowania zamierzeń w zakresie planowanych czynności dowodowych i procesowych" w śledztwie w sprawie Kamińskiego. Zalewski wyznacza datę tych konsultacji na 25 sierpnia w warszawskiej siedzibie Prokuratury Krajowej.

Narada w stolicy 25 sierpnia 2009 r. z Rzeszowa do Warszawy przyjeżdża Anna Habało, szefowa prokuratury apelacyjnej, Kiliański i jego zastępca oraz prokurator Olewiński. Prokuraturę Krajową podczas narady oprócz Zalewskiego reprezentowało jeszcze troje prokuratorów, którzy nadzorowali śledztwa w sprawie Kamińskiego. Z narady powstała notatka autorstwa prokurator Aliny Janczarskiej z Prokuratury Krajowej. Dotarliśmy do jej treści."Bogusław Olewiński omówił materiał dowodowy w śledztwie VI Ds.26/07/Sw. Omówienie zebranych dotychczas w tej sprawie dowodów dokonywał w nawiązaniu do treści przedłożonego projektu postanowienia o przedstawieniu zarzutów Szefowi CBA Panu Mariuszowi Kamińskiemu. Wywodząc przy tym, że tak zebrany materiał dowodowy w pełni uzasadnia wydawanie przedmiotowego postanowienia" - czytamy w tej notatce. Olewiński i jego przełożeni z rzeszowskiej prokuratury przedstawili "projekt postanowienia o przedstawieniu zarzutów" Kamińskiemu. Zaznaczyli, że ma on charakter roboczy i zarzuty mogą ulec zmianie. Faktycznie, według naszych rozmówców biorących udział w tej naradzie ostateczne zarzuty, które Kamiński usłyszał w październiku, były łagodniejsze od proponowanych przez Olewińskiego i jego przełożonych. "Prokurator Krajowy wskazał na pewne mankamenty przedłożonego projektu postanowienia o przedstawieniu zarzutów. Wątpliwości te i uwagi krytyczne nie dotyczyły jednak istoty tego projektu postanowienia, a jedynie wybranych jego zapisów, w odniesieniu do obowiązujących regulacji kodeksowych i pozakodeksowych" - odnotowała prokurator Janczarska. W trakcie narady prok. Olewiński stwierdził, że wobec Kamińskiego należałoby zastosować jeden ze środków zapobiegawczych, jakie przewiduje kodeks postępowania karnego. Przekonywał, że zgodnie z art. 276 k.p.k. szefa CBA trzeba "zawiesić w czynnościach służbowych lub w wykonywaniu zawodu". A więc faktycznie pozbawić go możliwości kierowania CBA. Olewiński i jego przełożeni tłumaczyli, że Kamiński odmawiał wydania im tajnych dokumentów, które odsłaniałyby kulisy akcji CBA w sprawie podejrzenia o korupcję w resorcie rolnictwa w 2007 r. Zdaniem Olewińskiego te dokumenty jeszcze bardziej pogrążyłyby szefa CBA. Ale Zalewski tłumaczył mu, że zgodnie z przepisami o CBA Kamiński miał prawo odmówić prokuraturze wglądu w dokumenty dotyczące tajnych operacji specjalnych. I tym skłonił rzeszowskich prokuratorów, by zrezygnowali ze swojego pomysłu.

Dymisja Kamińskiego 6 października 2009 roku Kamiński usłyszał w Rzeszowie zarzuty m.in. przekroczenia uprawnień. Dzień później Donald Tusk ogłosił jego dymisję. "Wtedy premier tłumaczył ją utratą zaufania do Kamińskiego. Ale na przesłuchaniu przed komisją śledczą w ubiegły tygodniu przyznał, że powodem dymisji szefa CBA były zarzuty przedstawione przez rzeszowską prokuraturę. A zgodnie z ówczesną opinią prawników z kancelarii premiera zarzuty nie mogły być podstawą decyzji o dymisji" - mówi nam posłanka Beata Kempa z PiS. Ona zgadza się z tezą Kamińskiego, że była to zemsta za aferę hazardową. Czy komisja śledcza wyjaśni ten wątek? Czy odpowie na pytanie, czy pismo rzeszowskich prokuratorów z 17 sierpnia nie było przypadkiem wynikiem nacisków z centrali? "Platforma blokuje ten temat" - skarży się Kempa. I przypomina, że w polskiej procedurze karnej prokurator ma obowiązek stawiać zarzuty niezwłocznie po tym, jak uzna, że ma dowody. Tymczasem postanowienie o przedstawieniu zarzutów prok. Olewiński podpisał dopiero dwa tygodnie po naradzie u Zalewskiego. Dzień po złożeniu przez niego podpisu Kamiński w rozmowie z sekretarzem kolegium służb specjalnych Jackiem Cichockim oskarżył kancelarię premiera o przeciek w sprawie afery hazardowej.

Maciej Duda

Co na Białorusi? Koniec szopki w Iwieńcu Milicja białoruska, jak się należało spodziewać, odczekała kilka dni i ponownie podjęła próbę odblokowania Domu Polskiego w Iwieńcu, zajętego przez grupę awanturników spod znaku Andżeliki Borys. Tym razem była to próba skuteczna. Należy oczekiwać, że budynek, po przeprowadzeniu czynności urzędowych, zostanie przekazany prawnemu właścicielowi – Związkowi Polaków na Białorusi. Przy okazji tej akcji milicyjnej po raz kolejny bardzo poważny błąd popełniła polska dyplomacja. [Błąd? Błędy popełnia ten, co w zasadzie chce dobrze, tylko mu nie wyszło. Domniemanie to nie dotyczy polskojęzycznej dyplomacji - admin] Błąd ten obciąża konto ministra R. Sikorskiego oraz premiera D. Tuska, którzy miast oglądać się na sondaże, powinni podjąć zdecydowane kroki celem przywrócenia normalności wśród naszych rodaków ze wschodu. Tymczasem rząd broni sprawy przegranej. Jakiś czas temu już wydawało się, że Sikorski problem załatwi polubownie, jednak podniósł się rumor różnych Gazet Wyborczych, Fundacji Batorego, Bielsatów (A. Romaszewska-Guzy) i innych, zwykle tzw. prawicowych łowców KGB. No i p. Minister zrejterował, bo przecież liczy się poparcie statystyczne… Powtarzam, obstawanie przy obronie A. Borys i jej grupy, działającej na zlecenie sił zewnętrznych, to poważny błąd i droga donikąd. Oczywiście jest tak wówczas, jeżeli będziemy myśleli kategoriami dobra Polaków żyjących w państwie białoruskim. Nie trzeba wielkich analiz, by skonstatować proste fakty. P. Borys jest osobą nie do przyjęcia dla większości Polaków na Białorusi. Jeśli ktoś wyobraża sobie, że po tych wszystkich awanturach z jej udziałem, po obrażaniu nie zgadzających się z nią Polaków, wyzywaniu ich od ludzi KGB, mogłaby stanąć ponownie na czele ZPB, jest albo głęboko naiwny albo głosi taki pogląd z premedytacją. Co więcej, Borys nie chce żadnego pojednania, połączenia zwaśnionych grup itd. Jej i jej mocodawcom nie chodzi o spokój, o wspólne działanie na rzecz rozwoju polskości. Przeciwnie, celem ich jest podtrzymywanie rozbicia, niepokojów, sianie zamętu itd. Bez tego zwyczajnie straciliby rację swojego istnienia. Trudno spodziewać się, aby w MSZ nie zdawano sobie sprawy z istoty sytuacji. A jeśli tak, to znaczy, niestety, że to nie dobro Polaków na Białorusi jest troską polskiego MSZ (ta sama uwaga dotyczy zresztą i ośrodka prezydenckiego), ale „eksport demokracji” na Białoruś. Na życzenie zewnętrzne, naturalnie. Życzenie, do którego realizacji wykorzystuje się brutalnie naszych rodaków zza granicy. Czas najwyższy, żeby w MSZ zapanowało myślenie kategoriami racji wszystkich Polaków na Białorusi, a nie namaszczonej przez kogoś wg własnego widzimisię grupki bojowców. Czas najwyższy, aby zamknąć temat p. A. Borys bez oglądania się na słowo “objawione” przez Gazetę Wyborczą et consortes. Adam Śmiech

Nie wierzcie grupie „zawodowych Polaków” Poniżej prezentujemy treść listu legalnego zarządu Związku Polaków na Białorusi do władz Rzeczypospolitej Polskiej: „W polskim Internecie skrzy się od wypowiedzi na temat łamania praw mniejszości polskiej na Białorusi. „Zawodowi Polacy” prześcigają się w perłach i perełkach słowotwórstwa, a raczej mącenia wody w studni. Najbardziej w tym wszystkim zadziwia nas to, że polska opinia publiczna jest na tyle naiwna, że nikt nigdy nie zapytał, dlaczego druga strona konfliktu się nie wypowiada na ten temat? Uwierzyliście Państwo słowom grupy „naciągaczy”, którzy od wielu lat nigdzie nie pracują, a „puszczają łezkę” o swoim rzekomym prześladowaniu, by wymusić od Państwa kolejny grosz na nowe mieszkania, nowe samochody, nowe kiecki… Wszystko, co wiecie dziś na temat sytuacji na Białorusi, wiecie jedynie i wyłącznie ze słów grupy osób, która na tym konflikcie zarabia. A nieomylny na ziemi jest jedynie Papież i to tylko w sprawach wiary! A my dziś z całą odpowiedzialnością mówimy, że to właśnie grupa „zawodowych Polaków” pod wodzą A. Borys finansowana przez Państwo Polskie, działa na szkodę Polaków na Białorusi. Poprzez swoją wywrotność i kłamstwa niszczą wszystkie nasze wysiłki na rzecz budowy stosunków dobrosąsiedzkich pomiędzy Polską a Białorusią. Objęto nas zakazem wjazdu do RP i jakoś nikogo do tej pory nie zainteresował fakt, iż znalazły się na tej liście jedynie osoby, które mogą powiedzieć w Polsce niewygodną dla grupy Borys prawdę! I nikt nie uważa tego za łamanie praw mniejszości polskiej na Białorusi! Żaden Polak w naszym kraju nie jest prześladowany! Każdy przedstawiciel każdej z ponad 100 narodowości zamieszkujących Białoruś ma zapewnione prawo do prowadzenia działalności kulturalno-oświatowej. Zwracamy Państwa uwagę, że przed podjęciem na wysokim szczeblu kolejnej decyzji o losach Polaków na Białorusi warto dokładnie zbadać sytuację poprzez powołanie niezależnej komisji międzynarodowej. Zależy nam na tym, by polska mniejszość narodowa na Białorusi stała się mostem łączącym nasze kraje i była postrzegana po obu stronach granicy jako nieodłączny element stosunków międzynarodowych”. Zarząd Główny Społecznego Zjednoczenia „Związek Polaków na Białorusi” Grodno, 09.02.2010r.

Od Haiti do III Wojny Światowej Większość mieszkańców naszego globu nie ma pojęcia, kto naprawdę sprawuje władzę. Prawda na ten temat jest czymś wręcz zatrważającym, a główne “międzynarodowe” media, od zawsze będące narzędziem w ręku mrocznych sił, indoktrynują masy przeciwko tzw. “teoriom konspiracyjnym”. Wysiłki, aby wychować nas w głupocie i politycznej niedojrzałości, nigdy nie ustają – jesteśmy, niczym grzyby hodowane przez farmera, trzymani w ciemności i w ciepłym gnoju. Byłem konsultantem trzech firm zajmujących się lotnictwem. Jestem specjalistą od uzbrojenia w zakresie jej projektowania i strategicznego użycia. Nie mam żadnych złudzeń odnośnie zła, jakie nieodłącznie należy do natury globalnych rodzin bankierskich i ich organizacji: Illuminati i pokrewnych – ale nawt mnie było trudno uwierzyć, iż trzęsienie ziemi na Haiti mogło by być czymkolwiek innym, niż naturalną katastrofą. Nie brakuje mi przecież wiedzy na temat broni skalarnej, której działanie oparte jest w przeważającej mierze na pracach nieżyjącego Nikoli Tesli, ale nie potrafiłem dopuścić do siebie myśli, iż owo trzęsienie mogło by być wywołane sztucznie. Zgroza, jaka ogarnia człowieka wobec rozmiarów tej katastrofy – setki tysięcy przypadków śmiertelnych – sprawia, iż człowiek nie chce uwierzyć, iż mógł to być celowy akt masowego morderstwa. Wiemy od dawna, iż naturalne trzęsienia ziemi są poprzedzane pewnymi zjawiskami, np. specyficzne światła na niebie (“Earth Lights”), opadanie poziomu wody w studniach, czy dziwne zachowanie niektórych zwierząt. Wiemy również, głównie dzięki pracom Nikoli Tesli, że istnieją techniki wpływania na pogodę, włącznie z wywoływaniem huraganów i trzęsień ziemi. Obejmuje je się w wojskowości wspólną nazwą “broni skalarnej”, w której “broń pogodowa” stanowi ważny dział. Istnieją dokumenty, oparte na amatorskim nagraniu wideo podczas wesela, iż potężne trzęsienie ziemi w Chinach było wywołane właśnie bronią skalarną. Tuż przed trzęsieniem na niebie widać wyraźnie wyładowania plazmowe. Istnieją bardzo silne poszlaki, iż niektóre huragany zachowują się tak, jakby były sterowane i wzmacniane przez tę technikę. Ukazało się kilka artykułów sugerujących, iż na Haiti chodziło o wytestowanie nowej “maszyny do wywoływania trzęsień ziemi”, ale coś wymknęło się spod kontroli. Hugo Chavez, prezydent Wenezueli, otwarcie oskarżył USA o wywołanie kataklizmu na Haiti. Chrześcijańscy misjonarze, pracujący na Haiti, na kilka godzin przed trzęsieniem nakręcili film, na którym widać wielką, świecącą pomarańczowo kulę na niebie. Było to najwyraźniej wyładowanie plazmowe. Takie wyładowania, na taką skalę, nie miały nigdy miejsca podczas naturalnych trzęsień ziemi. Wypowiedż ministra obrony US, Żyda (a jakże by inaczej?) Williama Cohena z 1997 roku podczas konferencji antyterrorystycznej sponsorowanej przez byłego senatora Sama Nunna: “…Inni angażują się w eko-terroryzm, jak powodowanie zmian klimatu, wywoływanie trzęsień ziemi, zdalnie sterowane wybuchy wulkanów… Istnieje wiele wynalazczych umysłów, które pracują nad metodami terroryzowania narodów… To jest rzeczywistość i dlatego musimy zintensyfikować nasze wysiłki zwalczania terroryzmu.” Należy sobie zadać pytanie: Qui bono? Kto na tym zyskuje? Doszedłem do wniosku, iż użycie skalarnej broni na Haiti jest bezpośrednio powiązane z mało znanymi światu zasobami ropy naftowej na Haiti oraz ze zbliżającym się atakiem na Iran, czyli początkiem III Wojny Światowej. Istnienie złóż ropy na Haiti (i w innych miejscach) utrzymywano w tajemnicy jako element długoterminowych planów korporacyjnych na dzień, w którym na Środkowym Wschodzie zabraknie ropy, czy to z powodu wyczerpania się złóż, czy też wojny. Potworny kataklizm na Haiti stał się przykrywką amerykańskiej operacji wojskowej, polegającej na przejęciu operacyjnej kontroli nad wyspą i przekształceniu jej w rezerwowy zbiornik ropy naftowej, mającej w dużym stopniu zastąpić ropę ze Środkowego Wschodu. Zbliżająca się wojna z Iranem, Syrią i Libanem sprawi, iż wiele pól naftowych stanie sięniedostępnych na skutek skażenia biologicznego i radiologicznego. Cieśnina Hormuz na jakiś czas będzie odcięta na skutek zaminowania, ale to się z czasem naprawi. Trzecia Wojna Światowa, według planów rodzin bankierskich, pozwoli im nareszcie ustanowić definitywny Nowy Porządek Świata, którego niedołączną częścią będzie dramatyczna redukcja populacji i wyeliminowanie tak dla nich niebezpiecznych państw, jak Chiny, Indie, Pakistan, Rosja i wiele krajów arabskich Nie sądzę jednak, aby ich szatańskie, chore plany, udało się wykonać. Nie można bowiem oddzielić świata materialnego – polityki, wojskowości, ekonomii – od świata duchowego. Nie są oni poza tym w stanie konrolować swych własnych technik, które ich przerastają, a boska interwencja, jak napisano w Księdze Objawień, uratuje planetę i ludzką rasę.

Lord Stirling Evansville

Sprawa "Olina": Milczanowski uniewinniony Sąd Apelacyjny w Warszawie po 14 latach prawomocnie uwolnił od winy byłego szefa MSW Andrzeja Milczanowskiego za ujawnienie w 1995 r. tajemnicy, iż premier Józef Oleksy miał być źródłem informacji dla wywiadu ZSRR, a później Rosji. Cały proces w tej sprawie był tajny. Sąd jawnie ogłosił tylko sentencję wyroku, z której wynika, że SA utrzymał w mocy orzeczenie z 28 lipca 2009 r., w którym stołeczny sąd okręgowy uniewinnił Milczanowskiego od zarzutów ujawnienia w grudniu 1995 r. informacji na temat Oleksego (który wtedy był premierem) m.in. ówczesnemu prezydentowi Lechowi Wałęsie, szefowi MSZ Władysławowi Bartoszewskiemu, a także marszałkom Sejmu i Senatu. Co do sejmowego wystąpienia Milczanowskiego na temat premiera Oleksego sąd umorzył postępowanie, uznając, że zachowanie Milczanowskiego było "znikomo szkodliwe społecznie". Ten wyrok utrzymał dziś Sąd Apelacyjny w Warszawie, nie uwzględniając apelacji Oleksego. Pełnomocnik b. premiera mec. Wojciech Tomczyk powiedział, że nie zgadza się z wyrokiem SA i nie wyklucza złożenia kasacji do Sądu Najwyższego. Milczanowski oświadczył, że jest usatysfakcjonowany dzisiejszym rozstrzygnięciem.

FBI: Mazur chciał zdyskredytować Zirajewskiego FBI przekazało polskim śledczym, że polonijny biznesmen z USA Edward Mazur podjął działania, by inni świadkowie za pieniądze zdyskredytowali obciążające go zeznania Artura Zirajewskiego, jawniono to w akcie oskarżenia odczytanym dziś na procesie ws. zabójstwa Marka Papały. Jak wynika z aktu oskarżenia, Mazur miał opłacić odpowiednim osobom przelot do USA w tej sprawie, co przerwało aresztowanie polonijnego biznesmena w związku z jego procesem ekstradycyjnym. Według aktu oskarżenia, podstawą zarzutów dla obu sądzonych gangsterów oraz samego Mazura były m.in. zeznania Zirajewskiego. Miano go pytać na spotkaniu gangsterów, czy zabije "dużego psa z Warszawy"; nie potrafił on jednak wskazać, kto miał mu to powiedzieć. Prok. Elżbieta Grześkiewicz podkreśliła, że początkowo Zirajewski zaprzeczał jakiejkolwiek wiedzy o sprawie Papały, ale potem zaczął mówić, licząc - jak dodała prokurator - na złagodzenie kary za udział w gangu płatnych zabójców w Wybrzeża (dostał za to w końcu 15 lat więzienia). Wskazał wtedy na Mazura i na znajomego Papały, Józefa Sasina, których miał widzieć razem z gangsterem Nikodemem Skotarczakiem podczas złożonej mu propozycji zabicia Papały. Według prokuratury, zeznania Zirajewskiego potwierdzono "na tyle, na ile było to możliwe", relacjami innymi świadków. Zdaniem aktu oskarżenia, Papała był obserwowany przez gangsterów na długo przed swą śmiercią. Jedna z wersji śledztwa zakładała, ze zabójcą mógł być Rafał K. - został on zastrzelony zanim zdołano go przesłuchać. Z kolei na miejscu zbrodni, jeszcze przed nią, jeden ze świadków miał widzieć rosyjskiego gangstera Siergieja S. Po odczytaniu aktu oskarżenia sąd zarządził przerwę.

Dialektyka Joanny Senyszyn Pani profesor Joanna Senyszyn to niewątpliwie jedna z barwniejszych postaci w polskim grajdołku politycznym. Nie tylko dlatego, że swoje opinie i poglądy potrafi przedstawić - w przeciwieństwie do wielu innych polityków - w sposób dowcipny i łatwy do przyswojenia, ale także często kąśliwy dla swoich adwersarzy. Gdybym miał porównywać, to powiedziałbym, że pani profesor jest pod tym względem lewicowym odpowiednikiem Korwin-Mikkego w spódnicy. Kobieta potrafi zaszokować. Choć w przeciwieństwie do Korwina, cieszy się ona raczej sympatią mediów, a dziennikarze w swoich komentarzach traktują ją raczej łagodnie. Jednym z "koników" pani profesor są tzw. prawa kobiet. Jest ona niestrudzoną wojowniczką na rzecz aborcji, parytetów i wszelakich regulacji zmniejszających w jej opinii różnice w funkcjonowaniu obydwu płci w społeczeństwie. Z takimi poglądami posłanka Sojuszu Lewicy Demokratycznej wpisuje się w główny nurt tworzący obecnie unijne prawo, choć trzeba szczerze przyznać, że w Polsce ma nieco trudniej, choćby ze względu na naszą tradycyjną "zaściankowość" i wyssany z mlekiem matki "ciemnogród", które to cechy jeszcze ciężko jest przełamać politykom "światłym" i "tolerancyjnym" - do jakich niewątpliwie pani profesor się zalicza. "Nic to" - mawiał u Bolesława Prusa subiekt Ignacy Rzecki, "nic to" - zdaje się powtarzać w podtekście nieśmiertelną myśl pani profesor, pisząc swojego bloga. Oto właśnie nadarzyła się kolejna okazja, by zawalczyć z "ciemnogrodem", kiedy to w Parlamencie Europejskim postępowcy stoczyli z nim ciężki bój podczas debaty na temat równości płci. Jak się okazuje, a co skrzętnie wylicza pani profesor, cytując odpowiednie wskaźniki, kobiety w Europie lekko nie mają, a wyrównywacze szans jeszcze długo będą mieli co robić, trzebiąc pozostałości średniowiecza w kulturze i stosunkach społecznych. Jednym z pomysłów na odcięcie kolejnej głowy hydrze "ciemnogrodu" jest opracowanie Europejskiej Karty Praw Kobiet, która ma - według słów pani poseł - "ustanowić mechanizmy zapewniające równość we wszystkich dziedzinach życia społecznego, gospodarczego i politycznego". "Zaścianek" jednak - twierdzi posłanka - nie zamierza łatwo się poddać i ostro podczas debaty ów postępowy pomysł tępił. Doszło nawet do tego, że ponoć powstał nieformalny sojusz między europosłami Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości, którzy zgodnie rezonowali przeciwko niemu. Dlaczego? Jeśli wierzyć Joannie Senyszyn, ze względu na istnienie w proponowanym tekście rezolucji punktu, który "w niezwykle delikatny sposób (?) nawołuje do zaprzestania dyskryminacji kobiet w sferze praw seksualnych i reprodukcyjnych". Miało to wywołać "święte oburzenie polskich eurodeputowanych z PO i PiS, którzy uważają kobiety za niepełnosprawne umysłowo i tym samym niezdolne do podejmowania samodzielnych decyzji". Cóż, jeśli na elokwencję, swadę i cięty język pani profesor zawsze możemy liczyć, to z logiką bywa już gorzej. Jeśli bowiem przyjmiemy argumentację zastosowaną przez nią w tym przypadku, to równie dobrze moglibyśmy ją zastosować przy krytyce innych ograniczeń. Na przykład po co istnieje prawo zabraniające mordowania? Przecież ludzie, poza nielicznymi wyjątkami zamkniętych w różnych ośrodkach psychiatrycznych, nie są "niepełnosprawni umysłowo" i "niezdolni do podejmowania samodzielnych decyzji". Czy zatem fakt ten usprawiedliwiałby pogląd, że należy znieść przepis zabraniający mordowania? Tę samą logikę można zastosować w przypadku każdego innego przestępstwa zawartego w kodeksie karnym. Pani profesor Senyszyn zdaje się zapominać, lub raczej celowo pomijać w swoim rozumowaniu kwestie źródła prawa, które w każdym przypadku biorą się z moralności, mającej z kolei swój początek w religii i tradycji. Ponieważ według niej ani religia, ani tradycja nie mogą stanowić żadnych ograniczeń dla ludzi ich nie szanujących, nie należy ich brać pod uwagę przy tworzeniu norm obowiązujących dla całego społeczeństwa. W tym przypadku dotyczy to akurat aborcji, propagowania homoseksualizmu itp., ale czy za czas jakiś nie będzie dotyczyło innych czynów, które uważamy dziś za przestępstwo? Postępowcy przecież nigdy nie ustaną w "robieniu dobrze" hedonistycznemu elektoratowi, którego coraz więcej. Co jednak zrobić, jeśli mamy do czynienia właśnie z konfliktem tego typu, gdy moralność pewnej grupy społecznej nie pozwala na tolerowanie pewnych sposobów postępowania innej grupy społecznej? Pani profesor odpowiada: stosować zasadę "wolnoć Tomku w swoim domku". I słusznie! Co jednak jeśli, ta grupa społeczna nie ma zamiaru pozostać w "swoim domku" i wychodzi na ulice, propagując nietolerowany przez większość homoseksualizm czy aborcję? Pani profesor odpowiada niezmiennie: "nic wam do tego". Jednocześnie zaś pani profesor uważa się za demokratkę. Jeśli zatem nie trafiają do niej argumenty moralne i koniecznie domaga się, by to większość orzekała, co jest dopuszczalne, a co nie, to dlaczego z wolą większości tak zawzięcie walczy? Chyba tylko dlatego, że większość stanowi w jej pojęciu "zaścianek i ciemnogród", które to należy zwalczać ex definitione - za wszelką cenę i wszelkimi dopuszczalnymi w demokracji metodami. Zwalczać na przykład, stosując dialektykę zamiast logiki, co jak wiadomo w demokracji, zwłaszcza ludowej, jest przyjęte i często stosowane. Gdzież ta dialektyka pani profesor? Otóż pisze ona: "w demokratycznym świecie prawo do aborcji jest oczywiste". Coś ze mną chyba nie tak, bo całe życie wbijano mi do głowy, że demokracja polega na narzucaniu mniejszości woli większości. O tym kto ma rację rozstrzyga się w głosowaniu. Skąd zatem u pani profesor pomysł, jakoby "demokratyczny świat" opierał się na prawie do aborcji, skoro owo prawo może przepaść w głosowaniu, które z kolei jest faktyczną podstawą "demokratycznego świata"? Czyżby autorka owego stwierdzenia wymyśliła nowy rodzaj ludowładztwa - demokrację totalitarną? Jakoś bardzo przypomina mi ona demokrację ludową, w której też wiele praw było oczywistych, mimo że większości nigdy nie było dane opowiedzieć się za nimi albo się im sprzeciwić. Otóż pani profesor, spodziewając się widocznie takiego zarzutu, powołuje się na uzus i opowiada dalej: "Zakaz przerywania ciąży cechuje totalitarne reżimy. Obowiązywał w hitlerowskich Niemczech, stalinowskim ZSRR, w PRL do 1956 r. W III RP powrócił". Jak inaczej nazwać podobne rozumowanie, jeśli nie dialektyką? W III Rzeszy czy w stalinowskim ZSRS obowiązywało na przykład prawo zakazujące kradzieży. Obowiązywało ono i obowiązuje we wszystkich państwach świata. Czy to powód by nazwać je wszystkie totalitarnymi? I nie wolno tu różnicować, że to całkiem co innego, że w jednym przypadku chodzi o czystą moralność, a w drugim o prawo własności. Kradzież jest bowiem nie dlatego przestępstwem, że zabiera się komuś jego własność, ale wyłącznie dlatego, że zabieranie czyjejś własności jest moralnie naganne. To moralność wskazuje na naganność złodziejstwa, a nie czyn kradzieży sam z siebie. Na koniec zobaczmy czy owa burza, jaką mieli "ośmieszyć Polskę" niespodziewani koalicjanci z PO i PiS, była rzeczywiście niepotrzebna i czy pani poseł Joanna Senyszyn miała się czego wstydzić (bowiem pisze dalej: "dla zatarcia wrażenia, że jesteśmy ciemnogrodem, dokonałam obiektywnej oceny pkt. 38 rezolucji"). Proponowany i oprotestowany zapis cytuję za samą Senyszyn. Brzmi on: "kobiety muszą mieć kontrolę nad swoimi prawami seksualnymi i rozrodczymi, szczególnie dzięki zapewnieniu łatwego dostępu do środków antykoncepcyjnych i możliwości bezpiecznej aborcji". Według pani poseł ów zapis "w niezwykle delikatny sposób (?) nawołuje do zaprzestania dyskryminacji kobiet w sferze praw seksualnych i reprodukcyjnych". Jeśli tak, to wyobrażam sobie jak mógłby brzmieć zapis, który panią poseł zadowalałby w 100%. Ale skoro według niej "w demokratycznym świecie prawo do aborcji jest oczywiste", to i oczywiste musi być, że kobieta pozbawiona możliwości zabicia własnego dziecka w dowolnym momencie jest dyskryminowana, nawet jeżeli większość społeczeństwa uznaje morderstwo za zbrodnię.

Andrzej Orkowski

Widmo Rzeczpospolitej…” Tytuł jest fragmentem rosyjskiego komentarza, jaki pojawił się w moskiewskiej prasie po ogłoszeniu przez UEFA decyzji o polsko-ukraińskiej organizacji Mistrzostw Europy w piłce nożnej – Euro 2012. Cały komentarz miał treść następującą: „Widmo Rzeczpospolitej (Obojga Narodów) gra w piłkę nożną.” Komentarz jest niewątpliwie złośliwy, ale przyznajmy otwarcie, trudno o celniejszą ironię. I trudno też odmówić Rosjanom do niej prawa. Szkoda tylko, że my, Polacy jesteśmy jedynie biernymi odbiorcami podobnych złośliwości, tak, jak jesteśmy biernymi obserwatorami całej polityki realizowanej na nasz koszt i w imieniu Rzeczpospolitej przez wrogie i obce narodowo bandy rządzących zdrajców i przestępców. Ten komentarz, choć złośliwy, zawiera w sobie pełnię dramatycznej, historycznej prawdy. Prawdy o tym, kim jesteśmy i czym jest dzisiaj – i mimo wszystko za naszym bezmyślnym, bezwiednym, więc karygodnym przyzwoleniem – nasza Ojczyzna. Ten komentarz może śmieszyć i śmieszy, ale nie rozbawi polskiego nacjonalisty. Widziałem nie raz radujące się polskie gęby, a to z tego, że Polska jest w UE, a że będzie u nas Euro 2012, że będziemy mieli w końcu eurowalutę, że zamiast polskimi, jeździć będą po Polsce niemieckimi kolejami itd., itp. Widziałem często wyprane z rozumienia konieczności posiadania narodowego państwa i rządu wykształcone polskie gęby, wyśmiewające przeciwników UE – przeciwników „nowoczesności”? – mój Boże -, jak i całej prozachodniej polityki. I rzecz znamienna, mimowolnie potwierdzona statystycznie przez socjologów na usługach liberalnych mediów (czytaj: żydomediów), że im, kto posiada wyższy stopień wykształcenia (głównie uniwersyteckiego, humanistycznego) i mieszka w dużym mieście (a więc jest poddany silnemu medialnemu marketingowi politycznemu, inaczej oszustwu), tym jest większym politycznym głupcem. Oczywiście ci usługowi socjolodzy i media nie mówią o politycznej głupocie wykształconych (czytaj: zindoktrynowanych nieszczęśników, radujących się z własnej nieświadomej, politycznej ułomności), tylko wręcz przeciwnie, mówią o ich słusznej, nowoczesnej, otwartej – obywatelskiej, kosmopolitycznej, chwalebnej antynacjonalistycznej postawie. Przypomina się końcowe zdanie z „Rewizora” M.Gogola: „No i z kogo się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie.” Od momentu pojawienia się informacji, że nasz kraj (razem z Ukrainą) będzie organizatorem Euro 2012 można było mieć wątpliwości, czy rządząca przestępcza zgraja (kolejne rządy: PiS, PO) wywiąże się z tego zadania. Czy w jakimś momencie nie zostanie ono przekazane jakiemuś innemu państwu? Dziś te wątpliwości wzrosły, potęguje je spadek znaczenia najistotniejszego, politycznego czynnika tego przedsięwzięcia. Dla nikogo nie powinno być tajemnicą, że przyznanie Polsce i Ukrainie organizacji Euro 2012 miało przede wszystkim na celu umocnienie na Ukrainie wpływów europejskich i w ogóle zachodnich, czyli wpływów Żydostwa europejskiego, wschodniego oraz Żydostwa anglosaskiego, zachodniego (USA, Wlk. Brytania) i odcięcie Rosji od Ukrainy. Natomiast wspólna organizacja Euro 2012 nie miała i nie ma na celu zbliżenia Polski i Ukrainy. Żydowska władza w Polsce czyniąca honory prezydentowi Juszczence, potomkowi oficera zbrodniczych band UPA (Juszczenkę uhonorował także KUL w 2009 r.!), pomija milczeniem wymordowanie na Ukrainie przez OUN UPA kilkaset tysięcy Polaków. A bez wspólnego pochylenia się nad tą zbrodnią, bez jej wyjaśnienia trudno budować dobre stosunki polsko-ukraińskie. Nie mają też takiego zamiaru rządzący Polską, a tym bardziej ich mocodawcy z UE i USA. Z kolei sam Juszczenka wynosząc na piedestał barbarzyńców z UPA podsyca jednocześnie antyukraińskie nastroje wśród Polaków, jak i antypolskie wśród Ukraińców (formułowane są na Ukrainie pretensje do Ziemi Przemyskiej). Fakt, że barbarzyński szowinizm Ukraińców (nie wolno używać tu pojęcia nacjonalizm, jak robi to choćby Radio Maryja) względem Polaków zainspirowany i organizowany w latach 1930. przez ukraińskich prawników żydowskiego pochodzenia i finansowany ze źródeł niemieckich i żydowskich dopełnia całości obrazu i wiele wyjaśnia. Obecne wybory prezydenckie na Ukrainie pokazują jednak wyraźne umacnianie się na niej wpływów rosyjskich i to niezależnie od tego, czy wygra je W. Janukowycz (tego życzę Ukrainie i nam Polakom), czy J. Timoszenko. Zatem wpływy Zachodu na Ukrainie słabną, maleje, więc znaczenie czynnika politycznego w postaci organizacji Euro 2012 w Polsce i na Ukrainie. Niezmienne pozostają korzyści ekonomiczne, które odniosą wyłącznie banki zagraniczne (głównie kapitał żydowski) udzielające kredytów na niezbędne inwestycje (stadiony, hotele, drogi) oraz firmy zagraniczne je realizujące. Ewentualne nawet przeniesienie Euro 2012 do innego państwa nie zakłóci już tych zysków. Tak, wiec rezultatem Euro 2012 będzie znaczny wzrost zadłużenia RP (i Ukrainy), czyli nas podatników na rzecz obcych banków. Wpływy ze sprzedaży biletów na mecze, z obsługi kibiców–turystów i z transmisji medialnych zostaną pochłonięte przez lichwiarskie oprocentowanie zagranicznych kredytów – trzeba to uwzględniać, jeśli daje się rządzącej zgrai przyzwolenie na likwidację rodzimego systemu bankowego. Podsumowując: za ewentualne umocnienie na Ukrainie politycznych wpływów Żydostwa z UE i z USA zapłaci polski i ukraiński podatnik – to złodziejski majstersztyk światowej finansowej mafii.

Polska – poletko niczyje (?) To tu, między Odrą i Bugiem, między Bałtykiem i Sudetami i Karpatami rozgrywają swoje interesy niemal wszystkie liczące się w świecie polityczne siły – grają wszystkich interesy, tylko naszych, polskich tu nie ma. Na polskiej arenie politycznej dominują dwie siły: UE i USA, czyli Żydostwo wschodnie, budujące obóz UE i Żydostwo zachodnie, które po doprowadzeniu do upadku gospodarczego USA i wywołaniu światowego kryzysu ostatecznie łamiącego dominację $ USA jako światowej (i narodowej) waluty, podejmuje próby utrzymania swojej pozycji. Interesy tych dwu sił są nie tyle ze sobą sprzeczne, co konkurencyjne – wszak walka toczy się w rodzinie - w rodzinie żydowskiej. Wszyscy spoza „rodziny”, a zwłaszcza kraje i narody chrześcijańskie, a szczególnie katolickie, są przez tę „rodzinę” traktowani dwojako: nienawiść skrywaną – stosuje zachodnia część „rodziny”, nienawiść jawną – jej wschodni kuzyni (w UE otwarcie zwalcza się Chrystusowy Krzyż i katolickie wartości). Żydostwo zachodnie (USA) jest twórcą koncepcji stworzenia korytarza Gruzja-Ukraina-Polska, którym miały być do Europy dostarczane ropa i gaz z Kazachstanu i Turkmenistanu. Może powinniśmy okazać wdzięczność naszym przyjaciołom, USA i Niemcom (UE), że nie potraktowali nas bombami i nie rozbili jak w 1995 r. Jugosławii, tworząc z niej podobny korytarz? Prawdopodobnie obawiali się bliskości Rosji i naszego niedawnego członkostwa w Układzie Warszawskim. Oczywiście transport ropy i gazu odbywałby się pod finansową kontrolą światowej dolarowej mafii z USA. W ten sposób zachodnia część „rodziny” chciała kontrolować swoich wschodnich kuzynów z UE. Jednak Rosja wysyłając wojska do Osetii Południowej i dając tym samym po łapach fagasowi wysługującemu się całej „rodzinie”, Saakaszwilemu (prezydent Gruzji z nadania USA), uniemożliwiła sprytny interesik zachodniej części „rodzinki”. Tylko Ukraina „została, jak ten głupi wał” (filmowe powiedzenie J. Himilsbacha - przyzwoity, choć powinowaty „rodzinki”) ze zbudowaną na swoim terytorium większą częścią rurociągu Odessa-Brody-Płock-Gdańsk, którym teraz może sobie puszczać mydlane bańki w tę i z powrotem. Ach ci okropni, autorytarni, totalitarni Putin i Miedwiediew – burzą się „postępowe”, światowe żydomedia – nie chcą podporządkować Rosji interesom poczciwej, światowej żydowskiej „rodziny”. W tym chórze światowych zbirów zawodzi swoim ochrypłym dyszkantem także medialna oraz rządząca Polską hołota. Wzrost wpływów politycznych Rosji na Ukrainie i fiasko budowy wspomnianego rurociągu to niewątpliwe przyczyny zainstalowania w Polsce amerykańskiej bazy wojskowej z rakietami wymierzonymi w Rosję – jest na to zgoda rządu PO. Zachodniej części „rodzinki”, czyli USA, chodzi też o utrudnienie i konfliktowanie stosunków UE oraz Niemiec z Rosją. Ale jednocześnie także o zabezpieczenie stanu posiadania i kontrolowanie całego obszaru tzw. Zachodu, który został opanowany przez Żydostwo zachodnie i wschodnie. To wszystko dzieje się naszym kosztem i na naszej, polskiej ziemi. Udział Polski w realizacji interesów USA może mieć dla nas bardzo przykry finał po zakończeniu budowy Gazociągu Północnego, który połączy Niemcy i UE z Rosją. Nie można wykluczyć, że Rosja eliminując interesy USA w Europie nie przedłuży umowy z Polską na dostawy gazu dotychczasowym rurociągiem proponując korzystanie z rosyjskiego gazu przesyłanego Gazociągiem Północnym. Z pewnością skorzystają z tego Niemcy i UE dokładając do ceny rosyjskiego gazu własne marże przesyłowe. Polska dodatkowo straciłaby znaczne dochody z dotychczasowej opłaty przesyłowej rosyjskiego gazu do Niemiec i UE. Za to wszystko zapłacić będzie musiał polski podatnik, którego dobrobyt nie znajduje się w sferze zainteresowań rządzących. W wyniku rządowych decyzji (rządu PO) polskie zasoby gazu, szacowane przy obecnym zużyciu na 100 – 150 lat eksploatacji, przejmą od 2010 r. koncerny finansowej mafii z USA. Im będą płacić Polacy za polski gaz. To wszystko m.in. na wypadek, gdyby powstał kiedyś polski rząd narodowy chcący odzyskać dla nas suwerenność gospodarczą i polityczną i zbliżyć nas z Rosją – dodajmy: z Rosją ponownie chrześcijańską, a nie z żydo-bolszewicką, która powinna być naszym naturalnym strategicznym partnerem, a nie wrogiem. Ktoś słusznie może zauważyć, że to przecież PiS jest proUSA (i oczywiście proUE), a PO jest proUE (i pro niemiecka), więc dlaczego PO sprzyja USA? Wszystko się zgadza. Zbliżają się w Polsce wybory, a więc PO musi zapewnić sobie przychylność żydomediów należących do Żydostwa zachodniego (USA). Tak, jak PiS szuka poparcia u Żydostwa wschodniego (UE) – to przecież L.Kaczyński negocjował i ratyfikował traktat lizboński. Polskie interesy w tej grze nie są istotne. Zresztą, dlaczego rządzący u nas Żydzi mieliby realizować jakieś polskie interesy?

Mężowie Opa(trz)czności Kto żyw i zaszczytu głosowania dostąpił, niech na elekcyję bieży i spośród mężów zacnych a uczciwych, o Rzeczpospolitą i jej lud dbających, najlepszego na prezydenta i posła niech nam wybiera. Wszak obywatelski to obowiązek kartkę do urny wrzucić. Staropolszczyzna tak, jak potęga Rzeczpospolitej to już historia, w dodatku mało znana. Obcoplemienne kanalie zawiadujące polską oświatą pieczołowicie zadbały o to, żeby Polacy nie znali prawdziwych przyczyn upadku najpotężniejszego kiedyś państwa Europy, katolickiej Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Upadek Polski wywołały te same przyczyny, które legły u podłoża regresu wszystkich kolejnych państw Europy goszczących na swojej ziemi przodków naszych żydowskich partnerów od „ekumenicznego” dialogu. Współczesnym, z przełomu XX i XXI wieku, klinicznym przykładem rozkładu moralnego, kulturowego, gospodarczego, a w końcu niebawem i politycznego wywołanego tymi samymi czynnikami są USA, które już od 2006 r. przygotowują się na wprowadzenie stanu wojennego na wypadek rozruchów ulicznych niezadowolonej z rosnącej nędzy i bezrobocia ludności USA. Także UE przygotowuje się na podobne zdarzenia. W przypisach traktatu lizbońskiego znajduje się zapis o możliwości stosowania kary śmierci za udział w zamieszkach ulicznych. W Polsce (i w UE) zwiększono znacznie uprawnienia straży miejskich. Agencje ochrony zatrudniają 2 – 3 razy tyle uzbrojonych osób, co policja. Te dwie formacje mają zastąpić działania porządkowe policji, gdy ta, wyposażona (za pieniądze podatników) w odpowiedni sprzęt bojowy, będzie pacyfikowała ewentualne zamieszki uliczne społeczeństw niezadowolonych z Żydo-rządów. Od stycznia 2010 r. rozmowy telefoniczne i poczta elektroniczna mogą być legalnie kontrolowane - powinniśmy jeszcze pamiętać pojawiający się po 13.12.1981 głos w telefonie: „rozmowa kontrolowana”. Czego tak bardzo obawiają się „elity” Zachodu i „nasze”, krajowe? W takim klimacie część z nas poddających się żydomedialnej manipulacji pójdzie do urn wyborczych głosować na te same zgrane gęby antypolskich oszustów i zdrajców. Żydomedia nie dopuszczą przedstawicieli Narodu, nacjonalistów do głosu, będą wspierać i reklamować wyłącznie antynarodowe kanalie. Te kanalie nie mają nam nic do zaoferowania, nie potrafią już nawet powiedzieć, co nam zniszczą, co ukradną – sprywatyzują, bo wszystko już ukradziono lub ukraść zaplanowano. Bezmyślni, zindoktry nowani przez żydomedia Polacy tworzą elektoraty odzwierciedlające kapitałową przynależność żydomediów. I tak zwolennicy PO będą, bardziej nieświadomie niż świadomie, wspierać w Polsce interesy UE i Niemiec, a nieświadomi zwolennicy PiS wesprą w Polsce interesy USA i UE. Nazwy PO i PiS są oczywiście tymczasowe, gdy się zużyją pojawią się nowe. Mieliśmy już przecież UW, UD, KLD, AWS, PC itd. Niezmienne pozostają tylko narodowa przynależność przestępców i ich antypolskie interesy. Kolejne afery i badające je sejmowe komisje nie wyjaśnią żadnej z nich, nie doprowadzą do aresztowania przestępców spośród rządzącej „elity”, którą przecież same współtworzą, a której dyspozycjom podlegają. Te medialne igrzyska skutecznie zastępują rzetelną polityczną debatę o naprawie Rzeczpospolitej, a służą wyłącznie wykreowaniu jednej lub drugiej antypolskiej mafii na rządowe stanowiska. To tak, jak zabawa w berka: teraz gonisz ty, a ja uciekam i tak na zmianę, co cztery lata – tyle trwa kadencja sejmu. Takie są poziom i standardy żydowskiej polityki i nie tylko w Polsce. Premier Tusk chodzi dziś pewnie w glorii „europejskiej” chwały. Odebrał niemiecką nagrodę im. Karola Wielkiego „za wkład w integrację europejską i za przezwyciężanie antyeuropejskich nacjonalizmów”, czyli za niszczenie słusznych narodowych ambicji Polaków i naszego majątku narodowego (np. polskich stoczni - proces ich niszczenia rozpoczęli pobratymcy Tuska już w 1981 r.). Premier J. Kaczyński, co prawda nagrody żadnej nie dostał, ale złożył żydowskiej Fundacji. S. Batorego przyrzeczenie i sumiennie je wypełnił, usuwając z sejmu partie niepochodzące z żydowskiego „okrągłostołowego” rozdania, Samoobronę i LPR, a to chyba równie liczący się sukces.
Kto zatem wygra wybory, prezydenckie i parlamentarne? „Elektorat PO na razie jest pokorny jak ciele, przyjmie wszystko.” – to myśl P. Śpiewaka („POLSKA” – The Times, str. V, 22.01.2010). P. Śpiewak to żydowskiego pochodzenia były poseł PO, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego. UW jest najbardziej zażydzoną uczelnią w Polsce i dzięki temu plasuje się na czele listy najlepszych uczelni w naszym kraju. Myśl P. Śpiewaka nie jest znowuż taka oryginalna. Inny Żyd, wybitny antyPolak, A. Michnik kilka lat wcześniej w australijskiej TV wyznał, że „Polacy dają się nam (tzn. rządzącemu i medialnemu Żydostwu – D.K.) prowadzić niczym stado baranów”, a więc pójdą i za PO, i za PiS, i za SLD, i za PSL, i za każdą nową wymyśloną przez Żydostwo nazwą partyjnej, tej samej antypolskiej mafii.
Rzeczpospolita w XXI wieku Polska dzisiaj nie posiada: polskiej, narodowej inteligencji, własnego systemu bankowego, nie ma już prawie własnego przemysłu, nie ma własnego handlu, upada rolnictwo, służba zdrowia i system oświaty. Praktycznie nie wypłaca się zasiłków bezrobotnym. Zdemontowano prawie polską armię, ale polski podatnik utrzymuje polskich żołnierzy w Iraku i w Afganistanie, broniących tam zbrodniczych interesów światowej finansowej mafii. Polska dzisiaj posiada: 700 mld zł długu publicznego, 200 mld € (euro) tj. ok. 800 mld zł długu zagranicznego (całkowite zadłużenie, łącznie z odsetkami, w 1980 r. wynosiło 20 mld $ USA), ponad 200 mld zł kredytów (długów) konsumpcyjnych, 15 mld zł długów na kartach kredytowych, ujemny bilans płatności między Polską a UE (dopłacamy do UE) i 52% bezrobocie – PKB wynosi ok. 1300 mld zł. Rząd Tuska w ciągu dwóch lat realizacji genialnych reform PO powiększył zadłużenie publiczne kraju o 130 mld zł i pobił tym samym wcześniejsze „osiągnięcia” poprzednich rządów. Na obsługę zadłużenia (czyli na wypłatę samych odsetek bez spłaty/wykupu długu) publicznego (przy aktualnej jego wielkości) trzeba przeznaczyć z budżetu państwa każdego roku 30 mld zł (ochrona zdrowia to ok. 36 mld zł). Ponad drugie tyle pochłonie obsługa długu zagranicznego (bez jego spłat – tzn. dług pozostaje i narasta). Na 38 mln Polaków (ok. 6 mln z tej liczby pracuje poza Polską powiększając PKB innych państw) ok. 2,5 mln żyje w kraju w skrajnej nędzy, 40% żyje poniżej granicy minimum socjalnego (tj. mniej niż 10 zł/dzień), szacunkowe dane (raczej zaniżone) mówią o 500 tys. bezdomnych Polaków. Gdy kończyłem pisać ten tekst 25.01.2010 r., spiker w radiu mówił, że mamy ostrą zimę i że tej doby zamarzło kolejnych „około” 20 Polaków. To nic, w następnych wyborach znów wybierzemy antypolskie kanalie. Dariusz Kosiur

PRL-owski gołąbek pokoju i kamień z Kobylej Głowy Komentarz: TVP1 pokazała w poniedziałek 1 lutego 2010 film dokumentalny pt. "Towarzysz generał", autorstwa Grzegorza Brauna i Roberta Kaczmarka. Film przedstawia drogę życiową Wojciecha Jaruzelskiego. Po filmie odbyła się dyskusja prowadzona przez red. Rafała Ziemkiewicza, z udziałem publicystów Jacka Żakowskiego, Wojciecha Mazowieckiego, Piotra Zaręby i Łukasza Warzechy. Jako mój głos w dyskusji przedstawiam artykuł napisany 12 października 1994 na prośbę sekretarza redakcji "Gazety Polskiej". Tekst nie został dopuszczony do druku. We wtorek 11 października 1994, ok. godziny 16.00, w księgarni na Placu Legionów we Wrocławiu zdarzyło się coś, co bulwersowało opinię publiczną przez kilka dni. Stanisław Helski, 65-letni rencista-rolnik, uderzył Wojciecha Jaruzelskiego kamieniem w twarz. Działo się to, gdy gen. Jaruzelski promował swoją najnowszą książkę i rozdawał autografy. Środki masowego przekazu doniosły, że Helski uderzył Jaruzelskiego cegłą, ale nie była to żadna cegła, tylko symboliczny kamień z jego pola, który przywiózł specjalnie, ukryty w "pederastce". Naturalnie, oficerowie BOR ochraniający generała błyskawicznie obezwładnili rencistę, który nie próbował ani się bronić, ani uciekać, obdzielając go przy okazji kolorowymi wyzwiskami typu "gnoju, świnio, bydlaku, zdechniesz na śmietniku" itp. Poszkodowanego generała bezzwłocznie odwieziono do szpitala, jak się wydaje obrażenia nie były zbyt poważne. Natychmiast też, jak prawdziwy gołąbek pokoju i przykładny katolik, generał wielkodusznie wybaczył ten okropny czyn swojemu napastnikowi, który "nie wiedział, co czyni". Napastnik niestety nie wykazał podobnie chrześcijańskiego ducha - ani miłosierdzia, ani skruchy - i wręcz oświadczył, że przebaczać nie ma zamiaru. Noc spędził w areszcie, oczekując na proces karny na podstawie art. 156 kk, zagrożony karą od 6 miesięcy do 5 lat więzienia. Wielkoduszność generała nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia. Odpowiadał, że w moralności chrześcijańskiej (jeśli generał Jaruzelski chce pozować na chrześcijanina) istnieje wymóg zadośćuczynienia. Gdyby generał zamiast "przebaczania" był gotów zadośćuczynić za wyrządzone zło, wówczas byłby gotów rozważyć zmianę swego stanowiska. Nie ma potrzeby przedstawiać ofiary tego incydentu, generała Jaruzelskiego, aczkolwiek gdy rozjeżdża on po Polsce rządową limuzyną pod ochroną BOR, zbiera honoraria za swoje książki i rozdaje autografy, uśmiechając się kordialnie zza ciemnych okularów do ludzi o krótkiej pamięci - warto przypomnieć, że to ten sam człowiek, który 24 lata wcześniej kazał strzelać do bezbronnych robotników udających się do pracy w Gdańsku, a 11 lat później wysłał czołgi na ulice przeciwko swojemu narodowi. "Są w Ojczyźnie rachunki krzywd", które w żadne sposób nie zostały wyrównane. Nie ulega wątpliwości, że wielkoduszny generał już dawno przebaczył matkom, których synowie zostali zabici w wyniku jego rozkazów, a także wybaczył Polsce za wiele cierpień, które jej przysporzył podczas swego długiego panowania. Ale Polska? Czy też już przebaczyła? Czy już zgodziła się przekazać wszystko "historii" lub puścić w niepamięć? Gdy wciąż żyje jeszcze mnóstwo ludzi, którzy bezpośrednio doświadczyli "dobrotliwości" i miłosierdzia generała? Kim jest wrocławski napastnik i jaki zły los kazał mu podnieść kamień z jego pola, jechać do dalekiego Wrocławia, napadać na tak życzliwie usposobionego generała i jeszcze krzyczeć "nie wybaczam!"? Stanisław Helski, chłop z chłopów Zamojszczyzny, to człowiek twardy i dumny. Bo trzeba być twardym i dumnym, żeby w wieku 15 lat pójść do lasu i dołączyć do partyzantów, trzeba być twardym i dumnym, żeby uciec z pociągu wiozącego go do Majdanka. Trzeba być twardym i dumnym, żeby odkupić od PGR ziemię nieuprawianą przez 15 lat, ze zrujnowanymi zabudowaniami i zamienić to wszystko w ciągu kilku lat w kwitnące gospodarstwo. Stanisław Helski sam jeden był w stanie hodować stado 250 byczków - ok. 60 ton wyśmienitej wołowiny, wystarczającej do miesięcznego pokrycia kartkowego zapotrzebowania miasta średniej wielkości! 60 kwintali pszenicy, jaką z jednego hektara zbierał Helski, to było dwa razy tyle, ile wynosiła średnia krajowa! Helski był nie tylko chłopem twardym i dumnym, który nie dawał łapówek, ale też nie zginał karku przed sekretarzami i naczelnikami. Był świetnym gospodarzem i do niego zjeżdżały pielgrzymki rolników z całej Polski, aby zobaczyć, jak on to robi? Skąd czerpał siłę i upór, żeby to wszystko robić w panującej wówczas atmosferze nieustannych szykan, wygarbowanych na plecach każdego polskiego chłopa, w codziennej szarpaninie o sznurek do snopowiązałki, o każdy kilogram nawozu itd., itp.? Ale Stanisław Helski miał dość szykan i handryczenia się ze skorumpowanymi urzędnikami. Gdy stoczniowcy Gdańska rozpoczęli strajk, "ruszył w Polskę" i zawiązał Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Rolników Województwa Wałbrzyskiego. Razem z takim chłopami, jak bracia Bartoszcze i Stanisław Janisz, utworzył organizację pod nazwą "Solidarność Chłopska" i został członkiem Krajowego Komitetu Koordynacyjnego Chłopskich Związków Zawodowych. Gdy generał Jaruzelski odmówił zgody na ich zarejestrowanie, zorganizował w lutym 1981 głodówkę chłopów w kościele pw. Świętego Jakuba w Świdnicy. Do momentu ogłoszenia stanu wojennego z pasją usiłował zorganizować opór ludowy. Dzisiaj generał Jaruzelski publicznie "przebacza", ale pod osłoną stanu wojennego inaczej próbował złamać upartego chłopa: w maju 1982, gdy Helski przygotowywał swoje pola pod uprawę rzepaku, wysłał tam pod osłoną milicji batalion 14 traktorów, aby przymusowo zasiać tam... jęczmień! Było to w Sudetach, gdzie według słów pisarza Józefa Kuśmierka jest więcej ziemi leżącej odłogiem, niż ziemi uprawnej w całej Norwegii! I z tych tysięcy hektarów leżących odłogiem generał nakazuje przymusowo zagospodarować tych kilkanaście hektarów Helskiego! I, naturalnie, na jego koszt, ponieważ razem z milicją przybył i prokurator, który nakazał natychmiast zająć i zlicytować sprzęt, i maszyny Helskiego, w tym budzący zawiść sąsiadów nowoczesny traktor. Trzeba było zapewnić, że Helski już nie będzie miał środków na prowadzenie swojej destrukcyjnej działalności. Jak na tę napaść zareagował chłop? No cóż, wziął bronę i tą broną wybronował dopiero co zasiany jęczmień. Jak zareagował generał? Starego Helskiego do więzienia, a młodego do wojska! "Żegnajcie pola i chaty, skazany chłop poszedł w sołdaty" - pisze na ścianie swego domu Robert Helski, a "tajemnicze ręce", nocą, próbują ten napis zamalować. W więzieniu Stanisław Helski, ciężko pobity pałkami przez strażników, traci zęby i zdrowie. Odwożą go do więziennego szpitala, tam zamieniają mu więzienie na internowanie. Toczy się absurdalny proces karny, w którym sprawa trzykrotnie trafia na wokandę Sądu Najwyższego. Sąd Najwyższy, podobnie jak generał Jaruzelski, "wybacza" niedobremu chłopu i dwukrotnie zarządza amnestię! Ta amnestia jest po to, żeby Helski nie mógł dochodzić swoich strat przed sądem cywilnym. Do końca 1987 roku zawzięty i niewybaczający chłop toczy walkę z sądami generała Jaruzelskiego, domagając się unieważnienia nakazu administracyjnego obsiania jego pola jako niezgodnego z prawem. Niestety, jak to sam głośno stwierdza przed Naczelnym Sądem Administracyjnym w Warszawie "klucze z Moskwy jeszcze nie nadeszły". Przepracowany batalion sędziów i prokuratorów (w sprawie Helskiego wyrokowało ok. 40 sędziów!) został wplątany w poszukiwanie formuły prawnej sankcjonującej oczywiste bezprawie. Helski apeluje do Rzecznika Praw Obywatelskich, apeluje do Sejmu: domaga się postawienia generała Jaruzelskiego przed Trybunałem Stanu! A generał wielkodusznie wybacza! On tylko oczekuje, że Helski z rodziną, chodząc po pustych polach i zrujnowanym gospodarstwie, uzna w końcu jego dobroć i wielkoduszność! Dwa lata wcześniej, w tej samej księgarni, chłop i generał stanęli po raz pierwszy twarzą w twarz. Generał, podobnie jak feralnego wtorku, podpisywał książkę i rozdawał autografy. Stanisław Helski podszedł do stołu. "A gdzie książka?" - zapytał uśmiechnięty generał. "Nie stać mnie na książki, od kiedy mnie pan zrujnował" - padła mało dyplomatyczna odpowiedź. Generał potraktował ją jako żart: "Ach, nie szkodzi, oto prezent dla pana" i ręka zamachnęła się do podpisu. "Pański podpis nie jest mi dzisiaj potrzebny. Potrzebowałem go w 1982 roku. Dzisiaj ja panu przyniosłem coś z moim podpisem". I wręczył zdumionemu generałowi petycję do Sejmu, datowaną w 1986 roku, domagającą się postawienia Jaruzelskiego przed Trybunałem Stanu. Minęły dwa lata. Generał nie znalazł czasu, żeby odpowiedzieć na oskarżenia chłopa, którego zrujnował i zniszczył, sprowadzając jego rodzinę do skrajnego ubóstwa. Cóż by to było, gdyby Jaruzelski nagle zaczął odpisywać tym wszystkim Polakom, którzy czynią go odpowiedzialnym za ich parszywy los? Czy miałby wówczas czas na "wieczory autorskie", "promocje" i odgrywanie roli "Europejczyka"? To znacznie łatwiej i wygodniej WYBACZYĆ wszystkim, a samemu zająć się fałszowaniem historii, na której sąd można się spokojnie oddać. Stanisław Helski nie ma zaufania do werdyktu historii tworzonej przez generała Jaruzelskiego. Tylko wtedy, gdy już wyczerpał WSZELKIE MOŻLIWE DROGI PRAWNE, postanowił w tak dramatyczny sposób zaprotestować przeciwko demonstracji cynizmu i pogardy dla milionów Polaków, jaką okazuje człowiek, na którego rękach jest krew wielu ludzi oraz ruina i bieda tysięcy. Kamień z Kobylej Głowy miał tylko uzmysłowić generałowi, że nie wszyscy Polacy już o wszystkim zapomnieli, że jest jeszcze wiele rzeczy, o których pamiętają, a o których Wojciech Jaruzelski dawno zapomniał w swoich książkach. Jerzy Przystawa

Jasnowidz z Góry Kalwarii Przed II Wojną Światową podwarszawskie miasteczko Góra Kalwaria słynęło z cadyka, czczonego przed tysiące warszawskich starozakonnych. W dzisiejszej Rosji Góra Kalwaria jest znana jako miejsce urodzenia Wolfa Messinga - słynnego hipnotyzera i jasnowidza, który przepowiadał przyszłość Hitlerowi oraz Stalinowi. Wyobraźcie państwo taką scenę w gabinecie tow. Berii na Łubiance. Lawrenti Beria poleca ubranemu w cywilny garnitur Wolfowi Messingowi, by ten bez przepustki wyszedł z jego gabinetu i omijając wszystkie posterunki na poszczególnych piętrach siedziby NKWD wyszedł na zewnątrz na plac Dzierżyńskiego. Messing wychodzi i mijając posterunkowych NKWD-zistów, patrzy im uważnie w oczy. Na wyjściu z budynku okazuje trzem posterunkowym jakiś papier wyjęty z kieszeni marynarki i opuszcza gmach. Na ulicy z ulgą zapala papierosa. Wysłany w ślad za nim przez Berię major NKWD kontroluje poszczególne posterunki, ominięte przez Messinga. Wszyscy, nie zmawiając się, meldują, że nikogo nie widzieli. Trzyosobowy posterunek przy wyjściu z kolei melduje, że wychodzący okazał legitymację służbową majora NKWD. Gdy Messing wraca do gabinetu Berii, ten nie kryje swego zdumienia. Innym razem powiadomiony przez Berię Stalin przyjmuje Messinga w swym gabinecie na Kremlu i tam w ramach kontroli jego uzdolnień hipnotycznych proponuje mu, by podjął bez żadnych dokumentów 100 tys. rubli w najbliższym oddziale PKO na ul. Gorkiego. Co też Messing czyni.

Urodzony w Górze Kalwarii Wolf Messing urodził się w Górze Kalwarii koło Warszawy w 1899 roku w rodzinie żydowskiego ogrodnika. Jako mały chłopiec był lunatykiem, więc matka zostawiała koło okna miskę z wodą, by zapobiec lunatycznym wycieczkom przez okno. W roku 1909 mały Wolf ucieka z domu i podmiejską kolejką jedzie na gapę do Warszawy, po uprzednim zahipnotyzowaniu konduktora w wagonie. W Warszawie mdleje z głodu i wskutek błędnej diagnozy trafia do kostnicy. Na trzeci dzień odzyskuje tam przytomność i jako pacjent trafia w ręce neurologa, doktora Abla, który odkrywa jego wyjątkowe zdolności w dziedzinie telepatii oraz hipnozy. Po powrocie do domu rodzinnego Wolf powiadomił rodziców o swej zdolności do przepowiadania przyszłości i ci, przerażeni, zaprowadzili go do miejscowego rabina. Ten zmusza małego Wolfa do złożenia uroczystej przysięgi, że nigdy nie użyje swego daru przeciwko ludziom. Dr Abel zdaje sobie sprawę, że na wyjątkowych uzdolnieniach małego Messinga można dorobić się majątku i wraz z asystentem Lwem Kobakiem organizuje mu występy publiczne. Gdy te istotnie przynoszą krocie, organizuje w roku 1913 wyjazd do Berlina. Tam występy małego Wolfa wywołują furorę. Uzdolnieniami chłopca zainteresowali się prof. Albert Einstein oraz prof. Zygmunt Freud. Prof. Einstein zaprosił nawet chłopca do swego domu, by podjąć badania naukowe nad jego fenomenem. Pewien berliński arystokrata usiłuje zmusić chłopca do asystowania mu przy hazardzie, by zapewnić sobie sukcesy finansowe. Wobec tego dr Abel zarządza ucieczkę do Wiednia. Ale baron-awanturnik ściga ich i tam. Ostatecznie Wolf pomaga baronowi uzyskać w kasynie fortunę i ten zostawia go w spokoju. Dr Abel postanawia wrócić do Warszawy, zaś Wolf z nowym impresario Peterem Zelmeisterem oraz z dawnym asystentem Lwem Kobakiem wyjeżdża na występy do Argentyny.

Obywatel niepodległej Polski Do niepodległej Polski Wolf Messing wraca w roku 1921. Powołany do służby wojskowej, zostaje żołnierzem Wojska Polskiego. Po odbyciu służby wraca do swych występów na estradzie. W 1927 roku podczas swych podróży zagranicznych spotkał się z coraz sławniejszym indyjskim działaczem niepodległościowym Mahatmą Ghandim. W 1936 roku podczas występów Messinga w Marsylii do niego przyjeżdża na polecenie ministra Rzeszy doktora J. Goebbelsa osobisty jasnowidz kanclerza III Rzeszy Adolfa Hitlera Hanussen i zaprasza go do Berlina. Na przynętę obiecuje mu stworzenie laboratorium naukowego badającego fenomen jasnowidzenia i telepatii. Hitler udziela audiencji Messingowi i chce, by ten przewidział przyszłość Europy. Messing prorokuje, że wkrótce będzie wielka wojna, w wyniku której Niemcy zapanują w Europie. Hitler jest zachwycony tą perspektywą. Na wspólnym pokazie Hanussena i Messinga ten drugi ostrzega jednak Fürera, że jeśli Niemcy pomaszerują się w kierunku wschodnim, osiągną upadek III Rzeszy. Rozwścieczony Hitler poleca zamordować Messinga za taką przepowiednię. Ratuje Messinga Hanussen, który ofiaruje mu i jego towarzyszom swój samochód wraz z przepustką dla policji. Ci salwują się ucieczką do Polski. Hanussen po latach współpracy z Hitlerem jest święcie przekonany o swej nietykalności, pozostaje dobrowolnie w Berlinie i srogo się zawodzi. Hitler nie zna litości. Messing wyczuwa zgon Hanussena na odległość. Po powrocie do kraju Messing rezygnuje z występów na estradzie, opuszcza swych partnerów i odwiedza rodzinę w Górze Kalwarii. Wkrótce przybywa do niego Zelmeister z propozycją od hrabiego Czartoryskiego: zaginął cenny klejnot familijny i Messing może otrzymać za ujawnienie złodzieja olbrzymie wynagrodzenie. Messing przyjmuje zaproszenie i udając malarza portrecistę, nawiedza siedzibę Czartoryskich. Demaskuje złodzieja, ale otrzymanie nagrody uniemożliwia wybuch II wojny światowej i najazd niemiecki na Polskę. Władze okupacyjne ogłaszają nagrodę za głowę Wolfa Messinga w wysokości 250 tys. reichsmarek. Zatrzymani przez Niemców Zalmeister oraz Kobak giną podczas próby ucieczki. Wolf Messing hipnotyzuje swych strażników w siedzibie Gestapo w Warszawie i ucieka do Brześcia.

Ucieczka na wschód Zatrzymany jako domniemany szpieg przez sowiecką straż graniczną, Messing demonstruje im swe magiczne sztuczki. Dzięki meldunkom straży granicznej trafia na Łubiankę przed oblicze narkoma (ministra) Berii. Tu demonstruje mu swe uzdolnienia, wychodząc bez przepustki z jego gabinetu. Lawrenti Beria decyduje o zatrudnieniu Messinga na estradzie w stolicy sowieckiej Białorusi Mińsku. Tam podczas jednego z występów Messing przepowiada Związkowi Rad w najbliższym czasie krwawą wojnę i w związku z tym zostaje ponownie wezwany do Moskwy - tym razem na Kreml. Przed obliczem Stalina potwierdza swą przepowiednię co do rychłej wojny i otrzymuje od sowieckiego wodza polecenie podjęcia 100 tys. rubli w najbliższym oddziale PKO przy ul. Gorkiego. Próba wypada pomyślnie. Po powrocie do Mińska Messing dowiaduje się, że całe jego otoczenie zostało przesłuchane przez NKWD na okoliczność jego lojalności wobec władzy radzieckiej. Niektórzy wciąż piszą na niego donosy. Po agresji Hitlera na Związek Rad zespół estradowy wraz z Wolfem Messingiem zostaje ewakuowany za Ural do Nowosybirska. Tam w zimie 1942 roku podczas publicznego występu przepowiada rychłe zwycięstwo nad Niemcami pod Stalingradem i kapitulację armii feldmarszałka von Paulusa. Przepowiada też, że wojna zakończy się zwycięstwem nad III Rzeszą 9 maja 1945 roku. Powiadomiony o tym, Stalin poleca przeniesienie służbowe Messinga na stałe do Moskwy wraz z jego świeżo poślubioną żoną o operowym imieniu Aida (z domu Rapaport). Nowy rok 1943 Messingowie obchodzą już w Moskwie w drogim hotelu z widokiem na Kreml. Po zwycięstwie pod Stalingradem Stalin proponuje Messingowi funkcję jasnowidza na Kremlu, ale ten odmawia, pamiętając o tragicznym losie Hanussena - jasnowidza na dworze Hitlera. Mimo to Stalin radzi się go w sprawie swego starszego syna Jakowa, który poszedł na ochotnika na front zaraz po wybuchu wojny i trafił do niemieckiej niewoli. Hitlerowcy proponują bowiem Stalinowi zamianę syna na feldmarszałka von Paulusa. Messing ostrzega Stalina, że jego syn nie przetrwa w niewoli do końca wojny. Mimo to Stalin podejmuje decyzje odmowną, motywując to tym, że feldmarszałka nie godzi się oddawać za żołnierza. By bardziej się przyczynić do zwycięstwa nad hitlerowskimi Niemcami, Wolf Messing dużą sumę zaoszczędzonych pieniędzy zaofiarował na sfinansowanie bojowego myśliwca, przydzielonego lotnikowi - kapitanowi Kowalowowi. Według relacji pilota samolot zakupiony na pieniądze Messinga był wyjątkowo "fartowny" w starciach powietrznych z niemieckimi samolotami i kapitan Kowalow szczęśliwie dotrwał do bitwy o Berlin. Gorzej było z przetrwaniem po donosach o jego rzekomo nieprawomyślnych wypowiedziach w prywatnych rozmowach. Kapitan Kowalow zaraz po wojnie został skazany za antysowiecką agitację na wiele lat pozbawienia wolności. Nie wpłynęło to na lojalność Messinga wobec Stalina.

Nie dano mu wrócić do Polski Już po wojnie zaprzyjaźnił się on z młodszym synem Stalina - Wasilijem. Jako wpływowy generał lotnictwa był on zapalonym kibicem drużyny piłkarskiej i hokejowej lotniczego klubu WWS w Moskwie (WWS oznacza po rosyjsku skrót od wojenno-wozdusznyje siły, czyli lotnictwo wojskowe, ale kibice przekręcili ten skrót na "wataha Wasilija Stalina"). Na jednym z występów zapytany przez Wasilija o przyszły wynik meczu hokejowego na Uralu z udziałem jego drużyny Messing uprzytomnił sobie, że mecz się nie odbędzie wskutek katastrofy lotniczej, w której zginą pupile Wasilija. Messing dzwoni na Kreml do sekretarza Stalina - Poskriobyszewa i uzyskuje natychmiastową audiencję u sowieckiego wodza. Jest przekonany, że dzięki jego proroctwu lot samolotu będzie odwołany. Tymczasem Stalin jedynie zabrania synowi towarzyszenia hokeistom na pokładzie tego samolotu i cała drużyna ginie w tragicznym wypadku podczas lądowania. W marcu 1953 roku Stalin umiera, żegnany powszechnym płaczem "ludzi radzieckich". Podczas uroczystości przedpogrzebowych ginie w Moskwie kilka tysięcy osób, zadeptanych na śmierć w niewyobrażalnym ścisku. Po kilku latach pałacowych gier ster państwa i partii obejmuje Nikita Chruszczow. Na XX zjeździe KPZR wygłasza on tajny referat, w którym demaskuje zbrodnie Stalina. W związku z tym wzywa on na Kreml Messinga i domaga się, by ten przyłączył się do apelu o wydalenie zabalsamowanych zwłok Stalina ze wspólnego z Leninem mauzoleum. Messing odmawia i za karę zostaje pozbawiony dużej części swych dochodów za występy. Chruszczow przywraca go jednak do łask podczas tzw. kryzysu karaibskiego. Chruszczow za zgodą Fidela Castro umieszcza na Kubie sowieckie rakiety dalekiego zasięgu i prezydent Kennedy zarządza blokadę morską Kuby. Światu grozi konfrontacja nuklearna dwóch przeciwstawnych bloków wojskowych i Chruszczow zaprasza Messinga, by przepowiedział czy świat czeka zagłada. Messing namawia Chruszczowa do kompromisu, przepowiadając, że John Kennedy również jest skłonny do kompromisu. Ugoda pomiędzy Chruszczowym a Kennedym ratuje pokój na ziemi i wdzięczny Chruszczow pozwala Messingowi, który właśnie pochował swą żonę Aidę, po raz pierwszy po wojnie odwiedzić PRL, w tym Górę Kalwarię (nb. ten przypadek traktowania polskiego obywatela dobijającego się prawa do odwiedzenia swej ojczyzny najlepiej świadczy o stosunku przywódców sowieckich do Polski). Messing jedzie do Polski i odwiedza grób swojej matki w Górze Kalwarii. Wolf Messing zmarł w Moskwie już za rządów Leonida Breżniewa, gdyż nie przeżył operacji, którą lekarze określali jako całkowicie bezpieczną. Coraz bardziej dawała mu się we znaki kontuzja nogi, uszkodzonej podczas ucieczki z warszawskiego Gestapo. Był całkowicie świadom tragicznego wyniku zabiegu chirurgicznego, podobnie jak wcześniej zdawał sobie sprawę z nieuchronnej śmierci swej żony i nawet daty jej przyszłego zgonu. Pochowano go w Moskwie we wspólnym z nią grobie.

Przerwane milczenie Przez długie lata wokół jasnowidza z Góry Kalwarii panowało milczenie zarządzone przez władze sowieckie. Po jego śmierci KGB skonfiskowało wszystkie pozostałe po nim dokumenty. Na szczęście obecnie w Rosji uchylono w tej sprawie rąbka tajemnicy i telewizja moskiewska nakręciła nawet serial o nim według napisanej przez Eduarda Wołodarskiego książki. Reżyserii serialu podjęli się znani twórcy filmowi Władimir Krasnopolski oraz Walerij Uskow, którzy w dzieciństwie zetknęli się osobiście z jasnowidzem. Rolę Wolfa Messinga zagrał w serialu aktor rosyjski Jewgienij Kniaziew, zaś jego żony Aidy - aktorka Tara Amirchanow. Jest to niewątpliwie pozytywne zjawisko w dziedzinie kultury i należałoby temu przyklasnąć, gdyby nie kilka drobnych "ale". Twórca filmu Władimir Krasnopolski mówiąc o znanych ludziach, których poznał Wolf Messing, wymienia m.in. marszałka Józefa Piłsudskiego. W filmie atoli go nie ma, ani najmniejszej wzmianki o nim. Wolfa Messinga gra aktor Rosjanin, który mówi po rosyjsku jak rodowity Rosjanin. Wątpię, by Wolf Messing tak mówił po rosyjsku. Poza tym Wolf Messing był artystą światowej sławy, wiele jeździł za młodu po świecie i władał wieloma językami. Z dzieciństwa mówił w jidysz oraz po polsku, w żydowskiej szkole liznął nieco hebrajskiego, później opanował biegle niemiecki, nieźle hiszpański (był kilka lat w Argentynie), rosyjski był kolejnym językiem, którym swobodnie władał. Natomiast autorzy serialu o nim są najwyraźniej ludźmi jednego języka i jednej kultury narodowej. Nie wyobrażają oni człowieka znającego biegle kilka języków, więc zmuszają go w serialu, by używał tylko jednej mowy. Ani słowa po polsku. Pomijam już zupełny kiks, że aktorzy grający obywateli polskich nie potrafią odśpiewać prawidłowo polskiego hymnu, czyli Mazurka Dąbrowskiego. To świadczy o jakiejś niezrozumiałej awersji autorów filmu do polszczyzny i polskości. Szkoda, bo w sumie autorzy filmu wykonali kawałek dobrej roboty, przybliżając nam postać niepospolitą, a zarazem praktycznie nieznaną - postać jasnowidza z Góry Kalwarii.

Antoni Zambrowski

Socjaliści jak wampiry W kręgach hien (pamiętacie Państwo, że Arystoteles ze Stagiry mawiał, że „D***kracja to rządy osłów prowadzonych przez hieny!”?) powstało ostatnio spore zamieszanie. Z powodu zimy. Zima – jak zima: normalka. Po jesieni przychodzi w Polsce zima, a z nią śnieg i mróz. Tyle że ONI (te hieny…) właśnie zajęte są wyciąganiem od osłów pieniędzy (OGROMNYCH pieniędzy!) na walkę z Globalnym Ociepleniem – więc trochę się zmieszali. Ponadto akurat wykradziono tajną korespondencję tych „uczonych” – czyli oszustów od GLOBCIa – z której wynikało, że fałszowali dane. Co gorsza, ostatnie pomiary wykazały, że lodowce, zamiast maleć, akurat rosną… Co jest akurat całkiem możliwe. Jak robi się cieplej, to więcej wody paruje, więcej w postaci śniegu spada na lodowiec – i ten rośnie. Lodowi jest dość wszystko jedno, czy jest -15oC – czy -12oC… Ale hieny od GLOBCIa od tego wszystkiego straciły głowy! Jedni twierdzą, że to nieprawda, że jednak lodowce się cofają, inni, że to po prostu rok czy dwa przerwy w GLOBCIu, jeszcze inni, że GLOBCIo w gruncie rzeczy powoduje Globalne Oziębienie… Zabawne. Naiwni sądzą, że jeśli uda się udowodnić, że GLOBCIo to po prostu Globalne Ocipienie Naukowców, że nie ma to nic wspólnego z działalnością człowieka, a w ogóle może nawet żadnego ocieplenia nie ma – to już będzie spokój. ONI przestaną dopłacać do „ekologicznego” prądu, obniżą ceny energii, pozwolą na ożywanie normalnych żarówek – i znów będzie normalniej; przynajmniej na tym odcinku. Guzik prawda! Zapominacie Państwo, że jak wampir zasmakuje we krwi, to już nic nie jest w stanie powstrzymać jego apetytu? Otóż ONI posmakowali naszych pieniędzy. Naprawdę  GRUBYCH pieniędzy – bo na „walkę z GLOBCIem” poszło już paręset miliardów dolarów, z czego te hieny potrafiły na pewno ukraść co najmniej 10%. Co więcej: potworzyli już biura z tysiącami urzędników biorących pensje za walkę z GLOBCIem – i co? Zwolnić teraz ludzi z tych wysoko opłacanych posad, wywalić na bruk – tylko dlatego, że żadnego GLOBCIa nie ma?

W Anglii po 50 latach udało się rozwiązać komórkę, która zajmowała się zwalczaniem UFO. UFO nie ma – ale pensje tych ludzi były – jak najbardziej były. GLOBCIa też nie ma – ale tu nie chodzi o pensje trzech osób – tylko o dziesiątki tysięcy ludzi dobrze opłacanych za „walkę z GLOBCIem”. Oraz o tysiące polityków biorących ogromne łapówki za przydzielanie zleceń na produkowanie Maszyn do Walki z GLOBCIem – filtrów na kominy, worków na łapanie metanu wydobywającego się z krowich tyłków… I to wszystko – tak świetnie rozwijający się przemysł – miałoby się nagle skończyć? Co więcej: gdyby ONI przyznali się do porażki, to w przyszłości już nikt by IM nie uwierzył – a ponadto: ludzie mogliby zażądać rozliczenia się z tych pieniędzy. Co prawda żyjemy w d***kracji, a rządzący w d***kracji Prosty Człowiek głośno domaga się ukarania złodzieja 1000 złotych (bo wie, jak wygląda tysiąc złotych), a kradzież 100 miliardów nie wzbudza emocji, bo sobie takiej sumy po prostu nie może wyobrazić – ale jednak są politycy gotowi zrobić karierę na wsadzeniu tamtych do kryminału. I umiejący liczyć. Na przykład ja – ale nie tylko. Więc idą w zaparte. Gdyby jednak zimy utrzymały się parę lat, to ONI wcale nie rozwiążą tych biur i nie zaprzestaną „walki”; socjalizm nie może istnieć bez nieustannej walki z czymś. Zrobią prostą rzecz: zaczną walczyć z Globalnym Oziębieniem. Zaczną zakazywać wydalania tlenu, zaczną wręczać ogromne premie za wydzielanie dwutlenku węgla do atmosfery, jedzenie grochówki stanie się obowiązkowe… i będą żądać na tę walkę równie ogromnych pieniędzy! JKM

11 lutego 2010 Walka pomiędzy Władzą a Wolnością.. Siedzi Archimedes w wannie, podkulony, szczęka zębami, woda już wystygła, zrobiło się nieprzyjemnie i zimno. W końcu mówi do siebie: - Niech to szlag trafi! Nic więcej nie wymyślę. Polecę  do urzędu patentowego z tym co mam.. Z tym urzędem patentowym to oczywiście żart.  Tak jak  z tą wystygłą wodą w wannie. I tym, że Archimedes był podkulony. I zamiast wanny – była balia. Ale nie jest żartem pomysł „liberalnej” Platformy Obywatelskiej, dotyczącym utworzenia- uwaga!-„ międzyresortowego zespołu do spraw zwiększenia przejrzystości rynku, poprawy funkcjonowania łańcucha żywnościowego oraz wyeliminowania nieuczciwych praktyk handlowych”(????) Ufffffffff… Ilu oni muszą mieć tych ” specjalistów” od wymyślania tych głupstw?O łańcuchu pokarmowym już coś wiem, biurokracja zjada nas- ale o łańcuchu żywnościowym- ni w ząb. A wszystko zaczęło się od tego, jak poseł Prawa i że tak powiem Sprawiedliwości, pan Waldemar Andzel, tak- to ten sam  co skończył studia podyplomowe w zakresie organizacji pomocy społecznej i pracował zarobkowo w gminnym ośrodku pomocy społecznej- wystąpił z poważną propozycją, żeby na terenie „placówek edukacyjnych” wprowadzić administracyjny zakaz sprzedaży słodyczy(???). Szajba już zupełnie odbija i traci na tym tylko edukacja, pardon- demokracja, bo za jej dekoracją kryją się zupełnie szalone pomysły. Wystarczy je tylko potem przegłosować.. Jak już socjaliści z Prawa i Sprawiedliwości, nazywający siebie prawicą i kultywujący ośrodki państwowej pomocy społecznej jako panaceum na utrzymywanie w stanie ciągłym ludzi ,  w biedzie i uzależnieniu  - od bezpieki socjalnej. Podobnie jak jedno dziecko napisało w wypracowaniu:” Doktor Judym, ponieważ współżył  z chłopami, często znajdował się na czworakach”(???) No właśnie, czy czasami poseł Andzel nie chadza na czworakach i nie za blisko współżyje demokratycznie z wyborcami?? Tym bardziej, że jest wiceprzewodniczącym Parlamentarnego Zespołu na Rzecz Tybetu, co oznacza, że demokratyczna władza wielką wagę przywiązuje do losów Tybetu, przeciwko Chinom, bo tam „ prawa człowieka” nie są przestrzegane. A czy Chińczycy w ogóle wiedzą co to są „ prawa człowieka”? A te jak wiadomo wymierzone  są w chrześcijaństwo. Albo „prawa człowieka”- albo- Prawa Boże! Chińczycy pochodzą z innej cywilizacji., której podstawą nie jest chrześcijaństwo.. Tym bardziej nie wiedzą czym są „prawa człowieka”. Ciekawe w jakim stopniu posłowi Andzelowi z Prawa  Sprawiedliwości w sprawach Tybetu pomagają studia dyplomowe w zakresie organizacji pomocy społecznej. Bo że pomogły mu w pomyśle zakazu sprzedaży słodyczy na terenie „placówek edukacyjnych”.. To z pewnością! A do chóru głupoty dołączyła  Platforma Obywatelska, która będzie eliminowała” nieuczciwe praktyki handlowe” przy pomocy międzyresortowego zespołu do spraw zwiększania przejrzystości rynku i poprawy funkcjonowania łańcucha żywnościowego .Jak ta krucjata socjalistyczna ruszy- koniec ze sklepikami! Dzieciaki po spożywczego batona będą musiały biegać poza teren „ placówek edukacyjnych” Niejedno wpadnie pod samochód.. Bo socjalistyczni posłowie ubzdurali sobie, że  powinni- zamiast rodziców dzieci- decydować co dzieci powinny jeść, a co nie. I co im szkodzi, a co nie! Podobnie jest z walką socjalistów o płuca  demokratycznego elektoratu, który traktuje się- w gruncie rzeczy- jak bydło –jeszcze nie kolczykowane. Bo oprócz zakazu palenia  papierosów  w prywatnych kawiarniach, barach, dyskotekach, hotelach, nowa ustawa przewiduje zakaz palenia papierosów w…… domach zakonnych(???) A w kościołach  powszechnych?- to co -wolno? Jakoś tam nie ma zakazów, a wierni nie palą. I nie widziałem nigdy tabliczki, że obowiązuje zakaz palenia. No i że palenie szkodzi, ale nie tym, co tę propagandę   kontynuują po narodowym- socjaliście- Adolfie Hitlerze. Bo im więcej przepisów- tym bardziej chore jest państwo. I jest bardzo chore, bo infekcja zaczyna się od Sejmu, a jeszcze wcześniej zaczyna się od rządu.  Bo w naszej „ młodej demokracji” , to rząd projektuje ustawy.. Strach pomyśleć jak będzie ona stara.. Zdanie właściciela obiektu nie będzie miało znaczenia, bo jak stwierdził pan poseł Aleksander Sopiński z Polskiego Stronnictwa Ludowego:” zdrowie Polaków jest ważniejsze”(???). Może i ważniejsze dla kolektywisty, ale mniej ważne dla- wolnościowca. Lepszy na wolności kęsek lada jaki, niźli w  demokratycznej niewoli przysmaki.. Socjaliści już nie zwracają uwagi na kategorię własności... Depczą ją bezlitośnie. Usuwa się stare gruzy, a na ich miejsce zwozi się nowe.. Będą musieli od czasu do czasu zrobić kontrolę w domach zakonnych, czy tam zakonnicy nie palą. Wicie, rozumicie- mamy sygnały, że tam zakonnicy palą. Musimy tylko sprawdzić.. Przecież to nic strasznego. Totalitaryzm się tak właśnie  zaczyna kształtować. Przecież władza chce dobrze. Tylko „obywatel” – zakonnik jest krnąbrny. Nie szanuje swojego zdrowia, bo przecież ustalono odgórnie, że palenie szkodzi.  Całe zastępy  pożytecznych idiotów ustaliło, że palenie szkodzi. Nawet w każdym sklepie kazali wywiesić tabliczki i kłamliwą informacją, że palenie szkodzi. Wszystkim. Bo wiadomo- będzie lepiej. Wszystkim. I jest! Może i szkodzi, z tym, że nie na pewno – wszystkim. Tym co szkodzi, to oczywiście nie szkodzi przestać palić. A tym, którym nie szkodzi, nie szkodzi przestać imputować fałszywe wiadomości. I jeszcze na wysokim  poziomie uogólnienia. Jakaś pani- właśnie dowiedziałem się z Ministerstwa Prawdy- w oczekiwaniu na dotacje unijne …zaszła w ciążę. Nie podano tylko informacji, czy z tym facetem, który miał jej dać dotację, czy może z innym, który  jest bardziej dotacyjnie ustosunkowany. Bo ze stosunku- rzecz jasna – rodzą się dzieci… I nie podano informacji, czy zaszła w ciążę bo paliła, czy może dlatego, że nie paliła.., Natomiast na pewno pali, pan Zbigniew Palenica- jak samo nazwisko wskazuje. Właśnie został przewodniczącym Zgromadzenia Kolei Lekkich, czyli wiceprezydentem Międzynarodowej Unii Transportu Publicznego, czytaj- Państwowego. Siedzibą organizacji jest Bruksela. Pan Palenica, będzie odpowiadał za” rozwój i regulacje prawa w jednej z najważniejszych obszarów komunikacji zbiorowej, jaką jest komunikacja tramwajowa”(????) Lewica całego świata zwalcza jak może transport prywatny, a na to miejsce forsuje transport publiczny, czyli państwowy, bo transport prywatny  nie jest publicznym. Bo jakże??” Publicznym” jest jedynie transport państwowy, którym zajmuje się biurokracja państwowo- gminna, z wyłączeniem rynku. Finansuje go z zewnątrz, okładając podatkami na przykład tych wszystkich, którzy poruszają się swoimi samochodami prywatnymi. W Warszawie, pani prezydent Gronkiewicz- Waltz z Platformy Obywatelskiej forsując transport państwowy, kosztem prywatnego, wmontowując tzw. buspasy do całości jezdnej komunikacji. Jak wmontuje roweropasy- to samochodem się już nie zmieścimy, bo korki będą takie, że lepiej będzie poruszać się rowerem. I o to chodzi!. Natomiast pan Zbigniew Palenica jest z  Krakowa, ale będzie działał na arenie międzynarodowej w celu ustalania rozwoju i regulacji prawa w zakresie komunikacji zbiorowej, jaką jest komunikacja tramwajowa. Oto co powiedział dla prasy: „Nie ukrywam, że zadanie jakie powierzono mi w UITP jest wymagające. Będą zajmował się organizacją, formami zarządzania dla komunikacji tramwajowej, która jest obecnie prężnie rozwijającym się i najbardziej ekologicznym sektorem komunikacji zbiorowej nie tylko w Europie, a także w Ameryce Północnej, Afryce Północnej czy Australii”(???) Przeraża mnie ta globalna międzynarodowość komunikacji tramwajowej.. Bo nie da się uruchomić tramwaju na terenie gminy, tylko muszą być regulacje i prawo międzynarodowe,  w którego stanowieniu będzie miał teraz udział krakowski tramwajarz.. Ale musi być dumny z tego zaszczytu! Ustanawiać regulacje prawne dla tramwajów, dajmy na to   na Alasce, albo na  Antarktydzie. . Ile przeszkód trzeba będzie pokonać.?. Bo socjalizm to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się przeszkody nieznane w innych ustrojach.. I będą do tych  tramwajów dopłacać, z kieszeni Eskimosów  i biednych  mieszkańców Andów. Kolega do kolegi: - Świetna jest ta twoja nalewka ziołowa. Jak ty to robisz? - To bardzo proste: biorę zwykłą wódkę, dodaję zioła i odstawiam na miesiąc, żeby naciągnęła. - Przepis znam. Chciałem wiedzieć, jak ty to robisz, że przez ten miesiąc jej nie wypijesz...(???) Zastanawiam się, że jeśli nawet  uda się poprowadzić panu Zbigniewowi Palenicy tramwaj przez terytorium rezerwatu Indian i zamieścić na nim ogłoszenie,  że „  W tramwaju obowiązuje zakaz palenia”, to jak on ten zakaz wyegzekwuje..? … w  końcu fajka pokoju była zawsze przejawem serdecznego stosunku nawet do wroga. A pan Zbigniew jest z pewnością za” tolerancją”- nowym zabobonem międzynarodówki socjalistycznej.. Współczesne państwa są instytucjami zorganizowanego zła, nieprawdaż? WJR

LEŚNE DZIADKI Z PO Afera związana z budową wyciągu narciarskiego przez Ryszarda Sobiesiaka, ujawniona przez portal Niezależna.pl i „Rzeczpospolitą”, ukazała zażyłe związki między nowymi władzami Lasów Państwowych a niektórymi politykami PO. I chodzi nie tylko o sprawę podejrzanej inwestycji w Zieleńcu. Kilkanaście dni temu agenci Centralnego Biura Antykorupcyjnego wkroczyli do siedziby Ministerstwa Środowiska i Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych (RDLP) we Wrocławiu, by zabezpieczyć dokumenty dotyczące budowy wyciągów narciarskich w Zieleńcu i Karpaczu. Za obie inwestycje odpowiedzialna jest firma Ryszarda Sobiesiaka – łapówkarza i znajomego prominentnych polityków PO. Akcja CBA to skutek publikacji, jakie ukazały się na portalu Niezależna.pl i w „Rzeczpospolitej”. Jak ujawniliśmy – firma Sobiesiaka, przygotowując miejsce pod wyciąg, zniszczyła bezkarnie i bezprawnie fragment lasu w obrębie Obszaru Chronionego Krajobrazu Gór Bystrzyckich i Orlickich. Te skandaliczne działania – nawet fakt, że inwestycja Sobiesiaka została częściowo ulokowana na polsko-czeskim pasie granicznym (!!!) – nie przeszkodziły dolnośląskiemu biznesmenowi otrzymać wszystkich pozwoleń niezbędnych do kontynuacji budowy. Decyzje wpływające na budowę i uruchomienie wyciągu Sobiesiaka podejmowały bowiem obsadzone przez ludzi Platformy Generalna Dyrekcja Lasów Państwowych (GDLP) oraz Regionalna Dyrekcja Lasów Państwowych we Wrocławiu.

Zielone światło dla Tuska 4 października 2007 r. w ośrodku w Jedlni-Letnisko (pow. radomski) rozpoczął się Walny Zjazd Delegatów Krajowej Sekcji Pracowników Leśnictwa NSZZ „S”. Szef leśniczej „Solidarności” Marian Pigan uroczyście powitał na nim specjalnego gościa – przewodniczącego PO Donalda Tuska. Podczas zjazdu, ku zaskoczeniu niektórych związkowców, podpisane zostało przedwyborcze porozumienie między Platformą a NSZZ „S” leśników. Dążyli do niego głównie Marian Pigan i Bolesław Bdzikot – ówczesny szef Sekretariatu Ochrony Środowiska i Zasobów Leśnych NSZZ „Solidarność”. Wkrótce okazało się, że pracownicy leśnictwa to jedyni związkowcy „Solidarności”, którzy w wyborach poparli PO. Porozumienie przyniosło zyski obu stronom. Platforma po wygranych wyborach obsadziła Lasy Państwowe ludźmi Pigana i Bdzikota, ci zaś nie tylko poparli partię Tuska w wyborach, lecz także – już jako urzędnicy – nie przeszkadzali (delikatnie mówiąc) w interesach „zaprzyjaźnionym” z PO biznesmenom. I tak: Pigan, który wcześniej był ledwie inżynierem nadzoru w jednym ze śląskich nadleśnictw, po wyborach w 2007 r. otrzymał stanowisko zastępcy dyrektora generalnego Lasów Państwowych, a następnie został szefem tej gigantycznej i bogatej instytucji. Przypomnijmy, że to właśnie Dyrekcja Generalna Lasów Państwowych wydała Sobiesiakowi (we wrześniu 2008 r.) zgodę na przeznaczenie w miejscowym planie zagospodarowania przestrzennego kilku hektarów gruntu pod budowę wyciągu w Zieleńcu. Przesłuchiwany przez komisję hazardową były szef CBA Mariusz Kamiński opisał kulisy tej decyzji: Zezwolenie na wycinkę załatwia bezpośrednio w Ministerstwie Środowiska asystent ministra sportu. Dzwoni potem do Ryszarda Sobiesiaka i radośnie mówi: "Rysiu, załatwiliśmy ci wycinkę". Przesyła mu faksem decyzję ministra środowiska. Z jednej strony wszystkiemu patronuje Drzewiecki, z drugiej Chlebowski, który dzwoni do Sobiesiaka i mówi: "Słuchaj, jestem w kontakcie z dyrekcją Lasów Państwowych, wszystko będzie dobrze, meldują mi na bieżąco" itd.. Pigan ściągnął do Lasów Państwowych obecnego naczelnika Wydziału Infrastruktury Leśnej GDLP – Jerzego Łokietkę. Według naszych informacji, to znajomy Grzegorza Schetyny ze studiów. Łokietko w 2007 r. startował z list PO w wyborach do Sejmu. Jego kolegą z technikum leśnego w Miliczu jest Wojciech Adamczak, obecnie dyrektor Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych we Wrocławiu. Adamczak ostatni przed ostatnimi wyborami do europarlamentu agitował publicznie na rzecz kandydata PO Jerzego Tutaja. Nie można zapomnieć też o Bolesławie Bdzikocie. Ten główny inicjator porozumienia przedwyborczego z PO (i jeden z „załatwiaczy” inwestycji Sobiesiaka w Zieleńcu) jest dziś naczelnikiem Wydziału Kadr i Szkoleń RDLP Wrocław. Donaldowi Tuskowi nie przeszkodziła przeszłość Bdzikota, na którym w chwili awansu ciążyły poważne prokuratorskie zarzuty. W kwietniu 2009 r. Bdzikot został prawomocnie skazany przez sąd za nadużycia w swoim byłym nadleśnictwie w Oławie.

Czystki w dyrekcji i nadleśnictwach Wygrane przez Platformę Obywatelską wybory parlamentarnych w 2007 r., oznaczające nowe posady dla „wiernych” Tuskowi leśników, z konieczności musiały wiązać się ze zwolnieniem dotychczasowych „pisowskich” pracowników. Związany z PO wiceminister środowiska zabrał się do tego zadania z takim zapałem, że złamał przy tym prawo. W maju 2008 r. sąd uznał bowiem, że Stanisław Gawłowski, zwalniając w grudniu 2007 r. dotychczasowego dyrektora Lasów Państwowych Andrzeja Matysiaka, naruszył zapisy ustawy o samorządzie powiatowym (Matysiak był wówczas także radnym powiatu Białobrzegi, a więc jego odwołanie musiało być poprzedzone zgodą rady powiatu). Jak informował „Nasz Dziennik”, w wyniku bezprawnej decyzji Gawłowskiego Lasy Państwowe musiały zapłacić Matysiakowi 50 tys. zł zadośćuczynienia. Gruntowne czystki personalne – często polegające na zwykłej rekomunizacji – przeprowadzono nie tylko w centrali Lasów Państwowych i w regionalnych dyrekcjach (odwołanie dyrektorów w Łodzi, Lublinie, Wrocławiu i Krakowie), lecz także w poszczególnych nadleśnictwach. Widać to szczególnie na terenie Lubelszczyzny. W styczniu 2008 r. dyrektor generalny Lasów Państwowych powołał na stanowisko dyrektora tamtejszej RDLP Jana Kraczka. Ten rozpoczął swoje urzędowanie od wyrzucenia z nadleśnictwa w Zwierzyńcu (zarządzającego lasami o powierzchni 17,5 tys. ha) wieloletniego działacza „Solidarności” Witolda Zakościelnego. Jego miejsce zajął Andrzej Kulas – były sekretarz komitetu miejskiego PZPR. Co ciekawe – jedną z pierwszych decyzji Kulasa było zatrudnienie na stanowisku sekretarza nadleśnictwa Witolda Kozłowskiego, który w PRL służył w... ZOMO. Wkrótce potem posadę stracił dotychczasowy zastępca dyrektora lublińskiej RDLP ds. ekonomicznych – Andrzej Konieczny. Kraczek zwolnił także innych „niewygodnych” leśników: Tomasza Bylinę z Nadleśnictwa Radzyń Podlaski, a także pracującego od 28 lat w Lasach i cieszącego się dużym autorytetem Lucjana Bednarza, nadleśniczego z Janowa Lubelskiego. Zdaniem tego ostatniego, polityka personalna nowego kierownictwa RLDP w Lublinie ma charakter czysto polityczny. Czystki nie ominęły również nadleśnictwa w podlubelskim Biłgoraju, skąd pochodzi poseł Janusz Palikot. 30 grudnia 2009 r. Jan Kraczek odwołał bowiem (mimo bardzo dobrych wyników pracy) tamtejszego nadleśniczego Piotra Mroza, który stanowisko to objął za czasów koalicji PiS–LPR–Samoobrona. Jak dowiedziała się „Gazeta Polska”, dziwnym zbiegiem okoliczności w Biłgoraju planowana jest budowa olbrzymiego tartaku, połączonego z fabryką pelletów (ekologiczny materiał opałowy) i elektrociepłownią. Za wartą 120 mln zł inwestycją stoi biłgorajski biznesmen Tadeusz Kuźmiński – dobry znajomy i były wspólnik (firma Ambra) Janusza Palikota. Równie ciekawie jest w Krakowie. Jak poinformował niedawno portal Prawylas.pl, „4 lutego 2010 r. nieznani sprawcy włamali się do mieszkania byłego dyrektora RDLP w Krakowie Jana Kosiorowskiego. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że włamanie miało miejsce w biały dzień, a sprawcy dostali się do wnętrza, otwierając zamki podrobionymi kluczami. Nie byli też zainteresowani majątkiem, ale dokumentami i laptopem. [...] Kosiorowski od dłuższego czasu był obserwowany przez nieznanych sprawców, o czym powiadamiał organy ścigania”. Kim byli „nieznani sprawcy” – możemy się tylko domyślać. Kosiorowski, odwołany przez nowe, związane z PO władze Lasów Państwowych, zasłynął z walki z nieprawidłowościami, jakie ujawniono na terenie Nadleśnictwa Niepołomice. Chodziło o podejrzane zamiany atrakcyjnych terenów leśnych na nieużytki rolne. Drogie grunty były przejmowane przez prywatne osoby, w zamian zaś w posiadanie Lasów Państwowych wchodziły nieużytki rolne. Jak pisała w 2007 r. „Gazeta Polska” (w artykule „Bezkrólewie w państwowych lasach” Miłosza Horodyskiego), tymi „prywatnymi osobami” byli... urzędnicy Lasów, m.in. zastępca nadleśniczego w Niepołomicach Ryszard Gwiżdż i dyrektor RDLP w Krakowie Alfred Król. Transakcje pozytywnie opiniował ówczesny nadleśniczy Nadleśnictwa Niepołomice – Stanisław Sennik.  Gdy na stanowisku szefa krakowskiej RDLP Alfreda Króla zastąpił Jan Kosiorowski, skierował sprawę do prokuratury. Chciał za wszelką cenę zlikwidować patologie w podległych mu nadleśnictwach i doprowadzić do ukarania sprawców bulwersującego procederu. Akcja Kosiorowskiego przeciw Sennikowi i jego obrotnym kolegom została jednak przerwana. Po wyborach parlamentarnych pod koniec 2007 r. okazało się bowiem, że nowym dyrektorem Lasów w Krakowie zostanie... Stanisław Sennik, jeden z głównych organizatorów wymiany gruntów. Kto stał za skandaliczną decyzją o jego nominacji? W 2008 r. „Newsweek” ujawnił, że za nadleśniczym ujął się marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. Jak napisał tygodnik, polityk PO od wielu lat przyjeżdżał na zaproszenie Sennika na polowania do Puszczy Niepołomickiej. Po ujawnieniu tej sprawy kilkunastu małopolskich posłów Platformy (m.in. Jarosław Gowin i Andrzej Czerwiński) interweniowało w Ministerstwie Środowiska i u samego marszałka Komorowskiego. „Nigdy nie pogodzę się z tą nominacją” – mówił „Newsweekowi” Gowin. Niestety, przyjaźń Komorowskiego i Sennika okazała się silniejsza niż artykuły w prasie, protesty leśników, śledztwo prokuratury, a nawet sprzeciw posłów Platformy. Dziś – gdy walczącego z korupcyjnymi układami Jana Kosiorowskiego nawiedzają „nieznani sprawcy” – Stanisław Sennik wciąż piastuje funkcję dyrektora krakowskiej RDLP.  Grzegorz Wierzchołowski

SOBIESIAK CHCIAŁ BUDOWAĆ ORLIKI Ryszard Sobiesiak chciał założyć firmę, która będzie budować Orliki. Miał też opowiadać o swoich planach byłemu ministrowi sportu Mirosławowi Drzewieckiemu - wynika z ustaleń "Wprost". Po otwarciu Orlika w miejscowości Gdów w Małopolsce pod koniec 2008 roku, w którym uczestniczyli Drzewiecki i szef jego gabinetu politycznego Marcin Rosół, obaj panowie wraz z Ryszardem Sobiesiakiem pojechali do hotelu Royal w Krakowie. Jak informuje "Wprost" - Marcin Rosół w prywatnych rozmowach utrzymuje, że Sobiesiak podczas tej kolacji opowiadał o swoich planach założenia firmy budowlanej, która budowałaby Orliki. Tymczasem Mirosław Drzewiecki, zeznając przed komisją na temat spotkania w Gdowie, mówił o nim bardzo zdawkowo.  „Bardzo szybko usiedliśmy, chyba coś bardzo szybkiego zjedliśmy. Rano wyjeżdżaliśmy dalej. Cała sprawa. (…) Nie mam pojęcia, czy, rozmawiałem o golfie, czy rozmawialiśmy np. o Lidze Mistrzów" - powiedział. (wg, "Wprost")

Bolesne rachunki Ilu obywateli Rzeczypospolitej Polskiej wywieziono na Sybir w okresie od września 1939 r. do czasów PRL? Ilu z nich straciło tam życie? Jest rzeczą oczywistą, że dokładnych danych nigdy już nie poznamy. Trudno, aby było inaczej, skoro nie wiemy nawet, ilu obywateli RP straciło życie w czasie wojny. Podawana przez całe lata liczba 6 milionów jest ostatnio kwestionowana. W wydanej przez IPN książce "Polska 1939-1945. Straty osobowe i ofiary represji pod dwiema okupacjami" podaje się, że z rąk samych tylko Niemców zginęło od 5 mln 470 tys. do 5 mln 670 tys. obywateli RP. Liczba zamordowanych przez Sowietów pozostaje nadal nieznana. Nie ma wątpliwości, że należy do nich zaliczyć nie tylko ofiary rozstrzeliwań, np. zbrodni katyńskiej czy zbiorowych zabójstw popełnionych na polskich więźniach politycznych, gdy Niemcy uderzyły w czerwcu 1941 r. na Związek Sowiecki, ale również tych, którzy zmarli z powodu nieludzkich warunków, jakie "stworzono" im w łagrach czy na zesłaniu. Pierwszy po wojnie spis powszechny w Polsce z 14 lutego 1946 r. ustalił liczbę mieszkańców kraju na 23 mln 930 tysięcy. Dane statystyczne za rok 1938 podawały 34 mln 849 tysięcy obywateli RP. Przedwojenne prognozy dla Polski na rok 1947 zakładały 38 mln 300 tysięcy osób, a na rok 1951 ok. 40 mln, czego wciąż nie osiągnęliśmy i nie wiadomo, czy w ogóle dojdziemy. Oto prawdziwa skala polskich strat wojennych! Nie wiemy, ilu Polaków straciło życie na Ziemiach Utraconych, pod okupacją sowiecką, ilu poniosło śmierć w znienawidzonym mundurze sowieckim, po przymusowej "paszportyzacji" i wcieleniu do Armii Czerwonej, ilu Sowieci doprowadzili do śmierci na skutek uwięzienia, pracy w nieludzkich warunkach, deportowania.

Indeks represjonowanych Straty polskie pod okupacją sowiecką bada od wielu lat Ośrodek Karta publikujący "Indeks represjonowanych" - wielotomowe dzieło, w którym zawarto nie tylko listę katyńską, lecz także wszystkie zidentyfikowane do dziś miejsca cierpienia i śmierci Polaków, rozrzucone po utraconych Kresach Rzeczypospolitej i na "nieludzkiej ziemi". Najwięcej problemów sprawia oszacowanie liczby obywateli RP deportowanych w głąb Związku Sowieckiego - zarówno w latach 1940-1941, jak i po wojnie. Przez długi czas przy określaniu skali deportacji opierano się na meldunkach otrzymywanych przez agendy rządu RP na uchodźstwie. Wynikało z nich, że liczba obywateli II RP deportowanych bądź represjonowanych w inny sposób przez Związek Sowiecki zbliżona była do liczby obywateli polskich wypędzonych ze swoich domów przez Niemców (ponad 2 mln 800 tysięcy osób): Polacy z Kresów zajętych przez Sowiety w roku 1939 - 1 mln 114 tys., polscy "bieżeńcy" na wschód, zagarnięci przez Sowiety - 336 tys., indywidualnie aresztowani i deportowani - 250 tys., wcieleni do Armii Czerwonej - 210 tys., jeńcy polscy z roku 1939 - 181 tys., robotnicy przymusowi w sowieckich łagrach - 140 tys., deportowani w 1944 i 1945 r. (głównie żołnierze AK) - 50 tys., internowani na Litwie i Łotwie, przejęci przez Sowiety - 12 tys., polscy górnicy do pracy przymusowej w Sowietach z roku 1945 - 10 tysięcy. Tak przedstawiał to m.in. w Encyklopedii "Białych Plam" nieodżałowany dr Andrzej Szcześniak. W roku 2002 warszawski Ośrodek Karta oraz IPN wydali książkę "Represje sowieckie wobec Polaków i obywateli polskich", w której na podstawie dostępnych, niepełnych archiwaliów sowieckich drastycznie zredukowały te szacunki do 320 tysięcy deportowanych. Spowodowało to gwałtowne protesty deportowanych.

Głos Stanisława Rymaszewskiego Najgłośniejszym wyrazem tego sprzeciwu była książka sybiraka, pisarza, dr. Stanisława Rymaszewskiego "W obronie zaginionych krzyży. Protest sybiraka" (Gdańsk 2006, drugie wydanie pod tytułem "W obronie zaginionych syberyjskich krzyży. Zeznania lesoruba z procesu, jakiego nie było i nie będzie", Gdańsk 2008). Autor uważa, że dane archiwalne, do których się odwołuje Karta, są szczątkowe i niewiarygodne: "Na podstawie 'bazy źródłowej' sowieckiego archiwum, przyjętej dla weryfikacji liczby polskich zesłańców, z przykrością stwierdzam, że dane zawarte w raporcie 'Represje sowieckie wobec Polaków i obywateli polskich', stanowią zakłamanie jednego z większych rozdziałów historii martyrologii narodu polskiego; martyrologii polskiej ludności kresowej z zesłań w latach 1940-1941 do ZSRS. W sytuacji, kiedy brak danych uniemożliwia uściślenie prawdy, to niech w historii pozostanie ta dostępna prawda, która została ustalona przez ofiary 'na żywo' - w przedziale wielkości, a nie precyzyjnie udokumentowane kłamstwo oprawcy". W najnowszym niepublikowanym jeszcze artykule "Lesoruba. Wyrąbanie prawdy" Stanisław Rymaszewski pisze: "Historia zesłań (deportacji) polskiej ludności kresowej w głąb Rosji w latach 1940-1941, stale utajniana i zakłamywana - ostatnio w pomniejszaniu skali barbarzyństwa - coraz bardziej odbiega od prawdy (...). W rezultacie celowej, wieloletniej dezinformacji powstał niespotykany chaos w szacunkach liczebności deportowanych. Skala rozbieżności urosła od 1 mln 700 tysięcy do 320 tysięcy i ta ostatnia zweryfikowana liczba miała zamknąć 'niepoważne licytacje'. Weryfikacji tej dokonał zespół polskich historyków w oparciu o badania historyka rosyjskiego (...). Rosja otworzyła posowieckie archiwa i nie było zaskoczenia w tym, że nie wszystkie i że z tych otwartych wymieciono, co trzeba, wcześniej. Pozostawione archiwalne śmiecie szumnie nazwano 'naukowymi archiwaliami rosyjskimi', w miejsce dokumentacji właściwej - spisów eszelonowych - która zachowała się szczątkowo. Nadal więc źródeł danych o deportowanych brak, choć archiwa są otwarte".

"Trojki" nie liczyły ludzi "Podjąłem się prześledzenia trudno wymiernej części historii, do której los mnie rzucił w czasie wojny, mając pewne doświadczenie w pracy badawczej i materiał źródłowy" - pisze dalej Stanisław Rymaszewski i odwołuje się do Normana Daviesa, który "wyodrębnia dział historii kliometria, zajmujący się badaniami nad ilościowymi ocenami wydarzeń. Dział ten zawdzięcza swoją pozycję komputerom; szerszemu stosowaniu metod statystyczno-matematycznych, algorytmów, rachunku prawdopodobieństwa itp. Stosując takie metody (...), dochodzę prawdy wobec braku adekwatnych zródeł". Stanisław Rymaszewski odrzuca argument IPN, że "liczba 320 tysięcy nie pochodzi wyłącznie z danych wojsk konwojowych, ale także ze szczegółowych raportów rejonowych 'trojek' przeprowadzających deportacje". Wyjaśnia, że "te niby 'trojki' w latach 1940-41 stanowiły 5, 6-osobowe zespoły krasnoarmiejców, z udziałem 'przedstawicieli ludu', których rola sprowadzała się do sprawnego wyrzucania skazanych z ich domów, ściśle według instrukcji komisarza do spraw bezpieczeństwa płk. Iwana Sierowa, w której ani słowa o obowiązku raportowania. Ci 'przedstawiciele ludu' dobierani byli z biedoty i miernoty, w większości niegramotni, ale żądni zemsty na 'ciemiężycielach'. Rola ich w czasie akcji sprowadzała się do trzymania fonarów naftowych dla oświetlenia pola działania krasnoarmiejców i jednoczesnego inwentaryzowania tego, co niebawem stanie się ich łupem, na podstawie przywileju pierwszeństwa do grabieży"."Manipulowanie historią polskich zesłańców jest oczywiste" - uważa Stanisław Rymaszewski. "Archiwalia wartości czwartorzędnej, operacyjne meldunki wojsk konwojowych uznał Gurjanow za statystycznie niepodważalne w zredukowaniu liczebności deportowanych do poziomu 25%-30% wcześniejszych szacunków. Odtworzenie 'zaginionych' spisów eszelonowych z czterech masowych akcji (w każdej ponad 100 eszelonów, ze składem co najmniej 60 wagonów wypełnionych zesłańcami) na podstawie niewyobrażalnej masy meldunków operacyjnych, praktycznie nie jest wykonalne. Zastępcze 'spisy eszelonowe' to 'dokumentacja' dla naiwnych. Przekreślona została wiarygodność wszystkich innych szacunków, krajowych i emigracyjnych, które uznano za materiał kompletnie bezwartościowy".

"Ostatnie słowo lesoruba" Stanisław Rymaszewski pisze na koniec: "W 'ostatnim słowie lesoruba' pozwolę sobie przytoczyć uproszczony bilans życia i śmierci deportowanych. Deportowano około 1 mln 100 tys. Polaków (100%). Przeżyło około 380 tys. (35%). Zmarło około 660 tys. (60%, średnia roczna śmiertelność - 8,9%). Zaginęło około 60 tys. (5%) (...). Jeśli historycy odpowiedzą: podtrzymujemy ekspertyzę, bo przytoczone liczby nie są przekonujące, polecam 'Inny świat' Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, który będąc więźniem obozu pracy Jercewo, dobrze poznał prace w tzw. spiecposiołkach. Pisze on: 'Praca w lesie należała do najcięższych głównie na skutek warunków, w jakich się odbywała. Odległość z lesopowału do obozu wynosiła średnio około sześciu kilometrów w jedną stronę, więźniowie pracowali cały dzień pod gołym niebem, po pas zanurzeni w śniegu, przemoczeni do nitki, głodni i nieludzko zmęczeni. Nie spotkałem w obozie więźniów, którzy by pracowali w lesie dłużej niż dwa lata. Na ogół już po roku odchodzili na nieuleczalną wadę serca do brygad zatrudnionych przy nieco lżejszej pracy, a stamtąd na śmiertelną emeryturę do trupiarni (...). Wyławiano zawsze ludzi najmłodszych i najsilniejszych, aby ich - jak to się mówiło w obozie - przepuścić przez las'. Selekcja do lesozagatowki (za karę) równała się Kołymie, czyli była wyrokiem śmierci. My, sybiracy, w większości przepuszczani przez las (autor w tajdze archangielskiej) w 6-letniej katordze, doświadczaliśmy tego na własnej skórze. Doświadczenia nasze to głód i trupiarnie z dziećmi (...), dramat wprost nie do opisania. Ponury barak, płacz dzieci, jęki konających, lament po zmarłych i salwy rozpaczy głodzonych. Wszystko to na dechach zapluskwionych prycz i w fetorze zabójczego brudu (...). Jeśli to wszystko, razem wzięte, jest nieprzekonujące i 'nie wytrzymuje krytyki', to poskramiany sybirak pyta: Jak dojść do historycznej prawdy?".

Najważniejsza jest pamięć Argumenty Stanisława Rymaszewskiego, wbrew pesymistycznym, pełnym goryczy wnioskom autora, zaczynają jednak trafiać do świadomości polskich historyków. Wspomniane na wstępie opracowanie IPN, poświęcone stratom polskim podczas II wojny światowej, poprzedzone jest słowem dr. hab. Janusza Kurtyki, prezesa IPN, który zauważa, że choć projekt "Indeks represjonowanych" doprowadził do ustalenia liczby około 320 tysięcy deportowanych w latach 1940-1941 z Kresów Wschodnich, to "nadal liczba ta jest podważana przez część historyków, piszących o 700 tysiącach - milionie deportowanych". Jak długo dostrzega się problem badawczy, tak długo jest szansa na nowe podejście do jego rozwiązania. Ilu więc obywateli Rzeczypospolitej Polskiej wywieziono na Sybir lub do Kazachstanu czy Uzbekistanu w czasie wojny? Ilu przepadło tam na zawsze? Czy tylko 320 tysięcy? W wydanej w Londynie na początku lat 90. pracy Juliana Siedleckiego "Losy Polaków w ZSSR w latach 1939-1986" zastosowano szerokie przedziały liczby deportowanych, podkreślając w ten sposób brak kompletnych danych, których prawdopodobnie już nigdy nie uzyskamy. Liczbę deportowanych Polaków w latach 1939-1946 ustalono w przedziale od minimum 555 tysięcy do 1 mln 450 tysięcy. Wydaje się, że w takim przedziale należy się poruszać, starając się uściślić to, co jeszcze się da. Jedno przynajmniej jest pewne: liczba obywateli polskich, deportowanych przez władze Związku Sowieckiego tylko w okresie wojny i tuż po niej, przekracza kilkakrotnie liczbę Polaków zsyłanych do Rosji na przestrzeni kilku wieków - od czasów konfederacji barskiej do wybuchu I wojny światowej (konfederacja, Powstanie Kościuszkowskie, okres napoleoński, Powstanie Listopadowe, Powstanie Styczniowe, konspiracja niepodległościowa początku XX w.)! To daje wyobrażenie o charakterze antypolskiej akcji sowieckiej i o okrucieństwie sowieckiego systemu w ogóle. Nie czekając na odpowiedź na trudne pytania, trzeba nieustannie ożywiać pamięć o losie zesłanych rodaków, nie tylko przy okazji rocznicy pamiętnego 10 lutego.

I deportacja - 10 lutego 1940 r. - 220 tys. osób (urzędnicy państwowi i samorządowi, osadnicy wojskowi z rodzinami)
II deportacja - 13 kwietnia 1940 r. - 320 tys. (rodziny oficerów z obozów specjalnych w Kozielsku, Starobielsku
i Ostaszkowie, leśnicy, gajowi, oficjaliści dworscy)
III deportacja - czerwiec-lipiec 1940 r. - ok. 240 tys.
(w większości tzw. bieżeńcy, czyli uchodźcy wojenni
z zachodnich i centralnych województw RP)
IV deportacja - czerwiec 1941 r. - ok. 300 tys. (pozostali bieżeńcy, inteligencja zawodowa, kolejarze, rzemieślnicy)

Piotr Szubarczyk

Kto pamięta o Sybirakach Uroczystości 70. rocznicy deportacji ludności polskiej w głąb Rosji Sowieckiej mają szczególny charakter. Szczególny, bo brakuje w nich zaangażowania władz centralnych. Milczą premier i prezydent, żadnej uchwały upamiętniającej to wydarzenie nie przyjął ani Sejm, ani Senat. Do tej pory ofiary wywózek nie uzyskały od państwa rosyjskiego żadnego odszkodowania. Sybiracy liczą jednak, że Sejm przyjmie ustawę, która umożliwi wypłatę świadczeń w wysokości ok. 400 zł za każdy miesiąc represji. To niewiele. Ale dla schorowanych ludzi, często z głodowymi emeryturami, każdy grosz się liczy. Prawnicy wskazują, że teoretycznie Rosja mogłaby zostać postawiona w stan oskarżenia przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu, ale dopiero po wyczerpaniu możliwości dochodzenia sprawiedliwości w tym państwie. Brak zainteresowania tematyką deportacji posłowie tłumaczą m.in. mnogością rocznic. Tadeusz Sławecki (PSL) z sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu uważa, że uchwała upamiętniająca deportacje jest jak najbardziej zasadna. - Podejmowaliśmy ostatnio uchwałę z okazji 90. rocznicy zaślubin z morzem, w piątek będzie uchwała z okazji 100. rocznicy urodzin Ireny Sendlerowej. Trochę nam się tych rocznic nazbierało. Myślę, że w tej sytuacji Prezydium Sejmu powinno wyjść z taką inicjatywą. Nie jest to bowiem uchwała kontrowersyjna - tłumaczy. Zbigniew Girzyński, poseł PiS, informuje, że parlamentarzyści zastanawiali się, jak upamiętnić rocznicę deportacji Polaków na Wschód. - Ponieważ w tym roku w kwietniu przypada 70. rocznica zbrodni katyńskiej, w specjalnej uchwale, którą w związku z tym przygotowujemy, będą na pewno te deportacje uwzględnione. Nie było pomysłu, żeby zrobić to odrębnie, bo często zarzuca się nam, iż mnożymy zbyt dużo uchwał, przez co zatraca się jak gdyby ich sens - mówi Girzyński. Tadeusz Chwiedź, prezes Związku Sybiraków, pociesza się, że w mediach jednak zauważono rocznicę wywózki. - To powinno nas trochę satysfakcjonować, bo coś zaczyna się "dziać" w tym temacie. Ludzie o tym mówią, ale nie jest jeszcze tak, jak być powinno - dodaje. We wszystkich miastach wojewódzkich i większych miejscowościach związek zorganizował rocznicowe uroczystości. - Chcemy w ten sposób uświadomić wszystkim, co się działo 70 lat temu. Oczekujemy, żeby w całym kraju się o tym mówiło, by oddana została cześć i pamięć ofiarom - podkreśla prezes. Sybiracy przyznają, że trudno spodziewać się, by Rosja dobrowolnie przyznała się do zbrodni, jaką były przymusowe wywózki na Wschód. - Żeby wypłacić odszkodowania, trzeba uznać za winnego. Nie spodziewamy się, żeby Rosja tak postąpiła i wypłaciła odszkodowania - zauważa Chwiedź. Przypomina natomiast, że ZS wystąpił do władz o przyznanie świadczeń sybirakom, czego efektem jest prezydencki projekt ustawy o świadczeniu substytucyjnym przysługującym osobom represjonowanym w latach 1939-1956 przez ZSRS. Dokument wpłynął do Sejmu 8 lutego ubiegłego roku. Obecnie, po pierwszym czytaniu, rozpatrywany jest w podkomisji. Jednak prawnicy twierdzą, że Rosję można zaskarżyć przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu. Prokurator Robert Kopydłowski z pionu śledczego Instytutu Pamięci Narodowej zastrzega, że nie rozpatrywał jeszcze tego problemu. Wskazuje jednak, że skarga do ETPC w Strasburgu krewnych ofiar Katynia, jest niewątpliwie przetarciem szlaku. - O ile pamiętam, warunkiem koniecznym jej wniesienia jest wyczerpanie drogi sądowej przed instancjami krajowymi - zaznacza prokurator. Potwierdza to dr Ireneusz Kamiński, wykładowca Uniwersytetu Jagiellońskiego, reprezentujący Rodziny Katyńskie przed ETPC. - Teoretycznie w związku z deportacjami pewne możliwości prawne dotyczące Trybunału Strasburskiego mogłyby się pojawić. Ale byłoby to bardzo skomplikowane, ponieważ nie podjęto żadnych postępowań rosyjskich dotyczących okoliczności deportacji i odpowiedzialności w tym zakresie. Trzeba by było zatem tego typu czynności spowodować. Dopiero po uzyskaniu ewentualnych negatywnych decyzji rosyjskich wobec złożonych wniosków, można by zastanowić się później, czy istnieje możliwość ich zakwestionowania przed ETPC - konkluduje Kamiński. Jacek Dytkowski

Chlebowski niech się przyzna Zdaniem Leszka Millera, którego rząd zalegalizował hazard, to Zbigniew Chlebowski zgłosił propozycję obniżenia podatków od automatów. Rozstrzygnięcie, kto jest autorem poprawki, jest o tyle trudne, że nie ma stenogramu z posiedzenia tamtej podkomisji Były premier Leszek Miller, tak jak wcześniej jego kolega z rządu Marek Wagner - były szef kancelarii premiera Millera, potwierdzał, że to Zbigniew Chlebowski zgłosił do uchwalonej w 2003 r. ustawy hazardowej obniżenie opodatkowania automatów do gier. Chlebowski przed komisją, również zeznając pod przysięgą, zaprzeczał temu i na potwierdzenie swoich słów przywoływał dokumenty Sejmu w tej sprawie. Prace nad ustawą hazardową za rządów SLD wzbudzały tyle kontrowersji, że ekipa Leszka Millera opublikowała nawet tzw. białą księgę prac nad ustawą. Leszek Miller stanął wczoraj przed hazardową komisją śledczą jako premier rządu, który w ogóle zalegalizował automaty do gier. To ekipa Leszka Millera przygotowała i uchwaliła ustawę wprowadzającą wideoloterię, bingo i gry na automatach o niskich wygranych. Wiele kontrowersji wtedy wzbudzała sprawa obniżenia opodatkowania automatów o niewielkich wygranych tzw. jednorękich bandytów. Ministerstwo Finansów proponowało ryczałtowy podatek w wysokości 200 euro miesięcznie od jednego automatu. Jednak w Sejmie podczas prac nad ustawą zgłoszona została poprawka, aby podatek obniżyć do 50 euro. Kto był autorem poprawki zgłoszonej podczas posiedzenia zajmującego się projektem sejmowej podkomisji, wiedzą na pewno tylko były szef klubu Platformy Zbigniew Chlebowski i posłanka SLD Anita Błochowiak. Oboje tłumaczyli się przed kamerami z tego, że żadne z nich poprawki w tej sprawie nie zgłaszało. Do tej pory "sprawcy" złożenia poprawki nie udało się wykryć. Chlebowski wskazuje na Błochowiak, a Błochowiak na Chlebowskiego. Zeznając przed komisją śledczą, Chlebowski zaprzeczał, że to on był autorem poprawki obniżającej opodatkowanie "jednorękich bandytów". A na potwierdzenie swoich słów przywoływał dokumenty Sejmu w tej sprawie. Na co innego wskazują jednak dokumenty Ministerstwa Finansów. Na nie powoływała się przesłuchiwana wczoraj przez komisję Błochowiak. Dokumenty resortu finansów powstały na podstawie posiedzenia podkomisji 25 września 2002 r., kiedy ustnie - ta budząca wciąż kontrowersje - poprawka została zgłoszona. Błochowiak powiedziała jednak, że poparła wtedy poprawkę Chlebowskiego, gdyż uważała ją za słuszną. Wersję posłanki SLD potwierdzali przesłuchiwani przez śledczych także inni jej koledzy z ówcześnie rządzącej ekipy Sojuszu Lewicy Demokratycznej: Marek Wagner - szef kancelarii premiera Millera, odpowiadający za kontakty rządu z parlamentem, i sam Leszek Miller. Ponadto były premier powołał się wczoraj na pismo Jana Kubika, dawnego posła PSL i przewodniczącego podkomisji, który po tamtym posiedzeniu podkomisji wskazywał Chlebowskiego jako autora poprawki. Kubik był już przez komisję przesłuchiwany. Stwierdził jednak, że nie tylko nie pamięta, czy to Błochowiak, czy Chlebowski postulowali obniżenie opodatkowania automatów, lecz nawet, czy jakieś pismo sporządzał.

Chlebowski chciał 50 euro Bartosz Arłukowicz (Lewica) dopytywał Millera, skąd mogą wynikać różnice w tej sprawie między dokumentami Sejmu i resortu finansów. Były premier nie potrafił odpowiedzieć. - Ja mam dokument, który mam. A z tego dokumentu wynika niezbicie, że to poseł Chlebowski zgłosił propozycję 50 euro - stwierdził. Zachęcał też Chlebowskiego, by przyznał się do "ojcostwa" poprawki. - To, że przedstawiciel Platformy Obywatelskiej zgłasza propozycję obniżenia podatków, a nie podwyższenia, to się mieści jak najbardziej w ideowym programie Platformy i nie bardzo rozumiem, dlaczego pan poseł Chlebowski nie chce się do tego przyznać - dodał były premier. Rozstrzygnięcie tego, czy poprawkę rzeczywiście złożył Chlebowski, czy też Błochowiak, jest o tyle trudne, że nie ma stenogramu z posiedzenia tamtej podkomisji. Miller tłumaczył się też, dlaczego w ogóle jego rząd rozpoczął pracę nad ustawą o grach i zakładach wzajemnych. Wyjaśniał, że wynikało to m.in. z konieczności dostosowania naszego prawa do unijnego, jak również z chęci zwiększenia wpływów do budżetu. Uchwalona w 2003 r. ustawa faktycznie pozwalała na legalizację automatów do gier, które wówczas, jeśli funkcjonowały, to tylko nielegalnie, w szarej strefie. Mimo iż w mediach było wtedy wiele doniesień o lobbystycznych działaniach posła SLD Jerzego Jaskierni w związku z ustawą hazardową, to jednak były premier stwierdził, iż sam nie spotkał się z nielegalnym lobbingiem w sprawie tej ustawy. Prace nad ustawą za czasów rządów SLD wzbudzały jednak tyle kontrowersji, że ekipa Leszka Millera opublikowała nawet tzw. białą księgę prac nad ustawą hazardową.

W "Honoratce" z "Tonym" o automatach Beata Kempa pytała byłego premiera o spotkanie, jakie - według medialnych doniesień - Miller miał odbyć przy okazji organizowanej przez skarbnika SDRP Wiesława Huszczę imprezy w lokalu "Honoratka" pod koniec lat 90. Miał tam rozmawiać z właścicielem automatów do gier i założycielem pierwszego salonu bingo w Warszawie Hiszpanem o pseudonimie "Tony". Miller odpowiedział, że osoba ta "nie utkwiła mu w pamięci". Były premier, który na pytanie Franciszka Stefaniuka (PSL) stwierdził, że jest świadkiem-weteranem komisji śledczych, gdyż przesłuchuje go już czwarta komisja, przekonywał, że ustawa hazardowa przygotowana przez jego rząd była dobra. A świadczyć ma o tym to, że nie zmieniał jej żaden kolejny rząd i jak twierdził, jeśli nie wybuchłaby teraz afera hazardowa, przyjęte wtedy przepisy nadal by obowiązywały. Artur Kowalski

Ludzie czworokątnego stolika Niepokojący wydaje się dalszy przebieg spraw związanych z wyjaśnianiem tzw. afery hazardowej. Mimo coraz większej wiedzy na ten temat, oddalamy się od finału, tego właściwego momentu, któremu powinno towarzyszyć pewne i powszechne przekonanie obywateli, że prawda zwyciężyła, a ludzie naruszający zarówno normy etyczne, jak i prawne ponieśli klęskę i jako skompromitowani odeszli ze sceny politycznej. Dzieje się tak dlatego, że afera hazardowa została wpisana w scenariusz permanentnego konfliktu politycznego między Platformą Obywatelską a Prawem i Sprawiedliwością. Premier Donald Tusk, informując opinię publiczną o dymisjach i przetasowaniach w swoim rządzie oraz o zamiarze pełnego wyjaśnienia afery, zapowiedział równocześnie bezwzględną walkę z PiS. Nigdy nie wytłumaczył, dlaczego słuszne dążenie do poszukiwania prawdy, oczyszczenia się z podejrzeń i zarzutów ma być połączone z jakąś polityczną walką z partią opozycyjną. I dlaczego ta zwycięska walka ma stanowić jakiś niezbędny warunek bycia wiarygodnym. Pisany przez Donalda Tuska i jego współpracowników scenariusz wychodzenia z kryzysu politycznego, po ujawnieniu afery hazardowej, zakładał minimalizowanie własnych strat politycznych i równoczesne obciążanie PiS odpowiedzialnością za wywołanie afery. Na celownik wzięto przede wszystkim Mariusza Kamińskiego, a jako argument przeciwko niemu wykorzystano fakt przynależności do PiS przed objęciem urzędu szefa CBA. Do takiego wniosku skłania się dziś większość członków komisji hazardowej oraz spora część mediów. To ci, którzy mówią, że żadnej afery nie było (wicemarszałek Stefan Niesiołowski), albo tacy, którzy twierdzą, że doszło jedynie do naruszenia norm etycznych, ale w żadnym razie nie naruszono przepisów prawa (poseł Jarosław Gowin). Otwierając nowy front walki PO z PiS (toczy się już ponad 5 lat), premier Donald Tusk ponownie wskazał głównego wroga zagrażającego polskiej demokracji. Dzięki temu zabiegowi pole walki z PiS powiększa się i nabiera historycznej perspektywy, gdyż po stronie Platformy stają te wszystkie formacje postkomunistyczne, antylustracyjne i agenturalne, które poczuły się zagrożone dwuletnimi rządami Prawa i Sprawiedliwości. To do nich głównie ma dotrzeć medialny przekaz zawierający się w stwierdzeniu, że być może doszło do naruszenia prawa i dobrych obyczajów, ale przecież afera hazardowa nie wzięła się sama, gdyż to PiS i "pisowskie" CBA zastawiło sieć pułapek na polityków Platformy, a szczególnie podłą intrygę zmontowano przeciwko premierowi. Była to jakby powtórka z "prowokacji CBA" w stosunku do wicepremiera Andrzeja Leppera, który dzięki komisji do tzw. nacisków ma możliwość stawiać po raz kolejny te same zarzuty o "granie służbami" w stosunku do premiera Jarosława Kaczyńskiego. Perfidia obecnej "prowokacji" wobec premiera Donalda Tuska miałaby polegać na tym, że każde jego działanie lub zaniechanie byłoby obarczone ryzykiem kompromitacji i narażeniem się na negatywne skutki prawne. Potwierdzeniem oczywistości tego sposobu myślenia są podobno słowa Mariusza Kamińskiego, zgodnie z którymi afera hazardowa miała być testem na uczciwość premiera. Interpretując dziś to wyznanie, daje się do zrozumienia, że były szef CBA zaplanował jakiś szczególnie trudny i skomplikowany egzamin z przyzwoitości, któremu bez uprzedzenia, wręcz podstępnie, poddał zupełnie nieświadomego i niewinnego premiera. Zwolenników takiego właśnie sposobu myślenia, ulokowanych w tzw. salonach III RP na czele z "Gazetą Wyborczą" na co dzień naśmiewających się z wyznawców spiskowej teorii, podtrzymywał i nadal utrzymuje w tym przekonaniu sam szef rządu. Można się było o tym przekonać w czasie jego przesłuchania przed sejmową komisją. Odtwarzając wielokrotnie sytuację, w jakiej się znalazł tuż po pierwszej rozmowie z Mariuszem Kamińskim, wtedy kiedy został poinformowany o tym, że jego najbliżsi współpracownicy zachowują się niezgodnie z prawem, premier akcentował olbrzymi dylemat, przed którym stanął, wręcz paskudną pułapkę, jaką zastawił na niego były szef CBA. W tym momencie byłoby miło usłyszeć komentarz do tej wypowiedzi, ale skoro go nie ma, trzeba powiedzieć samemu, że Donald Tusk nie tylko nie zdał testu jako premier, ale też jako zwykły obywatel. Ten "gorący kartofel", jaki podobno podrzucił mu Mariusz Kamiński, obywatel Donald Tusk powinien natychmiast odrzucić prokuraturze, i to tak szybko, by już dłużej go nie parzył. Powinien złożyć doniesienie do prokuratury bez względu na zapewnienie Mariusza Kamińskiego, że sprawa jest rozwojowa, że nadal trwa inwigilacja podejrzanych, że nie należy zdradzać szczegółów akcji, która może odsłonić znacznie więcej przestępczych praktyk wśród polityków i związanych z nimi biznesmenów. Ale obywatel Tusk chciał, a może musiał zachować się jak szef partii, czyli podjąć grę polityczną, by ratować zagrożoną pozycję. Dlatego w tym scenariuszu znalazło się zwolnienie z funkcji szefa CBA Mariusza Kamińskiego pod pretekstem przedstawienia mu przez rzeszowską prokuraturę zarzutów ze sprawy sprzed dwóch lat. Zasugerowano nawet, że afera hazardowa pojawiła się tylko dlatego, że Mariusz Kamiński wiedział o planowanym odwołaniu go ze stanowiska i z zemsty uprzedził fakty. Dotychczasowe ustalenia komisji hazardowej i jej tendencyjny, zdominowany przez PO charakter pracy, szczególnie pobłażliwy dla aferzystów ton medialnych wypowiedzi, polityka prokuratury i sądów sprzyjająca rządowej opcji - te wszystkie elementy mogą sprawić, że afera hazardowa zakończy się niczym. I to dopiero będzie afera. Jeżeli tak, to cofniemy się do czasów sprzed afery Rywina. Zwolnienie szefa CBA, nowej służby zbudowanej na nadziei wydostania się z agenturalnej spuścizny po PRL, za wykonywanie dobrej roboty to szczególny przykład ewidentnej niesprawiedliwości, a właściwie zemsty. Diagnoza III RP, jaką stawiał Jarosław Kaczyński oraz wielu zwyczajnych ludzi, obserwatorów naszej rzeczywistości, zachowuje swoją aktualność. Rządzą ludzie, których od dawna łączy przysłowiowy czworokątny stolik: politycy, biznesmeni, media i tajne służby. Wojciech Reszczyński

Przy Tobie Najjaśniejszy Putinie stoimy i stać chcemy!Czyli poczet jedynie słusznych kandydatów na namiestniczy tron w Warszawie. (z cyklu Niezbędnik Okrągłostołowego Inteligenta – może być bezpłatnym dodatkiem do tygodnika „Polityka”) Kto ostatecznie zostanie namaszczony do zastąpienia drogi Złemu Kaczorowi, który tyle krwi napsuł salonom europejskim, niewiadomo. Ale linia została wytyczona i z grubsza możemy przyjrzeć się tym, którzy wstępnie są gotowi do wyścigu. Donald Tusk – wprawdzie jeszcze przed koronacją ogłosił uroczyście swą abdykację, ale zawsze może zmienić zdanie. W końcu pułkownik Molibden z majorem Lesiakiem mogą opracować przy wódeczce i zakąskach nowy plan. Tusk jest pod pewnymi względami idealny jako namiestnik. Wręcz wzorcowy (gdyby w Sevres pod Paryżem chciano umieścić wzorzec namiestnika na tronie warszawskim, Tusk pasowałby idealnie): Europejczyk pełną gębą (z „dziadka pradziadka” można by rzec), pupil zaprzyjaźnionych dworów – a to nagroda Karola Wielkiego (od Prusaków), a to przyjacielska wizyta w metropolii u wujka Wołodii („Przy Tobie Najjaśniejszy… stoimy” itd.) tudzież rewizyta tegoż w naszej prowincji,

przy okazji skromny w obyciu, niemalże asceta, żeby nie powiedzieć abnegat – nie lubi blichtru, jaki niesie ze sobą urząd namiestniczy, (szczególnie niecierpi żyrandoli) itp. Ot zadowoli się piłką kopaną w miłym towarzystwie. Gdyby został namiestnikiem zamówiłby u stolarza następujący zestaw mebli do swego gabinetu: „deska do spania, wiadro do srania, hak na fufajkę i półka na bałałajkę”. Ale mimo swoich plusów ma też minusy. W zasadzie wszystkie wymienione wyżej atuty, mogą okazać się gwoździem do trumny. W końcu epigoni konfederacji barskiej pod przewodnictwem ks. Marka (aktualnie rezydującego nie w Barze lecz w Toruniu, choć i tam musi być przynajmniej jakiś barek) mogą wytknąć mu to wszystko jako jeden wielki minus. Tymczasem Donald jako premier zamiast „dorżnąć” ową „ watahę” , co to „nigdy z królami nie będzie w aliansach” oraz „nigdy przed mocą nie ugnie szyi”, pozwolił jej swobodnie oddychać i teraz sam jest sobie winien, że pułkownik Molibden (jako ten Ksawery Branicki) w porozumieniu z jenerałem Apraksinem nie chcą go wystawiać do boju. Poza tym zima była (jest) sroga, wiosną zaczną się roztopy… Z wartkim nurtem naszych rzek jeden premier, który obecnie jeszcze nie wie czy ma kandydować,  już kiedyś popłynął.

Skoro jesteśmy przy „dożynaniu”, spójrzmy na sylwetkę drugiego „asa”. Radosław Sikorski – młody, zdolny, ambitny, zna języki, podróżował, słowem idealny kandydat dla „młodych, wykształconych z dużych miast”. Terminował u największego autorytetu III RP -  Bronisława Geremka. Ale, niestety ma również swoją piętę Achillesa. Można by powiedzieć, że każdy ma swojego „dziadka w Wehrmachcie”. Tym dziadkiem Radosława jest jego żona. Wprawdzie „młodzi, wykształceni z dużych miast” nie wiedzieliby w czym problem, nazwisko żony pana Sikorskiego mogłoby się im kojarzyć jedynie z jakimś sprzętem komputerowym albo jabłecznikiem, ale ta straszna konfederacja barska (tzn. „toruńska”, mogłaby tym młodym wytłumaczyć o co chodzi z tym nazwiskiem. Zresztą co tam motłoch od tego szarlatana w sutannie, skoro swoje zdolności translatorskie ujawnia już nie kto inny tylko Janusz „Blood & Sperma” Palikot. To właśnie on jako pierwszy harcownik wystąpił przeciwko żonie ministra spraw zagranicznych. No, nic dziwnego, w końcu Palikot jest czołowym platformerskim „damskim bokserem”, jeśli przypomnimy sobie jego niewybredne ataki na minister Gęsicką. A zatem: „Et tu Brute, contra me!” mógłby wykrzyknąć Radosław Sikorski do swego partyjnego towarzysza. Pamiętajmy również o silnej nadal w naszym kraju frakcji natolińskiej, która stawiając sobie za wzór poczynania gen. Jaruzelskiego („Blood & Honor”) z pewną mniejszością, też przystąpiłaby do ataku prędzej czy później, mając do pomocy epigonów z frakcji puławskiej zresztą.

A zatem Radku – „Pan nie. Jeszcze długo, długo nie”. Bronisław Komorowski – najmniej chyba znany na salonach. Musiałby sporo nadrabiać, zwłaszcza, że i z angielskim słabo…Ale pal licho angielski, z towarzyszami z Puszkino czy innego Kujbyszewa się dogadamy… Pod pewnym względem idealny jako namiestnik. Idzie po władzę po to, żeby ograniczyć czy w ogóle zlikwidować prezydenckie veto. Proszę, proszę: „idziemy po władzę, żeby oddać ja ludziom” – tak 10 lat temu deklarował nasz inny czołowy obecnie Europejczyk, Jerzy Buzek. Komorowski mógłby powtórzyć te słowa precyzując dokładnie o jakich ludzi chodzi konkretnie. Czy tych z Puszkino, Kujbyszewa czy jeszcze jakiś innych. W każdym razie to swoisty ewenement, żeby kandydat na, bądź co bądź, najwyższy urząd w państwie sam się pozbawiał tej namiastki władzy, którą przewiduje nasza konstytucja.
No i wreszcie „nasz najdroższy” – Andrzej „Baby Sitter” Olechowski. To kandydat! Duże miasta wilgotnieją  na samo brzmienie jego nazwiska. Poza tym chyba jako jedyny ma konkretny program pozytywny, tzn. nie chce ograniczać swej władzy, rezygnując z jej uprawnień, wręcz przeciwnie. Chce „zapoczątkować” zmiany itd. No i żyrandole mu nie przeszkadzają. Program Olechowskiego to najkrócej ujmując: zwiększenie liczby żłobków (stąd przydomek „Baby Sitter”) – były tenor myśli widocznie, że społeczeństwo po jego wygranej, „napalone” jego widokiem zacznie masowo… „łączyć się w pary”, większy dostęp do szerokopasmowego Internetu – oczywiście, w domyśle, „oczyszczonego” z blogerskiej szumowiny. Chodzi o to żeby społeczeństwo mogło efektywniej ściągać sobie pornole i zamieszczać więcej zdjęć na „naszej klasie”, zlikwidowanie transmisji z obrad komisji śledczych – po pierwsze: ludzie zamiast pracować emocjonują się tymi głupotami, po drugie: komisje mogą wykreować jakiegoś nowego Ziobrę, a przecież jeszcze nie „dorżnęliśmy” starego, po trzecie: po co nam w ogóle telewizja skoro mamy szerokopasmowy Internet?… To oczywiście przegląd tych najważniejszych. Cimoszewicz, także by pasował do tego grona, bo również byłby gotów słać tytułowy adres do metropolii. Ale na tym na razie poprzestańmy. Łukasz Kołak

Narodowcy w fołksfroncie? Zakończyła się druga tura wyborów prezydenckich na Ukrainie, których zwycięzcą okazał się kandydat rekomendowany przez tamtejszą Partię Regionów, Wiktor Janukowycz. Pokonał on, ale nieznacznie, Julię Tymoszenko, która w związku z tym nie uznała rezultatu tych wyborów i będzie próbowała go obalić na drodze sądowej. Czy ograniczy się tylko do tego? Nie wiadomo – zwłaszcza, że jeszcze przed wyborami nie wykluczała wyprowadzenia swoich zwolenników „na ulicę”. Gdyby doszło na Ukrainie do „kryterium ulicznego”, to mogłoby ono pogrążyć ten kraj w zamęcie, którego finałem mógłby być nawet scenariusz rozbiorowy. Rzecz bowiem w tym, że okręgi, w których wygrała Julia Tymoszenko, obejmują zwarty obszar na zachodniej części Ukrainy, podczas gdy okręgi popierające Wiktora Janukowycza obejmują podobnie zwarty obszar na uprzemysłowionym wschodzie Ukrainy. W tej sytuacji realizacja scenariusza rozbiorowego byłaby zadaniem stosunkowo łatwym, zwłaszcza gdyby takie rozwiązanie dogadzało innym, wpływowym państwom. Wprawdzie Rosja wolałaby zachować w strefie swoich wpływów całą Ukrainę, ale gdyby z jakichś powodów okazało się to niemożliwe, to pewnie zadowoliłaby się jej wschodnią częścią, zwłaszcza, że obejmuje ona Krym, na którym Rosji zależy szczególnie. Wprawdzie prezydent Obama 17 września ubiegłego roku dał do zrozumienia, że w perspektywie zrobienia porządku z Iranem na razie żadnych dywersji wobec Rosji podejmował nie będzie, ale skoro trafia się taka okazja, to i on może zmienić zdanie i wesprzeć próbę „umacniania demokracji”, przynajmniej w zachodniej części Ukrainy. Jak potoczą się wypadki – zobaczymy, pamiętając, że Julia Tymoszenko pierwsze wielkie pieniądze zobaczyła dopiero wtedy, gdy rosyjski Gazprom udzielił jej firmie Ukraińska Benzyna koncesji na obrót swoim gazem. Ponieważ każde dziecko wie, że obrót paliwami stanowi w Rosji absolutny monopol razwiedki, są podstawy do przypuszczeń, że i Julia Tymoszenko może być obrotowym przedmurzem demokracji – w zależności od tego, co postanowią i ile zapłacą starsi i mądrzejsi. A tego nie wiemy nie tylko my, zwykli obywatele, ale również najważniejsi nasi dygnitarze, ze znanym z surowych min szefem naszej dyplomacji na czele – i dlatego Polska przyjmuje postawę wyczekującą, z braku czego innego ciesząc się „zwycięstwem demokracji”. I kiedy tak nie możemy się nacieszyć tym „zwycięstwem demokracji” na Ukrainie – w kraju trwa festiwal generała Wojciecha Jaruzelskiego. Pretekstem do rozpoczęcia tego festiwalu, który przybiera postać jakiegoś nabożeństwa wynagradzającego, stał się film „Towarzysz generał”, przedstawiający generała Jaruzelskiego jako posłusznego wykonawcę rozkazów. Temu w zasadzie nie zaprzecza nawet sam generał Jaruzelski, bo podkreśla, że był „żołnierzem”. A co robi żołnierz? Wiadomo – wykonuje rozkazy swoich przełożonych, a tak się akurat złożyło, ze przełożeni generała Jaruzelskiego byli w Moskwie. Nie zaprzeczając w zasadzie wykonywaniu rozkazów generał Jaruzelski podkreśla jednak, że tego właśnie wymagało służenie Polsce – „takiej, jaka była”. Wprawdzie wrodzona skromność, całkowicie zresztą uzasadniona, nie pozwala generałowi Jaruzelskiemu na porównanie z francuskim ministrem spraw zagranicznych Talleyrandem, ale myślę, że warto takie porównanie przeprowadzić. Rzecz w tym, że Talleyrand, któremu również wiele zarzucano twierdził, że zawsze służył Francji, „niezależnie od ustroju mego państwa”. Dlatego nie wahał się zdradzić Napoleona, któremu służył jako minister, gdy tylko doszedł do wniosku, że polityka Cesarza Francuzów prowadzi Francję nie ku wielkości, a ku przepaści. W przypadku generała Jaruzelskiego takiej odwagi nie dostrzegamy. Przeciwnie – cała jego polityczna droga pokazuje, iż decydującą cechą jego osobowości było posłuszeństwo rozkazom, bez względu na to, czego dotyczyły. Taka postawa charakteryzuje służącego, charakteryzuje właśnie lokaja – i dlatego trudno odmówić słuszności Włodzimierzowi Bukowskiemu, który generała Jaruzelskiego tak właśnie określił. Obrońcy generała Jaruzelskiego mają pewien kłopot z usuwaniem z wojska oficerów pochodzenia żydowskiego w 1967 roku. Gwoli prawdy trzeba powiedzieć, że ten epizod w życiorysie generała., w części społeczeństwa polskiego przysparza mu sympatii, ale ma się rozumieć, nikt nie ośmieli się tego wprost powiedzieć, bo wiadomo, że niesie to ze sobą wielkie ryzyko. Ja bym jednak nie przywiązywał do tego specjalnej wagi, bo chętnie wierzę generałowi Jaruzelskiemu, że w tym usuwaniu z wojska oficerów żydowskiego pochodzenia nie było nic osobistego. Usuwał – bo tak mu kazali, a gdyby mu kazali co innego, to kto wie – może by nawet poddał się drobnemu zabiegowi chirurgicznemu? Nad festiwalem generała Jaruzelskiego warto zatrzymać się z jednego, niezwykle charakterystycznego powodu. Oto wielkie zaangażowanie w obronie jego dobrego imienia objawiają zarówno przodujący w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym redaktorzy Monika Olejnik i Tomasz Lis, jak i cały Salon, któremu ton nadaje oczywiście „Gazeta Wyborcza” – ale także – środowiska określające się jako „narodowe”. Widzimy, że schodzą się, zdawać by się mogło, skrajne przeciwieństwa. Skoro tak, to musi przyciągać je do siebie jakaś niezwykle potężna siła, przezwyciężająca wzajemne odpychanie. Żeby zdać sobie sprawę z potęgi tej siły, musimy uświadomić sobie najpierw przyczyny owego wzajemnego odpychania. Zdominowane przez reprezentantów lobby żydowskiego środowisko „Gazety Wyborczej” uważa narodowców za zakałę narodu polskiego, rodzaj tłustej plamy na ludzkości, wstydliwy zakątek, w którym lęgną się wszelkie nieprawości i obrzydliwości. Narodowcy z kolei uważają środowisko „Gazety Wyborczej”, najłagodniej rzecz ujmując, za kosmopolitów, którzy naród polski postrzegają wyłącznie jako rodzaj żerowiska i to żerowiska tymczasowego, o które nie trzeba specjalnie dbać, bo kiedy już się je wyeksploatuje, to można będzie przenieść się na jakieś inne żerowisko. Jak widzimy, obydwa te środowiska wystawiają sobie nawzajem charakterystyki najgorsze z możliwych. Mimo to jednak generał Jaruzelski potrafił zjednoczyć nawet je we wspólnym froncie. O co tu może chodzić? Interes Polski, ani interes narodowy w grę wchodzić tu nie może, bo skądże nagle w środowisku „Gazety Wyborczej” miałyby narodzić się takie sentymenty? O tym nie ma mowy. Czego w takim razie, broniąc generała Jaruzelskiego, broni środowisko „Gazety Wyborczej”? Broni mitu założycielskiego III Rzeczypospolitej, którą przecież zakładało w Magdalence z generałem Jaruzelskim do spółki. Skoro tedy on okazałby się szubrawcem, to i oni nie lepsi, bo się z szubrawcem umówili. Zatem nie dla niego, ale dla własnej reputacji muszą go dzisiaj okadzać, wybaczając mu nawet ten nieszczęsny „antysemicki” epizod, który każdego innego rzuciłby w piekielne czeluści. Taka jest cena, jaką środowisko to musi płacić za sprawowanie rządu dusz nad polskim narodem. To jest logiczne i to można zrozumieć. Dlaczego jednak we wspólnym froncie z lobby żydowskim generała Jaruzelskiego bronią środowiska określające się mianem narodowych – to już zrozumieć trudniej, chyba, że ten narodowy charakter, to tylko taki pseudonim. SM

Zjazd greckich państewek Powtarza się to, o czym uspokajająco wielokrotnie pisałem: Unia Europejska to okropna instytucja - ale w swej okropności bezzębna. "Historia powtarza się jako farsa"... Czy Państwo sobie wyobrażacie, że król Rzymu - konsul - czy cesarz pojechaliby na "szczyt" rozmaitych Aten, Spart i Koryntów - gdyby zostali na taką imprezę zaproszeni? Na pewno nie - bo po co? 

I to właśnie zrobił JE Benedykt Hussein Obama - odmawiając wyjazdu do Hiszpanii. Na co federaści zareagowali.... propozycją przełożenia "szczytu" na inny termin!!! Doprawdy - przezabawne... Kto przypuściłby 100 lat temu, że taki bedzie koniec Europy? Zareagowałem na to w  "Dzienniku Polskim" tak: Szczyt bez wierzchołka Wbrew pozorom UE istnieje nie tylko po to, by łatwiej było politykom kraść pieniądze podatników. Federaści - przynajmniej: ci ze "starej Europy" - z reguły już się nakradli w swoich krajach wystarczająco i teraz zależy im nie tylko na pieniądzach, ale na splendorze. Organizują więc co kilka miesięcy rozmaite "szczyty", na których zwiedzają np.- ale  tak naprawdę, nie tylko części dla turystów -  jakiś pałac królewski - oraz jedzą i piją. Jest to oczywiście dla nas korzystne: gdyby tylko jedli i pili, a nie wydawali jakichś "dyrektyw" o np. zakazie używania żarówek - to można by im fundować po trzy homary i trzy szampany dziennie. I oto - despekt. Chcieli zrobić sobie zdjęcie z JE Benedyktem Husseinem Obamą - a ten odmówił przyjazdu na kolejny "szczyt", oświadczając między wierszami, że po prostu ciało złożone z kilkudziesięciu federastów plus prezydent USA i tak nie może podjąć żadnej decyzji - więc po co tracić czas? Tym samym zakwestionował podstawę istnienia UE... polegającą nie na podejmowaniu konkretnych, męskich decyzyj, lecz na "dialogu",  "ucieraniu stanowisk"... To, oczywiście, głupota. Niestety: pieniądze wydawane przez tych federastów są jednak realne. A są to nasze pieniądze. JKM

I trzecia wiadomość o przestępstwie: Ledwo - proszę zobaczyć wczorajszy główny wpis - powyzłośliwiałem się nad diapazonami widełek i surowością polskiego lewa zwanego "prawem", gdy z Królestwa Trzech Koron nadeszła wiadomość: Szwedzka prokuratura poinformowała w czwartek o zatrzymaniu Szweda, poszukiwanego przez Polskę w związku z kradzieżą napisu "ARBEIT MACHT FREI" z b.niemieckiego hitlerowskiego obozu zagłady Auschwitz. Wcześniej po otrzymaniu przez szwedzką prokuraturę Europejskiego Nakazu Aresztowania szef sekcji szwedzkiej policji stwierdził, że "kradzież napisu z Auschwitz będzie w Szwecji traktowana jak drobne przewinienie" - podaje gazeta "Blekinge Läns Tidning"."Nie będziemy wysyłać patrolu, aby go znaleźć (podejrzanego o podżeganie do kradzieży Andersa Hoegstroema). Postępujemy zgodnie ze szwedzkim prawem i podejmujemy środki proporcjonalne do skali przestępstwa" - twierdzi Bertil Olofsson, szef sekcji ds. zwalczania przestępczości międzynarodowej szwedzkiej policji. Dodaje, że w Szwecji przestępstwo to jest traktowane mniej więcej na tym samym poziomie "co kradzież przez zagranicznego turystę znaku drogowego ostrzegającego przed łosiami". Szwedzi może nieco przesadzają z łagodnością. Wczoraj w sprawie jajecznicy sugerowałem dwa tygodnie aresztu z zawieszeniem na dwa lata - w sprawie "ARBEIT MACHT FREI" właściwy byłby może miesiąc aresztu z zawieszeniem na trzy lata - ale taka jest skala tego strrrrraszliwego przestępstwa. Chyba, że uznamy, że wiara w Holokaust to religia... JKM

Schizofrenia Komisja śledcza w Sejmie pracuje, a jednocześnie dziennikarze i politycy wypowiadają się na temat hazardu w ogóle, a "jednorękich bandytów" w szczególe. Ku mojemu (niewielkiemu zresztą...) zdumieniu politycy są oskarżani o to, że "za rządów PiS automatów przybyło", że "Chlebowski chciał obniżyć podatki od automatów",  że "już za rządów SLD hazard się rozwijał" itp... Jest to normalna schizofrenia, Trzeba się zdecydować. Jeśli te automaty są złem - to trzeba ich zakazać, a nie opodatkowywać. Np. opodatkowanie prostytucji spowodowałoby, że premier byłby oskarżony o "czerpanie zysków z cudzego nierządu". A jeśli zaspokajają ludzką potrzebę hazardowania się - to tych, co ułatwiają rozwój tej branży, należy chwalić, a nie potępiać! Coraz bliżej nam do PRLu, gdzie d***kracja była "l**owa", więc jednorękich bandytów nie było w ogóle, a by zagrać w pokera na pieniądze szło się do prywatnej meliny. Napisałem to w "Dzienniku Polsim" - i na drugi dzień p.Lezek Miller najspokojniej w świecie przyznał sie, że tak: że On obnizył podatek od jednorękich bandytów. Dlaczego obnizył? Bo nie chciał, by hazard uciekł Mu w podziemie. I chciał, by z tego hazardy jakies podatki wpływały. I nikt Mu nie tylko w łapę niczego nie wciskał - ale nawet niczego nie proponował! I, prosze sobie wyobrazić: ja Mu wierzę! Dlaczego? Dlatego, ze pamiętam,  iż bedąc premierem obniżył równiez akcyzę od alkoholu. Trudno przypuscic, że dano Mu w łapę. Natomiast, zgodnie z Zasadą Laffera, po tej obniżce wpływy z alkoholu wzrosły. Więc dlaczego nie miałby zrobić tego samego z hazardsem???!!?? Te dupki z PO nie npotrafia nawet powiedzieć, że chciały obniżyc podatek od automatów bo to po prostu jest zgodne z doktryna liberalna. Nie: powiedziały, że obnizka jest złem - i czym prędzej przedłożyły ustawe niszczącą hazard podatkami.  Na szczęście: wchodzącą w życie za 5 lat. Spokojnie: za dwa lata, po wyborach, się ją wycofa... JKM

WSTYDLIWA PRZESZŁOŚĆ GENERAŁA Wojciech Jaruzelski osobiście wyrzucał z wojska żołnierzy narodowości żydowskiej. Wśród nich znalazł się gen. Jerzy Fonkowicz, były agent NKWD i szef jednego z oddziałów Informacji Wojskowej. Zwolnienie go z wojska pokazuje, jakim zaufaniem radzieckich sojuszników cieszył się Jaruzelski. O postawie Wojciecha Jaruzelskiego w końcu lat 60. świadczą dokumenty. W znajdującym się w Centralnym Archiwum Wojskowym pod sygnaturą CAW, sygn. Nr 1595/6, t. 5. protokole z zebrania partyjnego w sztabie generalnym w kwietniu 1968 r. Wojciech Jaruzelski konkluduje: „Jak wykazało doświadczenie, problemy syjonizmu tkwiły podskórnie u większości towarzyszy pochodzenia żydowskiego, jednak nie mieliśmy takiego rozeznania. Nowe jakości, które odsłoniły ten stan rzeczy, zaczęły się kształtować po ukształtowaniu się państwa Izrael w 1948 r., a potem wystąpiły znacznie jaskrawiej po agresji Izraela w roku 1956. Jednak w tamtym czasie inne ważne problemy naszego państwa nie pozwoliły nam na bliższe zajmowanie się tymi sprawami. Dopiero agresja izraelska w 1967 r. spolaryzowała istniejące ukryte siły co było zaskoczeniem nawet dla kierownictwa naszej Partii”. W tym samym dokumencie, tyle że nieco wcześniej, sięga niemal do samych początków problemu: „W KPP towarzysze pochodzenia żydowskiego stanowili dużą część aktywu, z tytułu tej działalności za zasługi dano im rekompensatę. To nie było działanie celowe, tak się złożyło na skutek posunięć w kierunku faszyzacji Polski i wtedy KPP była dla wielu schronieniem przed faszyzmem. Obok tego szczególnie po wojnie występuje inne zjawisko, mianowicie celowa dążność do usadowienia ludzi pochodzenia żydowskiego na wielu wysokich stanowiskach, w czym celował szczególnie towarzysz Zambrowski. Taki stan rzeczy trwał długo, rozrastał się, powstawał tzw. rak kadrowy, przy tej okazji także różne parasole i tarcze ochronne, które to sankcjonowały”.
Zwolnił Fonkowicza Jak ustaliła „Gazeta Polska”, gen. Fonkowicz został wyrzucony z LWP w 1967 r. Jednym z powodów był jego „nieprawomyślny” stosunek do wojny sześciodniowej, w której zwycięstwo nad państwami arabskimi odniósł Izrael. Ponieważ stronę arabską wspierał ZSRR, po przegranej Polska zerwała stosunki z Izraelem, co było decyzją sowiecką, podobnie czystki antysemickie. Generał Fonkowicz po zwolnieniu z LWP odwołał się od tej decyzji do ówczesnego ministra obrony narodowej Wojciecha Jaruzelskiego. Ten po zbadaniu sprawy decyzje podtrzymał i doprowadził do ostatecznego zwolnienia Fonkowicza, swojego dawnego kolegi z Informacji Wojskowej. Jerzy Henryk Fonkowicz, generał brygady Wojska Polskiego, nie miał chlubnej karty w powojennej historii Polski. W czasie II wojny światowej został agentem wywiadu NKWD. Jako ppłk Oddziału II Armii Ludowej został mianowany szefem specjalnej grupy bojowej przy Sztabie Głównym tej formacji. 17 kwietnia 1944 r. na rozkaz Mariana Spychalskiego przeprowadził akcję na archiwum Delegatury Rządu na Kraj przy ul. Poznańskiej 12 w Warszawie. W jej wyniku kontakt konspiracyjny Armii Krajowej został ujawniony, a AL zdobyła materiały o przedwojennej policyjnej agenturze w szeregach komunistów. Spowodowało to falę aresztowań żołnierzy AK. Fonkowicz w 1945 r. został mianowany szefem Oddziału III Głównego Zarządu Informacji Ludowego Wojska Polskiego (zajmował się osłoną kontrwywiadowczą jednostek LWP). W czerwcu 1945 r. wraz z Piotrem Jaroszewiczem i Tadeuszem Steciem Fonkowicz, agent sowieckiego wywiadu, brał udział w przejęciu hitlerowskiego archiwum w Radomierzycach. Pod koniec wojny Niemcy zaczęli zwozić do radomierzyckiego pałacu całe skrzynie dokumentów. Gdy po wejściu Rosjan musieli uciekać, wszystko pozostało. W skarbcu znajdowały się tajne, zebrane w całej Europie dokumenty. Raporty o przebiegu akcji trafiały bezpośrednio na biurko Waltera Schellenberga, szefa VI departamentu Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy (RSHA). Materiały te miały nieocenioną wartość, mogły być potem wykorzystane w rozgrywkach po II wojnie. Od października 1956 r. Fonkowicz był szefem Departamentu Kadr MON, potem attaché wojskowym PRL w Helsinkach. Z powodu pochodzenia żydowskiego po wydarzeniach marcowych został wydalony z wojska przez gen. Jaruzelskiego. 7 października 1997 r. został bestialsko zamordowany przez grupę ok. 10 nieznanych sprawców. Zginął w wyniku długotrwałych tortur.

Tajny współpracownik „Wolski” W 2005 r. w Instytucie Pamięci Narodowej odnalazły się dokumenty świadczące o współpracy Jaruzelskiego z Informacja Wojskową. – W tej sprawie opublikowano na łamach Biuletynu IPN wszelkie dostępne materiały ewidencyjne wojskowej bezpieki, z których wynika, że Wojciech Jaruzelski współpracował z Informacją Wojska Polskiego jako „Wolski” – mówi dr Sławomir Cenckiewicz. Szef Oddziału II Sztabu Generalnego WP (wywiad) gen. Wacław Komar zwrócił się 7 maja 1949 r. do szefa Głównego Zarządu Informacji WP (kontrwywiad) płk. Stefana Kuhla z prośbą o opinię w sprawie 10 oficerów. Byli oni brani pod uwagę jako kandydaci do pracy w Oddziale II Sztabu Generalnego WP. Na liście pod numerem 1 figurował ppłk Wojciech Jaruzelski. Płk. Kuhl nakazał sprawdzenie wspomnianych oficerów w ewidencji operacyjnej i archiwach. W wyniku tych czynności w notatce dla płk. Kuhla zebrano najważniejsze odnalezione informacje. Pod numerem 1 notatki pisano: „1. Jaruzelski Wojciech s. Władysława, ur. w 1923 r. w m. [miejscowości] Kurów pow. Puławy. Syn zarządcy majątku. […]. W lipcu 1943 r. zostaje zmobilizowany do Armii Polskiej i od tego czasu służy w WP ostatnio – szef Wydziału Sztabu Dowództwa Wojsk Lądowych. Jest naszym tajnym informatorem, pseudonim „Wolski” – zwerbowanym 23.03.46 r. w 5. Pułku Piechoty 3. Dywizji Piechoty na uczuciach patriotycznych. Dobry tajny współpracownik, nadający się na rezydenta. Charakteryzowany jako jednostka wartościowa, członek Partii. Kompromitujących materiałów nie posiadamy”. Jak podaje dr Piotr Gontarczyk, autor m.in. tekstu opublikowanego w „Rzeczpospolitej” w 2006 r. pt. „Dossier agenta »Wolskiego«", płk Kuhl, posiadając takie informacje, pozytywnie zaopiniował kandydaturę Jaruzelskiego do pracy w Oddziale II Sztabu Generalnego WP. Według dr. Gontarczyka korespondencja dotycząca Wojciecha Jaruzelskiego odnaleziona w Instytucie Pamięci Narodowej w 2005 r. nie wyczerpuje listy dokumentów, które zachowały się w tej sprawie. Kilka innych szczegółów można ustalić za pomocą książek ewidencyjnych byłej Informacji Wojskowej, w której wpisywano wszystkich agentów tej struktury na terenie kraju. Tu także, dwukrotnie, pojawia się nazwisko Wojciecha Jaruzelskiego. Zapisy te jednoznacznie wskazują, że był on agentem o pseudonimie „Wolski”. To w dużej mierze tłumaczy fenomen nieprzerwanej kariery Wojciecha Jaruzelskiego w czasach, kiedy Informacja, czyli „wojskowe UB” była panem życia i śmierci tysięcy żołnierzy i oficerów. Jako formacja odpowiedzialna za bezwzględne represje i nieludzkie tortury (od wyrywania paznokci po finezyjne metody nacisku psychicznego) Informacja Wojskowa, zdaniem dr. Macieja Korkucia, miała wówczas decydujący wpływ na kariery i awanse w całej armii. Co ciekawe, teczek „Wolskiego” nie ma w archiwach IPN. Zniknęły, zdaniem Piotra Gontarczyka, prawdopodobnie jeszcze w latach 70., kiedy Jaruzelski był już jednym z najbardziej wpływowych oficerów LWP. W książce ewidencyjnej jest tylko adnotacja, że dokumenty są „u kierownictwa”. 

Magdalena Nowak 

Nie pozwólmy Rosji nas dzielić Z prof. Andrzejem Nowakiem, historykiem, sowietologiem, wykładowcą Uniwersytetu Jagiellońskiego, redaktorem naczelnym dwumiesięcznika "Arcana", rozmawia Mariusz Bober Spodziewał się Pan wygranej Wiktora Janukowycza? I to zaledwie sześć lat po "pomarańczowej rewolucji", która wymierzona była właśnie w niego? - Na pewno sześć lat temu trudno było spodziewać się takich wyników w następnych wyborach. Trudno też było przewidzieć, że Janukowycz nie tylko utrzyma się na scenie politycznej, ale wygra kolejną elekcję, tym bardziej że nie jest to jakaś wyrazista osobowość.

Minimalna wygrana Janukowycza sprawiła, że zaczęto znowu mówić o wyprowadzeniu ludzi na ulice... - Najgorszy scenariusz, jaki mogę sobie obecnie wyobrazić dla Ukrainy, to długotrwała, wielomiesięczna walka o wynik tych wyborów i pogrążenie kraju w dalszym chaosie, swego rodzaju "zimnej wojnie domowej" pomiędzy zwolennikami premier Julii Tymoszenko i Wiktora Janukowycza. Być może się mylę, ale według mnie, dla stabilności tego kraju lepiej byłoby uszanować wybór Ukraińców, jakikolwiek on jest. To bardzo ważne, by nauczono się tam szanować wyniki wyborów, by ci, którzy je wygrają, obejmowali taki zakres władzy, jaki określa prawo, i byli za ten obszar odpowiedzialni. Ukraina już pozytywnie odróżnia się od swoich sąsiadów - Białorusi i Rosji, szanując demokratyczne wyniki elekcji, podobnie jak to się dzieje w krajach zachodnich.
Co dla Ukrainy będzie oznaczało objęcie urzędu prezydenta przez Janukowycza? - Pierwszy wniosek, jaki nasuwa się po niedzielnym głosowaniu, jest taki, że widocznie ten kandydat był wygodny, że jest to człowiek, którym można w dużym stopniu kierować, by nie powiedzieć - manipulować. Druga obserwacja jest oczywista dla wszystkich: "pomarańczowa rewolucja" poniosła porażkę.
Dlaczego? - Przyczyn jest kilka. Pierwsza to walki wewnętrzne w obozie "pomarańczowych" między dwojgiem jego przywódców: prezydentem Wiktorem Juszczenką i premier Julią Tymoszenko. Druga to nieudolne rządy, zwłaszcza prezydenta Wiktora Juszczenki.
Powiedział Pan, że Janukowycz jest kandydatem, którym można kierować. To sugestia, że jego wybór był efektem oddziaływań socjotechnicznych, podobnie jak to się dzieje na Białorusi czy w Rosji? - Nie widzę argumentów za tym, by uznać, że elekcja ta była zmanipulowana przez wpływ mediów. Moim zdaniem, to był demokratyczny wybór większości Ukraińców. Warto zauważyć, że w głosowaniu uczestniczyła duża część społeczeństwa. Dlatego myślę, iż można zrozumieć ten wybór jako np. reakcję na dotychczasowe rządy "pomarańczowych". Wojna na wyniszczenie, którą prowadzili przywódcy tego obozu deklarujący wprowadzenie moralnej odnowy na Ukrainie, musiała przynieść reakcję np. w postaci przyzwolenia społeczeństwa na objęcie rządów przez polityka mniej "wyrazistego", który wydaje się obiecywać więcej "świętego spokoju".
A może wybór Ukraińców jest oznaką rozczarowania, bo "pomarańczowi" nie spełnili swoich obietnic? Prócz wspomnianej odnowy moralnej proponowali też skok gospodarczy kraju i integrację z Zachodem... - Poza omawianymi konfliktami między przywódcami obozu "pomarańczowych" cała formacja nie popełniła aż tak poważnych błędów, za które wyborcy mogliby teraz ją potępić. Stopa życiowa na Ukrainie nie jest obecnie niższa niż sześć lat temu. To, że nie nastąpił spadek, a wystąpiło nawet minimalne podniesienie poziomu życia, należy wiązać z reformami "pomarańczowych", choć były one wprowadzane tylko w ograniczonym zakresie i niekonsekwentnie. Poza tym przedwyborcze zapowiedzi tych polityków, że Ukraina w krótkim czasie stanie się krajem mlekiem i miodem płynącym, były po prostu nierealistyczne. Nigdzie na świecie takie zmiany nie dokonują się w tak szybkim tempie. Ponadto do przeprowadzenia szybkiej modernizacji kraju nie wystarczy wysiłek samych Ukraińców ani mobilizacja klasy politycznej, która zresztą nie była wystarczająca. Potrzebna była też wola wciągania do takiej współpracy Unii Europejskiej. Tymczasem w UE nie było takiej woli i obecnie tym bardziej jej nie ma.

Program Partnerstwo Wschodnie, o którym z dumą mówi szef polskiego MSZ Radosław Sikorski, jak o realnej i konkretnej pomocy, m.in. dla Ukrainy, to niewystarczająca oferta? - Jest to oferta zdecydowanie gorsza niż namiastka UE. Nie twierdzę, że to program nierealny. Jest to jednak realizm z kategorii tych najmniejszych. Mówiąc wprost - program Partnerstwo Wschodnie pozwala załatwić kilka drobnych spraw, jak np. ułatwienia wizowe. Jest to oczywiście ważne; dobrze, że polskie MSZ pomogło w uruchomieniu tego programu i we wprowadzeniu ułatwień w ruchu wizowym. Rzecz w tym, że w odniesieniu do strategicznego wyboru Ukrainy - z Zachodem czy z Rosją są to niezwykle małe kroki. Omawiana propozycja stanowi odwrót od ambitnie zakreślonego zadania, jakim była próba wciągnięcia naszego wschodniego sąsiada do UE i NATO. Takie właśnie próby podejmował najpierw rząd PiS, a ostatnio prezydent Lech Kaczyński. Po objęciu rządów przez PO cofnęliśmy się o kilka kroków. Szczególnie ważne i niepokojące jest skorelowanie tego procesu z ofensywną i przemyślaną polityką rosyjską. Metoda Moskwy polegająca na stopniowym antagonizowaniu Warszawy i Kijowa przyniosła oczywiste i niezaprzeczalne rezultaty. Przykładem tego jest szantaż gazowy Rosji wobec Ukrainy w styczniu 2008 roku. W czasie, gdy określano dopiero kierunek polityki ukraińskiej gabinetu Donalda Tuska, Rosjanie zaplanowali wizytę ministra Radosława Sikorskiego w przeddzień przyjazdu do Moskwy premier Julii Tymoszenko. Z pistoletem gazowym przyłożonym do skroni miała ona podpisać "akt kapitulacji" Ukrainy w negocjacjach gazowych z Rosją. Przyjazd Sikorskiego do Moskwy w takim momencie był manifestacją skuteczności rosyjskiej polityki, poprzez którą Kreml zademonstrował ukraińskiej premier, że Polska też siedzi w rydwanie polityki Moskwy i odcina się od Kijowa. Tak właśnie odebrali tę sytuację Ukraińcy - jako pokaz tego, że dla rządu Tuska Rosja jest ważniejsza niż Ukraina. Można oczywiście dyskutować o tym, czy Rosja może być naszym głównym partnerem na Wschodzie zamiast Ukrainy. Ale w polityce zagranicznej rządu Donalda Tuska taki wybór stał się faktem. Poza tym o warunkach takiego porozumienia z Moskwą decyduje wyłącznie Kreml.
A czy będzie on także decydował o naszych relacjach z Ukrainą dzięki wyborowi na najwyższe stanowisko w tym państwie polityka, który uznawany był za "człowieka Rosji"? - Nie obawiałbym się, że po objęciu władzy Janukowycz od razu pobiegnie do Moskwy, by sprzedać Ukrainę Rosji. To polityk, który reprezentuje przede wszystkim potężnych oligarchów ze wschodu kraju. Ci zaś wolą pozostać oligarchami ukraińskimi, niż podzielić los niektórych kolegów rosyjskich, jak np. Michaiła Chodorkowskiego. Wolą dysponować majątkiem rzędu 4-5 mld USD, niż szyć spodnie w obozie gdzieś na granicy z Chinami, jak np. były szef koncernu naftowego Jukos. Dlatego paradoksalnie oligarchowie są obecnie strażnikami niepodległości Ukrainy. Oni już wiedzą, jak walczyć o władzę. Natomiast pod rządami Janukowycza mogą zwiększyć się wpływy rosyjskie na kulturę Ukrainy. Przecież polityk ten nie ukrywa, że lepiej mówi po rosyjsku niż ukraińsku. Z drugiej strony można spodziewać się, że pod jego rządami osłabnie nuta nacjonalistyczna czy wręcz szowinistyczna w polityce ukraińskiej, na której grał w sposób żałosny prezydent Wiktor Juszczenko. Trudno bowiem wyobrazić sobie, by Janukowycz firmował taką apologię UPA czy nacjonalizmu spod znaku Dmytro Doncowa [twórca ideologii Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów - przyp. red.], jak to się działo zwłaszcza w ostatnich miesiącach rządów Juszczenki. Dlatego nie można od razu przedstawiać prezydenta elekta Ukrainy jako nieszczęścia dla Polski, ale trzeba zacząć z nim rozmawiać.
Jaki wpływ na relacje z Polską będzie miał wybór Janukowycza na prezydenta i jego wizja polityki zagranicznej? - To zależy od tego, w jakim stopniu rząd polski będzie umiał zareagować na długofalową politykę rosyjską, której cele są jasne. Sprowadzają się one do powiększania dystansu między Warszawą a Kijowem i prowokowania następnych "okazji" do manifestowania "ocieplenia" relacji z Polską, za którymi jednak nie będą szły żadne ustępstwa ze strony Rosji w sprawach dla Polski zasadniczych. Przykładem tego jest perfekcyjnie wykonana, sądząc po dotychczasowych informacjach, "operacja Katyń 2010". W jej ramach premier Władimir Putin zaprosił Donalda Tuska na groby ofiar mordu katyńskiego, poniżając ich pamięć i Naród Polski.
W jaki sposób? - Przecież obecny premier Rosji wywodzi się z organizacji, która bezpośrednio odpowiada za mord katyński. Choć jestem przeciwny, by ciągle wypominać mu karierę w sowieckiej bezpiece, to jednak kiedy zapowiadana jest jego wizyta w Katyniu, nie sposób zapomnieć o tym, że Putin był oficerem KGB, czyli bezpośredniego następcy NKWD. Nigdy nie odciął się od KGB. Przeciwnie. Jak pokazuje np. film dokumentalny "Towarzysz Prezydent", na Łubiance, w mrocznej siedzibie sowieckiej i rosyjskiej bezpieki, po wyborze na prezydenta Rosji w 2000 r. zameldował swoim kolegom: "Towarzysze oficerowie! Zadanie zostało wykonane!"... Ponieważ Putin nigdy nie potępił działalności organów bezpieczeństwa Związku Sowieckiego, można uznać, że nadal sprawuje władzę w imieniu osób wywodzących się z tej instytucji odpowiedzialnej za wymordowanie milionów ludzi. Oznacza to, że chce przekształcić uroczystości w Katyniu w swego rodzaju parodię symbolicznego zadośćuczynienia. Dlatego jeśli ktoś twierdzi, że dzięki tym planowanym uroczystościom mamy do czynienia z jakimś historycznym przełomem w skali porównywalnej z listem biskupów polskich do niemieckich, powinien zastanowić się kilka razy nad takimi słowami.
Nie widzi Pan szans na prawdziwe zmiany w relacjach polsko-rosyjskich? - Pozytywnym aspektem planowanych uroczystości jest zaangażowanie rosyjskiej Cerkwi prawosławnej w upamiętnienie zbrodni katyńskiej. Tu właśnie widać przełom - niezależnie od intencji politycznych, które mogą temu towarzyszyć. Myślę, że obecność przedstawicieli Patriarchatu Moskiewskiego, a najlepiej samego patriarchy, i np. przewodniczącego Episkopatu Polski na uroczystościach religijnych w Katyniu miałaby wielką wymowę. Na płaszczyźnie religijnej bowiem upamiętnienie mordu katyńskiego jako wielkiej zbrodni komunistycznej miałoby moc oczyszczającą, pod warunkiem, że nie będzie tam kogoś, kto odwraca znak tej uroczystości i czyni z niej szyderstwo. Dlatego też należy odróżnić aspekt czysto polityczny i stwierdzić, że Rosja pod rządami Władimira Putina dąży do tego, by dzielić Polskę, tak jak robiła to pod rządami np. Stalina, gdy w 1944 r. dyktowała rządowi londyńskiemu, z kim chce rozmawiać, twierdząc, iż może spotkać się z premierem Stanisławem Mikołajczykiem, ale nie z prezydentem Władysławem Raczkiewiczem. Podobnie caryca Katarzyna II przeciwstawiała króla Stanisława Poniatowskiego opozycji magnatów w XVIII wieku. Jeśli strona polska zgodzi się na to, że to Moskwa dyktuje, z kim chce rozmawiać i kto ma reprezentować Polskę, będzie to smutny przykład triumfu imperialnej polityki Rosji i dowód niedojrzałości polskiej kultury politycznej.
Ale prezydent Lech Kaczyński już zapowiedział, że pojedzie na uroczystości nawet bez zaproszenia, więc chyba sam rozstrzygnął problem? - Nie chciałbym w tym kontekście podsuwać ani prezydentowi, ani premierowi żadnych rozwiązań. Wyjazd samego premiera i pozostanie prezydenta w kraju byłby tryumfem polityki Moskwy. Natomiast wyjazd Lecha Kaczyńskiego na uroczystości wraz premierem i potraktowanie prezydenta w Katyniu w sposób pogardliwy, jako gościa drugiej kategorii - to również urągałoby godności państwa, którego głową jest właśnie prezydent. Dlatego powinniśmy umieć odpowiedzieć na to wyzwanie, które rzucił polskiej kulturze politycznej premier Putin. Najważniejsze jest, by nie przenosić wojny politycznej między obozem prezydenckim i rządowym na zewnątrz, zwłaszcza w relacjach z Rosją, bo byłby to triumf prowadzonej przez Rosję polityki "dziel i rządź". Dlatego w takiej sytuacji prezydent i premier nie powinni uprawiać rywalizacji nad grobami katyńskimi, lecz wspólnie uzgodnić, jak wybrnąć z tej sytuacji. Powinny to zrozumieć również media i nie egzaltować się nagłaśnianiem sporów między prezydentem i premierem. Dziękuję za rozmowę.

Czy Niemcy uznają mniejszość polską? W Berlinie dzisiaj po południu mają rozpocząć się obrady "okrągłego stołu" w sprawie przywrócenia statusu polskiej mniejszości narodowej w Niemczech. W rozmowach wezmą udział wiceministrowie spraw wewnętrznych Niemiec i Polski: Christoph Bergner i Tomasz Siemoniak, oraz przedstawiciele mniejszości z obu państw. Będzie to okazja, aby porównać, jakie prawa mają Niemcy w Polsce, a jakie nasi rodacy nad Renem. Polacy mieszkający w Niemczech podchodzą do dzisiejszych rozmów z wielką nadzieją, po raz pierwszy bowiem problem przywrócenia im statusu mniejszości narodowej (odebranej nielegalnie w 1940 roku przez Hermanna Goeringa) stanął na tak wysokim szczeblu. Co prawda, niemiecka strona w dalszym ciągu na razie odmawia nam statusu mniejszości, ale ekspertyza prawna przygotowana na zamówienie polskiego MSZ stwierdza, że rozporządzenie Goeringa było wydane niezgodnie z prawem. Innymi słowy - polska mniejszość zawsze była w Niemczech i nigdy nie zniknęła. Jeden z uczestników "okrągłego stołu" (jak nazywają spotkanie niemieckie media) Marek Wójcicki, prezes Związku Polaków spod znaku Rodła, w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" przyznał, że ma nadzieję, iż po dzisiejszych rozmowach sytuacja polskiej mniejszości w Niemczech ulegnie wreszcie poprawie. - Christoph Bergner zapowiedział w rozmowie ze mną, że niemieckie władze zajmą się sprawami Polaków, a on także będzie zabiegał o konkretne rozwiązania - powiedział nam Wójcicki. Jego zdaniem, istnieje duża szansa, że temat Polaków w Niemczech zainteresuje zarówno polskie, jak i niemieckie władze. Wójcicki pochwalił polski rząd za zaangażowanie w tę sprawę. - Przynajmniej na razie widzimy duże zainteresowanie polskiej strony, i to nam zdecydowanie ułatwia rozmowy ze stroną niemiecką. Tuż przed rozmowami umówiliśmy się z polską delegacją rządową na spotkanie, aby ustalić wspólne stanowisko - podkreślił Wójcicki. Jednak i Niemcy wydają się konsekwentni w odmowie przyznania nam statusu mniejszości narodowej. Nawet w oficjalnym biuletynie informacyjnym niemieckiego MSW jest mowa o spotkaniu polskiej i niemieckiej delegacji z mniejszością niemiecką w Polsce i obywatelami polskiego pochodzenia w Niemczech. Jak twierdzi Marek Wójcicki, będzie za mało czasu, aby przedyskutować wszystkie problemy. Ale dużym sukcesem byłoby powołanie specjalnych sześciu komisji tematycznych, które zajęłyby się każdym z proponowanych przez Polonię postulatów. Najważniejsze sprawy do załatwienia to: rehabilitacja zamordowanych przedstawicieli polskiej mniejszości przez Niemców. - Jest to kwestia symbolicznej rehabilitacji Polaków obywateli Rzeszy Niemieckiej zamordowanych w obozach koncentracyjnych lub rozstrzelanych - powiedział nam Wójcicki i dodał, że jest to jedyna grupa ludzi zgładzona przez państwo hitlerowskie, która nie została w żaden sposób zrehabilitowana. W dalszej kolejności Polacy chcą powołania fundacji organizacji polskich (finansowanej głównie przez niemiecki rząd, ale także i polski). Kolejnym tematem jest sprawa nauczania języka polskiego w niemieckich szkołach. Zdaniem Polonii, wszędzie tam, gdzie zgłoszą się rodzice minimum siedmiorga dzieci i zechcą, aby je uczyć języka polskiego jako ojczystego powinno im to być zagwarantowane we wszystkich szkołach publicznych na każdym szczeblu. I wreszcie, jako dodatkowy punkt wymienia się załatwienie odszkodowań dla istniejącego jeszcze przed wojną Związku Polaków w Niemczech. Zdaniem Wójcickiego, majątek ten na podstawie danych hitlerowskiego MSW wynosił równowartość 350 mln euro. Jednak nie wszyscy polscy politycy są jednomyślni w kwestii uznania przez Niemców statusu polskiej mniejszości narodowej. W rozmowie z "Naszym Dziennikiem" były ambasador Polski w Niemczech Janusz Reiter (1990-1995) stwierdził, że jego zdaniem, przyznanie nam statusu mniejszości narodowej nie wpłynie realnie na poprawę sytuacji Polaków w Niemczech. - Ja nie widzę niestety wśród naszych rodaków większego zainteresowania życiem polonijnym w Niemczech - stwierdził Reiter i dodał, że organizacje polonijne mają trudności z odnalezieniem się w nowych czasach, "kiedy Polska i Niemcy są razem w Unii Europejskiej, kiedy granice są otwarte i kiedy można bez problemu jeździć do siebie nawzajem". Zdaniem Reitera, Polacy mieszkający w Niemczech nie wykorzystują wielu możliwości, które nad Renem już istnieją, i nie chcą się angażować w jakiekolwiek formy polonijnego życia. - Polacy powinni się przede wszystkim dobrze i skutecznie organizować, a do tego wcale nie jest potrzebny status mniejszości narodowej - uznał Janusz Reiter. Jego zdaniem, dobrze zorganizowani Polacy uzyskaliby uznanie polityczne CDU, SPD lub innych partii, które zabiegałyby o ich poparcie. - Takiego zorganizowania mi brakuje wśród Polonii, bardziej niż statusu mniejszości - powiedział nam były ambasador. W odpowiedzi na te zarzuty Marek Wójcicki stwierdził jedynie, że Janusz Reiter myślami znajduje się ciągle w epoce sprzed 20 lat, kiedy był w Niemczech ambasadorem. - Teraz czasy się zmieniły - powiedział nam Wójcicki. - Wtedy na początku lat 90. tak być może było, ale teraz po pierwsze, mamy prężne i dobrze funkcjonujące organizacje, a po drugie, mamy wielu zaangażowanych ludzi, którzy chcą działać dla dobra Polonii i Polski. Waldemar Maszewski

Rząd funduje polskie Jugendamty Projekt nowelizacji ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie ułatwia odbieranie dzieci. Bez decyzji sądu. Rząd chce przepchnąć przez Sejm wyjątkowo szkodliwy, kagańcowy projekt nowelizacji ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Niektóre z proponowanych przepisów nie tylko drastycznie redukują autonomię rodziny, ale generują wręcz jej rozpad. Forum Kobiet Polskich ostrzega przed omnipotentną rolą tzw. zespołów interdyscyplinarnych, które będą mogły nawet wbrew woli skrzywdzonej osoby dorosłej rozpatrywać jej przypadek. Co gorsza, takie decyzje jak odebranie rodzicom dziecka, które do tej pory były zastrzeżone dla sądu, podejmować będą także organy administracyjne. Tak jak to ma miejsce w przypadku niemieckich Jugendamtów. - Jestem przeciwny już samej nazwie tej ustawy. To powinna być ustawa o przemocy, a nie o przemocy w rodzinie. Bo przemoc jest wszędzie, a tu mamy do czynienia z sugestią, że jej eskalacja następuje w rodzinie - uważa poseł Piotr Stanke (PiS) z sejmowej Komisji Polityki Społecznej i Rodziny. Projekt przewiduje m.in., że ofiarom przemocy ma być udzielana bezpłatna pomoc, w tym poprzez uniemożliwienie osobom stosującym przemoc wspólnego mieszkania oraz kontaktowania się z osobą pokrzywdzoną. Ale rząd proponuje również rozwiązania, które stanowią daleko posuniętą - na wzór niemiecki - nieuzasadnioną ingerencję w życie polskich rodzin. W myśl nowych przepisów pracownik socjalny miałby prawo do zabrania dziecka z rodziny biologicznej bez wcześniejszej decyzji sądu, do czego obecnie (ale jedynie w sytuacjach zagrożenia życia i zdrowia dziecka) mają prawo policja i kuratorzy sądowi. - Wprowadzenie tej nowelizacji stworzy szczególny nacisk na zabieranie dzieci z rodzin zamiast udzielania im długotrwałej i wszechstronnej pomocy - zwraca uwagę Ewa Kowalewska, prezes Forum Kobiet Polskich. Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej doskonalszego projektu nie potrafi sobie jednak wyobrazić. Jak informuje biuro prasowe resortu, zastrzeżenie przepisów w tym zakresie jest konieczne ze względu na rzekomo coraz większą powszechność zjawiska przemocy w rodzinie. Powołuje się przy tym na dane mówiące o tym, że występuje ono w blisko 50 proc. polskich domów. Uzyskano je na podstawie badań przeprowadzonych na zlecenie ministerstwa przez Ośrodek Badania Opinii Publicznej TNS OBOP. MPiPS nie uważa, że nowe przepisy dadzą pole do nadużywania uprawnień przez pracowników socjalnych przy odbieraniu dzieci rodzicom bez wcześniejszego wyroku sądowego. Podkreśla, że pracownik socjalny takiej decyzji nie podejmie samodzielnie, ponieważ projektowana regulacja pozwala na podjęcie takich czynności przy udziale policji lub lekarza, pielęgniarki czy też ratownika medycznego. - Będzie to wspólna decyzja przedstawicieli dwóch lub trzech służb zajmujących się przeciwdziałaniem przemocy w rodzinie - przewiduje resort minister Jolanty Fedak. W ciągu 24 godzin pracownik socjalny byłby też zobowiązany do informowania o zaistniałej sytuacji sąd rodzinny i opiekuńczy, który podejmie decyzję o dalszych losach dziecka. Poseł Mieczysław Kasprzak (PSL) z Komisji Polityki Społecznej i Rodziny uważa jednak, że rozwiązania zapisane w projekcie należałoby jeszcze raz gruntownie przemyśleć. - To bardzo delikatna materia i niewskazane jest wkraczanie z butami pod dach danej rodziny. Tylko że ciężko sobie z tym problemem poradzić - mówi. Niebezpieczeństwo poseł dostrzega zwłaszcza w potencjalnym traktowaniu jako przemoc niektórych przejawów władzy rodzicielskiej oraz w dopuszczeniu do odbierania dzieci przez pracowników socjalnych bez wyroku sądu. Według projektu nowelizacji przemoc w rodzinie to powtarzające się lub jednorazowe "umyślne działanie lub zaniechanie naruszającprawa lub dobra osobiste innej osoby, w szczególności narażenie na niebezpieczeństwo utraty życia, zdrowia, niezaspokojenie podstawowych potrzeb ekonomicznych, naruszające ich godność, nietykalność cielesną, wolność - w tym seksualną, powodujące szkody na ich zdrowiu fizycznym lub psychicznym, a także wywołujące cierpienia i krzywdy moralne u osób dotkniętych przemocą". - Za przemoc w rodzinie uznawać się będzie nie tylko gwałtowną wymianę słów, ale także ciągłe krytykowanie, kontrolowanie, ograniczanie kontaktów, krytykowanie zachowań seksualnych. Może to grozić poważnym naruszeniem autorytetu rodziców, którzy zostaną potraktowani jako stosujący przemoc, jeśli np. ośmielą się skrytykować przedmałżeńską aktywność seksualną swoich dzieci. Tak można interpretować te zapisy - alarmuje Ewa Kowalewska z Forum Kobiet Polskich. Jej zdaniem, projektodawca dąży do tego, żeby rodzice praktycznie nie mieli możliwości dyscyplinowania swoich dzieci. - W ZSRS pewien chłopak doniósł na swoich rodziców, bo taka była ideologia. Wydaje się, że idziemy w tym samym kierunku - kwituje Kowalewska. Zdaniem Magdaleny Kochan (PO), wiceprzewodniczącej Komisji Polityki Społecznej i Rodziny, te obawy są nieuzasadnione, a zapisy nowelizacji mają na celu zapobieganie tragediom, nie zaś podważanie autorytetu rodziców i autonomii rodzin. - Zakaz stosowania przemocy psychicznej nie jest równoznaczny z zakazem wyjścia na dyskotekę. Zakazaliśmy w ustawie, nowelizując także kodeks cywilny i kodeks rodzinny, stosowania kar cielesnych, przemocy psychicznej i znieważania. Wychowanie jako proces edukacyjny, proces przystosowania dziecka do życia w społeczeństwie, nie może być oparte na strachu, nienawiści i terrorze. I tylko tak należy rozumieć ten zapis - przekonuje Kochan. Podaje przykład, że jeśli dziecko będzie miało stały obowiązek przychodzenia ze szkoły do domu i wyłącznie siedzenia nad lekcjami bez możliwości kontaktu z rówieśnikami, to w taki sposób można je skrzywdzić na całe życie.

Krzyki raportowane Organizacje społeczne ostrzegają przed prawdopodobieństwem, że art. 12.1 nowego projektu będzie skłaniał do preparowania donosów na rodziny z nieczystych pobudek osób postronnych, np. ze złośliwości. Przepis ten stanowi, iż "osoby, które w związku z wykonywaniem obowiązków służbowych lub zawodowych powzięły podejrzenie o popełnieniu przestępstwa z użyciem przemocy, niezwłocznie zawiadamiają o tym policję lub prokuratora". Ma to dotyczyć zarówno domniemania przemocy wobec dzieci, jak i dorosłych. Tych ostatnich nikt nie będzie pytał, czy życzą sobie ingerencji z zewnątrz. Do rozpoczęcia procedury sprawdzającej wystarczy podejrzenie sąsiadów zaniepokojonych podniesionym głosem dochodzącym z pobliskiego mieszkania. - Dokładnie tak ma być: policja i prokuratura będą reagować w przypadku każdego podejrzenia sąsiadów i to one rozstrzygną, czy to doniesienie jest słuszne, czy nie - wyjaśnia poseł Magdalena Kochan. Jej zdaniem, ma to zapobiec tragediom, które miały miejsce w przeszłości, kiedy niemal na oczach najbliższego otoczenia maltretowano dzieci. - Tak nie może być, iż ktoś ma podejrzenia i nic z tym nie robi. Prokuratura i służby, które są do tego powołane, zbadają sprawę. Jeśli się zdarzy, że przy tym "dmuchaniu na zimne", które proponujemy w ustawie, kilka razy okaże się, że jest to alarm zupełnie niepotrzebny, to trudno - podkreśla wiceprzewodnicząca komisji. W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że większość takich brutalnych przypadków opisywanych w ostatnim czasie przez gazety dotyczyło rodzin, które były już objęte nadzorem kuratora sądowego lub służb socjalnych. - Nie wolno traktować każdej rodziny jako potencjalnego miejsca przemocy i patologii. Takie podejście jest bardzo niebezpieczne, gdyż de facto jest skierowane przeciwko rodzinie - ripostuje Ewa Kowalewska.

Zespół poradzi Poważne zastrzeżenia Forum Kobiet Polskich budzi zapis, według którego gmina ma przeciwdziałać przemocy poprzez tzw. zespoły interdyscyplinarne, w skład których mogą wchodzić przedstawiciele jednostek organizacyjnych pomocy społecznej, gminnej komisji rozwiązywania problemów alkoholowych, policji, prokuratury, kuratorskiej służby sądowej, edukacji, ochrony zdrowia, organizacji pozarządowych, a także przedstawiciele innych instytucji działających na rzecz przeciwdziałania przemocy w rodzinie. Zadaniem zespołu będzie - nawet wbrew woli dorosłej osoby pokrzywdzonej - projektowanie środków zaradczych wobec wszelkich przypadków przemocy w rodzinie. Ponadto członkowie tej grupy będą mogli "wymieniać, gromadzić i przetwarzać informacje osób dotkniętych przemocą w rodzinie i osób stosujących przemoc w rodzinie dotyczące: stanu zdrowia, nałogów, skazań, a także innych orzeczeń wydawanych w postępowaniu sądowym czy administracyjnym, bez ich zgody". - To ustawa o ochronie danych osobowych przestanie obowiązywać? A gdzie zachowanie gwarantowanego w Konstytucji RP prawa do zachowania prywatności każdego obywatela? - oburza się Ewa Kowalewska. Uważa, że wprowadzanie takich przepisów może być metodą na ubezwłasnowolnienie dorosłych ludzi oraz promocją fałszywych oskarżeń i donosów. Powierzenie omnipotentnej roli "zespołom interdyscyplinarnym" grozi marnowaniem środków publicznych. Forum Kobiet Polskich argumentuje, że niesłusznie i bez uzasadnienia odchodzi się od sprawdzonej ścieżki, kiedy to ofiary przemocy kierowano przez profesjonalistę pierwszego kontaktu do specjalisty - pracownika socjalnego albo terapeuty. Magdalena Kochan broni projektu. Tłumaczy, że zapis ten skonsultowano z Generalnym Inspektorem Ochrony Danych Osobowych, który uznał, że w tym wypadku nie zachodzi sprzeczność z ustawą o ochronie danych osobowych. - Taki zespół składa się z osób zaufania publicznego, które powołuje wójt, burmistrz lub prezydent. Nie ma szans dobrego działania tego zespołu, który ma chronić przede wszystkim ofiary przemocy i przeciwdziałać temu zjawisku, bez ich wiedzy na temat tego, co się w rodzinie dzieje - ile razy mama czy dziecko zostali pobici i na co w związku z tym chorowali. Ale to są dane, których nie wolno używać do innych celów - zapewnia poseł. Również w przekonaniu resortu pracy tworzenie zespołów interdyscyplinarnych mających możliwość przetwarzania danych osobowych pozwoli na efektywną współpracę różnych służb działających na rzecz kompleksowego, zoptymalizowanego przeciwdziałania przemocy w rodzinie.

Czy każdy hałas to znak przemocy? Poważne zastrzeżenia wobec projektu mają posłowie PiS. Piotr Stanke z Komisji Polityki Społecznej i Rodziny wskazuje, że absurdem jest przepis, iż same podniesione głosy będą mogły być sygnałem, że w danym domu dochodzi do przemocy. W domach, w których jest kilkoro dzieci, trudno o ciszę. Ma też wątpliwości wobec danych, z których wynika, że z przemocą mamy do czynienia niemal w co drugiej polskiej rodzinie. Stankego szczególnie jednak oburza przyznanie pracownikom socjalnym specjalnego uprawnienia funkcjonującego już np. w Niemczech: zabierania dziecka z rodziny biologicznej bez wcześniejszej decyzji sądu. - Wiem, że ta przemoc się zdarza, ale nie w takim wymiarze. Tutaj dochodzi do paradoksów rodem z "Pippi Langstrumf", gdzie o wszystkim decydowała pani z opieki społecznej, bo wszystko lepiej wiedziała. Dochodzimy do tego, że rodzicom ogranicza się prawo do decydowania o ich własnych dzieciach - konkluduje poseł Stanke. Niepokój odnośnie do zapisów projektu nowelizacji ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie wyraziła też strona kościelna Zespołu ds. Rodziny przy Komisji Wspólnej Rządu RP i Konferencji Episkopatu Polski. W jej imieniu list do ministra Michała Boniego wystosowali Joanna Krupska, Antoni Szymański i Paweł Wosicki. Sygnatariusze przytaczają szereg rozwiązań, które mają zostać wprowadzone na mocy nowelizacji. Kwestionują m.in. zbyt duży zakres kompetencji zespołów interdyscyplinarnych, kierowanie do rozpatrzenia przez ów zespół wszystkich spraw przemocowych - nie tylko dotyczących zagrożenia zdrowia lub życia, lecz także tych najdrobniejszych, polegających np. na krytykowaniu, oraz przyznanie pracownikom socjalnym możliwości odbierania dzieci z rodzin biologicznych. Podkreślają ponadto, że tytuł ustawy powinien zostać zmieniony na "ustawę o przemocy domowej", ponieważ dotyczy ona osób wspólnie zamieszkujących nawet przez bardzo krótki okres, które nie muszą być w jakichkolwiek stosunkach rodzinnych. Autorzy listu konkludują, że tego typu zapisy "zupełnie niepotrzebnie z punktu widzenia potrzeby przeciwdziałania przemocy w rodzinie naruszają wolność jednostki, autonomię rodziny i prawo rodziców do kierowania wychowaniem swoich dzieci". Zaakceptowany przez Radę Ministrów projekt jest obecnie procedowany przez sejmową komisję. Prawdopodobnie zostanie zaakceptowany, jeżeli tak zdecyduje większość rządowa. Wówczas jedyną możliwością uniknięcia wprowadzenia w życie przepisów pozostanie weto prezydenckie albo zaskarżenie regulacji do Trybunału Konstytucyjnego. Maria S. Jasita


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
142 144
144 145
12 2005 144 145
143 144
4 144 145
Antena dla przenośnych radiostacji 144 MHz
96.33.144-SKRZYŻOWANIA LINII KOLEJOWYCH Z DROGAMI PUBLICZNYMI, PRAWO BUDOWLANE
131 144
3 (144)
5a 9 144
interwencja, interwencja 134-144, Obserwacja psychologiczna metodą …………&
144
Księga 1. Proces, ART 144 KPC, 1966
121 144 ROZ w spr oznaczen Nieznany (2)
Mazowieckie Studia Humanistyczne r2003 t9 n1 2 s127 144
Mahabharata Księga V (Udyoga Parva) str 93 144
144 Czy Twoja herbata tez bywa za slodka, Linux, płyty dvd, inne dvd, 1, Doradca Menedzera

więcej podobnych podstron