Wiśniewski: Metodologia austriackiej szkoły ekonomii: obecny stan wiedzy Ten artykuł jest próbą usystematyzowania metodologicznych spostrzeżeń i dokonań austriackiej szkoły ekonomii (dalej: ASE) oraz zaprezentowania ich najbardziej aktualnego omówienia, bazując na wcześniejszej literaturze przedmiotu (White 1988, Selgin 1990, Huerta de Soto 1998, Hoppe 2007a). Ma on na celu udoskonalenie wymienionych wyżej publikacji w dwóch aspektach. Po pierwsze, bierze pod uwagę najnowsze osiągnięcia konceptualne, odnoszące się zarówno do niektórych błędów w zrozumieniu austriackiej pozycji metodologicznej, jak i części jej co bardziej wnikliwej współczesnej krytyki. Po drugie, porządkuje prezentację odnośnego materiału wokół kilku jasno określonych elementów metodologicznych, ograniczając — w przeciwieństwie do większości wyżej wspomnianej literatury — opis historycznego tła rozwoju metody austriackiej do absolutnego minimum, a także pomijając niemetodologiczne różnice między ASE i jej intelektualnymi rywalami, a przeto dąży do uczynienia dokonywanej prezentacji maksymalnie treściwą i tematycznie ujednoliconą. Tym, co najdobitniej odróżnia ASE od tego, co uznać można za obecnie dominujący główny nurt neoklasyczny, jest po części różnica w znaczeniu, jakie nadawane jest określonym zagadnieniom ekonomicznym, którymi zajmują się owe tradycje intelektualne, jednakże różnica ta powinna być z kolei traktowana jako pochodna bardziej fundamentalnej rozbieżności między nimi. By ująć to znacznie ściślej, podczas gdy paradygmat neoklasyczny opiera się na modelowaniu, odwołuje się do pozytywizmu i empiryzmu oraz w dużej mierze polega na matematyce, ASE wykorzystuje podejście przyczynowo-realistyczne, aprioryczną dedukcję (wyraźnie jednak określając właściwą, pozateoretyczną rolę danych empirycznych) i logikę werbalną. Dokonam teraz uszczegółowienia każdego z tych konkurujących elementów metodologicznych.
Aprioryzm i empiryzm Zacznę od podziału między aprioryzmem i empiryzmem (lub, by użyć bardziej właściwych kontekstowo terminów, dedukcjonizmem i pozytywizmem). Warto na początku wskazać w tym kontekście, iż do późnego XIX w. to właśnie podejście ASE (ówcześnie nie nazywane jeszcze w ten sposób) uznawano za panującą ortodoksję w dociekaniach ekonomicznych i do lat 30. XX w. było ono jednym z głównych kandydatów do owego statusu. Rzecz jasna, przymiotnik „austriacki” w nazwie zestawu metod opisanych w tym artykule wskazuje, iż to uczeni z Austrii przełomu XIX i XX w. byli najbardziej prominentnymi i konsekwentnymi oponentami pączkującego empiryzmu ekonomicznego owych czasów w postaci tzw. niemieckiej szkoły historycznej i, później, neoklasycznego pozytywizmu. Carl Menger, niekwestionowany twórca ASE, naśladował dokładnie swych metodologicznych poprzedników, tj. ekonomistów klasycznych, takich jak Jean Baptiste Say (2001), Nassau Senior (1965) oraz John E. Cairnes (1965), z których każdy uważał ekonomię za naukę aprioryczną, której zasady należy dedukować z aksjomatów obejmujących logiczną strukturę ludzkiego działania, dostępnych nam bezpośrednio drogą introspekcji. Jak ujmuje to Nassau Senior:
Przesłanki [ekonomiczne] składają się z kilku ogólnych twierdzeń — wyników obserwacji bądź aktu świadomości — i rzadko wymagają dowodu lub nawet formalnego wyrażenia, a prawie każdy człowiek, gdy tylko je usłyszy, przyznaje, iż są mu znajome, a przynajmniej zawierają się w jego uprzedniej wiedzy; jego wnioskowania natomiast są niemal tak ogólne i pewne, o ile rozumował poprawnie, jak jego przesłanki (Senior 1965, s. 2-3).
Innymi słowy, z powodu ich statusu aksjomatycznego, tj. faktu, iż ich negacja skutkuje logiczną sprzecznością[1], wyżej wspomniane „ogólne twierdzenia” mogą zostać wykorzystane jako punkt wyjścia dla procesu dedukcji, którego rezultaty są tak niepodważalnie prawdziwe, jak leżące u ich podstaw przesłanki, zakładając, iż w trakcie rozumowania nie popełniono błędu logicznego. Powyższe uwagi stanowią część pełniejszego poglądu, znanego jako dualizm metodologiczny (Mises 1966, s. 18), zgodnie z którym refleksja filozoficzna dotycząca tego, jakie są właściwe narzędzia do studiowania określonych dziedzin wiedzy, ujawnia, że nauki przyrodnicze, jak fizyka, powinny posługiwać się innymi narzędziami niż nauki społeczne, jak ekonomia. Jest tak, ponieważ ich rozwój opiera się na zastosowaniu różnych zdolności poznawczych. Nauki przyrodnicze wykorzystują postrzeganie — jako że nie posiadamy wiedzy odnośnie do ostatecznych przyczyn rządzących funkcjonowaniem świata zewnętrznego, a tylko dostrzegamy odosobnione prawidłowości w nim zachodzące, jedynym dobrym sposobem na pogłębienie zrozumienia ich jest formułowanie doświadczalnie sprawdzalnych hipotez, mających na celu omawianie i predykcję faktów świata zewnętrznego poprzez dokładne objaśnienie wspomnianych prawidłowości. Innymi słowy, hipotezy naukowe nie są znaczące w tym sensie, iż ugruntowane są na ostatecznych zasadach fizycznej rzeczywistości, bowiem nie znamy natury takich przypuszczalnych zasad; są one raczej „znaczące funkcjonalnie”, tzn. są użyteczne w przeprowadzaniu eksperymentów zdolnych do wyjaśniania i przewidywania faktów, z których złożona jest wyżej wspomniana rzeczywistość. Z drugiej strony, nauka społeczna o ludzkim działaniu, tj. ekonomia, powinna wykorzystywać introspekcję, jako że jest to jedyne narzędzie, pozwalające nam dokonywać refleksji na temat logicznej struktury zachowania celowego, motywowanego dążeniem do określonych celów i realizowanego przez wybór rzadkich środków. Jak wspomniano w jednym z poprzednich akapitów, taka refleksja powinna odbywać się drogą logicznej dedukcji, która — jeśli oparta jest na poprawnie zidentyfikowanych przesłankach — w rezultacie da równie poprawne i przyczynowo (aniżeli funkcjonalnie) znaczące wnioski. Innymi słowy, w sferze ekonomii ostateczna podstawa odnośnej wiedzy jest dostępna badaczowi od początku i umożliwia jej dalszy rozwój przez wnioskowanie, podczas gdy w sferze nauk przyrodniczych jest ona (prawdopodobnie) zawsze ukryta przed nim, lecz może on zbliżyć się do niej asymptotycznie poprzez odkrywanie możliwych do wyizolowania prawidłowości, sugerujących jej całościową strukturę. Jak ujmuje to Cairnes:
Można przeto uważać, iż ekonomista już na początku swoich badań posiada wiedzę o owych ostatecznych zasadach rządzących zjawiskami, które składają się na przedmiot jego studiów; a których odkrywanie w przypadku badań fizykalnych stanowi dla badacza jego najżmudniejsze zadanie (Cairnes, 1965, s. 89-90).
Tak więc, zgodnie ze schematem dedukcjonistycznym, opartym na zasadach dualizmu metodologicznego, powszechne prawa ekonomiczne istnieją, jednakże są możliwe do odkrycia za pomocą innych środków niż te, które służą odkrywaniu powszechnych praw fizyki, chemii czy biologii. Szkoły myśli ekonomicznej zorientowane przeważnie bądź wyłącznie na empirię twierdzą w wyraźnym przeciwieństwie do powyższego, iż powszechnie stosowalne prawdy odnośnie do struktury ludzkiego działania (jak przekonywała niemiecka szkoła historyczna) nie istnieją, bądź też istnieją, ale muszą być odkrywane za pomocą tych samych środków, z których korzystają nauki przyrodnicze, w szczególności fizyka (jak utrzymuje obecny ortodoksyjny neoklasycyzm). Austriacka opozycja (Menger 1985) względem niemieckiej szkoły historycznej (reprezentowanej przez takich badaczy jak: Knies 1853, Schmoller 1900, Sombart 1937) brała się z faktu, iż metoda badawcza przyjęta przez tę drugą — tj. analiza statystyczna historycznych studiów przypadków, mająca rzekomo informować badacza odnośnie do tego, jakie uwarunkowania instytucjonalne najlepiej służą zwiększaniu gospodarczego dobrobytu — stosowana była przy założeniu, że nie istnieją żadne powszechnie ważne logiczne ograniczenia rezultatów tak kontekstowo uszczegółowionych dociekań. Mówiąc inaczej, zwolennicy niemieckiej szkoły historycznej sugerowali, że przy odpowiedniej politycznej mądrości i społecznej chęci, nie ma żadnych niemożliwych do złamania praw i niezmiennych cech rzeczywistości, których musiałby przestrzegać efektywny ustrój gospodarczy; przywołując słowa Ludwiga von Misesa: „myśleli, że do zbudowania idealnego społeczeństwa potrzeba dobrych książąt i prawych obywateli” (Mises 1966, s. 2). Austriacy uważali, iż analizy historyczne leżące u podstawy twierdzeń wysuwanych przez ich intelektualnych oponentów mogą być potencjalnie użyteczne dla kształtowania wiedzy socjologicznej, psychologicznej lub antropologicznej, lecz są bezużyteczne dla zrozumienia zjawisk specyficznie ekonomicznych. Z drugiej strony, przeciwko metodologii tradycji neoklasyczno-pozytywistycznej, uosabianej przez poglądy takich autorów, jak Hutchison, Samuelson i Friedman (Hutchison 1938, Samuelson 1947, Friedman 1953), Austriacy podnoszą następujące trzy główne zarzuty: po pierwsze, dopóty, dopóki prawa ekonomiczne „hipotezowane” przez neoklasyków są logicznie niepodważalne (tj. poprawnie wydedukowane z twierdzeń, których negacja skutkowałaby sprzecznością logiczną), wszystkie próby ich empirycznego „udowodnienia” opierają się na błędzie kategorycznym, podobnym do tego, który popełnia geometra, chcący zmierzyć różne trójkątne obiekty celem dowiedzenia ważności twierdzenia Pitagorasa, bądź logik, próbujący upewnić się, że otaczająca rzeczywistość zmysłowych danych empirycznych nie zawiera zdarzeń zachodzących wbrew prawu niesprzeczności. Zewnętrzna rzeczywistość z pewnością potwierdzałaby oba ich „przewidywania”, dając im spodziewane „potwierdzenia”. Gdyby jednak uzmysłowili sobie wcześniej, iż natura ich badań nie czyni takich przewidywań i potwierdzeń koniecznymi ani potrzebnymi, mogliby nie tylko zaoszczędzić cenny czas, ale także zapobiec odejściu od intelektualnego kierunku, którego eksploracja byłaby w pełni zasadna i pożądana w świetle uprzednio osiągniętych dedukcyjnych wniosków. Co więcej, pozostanie przy owym podejściu mogłoby dodatkowo zniechęcić wszelkich niedoszłych „inżynierów społecznych” do doświadczalnego sprawdzania, czy implementacja danego „planu społecznego” — katastrofalnie niefunkcjonalnego z czysto logicznego punktu widzenia — również byłaby taka w praktyce. Po drugie, ze względu na to, że w sferze ekonomii, w przeciwieństwie do nauk przyrodniczych, nie istnieją stałe empiryczne, a przeto także podobne prawom natury prawidłowości, a jedynie pewność odnośnie do ostatecznych przyczyn obserwowanych zjawisk (przyczynami tymi są ludzka wola i wartościowanie), austriacy twierdzą, iż wyjaśnienia ekonomiczne powinny polegać nie na przewidywaniu występowania szczególnych stanów rzeczy (z pewnością jednak nie utrzymują, że przewidywania takie są niemożliwe), lecz na czynieniu „otaczającego nas świata zrozumiałym w kategoriach ludzkiego działania i realizacji zamierzeń” (Lachmann 1977, s. 261-2). Innymi słowy, z racji tego, iż w sferze ludzkiego działania nie ma dających się wyizolować prawidłowości, które można by odkrywać, obserwowane fakty ekonomiczne nie mówią same za siebie — ponieważ jakikolwiek zbiór danych będzie wysoce prawdopodobnie kompatybilny z wieloma wzajemnie wykluczającymi się hipotezami, potrzebna nam jest logicznie spójna teoria, aby odseparować ziarna od plew i wybrać tę wersję, która jest najsensowniejsza. Bez takiej teorii badacz stanie w obliczu interpretacyjnego błędu, niezdolny do udzielenia odpowiedzi na pytania, jak np. to, czy USA wyszły z Wielkiego Kryzysu na skutek polityki Nowego Ładu, czy pomimo niej, albo czy funkcjonowanie bankowości centralnej złagodziło, czy wzmogło (lub nawet spowodowało) cykle koniunkturalne, jakie wystąpiły w XX wieku.
Tak zatem wbrew twierdzeniu Friedmana, iż „jeśli ty i ja jesteśmy [apriorystami], i nie zgadzamy się co do tego, czy jakieś twierdzenie jest poprawne (…), w ostateczności nie ma innego sposobu na rozstrzygnięcie tego, jak tylko poprzez spieranie się, stwierdzając, iż ty się mylisz, a ja mam rację” (Ebenstein 2001, s. 273), w rzeczywistości to „aprioryzm rozstrzyga trudne debaty między empirystami, a nie vice versa” (Long 2006, s. 20). Cytując Misesa dla podsumowania: „spory dotyczące mocy dowodowej doświadczenia można rozstrzygnąć tylko poprzez odwołanie się do doktryn uniwersalnie prawdziwej teorii, która jest niezależna od wszelkiego doświadczenia” (Mises 2003, s. 30).
Po trzecie, jako że w ludzkim działaniu nie istnieją stałe, a także nie ma możliwości doświadczalnego wyizolowania jego przypuszczalnych bardziej podstawowych części składowych — a więc, a fortiori, nie istnieje żaden zbiór empirycznie (aniżeli dedukcyjnie) odkrywalnych praw ekonomicznych, do spójności z którymi powinny dążyć nowe hipotezy — austriacy twierdzą, iż neoklasyk zawsze może odrzucić istotność faktów, które zdają się falsyfikować preferowaną przezeń hipotezę, uciekając tym samym w bezpieczną przystań epistemologicznego nihilizmu. Jakby nie było, zawsze może on stwierdzić, że jego hipoteza zadziałałaby, gdyby tylko w określonym przypadku wzięto pod uwagę więcej (lub mniej) danych; gdyby tylko pewne procesy zachodziły z większą (lub mniejszą) intensywnością; gdyby tylko odpowiednie klauzule ceteris paribus były opisane dokładniej, etc. Przykładowo, mógłby on sugerować, że Związek Sowiecki nie załamał się z powodu braku prywatnej własności środków produkcji w obrębie jego granic, skutkującym niezdolnością sowieckich planistów do prowadzenia kalkulacji kosztów i zysków w oparciu o realne ceny rynkowe, tylko z powodu psychologicznego defektu Rosjan, który powstrzymał ich od odpowiednio gorliwego podjęcia się trudu utworzenia kwitnącej socjalistycznej wspólnoty. Gdyby jednak, powiedzmy, Amerykanie podjęli się tego samego zadania, wtedy ustrój gospodarczy cechujący się wyższą efektywnością alokacyjną niż wolnorynkowy kapitalizm z pewnością udałoby się ustanowić. Dlatego nie powinno się uważać za niepożądane nawoływanie do wybuchu rewolucji socjalistycznej w USA, która zapoczątkowałaby kolejny, tym razem lepiej zaprojektowany, eksperyment społeczny.
Jak widać na bazie powyższego przykładu, to, co austriacy uważają za nieunikniony nihilizm neoklasycznej epistemologii, może służyć jako niewyczerpalne źródło intelektualnych wymówek. Z drugiej strony, dowolna teoria, która musi spełniać wymóg logicznej i dedukcyjnej spójności, nie niesie ze sobą ryzyka bycia nieskończenie zmienną (a przeto pustą w sensie wyjaśniającym). W tym kontekście warto na koniec opisać, jaką rolę ASE przypisuje danym empirycznym. Po pierwsze, jak już wcześniej wspomniano, mimo iż próba posłużenia się takimi danymi w celu udowodnienia teorematów ekonomii byłaby jednoznaczna z błędem kategorycznym, jest z pewnością możliwe wykorzystanie ich do zilustrowania owych teorematów. Takie ilustrowanie może być szczególnie przekonujące dla tych, którym brak zdolności wnioskowania koniecznych do śledzenia logicznych kroków, które wiodą do konkluzji, z jakich składa się ogół teorii ekonomicznej. Przy braku takich zdolności zapoznawanie się z danymi faktami jest prawdopodobnie jedynym sposobem, w jaki osoba taka może nabyć wiedzę o pewnych stwierdzeniach naukowych, choć wtedy i tak będzie się ona znajdować w obliczu problemu niedookreślenia dowodowego, niemożliwego do rozwiązania bez solidnej, dedukcyjnej podstawy, na której można by się oprzeć. Po drugie, chociaż zwolennicy ASE uważają ekonomię za gałąź logiki stosowanej, która wychodzi od aksjomatu działania („istoty ludzkie posługują się rzadkimi środkami, aby osiągnąć określone cele”) i kontynuuje za pomocą dedukowania zeń zbiorczego systemu logicznie koniecznych twierdzeń (Menger 1985, Mises 1985, Hoppe 2007a), to jej spostrzeżenia są z definicji zakorzenione w świecie empirycznie możliwych zdarzeń. W konsekwencji, teoria ekonomiczna musi polegać na pewnej liczbie podstawowych założeń empirycznych — np. założenie ludzkiej zmienności, rzadkości dóbr, istnienia niezaspokojonych preferencji etc. (Rothbard 1957, s. 3) — nie po to, aby zachować swą logiczną ważność, ale by ustanowić swój związek z owym światem. Innymi słowy, nawet jeśli prawo asocjacji Ricarda, które stwierdza, iż specjalizacja i podział pracy zwiększają produktywność, jest, według austriaków, tak niekwestionowalne, jak prawo niesprzeczności, byłoby ono intelektualnie puste w świecie, w którym wszystkie działające podmioty byłyby jakościowo identyczne. Korzystając z innego przykładu: cała teoria wymiany rynkowej nie miałaby zastosowania w rajskim świecie obfitości, mimo iż w żaden sposób nie umniejszyłoby to jej dedukcyjnej trafności. Rzeczą kluczową, na jaką w tym kontekście należy zwrócić uwagę, jest to, iż w tym wypadku, inaczej niż w tradycji neoklasyczno-pozytywistycznej, fakty empiryczne nie są potwierdzającym, końcowym elementem badań ekonomicznych, ale jednym z ich podstawowych punktów początkowych. Po trzecie, o tyle, o ile dysponowanie spójną teorią jest koniecznym warunkiem, by móc interpretować obserwowalne fakty ekonomiczne, właściwe pojmowanie owych faktów jest warunkiem koniecznym dla określenia, czy daną teorię można zastosować do konkretnego przypadku (Hayek 1966, s. 37; van den Hauwe 2007). Korzystając ponownie z przykładu: teoremat niemożliwości kalkulacji ekonomicznej w socjalizmie nie mógłby wyjaśnić załamania się Związku Sowieckiego, gdyby wykazano, iż rzeczywiście w dawnym Bloku Wschodnim istniały realne ceny rynkowe środków produkcji. Wreszcie, obserwacje empiryczne mogą służyć jako dodatkowe potwierdzenie faktu, iż teoretyk nie popełnił błędu w dedukcjach i wnioskowaniach, bądź wskazywać na potencjalne wady w czyimś systemie logicznym i sugerować nowe drogi jego rozwoju (lub odbudowy) (Littlechild 1978; Mises 2003, s. 31). By zilustrować owo ostatnie stwierdzenie, zauważmy, że inżynier, którego most zawalił się z powodu wad projektu, nie powinien wyrzucać do kosza zasad matematyki, lecz ponownie przejrzeć obliczenia celem odnalezienia popełnionych przez siebie pomyłek.
Matematyczny formalizm a logika werbalna Zakończmy na tym omawianie aprioryzmu i empiryzmu, i przejdźmy do kwestii, dlaczego zwolennicy ASE — w wyraźnym przeciwieństwie do większości współczesnych neoklasyków — są sceptyczni wobec wykorzystywania matematycznego formalizmu w ekonomii, a przeto trwają przy języku logiki werbalnej. Po pierwsze, o tyle, o ile austriacy uznają spodziewaną indywidualną użyteczność za podstawę wszelkiego ekonomicznego wartościowania — pod tym względem rozbieżność między nimi a przedstawicielami tradycji neoklasycznej jest nieduża — uważają oni ową wielkość za niemożliwą do przedstawienia przy pomocy funkcji liczbowych i symboli. Jest tak, ponieważ użyteczność stanowi jakość subiektywną, zależną od działającego, psychiczną i intensywną (Robbins 1935, Rothbard 1956, Herbener 1997), a nie obiektywną, niezależną od działającego, fizykalną i ekstensywną. Innymi słowy, jako że nie istnieje żadna niesubiektywna, agregatowa, przestrzennie rozciągnięta miara, względem której można by mierzyć, porównywać i dodawać indywidualne użyteczności, tworzenie funkcji społecznego dobrobytu lub krzywych kosztów społecznych fałszuje obraz rzeczywistości ludzkiego działania jako dającego się ująć za pomocą sztucznie uproszczonego zbioru zależności algebraicznych. Co więcej, nawet jeśliby przyjąć, iż nie ma nic konceptualnie niewłaściwego w mierzeniu intensywnych lub psychicznych wielkości (przykładowo, wydaje się, że nie ma nic niewyobrażalnego w szeregowaniu swego nastroju w przeciętny dzień na skali od 0 do 10), nadal nie uzasadniałoby to praktyki ilościowego określania użyteczności, bowiem użyteczność ma charakter porządkowy, nie kardynalny — przedstawia ona uszeregowania na skali wartości osoby, a nie kardynalnie mierzalne intensywności. By zobrazować powyższą uwagę: jest całkowicie sensowne stwierdzenie, że woli się pomarańczę od jabłka (tzn. iż spodziewa się uzyskania większej użyteczności z konsumpcji pomarańczy), ale nie ma sensu stwierdzenie (chyba, że mówi się czysto metaforycznie), że pomarańczę pragnie się skonsumować dwa i pół razy bardziej niż jabłko. Po drugie, Austriacy sprzeciwiają się przedstawianiu zjawisk wymiany rynkowej w formie równań. Jest tak, ponieważ każda dobrowolna wymiana dóbr lub usług opiera się na fakcie, iż strony wymiany wartościują rzeczone dobra i usługi nierówno (Menger 1976, s. 179) — kiedykolwiek klient w restauracji płaci 10 funtów za posiłek, wykazuje, że ceni posiłek wyżej niż owe 10 funtów, natomiast personel restauracji ceni wyżej 10 funtów niż ów posiłek. Gdyby transakcje takie nie dotyczyły jednostek o odwrotnych skalach wartości, nie można by było uważać ich za obopólnie korzystne, a przeto w ogóle by do nich nie dochodziło. Jednakże, niedopuszczalne jest też przedstawianie wymian rynkowych w formie nierówności, ponieważ matematyka, dążąc do opisania rzeczywistości empirycznej, musi opisywać tworzące ją obiektywne, liczbowe zależności, podczas gdy zależności takie nie konstytuują dobrowolnych transakcji, które, jak już wspomniano, zawsze opierają się na interakcji dwóch subiektywnych, oddzielnych wizji rzeczywistości, przefiltrowanych przez dwa różne, oddzielnie wartościujące umysły. Po trzecie, z racji tego, że w sferze ludzkiego działania nie istnieją żadne stałe, austriacy twierdzą, iż analiza statystyczna danych ekonomicznych może służyć jako użyteczne narzędzie do prowadzenia studiów historycznych na temat przeszłych warunków ekonomicznych, ale nie nadaje się do formułowania prognoz ekonomicznych z jakąkolwiek ilościową precyzją. Twierdzenie to umotywowane jest przyjęciem przez ASE tzw. częstotliwościowej interpretacji prawdopodobieństwa (Mises 1957, Hoppe 2007a), zgodnie z którą aby można było poddać dany zestaw zdarzeń analizie w kategoriach rachunku prawdopodobieństwa, musi on tworzyć homogeniczny zbiór, w którym prawdopodobieństwo zdarzeń poszczególnych elementów biegnie asymptotycznie ku ustalonym granicom. Rzuty kośćmi stanowią dobry przykład elementów takiego zbioru — wszystkie są w istocie identyczne (tj. ich rezultaty zdeterminowane są wyłącznie przez te same, niezmienne prawa fizyki), a im więcej razy są powtarzane, tym bardziej prawdopodobieństwo uzyskania dowolnego wyniku zbliża się do 1/6. Po czwarte, w zakresie, w jakim krzywe, które są ciągłe, używane są do przedstawiania różnych zjawisk ekonomicznych, jak np. koszty i przychody, austriacy uważają je za fałszujące obraz ludzkiego działania, które z konieczności jest dyskretne, odbywa się w określonych punktach procesu podejmowania decyzji oraz wskazuje wyraźnie na osobę działającą i jest przez nią indywidualnie postrzegalne. Po piąte, na tyle, na ile popyt konsumencki przedstawiany jest w kategoriach krzywych obojętności, austriacy, którzy pojmują ekonomię jako naukę o ludzkim działaniu, uważają, iż takie postępowanie jest logicznie niedopuszczalne, ponieważ, słowami Rothbarda:
Obojętności nigdy nie da się zademonstrować poprzez działanie. Wręcz przeciwnie. Każde działanie z konieczności oznacza wybór, a każdy wybór oznacza definitywną preferencję. Działanie w szczególności implikuje przeciwieństwo obojętności. (…) Jeśli osoba rzeczywiście jest obojętna względem dwóch alternatyw, wtedy nie może dokonać i nie dokona między nimi wyboru (Rothbard 1956, s. 14).
W tym momencie można podnieść zarzut, iż:
teoretycy austriaccy potrzebują pojęcia obojętności do wyjaśnienia i rozróżnienia między pojęciem dobra i jednostki dobra. (…) Bez pojęcia obojętności, a przeto i klasy równowartości rzeczy, nie możemy uzyskać pojęcia dobra lub jednostki dobra; bez pojęcia jednostki („zamiennej jednostki”) dobra, nie możemy w żaden sposób wyrazić prawa (malejącej) użyteczności krańcowej (Nozick 1977, s. 370-1).
Powyższe można uznać za szczególnie poruszające wyzwanie dla przedstawicieli ASE, ponieważ to twórca szkoły, Carl Menger, był jednym z pierwszych uczonych, którzy odkryli i opisali prawo malejącej użyteczności krańcowej, dzięki któremu rozwiązano odwieczny paradoks wartości wody i diamentów. Istnieje jednak proste i przejrzyste rozwiązanie tego problemu — w skrócie, polega ono na tym, iż należy uzmysłowić sobie, że kiedykolwiek osoba pragnie nabyć jedną jednostkę danego dobra, mając przed sobą wiele jego homogenicznych i na równi użytecznych jednostek, w rzeczywistości nie wybiera ona między owymi jednostkami. Dokonuje ona raczej wyboru między posiadaniem jednostki odnośnego dobra, a nieposiadaniem jej (bądź posiadaniem jednostki jakiegokolwiek innego dobra, uważanego przezeń za bardziej pożądane). Innymi słowy, w każdej sytuacji wyboru, jest się obojętnym względem jednakowo użytecznych, homogenicznych środków, pozwalających osiągnąć określony cel, ale nie jest się obojętnym względem osiągnięcia tego celu a zaniechaniem go na rzecz dowolnego celu zaszeregowanego niżej na osobistej skali wartości (Hoppe 2005, 2009). Podsumowując, miast wykreślać pojęcie obojętności z analizy ekonomicznej, Austriacy ostrożnie określają jego właściwą rolę, tj. opisywanie „punktu wyjścia działania; [które] obejmuje wyszczególnienie teraźniejszej popytowej konstelacji homogenicznych jednostek heterogenicznych dóbr, będących do dyspozycji działającego podmiotu” (Hoppe 2009, s. 64). Jednakże ze względu na to, iż w praktyce podmiot działania jest jedynym, który może dokonać takiego wyszczególnienia, zanim zdecyduje się na działanie, a także przez to, iż jego [tj. wyszczególnienia] treść z konieczności pozostaje do pewnego stopnia niedostępna dla innych (tj. nawet jeśli podmiot działania poinformuje ich o niej, może skłamać, zmodyfikować swą skalę wartości po ujawnieniu owej informacji itp.), przyjęcie pojęcia obojętności przez austriaków nie uzasadnia posługiwania się krzywymi obojętności jako ekonomicznie znaczącymi konstrukcjami.
Podejście przyczynowo-realistyczne W ten sposób kończę omówienie wątpliwości ASE dotyczących stosowalności metody matematycznej w dociekaniach ekonomicznych. Przejdźmy teraz do wyjaśnienia ostatniego z wymienionych na początku elementów metodologicznych ASE, tzn. do jej podejścia przyczynowo-realistycznego. To, co rozumie się przez przyczynowy realizm, najlepiej można chyba wyrazić słowami twórcy szkoły:
Oto, na czym się opieram. Poniżej podjąłem się zredukowania złożonych zjawisk ludzkiej działalności ekonomicznej do najprostszych elementów, które dalej można poddać dokładnej obserwacji; zastosowania względem tych elementów miary właściwej ich naturze; oraz, stale odwołując się do owej miary, zbadania sposobu, w jaki bardziej złożone zjawiska ekonomiczne ewoluują ze swych [podstawowych] elementów zgodnie z określonymi zasadami (Menger 1976, s. 47). Adam Smith wraz z ową [klasyczną] szkołą zaniechał zredukowania skomplikowanych zjawisk światowej gospodarki w ogóle — a zwłaszcza jej społecznej formy, tj. „gospodarki narodowej” — do wysiłków pojedynczych podmiotów, co byłoby zgodne z faktycznym stanem rzeczy. Zaniechał on nauczenia nas teoretycznego pojmowania [gospodarki] jako rezultatu wysiłków jednostek. Jego starania — w sposób raczej podświadomy — miały na celu skłonić nas do teoretycznego pojmowania [zjawisk ekonomicznych] z punktu widzenia fikcji „gospodarki narodowej”. Natomiast szkoła historyczna niemieckich ekonomistów podąża tą błędną koncepcją w sposób świadomy (Menger 1965, s. 195-6). Innymi słowy, austriacy dążą do określenia empirycznych założeń, na których opierają swe dedukcje, tak dokładnie i spójnie z rzeczywistością, jak to tylko możliwe. Pozwala im to prześledzić i sprawdzić przyczynowe zależności między różnymi zjawiskami ekonomicznymi zgodnie z wyraźną, logiczną progresją. Przykładowo, zidentyfikowawszy wartościowanie dokonywane przez jednostkę jako konieczny i kluczowy komponent ludzkiego działania, i zarazem „podstawę teorii ekonomicznej” (Rothbard 1956, s. 1), imputują wartość określonym dobrom konsumpcyjnym pod względem ich zdolności do zaspokojenia specyficznych preferencji danego podmiotu działania, a następnie określonym dobrom produkcyjnym odpowiednio do ich zdolności do wytworzenia rzeczonych dóbr konsumpcyjnych. W konsekwencji, sprzeciwiają się oni analizowaniu sfery ekonomii w kategoriach „wzajemnej determinacji” — pojęcia zapożyczonego z fizyki, które w tym kontekście uważają za zaciemniające lub błędnie odzwierciedlające faktyczne zależności przyczynowe między różnymi elementami struktury logicznej ludzkiego działania. Rothbard następująco opisuje stanowisko metodologiczne Samuelsona (1947), jednego z czołowych eksponentów inspirowanego fizyką ekonomicznego pozytywizmu:
Opiera się on na Léonie Walrasie, który rozwinął ideę „ogólnej równowagi, w której wszystkie wielkości są determinowane jednocześnie przez efektywne, wzajemnie zależne relacje”, kontrastując ją z „obawami pisarzy” odnośnie do rozumowania okrężnego. (…) Idea wzajemnej determinacji jest właściwa w fizyce, która stara się wyjaśnić nieumotywowane ruchy materii. Jednakże w nauce o ludzkim działaniu przyczyna jest znana: indywidualny cel. W ekonomii przeto właściwą metodą jest posuwanie się od przyczyny działania do jego skutków (Rothbard 1956, s. 14).
Trudności, jakie wynikają z przyjęcia wyżej wspomnianych ram analitycznych, można zobrazować za pomocą tego, co austriacy postrzegają jako wewnętrzne niespójności keynesistowskiej teorii stóp procentowych:
Keynesiści uważają, że stopa procentowa (a) determinuje inwestycje i (b) determinowana jest przez popyt na posiadanie pieniądza „do celów spekulacyjnych” (preferencja płynności). Jednakże w praktyce traktują ten popyt nie jako element determinujący stopę procentową, ale przez nią determinowany. Metodologia wzajemnej determinacji ukrywa to kuglarstwo. Keynesiści mogliby odpowiedzieć, że wszystkie krzywe popytu i podaży są „wzajemnie determinujące” poprzez relację cenową. Lecz to stwierdzenie nie jest prawidłowe. Krzywe popytu determinowane są przez skale użyteczności, a krzywe podaży przez spekulację i zasób wyprodukowany z udziałem danych czynników pracy i ziemi, których wykorzystanie zależy od preferencji czasowych (Rothbard 1970, s. 786)[2].
Oprócz odrzucenia koncepcji wzajemnej determinacji jako mylącej w kontekście przyczynowości, Austriacy wystrzegają się wszelkich analitycznie wygodnych fikcji, jak np. działające kolektywy czy dysponujące pełną informacją podmioty maksymalizujące użyteczność, pozostając tym samym spójnymi realistami i metodologicznymi indywidualistami. Z drugiej strony, neoklasycy są powszechnie przekonani, iż
hipoteza jest ważna, jeśli w sposób oszczędny „wyjaśnia” wiele, tzn. jeśli wyłuskuje powszechne i kluczowe elementy z masy złożonych i szczegółowych okoliczności okalających wyjaśniane zjawiska, umożliwiając trafne przewidywanie na bazie samych tych elementów. Tak więc, aby być ważną, hipoteza musi być deskryptywnie fałszywa w swych założeniach; nie bierze pod uwagę, ani nie objaśnia żadnych z wielu innych towarzyszących okoliczności, bowiem sam jej sukces pokazuje, iż są one nieistotne dla wyjaśnianych zjawisk. (…) Okaże się, iż prawdziwie ważna i znacząca hipoteza będzie posiadać „założenia” stanowiące dalece niedokładne deskryptywne przedstawienie rzeczywistości, przy czym na ogół im bardziej znacząca będzie teoria, tym bardziej nierealistyczne będą założenia (Friedman 1953, s. 14-15).
Innymi słowy, zgodnie ze standardowym stanowiskiem neoklasycznym, tak długo, jak dana hipoteza umożliwia poprawne przewidywania, nie musimy martwić się fałszywością jej założeń. Jednakże problem owego podejścia polega na tym, że przewidywania sformułowane na podstawie takich hipotez mogą okazać się poprawne dzięki łutowi szczęścia. Przykładowo, jeśli przyjmiemy hipotezę, że istnieje „we wszechświecie Stała Siła Tolkienowska, która każdego roku tworzy Tolkienowski film” (Long 2006, s. 4) — przy czym zdajemy sobie w pełni sprawę, że filmy faktycznie powstają w zupełnie inny sposób, nalegając jednak, iż postulowany byt jest mimo wszystko dobrą podstawą predykcji — możemy odnieść wrażenie, że teoria ta działa przez kilka kolejnych lat (2001-2003), zanim doświadczymy ciągłej serii rozczarowań od roku 2004. Aby nie wpaść w powyższą pułapkę, austriacy wyraźnie rozróżniają między tzw. abstrakcjami precyzyjnymi i nieprecyzyjnymi (ibid.), z których pierwsze polegają na określaniu pewnych cech jako nieobecnych, a drugie na wyłączaniu pewnych cech ze specyfikacji. Stąd austriacka teoria przedsiębiorczości (Foss i Klein 2002, Salerno 2008) podkreśla istotne cechy przedsiębiorcy — zdolność do przewidywania niepewnych przyszłych wydarzeń na rynku oraz łączenia heterogenicznych czynników produkcji odpowiednio do preferencji konsumentów — jednocześnie pomijając inne cechy, jakie każdy rzeczywisty przedsiębiorca niewątpliwie posiada (np. rasę, wiek, wzrost, wagę, kolor włosów etc.). Takie nieprecyzyjne abstrakcje, mimo iż omijają „powszechne i kluczowe elementy w masie złożonych i szczegółowych okoliczności okalających wyjaśniane zjawiska”, żadną miarą nie są „deskryptywnie fałszywe w swych założeniach” lub oparte na „dalece niedokładnych deskryptywnych przedstawieniach rzeczywistości”. Abstrakcje precyzyjne są z kolei używane przez austriaków nie do formułowania prognoz ekonomicznych, lecz do dedukcji faktycznych konsekwencji określonych zjawisk poprzez porównanie rzeczywistości, której są częścią, z hipotetycznymi światami, w których nie istnieją (Salerno 1994, Klein 2008). Przykładowo, ponieważ w Nibylandii neoklasycznej konkurencji doskonałej wszystkie działające podmioty posiadają pełną informację, produkty są homogeniczne, a zyski nie istnieją, austriacy wnioskują, iż źródłem zysku przedsiębiorczego jest udane podejmowanie decyzji w warunkach niepewności, obejmujące takie działania, jak urozmaicanie produktów, reklama, dostosowywanie cen etc. Z tego spostrzeżenia wynika z kolei, że zamiast sugerować, iż rzeczywiste rynki skorzystałyby na wepchnięciu ich w niemożliwe do zrealizowania warunki konkurencji doskonałej, austriacy — rozumiejąc, iż tzw. konkurencja doskonała oznacza faktycznie zero konkurencji — wskazują, że ekonomista powinien skupić się na badaniu i analizowaniu procesu odkrywania, w którym działający na rynku nabywają i spożytkowują informację, pomagającą im dopasowywać podaż do popytu, a którego efektem końcowym byłaby doskonała równowaga konkurencyjna, gdyby nie fakt, iż leżące u jego podstaw dane rynkowe (skale wartości konsumentów, podaż dóbr konsumpcyjnych i produkcyjnych różnych rzędów, możliwości technologiczne etc.) podlegają ciągłej i nieprzerwanej zmianie.
Wnioski Opisawszy zatem główne cechy metodologii ASE, zakończę ten artykuł konkluzją, obrazując zalety owych cech przez odniesienie do tematu, którego omówienie może być przykładem tego, co często jest postrzegane jako istotny wkład ekonomii neoklasycznej: tj. teorii dóbr publicznych i zbiorowych, zwłaszcza gdy odnosi się ona do kwestii teoretycznej potrzeby obecności monopolu na przemoc w danym systemie ekonomii politycznej. Jak wskazuje istniejąca literatura austriacka dotycząca tego tematu (Fielding 1979, Brownstein 1980, Block 1983, Hoppe 1989, Long 1994), argumenty neoklasyczne, dążące do wykazania takiej potrzeby, zbudowane są w oparciu o statyczne ujęcie warunków rynkowych, możliwość oszacowania oceny indywidualnych kosztów z perspektywy trzeciej osoby, możliwość wykrycia korzyści zewnętrznych przy absencji istotnych preferencji ukazywanych w konkretnych działaniach oraz inne nierealistyczne założenia. Co więcej, często zawierają one błąd opierający się na ukrytej sugestii, jakoby rozwiązania problemów wynikających z panowania niedoskonałych okoliczności powinny być wdrażane przez rzekomo doskonale rozwiązujący problemy podmiot (Demsetz 1969). Stanowisko ASE wydaje się naturalnie pasować do krytycznej analizy powyższych zagadnień, bowiem jej główne ogniska uwagi — analiza przyczynowo-realistyczna, znaczenie logicznej dedukcji z oczywistych przesłanek, subiektywny charakter użyteczności, istotność czasu i koordynacji intertemporalnej, diachroniczna i synchroniczna niepewność, proces rynkowy oraz rola przedsiębiorczości — w sposób wyjątkowy nadają się do szczegółowego omówienia rozwiązań pozwalających przezwyciężyć problemy w świecie rzeczywistym, pełnym suboptymalnych warunków i okoliczności.
Bibliografia:
Block, W. (1983), ‘Public Goods and Externalities: The Case of Roads’, Journal of Libertarian Studies, 7 (1), s. 1-34.
Brownstein, B. (1980), ‘Pareto Optimality, External Benefits and Public Goods: A Subjectivist Approach’, Journal of Libertarian Studies, 4 (1), s. 93-106.
Cairnes, J.E. (1965) [1875], The Character and Logical Method of Political Economy (New York: Augustus Kelley).
Demstez, H. (1969), ‘Information and Efficiency: Another Viewpoint’, Journal of Law and Economics, 12 (1), s. 1-22.
Ebenstein, A. (2001), Friedrich Hayek: A Biography (New York: Palgrave).
Fielding, K.T. (1979), ‘Nonexcludability and Government Financing of Public Goods’, Journal of Libertarian Studies, 3 (3), s. 293-98.
Foss, N.J. and Klein P.G. (2002), Enterpreneurship and the Firm: Austrian Perspectives on Economic Organization (Aldershott, U.K.: Edward Elgar).
Friedman, M. (1953), ‘The Methodology of Positive Economics’, [w:] Essays in Positive Economics (Chicago: University of Chicago Press).
Hayek, F.A. (1966) [1933], Monetary Theory and the Trade Cycle (New York, Augustus M. Kelley).
Herbener, J. (1997), ‘The Pareto Rule and Welfare Economics’, Review of Austrian Economics, 10 (1), s. 70-106.
Hoppe, H-H. (1989), ‘Fallacies of the Public Goods Theory and the Production of Security’, Journal of Libertarian Studies, 9 (1), s. 27-46.
Hoppe, H-H. (2005), ‘A Note on Preference and Indifference in Economic Analysis’, Quarterly Journal of Austrian Economics, 8(4), s. 87-91.
Hoppe, H-H. (2007a), Economic Science and the Austrian Method (Auburn, Ala.: Ludwig von Mises Institute).
Hoppe, H-H. (2007b), ‘The limits of numerical probability: Frank H. Knight and Ludwig von Mises and the frequency interpretation’, The Quarterly Journal of Austrian Economics, 10 (1), s. 3-21.
Hoppe, H-H. (2009), ‘Further Notes on Preference and Indifference’, The Quarterly Journal of Austrian Economics, 12 (1), s. 60-4.
Huerta de Soto, J. (1998), ‘The Ongoing Methodentstreit of the Austrian School’, Journal des Economistes et des Etudes Humaines, 8 (1), s. 75-113.
Hutchinson, T. (1938), The Significance and Basic Postulates of Economic Theory (London: Macmillan).
Klein, P.G. (2008), ‘The Mundane Economics of the Austrian School’, Quarterly Journal of Austrian Economics, 11 (3), s. 165-87.
Knies, K. (1853), Die Politische Oekonomie vom Standpunkte der geschichtlichen Methode (Braunschweig: E.A. Schweischke und Sohn).
Lachmann, L.M. (1977), ‘Sir John Hicks as a Neo-Austrian’, [w:] W.E. Grinder (red.), Capital, Expectations, and the Market Process (Kansas City: Sheed Andrews and McMeel).
Littlechild, S.C. (1978), Fallacy of the Mixed Economy: An Austrian Critique of Conventional Mainstream Economics and of British Economic Policy (London: Institute of Economic Affairs).
Long, R.T. (1994), ‘Funding Public Goods: Six Solutions’, Formulations, 2 (1).
Long, R.T. (2006), ‘Realism and Abstraction in Economics: Aristotle and Mises versus Friedman’, Quarterly Journal of Austrian Economics, 9 (3), s. 3-23.
Menger, C. (1976) [1871], Principles of Economics (New York: New York University Press).
Menger, C. (1985) [1883], Investigations into the Method of the Social Sciences with Special Reference to Economics (New York: New York University Press).
Mises, L. (1966) [1949], Human Action: A Treatise on Economics (Chicago: Henry Regnery).
Mises, L. (1985) [1957], Theory and History: An Interpretation of Social and Economic Evolution (Washington, D.C.: Ludwig von Mises Institute).
Mises, R. (1957), Probability, Statistics and Truth (New York: Dover Publications).
Nozick, R. (1977), ‘On Austrian Methodology’, Synthese, 36, s. 353-92.
Robbins, L. (1935), An Essay on the Nature and Significance of Economic Science (2nd ed., London: Macmillan).
Rothbard, M. (1956), ‘Toward a Reconstruction of Utility and Welfare Economics’, [w:] M. Senholz (red.), On Freedom and Free Enterprise: Essays in Honor of Ludwig von Mises (Princeton, NJ: Van Nostrand), s. 224-62.
Rothbard, M. (1957), ‘In Defence of Extreme Apriorism’, Southern Economic Journal, 23 (3), s. 314-20.
Rothbard, M. (1970) [1962], Man, Economy, and State: A Treatise on Economic Principles (Los Angeles: Nash Publishing).
Salerno, J.T. (1994), ‘Ludwig von Mises’s Monetary Theory in the Light of Modern Monetary Thought’, Review of Austrian Economics, 8 (1), s. 71-115.
Salerno, J.T. (2008), ‘The Enterpreneur: Real and Imagined’, Quarterly Journal of Economics, 11 (3), s. 188-207.
Samuelson, P.A. (1947), Foundations of Economic Analysis (Cambridge, MA: Harvard University Press).
Say, J. (2001) [1836], A Treatise on Political Economy: Or the Production, Distribution, and Consumption of Wealth (New Brunswick, N.J.: Transaction Publishers).
Schmoller, Gustav von (1900), Grundriss der allgemeinen Volkswirtschaftslehre (Leipzig: Duncker & Humbolt).
Selgin, G.A. (1990), Praxeology and Understanding: An Analysis of the Controversy in Austrian Economics (Auburn, AL: Ludwig von Mises Institute).
Senior, N. (1965) [1836], An Outline of the Science of Political Economy (New York: Augustus Kelley).
Sombart, W. (1937), A New Social Philosophy (Princeton: Princeton University Press).
Van den Hauwe, Ludwig (2007), ‘Did F.A. Hayek Embrace Popperian Falsificationism? A Critical Comment About Certain Theses of Popper, Duhem and Austrian Methodology’, Procesos de Mercado – Revista Europea de Economia Política, 4 (1), s. 57-78.
White, L.H. (1988), The Methodology of the Austrian School Economists (Auburn, AL: Ludwig von Mises Institute).
[1] Przykładowo, zaprzeczanie, iż ludzkie działanie jest zachowaniem celowym, polegającym na wykorzystaniu rzadkich środków do osiągnięcia danych celów, samo w sobie jest przypadkiem celowego zachowania polegającym na wykorzystaniu rzadkich środków (czyjegoś czasu, zdolności intelektualnych etc.), by osiągnąć dany cel (refutację aksjomatu działania).
[2] Tłumaczenie za: M.N. Rothbard, Ekonomia wolnego rynku, t. III, tłum. R. Rudowski, Warszawa 2007, s. 177.
Jakub Bożydar Wiśniewski Tłumaczenie: Dawid Świonder
Duże i małe „s“ Gdy w Polsce mówimy o solidarności, nie możemy nie odnosić do „Solidarności“ przez duże „s“, do ruchu społecznego i niepodległościowego lat osiemdziesiątych XX wieku. I to wtedy, gdy tworzyła się „Solidarność“ zaczęto na nowo i w nieco inny niż dotąd sposób mówić o „solidarności“, a słowo to stało się jednym z podstawowych słów polskiego języka politycznego. „Słowo <<solidarność>> skupia w sobie nasze pełne niepokoju nadzieje, pobudza do męstwa i do myślenia, wiąże ze sobą ludzi, którzy jeszcze wczoraj stali od siebie daleko. Historia wymyśla słowa, aby następnie słowa mogły kształtować historię. Słowo <<solidarność>> przyłączyło się dziś do innych, najbardziej polskich słów, aby nadać nowy kształt naszym dniom“[1] – mówił w czasie mszy na Wawelu 19 października 1980 r. ks. Józef Tischner. I wyliczał te inne słowa: wolność, niepodległość, godność człowieka, które – jego zdaniem – należały do zespołu „najbardziej polskich słów“. Polska semantyka polityczna rzeczywiście krystalizuje się wokół takich pojęć, choć można by także dorzucić inne – w tym również negatywne, mówiące o zdradzie, takie jak „Targowica“. Oczywiście pojęcia te występują też w innych miejscach i w innych narodowych kulturach. Trudno byłoby sobie rościć do nich szczególne prawo. Swoiste są jednak ich dodatkowe znaczenia i szczególna konstelacja oraz ich szczególna, polska historia, która jest także historią sporów o nie. Pojęcia takie – wiemy to nie tylko od Tischnera, ale i Reinharda Kosellecka i Quentina Skinnera – wyłaniają się z historii i ją kształtują. Również pojęcie solidarności pojawiło się w pewnym czasie jako kluczowe pojęcie, pomagające nie tylko zrozumieć rzeczywistość, lecz również ją zmieniać. Nazwa, jaką przybrał związek zawodowy, który od samego początku był czymś więcej niż tylko związkiemzawodowym, nie była przypadkowa. Słowo solidarność, jak wiadomo pochodzi od łacińskiego „solide“, co znaczyło to, co trwałe, solidne. „Obligatio in solidum“ oznaczało wzajemne poręczenie za długi, poręczenie wspólnoty za jednostkę i jednostki za wspólnotę[2]. W czasach współczesnych najczęściej jednak wiąże się je z tradycją rewolucyjną, lewicową, utożsamiając z hasłem rewolucji francuskiej – hasłem braterstwa. Jak pisze znany lewicowy niemiecki intelektualista: „Solidarność jest do głębi nowoczesnym pojęciem. Jest ono ściśle związane z prawnym pojęciem równości i politycznym pojęciem demokracji. Jego źródłem jest rewolucja francuska“[3]. Następnie pojęcie solidarności przeniknęło do filozofii i socjologii: „W politycznym kontekście pojęcie solidarności pojawiło się z początkiem XIX wieku obok pojęcia „braterstwa“, które stało się powszechnie znane pod wpływem rewolucji francuskiej, i stopniowo coraz bardziej je zastępowało. Czasowo równolegle stało się ono terminus technicus nowo powstałej socjologii, gdzie od Auguste’a Comte’a i (później) Emile‘a Durkheima charakteryzowało „cement” spajający społeczeństwo i czyniący je jednością. Z języka polityki i socjologii zostało potem przez autorów takich jak Max Scheler i Henri Bergson przeniesione do filozofii moralności i weszło w relacje (do dziś w dużej mierze niewyjaśnione) z innymi pojęciami jak „sympatia”, „filantropia”, „życzliwość”, „poczucie wspólnoty” lub „lojalność”„[4]. Braterstwo wszystkich ludzi szybko przekształciło się w wezwanie do solidarności wykluczonych i wyzyskiwanych przeciw „kapitalistom“. Solidarność robotników miała być solidarnością ponad przynależnością państwową i narodową – łączyć się mieli proletariusze wszystkich krajów. Realny socjalizm miał przynieść wolność „proletariuszom“ i odwoływał się do ich solidarności, a potem także do solidarności „bratnich narodów“, szczególnie wtedy, gdy trzeba było tłumić ich wolnościowe dążenia, tak jak w Czechosłowacji w roku 1968. Solidarność według doktryny marksizmu-leninizmu była solidarnoscią klasową, solidarnoscią proletariatu w walce z kapitalistycznym wyzyskiem. W praktyce realnego socjalizmu była, jak pamiętamy, elementem imperialnej ideologii i zniewolenia. Ale idea solidarności „ludzi pracy“, którymi byli ostatecznie wszyscy – poza wyższymi funkcjonariuszami partyjnymi i nomenklaturą – obróciła się przeciw „realnie istniejącemu socjalizmowi“. Polska „Solidarność“ miała też być solidarnością „ludzi pracy, nawiązywała więc do znaczeń, które zwykle wiąże się z tradycją rewolucyjną i lewicową. Wówczas wszyscy byliśmy „ludźmi pracy“, nawet inteligencja była „pracująca“, a „klasy pasożytniczne“, jak przedsiębiorcy, zostały zlikwidowane. Ale polskie tradycyje rewolucyjne i powstańcze nie sprowadzały się tylko do „solidarności klasowej“. W XIX wieku wielkie znaczenie miało przekonanie o solidarności narodów walczących o wolność. Jak wiemy, Polacy uczestniczyli w powstaniach i rewolucjach w innych krajach – dość wspomnieć rolę Tadeusza Kościuszki w wojnie o niepodległość USA, Józefa Bema w powstaniu węgierskim 1848 czy Ludwika Mierosławskiego w powstaniu badeńskiem 1849 r. Ale w pierwszym rzędzie była to solidarność narodu w walce o wolność.W kontekście realnego socjalizmu idea solidarności „ludzi pracy“ nabierała jeszcze innego znaczenia. W rozbitym, zatomizowanym społeczeńswie,w którym ludzie sobie nawzajem nie ufali, solidarność była warunkiem wspólnego działania, odzyskiwania godności, „podmiotowości“. Była warunkiem także rekonstytuowania polityczności. Do tej pory polityka to było coś, co odbywało się w zamkniętych, ukrytych przed okiem zwykłych ludzi, budzących strach gmachach i gdzieś daleko w moskiewskiej centrali. Obywatelom pozostawiono inscenizowane zebrania, przymusowe wiece poparcia, pochody pierwszomajowe. Polityka była postrzegana przez większość zsocjalizowanych w PRL Polaków jako rzecz niebezpieczna, podejrzana i zupełnie zbyteczna. Prawdziwa działalność polityczna była niemożliwa, i nawet nieśmiałe próby jej podjęcia groziły represjami.
Przywracanie politycznego wymiaru Przywracanie polityczności zaczęło się od solidarności nielicznych z ofiarami represji. „Solidarność – słusznie pisał Zbigniew Stawrowski – to nie tylko przeciwieństwo totalitaryzmu, ale także jego przezwyciężenie“[5]. Początek ruchu solidarnosci wynikał z potrzeby ujęcia się za innymi, wyrastał z poczucia, że nie można ich pozostawić samym sobie. Ta solidarność wynikała z ludzkiego, humanitarnego odruchu. Impulsem powstania Studenckich Komitetów Solidarności, kiedy po raz pierwszy słowo solidarnosć użyte jest w nazwie opozycyjnej organizacji, była śmierć krakowskiego studenta Stanisława Pyjasa. Potem organizowano się w celu niesienia pomocy robotnikom Radomia i Ursusa represjonowanym po strajkach w 1976 r. Także latem 1980 roku zaczęło się od aktu solidarności ze zwolnioną z gdańskiej stoczni Anną Walentynowicz. Od razu stało się jednak jasne, że idzie o coś więcej: o solidarność Polaków jako obywateli wobec opresywnej władzy i o poczucie odpowiedzialności za całość, za kraj. Pokonanie strachu i wynikającej z niego nieufności było warunkiem odzyskania wolności.
Zbigniew Stawrowski podkreśla w swoim eseju, że antytotalitarny charakter solidarności ujawnił się nie tylko w pomocy potrzebującym, lecz – co jego zdaniem było jeszcze ważniejsze – w poczuciu współodpowiedzialności za dobro wspólne, w łączeniu się, w „skupieniu się na własnym polu odpowiedzialności“ z „głębokim poczuciem współzależności“. Tak rozumiana solidarność była antytotalitarna, gdyż przywracała poczucie obywatelskości oraz pozwalała godnie i sensownie wykonywać swoją pracę. A praca była innym kluczowym pojęciem tamtego czasu: „Nasze dzisiejsze znaczenie idei solidarności wiąże się w sposób szczególny z rzeczywistością pracy ... Praca jest osią solidarności“ – pisał Tischner i porównywał pracę do dialogu, rozmowy[6]. Aby mogła łączyć ludzi, praca musiała być sensowna i pozbawiona elementu wyzysku: „prawdziwa praca to praca rzeczywiście służąca życiu i także wyrastająca z porozumienia“. I dalej: „Ludzie, aby pracować i współpracować, muszą jakoś nawzajem <<być w prawdzie>> – nikt nie może kłamać pracą swemu bliźniemu. Bo wtedy praca byłaby jak bełkot mowy. Kłamstwo pracy to – wyzysk“[7].
To powiązanie pracy interpretowanej jako rozmowy z solidarnością przywodzi na myśl dokonane przez Durkheima rozróżnienie na solidarność mechaniczną, opartą na podobieństwie i solidarność organiczną, występującą tymi, którzy pełniąc różne role wykonują wspólną pracę – solidarność oparta na podziale pracy. Durkheim sądził przy tym, że nie da się oddzielić solidarności i moralności: „Moralność jest to wszystko, co stanowi źródło solidarności, wszystko to, co zmusza człowieka do liczenia się z innymi i do regulowania posunięć na innej podstawie niż odruchy egoizmu, moralność jest tym trwalsza, im więcej tych więzi i im są silniejsze“[8]. Praca w swej dialogowej formie miała być sama w sobie źródłem solidarności i etyki społecznej. Tischner podobnie jak Durkheim wskazywał, że praca tylko wtedy wytwarza solidarność, gdy podział pracy nie jest narzucony, gdy wykonywane czynności są postrzegane jako sensowne, a ludzie rzeczywiście komunikują się ze sobą. Ale pojęcie solidarności miało nie tylko wymiar etyczny, lecz także polityczny. W ruchu „Solidarności“ znalazły wyraz idee obywatelskiego samorządzenia i poczucie godności osoby, która ma nie tylko nienaruszalne prawa w swoim życiu prywatnym, ale też prawo uczestnictwa w zbiorowym kształtowaniu losów swego kraju. Solidarność Polaków nie miała się sprowadzać tylko do wspólnej pracy, lecz umożliwiać samorządzenie i niezawisłość Polski. Samorządność i niezależność, występując obok solidarności, nadawały jej dodatkowe znaczenia. Widać zatem, że polskie pojęcie solidarności nawiązywało mniej lub bardziej świadomie do dawnych znaczeń, które znajdujmy u początków polityki – w czasach, gdy Grecy odkrywali „polityczność“. Tylko ludzie zasadniczo równi i wolni, ludzie związani obywatelską „przyjaźnią“, poczuciem solidarności, mogli uprawiać politykę. Jej warunkiem jest poczucie więzi tych, którzy zależą od siebie i mogą osiągnąć swoje cele jedynie przez wspólne działanie. Taką solidarność zakładała także przedrozbiorowa Rzeczypospolita w swej republikańskiej filozofii publicznej. Innym, w pełni uświadamianym sobie, źródłem pojęcia solidarności lat osiemdziesiątych XX wieku było chrześcijaństwo. Nieprzypadkiem impulsem zmiany była pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II. „Najgłębsza solidarność to solidarność sumień“[9] – twierdził Józef Tischner i odwoływał się w swoich tekstach i kazaniach do ewangelii. „<<<Jeden drugiego ciężary noście, a tak wypełnicie prawo Boże>> Cóż znaczy być solidarnym? Znaczy nieść ciężar drugiego człowieka. ... Solidarność mówi, woła, krzyczy, podejmuje ofiary. Wtedy ciężar bliźniego staje się często większy niż własny ciężar. Tak uczeń Chrystusa wypełnia Jego prawo“[10]. O tym samym przypominał Jan Paweł II w homilii wygłoszonej podczas Mszy świętej dla świata pracy w Gdańsku, 12 VI 1987 r.: „Jeden drugiego brzemiona noście – to zwięzłe zdanie Apostoła jest inspiracją dla międzyludzkiej i społecznej solidarności. Solidarność – to znaczy: jeden i drugi, a skoro brzemię, to brzemię niesione razem, we wspólnocie. A więc nigdy: jeden przeciw drugiemu. Jedni – przeciw drugim. I nigdy „brzemię” dźwigane przez człowieka samotnie. Bez pomocy drugich. Nie może być walka silniejsza nad solidarność. Nie może być program walki ponad programem solidarności. Inaczej – rosną zbyt ciężkie brzemiona. I rozkład tych brzemion narasta w sposób nieproporcjonalny“. W encyklice „Sollicitudo rei socialis“ z 1987 Jan Paweł II przypominał „solidarność jest niewątpliwie cnotą chrześcijańską.“ Dodawał jednak, że solidarność chrześcijańska wykracza poza praktykowanie ludzkiej solidarności: „W świetle wiary solidarność zmierza do przekroczenia samej siebie, do nabrania wymiarów specyficznie chrześcijańskich całkowitej bezinteresowności, przebaczenia i pojednania. Wówczas bliźni jest nie tylko istotą ludzką z jej prawami i podstawową równością wobec wszystkich, ale staje się żywym obrazem Boga“. Tak więc w pojęciu „solidarności“ lat osiemdziesiątych łączyły się trzy tradycje – republikańska tradycja równości obywatelskiej i podmiotowości, chrześcijańska tradycja miłości bliźniego i niezbywalnej godności człowieka oraz tradycja walki wyzyskiwanych ludzi pracy i walki zniewolonego narodu. Przenikały się także trzy płaszczyzny – metafizyczna solidarność ludzka w perspektywie wiary, humnitarna solidarność z innymi ludźmi i polityczna solidarność wspólnoty. W homilii z 26 sierpnia 1984 r, ostatniej przed tragiczną śmiercią z rąk SB, ksiądz Jerzy Popiełuszko mówił: „Solidarność zrodzona w sierpniu 1980 roku to nie tylko związek zawodowy o tej nazwie, który ukształtował się parę miesięcy później, ale to dążenie całego narodu ku prawdzie, sprawiedliwości i wolności. Potwierdzeniem, że to była solidarność narodu jest również i fakt, że stan wojenny wprowadzono przeciwko całemu narodowi, a nie tylko przeciwko związkowi zawodowemu“[11]. Ta solidarność trwała również, zmieniając swój charakter na powstańczy, gdy generał Jaruzelski wprowadził stan wojenny – nie wystarczyło już „robić swoje“, trzeba było zająć się także nieswoją konspiracją. Dzisiaj wiemy oczywiście, że cała ta historia miała jeszcze inną, ciemną stronę, że „Solidarność“ była infiltrowana przez SB, ale to w niczym nie umniejsza faktu, że wielu ludzi zachowywało się wówczas nadzwyczaj dzielnie. Pojęcie solidarności oscylowało wtedy między solidaryzmem a walką, wezwaniem do pojednania i świadomością konieczności pokonania zła, zawsze jednak zawierało w sobie także agonalny element. Podkreślano, że Solidarność nie potrzebuje wroga. W tym sensie „Solidarność” była anty-schmittańska, a nawet, jak twierdzi Zbigniew Stawrowski, apolityczna[12] – raczej ignorowała komunizm niż go zwalczała. Tischner mówił o ruchu „Solidarności“ jako o lesie, który walczy rosnąc. A Jan Paweł II, w cytowanej już homilii podkreślał, że „Solidarność musi iść przed walką“. Ale solidarność, która przywracała polityczność, oznaczała walkę. Nawet Jan Paweł II nie mógł tego pominąć: „Dopowiadam: solidarność również wyzwala walkę. Ale nigdy nie jest to walka przeciw drugiemu. Walka, która traktuje człowieka jako wroga i nieprzyjaciela – i dąży do jego zniszczenia. Jest to walka o człowieka, o jego prawa, o jego prawdziwy postęp“. Ale na tym świecie, na płaszyźnie politycznej tego rodzaju walka bardzo często bywa walką z innymi – w tym wypadku z tymi, którzy owe prawa gwałcili i działali na rzecz „fałszywego postępu”. Szybko się okazało, że polityczność to nie tylko wspólne solidarne działanie „dla”, ale działanie „przeciw” czemuś i komuś, które może być zwycięskie tylko wtedy, gdy opiera się na solidarności w walce. Po roku 1989 pragnienie porozumienia, wzmocnione odwołaniem się do chrześcijańskich znaczeń solidarności, przeważyło nad agonalnym elementem – walką o sprawiedliwość z tymi, którzy ją pogwałcili, i koniecznością jej wymierzenia.
Co z tego zostało? Gdzie w świecie współczesnym jest miejsce na solidarność, jak się ona objawia? Mówi się, że znajdujemy się w „płynnej nowoczesności“, w czasach zradykalizowanej indywidualizacji. Wszelkie relacje międzyludzkie wtedy mają znaczenie, gdy świadomie je nawiązujemy i podtrzymujemy tylko tak długo, jak długo nam na nich zależy. Ludzie stali się, podobno, koczownikami, nigdzie nie zagrzewającymi miejsca. W tego rodzaju teoriach zapomina się o tym, że w „rozwiniętych“ społeczeństwach młodzi ludzie są coraz dłużej zależni od rodziców i że rośnie liczba niesprawnych ludzi w podeszłym wieku, skazanych na pomoc innych. Dlatego też zewsząd słychać narzekania na deficyt solidarności. Ale postępowi intelektualiści nadal trudzą się nad dekonstruowaniem kolektywnych tożsamości, gdziekolwiek się one pojawiają, szczególnie tozsamości narodowej, licząc na globalną demokracją i globalną solidarność w przyszłości. A czy wystarczą same moralne wezwania, a czasami militarne i humanitarne interwencje wspólnoty międzynarodowej? W skali globalnej solidarność objawia się doraźnymi akcjami pomocy, ale rzadko prowadzi do działania usuwającego przyczyny negatywnych zjawisk. Współczesny europeizm, oficjalna ideologia UE, coraz mocniej potępia państwo narodowe i narodowe więzi. Narody mają zmienić się w grupy etniczne w ramach szerszej wspólnoty europejskiej. Tymczasem to właśnie one gwarantowały dotąd solidarność, wykraczajacą poza solidarność rodzinną. Teraz solidarność narodową ma się objawiać tylko w czasie imprez sportowych, by dodać trochę emocji do codziennej polityki i choć na chwilę zastąpić czymś „cement“ prawdziwej solidarności. Jakie zatem może być źródło solidarności w społeczeństwach poddanych globalizacji, europeizacji i przemocy symbolicznej? Na pewno nie jest nim podział pracy, o którym pisał Durkheim. Jego wiara w korporacjonizm jest już dzisiaj anachroniczna, gdy coraz mniej ludzi ma trwałe, dobrze wytyczone kariery zawodowe. Pozostają wezwania do solidarności europejskiej. Do czasu kryzysu finansowego wierzono w ich spełnienie, o czym zaświadczać miał przepływ dotacji. Ale obecnie coraz jawniej widać, że zwyciężają narodowe interesy silnych i coraz mocniej wzbierają narodowe emocje słabych, przede wszystkim negatywne, jak rosnąca germanofobia w krajach południowej Europy. Na szczególną próbę wystawione zostały społeczeństwa „nowej Europy“ po roku 1989, gdzie ukształtował się peryferyjny kapitalizm. Dominacja neoliberalizmu po 1989 r. prowadziła do konkluzji, że idea solidarności wczesnych lat osiemdziesiatych należy do przeszłości[13]. Już nie praca była w centrum uwagi, lecz przedsiębiorczość i kapitał, zwłaszcza zagraniczny, który miał zagwarantować miejsca pracy. Deficyt solidarności objawił się przede wszystkim w słabości „solidarności zinstytucjonalizowanej“, zorganizowanej - nieliczne są związki zawodowe, stopniowo demontuje się instytucje państwa socjalnego, które w krajach „rdzenia Europy“, na przykład w Niemczech, ciągle jeszcze potrafią zastąpić funkcje rodziny i wspólnot lokalnych[14]. Wprawdzie w procesie rozwoju społeczeństwa obywatelskiego pojawiły się nowe organizacje społeczne, ale nie są one w stanie zastąpić funkcji opiekuńczej państwa i rodziny. Reformy rent i emerytur prowadzą do osłabienia solidarności pokoleniowej. W Polsce, kiedyś kraju ‚Solidarności“, powstało niesolidarne społeczeństwo, w którym słowo „sukces“ odmieniane jest na wszystkie możliwe sposoby i który często chce się osiągnąć bez oglądania się na innych, „po trupach“. Także solidarności politycznej jest niewiele. Po 1989 r. bardzo szybko skończyła się solidarność dawnych działaczy i członków „Solidarności“. Solidarność miała być teraz solidarnością z reformatorami z PZPR, z którymi zawarto porozumienie, a przestała być solidarnością „ludzi pracy“. Solidarne natomiast okazały się środowiska pokomunistyczne, w tym funkcjonariusze komunistycznych tajnych służb, tworząc nieformalne sieci wpływu i wzajemnego poparcia. W Polsce mamy rozdarte społeczeństwo – z jednej strony zwolennicy rządu, z drugiej „konfederację Wolnych Polaków“ – oba obozy zróżnicowane, ale liczy się przede wszystkim ten zasadniczy podział. W tym sporze znowu chodzi o solidarność – o to, czy Polska ma być państwem dla wszystkich, w którym istnieje poczucie odpowiedzialności za równomierny rozwój całego kraju, za równy rozkład praw i obowiązków, i zachowane zostaną pokoleniowe i narodowe więzi, o to, czy Polska ma być wolną republiką solidarnych obywateli, czy tylko zarządzanym przez transnarodowe elity peryferyjnym obszarem Europy, w którym liczy się tylko prawo zysku i prawo silniejszego.
[1] Józef Tischner, Etyka solidarności, Kraków 2005, s. 11-12
[2] Zob. hasło Solidarität, [w:] Historisches Wörterbuch der Philosophie herausgegeben von Joachim Ritter, Karlfried Gründer und Gottfried Gabriel, t. 9, Basel 1995.
[3] Hauke Brunkhorst, Solidarität. Von der Bürgerfreundschaft zur globalen Rechtsgenossenschaft, Frankfurt am Main 2002, s. 9.
[4] Kurt Bayertz, Begriff und Problem der Solidarität, [w:] Kurt Bayertz (red.), Solidarität. Begriff und Problem, Frankfurt 1998, s. 11-53, cytat s. 11.
[5] Zbigniew Stawrowski, Solidarność znaczy więź, Kraków 2010, s. 92
[6] Józef Tischner, Etyka solidarności, dz. cyt., s. 25
[7] Tamże, s 29
[8] Émile Durkheim, O podziale pracy społecznej, Warszawa 1999, s. 501.
[9] Józef Tischner, Etyka solidarności, dz. cyt., s. 14
[10] Tamże, s. 12-13
[11] http://xj.popieluszko.pl/portal/xjp
[12] Zob. Zbigniew Stawrowski, Solidarność znaczy więź, dz. cyt., s. 102-119
[13] Zob. Charles Taylor, Einige Überlegungen zur Idee der Solidarität, [w:] tegoż, Wieviel Gemeinschaft braucht die Demokratie?, Frankfurt am Main 2001, s. 51-63.
[14] Karl Otto Hondrich, Claudia Koch-Arzberger, Solidarität in der modernen Gesellschaft, Frankfurt am Main 1992, s. 30-79. Zdzisław Krasnodębski
Dlaczego królestwa potrzebują świętych relikwii? Było to w roku 1147. Do opactwa Saint-Denis przybył król Francji Ludwik VII, aby spotkać się tam z papieżem Eugeniuszem III. Celem pielgrzymki władcy Francji do opactwa, gdzie były przechowywane relikwie patrona królestwa – świętego Dionizego oraz towarzyszy jego męczeństwa – świętych Rustyka i Eleutera, było otrzymanie od papieża i opactwa (król Francji był lennikiem św. Dionizego) pozwolenia na udział w wyprawie wojennej (causa licenciam accipiendi). A właściwie chodziło o udział w pielgrzymce zbrojnej do Ziemi Świętej. Po przybyciu do kościoła opackiego, w obliczu papieża, dworu królewskiego, duchowieństwa i całego rycerstwa, król Ludwik VII upadł na twarz przed głównym ołtarzem, gdzie przechowywane były relikwie świętych męczenników. Następnie otrzymał z rąk papieża sakwę i kij pielgrzymi, a z głównego ołtarza bazyliki podjął sztandar „spoczywający na ciałach świętych” – królewską chorągiew przyozdobioną krzyżem, którą od XIII wieku tradycja nazywa oriflamme (aurea flamma). Dopełnieniem ceremonii było – jak skrupulatnie odnotował kronikarz – „wyjęcie troszeczkę” relikwiarza św. Dionizego, na którym swój pocałunek złożył władca Francji. Tak Ludwik VII – wasal świętego Dionizego – rozpoczynał swój udział w II wyprawie krzyżowej. Ten sam rytuał został powtórzony przez kolejnego Kapetynga – krzyżowca, króla Filipa Augusta, udającego się w 1190 roku na III wyprawę krzyżową. Podobnie uczynił w 1270 roku król św. Ludwik IX wyruszający na swoją ostatnią wyprawę krzyżową. Jednak kult świętych relikwii nie ograniczał się w monarchii Kapetyngów w okresie jej potęgi (XII – XIII wiek) tylko do św. Dionizego. Od XI stulecia przedmiotem szczególnej czci były relikwie Męki Pańskiej – cząstki Krzyża Świętego oraz Korona Cierniowa, które zgodnie z tradycją, już od czasów Karolingów spoczywały początkowo w Akwizgranie, a następnie w Saint-Denis. Ów kult to nie tylko wyraz żarliwej pobożności, która w zgodnej opinii kronikarzy królestwa Francji, wraz z uczonością miejscowych uniwersytetów oraz męstwem rycerstwa, była tytułem do szczególnej chwały „królestwa Franków”, ale to zasadnicza część teologii politycznej, ukształtowanej w XII i XIII wieku w monarchii Kapetyngów. O tym właśnie traktuje niedawno opublikowana monografia Jerzego Pysiaka (Król i Korona Cierniowa. Kult relikwii we Francji Kapetyngów, Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego 2012). Książka łączy w sobie wszelkie walory opracowania naukowego – bardzo bogata baza źródłowa, kompetentnie opracowana – z opowieścią o dawnych czasach, gdy możni tego świata szukali wsparcia u świętych patronów, a „Świętą Koronę” Chrystusa (Koronę Cierniową) przedkładali ponad wszelkie bogactwa i zaszczyty. Patrząc na czasy współczesne, ekspansji barbarzyńskiej hołoty na naszych ulicach (vide profanacje krzyża w sierpniu 2010 w Warszawie) i świątyniach (próba zniszczenia Cudownego Obrazu na Jasnej Górze) – wydaje się, że to jakiś świat z bajki. Ale lektura, doskonale udokumentowanej rozprawy Jerzego Pysiaka, przekonuje o czymś innym. Taka była rzeczywistość Francji, nie tylko „pierworodnej córy Kościoła” i „matki tylu świętych”, ale chcącej być najświetniejszym relikwiarzem w całej christianitas. Jak udowadnia autor monografii, tych ambitnych zamierzeń Kapetyngów nie sposób odseparować od rozwijającej się od przełomu XI i XII wieku idei wypraw krzyżowych. Nieprzypadkowo właśnie w tym czasie w koroniach francuskich i chansons de geste pojawia się postać cesarza Karola Wielkiego jako archetypicznego krzyżowca. W tych opowieściach Karol otrzymuje w Konstantynopolu od bizantyjskiego cesarza relikwie Męki Pańskiej (cząstkę Krzyża Świętego oraz Korony Cierniowej) jako wyraz wdzięczności za uchronienie Cesarstwa Wschodniego od saraceńskiego zagrożenia. Relikwie zostają umieszczone w Akwizgranie, a następnie – według tych samych podań – wnuk Karola Wielkiego, cesarz Karol Łysy dokonał ich translacji (przeniesienia) do opactwa Saint-Denis. Dokonuje się w ten sposób nie tylko swoista „translacja Jerozolimy” do Francji, ale również translatio imperii (przeniesienie cesarstwa) z Konstantynopola do „królestwa Franków”. Apogeum tak pojmowana teologia polityczna królestwa Kapetyngów osiągnie w okresie panowania św. Ludwika IX, autora najsłynniejszej translacji relikwii Męki Pańskiej do Francji. Chodzi o sprowadzenie do Francji przez króla św. Ludwika IX w 1239 roku Korony Cierniowej. Przy tej okazji kronikarze królestwa Kapetyngów nie tylko określają władcę Francji „drugim Dawidem”, a samo wydarzenie porównują do sprowadzenia Arki Przymierza do Jerozolimy, ale wręcz wykazują podobieństwa między władzą królewską Chrystusa a władzą królewską Kapetyngów. Święty Ludwik to – rex imago Christi. To jest więc ostateczne „przeniesienie cesarstwa” i tym samym rozstrzygnięcie długiego sporu między monarchią Kapetyngów a cesarstwem Hohenstaufów, sporu na dwie teologie polityczne, swoistej rywalizacji o to, która z monarchii żyje w ściślejszej familiaritas (względnie amicitii) z wielkimi świętymi. Z jednej strony był podejmowany przez Fryderyka I Barbarossę kult Karola Wielkiego jako świętego cesarza. W tym celu nakazał Barbarossa w 1165 roku jednemu z osadzonych przez siebie w Rzymie antypapieży dokonanie kanonizacji Karolinga – rzecz jasna, dlatego nie uznanej przez Kościół. Z drugiej – wielki renesans kultu świętego Dionizego, połączonego jednak z kultem relikwii Męki Pańskiej (przechowywanych w opactwie Saint-Denis, zgodnie z tradycją, również od czasów karolińskich). Książka Pysiaka to fascynująca opowieść o tym, jak kształtowało się i jak wyglądało w praktyce pojmowanie przez królów Francji swojej roli jako „panów relikwii”, ale także jako „szczególnych przyjaciół” świętych. Autor przypomina więc, że katolicka ceremonia koronacyjna, nadająca królowi godność christus Domini (pomazańca Bożego), miała swój wymiar eklezjalny. W końcu już w 800 roku Karol Wielki przy okazji cesarskiej koronacji otrzymał godność kanonika (subdiakona) w papieskiej Bazylice św. Jana na Lateranie. Jerzy Pysiak rekonstruując przed czytelnikiem ceremonie związane z ostensio (okazaniem) i translatio (przeniesieniem) relikwii głównych patronów królestwa Francji i relikwii Korony Cierniowej, w których to Kapetyngowie (odpowiednio: Ludwik VII w 1144 roku i św. Ludwik IX w 1239 roku) odgrywali rolę najważniejszych celebransów (wnoszących na swoich ramionach relikwie), pokazuje ten szczególny kontekst pojęcia „monarchia chrześcijańska”. Monarchia szukająca wsparcia świętych i najświętszych relikwii, a nie legistów czy oświeceniowych „filozofów”. Była kiedyś taka monarchia.
Grzegorz Kucharczyk
Korwin-Mikke: Homo europaeus marzy o leniuchowaniu Jak mawiał sowiecki dysydent Edward Kuzniecow, socjalizm bardzo niewiele wymaga od człowieka: chce tylko, by pokochał on to, czego normalny człowiek nienawidzi – i znienawidził to, co normalny człowiek kocha. Po tej operacji już bez trudu można żyć w socjalizmie. Tyle że do tego dochodzą kłopoty materialne: jak wiadomo, po opanowaniu przez socjalistów Sahary nie stanie się nic strasznego – tyle że po 40 latach wystąpią przejściowe braki piasku. Gdym był na studiach, zaśmiewaliśmy się z marksistów: ich mistrz powiedział, że socjalizm zostanie najpierw wybudowany w najwyżej rozwiniętych krajach Zachodu. A tu panuje w Sowietach, w Chinach, w Kambodży… Kompromitacja! Inny sowiecki dysydent, Włodzimierz Bukowski, twierdził w czasach, gdy budowano „socjalizm naukowy”, że tego na pewno nie budują uczeni; ci najpierw wypróbowaliby to na psach. Myliliśmy w obu wypadkach. Socjalizm jest obecnie budowany w najwyżej rozwiniętych krajach Zachodu – a został przedtem naukowo wypróbowany na podludziach z Europy Wschodniej i innych krajów. Niezbędnym warunkiem istnienia socjalizmu jest nadmiar dóbr. Socjalizm bowiem niszczy wszystko, czego tknie. Ponieważ dzięki śp. Normanowi E. Borlaugowi żarcia mamy tyle, że musimy stosować kuracje odchudzające, a dzięki komputerom, automatom i taniej energii wszystkich towarów nie sposób szybko zmarnować – socjalizm jest możliwy do utrzymania. W najbogatszych krajach. Oczywiście, tylko do czasu: bo technika rozwija się liniowo, a umiejętności marnowania dóbr rosną u czerwonych w tempie wykładniczym. Doszło do tego, że najbogatszy kraj Zachodu zwija programy kosmiczne z braku pieniędzy. Trudno się dziwić: komunistyczna instytucja pod nazwą NASA robi wszystko co najmniej 15 razy drożej, niż robiłyby to firmy prywatne. Onże najbogatszy kraj Zachodu fundnął sobie państwową „służbę zdrowia”. Nie minął nawet rok, a państwu temu zabrakło pieniędzy na wypłaty emerytur – i nawet zagroziło mu bankructwo! Biedniejsze państwa, te w Europie, ratują się zadłużeniem po uszy i wyprzedażą swoich dóbr. Grecy, co prawda, zareagowali z oburzeniem na propozycję sprzedaży paruset wysp, ale nie minie 10 lat, a Francuzi oraz Niemcy będą musieli sprzedać i wieżę Eiffla (co prawda, szkarada to wyjątkowa!), i Bramę Brandenburską. O ile im na to pozwolą muzułmanie. Ci ciułają pieniądze, ciułają… i w stosownej chwili sami wykupią. Dumni ze swojej nowej ojczyzny: Kalifatu Paryża i Emiratu Berlina. To już kilka razy w historii się zdarzało. Na przykład dobra arystokracji francuskiej zostały wykupione przez tych, którzy brali pieniądze za usługi na rzecz tej arystokracji. Taki proces dziejowy: kto pracuje, ten ma, kto się leni, ten traci. Homo europaeus rytualnie domaga się „tworzenia miejsc pracy”, ale w rzeczywistości marzy o leniuchowaniu: o wolnych sobotach, piątkach, czwartkach, przyspieszonych emeryturach, krótszym dniu pracy, zwolnieniach chorobowych, czteromiesięcznych urlopach… Kodeksy „pracy” wręcz zakazują pracowania. Jak to w socjalizmie. Europejczycy zresztą (werbalnie) bogactwem wręcz pogardzają, ludzi brzydzących się pracą nagradzają (realnie) zasiłkami, a chcących się bogacić okładają (realnie…) podatkami dochodowymi. Progresywnymi nawet. Zaś normalni ludzie kochają się bogacić. Ciężko w tym celu pracują – nieraz i po 14 godzin na dobę. A bogaczy szanują. Więc to oni odziedziczą Ziemię. Tę Ziemię. JKM
Szymowski: Czy Michał Boni wprowadzi nas w świat Orwella?Od esbeckiego kapusia do zamordysty – tak można określić karierę polityczną Michała Boniego. Ten były współpracownik SB i były szef zespołu doradców Tuska, a dziś minister cyfryzacji, rozpoczyna teraz polityczną misję swojego życia: będzie przewodniczył instytucji zwalczającej „mowę nienawiści”. Czyli będzie odpowiedzialny za wprowadzenie rzeczywistości znanej państwom totalitarnym.
Rok 2013 – dla większości Polaków rok wielkiego kryzysu – będzie momentem, kiedy polityczna kariera Michała Boniego sięgnie apogeum. Boni stanie na czele rady monitorującej przejawy mowy nienawiści, ksenofobii oraz agresji i dyskryminacji w życiu publicznym. Rada ta ma skupiać szefów trzech resortów: administracji i cyfryzacji (Boni), spraw wewnętrznych (Jacek Cichocki) i edukacji (Krystyna Szumilas). Będą oni współpracować w celu wyeliminowania z polskiego życia publicznego tzw. mowy nienawiści. 29 listopada, udzielając wywiadu TOK FM, Boni mówił: „Nie będzie żadnej cenzury. Nikt tu niczego nie będzie blokował. Chodzi o to, żeby po prostu troszkę inną normę wprowadzić w tym, co się dzieje na forach internetowych, ale też w kościołach w czasie niedzielnych kazań. Padają tam słowa poza normą deprecjonujące polski rząd”. Boni powiedział, że zamierza podjąć szereg działań, aby z „różnych grup społecznych” (nie wiadomo jakich) zniknęła mowa nienawiści. Pytany przez Janinę Paradowską o to, gdzie „mowy nienawiści” jest najwięcej, Boni wskazał kościoły katolickie (sic!). Powiedział również, że osobiście w tej sprawie zainterweniował, wysyłając do Konferencji Episkopatu Polski list, w którym zwrócił uwagę na „mowę nienawiści” w Kościele. Widział jeszcze inne przykłady nietolerancji i ksenofobii: dyskryminacja romskich dziewczynek w szkołach czy niszczenie żydowskich cmentarzy. Z jego publicznych wypowiedzi wynika, że przejawów agresji i nietolerancji jest tak dużo, iż najwyższy czas na powołanie specjalnej państwowej instytucji do walki z tymi zjawiskami.
Znany pretekst Zapewne nieświadomie w „Popołudniu z jedynką” (audycja w Polskim Radiu) Michał Boni uchylił rąbka tajemnicy co do realizacji swoich pomysłów: „Chodzi o to, żeby bronić tych, którzy czują się wykluczeni i słabsi z tego powodu, że są inni: rasowo, w swoich orientacjach, w swoich poglądach, w swoim wyglądzie, w swojej religii. Jak budujemy państwo sprawiedliwe, to powinniśmy ich także chronić”. Z rozmowy dziennikarza z Bonim wynika, że nowe regulacje prawne dotyczące przeciwdziałania „mowie nienawiści” mają być wymierzone w tych, którzy źle wypowiadają się o osobach np. o innej orientacji seksualnej. Jest to konieczne, bo – zdaniem Boniego – eskalacja mowy nienawiści, z jaką mamy do czynienia dziś, prowadzi do tego, że nienawiść i agresja powszednieją i są tolerowane w społeczeństwie.
Chodzi o politykę„W odniesieniu do świata polityki rada ta nie będzie miała żadnych funkcji” – powiedział w Polskim Radiu Boni, proszony o ustosunkowanie się do słów Włodzimierza Cimoszewicza. Były lewicowy premier stwierdził, że rząd chce w ten sposób oceniać partie opozycyjne. Boniemu trudno jednak wierzyć. Pomysł powołania rady zwalczającej mowę nienawiści został przedstawiony opinii publicznej tego samego dnia, kiedy pojawił się wniosek o postawienie przed Trybunałem Stanu Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry. Obaj politycy mają odpowiedzieć za nadużycie władzy, głównie związane z tragiczną śmiercią Barbary Blidy. Jeśli Trybunał Stanu uzna ich za winnych, obaj będą musieli zniknąć z polityki na co najmniej 10 lat. Dla Kaczyńskiego oznacza to polityczny koniec, dla Ziobry długą pauzę bez gwarancji na come back. W tej koincydencji czasowej trudno jednak dostrzegać przypadek. Po pięciu latach katastrofalnej polityki rządu Donalda Tuska przyszedł moment, kiedy część społeczeństwa zaczyna zdawać sobie sprawę z sytuacji gospodarczej kraju. Wskazują na to z jednej strony różne patriotyczne inicjatywy (np. Marsz Niepodległości), z drugiej słabnące sondaże poparcia dla Platformy Obywatelskiej. Wszystko to sprawia, że o sprawach polskich coraz więcej się mówi – i to nie tylko w mediach głównego nurtu, lecz również w mniejszych grupach, spontanicznie powstających (np. w klubach „Najwyższego CZASU!”). Powstają też media, które poważnie traktują obowiązek patrzenia władzy na ręce. W tej sytuacji dla władzy i jej stabilności (czytaj: koryta) największym zagrożeniem staje się wolność słowa. Z wolnością słowa teoretycznie walczyć nie można. Gwarantuje ją prawo międzynarodowe (w tym liczne wyroki Europejskiego Trybunału Praw Człowieka), Konstytucja RP i inne akty prawne. Sposobem, aby zwalczać wolność słowa, jest walka z „mową nienawiści”, którą można interpretować w dowolny sposób. Minister Boni nie pozostawił zresztą złudzeń co do tego, w jaki sposób będzie interpretował co jest, a co nie jest mową nienawiści. Pytany o przykłady osób stosujących mowę nienawiści nie wymienił nikogo z nazwiska, jednak aluzyjnie dał do zrozumienia, że chodzić może o Jarosława Kaczyńskiego czy Antoniego Macierewicza. Kazimierz Kutz, Stefan Niesiołowski czy Janusz Palikot w kanonie „mowy nienawiści” się nie mieszczą.
Wielka cenzura Z wypowiedzi Boniego – jeśli się ją dobrze przeanalizuje – wynika, że zagrożenie widzi w internecie. Celem jego działalności będzie więc zapewne cenzura w tym najbardziej wolnym medium. Zresztą podjęte już wiele miesięcy temu próby wprowadzenia zapisów ACTA wskazywały, że rząd PO bardzo chętnie wprowadziłby cenzurę w internecie. Jakie jednak będą jej granice? Teoretycznie superurząd Boniego może wprowadzić przepisy umożliwiające monitorowanie internetu pod pozorem wychwytywania treści „nienawistnych”. A to z kolei wstęp do tego, by uzyskać pretekst do inwigilacji na masową skalę, w tym do przeglądania kont pocztowych, skrzynek mailowych (a nuż w jakimś mailu znajdzie się coś, co można zinterpretować jako „mowę nienawiści”). Stąd już krok do powszechnej inwigilacji telefonów komórkowych (może jacyś dwaj Polacy wymieniają się SMS-ami pełnymi „nienawiści”?) i podsłuchiwania rozmów ich użytkowników. Kolejnym etapem może być instalowanie urządzeń podsłuchowych w mieszkaniach czy domach tych osobników, których władza uzna za stosujących „mowę nienawiści”. A nawet jeśli okaże się, że nie mówią nic podejrzanego, to zawsze będą mogli być potencjalnymi przestępcami. W Polsce każdy podatnik jest potencjalnym oszustem, każdy mężczyzna jest potencjalnym gwałcicielem. Dlaczego więc każdy, kto posiada umiejętność mówienia, nie może być potencjalnym sprawcą „mowy nienawiści”? Idąc za tą logiką (wcale przecież nieobcą ludziom Tuska), trzeba będzie inwigilować zawsze, wszędzie i wszystkich pod pretekstem walki z „mową nienawiści”. Minister Boni – jeśli plan ten zrealizuje – stanie się prawdziwym superministrem od inwigilacji, podsłuchów, śledzenia, tropienia itp. Będzie superministrem zamordyzmu.
Wielka kariera kapusia W umacnianiu zamordyzmu Michał Boni ma duże zasługi. Wyszło to na jaw w 1992 roku. Antoni Macierewicz umieścił nazwisko Boniego na swojej liście konfidentów SB. Boni wówczas zaprzeczał, czyli kłamał w żywe oczy. Do współpracy z SB przyznał się dopiero w 2007 roku. „Mogę sobie uczciwie spojrzeć w lustro. Wszystkich przepraszam” – mówił wówczas Boni, jednak nie brakowało głosów kwestionujących wiarygodność tych przeprosin. Jadwiga Staniszkis powiedziała, że Boni przyznał się, bo wiedział, że fakt współpracy i tak wyjdzie na jaw. Współpraca Boniego ze Służbą Bezpieczeństwa rozpoczęła się w 1985 roku. On tak to tłumaczył: „Pod koniec sierpnia 1985 r. Służba Bezpieczeństwa weszła do mieszkania mojej przyszłej żony. Było to związane z jej działalnością kolporterską. Grozili, że trzyletnia dziewczynka zostanie przekazana do milicyjnej izby dziecka, a ja będę narażony na plotki o zdradzie małżeńskiej. Po rozwiezieniu nas w różne miejsca, przy szantażu, podjąłem decyzję, bojąc się, podpisania deklaracji o współpracy ze służbą bezpieczeństwa”. Nie do końca jest to prawda. Boni (TW „Michał”) został zwerbowany przez SB na podstawie materiałów kompromitujących. SB udokumentowała jego małżeńską niewierność. Co ciekawe, w 2007 roku Komisja Weryfikacyjna WSI odkryła dokumenty mówiące o tym, że do zwerbowania Boniego wykorzystane zostało źródło manewrowe o pseudonimie „Stokrotka”. W archiwach IPN widnieje teczka, w której Boni został wskazany jako kandydat na tajnego współpracownika. W 1989 roku słowo „kandydat” zostało skreślone. Gdy w 1992 roku Macierewicz ujawnił, że Boni był konfidentem SB, sam zainteresowany skłamał. Uchodził wówczas bowiem za niezłomnego działacza opozycji demokratycznej. Działacza, którego praca została nagrodzona już w 1990 roku, kiedy Boni został podsekretarzem stanu w Ministerstwie Pracy i Polityki Socjalnej (w gabinecie Tadeusza Mazowieckiego). Rok później, w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego, był już ministrem pracy. Od 1994 roku był członkiem Unii Wolności i kierował strukturami tej partii w województwie warszawskim. Potem był przez cztery lata szefem gabinetu politycznego Longina Komołowskiego, a w 2001 roku związał swoją polityczną przyszłość z Platformą Obywatelską. I po wygranych przez nią wyborach awansował. Najpierw na stanowisko sekretarza stanu w kancelarii premiera, potem na szefa zespołu doradców Donalda Tuska, potem (listopad 2011 r.) na ministra administracji i cyfryzacji. Z końcem 2012 roku Michał Boni stanął przed nowym politycznym wyzwaniem. Będzie kierował radą zwalczającą mowę nienawiści, czyli walczącą z wolnością słowa. Ta funkcja – zapowiadająca się na apogeum jego kariery – może go uczynić superinwigilatorem polskiego społeczeństwa. Esbecki kapuś – po wielu latach budowania najpierw PRL, a potem „Republiki Okrągłego Stołu” – ma szanse stać się głównym zamordystą i cenzorem III RP. Szymowski
Operetka pod batutą Ławrowa. Kreml rozumie głębię polskiej tragedii. I dlatego kpi w żywe oczy z Sikorskiego Siergiej Ławrow idzie już na całego. W obecności dziennikarzy, licznych kamer i mikrofonów nabija się z polskiego ministra spraw zagranicznych do rozpuku, by nie powiedzieć, że robi z niego patentowanego durnia. Aby nie uronić niczego z tych kpin najlepiej zacytujmy: „Rosja podejmie wszystkie kroki, by jak najszybciej przekazać do Polski wrak samolotu Tu – 154 M. I zrobi to nie dlatego, że poprosi nas o to Unia Europejska, czy Stany Zjednoczone, ale dlatego, że rozumiemy głębię tragedii, która dotknęła Polskę”. Co w ustach rosyjskiego ministra znaczy określenie „jak najszybciej” doskonale wiemy, bo przecież od pierwszych dni słyszymy to samo. Jak najszybciej, czyli jeszcze długo nie, a potem w ogóle. No i druga część tej nic nieznaczącej, ale jakże szyderczej wypowiedzi – tu w ogóle nie idzie o jakieś ponaglenia ze strony Unii, czy USA. Idzie wyłącznie o troskę i zrozumienie przez Kreml polskiej tragedii, a w szczególności jej głębi. Tę troskę i zafrasowanie Kremla poznajemy od chwili katastrofy. Zatroskana wieża kontrolna, która z największym poświęceniem precyzyjnie naprowadza samolot na właściwy kurs i właściwą wysokość, panoszący się na niej pułkownik wykonujący ściśle telefoniczne polecenia jakiegoś generała, który wkrótce znika z jakiegokolwiek pola widzenia, tak samo zresztą jak i pułkownik. Mataczenie przy sporządzaniu protokołów przesłuchań, odwoływanie wcześniej złożonych zeznań. A potem bezlitosne rozwalanie kilofami i łomami resztek wraku, pozostawienie go bez jakiekolwiek opieki, bez zadaszenia przez długie miesiące. I wszystko to dokonane zostało z największą troską i ze zrozumieniem głębi tragedii, która dotknęła Polskę. A ta nasza sierota z MSZ, słucha tych bzdur z najwyższym uznaniem, kłaniając się w pas w podzięce, by w końcu z odwagą, na jaką tylko Sikorskiego stać, wypowiedzieć, że satysfakcja nastąpi wtedy, gdy wrak wróci do kraju.
Przypuszczać należy, że cała ta operetka raczej nie ujrzy światła dziennego na Zachodzie, bo dlaczego ktokolwiek ma się przejmować losem znieważanych Polaków, skoro ich rząd nie przejawia żadnego zainteresowania sprawą i zadowala się rosyjskimi komunikatami, które znaczą tyle, ile zapewnienia oszusta, że wkrótce rozważy zamiar poprawy.
Nawet szydzić już z Sikorskiego nie wypada, bo przypominałoby to naigrywanie się z kogoś ułomnego nie tylko fizycznie. Tylko Polski żal. Dziennik Tomasza Domalewskiego
Meandry i pułapki nauki przodującej Co to jednak znaczy postępowa nauka, zwłaszcza - nauka przodująca! Zauważył to już dawno Ojciec Narodów, nie mogąc nachwalić się nauki przodującej. Jak wiadomo, postępowa nauka dokonała mnóstwa odkryć i obaliła mnóstwo mitów. Na przykład Pietia Goras wynalazł liczby, Pantarejew odkrył, że wszystko płynie (wsio pławajet) - ale to jeszcze nic w porównaniu z dokonaniami nauki przodującej. Wybitnemu jej przedstawicielowi Trofimowi Łysence udało się niebywale przyspieszyć ewolucję - do tego stopnia, że roślina zasiana jako perz, dojrzewała już jako pszenica. W każdym razie tak wynikało z dokumentów i to w dodatku - samych oryginałów, a nie jakichś tam mikrofilmów. Z kolei - czego właśnie nie mógł się nachwalić Ojciec Narodów - Aleksiej Stachanow obalił istniejące w nauce normy pracy - tak wynikało niezbicie z zachowanych dotąd dokumentów. Warto podkreślić, że nie była to bynajmniej sztuka dla sztuki - jak w nauce burżuazyjnej - tylko osiągnięcia nauki przodującej natychmiast wdrażane były w praktyce i to na skalę wcześniej niespotykaną. Na przykład odkrycia Stachanowa twórczo wykorzystał Naftali Aronowicz Frenkiel, twórca systemu kotłów w łagrach. Żeby zasłużyć na „kocioł stachanowski” trzeba było wypruć z siebie żyły - co Naftalemu Aronowiczowi Frenklowi dało sposobność do kolejnego naukowego odkrycia: „z więźnia musimy wycisnąć wszystko w pierwsze trzy miesiące - potem nic nam po nim”. Przypominam o tym, by cnota nie pozostała bez nagrody, to znaczy - by wszystkie zasługi w dziedzinie nauki przodującej nie przypadły na przykład takim „nazistom”. Życie naukowe kwitło i przed „nazistami” i po „nazistach” też - o czym świadczy mnóstwo luminarzy nauki, których oficjalne życiorysy z tajemniczych powodów rozpoczynają się dopiero po roku 1990. I kwitnie nadal - czego dowodem są nie tylko zastępy przedstawicieli nauki postępowej i przodującej - ale również - wiekopomne odkrycia. Na przykład żyją jeszcze ludzie pamiętający, jak pan red. Michnik twierdził, iż podział na lewicę i prawicę utracił już sens. Ale to była chyba tylko taka mądrość etapu - bo kiedy okazało się, iż walka klasowa w miarę postępów socjalizmu jednak się zaostrza, w związku z czym taki na przykład Adolf Hitler, chociaż przywódca partii socjalistycznej, został reprezentantem „skrajnej prawicy” , również przodująca nauka wykryła nowe różnice między lewicą i prawicą. Nowe - bo stare odkrycia - na przykład - że lewica jest postępowa, podobnie jak paraliż, podczas gdy prawica - wsteczna - nadal pozostają w mocy i nadal można się z tego nie tylko doktoryzować i habilitować, ale nawet - zostać autorytetem moralnym. Otóż najnowsze badania Centrum Badania Opinii Społecznej wykazały, że aż 72 procent osób o poglądach lewicowych pragnęłoby umrzeć w sposób nagły, podczas gdy w przypadku osób o poglądach prawicowych odsetek ten jest wyraźnie niższy i wynosi 68 procent. Starożytni Rzymianie twierdzili, że voletni non fit iniuria, co się wykłada, że chcącemu nie dzieje się krzywda. Tym trudniej zrozumieć przyczyny, dla których po deklaracji Grzegorza Brauna sprzed kilku miesięcy, że zdrada i zaprzaństwo powinno być karane śmiercią, właśnie w środowiskach deklarujących się jako lewicowe, podniósł się niebywały klangor protestu - chyba, że dopuścimy, iż CBOS stosuje niejasne kryteria podziały na lewicę i prawicę. Bo jaka tam „lewica”, czy „prawica”, kiedy tak naprawdę chodzi o to, żeby na rachunek Rzeczypospolitej wypić i zakąsić - no i żeby nic nie bolało? SM
Świece słuszne i niesłuszne Antoni Słonimski przy jakiejś okazji wspomniał, jak to w umysłach ludzi prostych dawne kulty łączą się z nowymi, ilustrując to spostrzeżenie przykładem swojej „pomocy domowej”, która „w czynie pierwszomajowym” udekorowała kwiatami podwórkową kapliczkę Matki Boskiej. Wszystko wskazuje na to, że z podobnym procesem stykamy się w Polsce dzisiaj i to na skalę masową. Oto w przeddzień kolejnej rocznicy stanu wojennego, nie tylko w Belwederze, ale również w oknach gmachu Kancelarii Premiera pojawiły się zapalone świece. Ta nowa, świecka tradycja, która oczywiście budzi kontrowersje, zwłaszcza w środowiskach, co to na stanie wojennym nie tylko skorzystały, ale nawet się obłowiły, łączy się niepostrzeżenie z bardzo starą tradycją religijną, mianowicie z żydowskim świętem chanuki. Święto to zostało ustanowione na pamiątkę zwycięstwa Żydów nad Antiochem Epifanesem, który nakazał umieścić w świątyni jerozolimskiej posąg Zeusa, znieść obrzezanie i szabaty i jeść zabronione przez zakon mojżeszowy potrawy. Rozporządzenia te wywołały bunt, tzw. powstanie Machabeuszów, którzy podjęli próbę skorzystania z protekcji Rzymu. Antioch Epifanes już raz nadział się na rzymską potęgę, kiedy to wysłannik rzymskiego senatu Gajusz Popiliusz zażądał od niego wycofania armii z Egiptu. - Pomyślę nad tym - odpowiedział Antioch - ale wtedy Popiliusz nakreślił wokół niego laską koło i oświadczył mu stanowczym tonem: zanim wyjdziesz z tego koła, musisz mi powiedzieć, co mam donieść senatowi. Zmieszany Antioch odpowiedział: spełnię wolę senatu. Tedy i teraz Rzym wprawdzie nie okazał Machabeuszom jakiejś wydatnej pomocy, ale wystarczyła sama wieść o rzymskiej protekcji, by powstanie zakończyło się sukcesem, uwieńczonym założeniem w Judei dynastii Hasmoneuszów. Inna sprawa, że miejsce początkowej sympatii Żydów do Rzymu z czasem zajęła niechęć, a nawet nieprzejednana nienawiść. Ale to pojawiło się znacznie później, natomiast zwycięstwo powstańców miało zostać potwierdzone cudem; zapalona świeca nie wiedzieć czemu płonęła aż osiem dni. Więc i teraz, zanim w oknach Belwederu i gmachu Kancelarii Premiera pojawiły się świece zapalone z okazji rocznicy stanu wojennego, kilka dni wcześniej na Placu Grzybowskim zapalone zostały świece chanukowe. Nie tylko zresztą tam - bo wkrótce chanukowe światła zapłonęły w Belwederze, a także - w Sejmie, w obecności wszystkich marszałków. Ciekawe, że w ceremonii tej wzięła udział również pani wicemarszałek Wanda Nowicka z Ruchu Palikota, który nie tylko z wielką stanowczością domaga się usunięcia krzyża z sali plenarnej Sejmu, ale również znalazł słowa zrozumienia dla próby zniszczenia Obrazu Jasnogórskiego - że to niby taki „protest przeciwko bałwochwalstwu”. Najwyraźniej i biłgorajski filozof i jego dziwnie osobliwa trzódka wie, nie tylko z jakiego klucza wypada jej śpiewać, ale również - a może przede wszystkim - co może ją „razić”, a co pod żadnym pozorem „razić” jej nie może; w jakich obrzędach religijnych w imię „świeckości państwa” uczestniczyć dygnitarzom nie wolno, a w jakich nie tylko wolno, ale nawet powinni. W tej sytuacji nie można wykluczyć, że te dwie tradycje w umysłach ludzi postępowych z czasem się ze sobą połączą i z okazji rocznicy stanu wojennego w naszym nieszczęśliwym kraju będą zapalane już jedynie słuszne świece chanukowe. Oczywiście w Sejmie Umiłowani Przywódcy nie tylko obchodzą chanukę, ale również pracują dla dobra ukochanej Ojczyzny. Chodzi oczywiście o uchwalenie ustawy budżetowej, według której dochody państwa mają wynieść 299 mld, podczas gdy wydatki - 334 mld. Znaczy - Umiłowani Przywódcy po staremu podtrzymują iluzję płynności finansowej państwa za cenę wpędzania obywateli w coraz głębszą niewolę u lichwiarskiej międzynarodówki i tylko wprowadzając nowy sposób liczenia długu i kosztów jego obsługi (teoretycznie 43,5 mld zł) próbują humanitarnie chociaż trochę złagodzić ponury obraz sytuacji. Nawiasem mówiąc, dziwnie osobliwa trzódka posła Palikota zaproponowała do ustawy budżetowej ponad 5 tysięcy poprawek - ale pomysł ten został zablokowany przez jedną poprawkę zaproponowaną przez klub Platformy Obywatelskiej. Od razu widać, że biłgorajski filozof, nie mówiąc już o jego dziwnie osobliwej trzódce, prochu nie wymyśli, że jest mocny wyłącznie w gębie. Chodziło mu mianowicie o przesuwanie środków z Funduszu Kościelnego na specjalną rezerwę budżetową z której finansowane byłyby zapłodnienia w szklance, na jakie szalenie snobują się wyzwolone lwice z Salonu. Ale PO to zablokowała, co stanowi nieomylny znak, że razwiedka nie życzy sobie, by wojny z Kościołem wszczynali według swego widzimisię jacyś biłgorajscy filozofowie. Jeśli już - to ona sama zdecyduje - kiedy i jak długo. W tej sytuacji cała, a w każdym razie - znaczna część politycznej działalności musi przesuwać się już wyłącznie w sferę symboliczną i stąd, zanim nasz nieszczęśliwy kraj pogrąży się w świątecznej nirwanie, przejdą przezeń marsze i kontrmarsze. 13 grudnia ulicami Warszawy przeszedł Marsz Wolności, Sprawiedliwości i Niepodległości. Organizatorem tego Marszu było Prawo i Sprawiedliwość i nietrudno się domyślić, iż jest to próba przelicytowania Marszu Niepodległości z 11 listopada. Warto przypomnieć, że o ile tamten Marsz odbywał się z udziałem policyjnych prowokatorów w kominiarkach, o tyle 13 grudnia policja żadnych prowokatorów w kominiarkach miała nie przysyłać. Ale bo też tamtej Marsz organizowali „faszyści” podczas gdy ten - szacowne ugrupowanie parlamentarne, jednocześnie popierające Anschluss i maszerujące dla Niepodległości. Czegóż chcieć więcej? Wydaje się, że polityka, zwłaszcza w naszym nieszczęśliwym kraju niepostrzeżenie staje się jedną z gałęzi przemysłu rozrywkowego. Świadczy o tym również pomysł pikiety, którą postępactwo zamierza zorganizować 16 grudnia pod budynkiem Zachęty w Warszawie, gdzie w swoim czasie przez Eligiusza Niewiadomskiego zastrzelony został prezydent Gabriel Narutowicz. Jednym z animatorów pikiety jest przywódca tubylczych sodomitów, poseł dziwnie osobliwej trzódki biłgorajskiego filozofa, Robert Biedroń. Biedny prezydent Narutowicz chyba w najgorszych koszmarach nie przypuszczał, że stanie się ikoną sodomitów i gomorytek - ale połączenia dawnych kultów z kultami nowymi bywają niekiedy nieoczekiwane i dziwaczne. SM
Odpowiednie dać rzeczy słowo! Kǒng Fū-Zǐ, zwany w Polsce Konfucjuszem, powiedział: „Naprawę państwa należy zacząć od naprawy pojęć!”. Zwłaszcza prawnicy powinni uważać, czy uzywają słów we właściwym sensie. P.mec.Jan Widacki, b. poseł Lewicy i Demokracji, zastanawia się: „Jak przekonać Polaków, że państwo jest wartością? Jak przekonać, że demokratycznie wybrane władze, nawet jeśli człowiek się z nimi nie zgadza, trzeba szanować, jeśli szanuje się państwo i demokratyczne wybory społeczeństwa, a tym samym szanuje to społeczeństwo? Kto tego dokona? Elity III RP tę sprawę zapewne przegrały. Czy zaniechania i zaniedbania ostatnich 20 lat da się jeszcze nadrobić? Czy ktoś jeszcze potrafi przekonać połowę Polaków, na czym powinien polegać patriotyzm w wolnym, suwerennym kraju, w warunkach tak korzystnych, jakich nie miał od 300 lat?” Otóż, p.Mecenasie:
Państwo jest wartością – jeśli robi to, co powinno robić państwo: strzeże granic, strzeże naszej własności, strzeże przestrzegania Prawa. Jeśli natomiast państwo zajmuje się np. nauczaniem dzieci – i robi to źle – to nie jest to „państwo” lecz okupant zdzierający ze mnie pieniądze i za te pieniądze uczący moje dziecko tego, czego ja bym nie chciał. Ja mam to państwo szanować??? Ja z nim walczę! Jak mam szanować państwo, w którym panuje d***kracja – czyli dwóch meneli spod budki z piwem ma dwa razy większą siłę głosu, niż p.mecenas Jan Widacki? Na takie „państwo”, to ja – p.Mecenasie – pluję! To nie "państwo" - tylko gang. Tych dwóch może nałożyć na mnie w każdej chwili podatek - i wziąć sobie te pieniądze na zasiłek - bardzo przydatny, pod tą budką z piwem. W jakim „suwerennym państwie”? Od 1-XII-2009 III Rzeczpospolita nie jest suwerennym państwem, tylko euro-stanem UE – o czym możemy się codziennie przekonać słysząc, że „tego nie można wprowadzić, bo to jest sprzeczne z prawem unijnym”. Jaki „wolny kraj”, gdy płacę podatki ponad dwukrotnie wyższe, niż nakładane przez Adolfa Hitlera na mojego ojca. Podczas wojny – dodajmy!!! I trzydziestokrotnie wyższe, niż te, które płacił – istotnie wolny – Amerykanin w 1901 roku. I w którym nawet kuligu dla własnych dzieci na własnym polu nie wolno mi z'organizować!! Niech Pan będzie poważny – Panie Mecenasie! A przy okazji, p.Mecenasie: w Ameryce tak samo połowa społeczeństwa nienawidzi JE Baraka Husseina Obamy:
http://www.youtube.com/watch?v=y5CsrTMZAhA
I nie bez powodu! Połowa Francuzów nienawidzi JE Franciszka Holland'a - i tak dalej. Cóż - d***kracja... JKM
Cenckiewicz: Przysięgałem bronić prawdy i nią kierować się w pracy naukowej. Wałęsa był TW Bolkiem
- Nie mogę biernie przysłuchiwać się w kółko kolejnym groźbom Wałęsy i jego klakierów, że ktoś będzie ścigany za stwierdzenie zwykłego faktu historycznego, że Wałęsa był w latach 1970-1976 zarejestrowanym tajnym współpracownikiem o pseudonimie Bolek. To jest tak oczywiste dla każdego historyka – mówi w rozmowie z Martą Brzezińską dr hab. Sławomir Cenckiewicz.
Marta Brzezińska: Może Pan z całą pewnością stwierdzić, że Lech Wałęsa był tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie Bolek? Dr hab. Sławomir Cenckiewicz: Przyznam, że takie pytania są już trochę męczące. Po kilku latach, które dzielą nas od wydania książki „SB a Lech Wałęsa”, tego typu pytanie w ogóle nie powinno padać. Ale odpowiedź na nie jest prosta. Oczywiście, że tak – Lech Wałęsa był tajnym współpracownikiem SB o psedonimie Bolek.
To pytanie pada po raz kolejny, bo przecież wszyscy mamy w pamięci fakt, że Krzysztof Wyszkowski przegrał proces z Lechem Wałęsą wytoczony właśnie za to, że nazwał go TW Bolkiem. Tak, ale proces Wałęsy przeciwko Wyszkowskiemu tylko pozornie dotyczył tego, czy Wałęsa był agentem SB czy nie. To nie był główny problem, przed którym stanął sąd. Sąd analizował słowa Wyszkowskiego wypowiedziane na temat Lecha Wałęsy w kontekście tego, czy one były obrazą, czy nie. W tym sensie tylko jakby posiłkował się informacjami, które dotyczyły kwestii tego, czy Wałęsa był współpracownikiem SB czy nie, ale nie był to proces lustracyjny. On mógłby się takim procesem w pewnym sensie stać tylko wtedy, gdyby sąd przyjął wnioski dowodowe Krzysztofa Wyszkowskiego, które ten w toku procesu, na różnych etapach zgłaszał. Jednak sąd przyjął tylko kilka z tych wniosków, jednym z nich było przesłuchanie mnie. I ja rzeczywiście przed jednym z sądów przez ponad cztery godziny zeznawałem. Ale sąd nie dopuścił już możliwości przesłuchania Edwarda Graczyka, który zwerbował i prowadził Wałęsę jako TW ps. Bolek w Gdańsku w okresie bezpośrednio po Grudniu ’70.
Pan ma jakąś hipotezę na temat tego, dlaczego Graczyk nie został przesłuchany? Trudno interpretować zachowanie sądu. Sąd jest niezawisły. Przypomnę tylko, że Graczyk nigdy nie zeznawał przed sądem. Na okoliczność procesu lustracyjnego Wałęsy w sierpniu 2000 r. MSW przekazało sądowi informację, że Graczyk nie żyje. Dziś myślę o tamtych grach w kontekście strachu przed jego zeznaniami, które mogły wówczas pogrążyć Wałęsę. Z tego, co pamiętam, w procesie Wałęsa-Wyszkowski było ponad 90 wniosków dowodowych, które zgłosił Krzysztof Wyszkowski. Tylko kilka zostało dopuszczonych. Mówiłem o przesłuchaniu mnie, ale powinienem też powiedzieć o dopuszczeniu wniosku dotyczącego przesłuchania Janusza Stachowiaka. To były funkcjonariusz SB w stopniu majora, który zakładał teczkę personalną TW Bolka w Gdańsku w końcówce grudnia 1970 roku czy na przełomie grudnia 1970 i stycznia 1971. Zetknął się więc z tym problemem bezpośrednio. To są bardzo ważne zeznania, zresztą zostały one opublikowane na stronie Krzysztofa Wyszkowskiego.
Pan otwartym tekstem mówi, że Lech Wałęsa to TW Bolek. Nie boi się Pan, że Pana także mogą w związku z tym spotkać jakieś procesy? Lech Wałęsa od wielu lat werbalnie grozi mi procesami. Często mówi o tym w mediach ordynarnie mnie przy okazji obrażając. Ale procesu żadnego nie wytoczył. Ja natomiast mam obowiązek stanąć w obronie Krzysztofa Wyszkowskiego, bo muszę bronić przede wszystkim prawdy historycznej, którą jako autor i współautor dwóch książek o Lechu Wałęsie po prostu zgłębiłem i poznałem jak mało kto. Nie mogę biernie przysłuchiwać się w kółko kolejnym groźbom Wałęsy i jego klakierów, że ktoś będzie ścigany za stwierdzenie zwykłego faktu historycznego, że Wałęsa był w latach 1970-1976 zarejestrowanym tajnym współpracownikiem o pseudonimie Bolek. To jest tak oczywiste dla każdego historyka, że aż powoduje pewną niezgodę na to, że w przestrzeni publicznej ta kwestia wciąż staje się jakąś maczugą na tych, którzy powtarzają jedynie to, co jest w książce Gontarczyka i Cenckiewicza napisane. Dlatego tak często zabieram głos w tej sprawie. Moim zdaniem Krzysztof Wyszkowski został skrzywdzony wyrokiem sądowym, stąd moja postawa.
Co się musi w Polsce stać, żeby mimo wielkiej legendy Lecha Wałęsy do ludzi zaczęły docierać także inne fakty na temat tej postaci? Przecież tych dowodów, o których m.in. pan doktor mówi znamy już sporo, a mimo to wiele osób wciąż poddaje je w wątpliwość. W imię politycznej poprawności? Przede wszystkim chciałbym podkreślić to, że zadaniem historyka, w tym moim, nie jest to, aby obalać jakieś legendy. To jest problem jakby ponad pracą historyków. W ogóle nie przyświeca mi cel jakiejś walki z legendą Lecha Wałęsy, z czyjąkolwiek legendą. Nie walczę o to, aby zeskrobać z gdańskiego lotniska napis, że to lotnisko im. Lecha Wałęsy. Rozumiem natomiast wrażliwość tych, którzy po lekturze książki „SB a Lech Wałęsa” chcieliby to zrobić. Ale historyk w ogóle się tym nie zajmuje. Nie wiele interesuję mnie legenda Wałęsy. Albo będzie, albo nie będzie. To nie jest moje zadanie. Moim zadaniem jest odsłanianie prawdy. I ja to robiłem i będę robił. I zawsze kiedy dotrę do nowych materiałów dotyczących Wałęsy, a to jest niekończąca się opowieść archiwalna, to będę o tym mówił. Co jakiś czas, ja albo inny koledzy historycy, odnajdują w archiwach jakieś materiały dotyczące Wałęsy. To nie jest tak, że to jest historia zamknięta, że to, co opublikowaliśmy w książce „SB a Lech Wałęsa” to jest wszystko, co na ten temat można powiedzieć i napisać. Ta historia będzie wracała i nie zamkną jej ani pohukiwania Wałęsy, ani nowy kurs obecnego kierownictwa IPN wspieranego przez niezastąpionego i wyjątkowego nie tylko w kwestii Wałęsy prof. Friszke, ani też groźby premiera Tuska pod adresem historyków i IPN. I można powiedzieć, że będzie wracała ze zdwojoną siłą w sytuacji, w której instrumentami państwowymi, przymusem i intelektualną przemocą ta legenda będzie broniona. Jeśli tego typu naciski będą stosowane, tak jak się to robi po 2008 roku, kiedy książka „SB a Lech Wałęsa” trafiła do księgarń, to tym gorzej dla tej legendy. Tym silniejsze znaczenie, w moim przekonaniu, będą miały odkrywane na nowo materiały. Musimy o jednym pamiętać – materiały dotyczące agenturalnej przeszłości Lecha Wałęsy nie spoczywają tylko w archiwach nad Wisłą. Są również w zasobach archiwalnych różnych tajnych służb, różnych instytucji archiwalnych i naukowych w świecie. Przykładem tego jest moja ostatnia wizyta w Instytucie Studiów nad Totalitarnymi Reżimamiw Czechach, gdzie tamtejsi historycy po moim wykładzie, przekazali mi bardzo ważny dokument dotyczący Wałęsy z 1981 r., w którym jest mowa o jego współpracy SB, pobieraniu za to pieniędzy i kwitowaniu tego własnoręcznymi podpisami.
Planuje Pan kolejną dużą publikację w związku z tymi, wciąż pojawiającymi się, nowymi dokumentami?
W przedostatnim numerze „Arcanów” opublikowałem duży tekst „Agenturalne puzzle Lecha Wałęsy”, gdzie dokonałem pewnego przeglądu nowych materiałów na ten temat – nowych w stosunku do książki „SB a Lech Wałęsa”. Opublikowałem także pełne tłumaczenie dokumentu, o którym już wspomniałem – dokumentu czechosłowackiego MSW z marca 1981 roku. Szczerze mówiąc, mam już dość tematyki związanej z Wałęsą. Ale do zabierania głosu zmusza mnie co jakiś czas sytuacja, w tym przede wszystkim ta, w jakiej znalazł się Krzysztof Wyszkowski. To jest stan, na który nie mogę się po prostu zgodzić jako badacz i historyk. Ona dotyczy nie tylko wspaniałego człowieka, bohatera walki z komunizmem, Krzysztofa Wyszkowskiego, ale jest żywym dowodem sądowego gwałtu na prawdzie historycznej. Jako historyk, który chociażby przy okazji obrony pracy doktorskiej składał przysięgę, że będzie zawsze bronił prawdy i tym kierował się w pracy naukowej, nie mogę po prostu na to pozwolić. Rozmawiała Marta Brzezińska
Mowa nienawiści? Ostatnio pojawiło się sformułowanie „mowa nienawiści”. Skąd się ono wzięło, co oznacza i w jakim celu jest stosowane? Czy to sformułowanie, na pierwszy rzut oka bardzo słuszne, nie jest jednak jeszcze jedną intelektualną i moralną deprawacją liberalistyczną?
Forma prawnicza W kodeksie karnym jest art. 256 par. 1 penalizujący publiczne nawoływanie do nienawiści: „Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat dwóch”. Tymczasem PO zgłasza w listopadzie 2012 r. projekt nowelizacji tego artykułu w następującym brzmieniu: „Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści wobec grupy osób lub osoby z powodu jej przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, politycznej, społecznej, naturalnych lub nabytych cech osobistych lub przekonań, albo z tego powodu grupę osób lub osobę znieważa, podlega karze grzywny, ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat dwóch”.
Z interpretacji Trzeba z góry zauważyć, że zarówno tekst pierwotny, jak i nowelizacja są zredagowane raczej w języku medialnym i propagandowym, a nie prawniczym, i posługują się pojęciami w istocie rzeczy mętnymi. Już na samym początku jest zakryty totalitaryzm marksistowski. Jak rozumieć „nienawiść na tle różnic”, a także „nienawiść z powodu przynależności”? Co znaczy „przynależność do przekonań” lub do „nabytych cech osobistych”? Poza tym czy „mowa nienawiści” różni się od ostrej krytyki? Nie ma o tym mowy. Ale zajmijmy się, choćby pokrótce, sprawami najważniejszymi! Wydaje się, że ogólnie chodzi w nowelizacji o obronę PO przed krytyką i utratą władzy, o jeszcze dalsze zepchnięcie na bok ludzi publicznie religijnych i patriotycznych oraz o pełniejsze wprowadzenie ideologii lewicowej i liberalistycznej.Jest charakterystyczne, że w nowelizacji mają zostać opuszczone słowa o różnicach „wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość”. Niewątpliwie teraz chodzi o to, by wolno było bezkarnie nawoływać do nienawiści do religii, Kościoła, etyki ewangelicznej, ludzi publicznie religijnych, natomiast karalność krytyki „bezwyznaniowców” ma być zachowana w zakazie krytyki „z powodu przekonań”, czyli po prostu nie będzie wolno zwalczać nawet w dyskusji niewierzących, ateistów, agnostyków, masonów i ludzi nieprzyznających się do żadnego Kościoła. Krótko mówiąc, będzie można zwalczać religię bezkarnie wszelkim słowem, a nie wolno będzie otwarcie krytykować ateizmu.
Bardzo podstępne i tylko pozornie mętne są słowa dodane przez nowelę do tekstu dawnego, a mianowicie: (Kto nawołuje do nienawiści wobec grupy osób lub osoby z powodu jej przynależności…) „politycznej, społecznej, naturalnych lub nabytych cech osobistych lub przekonań, albo z tego powodu grupę osób lub osobę znieważa…”. A więc po kolei:
Może być karany ktoś, kto ostro atakuje jakąś osobę za jej postępowanie, a ona należy do orientacji ateistycznej.
Nie może być ktoś bezkarnie krytykowany za „przynależność polityczną”, np. do PZPR, do partii niszczącej kraj, do partii antyreligijnej, do partii zdrady narodowej, do Ruchu Palikota itp. Nie może być atakowana ani jednostka, ani grupa za jej przynależność „społeczną”, co może implikować także, iż nie wolno oceniać negatywnie różnych teorii, kierunków i szkół społecznych, jak marksizm, liberalizm, ateizm społeczny czy nihilizm. Bardzo mętny, ale i podstępny jest zakaz negatywnego wypowiadania się o osobie lub grupie z powodu przynależności do „naturalnych lub nabytych cech osobistych”. Chodzi tu niewątpliwie o ochronę, równouprawnienie, a nawet wyniesienie na plan pierwszy homoseksualistów, transwestytów, osobowości prowokacyjnych, odmieńców moralnych i innych. Autorom nowelizacji chodzi przede wszystkim o to, by Kościół i klasyczny ogół wszystko to tolerowali, ale i uznali w Polsce. Prawdopodobnie będzie to jeden z warunków otrzymania z UE pomocy materialnej. Jeszcze bardziej podstępne jest żądanie ochrony z powodu przynależności do „przekonań”. Jest to sformułowanie absolutnie liberalistyczne, skrajnie indywidualistyczne i antyreligijne. Jest to zakaz negatywnego wypowiadania się nie tylko o ateistach, bezwyznaniowcach czy masonach, ale przede wszystkim o ludziach wszelkich przekonań, a więc i o buntownikach i niszczycielach życia religijnego, społecznego, moralnego, kulturalnego, narodowego, patriotycznego. Jest to też zakaz głoszenia Ewangelii, formowania postaw, wychowywania, upominania, karcenia, kształcenia, podawania prawd humanistycznych itp. – jeśli jest to wbrew przekonaniom odnośnej osoby lub grupy osób. Tak idiotycznego sformułowania jeszcze w całej historii świata nie było (por. Human Rights. Ed. M. Zubik, J. Zajadło, Warsaw 3 t. 2008). Całą sprawę komplikuje jeszcze i to, że PO nie chodzi o jakieś wielkie „nawoływanie do nienawiści”, ale już o same „słowa nienawiści”, o „mowę nienawiści”. Według nowelizacji zatem nie wolno byłoby używać już samych słów o brzmieniu negatywnym i krytycznym. Prosto mówiąc, nie można będzie nazywać aborcjonisty zabójcą dziecka, homoseksualisty – homoseksualistą, zabójcy – zabójcą, zdrajcy – zdrajcą, a nawet czynić odniesień do narodowości i ras, np. określając Żyda – Żydem, Murzyna – Murzynem itp. Ale co ciekawsze: nie wolno by było tak mówić ludziom z prawicy, Polakom, katolikom o ludziach z lewicy, o apatrydach i ateistach, totalnych czy tylko publicznych, ci drudzy natomiast mogą używać określeń negatywnych o prawicowcach, patriotach, katolikach, co też się już dzieje w Sejmie, w mediach i w mowie władzy.
Z takimi niedopuszczalnymi celami nowelizacji zdradził się min. Michał Boni, który zwrócił się do Kościoła katolickiego, by ten właśnie przeciwstawił się „mowie nienawiści i wszelkim objawom nietolerancji”. Akurat jest to typowa „mowa nienawiści” w stosunku do Kościoła. Co ona oznacza?
1. Chodzi o to, by hierarchia i katolicy świeccy nie krytykowali PO i rządu, a także polityków, urzędników państwowych i wszystkich partii, także niemoralnych. Minister dodał później wprost, że do mowy nienawiści należą „kazania, gdzie padają słowa deprecjonujące polski rząd”. U podstaw tego jest założenie, że Kościół nie może w ogóle zabierać głosu w sprawach polityki, państwa i rządu, nawet w aspekcie moralności. A więc „mówcami nienawiści” w Polsce – patrząc wstecz – byli: ks. Piotra Skarga, Romuald Traugutt, św. Andrzej Bobola, św. Jozafat Kuncewicz, ks. kard. Stefan Wyszyński, bł. ks. Jerzy Popiełuszko, bł. Jan Paweł II i liczni inni, którzy krytykowali i krytykują czynniki rządowe.
2. W tej wypowiedzi kryje się zapewne też wezwanie Kościoła do pełnej tolerancji wewnętrznej wobec ateistów, odszczepieńców, łamiących Dekalog, ciężkich grzeszników, reformatorów, ludzi mieszających wiarę i doktrynę katolicką z amoralną ideologią unijną i w ogóle ludzi przyjmujących całą ideologię unijną, co miałoby rzekomo wyprowadzić społeczeństwo polskie z zacofania, izolacji i ksenofobii. Co więcej – żeby paranoja była pełna – PO proponuje utworzyć specjalną radę, która zwalczałaby prawnie wszelką „mowę nienawiści”, a w jej skład mieliby wchodzić tylko ludzie PO, co też oznacza, że tylko PO nie posługuje się „mową nienawiści”. Tego już nie da się komentować.
Nienawiść Trzeba zwrócić uwagę, że już i nasi ateiści, postmarksiści i liberałowie nie operują językiem religijnym i nie ma dla nich „zła” albo „dobra” moralnego w ścisłym znaczeniu, są tylko czyny zgodne z prawem stanowionym przez człowieka albo niezgodne i dlatego nienawiść jest dla nich absolutnie relatywistyczna. Może być nienawiść do dobra i miłość do zła. Tymczasem według chrześcijaństwa nie może być nienawiści do dobra ani miłości do zła, zwłaszcza moralnego. Oczywiście, Chrystus żąda zawsze miłości do samego człowieka, choćby popełniał zło, czyli może być nienawiść do zła tego człowieka, a jednocześnie miłość do człowieka. Dzisiejsi pseudomyśliciele tego nie rozróżniają i uważają, że jeśli się potępia ich złe czyny, to potępia się ich samych jako ludzi. I dlatego niekiedy ci niemyślący ludzie gotowi są oskarżać samego Chrystusa o stosowanie „mowy nienawiści”, kiedy np. zarzucał swoim wrogom, że chcą Go zabić: „Wy macie diabła za ojca i chcecie spełniać pożądania waszego ojca” (J 8, 44), albo gdy karci za grzechy króla Heroda Antypasa: „Idźcie i powiedzcie temu lisowi” (Łk 13, 32). Prorok Amos wołał: „Miejcie w nienawiści zło, a miłujcie dobro” (Am 5, 15) i „Pan miłuje tych, co zła nienawidzą” (Ps 97, 10), co „nienawidzą kłamstwa” (Ps 119, 163). Tymczasem ludzie dzisiejszej obłędnej ideologii sekularystycznej raczej są gotowi miłować zło moralne, a nienawidzić dobra moralnego. Przed takimi przestrzega Pismo: „mają oni w nienawiści dobro” (Mi 3, 2), „nienawidzą własnego narodu” (l Mch 11, 21), a nawet „niektórzy nienawidzą samego Boga” (Ps 68, 2). I tu jest wyjaśnienie prześladowania chrześcijan: „I będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mojego imienia” (Mk 13, 13); „Jeżeli was świat nienawidzi, wiedzcie, że mnie pierwej znienawidził” (J 15, 18). A przecież nakaz miłowania każdego człowieka jest istotą całej nauki Chrystusa (por. Mk 12, 31-33; Mt 5, 43; 19, 19; 22, 39). Trzeba nam zatem unikać czegoś więcej niż tylko słów nienawiści, trzeba dziś walczyć także z umysłowością nienawiści, z uczuciem nienawiści, postępkami nienawiści, postawami nienawiści, czynami i dziełami nienawiści, ideologią nienawiści, wychowaniem do nienawiści i z całą cywilizacją nienawiści. Trzeba natomiast nienawidzić tylko zła i grzechu. Nienawiść w życiu i kulturze jest wielką, ale bardzo ciemną siłą perwersyjną. Pamiętam, jak politrucy sowieccy po wkroczeniu do Szczebrzeszyna w 1944 r. zarzucali nam, gimnazjalistom, że my, Polacy, nienawidzimy Związku Sowieckiego, Rosjan i „demokracji”, siebie natomiast przedstawiali jako wielkich przyjaciół, wyzwolicieli i twórców raju społecznego dobra. Zachodziliśmy w głowę, jak oni mogą tak myśleć, dlaczego są tacy nienormalni i oszukańczy. Znaliśmy już przecież zatajaną prawdę o Katyniu od partyzantów. A wkrótce zaczęliśmy też dyskutować, dlaczego tak znaczna część naszej inteligencji przyjęła poglądy sowieckie. Kontynuując: i dziś człowiek się dziwi, dlaczego większość inteligencji zaczyna przyjmować obłudną i antypolską ideologię postkomunistyczną i ateistyczno-liberalną. Jest jakaś dziwna słabość u inteligencji, która żyje z garnuszka państwowego. Widać to już na historycznym przypadku starożytnej Grecji. Kiedy w roku 338 przed n.Chr. król macedoński Filip II, jeszcze na poły barbarzyński, podbił wielkie i dumne Ateny, to liczni jej arystokraci już za miesiąc utworzyli partię promacedońską. A jakie straszne jest zacietrzewienie partyjne, ukazuje dobrze zdarzenie wcześniejsze. Otóż kiedy toczyła się zażarta bitwa Ateńczyków z Persami pod Maratonem w roku 490 przed n.Chr. i Ateńczycy wygrywali, to żołnierze rodu Alkmeonidów, skłóconych z dowodzącym strategiem Miltiadesem, dawali ze wzgórza tarczami znaki Persom, by zaatakowali niebronione Ateny. A przecież wiedzieli, że gdyby Persowie zajęli miasto, to urządziliby tam wielką rzeź zgodnie z ówczesnymi prawami wojny. Szczęście, że Miltiades to zauważył. Z kolei dziś bardzo łatwo mediom rządowym ogłupić całe społeczeństwo. Kiedy np. niedawno PO zaczęła rzucać coraz większe obelgi pod adresem PiS i dołączyli do niej inni, to sondaże wykazały, że 58 proc. uznało, iż najbardziej agresywne jest PiS, tylko 26 proc. – że PO, a zaledwie 2 proc. – że Ruch Palikota. Inna rzecz, że trudno pojąć, co się dzieje z sondażami w Polsce.
Niektóre czyny nienawiści publicznej Mówiąc krótko, bardzo nas boli bezczelne pomawianie ludzi Kościoła o „mowę nienawiści”. Niestety, teza George’a Orwella w książce „Rok 1984”, że istotą systemu komunistycznego jest kłamstwo, odnosi się dziś coraz wyraźniej i do naszej pseudodemokracji i liberalizmu. Normalny człowiek nie dowierza swoim uszom, gdy słyszy ludzi niby wykształconych, że aborcja, zabijanie dzieci chorych, zabijanie embrionów podczas in vitro, eutanazja to są akty miłości, a Kościół, który zakazuje tych rzeczy, jest instytucją nienawiści do człowieka albo przynajmniej instytucją wstecznictwa. Dziczeją też wielkie organizacje. Przedstawicielka Komitetu Praw Dziecka przy ONZ Maria Herczog nakazuje wszystkim krajom zlikwidować „okna życia” rzekomo z miłości do tych porzuconych dzieci, choć bez „okna życia” raczej zginą. Tak to zanikają rozum społeczny i zasady moralne. Jeszcze raz trzeba zauważyć, że istotnie rząd PO kieruje się zapowiadaną w roku 2007 miłością społeczną do ok. 95 proc. obywateli, gdy chce zamknąć usta Kościołowi i zniszczyć Telewizję Trwam, Radio Maryja i o. dr. Tadeusza Rydzyka, gdyż nie mówiąc kłamstw prorządowych, a starając się o prawdę, uprawiają „mowę nienawiści” do rządu. Czynami miłości są też zastraszanie przez policję ludzi udających się na pokojowy marsz w obronie głosu katolickiego społeczeństwa, pewne szykany na wzór tych, jakie stosowały milicja i SB przed pierwszą pielgrzymką Jana Pawła II do Ojczyzny, wobec niektórych ludzi w Warszawie, prowokowanie zamieszek przez przebranych policjantów w czasie pochodu 11 listopada, a wreszcie próby cenzurowania kazań. Wraca komuna, ale już ta sprzed Gierka. Już też szerzy się coraz bardziej pogarda wobec ludzi pracy fizycznej, robotników, chłopów, drobnych rzemieślników, a przede wszystkim wobec otwartych publicznie katolików. Rodzi się jakaś „arystokracja wyzwolonych z tradycji”, którzy zdają się powtarzać za Horacym z I w. przed n.Chr.: „Odi profanum vulgus et arceo” – „nienawidzę pospolitego motłochu i trzymam się od niego z dala”. Również apatrydzi (bezojczyźniani) wszelkiej maści gardzą patriotami według reguły Teodorosa z IV w. przed n.Chr., że „ojczyznę miłuje i umiera za nią tylko głupiec”. I podobnych zjawisk jest bardzo dużo. Co się z Polakami stało? Przecież nie jesteśmy takimi idiotami ani zdegenerowanymi moralnie, a życie obecne robi się złe i bez sensu społecznego. Kto to sprawia? Może to również do Polski mówi Chrystus: „Wy zatem posłuchajcie przypowieści o siewcy! Do każdego, kto słucha słowa o królestwie, a nie rozumie go, przychodzi Zły i porywa to, co zasiane jest w jego sercu” ( Mt 13, 18-19)?
Wielka analogia historyczna Przypomina się tu teza krakowskiej szkoły historycznej z XIX i początku XX wieku, że Rzeczpospolitą zgubiły trzy wolności: liberum veto, liberum mentiri i liberum infamare – wolność wetowania kraju, wolność oszukiwania społeczeństwa i wolność zniesławiania. Niestety, coś takiego dzieje się i dziś, co niechybnie zapowiada wielki upadek. Liberum veto dziś to prawo niespołecznych jednostek do sprzeciwiania się ogółowi, jak jeden człowiek z KRRiT sprzeciwia się nielegalnie wielkim milionom obywateli katolików, przy czym najwyższe władze uważają ten czyn za „czysto demokratyczny”. Liberum mentiri to wolność bezczelnego oszukiwania całego Narodu przez media, dziwne grupki partyjne, a także często i przez władze. Liberum infamare czy criminari to wolność zniesławiania słabszych w życiu państwowym, oczerniania, bezczeszczenia świętości narodowych i hańbienia wszystkiego, co wysokowartościowe, polskie i katolickie – często na sposób doprawdy satanistyczny, jak robi to jedna z partii politycznych.
Tymczasem historia uczy, że nie ma innej takiej siły dla normowania, odradzania i rozwijania życia społecznego, państwowego, kulturalnego, moralnego i duchowego, jak religia, jak religie, jeśli tylko nie są one czysto hobbystyczne, prywatne lub abstrakcyjne, lecz nierozerwalnie związane z realnym społeczeństwem i z żywym narodem.
Ks. prof. Czesław S. Bartnik
Papieska „mowa nienawiści”? Specyfiką klasy politycznej PRL-u była całkowita dyspozycyjność wobec aktualnego ośrodka władzy. Po tej epoce niektórym ta służalczość pozostała. Plany ministra Boniego ścigania przy pomocy aparatu państwa posługujących się „mową nienawiści” pewnie zatem zgodne są ze światowymi wytycznymi. Już przecież zaczęto tropienie „mowy nienawiści” – a być może nawet „nienawistnego myślenia” – u samego Benedykta XVI. Papież ma jakoby dostarczać narzędzia „homofobom”. W ogłoszonym orędziu na Światowy Dzień Pokoju Ojciec Święty postawił tezę, że związki inne niż małżeństwo mężczyzny i kobiety – promowanie w państwie takich związków – stanowią zagrożenie dla pokoju. Zamiast starać się zrozumieć to pasterskie pouczenie, z góry potraktowano je jako nie do przyjęcia. Tymczasem całe dzieje ludzkości pokazują, że z homoseksualizmem łączy się właśnie zagrożenie dla pokoju. Zwracał na to uwagę Arystoteles w „Polityce”. Wymienił tutaj kilka przewrotów politycznych będących skutkiem homoseksualnego poniżenia. Dokładnie z tego powodu Pauzaniasz zamordował Filipa Macedońskiego. Do spisku przeciw Periandrowi w Ambracji doszło dlatego, że chcąc go upokorzyć, zapytał on „swego oblubieńca, czy zaszedł w ciążę za jego sprawą”. Derdas zabił Amyntasa Małego dlatego, że ten ostatni twierdził, iż utrzymywał z Derdasem związek homoseksualny. Dlaczego w tych związkach nie ma mowy o wzajemnym szacunku, wyjaśnił Sokrates w Ksenofontowej „Uczcie”. W wygłoszonym długim wykładzie o homoseksualizmie – czyli praktykach tych, którzy „w wyuzdania błocie się tarzają” i z tego powodu w Atenach takie stosunki „uchodzą za wielką hańbę” – na przyjęciu zorganizowanym przez Kaliasza ojciec etyki twierdził, że te związki nie mogą osiągnąć poziomu przyjaźni, a nawet są czymś przeciwnym przyjaźni. Tak oto widzimy, w jaki sposób promocja w państwie związków homoseksualnych prowadzi do zasiania w obywatelach wzajemnej wrogości. Drogą zrównywania homoseksualizmu z małżeństwem rozprzestrzenia się tylko konsumpcyjne postawy wobec innych. Potwierdza to nieodległa historia Trzeciej Rzeszy. Zdaniem Ericha Fromma, stworzono ją na bazie zniszczonej niemieckiej rodziny, co miało miejsce w Republice Weimarskiej. Tamtejsza prasa reklamowała seksualne zboczenia, włącznie z homoseksualizmem. Badania poważnych historyków pokazują, że Trzecia Rzesza to prawdziwie homo-Rzesza, jak w szczegółach pokazuję w swojej książce „Heterofobia”. Polskie duszpasterstwo wykazuje nikłe zainteresowanie tą książką. Czy zatem mamy intelektualne narzędzia do obrony Benedykta XVI? Marek Czachorowski
Rymkiewicz Chcecie Polacy w trumnie zdechnąć z Europą? Rymkiewicz Macie tyle siły? Czy położycie się do trumny i zdechniecie z całą Europą?... dzieci Hitlera będzie dobrze, jeśli...nie wjadą tu ze swoimi czołgami i nie założą nowej Generalnej Guberni Rymkiewicz „ ? No i co wy na to, Polacy? Jesteście gotowi "uderzyć duchem"? Macie tyle siły? Czy położycie się do trumny i zdechniecie z całą Europą? To już jak wolicie „....” Nie ma co liczyć na dzieci Hitlera - będzie dobrze, jeśli w ogólnym zamęcie, który nastąpi, nie wjadą tu ze swoimi czołgami i nie założą nowej Generalnej Guberni „...”....”Cywilizacja europejska kona i nie wiadomo, czy coś ją może uratować. Ale my mamy za sobą wieki polskiej cywilizacji, która potrafiła - wedle wzorów rzymskich i greckich, i chrześcijańskich - ustanowić swoją tutejszą odrębność. Jeśli zachowamy tę odrębność, to upadek cywilizacji europejskiej nie zagrozi Polsce. „....”Ale przecież my wiemy, żeten kryzys się nie skończy,ponieważ nie jest to kryzys bankowy czy ekonomiczny, lecz pęka serce Europy. To jest koniec i musimy dać sobie z tym radę sami, boNiemcy i Francuzi oraz ich Unia i ich banki nic nam nie pomogą„.... ”prof. Nowak pyta również o to, czy (i jak) zachęcać Polaków niezainteresowanych sprawami Polski i stojących gdzieś z boku „....” Poeta....Przez wiele lat, jak wiesz, odpowiadałem na to pytanie trzema słowami - jebał was pies. Kto chce się do nas Polaków, przyłączyć, ma do tego prawo, ale nie za bardzo należy o to zabiegać. „......(źródło)
Socjalistyczna Europa zdycha. Poeta pyta się, czy Polacy położą się do trumny i zdechną z cała Europą . Europa zdycha, bo jej religią państwową uczyniono socjalistyczną ideologie politycznej poprawności. Polityczna poprawność to nie tylko marksizm kulturowy , ale również system podatkowy i totalitarna , urzędnicza kontrola gospodarki wzorowana głównie na systemie gospodarczym socjalistycznych Niemiec Hitlera Rymkiewicz kwestionuje tezę ,że Polska przynależy do współczesnej cywilizacji europejskiej . Ta współczesna, zdycha , kona , przyłączenie się , zaakceptowanie jej systemu wartości to akt położenia się do trumny, w której Europa już się znajduje. O tym ,że cywilizacja europejska upada najlepiej świadczy depopulacja etnicznych , „native „ Europejczyków , określanie Europy zachodniej jak Euroarabi. Co więcej w Europie wyewoluowało coś co się nazywa euroislamem . Chrześcijaństwo upadło Kościół wprowadził trzy rewolucyjne rzeczy , które zapewniły europejskiej cywilizacji dominację nad całym globem. Monogamiczna, nierozwiązywalna rodzin, co zapewniło dzieciom nieznane w innych cywilizacjach poczucie bezpieczeństwa i rozwoju . Prawo spadkowe i majątkowe , które zapewniało rodzinom i ich dzieciom autonomie i czyniło z rodziny podstawową komórkę nie tylko społeczną, ale i ekonomiczną . Zmuszenie rządzących do zbudowania państwa prawa Tutaj oddam głos Fukuyamie „Wczesne państwa europejskie sprawowały sądy, ale nie dyktowały praw. Źródła praw tkwiły gdzie indziej :,albo w religii „.....”Wczesne państwa europejskie ustanawiały niekiedy nowe prawa , ale ich władza i prawomocność wynikały raczej ze zdolności do do bezstronnego egzekwowania praw niekoniecznie będących ich własnym wytworem. „...”To rozróżnienie pomiędzy prawem i prawodawstwem jest kluczowe dla zrozumienia samych rządów prawa „....”...prawo to zbiór abstrakcyjnych zasad sprawiedliwości , pełniących funkcję spoiwa określonej społeczności . W społeczeństwach przednowoczesnych uważano ,że prawo ustanowione zostało przez władzę wyższą niż jakikolwiek ludzki prawodawca :bóstwo , odwieczny zwyczaj lub naturę . Prawodawstwo natomiast odpowiada temu , co dziś nazywamy prawem pozytywnym , i stanowi pochodną władzy politycznej , to znaczy zdolności króla, barona, prezydenta, ciała ustawodawczego lub dyktatora wojskowego do tworzenia i wprowadzania wżycie nowych reguł wyłącznie na mocy takiej , czy innej kombinacji siły i autorytetu . O rządach prawa można można mówić jedynie tam , gdzie istniejący uprzednio zbiór praw ma wyższość nad prawodawstwem , co oznacza , że jednostka sprawująca władzę polityczną czuje się związana prawem „.....(więcej)
Jak państwo widzicie Europa niszczy wszystko to czemu zawdzięczała swoją wielkość . Socjalistyczne państwa politycznej poprawności niszczą rodzinę , bandyckimi podatkami wywłaszczają setki miliony Europejczyków, a co do tego pogrzebały rządy prawa. Pozytywizm prawny , legizm , który był fundamentem cechował socjalistyczną III Rzeszę. Obłąkany socjalizm , jakim jest polityczna poprawność , sukcesor socjalizmu i legizmu Hitlera staje się fundamentem budowanej na naszych oczach IV Rzeszy , dla niepoznaki nazywanej Unią Europejską Braque „Panuje taki terror intelektualny, że dziś nikt już nie ma odwagi przywołać prostej prawdy, iż dla dziecka nie jest przyjemnie dorastać z dwoma tatusiami lub mamusiami. Ten terror idzie w parze z roszczeniami tych, którzy wcale nie potrzebują większych praw. Rybińska Mówi pan o mniejszościach seksualnych? Nie uważa pan, że są one na gorszej pozycji wobec większości? Brague W naszych społeczeństwach ustalił się system, zgodnie z którym to silniejszy ma prawa. Ciekawym przykładem jest aborcja. Dorosły jest w pozycji dominacji wobec płodu, który nie może się bronić. Kiedy mówimy więc o prawie do aborcji, mówimy o prawie silniejszego.Jeśli chodzi o mniejszości seksualne, to prawo do adopcji dzieci także wchodzi w tę kategorię. Dwaj dorośli są w pozycji siły wobec dziecka, które chcą adoptować. Mówić, że pary homoseksualne mają prawo do adopcji dzieci, oznacza, iż społeczeństwo ma obowiązek dostarczyć im dziecko. Ale prawa rodzą obowiązki. A co z lekarzami, którzy mają obowiązek przeprowadzenia aborcji? Przecież lekarze mają ratować życie, a tu ponieważ komuś przyznano prawo do aborcji, muszą zabić człowieka. To rodzi problem sumienia. Wiele praw, które dziś są przyznawane, służą silniejszym, a nie słabszym. W Europie natomiast ma szansę islam, bo telewizja i media pozbawiły ludzi mózgów. Europejczycy są zagubieni, a przywódcy islamscy dobrze to zrozumieją. Libijski przywódca Muammar Kaddafi niedawno powiedział: "Prawdziwymi żydami i chrześcijanami jesteśmy my". To znaczące. Nie mamy dziś nic, co moglibyśmy temu przeciwstawić”...(więcej)
Polecam przy tej okazji blog WD 90 WD 90 „"W 1942 roku odbyła się w Berlinie rzadowo-partyjna konferencja na temat utworzenia pod egidą Niemiec Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Referaty tam wygłoszone zostały następnie wydane w formie broszury pt. Europaische Wirtschaftsgemeinschaft. Celem realizacji planów wynikłych z tej konferencji Adolf Hitler powołał ściśle tajny Komitet Europejski, a jego sekretarzem mianował 5 IV 1943 r. jednego z dyplomatów Heinza Trützschler von Falkenstein. Otóż tej właśnie osobistości ze starej gwardii Ribbentropa Adenauer powiwerzył w 1949r. podobne stanowisko, dzięki czemu Komitet Europejski przetrwał wojnę."
J.Chodorowski, Rodowód ideologiczny Unii Europejskiej, Krzeszowice 2005, s. 112-113 „....(źródło )
WD 90 „"Socjalizm świetnie nadaje się do fałszowania świadomości zbiorowej, gdyż jest intelektualną pokusą ćwierćinteligenta." ….”W przededniu przystąpienia Wielkiej Brytanii do EWG, Harold Wilson, przywódca Partii Pracy, rozpraszał wszelkie wątpliwości i stwierdzał kategorycznie, że przyszła zjednoczona Europa będzie socjalistyczna. Podczas pierwszego przemówienia tego polityka w Izbie Gmin a'propos członkostwa w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej zaznaczył dobitnie, że „Uważamy, więc ten plan (...) nie za upowszechnienie wolnej gospodarki, ale zmianę polityki (...),a w naszym rozumieniu będzie to oznaczać więcej kontroli, więcej pozytywnych narzędzi planowania socjalistycznego, więcej posługiwania się własnością publiczną(...)” [A.K. Chesterton, The New Unhappy Lords. An Exposure of Power Politics, Hampshire 1975, s.152]. „.....(źródło)
Tadeusz Rozłucki „Obrońcy wolności religijnej w Europie wyrazili zaniepokojenie pomysłem socjalistycznego rządu Francji, by monitorować wyznaniowy ekstremizm w tym kraju. Chodzi o zapowiedź utworzenia Krajowego Obserwatorium Świeckości, które śledziłoby wspólnoty chrześcijan, żydów i muzułmanów pod kątem ewentualnego rozsiewania „patologii religijnej” - poinformowało Radio Watykańskie „...(źródło)
pod spodem video z opinią Kisielewskiego na temat socjalizmu Marek Mojsiewicz
Mądry Polak po „Smoleńsku”…czy głupi? Ksiądz Stanisław Małkowski goszcząc zaraz po tragedii smoleńskiej w studio TVP Info powiedział o oczekiwaniu na dobro, jakie może wyniknąć z tego dramatu i złożonej ofiary. Rozumując tak czysto po ludzku w poprzednim numerze Warszawskiej Gazety próbowałem w tekście, „Kogo naprawdę boi się Układ?” takie jedno „dobro” wskazać. Jest nim niewątpliwie to, że dowiedzieliśmy się, kto w Polsce stanowi rzeczywiste zagrożenie dla Systemu. Wiemy, na kogo podniesiono zbrodniczą dłoń i nie powinniśmy mieć wątpliwości, które ugrupowanie polityczne należy wspierać. Całkowicie inną sprawą jest to czy ci politycy, których wskazał nam „Smoleńsk” sprostają temu wyzwaniu. Dzisiaj chciałbym napisać o kolejnej „korzyści”, jaką z tej tragedii dziejowej powinno wynieść myślące logicznie społeczeństwo by po „smoleńskiej szkodzie” Polak stał się mądry, a nie pozostawał głupim.
Niemal ćwierć wieku na prawicy trwa dyskusja i stale wysnuwany wniosek, że przyczyną obecnej patologicznej sytuacji III RP było zrezygnowanie z dekomunizacji oraz rzetelnie i do bólu przeprowadzonej lustracji.Dzisiaj, jak nigdy dotąd każdy na własny użytek posługując się tylko własnym rozumem może sobie taką lustrację przeprowadzić i to niemal ćwierć wieku od tak zwanej transformacji ustrojowej. Kryterium, jakim się posłużymy jest tylko jedno. Stosunek do smoleńskiej dziejowej tragedii poszczególnych osób, instytucji, ugrupowań politycznych oraz przedstawicieli mediów. Ja na przykład nie mam najmniejszych wątpliwości, kto konkretnie z imienia i nazwiska brał udział w tej wcale nie nowatorskiej operacji przygotowywania propagandowego gruntu jeszcze przed planowanym zamachem oraz mataczenia i trywializacji tego dramatu już po 10 kwietnia 2010 rokuWzorce zaczerpnięto od najlepszych, czyli propagandzistów Hitlera. Zanim, bowiem kogoś unicestwimy musimy zastosować pewną skuteczną obróbkę społeczeństwa, która je znieczuli na współczucie oraz wyzwoli w nim nienawiść do wskazanego wroga.Jak pamiętamy z historii, zanim doszło do zagłady Żydów przedstawiano ich, jako źródło wszelkiego zła i nieszczęść. Raz byli to brudni, obdarci, brodaci, wąsaci i cuchnący osobnicy, którzy jak szczury roznoszą wszelkie choroby, innym zaś razem byli to brzuchaci lichwiarze- bankierzy z cygarami w cynicznie wykrzywionych uśmiechem ustach. Wypisz wymaluj ojciec Tadeusz Rydzyk „milioner-cwaniak” i właściciel „potężnego medialnego imperium” i jednocześnie biedny przygłupawy redemptorysta-moher, którego nie stać nawet jak twierdzą ci sami „eksperci” na opłaty związane z koncesją na telewizję cyfrową i logiczne sformułowanie wniosku o otrzymanie owej koncesji.. Dla mnie już do symbolu III RP urasta pewien bezczelny medialno-propagandowy haniebny zabieg. Oto te same „elity”, „autorytety”, politycy i media, które przez całe lata próbowały wybielać, usprawiedliwiać i kreować na „ojca demokracji” sowieckiego pachołka, zbrodniarza i zdrajcę, Jaruzelskiego ps.„Wolski”, zaatakowały w nieludzki i bezpardonowy sposób pierwszego polskiego prezydenta niepowiązanego z żadną obcą agenturą i nieposiadającego pseudonimu typu „Bolek”, „Alek” czy wymieniany już „Wolski”.
Przecież byli to ci sami znani nam z imion i nazwisk ludzie, którzy dzisiaj zaangażowani są w ukrywaniu prawdy o zbrodni smoleńskiej. Czy mnie potrzebne są teczki z IPN, podpisane zobowiązania do współpracy czy orzeczenia sądów lustracyjnych, aby wiedzieć, kto jest zdrajcą? Przecież na podstawie ich przedsmoleńskiej i posmoleńskiej aktywności widać, kto jest typowym agentem wpływu, a kto tylko pożytecznym idiotą. To w 2005 roku nagłe powołanie do polityki dostał Palikot przejmując lubelskie struktury PO po trupie ustrzelonej przez Tuska Zyty Gilowskiej. Jakie było główne zadanie tego najbliższego kumpla Bronisława Komorowskiego, z którym to spędzili niejednego Sylwestra, spotykali się w pewnej leśniczówce w lasach janowskich i zasadzali się w Rosji na głuszca w towarzystwie panów z KGB? A no takie, że dzięki w dużej mierze jego aktywności 10 kwietnia 2010 roku dla wielu Polaków nie zginał ich prezydent, ale reprezentant pisowskiego bydła, nieudacznik i alkoholik reprezentujący podludzi propagandowo sprowadzonych do takiej roli dzięki metodzie zaczerpniętej wprost z nazistowskiego „Stürmera”. Czy nie pamiętacie, kto w tej akcji uczestniczył? Czy potrzebne są wam do tego wielomiesięczne kwerendy po archiwach IPN? Mnie się wydaje, że tutaj wystarczy tak zwany chłopski rozum, który z upływem lat staje się w Polsce towarem coraz bardziej deficytowym. A teraz przejdźmy do roli, jaką odgrywa w smoleńskim śledztwie relikt PRL, czyli prokuratura wojskowa. Skoncentrujmy się tylko na dwóch aspektach, czyli na zamianie ciał ofiar tragedii i słynnym już trotylu. Poniżej dwa komunikaty prokuratury wydane w czasie, kiedy jasne już było, że doszło do zamiany ciał ofiar tragedii smoleńskiej oraz wykrycie na szczątkach TU-154 M, trotylu:
„Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie stanowczo odżegnuje się od medialnych doniesień, jakoby ustalono, że doszło do nieprawidłowego pochówku śp. Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej na Uchodźstwie Pana Ryszarda Kaczorowskiego. Jak już informowaliśmy, na wynik badań genetycznych (DNA) jednoznacznie weryfikujących tę kwestię należy oczekiwać około siedmiu dni. Do czasu pozyskania ekspertyz prokuratorzy WPO w Warszawie nie udzielają na ten temat żadnych informacji. Oczywiście, jako pierwsi o wynikach badań zostaną powiadomieni członkowie rodziny ofiar katastrofy smoleńskiej. Do czasu wydania przez biegłych opinii z badań genetycznych wszelkie informacje na ten temat należy traktować jedynie, jako nieuprawnione spekulacje, które ponadto godzą w dobra osobiste ofiar tego tragicznego wydarzenia, potęgując ból i cierpienie rodzin.”
Płk Zbigniew Rzepa Rzecznik prasowy NPW
Pułkownik Ireneusz Szeląg, szef wojskowej prokuratury w Warszawie- „Nie jest prawdą, że w wyniku przeprowadzonych czynności w próbkach z samolotu znajdują się ślady trotylu i nitrogliceryny - ani na zewnątrz, ani w środku samolotu (…) Powołani przez prokuraturę biegli nie stwierdzili obecności na wraku tupolewa trotylu ani żadnego innego materiału wybuchowego”
Ktoś zapyta, po co te kłamstwa, kiedy za tydzień czy miesiąc trzeba było i tak powiedzieć prawdę o zamianie zwłok i wykryciu trotylu? Właśnie o tę zwłokę chodzi i danie czasu na propagandową akcję trywializacji każdej z tych niewygodnych dla rządzących informacji. Do dzieła ruszają medialni spece, dzięki którym ekshumacje staną się wykopkami (Teresa Torańska). Ciało Anny Walentynowicz, które w Moskwie było nienaruszone, a w Polsce okazało się być pozbawione głowy i na dodatek w jej miejscu znalazły się szmaty i gumowe rękawice okaże się czymś normalnym i oczywistym zrobionym w celu „ułatwienia rodzinie identyfikacji” ( Janina Paradowska) zaś trotyl zastąpi azot i tlen stając się głównym składnikiem otaczającego nas powietrza. Urządzenie do wykrywania materiałów wybuchowych będzie ukazywane od rana do wieczora w towarzystwie kiełbasy, salcesonu i pasty do butów dorównując powagą i dostojnością tym artykułom codziennego użytku, co odpowiednim rechotem uwiarygodnią redaktorzy Morozowski i Knapik z TVN24. Tak to działa i doskonale znamy imiona oraz nazwiska funkcjonariuszy oddelegowanych do tej brudnej roboty. Oni dostają czas na wymyślanie tych współczesnych odpowiedników okrutnych kawałów o Żydach, krematoriach i ulatniającym się gazie w łaźni obozowej Auschwitz i co jest swoistym paradoksem są jednocześnie najzacieklejszymi tropicielami antysemityzmu. Macie ich wszystkich na widelcu Drodzy Rodacy tylko problem w tym, że wasze uszy przestały słyszeć, a oczy widzieć. Kokos26
Chodakiewicz: Dziewięć powodów, dla których Żydów należy zostawić w spokoju! Żydzi nie są problemem, problemem jest postkomunizm – jak niedawno powiedział na sesji poświęconej Obozowi Narodowo-Radykalnemu dr. Wojciech Jerzy Muszyński, przyjaciel mój. Cisza, może szok, może dumanie. A towarzystwo było nastawione ostro narodowo. Poniżej opiszę kilka powodów, dlaczego należy Żydów i „Żydów” zostawić w spokoju. Z pewnym zmęczeniem obserwuję debatę „o Żydach” w prawicowej prasie. Wrócą czy nie wrócą? Co z nimi zrobić? A jeśli wrócą, to czy to dobrze, czy źle? To wszystko brzmi tak, jakby ktoś wśród Polaków miał na coś wpływ czy jakby „Żydzi” czytali prasę polską konserwatywną, wolnościową i narodową i jeszcze brali sobie do serca to, co tam stoi. OK, można powiedzieć, że niektórzy czytają, mała część się zgadza, inni się śmieją, a jeszcze inni się boją. To samo z Polakami. No i co z tego? No właśnie.
Samoparaliż Powód pierwszy odczepienia się od „Żydów” to potrzeba przezwyciężenia samoparaliżu. Dla osoby intelektualnie leniwej „Żydzi” są wytrychem do tajemnic tego świata i pewnie przyszłego. Gdy się „wie”, że „Żydzi” rządzą, to wystarczy tylko kiwać łbem i nic nie robić. Bo już się wszystko „wie”. Z pogardą można patrzeć na ciężko pracujących nad sprawami polskimi, bowiem jeśli się „wie”, że „Żydzi” rządzą, to się zakłada zwykle, że zawsze tak będzie i można się temu jedynie z biernością przyglądać, jednocześnie pielęgnując antyżydowskość, która ma służyć jako widomy znak rzekomej „działalności” dla sprawy polskiej. W tym kontekście antyżydowskość to alibi leniucha.
To nie armia pruska Powód drugi do zostawienia tej sprawy w spokoju: „Żydzi” nie są pruską armią. Społeczność ta jest bardzo pluralistyczna. W Izraelu funkcjonuje podobne powiedzenie jak w Polsce: trzech Żydów to pięć partii politycznych. Co mają ze sobą Żydzi wspólnego? Nawet jeśli potrafią to zjawisko nagłaśniać, zwykle nie lubią antysemityzmu (oprócz tzw. samonienawidzących się Żydów – self-hating Jews). Tak też i Polacy nie lubią antypolonizmu i rozmaite środowiska polskie (ale nie post-PRLowskie czy postpolskie) jednoczą się przed takim zagrożeniem. Jeśli więc społeczność polska jest pluralistyczna i taka sama jest żydowska, to można w każdej z nich znaleźć grupy, które na świat patrzą podobnie i mają podobne interesy, a w związku z tym mogłyby się dogadać. Historia pokazuje możliwość – w ramach KPP i rozmaitych pokrewnych rewolucyjnych i różowych orientacji – alians żydowskich postępowców z chamokomuną i postępową inteligencją polską. W związku z tym należy się spodziewać, że możliwe jest dogadanie się między żydowskimi narodowcami, konserwatystami i wolnościowcami z jednej strony a ich polskimi odpowiednikami z drugiej (już coś takiego było, nawet w najskrajniejszym wypadku – przed wojną miała miejsce współpraca bepistowskiego RNR z Bejtarem). Stałe marudzenie o „Żydach” nie pozwala polskim patriotom przeprowadzić odpowiedniej analizy społeczności żydowskiej, aby zidentyfikować potencjalnych sprzymierzeńców, a ponadto odstrasza tych drugich od stale perorujących o „Żydach” tuzów nadwiślańskiej prawicy.
Żydomarnowanie czasu Po trzecie: poświęcając czas problemowi albo wydumanemu, albo takiemu, na który obecnie nie mamy wpływu, marnujemy czas. Powinniśmy zajmować się sprawami konkretnymi: tworzeniem instytucji, organizacji, robieniem kasy, bogaceniem się, tak aby powstała polska elita wolnościowa, konserwatywna, narodowa. Nie oglądaniem się na „Żydów”. Paradoksalnie więc obsesja antyżydowska powoduje dalszą dezintegrację i demobilizację orientacji prawicowej, w rezultacie czego Polacy nie są przygotowani do stawienia czoła rozmaitym wyzwaniom, w tym rozmaitym atakom środowisk postępowych powołujących się na „Żydów” czy uzurpujących sobie prawo do przemawiania w imieniu „Żydów” – wspomnijmy tutaj choćby sprawę Jedwabnego bądź roszczeń finansowych wobec Polski, przedstawianych kolektywnie przez pewne organizacje żydowskie (a nie – jak wynika z praktyki prawa rzymskiego – indywidualnie przez spadkobierców). Jasne, że warto się zawsze zastanawiać nad rozmaitymi abstrakcyjnymi możliwościami – np. co zrobić, kiedy wylądują nad Wisłą Marsjanie – bo to ćwiczy umysł. Zrozumiałe jest też – choć smutne – odruchowe reagowanie na sytuację zastaną. W polityce reakcja jest zwykle mało skuteczna. Najlepszą obroną jest atak. Jednak Polacy sami zwykle nie tworzą faktów – szczególnie prawica. Stąd impotentne biadolenie nad tym, co „Żydzi” robią. Na przykład że przeprowadzą się nad Wisłę. No i w związku z tym co prawica proponuje zrobić? Przecież Żydzi, żydzi i osoby żydowskiego pochodzenia już w Polsce mieszkają. Oraz przyjeżdżają i będą przyjeżdżać. Zabranianie tego oznaczałoby, że prawica w Polsce wyrzeka się systemu wolnościowego. A tylko Wolność oparta na Tradycji pozwoli polskiej gospodarce i narodowi poszybować. Jest to więc czwarty powód, aby odczepić się od Żydów.
Milczenie, czyli złoto A skoro już jesteśmy przy reagowaniu odruchowym, to nie dziwi prawicowy odzew na buńczuczne trąbienie propagandowe nadwiślańskich „lewarów” wzywających Żydów do powrotu. Radykalni postępowcy też nie mają planu, a jedynie małpują polityczną poprawność i de rigeur kult mniejszości. Ponadto od dawna lewica wie, że można na żydowskim nieszczęściu ukręcić interes. Holokaust stał się symbolem największego zła, za które naturalnie odpowiedzialni są prawicowcy (bo narodowy socjalista Hitler był oczywiście „prawicowcem”), a więc konserwatyści, wolnościowcy, narodowcy. Eksterminacja Żydów jest instrumentalizowana przez postępowców. To pała na prawicę. Głośne wrzeszczenie o okropnej żydowskiej tragedii pomaga komunistom i ich różowym apologetom zakamuflować straszliwe zbrodnie czerwonych. I tym samym – chowając się za stosami żydowskich trupów wymordowanych przez narodowych socjalistów niemieckich i ich pomocników – lewicowcy jednocześnie wspinają się na te stosy eksterminowanych Żydów, aby zająć najwyższy szczyt moralności laickiej. Tym sposobem dominują dyskurs kulturowy i oskarżycielsko szydzą sobie z Tradycji i Wiary, które rzekomo winne są Holokaustowi. Po piąte więc – w świetle powyższego: odczepienie się od „Żydów” spowoduje, że sztuczka reductio ad Hitlerum nie zadziała i że zepchniemy „lewarów” z ich „moralnych” wyżyn.
Polskość jako wartość, a nie jako kontra Po szóste: zostawienie Żydów w spokoju zachęca każdego „nieetnicznego” Polaka do identyfikowania się z polskością. Ale stawiane są warunki konserwatywne, wolnościowe i narodowe. W tym sensie – jak pisał Wincenty Lutosławski – Polakiem może być i Szkot, i Żyd, Włoch, Rusin i Tatar i Murzyn, jak i Indianin. A nawet i Kaszuba. Ale na naszych warunkach, które charakteryzują się ciągłością tradycji narodowej, a nie abstrakcyjnymi sztuczkami opartymi na stale zmieniających się modach – przedwczoraj rasizm, wczoraj walka klas, dzisiaj marksizm-lesbianizm, a jutro pedofilia jako ideologia. Model narodowy polski w takim sensie jest bezpośrednim wyzwaniem dla promowanego przez postępowców modelu obywatelskiego, wywodzącego się z rewolucji francuskiej. Według niego, nie jest się żadnym Polakiem, a tylko „obywatelem polskim”. Polskość to nie kontynuacja tradycji i patriotyzmu opartych na przeświadczeniu o godności każdej istoty ludzkiej w oczach Boga, a jedynie abstrakcyjny zbiór „praw człowieka”.
Naród – nie antynaród Po siódme: odczepienie się od „Żydów” oznacza, że narodowość polska oparta będzie na „nacjonalizmie jagiellońskim”. Gdy Polska była pod zaborami, gdy terytorium Rzeczypospolitej zamieszkiwały potężne masy mniejszości narodowych, które nie tylko zwykle nie identyfikowały się z Polską i polskością, a wręcz potrafiły być im wrogie; gdy znaczna część elit – szczególnie w warstwie średniej – wywodziła się z obcych korzeni, wtedy naturalnie hasło „Polski piastowskiej” było zrozumiałe. Ale teraz mamy zintegrowaną „Polskę piastowską”, jaką sobie wypracowała przez niemal 50 lat sowieckiej okupacji tubylcza chamokomuna. Zamiast Polaków, stworzyli sobie PRL-owców, nadwiślańskich homines sovietici. A teraz z post-Polaków i post-PRL-owców postmoczarowcy usiłują na bazie etnonacjonalizmu budować ichni „ruch narodowy” i „ideologię narodową”. Niedoczekanie. I jest to ósmy powód, dla którego trzeba odczepić się od „Żydów”. Etnonacjonalizm to bardzo poważne zagrożenie dla prymatu chrystianizmu w orientacji narodowej. Etnonacjonalizm stara się ograniczać wpływy chrześcijańskie. Wcześniej czy później dąży do eliminacji religii Chrystusowej ze względu na jej uniwersalizm („Nie masz Greka ani Rzymianina”) oraz – szczególnie jeśli chodzi o katolicyzm – ponadnarodowe centrum autorytetu: Watykan. I tutaj postmoczarowska chamokomuna spycha swym etnonacjonalizmem Polaków do neopogaństwa. Tak jak niemieccy narodowi socjaliści i włoscy faszyści. Proszę zetrzeć ten uśmieszek niedowierzania z buzi i przypomnieć sobie linię polityczną Urbanowego „Nie”: nihilistyczna „krewa” ludowego, chamokomunistycznego etnonacjonalizmu wyzwierzęcająca się nad Kościołem („antyklerykalizm”) oraz tradycjonalistami – konserwatywnymi, wolnościowymi i narodowymi. Etnonacjonalizm jest szczególnie niebezpieczny, bowiem może być chwytliwy. Nacjonalizm plebejski utrwala trendy egalitarne rozsiewane wśród Polaków przez rozmaitych postępowców, a gwałtem wymuszane przez komunistów. Post-PRL-owcy i post-Polacy nie rozumieją, że Rzeczpospolita była imperium, które rozwinęło się z jądra piastowskiego i przywabiło, przytuliło i przyhołubiło swoim pięknem i uniwersalizmem najenergiczniejszych przedstawicieli większości narodów europejskich oraz niejednego azjatyckiego. Sprawiło, że rusińska i litewska elita stała się Polakami. Fundament jest piastowski, spuścizna jest jagiellońska.
Żydzi nie są ważni Po dziewiąte: odczepienie się od „Żydów” oznacza możliwość skupienia się na sprawach dużo ważniejszych. Na przykład trzeba próbować jeśli nie wręcz wyjść z Unii Europejskiej, to przynajmniej zneutralizować skutki członkostwa w tej strukturze. Im bardziej skoncentrujemy się na tym projekcie, tym szybciej stworzymy warunki, które pozwolą wprowadzić w życie postulaty nacjonalizmu jagiellońskiego. Chcemy w Polsce przede wszystkim tych, którzy – jak powiedział profesor Lutosławski – z polskością tradycyjną się identyfikują i dla niej aktywnie działają. A teraz tak nie jest – dotyczy to zarówno polskojęzycznego materiału etnograficznego rodem z PRL, jak i wyemancypowanych z polskości post- Polaków oraz nowych przybyszów z zagranicy, w tym i Żydów. Powtarzam: zostawcie „Żydów” w spokoju. „Żydzi” nie są problemem. Postkomunizm jest problemem. A nie ma spójnej, konstruktywnej idei, która mogłaby się postkomunizmowi przeciwstawić i go zniszczyć. Idei, która zainspirowałaby i poprowadziła Polaków.
Tak więc nie „Żydzi”, nie etnonacjonalizm, nie autarkia, a projekt jagiellońskiego nacjonalizmu – konserwatywny, tradycjonalistyczny, wolnościowy, narodowy. Moc truchleje! Marek Jan Chodakiewicz
Wozinski: Myśli nowoczesnego libertarianina Libertarianin, tak jak nowoczesny endek, brzydzi się oportunizmem mafii i nie ma najmniejszej ochoty przyłączać się do sekty. Ale jednocześnie nie jest na tyle naiwny, aby wierzyć, że jakiekolwiek państwo może w ogóle działać. Przede wszystkim nowoczesny libertarianin nie jest w stanie zrozumieć, jak można w dzisiejszej Polsce w ogóle mówić o słabym państwie. Polskie państwo ma się świetnie – zatrudnia ok. 3,5 miliona osób, które zarabiają średnio o 30% więcej niż ich odpowiednicy w sektorze prywatnym. Do państwa należy wszechwładny ZUS oraz tysiące innych molochów, takich jak choćby PKP, PLL LOT, Poczta Polska, NBP, PGNiG oraz niezliczone inne podmioty. Państwo posiada wszystkie drogi, ulice, rzeki, jeziora, porty, sądy, uniwersytety, stadiony itd. itp. Nie ma w całym kraju ani jednego podmiotu prywatnego, który mógłby w jakikolwiek sposób równać się do Lewiatana. Najzamożniejsi przedsiębiorcy w rodzaju Jana Kulczyka czy Zygmunta Solorza-Żaka dysponują sumami, które są niczym w porównaniu do tych, którymi zarządza skarb państwa, a w istocie ciężko ich w ogóle nazywać przedsiębiorcami, gdyż swoje fortuny zawdzięczają ścisłej współpracy z Lewiatanem. Polskie państwo to gigant, wokół którego jak mrówki tłoczą się osoby prywatne, licząc na to, że załapią się na okruchy ze stołu pana domu. Rządząca od 2007 roku Platforma Obywatelska państwa nie osłabia, lecz bardzo je wzmacnia. Przedstawiciele pisowskiej sekty starają się za wszelką cenę pokazać, że platformerska mafia je niszczy, lecz dzieje się coś dokładnie innego. Za rządów Tuska przybyło kilkaset tysięcy bezużytecznych biurw, wzrosły obroty budżetu (wydatki coraz bardziej przewyższają przychody), a państwo zachowało swój stan posiadania w prawie wszystkich branżach (szumnie zapowiadana deregulacja okazała się jedynie hasłem propagandowym). Sekcie oraz nowoczesnemu endekowi to jednak za mało i chcą dalej wzmacniać rzekomo słabe dziś państwo. W jaki sposób? Nacjonalizując jakieś branże? Przywracając Centralny Urząd Planowania? A może dokonując fuzji Orlenu z PKP Cargo, PGNiG oraz LOT-em w celu utworzenia największej państwowej firmy w Europie? Polskiej! Ale by była potęga… Nowoczesny libertarianin obserwuje uważnie otaczającą go rzeczywistość i wcale nie widzi zawłaszczenia państwa wyłącznie przez ludzi dawnego systemu. Z państwowej kasy utrzymują się zarówno lewicowcy chwalący mafię, jak i prawicowe pisma wysławiające pod niebiosa mafię. Z podatków fundowane są partie zarówno pobożnych, jak i bezbożnych socjalistów. Jak Polska długa i szeroka, dziesiątki tysięcy urzędów, szkół, bibliotek, prokuratur, hal sportowych oraz uczelni jest okupowanych nie tylko przez ludzi dawnego systemu, ale i przez węszących wszędzie ingerencję Salonu ludzi związanych z prawicą. Postkomuniści wcale nie zabronili dostępu do tych kilku milionów posad na dworze Lewiatana – pobożni socjaliści sami się garną pod jego skrzydła. Te 3,5 miliona osób, które pracują obecnie dla państwa, to nie tylko głosujący na PO, PSL, SLD czy Palikota, ale także (kto wie, czy nie w większości) ludzie o prawicowych poglądach, którzy zamiast wziąć się do roboty w sektorze prywatnym, wolą pić kawę w budżetówce. To prawda, że peerelowscy aparatczycy zagarnęli dla siebie sporą część posad, na których siedzą do dziś, ale ich potęga jest możliwa tylko dlatego, że tzw. polactwo żyje ideałami silnego państwa. Gdy pojawiają się inicjatywy takie jak Ruch Autonomii Śląska, które dają nadzieję na osłabienie państwa i przeniesienie politycznego środka ciężkości na poziom lokalny, najbardziej zwalcza je właśnie prawica, która marzy o silnym, scentralizowanym państwie, które o wszystkim decyduje z Warszawy. Najzamożniejsze państwa Europy, do których porównuje ciągle Polskę nowoczesny endek, stały się zamożne nie dzięki swojemu państwu, ale właśnie dzięki rozdrobnieniu politycznemu, które w Polsce zostało zlikwidowane tuż po rozbiciu dzielnicowym, a później przekreślone przez potężne państwo szlachty. Nowoczesny libertarianin wcale nie ma się za idiotę, gdy twierdzi, że państwo wcale nie musi budować dróg, kontrolować sądów ani pobierać podatków na wojsko. Historia pokazała i wciąż pokazuje, że usługi te są świadczone znacznie lepiej przez sektor prywatny. Państwo polskie ani jakiekolwiek inne nie jest tu do niczego potrzebne. To, czego naprawdę potrzeba, to masowego odejścia od państwa. Zbiorowego porzucenia państwowych etatów i zgłoszenia popytu na wolny rynek. Większość ludzi na prawicy jest przekonanych, że wpierw trzeba odsunąć Salon od władzy, a dopiero potem będzie można ewentualnie pomyśleć o realizacji „marzycielskich” wolnorynkowych idei. Ale walka z Salonem bez walki z państwem to walka z wiatrakami, gdyż Salon całą swoją siłę czerpie właśnie z państwa. Gdyby nie było Lewiatana, wszystkie osobniki pokroju Kwaśniewskiego, Środy czy też Komorowskiego byłyby bezsilne i musiałyby pracować ciężko na życie na podrzędnych stanowiskach. Dopóki jednak nowoczesny endek chce silnego państwa, będzie wiecznie zmagał się z wciąż kolejnymi zastępami Palikotów i Niesiołów, których państwo, jako instytucja do głębi zła, premiuje. Akceptując w punkcie wyjścia dominację tej instytucji, uczciwi ludzie zawsze będą na przegranej pozycji. Proponując wskrzeszenie przedwojennej idei narodowej, nowoczesny endek nawet nie ma świadomości, że aspiruje do czegoś, co zamożne kraje zachodu zaczynają coraz wyraźnie odrzucać. Wysiłki na rzecz przekształcenia Unii Europejskiej w wielkie superpaństwo sprawiają, że państwa narodowe chwieją się w posadach jak jeszcze nigdy od momentu ich powstania. Gdyby więc kiedyś nowoczesnemu endekowi udało się nawet jakimś cudem zmienić „polactwo” w Polaków i przekształcić Polskę z kraju kolonialnego w kraj ambitnego narodu, na zachodzie nie będzie już żadnych Włochów, Niemców, Hiszpanów ani Brytyjczyków. Ich miejsce zajmą Tyrolczycy, Bawarczycy, Szkoci, Katalończycy, Walijczycy, Baskowie oraz Wenecjanie. Bankructwo współczesnych państw, które zrzeszają odmienne kulturowo grupy etniczne oraz narody, sprawia, że nie chcą one dłużej żyć ze sobą pod jednym dachem. Tymczasem nowoczesny endek aż sapie ze złości, gdy ktoś próbuje powiedzieć, że jest Kaszubą, Ślązakiem albo Łemkiem. Polskie ma państwo ma być wszak z definicji silne, jednolite i niepodzielne. Nowoczesny libertarianin nie zamierza trwać przy wczorajszych ideach narodowych, lecz nie dlatego, że są wczorajsze, ani dlatego, że są narodowe. Libertarianin wierzy w istnienie wiecznego, niezmiennego kodeksu moralnego, który nie jest „polski”, „niemiecki” ani „francuski”, lecz obowiązuje wszystkich ludzi – bez względu na miejsce i czas. Prawo własności obowiązuje bez względu na to, co stało się dotychczas, oraz bez względu na to, co stanie się później. Taka perspektywa nie przekreśla oczywiście myślenia w kategoriach narodu lub grupy etnicznej, z którymi czujemy więź – naród to przecież także język i kultura, których nie trzeba mieszać do instytucji zajmującej się zbieraniem podatków. Nowoczesny libertarianin nie darzy też żadnym wielkim sentymentem II RP, w której cała rzeczywistość gospodarcza została podporządkowana państwu. W dwudziestoleciu międzywojennym panował półkomunizm przejawiający się odgórnym sterowaniem obiegiem pieniężnym, większość przedsiębiorstw należała do Lewiatana, a Polacy dwukrotnie doświadczyli hiperinflacji, która zniszczyła ich oszczędności. Zaś wychwalane przez nowoczesnego endeka „inwestycje” w rodzaju Gdyni czy Centralnego Okręgu Przemysłowego były okupione zubożeniem społeczeństwa oraz rozmnożeniem państwowych etatów. Gdyby więc zestawić dwie przedwojenne dekady z III RP, okazuje się, że współczesne państwo posiada wiele pozytywnych cech, które są dziś powszechnie niedoceniane. Polska zrodzona w Magdalence pozwala na względnie rynkową wycenę swojej waluty, o czym przed wojną w większości można było tylko pomarzyć. Zniesiono także pobór do wojska, a państwo zaprzestało realizowania wielkich projektów, takich jak budowanie od podstaw miast czy też hut. Nie znaczy to oczywiście, że nowoczesny libertarianin pragnie tworzyć apologię obecnego państwa, lecz nie sposób odmówić mu pewnych swobód, których wcześniej zwyczajnie nie było.
Nowoczesny libertarianin ma świadomość, że nie ma nic do stracenia, gdyż odebrano mu w zasadzie wszystko. Decyduje o swojej własności w bardzo skromnym zakresie i naprawdę nie ma większego znaczenia to, czy administrator Lewiatana będzie miał na imię X, czy Y, ani też czy będzie mówił to, czy tamto – niewola jest niewolą. Jedyną szansą na wydostanie się z niej jest sprawienie, aby system tworzący niewolę uległ rozkładowi. Jedyna sensowna strategia na dzisiejsze czasy polega więc w istocie na tworzeniu podziałów wśród niewolących. Na zastępowaniu monolitu pluralizmem na każdym poziomie. Na potęgowaniu rozłamów, wzmacnianiu sporów, a może wówczas nasi oprawcy zagapią się na chwilę i wreszcie uda się wyjść na wolność. Jakub Wozinski
Nie będzie żadnej nowej partii prawicowej Z wielkiego Zbigniewa Ziobro, został przemykający korytarzami europoseł, mówiący strachliwie o Smoleńsku, którego opinii już się nie cytuje. Smutne to, ale tak naprawdę swoje radosne ostatnie pięć minut miał wtedy , gdy przedzierał się z swoim maleństwem do samochodu. To może wyglądać tak: zaciszny salon gdzieś w Podkowie Leśnej, kawiarniany stolik na Hożej, albo, tajne przez poufne, spotkanie nowego aktywu. Nieznośna obecność Jarosława Kaczyńskiego jest nie do wytrzymania. Roman Giertych ma już duszności, na nic biegi po lesie i rozmowy z Radkiem o Euroazji, kto w końcu usunie go z drogi. To jest problem, który nie daje spać Romanowi. Ale on, wielki demiurg prawicy, stanie na wysokości zadania i rozwali ten zabetonowany układ polityczny, przecież już roztrzaskał w pył rząd Kaczyńskiego i swój LPR. Tu rozmowa, tam rozmowa, i już partia będzie nowa. I Michnik znowu ręka poda. Zbigniew Ziobro, dawny minister, młody sztandar prawicy, u boku Prezesa PiS, był nadzieją całej prawej strony. Delfin, następca Prezesa. Kiedy wyszedł w blasku kamer „zaprzyjaźnionych” stacji telewizyjnych z kolegą Kurskim, wydawało się, że to już nie przelewki, rypnie się ten PiS jak nic, rozłoży, lud (jak mawia Kurski „ciemny lud”) pójdzie za delfinem, wystawi rachunek Kaczyńskiemu za porażki wyborcze. Lud nie poszedł. Zbigniew Ziobro, po prostu nie stanowi już nawet żadnego bytu politycznego, podobnie jak Kurski. Giertych byt sobie załatwia z Michnikiem, Ziobro z Komorowskim, armia więc wielka stanie już wkrótce i zepchnie siłą znienawidzonego Kaczora ze sceny politycznej. Jak ktoś siedzi w tej warszawskiej skorupie i knuje tak na co dzień, a to wyśle Piętaka do TVN 24, a to wywali się na czołówki portali, ile wydaje Pan Prezes na swój wizerunek, to w tej skorupie politycznej, w tych wieściach typu.....: -Dorn pójdzie z nami? O.K. Bierzemy Dorna, to wizja nowej partii prawicowej domykającej układ jest już na wyciągnięcie ręki. Gdyby jeszcze tylko tak znowu ktoś wylazł z PiS-u, ktoś z zakonu na przykład, no sam miód, nowy układ prawie gotowy. Otóż wizje Giertychów, Ziobrów, Kurskich, to jest jedna wielka porażka myślenia. Nie będzie żadnej nowej partii prawicowej, co to przejmie stery na prawicy. Z tysiąca powodów, a jeden z nich jest kluczowy: ten „ciemny lud” tego nie kupi. Gdyby miał kupić cokolwiek z tej tandety politycznej już by kupił rok temu, a nie kupił. System, co najwyżej wchłonie Ziobrę i Giertycha i ich przeżuje. Zresztą i oni, i nie tylko oni, nie maja żadnej wizji dla Polski, więc co mogą zaproponować ludowi. Co więcej, oni mają świadomość swoich ograniczeń. Przecież Roman Giertych mówi, co najwyżej, o powrocie do polityki, nie mówi o Polsce. Z wielkiego Zbigniewa Ziobro, został przemykający korytarzami europoseł, mówiący strachliwie o Smoleńsku, którego opinii już się nie cytuje. Smutne to, ale tak naprawdę swoje radosne ostatnie pięć minut miał wtedy , gdy przedzierał się z swoim maleństwem do samochodu. System ich wchłonie i koniec. System natomiast doskonale wie, że jedynym graczem po drugiej stronie jest Jarosław Kaczyński. Ten z kolei jest bardzo cierpliwy i wie, że przyjdzie taki moment, w którym będzie rozmawiał o Polsce i jej przyszłości z Polakami, a nie z Tuskiem czy Komorowskim. Ten rdzeń prawicowego ludu jest nie do ruszenia. Kurski może sobie tam pukać dniami i nocami, i nikt mu nie otworzy drzwi. O miejscu Polski w Europie Jarosław Kaczyński będzie rozmawiał jak równy z równym, i z Merkel, i z Putinem, prędzej czy później. Nie da się Polski wymazać z mapy Europy, na co ten układ częściowo się godzi, na taką Polskę prawie ważną, prawie partnera i prawie niepodległą, no bo wiadomo, że ta niepodległość to taki fetysz ciemnej prawicy. Ani Dorn, ani Giertych, ani Gowin, nie wyprowadzą swojej własnej armii do władzy, bo nie mają za sobą tłumów. Ludzie naprawdę myślą, lud czasami bywa krnąbrny, patrzy na michę, ale dziś te trzydzieści procent elektoratu to armia Kaczyńskiego, personalnie tylko jego. Zakusy, by ją rozbić, są rozróbą przeciwko Polsce, i o tym liderzy domykania układu z prawej strony powinni pamiętać, bo nie będzie im to zapomniane. GrzechG
Himalaje, Himalaje... Komiczny efekt korony Himalajów polegał rzecz jasna na zderzeniu powagi urzędu głowy państwa z porażającą infantylnością tej wypowiedzi. Ale chyba wszyscy, którzy nie znali go bliżej, pomylili się diametralnie – to nie była wypowiedź komiczna w swojej niezręczności. To była ze wszech miar szczera deklaracja człowieka, który w ten sposób postrzega politykę, państwo, władzę i siebie samego. Niespodziewanie okazało się, że Rada Bezpieczeństwa Narodowego zajmuje się także sprawami arcyboleśnie prostymi, jak na przykład katastrofa smoleńska. Aż trudno uwierzyć. Przecież prezydent Bronisław Komorowski już dwa lata temu ogłosił banalność przyczyn tragedii z 10 kwietnia 2010 roku. To zaś świadczy niezbicie, iż rola Rady nie jest tak ważna, jakby się jemu samemu wydawać mogło, gdy na początku kadencji zapewniał o jej doniosłej misji pod egidą swojego urzędu. Jest więc oczywistością, że skoro RBN zajmuje się arcyboleśnie prostymi kwestiami, to jej rola jest bardzo niejednoznaczna. Widocznie w Wikipedii były na ten temat jakieś mało wiarygodne informacje. Prezydent oczekuje mimo wszystko jednoznaczności od prokuratury „ w kwestii trotylu w Tupolewie, bo brak jednoznaczności uruchamia wszystkie demony złego myślenia i podejrzeń”. Niestety, „wszystkie” demony pohulają jeszcze sobie ile dusza zapragnie bowiem nasza niezwyciężona prokuratura wojskowa zamierza badać próbki Tupolewa z pół roku, jeśli nie dłużej. No, chyba że prokuratorzy wyjdą naprzeciw pragnieniu jednoznaczności przez głowę państwa i uwiną się w try miga niczym stachanowcy z komisji rosyjskiej. To wszystko byłoby jeszcze śmieszniejsze niż się wydaje teraz, gdyby nie fakt, że prezydent Komorowski oczekuje jednoznaczności prokuratury, ale wyłącznie po swojej myśli. Jak inaczej interpretować takie oczekiwanie, skoro jedno zdanie wcześniej zdezawuował artykuł o wykryciu trotylu na wraku, jako „tekst nieoparty o żadne poważniejsze przesłanki”? Zatem rezultat badania wyświetlony przez skomplikowane urządzenie badawcze nie jest poważną przesłanką dla prezydenta III RP. Jest więc oczywiste, że prezydent oczekuje od prokuratora Szeląga jednoznaczności mocno opartej o jedynie słuszną linię partii rządzącej. A jest również trzecie dno tej kwestii i ono jest już tak śmieszne, że aż straszne – powyższe słowa prezydenta Komorowskiego nie wynikają z wyrachowania politycznego, czy gry interesów. Tak by się mogło kiedyś wydawać, ale nie teraz, po dwóch latach kadencji. On naprawdę uważa, że rezultat postępowania prokuratorskiego nie może się różnić od jego oczekiwań. Podobnie jak rosyjski prezydent Miedwiediew, który nie wyobrażał sobie, że polskie raporty śledcze mogą się różnić od rosyjskich. To jest ta sama szkoła demokracji stosowanej i to ona wypuszcza właśnie takich absolwentów - "szczerych demokratów". Takiego zjawiskowego określenia użył niegdyś niegdyś kanclerz Schroeder w stosunku do złowrogiego Putina, ale w pewnym sensie ono stosuje się również do swoiście "poczciwego" Komorowskiego. On bowiem naprawdę w ten sposób pojmuje świat wokół siebie, swoją władzę, obowiązki oraz prawa i jest w tym pojmowaniu autentycznie oraz do bólu szczery. Jako prezydent oczekuje, że wszystkie inne urzędy będą się z nim zgadzać, gdyż zgoda buduje, jak to głosił w czasie swojej kampanii wyborczej. I on to myślał z przekonaniem i głęboką wiarą w słuszność swoich słów – zgoda buduje, a niezgoda z nim rujnuje. Dzisiaj, po dwóch latach sprawowania przezeń urzędu to już nie brzmi tak strasznie bowiem przywykliśmy do jego osoby. I nie chodzi tu bynajmniej o niezliczone „gafy i lapsusy”, jak to wdzięcznie usiłowały określić usłużne wobec tej władzy media. Chodzi o kwestie absolutnie merytoryczne, w których wykazywał fundamentalną, strukturalną niewiedzę - choćby na temat wydobycia gazu z łupków; rzekomego ustalania kursu złotego przez Radę Polityki Pieniężnej; pomylenia deficytu budżetowego z długiem publicznym lub deklarację, że prezydent może bezpośrednio ingerować w zmianę swoich konstytucyjnych uprawnień. Jeśli się weźmie pod uwagę, że Bronisław Komorowski tkwi na politycznych szczytach władzy już 24 rok (tak! słownie: dwudziesty czwarty rok leci - w 1989 roku został szefem gabinetu politycznego ministra Halla i od tej pory piął się coraz wyżej), to jaki wniosek można wysnuć? Ano taki, że mamy do czynienia z człowiekiem, który nie jest w stanie się uczyć i to nawet na swoich błędach. To nie jest ignorancja wynikająca z gnuśności, ale z niemocy. Nie ma innego wytłumaczenia. Polityk uczy się w biegu i w biegu nabywa doświadczenia i wiedzy, poznaje stan rzeczy, naturę instytucji i procedury. Bronisław Komorowski zachowuje się, jakby ta zasada kompletnie go nie dotyczyła, jakby dzisiaj spadł z księżyca prosto na urząd prezydencki. Każda spontaniczna wypowiedź obnaża jego ignorancję. Musi być pilnowany na okrągło, to przyznają nawet poplecznicy: - „Tym bardziej należało starannie wybrać szefa prezydenckiego protokołu, tym lepiej Bronisława Komorowskiego do wizyt przygotowywać, a w ich trakcie, nawet nadopiekuńczo, nim kierować” - domagała się wprost redaktor Paradowska na początku kadencji. Niestety, prezydent często się urywa swoim nadopiekunom (najlepiej to ujęła pewna pani profesor na Uniwersytecie Gdańskim - "najwyższa władza na tyle niekontaktowa, że nie można nią nawet manipulować") i domaganie się przez niego kompatybilności prokuratury z jego osobistym poglądem jest tego efektem. Wszyscyśmy się kiedyś rechotali z powodu sławetnej korony Himalajów, której zdobyciem chełpił się prezydent, a która miała symbolizować jego sukces polityczny - w ciągu kilku dni spotkał się z papieżem, prezydentem USA, kanclerz Niemiec i z kimś tam jeszcze, już nie pamiętam. Komiczny efekt korony Himalajów polegał rzecz jasna na zderzeniu powagi urzędu głowy państwa z porażającą infantylnością tej wypowiedzi. Ale chyba wszyscy, którzy nie znali go bliżej pomylili się diametralnie – to nie była wypowiedź komiczna w swojej niezręczności. To była ze wszech miar szczera deklaracja człowieka, który w ten sposób postrzega politykę, państwo, władzę i siebie samego.Dlatego dzisiaj trudno się nawet zżymać na Komorowskiego, co najwyżej na tych, którzy wciskają nam ciemnotę na jego temat. On jest uosobieniem frazy Tuska na temat urzędu prezydenckiego: prestiż, zaszczyt, żyrandol, pałac i weto. Nawet ten tekst piszę z lekkim zażenowaniem, trochę jakbym czynił wyrzuty komuś, kto z powodów obiektywnych nie jest w stanie adekwatnie odpowiedzieć. Pociesza mnie jedynie starożytna zasada, że chcącemu nie dzieje się krzywda, a jego nikt nie zmuszał do wystawiania się na widok publiczny. Z takiej perspektywy nieuzasadnione są wszelkie pretensje o miałkość i nijakość tej prezydentury. Już sam fakt, że w pierwszych miesiącach kadencji zdobył dwa w swoim mniemaniu największe trofea – Aneks do Raportu WSI oraz Koronę Himalajów - usprawiedliwia jego dalszą bierność i uległość wobec rządu. To niby jaką on ma mieć teraz motywację? Nie ma też powodu dąsać się na niego, że wczoraj tak obcesowo obszedł się z naszą racją stanu w sprawie Smoleńska - „jeśli będzie okazja, to porozmawiam z następnym rosyjskim prezydentem”. To nie była z jego strony jakaś nieszczerość, czy gorsząca nonszalancja. Jeśli się tylko nie zagada z Putinem o polowaniu, to porozmawia nawet i o Polsce. Seaman
Warzecha: Media nie starają się wychowywać odbiorców O działaniu mediów portal Stefczyk.info rozmawia z publicystą Łukaszem Warzechą. Stefczyk.info: Kilka tygodników publikuje w poniedziałek duże teksty o tym, co dzieje się z PiS, jakie szkolenia odbywa prezes Kaczyński oraz co mówił itd. Media stosują taką taktykę od lat. Dlaczego tak funkcjonują? Łukasz Warzecha: Trudno odpowiedzieć na to pytanie. W tej sprawie bowiem miesza się kilka wątków. Po pierwsze, trzeba się zastanowić, jak media działają w ogóle. Po drugie, jaki stosunek mają do PiS. Z jednej strony mamy do czynienia z kryzysem mediów jako takich, ich zepsuciem. One zbyt często chcą w bardzo prosty sposób załatwiać sobie zawartość. To dlatego np. zapraszają do studia polityków, którzy nie mają nic do powiedzenia, ale efektownie się ze sobą kłócą. To jest część problemu. Druga część to usłużność części mediów w stosunku do rządzących oraz ich stosunek do PiS. Wydaje się, że sposób funkcjonowania środków masowego przekazu wynika z połączenia tych dwóch rzeczy, one się wzajemnie wzmacniają.
Jak długo mogą tak działać? Odpowiadając, warto wskazać na kilka aspektów. Po pierwsze, nie wiadomo jak długo to, co media serwują się będzie sprzedawać. Trzeba niestety powiedzieć, że jak media zaproszą dwóch polityków - np. Joachima Brudzińskiego i Stefana Niesiołowskiego, którzy się mocno atakują i podgrzewają emocje widzów, to to się sprzedaje. Oglądalność takich wystąpień jest relatywnie duża. Media natomiast nie starają się w ogóle wychowywać odbiorców, by stawiali ambitniejsze wymagania. Pytanie również, jak długo będzie takie działanie mediów potrzebne. Interesy medialne, interesy koncernów medialnych są przecież również istotne. Te interesy są powiązane z tym, co media pokazują. Póki te interesy będą istnieć, póki rządzący będą mogli na te interesy wpływać, czy będą mogli wypełniać żądania koncernów medialnych, póty będzie taka zawartość mediów.
Sytuacja polityczna PiSu może coś zmienić? Wydaje się, że tak. Gdyby obecny system się zawalił - na drodze zmian demokratycznych, ale gwałtownych, to mogłoby się okazać, że dalej mediom nie opłaca się walić w PiS. Kto inny będzie trzymał rękę na wajsze, wtedy mogą się pojawić inne postulaty i priorytety do załatwienia. Wydaje się, że trzy czynniki decydują.
Który czynnik jest najważniejszy? Ten pierwszy czynnik - działalność mediów w ogóle, jest czynnikiem najtrudniejszym do zmiany. On bowiem jest niezależny od sytuacji politycznej, medialnej. To jest czynnik widoczny na całym świecie. To będzie najtrudniej zmienić. Rozmawiał Nal
Wrakowisko obietnic Druzgocąca porażka ministra Radosława Sikorskiego w Moskwie. Nie tylko nie odzyskał wraku tupolewa. Nie usłyszał nawet żadnego terminu. Wszystko to nie przeszkadza szefowi polskiej dyplomacji w ogłaszaniu sukcesu swojej misji i dalszym obiecywaniu. Wczoraj Sikorski i minister spraw zagranicznych Federacji Rosyjskiej Siergiej Ławrow odbyli rozmowę w cztery oczy przed posiedzeniem Komisji Strategii Współpracy Polsko-Rosyjskiej.
– Rozmawialiśmy także o kwestiach niełatwych, związanych z katastrofą smoleńską – relacjonował Radosław Sikorski dziennikarzom. Minister wyeksponował zapewnienie Ławrowa, że „strona rosyjska podejmie wszystkie kroki, aby przekazanie wraku mogło się odbyć jak najszybciej”. Tyle że nie padła żadna wiążąca data, kiedy miałoby się to stać, a Rosjanie od dawna mówią, że zwrócą szczątki maszyny dopiero po zakończeniu swojego śledztwa. Tym bardziej dziwi, że szef polskiej dyplomacji tak wylewnie dziękował za obietnice złożone w sprawie wraku.
– Dziękuję za te słowa. Trzymam za słowo. I proszę stronę rosyjską o zrozumienie, dlaczego ta sprawa jest dla nas tak ważna – zaznaczył Sikorski. Szef MSZ zapowiedział też, że w styczniu do Rosji uda się grupa logistyczna, aby uzgodnić szczegóły techniczne powrotu wraku do Polski.
– Mamy nadzieję, że wrak, nasza własność, będzie mógł wrócić do Polski – stwierdził Sikorski. Jak dodał, dopóki to nie nastąpi, będzie to „obciążenie” dla wzajemnych stosunków.
Minister Ławrow był dużo bardziej powściągliwy. Powtórzył jedynie dotychczasowe stanowisko Rosji, że wrak Tu-154M zostanie przekazany Polsce dopiero po zakończeniu rosyjskiego śledztwa. Kiedy jednak to nastąpi, nie wiadomo. Siergiej Ławrow zadeklarował wprawdzie, że strona rosyjska „dołoży wszelkich starań, by śledztwo to zakończyło się jak najszybciej”. Jest jednak jasne, że nie ma podstaw, by oczekiwać nagłego przyspieszenia. – Śledztwo nie powinno być kończone w sposób sztuczny, ale wtedy, gdy wszystkie dowody zostaną przeprowadzone. Nie możemy zmienić naszych przepisów, ale chcemy zrobić wszystko możliwie jak najszybciej – zaakcentował Ławrow. Co więcej, rozmówca polskiego ministra zaznaczył, że ani Unia Europejska, ani Stany Zjednoczone nie wpłyną na zmianę stanowiska Rosji w tej sprawie. To reakcja na wystosowaną 10 grudnia br. prośbę Sikorskiego do szefowej unijnej dyplomacji Catherine Ashton, która jednak kwestii dotyczącej wraku i tak nie zamierzała podnosić na najbliższym szczycie Rosja – UE. – Będziemy starali się przyspieszyć śledztwo, ale nie stanie się to na skutek próśb Unii Europejskiej – podkreślił zdecydowanie Ławrow. Nasi rozmówcy nie mają złudzeń: efekt wczorajszej rozmowy ministrów był z góry przesądzony.
– Przede wszystkim takie spotkania są opóźnione co najmniej o kilkadziesiąt miesięcy. Trzeba było reagować bezpośrednio po katastrofie. Dlatego, moim zdaniem, obecne zabiegi trzeba traktować jedynie jako próbę przykrycia całej sprawy – podkreśla mec. Bartosz Kownacki.
– Przecież my raz na trzy miesiące słyszymy o tym, że polski rząd, polska prokuratura, minister spraw zagranicznych czy premier będą rozmawiać z przedstawicielami Federacji Rosyjskiej, prokuratury itd. w przedmiocie zwrotu wraku. To jest tylko mamienie ludzi. Wszyscy dobrze wiedzą, że w obecnej sytuacji szanse na jego zwrot w najbliższym czasie są równe zeru – dodaje pełnomocnik części rodzin smoleńskich. Ostatnie zakończone przewidywalnym fiaskiem zabiegi szefa polskiego MSZ w sprawie zwrotu wraku tupolewa, który uległ katastrofie na Siewiernym, mec. Bartosz Kownacki określa jako „atrapę rozmów dyplomatycznych”. Jak zauważa poseł Dorota Arciszewska-Mielewczyk (PiS) z sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych, swoim nieprzemyślanym zachowaniem minister Radosław Sikorski jedynie ośmiesza Polskę i kompromituje naszą dyplomację.
– Takie zachowanie nie jest dowodem na wysoki poziom sztuki dyplomatycznej Sikorskiego, czego nie można zarzucić stronie rosyjskiej, która ma bardzo skuteczną dyplomację. Nie można tego bagatelizować – podkreśla poseł.
– Katalog zaniedbań, zaniechań i braku kompetencji jest bardzo duży. Mamy do czynienia ze zwykłym pozoranctwem. A jeżeli miał to być wyłącznie gest uczyniony dla uspokojenia opinii publicznej i jednocześnie dla poprawienia wizerunku szefa MSZ, to są to już kpiny z nas wszystkich – dodaje Arciszewska-Mielewczyk. Działań ministra Sikorskiego rozgryźć nie potrafią także rodziny smoleńskie. W ocenie wielu z nich, szef MSZ ewidentnie działa wręcz na szkodę całej sprawy.
– Konia z rzędem temu, kto powie, w co gra w tym momencie pan minister Sikorski. Bo że jest to gra, to jest ewidentne – podkreśla Zuzanna Kurtyka, wdowa po prezesie Instytutu Pamięci Narodowej Januszu Kurtyce.
– Te optymistyczne słowa ministra Sikorskiego można odebrać tylko w jeden jedyny sposób: jest to po prostu zwykły PR, który ma służyć szefowi MSZ bez względu na to, jakie skutki przyniesie sprawie smoleńskiej – dodaje. Co do tego, że nagłe zainteresowanie problemem śledztwa smoleńskiego i zwrotu wraku jest tylko fasadową postawą szefa polskiej dyplomacji, nie ma też wątpliwości żona śp. Janusza Kochanowskiego, rzecznika praw obywatelskich.
– Uważam, że to są jakieś pozorowane działania, które mają na celu przykrycie tych zaniedbań, które zostały popełnione przez obecną ekipę rządzącą już na samym początku. Mam na myśli m.in. brak po stronie polskiego rządu dążenia do zabezpieczenia naszych podstawowych praw w stosunku do katastrofy, śledztwa i wraku – podkreśla Ewa Kochanowska. Jak dodaje, działania ministra Sikorskiego bynajmniej nie okazały się sukcesem. – To totalna porażka. Porażka pana ministra Sikorskiego i całego rządu. Swoim postępowaniem i czczymi przechwałkami pan minister czarno na białym po raz kolejny to potwierdził – zaznacza. Zarówno rodziny, jak też ich pełnomocnicy zastanawiają się, jaki impuls stał się motorem nagłych „starań” ministra Sikorskiego w sprawie zwrotu wraku.
– Nie znam zaplecza, nie znam powodu, dla którego Sikorski nagle zaczął się przejmować wrakiem. Naprawdę nie mam pojęcia, o co chodzi. Natomiast po podpisaniu przez ministra Millera dokumentu, że wrak zostaje w Rosji do zakończenia śledztwa, są to obecnie takie rzekome działania. Nie dość, że nie upominaliśmy się zaraz po katastrofie o swoje prawo, to jeszcze oddawaliśmy wszystko po kolei Rosjanom, łącznie z wrakiem. Czy minister Sikorski nie był wtedy przytomny? Nie wiem, jakie są powody tego, że się obudził po blisko trzech latach – konkluduje Ewa Kochanowska. Zuzanna Kurtyka zastanawia się, czy na tak diametralną zmianę postawy ministra nie wpłynęła np. jakaś reakcja ze strony chociażby Stanów Zjednoczonych. – Podejrzewam, że są jakieś naciski, być może ze strony Amerykanów, o których się nigdy nie dowiemy, a które są napędem dla pana ministra Sikorskiego – mówi. Rozmowa ministra Radosława Sikorskiego z Siergiejem Ławrowem odbyła się przed wczorajszym spotkaniem Komitetu Strategii Współpracy Polsko-Rosyjskiej, który zdominowały kwestie gospodarcze. Komitet został utworzony po oficjalnej wizycie prezydenta Rosji Władimira Putina w Polsce w styczniu 2002 roku, a jego zadaniem jest uzgadnianie strategicznych aspektów stosunków dwustronnych. Poprzednie posiedzenie Komitetu odbyło się w listopadzie 2010 roku w Warszawie. Marta Ziarnik
18 Grudzień 2012 Czas na rozbieranie Stadionu Narodowego - tak to wygląda, tak pisałem przed jego budową, którego koszty to 2 miliardy złotych, naszych- znacjonalizowanych pieniędzy. Socjaliści nigdy nie liczyli się z ekonomią. Do ekonomii wciągali emocje na których próbują oprzeć ekonomię. A ekonomia musi być racjonalna- wydatki, koszty, zyski, obroty.. Inaczej wszystko wali się jak domek z kart.. No i się wali.. Nie minęło pół roku.. Ciekawe co socjalistyczna Platforma Obywatelska zrobi z tym Stadionem? Propaganda twierdzi, że Stadion Narodowy zacznie na siebie zarabiać w 2015 roku(???) No a do 2015 roku co będzie się działo ze Stadionem Narodowym? No i co będzie się działo po roku 2015?… Gdy przejmie go spółka PL 2012… -decyzją pani ministra Joanny Muchy, która zabierze zarządzanie jednej biurokracji- Narodowemu Centrum Sportu, a odda zarządzanie spółce PL 2012.. Roczny koszt utrzymania stadionu- to 30 milionów złotych.. Przez dwa lata dołożymy do Stadionu Narodowego, w latach 2013- 2014- 720 milionów.. Zakładając, że spółce PL 2012 nie uda się zorganizować opłacalności A sądzę , że się nie uda.. Do tej pory wynajęto jedną lożę z 65 istniejących(????) Ale przez dwa lata urzędnicy Narodowego Centrum Sportu i spółki PL 2012 – wynagrodzenie pobierać będą.. Dobre i to! Chociaż przez dwa lata, a potem może skądś przyjdzie jakiś ratunek- jak mawiał Nikodem Dyzma. A może skorzystać z fotoradarów, które systematycznie instalowane są na potęgę, żeby wyduszać z kierowców pieniądze do budżetu.. Radary mają oczywiście wyłącznie charakter fiskalny- i o to socjalistycznej władzy chodzi. Do tego dochodzi drogówka, która też spełnia charakter fiskalny.. No bo po co policjanci drogówki czają się za krzakami, zakrętami i innymi miejscami, w których można złapać kierowcą przekraczającego prędkość? Całą policję należałoby skierować przeciw kierowcom- nareszcie budżet byłby pełen.. Najgorzej jak na drogach jest ślizgawica- wtedy samochody jadą czterdzieści, pięćdziesiąt- na godzinę- bo szybciej się nie da.. Gdyby taka aura utrzymała się dłużej- to zupełne nici z tych 1,5 miliarda do budżetu z mandatów, które zaplanował pan minister Jacek Vincent Rostowski.. Ale wtedy można byłoby pozamieniać znaki na drogach i zamiast 50/h- porobić 30/h, albo 20/h. I wpływy do budżetu byłyby większe, zarówno z przekraczania prędkości, jak i z zabieranych praw jazdy.. I na powtórnych egzaminach nie powinno być tylko zdawanie teoretyczne, ale wszystko od podstaw- łącznie z ćwiczeniem manewrów parkowania. Nich kierowca z czterdziestoletnim stażem popamięta, że przekroczył prędkość o 10 km/h.. I niech zapłaci podwójnie za nowe prawo jazdy.. I wtedy pieniądze z wpływów radarowych i powtórnych egzaminów na prawa jazdy przeznaczać na utrzymanie Stadionu Narodowego, tym, bardziej, że jest to chluba Stolicy- demokratycznego państwa prawnego. Powinniśmy czuć się zobowiązani do utrzymywania tego Stadionu- przejeżdżam koło niego przynajmniej raz w tygodniu.. To jest coś! Jaki wielki i okazały- jak to piramidy w socjalizmie.. Im większe- tym większy socjalizm. .Ale ta wielkość.. Można na nim wszystko! Nie tylko basen. Jak był poprzedni stadion, stadion X lecia PRL-u- to przynajmniej miasto miał z tego korzyść… A teraz musi do niego dopłacać? Gdzie sens- gdzie logika! Oczywiście to żart! W socjalizmie biurokratycznym nigdy nie było, nie ma i nie będzie żadnej logiki i rozsądku. Liczą się emocje i propaganda.. Można też sięgnąć po pieniądze, które różnego rodzaju inspektorzy drogowi pobierają – jako premie- za wystawianie mandatów, zabieranie dowodów rejestracyjnych i zabieranie praw jazdy. Bo o tym pisze prasa brukowa, że odkryła ostatnio takie praktyki, a ja sądzę, że on są- jako utajnione formy represji wobec kierowców. Im więcej niewolników demokratycznego państwa prawnego inspektorzy ukarzą- tym większe dostają premie.. Tak jak w urzędach skarbowych- tak było, ale czy nadal tak jest- nie wiem. Ale jak nie jest- to natychmiast wprowadzić! Uzależnić wynagrodzenie urzędnika od stopnia represji wobec podatnika.. Im bardziej urzędnik represyjny- tym większe premie zgarnia.. I dla tych przedstawicieli demokratycznego państwa prawnego, którzy ściągają setki mandatów- dodatkowe premie i ordery oraz medale.. W Ordery Odrodzenia Polski.. Niektórym Orła Białego. Tym najwybitniejszym.. W końcu robią to dla dobra demokratycznego państwa prawnego… A taki na przykład Gerard Depardieu, aktor francuski, który w młodości kradł samochody i włóczył się z prostytutkami oraz pasał krowy- nic nie chce zrobić dla demokratycznego państwa prawnego , jakim jest socjalistyczna Francja.. Popatrzcie Państwo jaki chytry.. Nie chce oddać swoich 75% dochodu socjalistycznemu państwu.. A to przecież tylko 75%- a nie 100, i nie 120- jak swojego czasu w socjalistycznym „Królestwie „Szwecji.. I jeszcze bezczelnie przeniósł się do sąsiedniej Belgii- tuż przy granicy.. Jeśli w Unii Europejskiej są jeszcze granice.. I do tego wszystkiego chce się pozbyć obywatelstwa Francji, i chce przyjąć obywatelstwo belgijskie.. Bo w ogóle obywatelstwa nie chce się pozbyć- chce być poddanym jakiegokolwiek państwa demokratycznego opartego o Prawa Człowieka, a nie o Prawa Boże- jak w królestwie chrześcijańskim.. Nie chce tylko płacić tych 75% podatku.. Widocznie nie kocha już Francji.. Papierowego imperium drążonego rakiem socjalizmu i etatyzmu.. 5 milionów urzędników na sześćdziesiąt milionów ludzi- to chyba za mało.. Urzędników we Francji powinno być co najmniej 10 milionów(!!!) Nie byłoby wcale bezrobocia.. Tylko skąd władze socjalistycznej Francji wzięłyby pieniądze na utrzymanie tego socjalizmu, tak jak Stadionu Narodowego w Polsce? Nakręcił 135 filmów- imponująca liczba. .Co film- to Gerard Depardieu.. Grał nawet- o ile mnie pamięć nie myli- Dantona.. Tego od Rewolucji Francuskiej, którego na demokratyczny szafot posłał Robesperre.. On też poszedł na demokratyczny szafot.. I dobrze im obu! Dwu typom spod ciemnej Gwiazdy Rewolucji.. W popłuczynach której żyje współczesna Francja i Europa.. I obchodzi to obrzydliwe święto Rewolucji i płynącej krwi..- 14 lipca- w rocznicę zburzenia Bastylii- to kolejny mit.. Rewolucjoniści wypuścili natychmiast tych siedmiu więźniów, którzy tam przebywali.. Między innymi zboczeńca Markiza de Sade- twórcę współczesnej pedofilii.. A uwięzili tysiące, mordując przy tym setki tysięcy.. Ścieli króla i królową, mordowali arystokratów, księży, zakonnice i biskupów.. Wandeę utopili we krwi. Wszystko, żeby zniszczyć chrześcijaństwo i królestwo.. To teraz mają za swoje- Prawa Człowieka, demokrację, prawa mniejszości, związki homoseksualne – i wielki socjalizm w każdej dziedzinie życia.. Jeszcze jak Niemcy ich wykołują przy budowie Unii Europejskiej..(???) Jeśli Francja ma przetrwać czas skończyć z socjalizmem prawoczłowieczym.. Czas na demontaż- bo koniec nadchodzi.. Zadłużenie idące w miliardy euro, rozrost sektora pasożytniczego, biurokracja, i podatki dochodowe na poziomie 75%.. I wszystko mało! Jeszcze więcej socjalizmu! Nich żyje Rewolucja Francuska, demokracja i socjalizm! A u nas? Będzie trzeba rozbierać symbol socjalizmu Platformy Obywatelskiej- Stadion Narodowy. Chyba, że obrabują nas do samych kości.. Ale stadion utrzymają! Francuzi ścinają swojego filmowego Dantona.. Czas na Robespierra. WJR
TRZY PYTANIA DO BARBARY STANISŁAWCZYK. "Nadciąga 'oko wielkiego brata' w nowoczesnym wydaniu. Podpisana Konwencja niesie wiele zagrożeń" wPolityce.pl: Polska podpisała Konwencję RE o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet oraz przemocy domowej. Dobrze, że podpisaliśmy tę Konwencję? Barbara Stanisławczyk, pisarka i reportażystka: Bardzo niedobrze, że ją podpisaliśmy. Ten dokument, poza zagrożeniami, takimi jak przedefiniowanie pojęcia małżeństwa i rodziny w kierunku genderowym, w rezultacie ich osłabienia, także osłabienia władzy rodzicielskiej nad dziećmi, nic nie wnosi. Tak zwana ochrona kobiety przed przemocą jest fikcją, zasłoną dymną. Mamy konstytucję i kodeks karny, które taką ochronę zapewniają. Wystarczy je dobrze wykorzystać lub - jeśli zachodzi taka konieczność - zaostrzyć kodeks karny. Wykorzystać też instytucje już istniejące. Czy teraz będzie powołany sztab urzędników do pilnowania porządku w rodzinie, w związkach małżeńskich i partnerskich? Jeśli tak się stanie, będziemy mieć zastęp niepotrzebnych urzędników, pseudo policjantów, co będzie nie tylko generowało koszty, ale też zagrażało paramilitaryzacją relacji międzyludzkich, a szczególnie rodzinnych. To jest coś bardzo groźnego i niepotrzebnego. Widzę nadciągające „Oko Wielkiego Brata”, tyle że w nowoczesnym wydaniu. Wszelkie patologie należy zwalczać u źródeł, próba niwelowania skutków, jest tylko kosztowną fikcją.
Czemu więc pani zdaniem rząd podpisał tę konwencję? Nie zdaje sobie sprawy z zagrożeń, o których mowa? Rząd doskonale zdaje sobie sprawę z zagrożeń, przeciwko Konwencji występował sam minister sprawiedliwości, rząd wybiera jednak to, co jest wygodne w danej chwili dla niego. Już od dłuższego czasu nie kieruje się dobrem państwa i obywateli, tylko pragnieniem utrzymania władzy. Zapewnieniem sobie poparcia kolejnych grup; krajowych i międzynarodowych.
Ma pani na myśli szeroko rozumiane środowiska lewicowe? Tak, środowiska lewicowe stanowią silne wsparcie dla tego rządu, a takie „ukłony”, jak podpisanie Konwencji, są tego warunkiem i skutkiem jednocześnie. Weźmy choćby partię Palikota, została właśnie w tym celu stworzona, żeby przyciągnąć grupy lewicowe i skrajnie lewicowe.
Rozmawiała DLOS
WSI otwiera drzwi na salony. Jak płk Leszek Tobiasz dotarł do obecnego prezydenta Bronisława Komorowskiego. Kulisy afery aneksowej W jaki sposób nieżyjący już Leszek Tobiasz, oficer były WSI, który rozpętał tzw. aferę aneksową, zwaną też marszałkową, tak łatwo dotarł jesienią 2007 r. do Bronisława Komorowskiego, ówczesnego marszałka Sejmu? Na to pytanie próbował odpowiedzieć sąd, przed którym pod zarzutem usiłowania płatnej protekcji odpowiada dziennikarz Wojciech Sumliński i Aleksander L. – były oficer WSW, peerelowskiej poprzedniczki WSI - informator Sumlińskiego, który ma taki sam zarzut, ale jest jednocześnie świadkiem oskarżenia. Leszek Tobiasz także był świadkiem oskarżenia. To on rzucił oskarżenie na Sumlińskiego, że ten próbował za pieniądze załatwić mu pozytywną weryfikację do nowych służb po rozwiązaniu WSI. Tobiasz, który miał zwyczaj nagrywania wszystkiego i wszystkich i archiwizowania tych nagrań, jakimś trafem nie miał żadnej taśmy z nagraną rozmową Sumlińskim, a tym bardziej z propozycją korupcyjną.
Odpowiedź na pytanie jak doszło do kontaktu anonimowego Tobiasza z drugą osobą w państwie na pozór wydawała się jasna. Oto wezwany na świadka Jan Żychliński, starosta powiatu zachodniego warszawskiego z siedzibą w Ożarowie Mazowieckim zeznał przed sądem, że Tobiasz, który mieszkał w tej samej miejscowości, przyszedł do niego do urzędu i poprosił o kontakt z jakimś posłem z jego okręgu, bo ma „twarde dowody” na sprawę korupcyjną i chciałby o niej poinformować kogoś „wysoko postawionego”, bo „obawia się o życie syna”, który będąc żołnierzem służył akurat w Iraku. W czasie tej rozmowy Tobiasz informował, że jest oficerem WSI i będzie weryfikowany. Starosta ożarowski wyciągnął pomocną dłoń i skontaktował Tobiasza ze swoją znajomą - posłanką Jadwigą Zakrzewską, która swego czasu była również wiceministrem w MON. Potem poszło już gładko i Tobiasz spotkał się z Komorowskim. W relacji z przebiegu rozprawy, jaką zamieszcza na stronie Salon24.pl bloger Ander czytamy:
Po jakimś czasie do świadka zadzwoniła poseł Zakrzewska, pytając o wiarygodność Leszka Tobiasza - świadek udzielił jej informacji, że sporadycznie się z nim spotyka, ale bliżej go nie zna, podkreślając przy tym, że Leszek Tobiasz mówił mu, że ma twarde dowody na tę sytuację (czyli propozycję korupcyjną - przyp.aut.). Poseł Zakrzewska po jakimś czasie zorganizowała spotkanie płk.Tobiaszowi z Bronisławem Komorowskim - odbyło się one w jego biurze poselskim, przy Krakowskim Przedmieściu, przy czym Marszałek Komorowski spóźnił się ok. godzinę na to spotkanie, ponieważ zatrzymały go jakieś obowiązki służbowe.(...) Kontynuując swoje wyjaśnienia, Jan Żychliński powiedział, że kiedy Bronisław Komorowski dotarł do swojego biura, udał się tam wraz z płk.Tobiaszem - Bronisław Komorowski wiedział o sprawie, poprosił ich do swojego pokoju, ale on wyszedł, ponieważ nie chciał być przy tej rozmowie i oczekiwał na Leszka Tobiasza na korytarzu. Na tym Żychliński zakończył swoje zeznania. Gdy sąd zaczął zadawać wnikliwe pytania i dopuścił do głosu Sumlińskiego i jego adwokat – Konstancję Puławską, w zeznaniach Żychlińskiego pojawiły się luki. Pytali po pierwsze, jakiego rodzaju była znajomość świadka z Tobiaszem, że nie tylko pomógł mu zorganizować spotkanie z Komorowskim, ale i pojechał na nie, choć w nim potem nie uczestniczył. Sędzia dopytywał się, dlaczego jako starosta potraktował Tobiasza i jego prośbę jako coś nadzwyczajnego, a nie zrobił tak jak powinny postępować osoby urzędowe i dlaczego nie zawiadomił organów ścigania, gdy dowiedział się o korupcji. Świadek zeznał, że namawiał Tobiasza, by zgromadzone przez siebie dowody przekazał organom ścigania, ale bez skutku. Wojciech Sumliński zapytał świadka, jak rozumiał on zagrożenie życia syna Tobiasza, skoro sprawa miała charakter korupcyjny, a syn Tobiasza był w Iraku? Pytanie wywołało sprzeciw prokuratury i sędzia uchylił je. W zeznaniach starosty było więcej nieścisłości. Jednak najważniejsze pytanie pozostaje na razie bez odpowiedzi. Jak to się stało, że Leszek Tobiasz – mało znaczący oficer WSI – tak łatwo dotarł do Komorowskiego, o którego osobie mówi się, że jest „mocno eksponowana” w nieodtajnionym do dziś aneksie do raportu z weryfikacji WSI? Slaw/ ander
Szewczak: Szokujący pomysł rządu Dziwi milczenie związków zawodowych w sprawie zmian w Kodeksie Pracy. Rząd chce załatać kryzys z kieszeni pracowników - uważa Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK-ów. Nowe propozycje zmian w Kodeksie Pracy mogą spowodować powrót pracujących sobót (także dla kobiet w ciąży) oraz narzucanie pracownikom pracy po 12 godzin dziennie. Dlatego te pomysły należy uznać za szokujące! Takiego prawa nie ma nawet w kryzysowej Grecji czy Hiszpanii, mimo ogromnych problemów tych krajów.
Widać wyraźnie, że według planu rządu, koszty kryzysu mają ponieść pracownicy. Ucierpią także wynagrodzenia. Takie zapisy w prawie pracy będą oznaczać tyle, że pracownicy nie będą mieli prawa do wypłaty nadgodzin. Nowe prawo, gdyby weszło w życie, wiązałoby się także z kompletną dezorganizacją życia pracowników. Przecież ludzie mają dzieci, rodziny, dzieci chodzą do przedszkoli, żłobków, etc. To jest horrendum. Dziwi mnie milczenie ze strony związków zawodowych. Przecież polskie firmy notują zyski. Kryzys dopiero się rozpoczyna, a propozycje ministra pracy to zupełnie drakońskie metody. Sensowniejszą odpowiedzią na kryzys byłyby wyższe wynagrodzenia, wówczas nie spadałaby konsumpcja. Warto przypomnieć, że mamy, razem z Hiszpanią, pierwsze miejsce w Europie pod względem ilości zawieranych umów śmieciowych. Wobec osób, pracujących na takich umowach, nie stosuje się żądnych przepisów Kodeksu Pracy, a jest ich już pół miliona osób. Wprowadzenie tych zmian sprawi, że w kolejnym kroku rodzice zaczną przyprowadzać do pracy dzieci, by te im pomogły. Janusz Szewczak
Dyrektywy SB wobec Jarosława Kaczyńskiego INWIGILACJA W 1993 r. zespół Jana Lesiaka powołany do inwigilacji i dezintegracji prawicy rozpuszczał nieprawdziwe informacje, że Jarosława Kaczyńskiego nie internowano 13 grudnia 1981 r., ponieważ podpisał lojalkę. Dziś stosuje się wobec prezesa PiS-u te same metody. Pułkownik Jan Lesiak, były funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, w 1990 r. został pozytywnie zweryfikowany i trafił do Urzędu Ochrony Państwa. Po latach okazało się, że osobiście wstawił się za nim Jacek Kuroń, którego Lesiak – będąc w SB – rozpracowywał. W latach 80. Lesiak zajmował się także Adamem Michnikiem, o czym świadczą znajdujące się w Instytucie Pamięci Narodowej dokumenty. W 1992 r., po upadku rządu Jana Olszewskiego, w UOP-ie został powołany tajny zespół, którego celem była inwigilacja i dezintegracja prawicy. W skład zespołu, na którego czele stanął Lesiak, wchodzili byli funkcjonariusze SB, którzy po weryfikacji znaleźli zatrudnienie w UOP-ie. Zespół 5 maja 1993 r. opracował dokument. Wyznaczył w nim działania, które miały być prowadzone wobec Jarosława Kaczyńskiego, m.in. pytania i sugerowane oczerniające odpowiedzi: „Dlaczego nie był internowany? – Był mało znaczącym działaczem. – Podpisał deklarację lojalności. – Inne”. W dokumentach z „szafy Lesiaka” można znaleźć inne zapisy, które są dzisiaj realizowane. „Politycy ci nie potrafią lub nie chcą zachowywać się jak konstruktywna opozycja, a swoimi działaniami celowo dążą do rozbicia konstytucyjnych struktur państwa, aby w powstałym chaosie przejąć władzę (…). Największym zagrożeniem są osoby związane z J. Kaczyńskim” – czytamy w „ocenie działalności niektórych ugrupowań politycznych” z lutego 1993 r. Dorota Kania
Brutalne przepychanie ratyfikacji traktatu fiskalnego przez Sejm
1. Mimo tego, że premier Tusk podpisał traktat fiskalny 2 marca 2012, a rząd zdecydował o sposobie jego ratyfikacji wg art. 89 Konstytucji (czyli zwykłą większością w Sejmie), dopiero w listopadzie, sama ustawa ratyfikacyjna ma być przeprowadzona przez Sejm w ciągu zaledwie 2 najbliższych tygodni. Właśnie w najbliższą środę 19 grudnia, zostało zwołane tylko przez przewodniczących posiedzenie 3 komisji sejmowych (a nie przez ich prezydia): ds. europejskich, finansów publicznych i sprawa zagranicznych, na którym ma się odbyć I czytanie ustawy ratyfikacyjnej. II i III czytanie (czyli ostateczne głosowanie), tej ustawy zostało już zaplanowane na 3 i 4 stycznia przyszłego roku, a więc rządząca koalicja Platforma-PSL liczy, że pod osłoną Świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku, przepchnie ten skandaliczny projekt.
2. Przypomnijmy tylko w skrócie do czego się zobowiązujemy jeżeli traktat fiskalny zacznie obowiązywać w naszym kraju?. Do rzeczy, które śmiem twierdzić, państwu na dorobku takiemu jak Polska, nie pozwolą na dogonienie w zakresie poziomu rozwoju infrastruktury technicznej i społecznej, krajów „starej” Unii Europejskiej. Wynika to z konieczności zrównoważenia budżetu państwa, a jeżeli już pojawi się deficyt to najwyżej do poziomu 0,5% PKB. Chodzi o tzw. deficyt strukturalny a więc sytuację w całym sektorze finansów publicznych (budżet państwa, budżety samorządów, budżety systemu ubezpieczeń społecznych), kiedy wydatki przekraczają dochody ale bez uwzględnienia zarówno dochodów jaki wydatków o charakterze nadzwyczajnym, bądź jednorazowym. Teraz zgodnie z paktem Stabilności i Wzrostu, deficyt sektora finansów publicznych nie powinien przekraczać 3% PKB (a więc może być aż 6 razy większy niż ten wynikający z paktu fiskalnego), a niedotrzymanie tego poziomu oznacza wszczęcie procedury nadmiernego deficytu wobec kraju członkowskiego. Wobec Polski taka procedura została wszczęta już w 2009 roku i przynajmniej na papierze minister Rostowski zmniejsza ten deficyt z 7,9% PKB w 2010 roku, poprzez 5,6% PKB na koniec 2011 roku, ponoć do 3,5% PKB na koniec 2012 roku. Jeżeli więc będziemy chcieli inwestować w rozwój infrastruktury technicznej i społecznej to albo dokonamy głębokich cięć w wydatkach budżetowych o charakterze społecznym i wtedy jest jakaś szansa na wykorzystanie środków z następnej perspektywy finansowej UE na lata 2014-2020, albo nie będziemy budować infrastruktury w ogóle.
3. Ale to nie wszystko. W traktacie znajdują się zapisy o mechanizmie korygującym przygotowywanym przez Komisję Europejską w odniesieniu do krajów, w których deficyt przekracza wyznaczony poziom deficytu strukturalnego, programach partnerstwa budżetowego i gospodarczego dla krajów objętych procedurą nadmiernego deficytu zatwierdzanych przez Radę UE i Komisję Europejską. Są także zapisy o koordynacji polityki gospodarczej krajów paktu, a także konieczność przedstawiania Radzie i Komisji Europejskiej ex ante (a więc przed podjęciem decyzji w kraju) reform polityki gospodarczej, które planuje się realizować w tych krajach. Mamy więc do czynienia ze zgodą na głęboką ingerencję instytucji europejskich Rady i KE zarówno w politykę budżetową jak i politykę gospodarczą krajów, które paktem zostaną objęte.
4. Nie powinno więc w tej sytuacji dla nikogo, ulegać wątpliwości, że ratyfikacja traktatu fiskalnego w Polsce, może odbyć się tylko na podstawie art. 90 Konstytucji RP, bo to właśnie ten artykuł mówi o konieczności ratyfikacji umów, które przekazują „organizacji międzynarodowej lub organowi międzynarodowemu, kompetencje organów władzy państwowej, w niektórych sprawach”. A więc ratyfikacja traktatu fiskalnego wymaga większości 2/3 w Sejmie i Senacie, a takiej większości koalicja PO-PSL nie ma, nawet przy poparciu SLD i Ruchu Palikota. Rządząca koalicja, oczywiście przedstawia opinie usłużnych ekspertów, którzy twierdzą, że żadnego przekazywania kompetencji nie ma, więc wystarczy ratyfikacja traktatu w Parlamencie zwykłą większością. W środę na połączonych komisjach spodziewam się burzliwej dyskusji, podobnie 3 stycznia podczas II czytania ustawy ratyfikacyjnej, choć rząd Tuska jest zdeterminowany, żeby traktat fiskalny przepchać przez Sejm zwykłą większością głosów. Pozostanie więc Trybunał Konstytucyjny .
Kuźmiuk
Biadolenia Filozofa Przed Świętami życie polityczne zamiera – to ja sobie czytam lewicową prasę. Konkretnie: „Przegląd”. Pismo zawierające zresztą nieraz ciekawe fakty i opinie. Ta akurat jest raczej pokrętna. Prof.Jacek Hołówka był moim kolegą z Wydziału Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego – i został zawodowym filozofem, co samo w sobie jest lekkim dziwactwem. Zawsze byli ludzie, którzy filozofowali – a jeśli robili to ciekawie, znajdywali grupkę uczniów gotowych płacić swojemu Guru. Niestety: w dzisiejszych czasach guru są opłacani przez państwo, więc nie ten wyżyje z filozofii, który ciekawie mówi – lecz ten, kto zyska uznanie urzędników dających zlecenia kasjerce.
Ile razy prof.Hołówka zabierał głos publicznie, tyle razy z Nim się nie zgadzałem, na ogół zasadniczo. Podobnie i teraz, gdy udzielił „Przeglądowi” wywiadu p/t: „Bez ogródek, prosto w oczy”. I nie chodzi nawet o Jego opinie – ale o jakiś minimalny kontakt z rzeczywistością. Najpierw – profesor filozofii – jedzie tekstem godnym emerytki spod Pikutkowa: „2 mln ludzi na emigracji to skandal, to rzecz przerażająca”. Cóż: emigrację wybrało też ok. 5 mln Amerykanów – i nikt nad tym specjalnie nie biadoli. I nikt by nie biadolił, gdyby było to 20 milionów. Z kolei kiedyś cała Ameryka to byli ludzie, którzy wybrali emigrację ze Zjednoczonego Królestwa – i też tam jakoś tę „przerażającą” rzecz przeżyto. Mamy za to w Polsce kilka milionów legalnych i nielegalnych imigrantów – i też z tego powodu nie należy rozdzierać szat. Tuż przed tym zdaniem prof.JH twierdzi „Nie ma żadnej jasnej koncepcji funkcjonowania gospodarki (…) w tym kraju” - by chwilę potem stwierdzić, że jest - że władza świadomie nastawiła się na sterowanie przez rynek – ba: „Nasz kapitalizm jest bardzo dzikim, wczesnym kapitalizmem, całkowicie sterowanym przez rynek”. Trzeba by kompletnym myszugene, by nie zauważyć 600.000 urzędników ręcznie „zastępujących rynek”, nie zauważyć grubych tomów Dzienników Ustaw i równie grubych tomów dyrektyw z Brukseli – regulujących praktycznie wszystko, włącznie z zakazem sprzedaży własnych psów rasowych!!!! Coś zaczyna wyjaśniać się przy odpowiedzi na pytanie: „..w dziedzinie mediów też nam się nie udało wiele osiągnąć?” Brzmi ona: „Poziom prasy to coś niewyobrażalnego – blokada informacyjna przypomina sytuację późnego komunizmu, tylko zamiast nudnych informacji o tym, co w ostatnim czasie powiedział i czym się zajmuje lokalny sekretarz partyjny, mamy głupią rozrywkę, która nikogo nie interesuje. Programy rozgrywkowe z niemądrymi podśpiewywaniami, podrygiwaniem zamiast tańca, bełkotliwe komentarze do niewiadomo jakich faktów, teleturnieje, które rozwiązuje przeciętnie inteligentne dziecko. To jest chłam i bełkot, którego nie da się ścierpieć”. Jak widać, p.Profesor przez „prasę” rozumie telewizję. Zapewne uważa, że zamiast p.Doroty Rabczyńskiej (ps. "Doda") w telewizji powinni występować filozofowie... Nie przychodzi Mu do głowy, że telewizja jest dla mas – a nie dla filozofów. I nie jest prawdą, że „nikogo to nie interesuje”!! Pół Polski zajmuje się losem rozmaitych postaci z seriali. Ja też tego „chłamu i bełkotu” nie mogę ścierpieć, ale w odróżnieniu od mego Uczonego Kolegi po prostu telewizji nie oglądam! A informacja dla koneserów istnieje - w Sieci. I nie jest to – na szczęście - „jedynie słuszna informacja oficjalna” - ale kto chce naprawdę coś wiedzieć, zajrzy na portal JKM, zajrzy na portal „Krytyki Politycznej” i kilkunastu innych ugrupowań – i wyrobić sobie może opinię. Z tym, że wymaga to myślenia – a Profesor chciałby zapewne mieć to wszystko podane w „Wiadomościach” TVP!!! Tak więc: problem nie w tym, że masy nie otrzymują informacji – tylko w tym, że te masy potem w wyborach o czymś decydują! Jacek Hołówka zresztą nie odważa się wprost zaatakować d***kracji – ale pisze, całkiem rozsądnie (znów o telewizji...): „Zatrzymuje się ludzi na ulicy i osobie kompletnie przypadkowej zadaje pytanie, na które z pewnością nie potrafi ona odpowiedzieć, i ta osoba mówi: „No, ja nie wiem, ale moim zdaniem jest tak a tak”. I to jest emitowane. Ja natomiast chciałbym wiedzieć, czy istnieją prawdziwi eksperci. Chciałbym usłyszeć osoby inteligentne, rozmawiające ze sobą i przedstawiające rozmaite punkty widzenia. Jednak poważnej dyskusji dotyczącej in vitro, finansowania służby zdrowia, zapaści w szkolnictwie – nie ma” Jak to nie ma? W telewizji nie ma, ale przecież w Sieci jest! Na każdy temat wypowiadają się setki ludzi!! Nie rozumiem tylko, dlaczego Jacek Hołówka chce ich „słyszeć” a nie czytać – bo czyta się znacznie szybciej, niż słucha? A jeśli chce usłyszeć kilku dyskutujących ludzi inteligentnych, to jako kierownik Zakładu Filozofii Analitycznej w Instytucie Filozofii UW i redaktor naczelny „Przeglądu Filozoficznego” niech taką dyskusję z'organizuje! I to jest, Drogi Jacku, konkretna podpowiedź. Dalej Profesor zaczyna – nawet dość rozsądnie – mówić o gospodarce. Jednak nie potrafi dziennikarzowi sugerującemu: „Ewidentnie niewidzialna ręka rynku nie poradziła sobie u nas z problemem bezrobocia” odpowiedzieć: „A jak miała sobie poradzić, gdy państwo zachęca do bezrobocia płacąc bezrobotnym zasiłki? Gdy państwo blokuje dostęp do pracy ludziom o niskich kwalifikacjach przez sztuczną barierę „płacy minimalnej”? Gdy państwo karze i przedsiębiorcę i pracownika podatkiem dochodowym?” Zamiast tego zachwala Chiny - ale, uwaga: panujący tam system nazywa „kapitalizmem państwowym”. I tu się zasadniczo myli. Tamtejszy kapitalizm jest jak najbardziej prywatny. Państwo, istotnie, zajmuje się gospodarką – ale tylko drogami, kolejami, rzekami, elektrowniami itp. I zajmuje się tym – jak to państwo - źle! Wyraźnie przeinwestowuje wyrzucając w asfalt podatki ściągnięte od pół miliarda kapitalistów i ich pracowników. Popełnia ten sam błąd, co 75 lat temu Adolf Hitler, a całkiem niedawno np. Portugalia i Hiszpania. Ale przecież reszta gospodarki chińskiej działa wspaniale – czego dowodem jest, że pieniądze na te imponujące ekstrawagancje udało się od nich ściągnąć! Następnie prof.Hołówka twierdzi, że nie ceni się u nas ludzi wykształconych nie zdając sobie sprawy, że nie ceni się ich dlatego, że nie są oni „wykształceni” tylko „nauczeni mówić od rzeczy”. I zaraz... sam daje tego przykład pisząc: „Ludzie stali się doskonale wymienni. Albo ma się pieniądze i decyduje o swoim losie, albo się ich nie mai jest się łatwo wymienialną osobą” Otóż jest to nieprawda. Np. UPR przekonała się, ze JKM nie jest „łatwo wymienialną osobą”. ROP przekonał się, że p.mec.Jan Olszewski nie jest „łatwo wymienialną osobą”. I PiS przekona się, że WCzc.Jarosław Kaczyński nie jest „łatwo wymienialną osobą”. Nawet SLD przekonał się, że po „łatwej wymianie” WCzc.Leszka Millera trzeba było do Niego wrócić. I jeszcze jedno nieporozumienie – już w ostatnim akapicie; prof.Hołówka pisze: „To rynek uczy nas , żebyśmy szybko kupowali, szybko zużywali, szybko wyrzucali – bo wtedy więcej ludzi dostanie pracę”. Otóż żaden „rynek” nikogo czegoś takiego nie uczy! W XIX wieku naprawdę panował rynek czyli wilczy drapieżny kapitalizm – i raczej upowszechniała się opinia, że „biednego nie stać na kupowanie tanich rzeczy”. To nie „rynek” wymyśla dziś ustawy dające np. finansowe premie tym, którzy oddadzą stary samochód (nie np. synowi – lecz koniecznie na złom!) i kupią nowy – tylko politycy. I to właśnie ci anty-rynkowi, lewicowi – jak JE Barak Hussein Obama. A także rządzący Francją, Niemcami – o czym pisze stronniczkę dalej p.Dariusz Zalega!! Problem oczywiście w tym, że tacy ludzie, jak p.Obama, to albo sabotażyści, pragnący świadomie zahamować gospodarkę w myśl hasła „Zero growth” - albo, co bardziej prawdopodobne, „wykształceni” w państwowych tzw. „szkołach” idioci, nie zdający sobie sprawy, że takimi metodami bezrobocie... zwiększają! Bo przecież ten, kto kupił nowy samochód, już nie kupi kalesonów, książki, krzesła, kapelusza, kawioru, komputera, koszuli i dziesiątków innych rzeczy - które by kupił, gdyby nie kupił tego – zbędnego mu na razie – samochodu!! Co prawda część tych pieniędzy trafi do ludzi produkujących samochody – i to oni kupią te kalesony itd. - ale część zostanie bezpowrotnie zmarnowana na blachę, lakier, gumę, szkło, plastik – przy okazji zaśmiecając środowisko. Ale to już inna sprawa. Odnotujmy jeszcze tylko, że wspomniany p.Zalega ironicznie kwituje wypowiedzi IIEE Donalda Tuska i Waldemara Pawlaka, którzy slusznie chwalą się, że nie wydali 2 mld złotych na wsparcie przemysłu motoryzacyjnego argumentując: „Ludzie w Niemczech czy w USA kupili dzięki dopłatom dużo nowych samochodow – i co teraz mają robić te fabryki, skoro na pięć lat mają zablokowany popyt na nowe auta?” Niestety: myślenie na pięć lat naprzód przekracza mozliwości lewicowych demagogów! JKM
Polskie czarne dziury W ostatnich dniach ciągle słyszymy o kolejnych firmach, które ma ratować polski rząd z kieszeni podatników w ciągu tygodnia kwota ta zaczyna już oscylować ok. 2-3 mld złotych i to tylko jest to co jako opinia społeczna wiemy. A czego jeszcze nie wiemy? Codziennie przez ucisk biurokratyczny, podatkowy i zwyczajną ludzką zawiść ginie parę drobnych przedsiębiorstw. Tymczasem od tygodnia jesteśmy raczeni ciągle informacjami o kolejnych kłopotach jakiś molochów, które grożą, że zbankrutują i od razu wszyscy włącznie z rządem podobno liberalnym (w świetle tego co robi to zdaje się, że on koło liberalizmu nawet nie przechodził), gotowi są poświęcić pieniądze tych pierwszych, by uratować nierentowną czarną dziurę. Kolejną, i następną i wciąż ... Przypomnijmy w ostatnich dniach dowiedzieliśmy się o:
1.Bankructwie LOT - od 1 do 1,5 mld złotych
2. Zwolnieniach w FIAT Auto Poland -nie dość, że Fiat w 1992 roku kupił fabrykę za 1800 złotych (!!!) to w 2009 roku Polska dofinansowała Fiata kwotą 100 mln złotych w ramach promocji przez 20 lat nie płacą podatku od zysków i uzyskali z tytułu nieopodatkowanej dywidendy 1,36 mld złotych a wszystko to zrekompensowali sobie zwolnieniami z ceł od sprowadzanych maszyn i urządzeń. Rząd oczywiście próbuje ratować miejsca pracy ... z kieszeni pozostałych podatników.
3.Opel wystarczyło, że ogłosił plany zamknięcia fabryki w Niemczech, a rząd nasz już pośpieszył z przekazaniem 15 mln złotych wsparcia w ramach stworzenia 150 miejsc pracy (100 tys. na jedno stanowisko) na ile starczy na rok czy na dwa? Bo gwarantują, że utrzymają te miejsca pracy przez 5 lat ... zlikwidują 150 innych? Dziś dowiadujemy się, że Agencja Rozwoju Przemysłu chce dostać z obligacji 1 mld złotych na ratowanie Polimex-u Mostostal.
"Należąca do skarbu państwa ARP, która odgrywa kluczową rolę w ratowaniu zadłużonego Polimeksu, odmówiła komentarza. Uchwały walnego zgromadzenia z połowy października pozwalają Polimeksowi na przeprowadzenie ratunkowych emisji akcji dla wierzycieli i akcjonariuszy oraz ARP o łącznej wartości około 550 milionów złotych." Ciekawy jest dotychczasowy akcjonariat, po emisji obligacji ARP będzie największym udziałowcem bankruta. Czy tak wygląda gospodarka wolnorynkowa i liberalna? Niestety bardzo często jakieś osoby o poglądach lewicowych powiedzą, że winnym naszej mizerii jest "neoliberalizm" jednocześnie nie przyjmując do wiadomości, że reguły gry, zasady neoliberalizmu opisywane przez jego twórców, dawno zostały złamane i nikt się ich już nie trzyma. A świat pogrążył się w odmętach interwencjonizmu i subsydiowania biznesów oligarchii, banksterów i znajomych królika. Większość ma dzięki kalkom językowym swój ideologiczny żer, bo po co myśleć, po co rozmawiać o definicjach i pryncypiach, jak np. zakaz subwencjonowania i odpolitycznienie gospodarki? O tym nikt nie wie, nie chce wiedzieć lub nie chce pamiętać.
O ekonomii każdy chce się wypowiadać, ale niewielu ludzi kojarzy przyczynę ze skutkiem, a przyczyną ekonomicznej mizerii niemal zawsze jest łamanie zasad, i grabienie jednych by dać innym. MPolska
Nie wszystkie łgarstwa Pińskiego Jan Piński dla Wirtualnych Mediów: „Około 70 procent zawartości „Uważam Rze” przygotowują ci dziennikarze, którzy zostali i nadal są w redakcji. Osoby, które zrezygnowały ze współpracy, przygotowywały około 30 procent zawartości pisma” No to policzmy, tych stachanowców, którzy przygotowywali 70 procent:
Adam Ciesielski, Paweł Gadaczek, Janina Blikowska, Wojciech Lada, Anna Kilian, Marek Kozubal, Szewach Weiss bo tylko te nazwiska ze starego URze odkryłem w piśmie pod kierownictwem Pińskiego A teraz niepełna lista nierobów o produkujących za czasów Lisickiego 30 procent zawartości, których w URze Pińskiego nie uświadczysz Łukasz Adamski, Kamila Baranowska, Paweł Burdzy, Sławomir Cenckiewicz, Krzysztof Feusette, Piotr Gabryel, Dorota Gawryluk, Cezary Gmyz, Piotr Gociek, Piotr Gontarczyk, Andrzej Horubała, Jerzy Jachowicz, Igor Janke, Jacek Karnowski, Michał Karnowski, Piotr Kobalczyk, Paweł Lisicki, Waldemar Łysiak, Marek Magierowski, Mariusz Majewski, Robert Mazurek, Eliza Olczyk, Maciej Pawlicki, Piotr Pałka, Marek Pyza, Janusz Rolicki, Agnieszka Rybak, Piotr Semka, Jarosław Stróżyk, Wiktor Świetlik, Łukasz Warzecha, Bronisław Wildstein, Wojciech Wybranowski, Igor Zalewski, Piotr Zaremba, Rafał Zawistowski, Rafał A. Ziemkiewicz, Piotr Zychowicz I jeszcze jeden cytat z Pińskiego – ” Robert Mazurek był moim podwładnym w tygodniku „Wprost” i wtedy nie miał z tym problemu.” A to się musiał Mazurek zdziwić odkrywszy, że Piński był jego szefem. Jak teraz Piński ogłosi, że to on jest ojcem dziecka Kate Middleton to wcale się nie zdziwię.
I kolejny wykwit myśli nowego naczelnego „Uważam Rze”. Tym razem ze wstępniaka w najnowszym numerze ” Piotr Gabryel, w dalszym ciągu publicysta „Uważam Rze”". W tej sytuacji mogę tylko zaapelować – Janek odłóż to świństwo, które bierzesz. Najwyraźniej to ci szkodzi. Cezary gmyz
Rząd zaciąga długi pod zastaw długów Wyobraźnią nie grzeszę. Na szczęście mam rząd, który widzi za mnie. Doprawdy trzeba mieć inny kąt nachylenia, żeby krajowi, który niedawno nazwało się zieloną wyspą wróżyć teraz katastrofę, bo nie chce porzucić enklawy wzrostu na rzecz strefy recesji, nazywanej euro. Ci, którzy do niej ostatnio wstąpili, mają dziś wątpliwości, a ci, którzy nie wstąpili, jak Wielka Brytania czy Szwecja, mają już tylko pewność. Podobnie zresztą jak kilka milinów Polaków, z których 60 proc nie pali się do euro. Widać wszystkim brakuje wyobraźni. A niewiele potrzeba. Wystarczy pomyśleć – po co się bać tego, co nieuniknione. Skoro podpisaliśmy traktat o wejściu do UE, to zgodziliśmy się na euro. Wcześniej czy później nas dotknie – jak starość, podatki, różyczka. Do tego sprowadzało się wystąpienie premiera, który zażyczył sobie publicznej debaty nad przystąpieniem do strefy, ale do granic referendum. Słowo, które przez 2500 lat funkcjonowało jako synonim demokracji, 7 lat temu, po porażce referendalnej we Francji, sięgnęło bruku. Referendum to dziś populizm, tania propaganda. Elity obdarzone wyobraźnią – podkpiwają, że jak tu pytać ludzi, czy wolą jechać mercedesem czy małym fiatem. My, ludzie bez wyobraźni zaproponowalibyśmy pewnie bardziej przyziemne pytanie np. – za jakim modelem stowarzyszenia z UE się opowiadasz Szwedzko-Brytyjskim, czy Niemiecko-Hiszpańskim. I to byłby populizm, bo tak postawiony problem nie ogarnia odległego horyzontu filozoficzno-politycznego. Czegoś, na co mi już umysłu nie staje. Ja dostrzegam tylko wymierne korzyści. Ale rządowa wyobraźnia, jak już ustaliśmy, sięga dalej. Ostatnio sięgnęła po 400 mln zł na ratowanie polskich linii lotniczych LOT. W sumie dotacje mają przekroczyć 1,5 mld zł. 40 złotych każdy Polak, mały i duży zapłaci za to, żeby na naszym niebem latały jedne z gorzej zarządzanych linii lotniczych, ale za to z narodowymi barwami. Nie wiem, czy tak jak w wypadku strefy euro, rząd miał jakieś widzenie. Okropności, jakie działyby się na naszym niebie, gdyby samoloty przemalowano w inne barwy i lot do Wrocławia był w cenie lotu do Londynu a nie do Nowego Jorku, jak dziś, są trudne do wyobrażenia. Bo minister skarby Budzanowski ani myślał słuchać vox populi, czy choćby rozsądku. Bo trudno za głos rozsądku uznać zapewnienie rady nadzorczej, że się zrestrukturyzuje. Skoro nie udało się to dziesięciu kolejnym prezesom i ze dwunastu kolejnym planom restrukturyzacji i nawet Dreamlinerom, to dlaczego teraz mielibyśmy niby bezpiecznie wylądować. Są w Polsce takie spółki, LOT, czy PKP Cargo, które są w stanie wiecznego przygotowania do prywatyzacji. I im bardziej się prywatyzują tym coraz bardziej stają się państwowe dzięki kolejnym dotacjom na prywatyzacje. A są w świecie takie spółki jak węgierski Malev, które raz zbankrutowały, zostały zastąpione przez inne linie lotnicze i nikt już nie musi do niczego dopłacać. Ale co tam miliard w tę czy w tamtą, skoro do rozdania ma się 800 mld. Rząd ich co prawda jeszcze nie ma, ale sobie wyobraża, że jak skonsoliduje wszystko co ma, w tym bankrutujący LOT, TVP, PKP, Polimex, do którego, jak się okazuje, też musi dopłacić miliard, to je zdobędzie. Bo przecież jeśli skonsoliduje wszystkie długi i należności, to mona się pod nie nieźle zadłużyć. Ja wiem, że dla nas, dumnych płatników kredytów mieszkaniowych to nie ma większego sensu, ale też nie za wyobraźnie nam płacą, tylko spłacanie marzeń polityków w kolejnych dziesięcioleciach. Tomasz Wróblewski
Zapasy na koniec świata Z podwójnych numerów tygodników wieje świąteczną sztampą i nudą − trudno opanować ziewanie już przy spisach treści. Osobliwy prezent zaproponował swym czytelnikom „Wprost”: pięć tysięcy któryś wywiad z Lechem Wałęsą, po raz pięć tysięcy któryś powtarzającym te same mądrości chłopka-roztropka i dającego upust megalomanii, której dorównuje tylko poczucie niedocenienia i frustracja. Między innymi po raz pięć tysięcy któryś Wałęsa oznajmia, że winien katastrofie smoleńskiej jest Jarosław Kaczyński, bo naciskał na brata, żeby lądował. „Czy ma pan na ten temat jakąś wiedzę?” − pytają dziennikarze „Wprost”. „To bardziej intuicja i logika… Przecież nie rozmawiali o kotkach, gdy była taka sytuacja w powietrzu! Znam Kaczyńskich doskonale. Wiem, że Lech nie robił żadnego ruchu bez konsultacji z Jarosławem.” Znacie ten kawał, jak pytano rabina, gdzie Pismo nakazuje noszenie jarmułek? A rabin odczytał im, że zaraz na samym początku: wyszedł Abraham z domu ojca swego. Rebe, ale gdzie tutaj o jarmułkach? No co wy, to myślicie, że ojciec Abraham by wyszedł z domu z gołą głową!? Ot, takiego to mędrca, a raczej mędrka, posłał Donald Tusk do Europy. I tak sobie mędrkuje we „Wprost” były TW Bolek na każdy temat, o jaki go zagadną. O to, jakie są dowody, że Wałęsa kłamie, wypierając się, iż był „Bolkiem”, pyta w „Superaku” redaktor naczelny Sławomir Jastrzębowski historyka Sławomira Cenckiewicza. Cenckiewicz streszcza fakty, opowiada też o tym, jak wyglądało nadanie Wałęsie „statusu pokrzywdzonego”, jak procedował sąd, użyty przez Wałęsę przeciwko Krzysztofowi Wyszkowskiemu… Wszystko konkretne, ścisłe, ze wskazaniem źródeł − odwrotność propagandowego dyskursu III RP, która stale każe nam wierzyć „autorytetom”, rechotać, oburzać się lub bić brawo razem z nimi i nie pytać o żadne konkrety. Warto ten wywiad wyciąć i zachować (jest też na stronie internetowej gazety). Przyda się też informacja, która znajduje się na przeciwnej stronie: na przyszły rok rząd zaplanował wyciśnięcie aż 13 mld złotych z obywateli tytułem opłat, danin, kar, wszelkiego rodzaju mandatów etc. Cesarz Kaligula, gdy mu brakowało pieniędzy, posyłał na ulice zbrojnych z poleceniem, by każdego złapanego przechodnia czesali co do grosza, aż zbiorą wyznaczony na dany dzień limit. W mowie miłości Tuska nazywa się to „wzmożeniem intensywności kontroli skarbowych”.
Jak w praktyce wygląda takie „wzmaganie”, pokazuje niezwykle ciekawy komentarz Barbary Kasprzyckiej na drugiej stronie „Dziennika Gazety Prawnej”, opisujący skutki rządowej akcji walki z przewlekłością w udzielaniu pozwoleń budowlanych. W statystykach zmiana przepisów spowodowała zmniejszenie opóźnień i awans o cztery pozycje w rankingu Banku Światowego, w praktyce − zmiana nie poprawiła nic, albo wręcz jeszcze bardziej pogorszyła sytuację. Ale wiadomo, co dla tej władzy ważniejsze. W innym miejscu jednak z DGP wieje optymizmem. Gospodarka już nie hamuje, zbliża się odbicie. Rentowność polskich obligacji to dobry znak, wbrew krakaniu fundacji Balcerowicza, przekroczenie progu ostrożnościowego nam na pewno nie grozi, więc to, że rząd rozmontował na wszelki wypadek związane z tym progiem mechanizmu naprawcze, nie ma znaczenia. A komuż to tak „patoka z gęby płynie”? A panu Wojciechowi Kowalczykowi, podsekretarzowi w Ministerstwie Finansów. A co powie pan Kowalczyk, kiedy się okaże, że to wszystko nieprawda? Najpewniej nic, bo kto go będzie niby pytał. A jak się taki znajdzie, to powie, jak komisarz Lewandowski, że przecież to był przecież „durny raczej” oficjalny wywiad do gazety. Albo tylko zrobi „ouups”. I jeszcze coś z DGP: w latach 2014-2020 polscy emigranci wytworzą dla Zachodu dobra warte 130 mld euro. Tyle własnej krwi oddaliśmy Unii w zamian za 300 miliardów złotych, i ewentualnie jeszcze drugie tyle w przyszłości, na ekrany przy autostradach, stadiony, aquaparki i elegancką kostkę brukową na ulicach miasteczek. Warto wiedzieć, że ten rachunek ma drugą stronę i że jest ona właśnie taka. Z kolei „Gazeta Polska Codziennie” oblicza, ile Polska traci wpływów z ceł wskutek ucieczki importerów przed bałaganem i biurokracją naszych urzędów do innych krajów Unii, głównie do Niemiec. Wychodzi, że clenie jadących do Polski towarów w UE umniejszyło wpływy budżetu III RP o 3,6 mld złotych rocznie. Nic dziwnego, że trzeba wysyłać na drogi dodatkowe brygady tajniaków z radarami, żeby odbić sobie takie straty na mandatach.
A „Rzeczpospolita” cytuje dane Eurostatu, zgodnie z którymi „zielona wyspa” obsunęła się w dół w dorocznym rankingu zamożności państw UE. W ubiegłym roku byliśmy na miejscu 5. od końca, w tym na 4. − wyprzedziła nas Litwa. Choć Litwa przecież na tuskowych mapach zaznaczana jest na czerwono, nie na zielono, a trwające wciąż wyludnianie się „fajnej Polski” przy metodologii Eurostatu (PKB na głowę obywatela) dodatkowo poprawia nam statystykę. Cud? Całe szczęście, że są w Unii jeszcze Łotwa, Bułgaria i Rumunia. „Rzeczpospolita” zastanawia się też, co się stało, że rząd dotąd zapewniający nas gniewnie, iż współpraca z Rosjanami układa się wspaniale, nagle buduje sobie wizerunek twardzieli, ostro przeciwstawiających się „arogancji” Rosjan i walczących o wydanie wraku. Moja odpowiedź: dopiero się stanie. Czy raczej, dopiero się okaże. I najwyraźniej rząd już się domyśla, co się niebawem okaże, i zawczasu rozpaczliwie szarpie pijarowską wajchę. Ktoś uwierzy? Bo ja wiem, wiadomość, która niedawno przemknęła przez portale, że wielka liczba Polaków spodziewając się wyprorokowanego jakoby przez Majów końca świata zaczęła gromadzić zapasy żywności zdaje się wskazywać, że ludzi wystarczająco głupich, by uwierzyć w kolejną propagandową kreację władzy, wciąż nie brak. Rafał A. Ziemkiewicz
Nihil Novi sub sole Nie mogąc pożegnalnego felietonu zamieścić w „Uważam Rze”, postanowiłem opublikować go internetowo. Wszystkim Czytelnikom dziękuję za życzliwe przyjęcie 84 wcześniejszych felietonów. Połknięcie „Uważam Rze” przez tamtych to nic nowego, zważywszy, że III Rzecząpospolitą już ćwierć wieku rządzą z „ tylnego siedzenia” — o czym nieraz pisałem — ci sami „ chłopcy” z tych samych „ służb”. Co mnie nastraja do głębszej refleksji historiograficznej à propos powtarzalności zjawisk. Jedna z ksiąg „ Starego Testamentu”, zwana „ Kohelet”, przekonuje, iż wszystko, co wydaje się nam nowe, kiedyś już było. Ta prawda tyczy również czasów dzisiejszych. Wszystko już było zagrane dawno temu — każdy „ numer”, każdy gest, każda inicjatywa i każda wredność. O tysiącach rzeczy lub spraw możemy powiedzieć słowami Eklezjastesa: „ Nihil novi sub sole” („ Nic nowego pod słońcem”). Sprawiedliwości unikają dzisiaj wielcy złodzieje (elita szemranych biznesmenów), generałowie, którzy mają ręce umazane po łokcie krwią robotników, dygnitarze kombinatorzy, jak baronowie PO, co motali sejmowy/hazardowy przekręt — lecz tak było nad Wisłą zawsze, o czym mówi starosarmackie porzekadło: „ Prawo w Rzeczypospolitej jest jak pajęczyna, bąk się przebije, ugrzęźnie muszyna”. Prostaczków bulwersują doniesienia, że hierarchowie „ Solidarności” (Wałęsa, Jurczyk e tutti quanti) pracowali dla SB, ale to też przerabiamy od wieków — niejeden francuski szef bezpieki mawiał: „ — Gdy zbiera się czterech spiskowców, dwaj z nich to moi ludzie” (słowa te przypisywane są Fouchému , Lepinowi, de Sartinesowi i innym). Prawie wszyscy szefowie antycarskich organizacji terrorystycznych (sławny Azef, Malinowski i in.) byli konfidentami Ochrany carskiej. Pozwalano im nawet wysadzać w powietrze niektórych ministrów, dla uwiarygodnienia. Ze „służbami” zawsze jest wesoło, Bolki można zrywać. Lub ten szok salonowców, gdy okazało się, że „ kultowy” król reporterów, Rysio Kapuściński, to Kapuś–ciński (TW „ Poeta”). Ludzie, przestańcie się dziwować — to samo było już grane na ojczystej scenie sto kilkadziesiąt lat temu: konfidentem okazał się „ kultowy” pisarz Zygmunt Kaczkowski (podczas publicznych fet na jego cześć, jak w warszawskim Hotelu Europejskim roku 1860, kobiety dostawały zbiorowej histerii, zasypując „ mistrza” stosami wieńców i bukietów). Obu panów Ka zdemaskowano, gdy umarli, dzięki odtajnionym dokumentom. Wszystko już było, nawet tak znienawidzone przez Salon ciało deagenturyzacyjne (IPN) — w 1830–1831, gdy Warszawa została chwilowo wyzwolona (Powstanie Listopadowe), ówczesny IPN nosił nazwę Komitetu Rozpoznawczego (później stał się Komisją do Roztrząsania Akt Policji Tajnej) i demaskował konfidentów (wtedy: „ szpiegów”). Ludzie tzw. „ starszego pokolenia” są zniesmaczeni wychynięciem rozwiązłości spod kołdry i jej wskoczeniem na estradę medialną. Światlejsi wśród nich (oczytani) dobrze wiedzą, że rozwiązłość była królową balu podczas całego karnawału ludzkości, we wszystkich stuleciach (grawitację można oszukać, balonem lub samolotem, ale biologii nie da się wykiwać lansowaniem cnoty, moralności, skromności), jednak za coś szokująco nowego uważają jej reklamowanie przez media, choćby euforycznymi opisami tak regularnej, że wręcz rytmicznej zmiany seksualnych partnerów przez wszelakie celebrytki (aktorki, piosenkarki, prezenterki itp.). Tymczasem to żadna nowość. Owszem, jeszcze w XVIII wieku tego nie było, bo prasa dopiero raczkowała, ale już w XIX wieku poooszło! Przykładem celebrytka nr 1 ery Romantyzmu, kochanka Chopina, pisarka George Sand. Plotki o jej ciągłych romansach upubliczniali dziennikarze, zwłaszcza głośny krytyk Sainte–Beuve (bracia Goncourtowie parskali: „ Ten podsłuchiwacz bidetów zawsze ocierał się o kobiece sekrety”), chętnie też cytowano wymierzane w Sand flesze innych celebrytów, choćby poety Baudelaire’a: „Jest głupia, ma niezgrabny i przegadany styl. Jej moralne idee odznaczają się tą samą głębią osądu i delikatnością uczucia co wyznania dozorczyń i sprzedajnych kobiet. Najlepszym dowodem upadku naszego stulecia jest fakt, że kilku mężczyzn zadurzyło się w tej latrynie”. Czy winniśmy mówić, że najlepszym dowodem upadku naszego stulecia są kolorowe pisemka sprzedające „ tajemnice alkowy” Dodek, Edytek i sitcomowych komediantek? Z kolei chrześcijan do rozpaczy doprowadza deprecjonowanie katolicyzmu Przez międzynarodowy Salon, który dysponuje większością wpływowych mediów, a te szerzą laicyzację. Dokładnie to samo działo się za Oświecenia (druga połowa w. XVIII), gdy wolnomularze i „ filozofowie” (Wolter, Diderot e tutti quanti) dechrystianizowali kontynent nie bez sukcesów. Nie zwalczano wtedy tradycji Bożonarodzeniowej, ale tylko dlatego, że choinka (Polacy dostali ją od Prusaków w początkach stulecia XIX, choć dzisiaj większość sądzi, iż to tradycja piastowska) tudzież symbolika Bożego Narodzenia rozkwitły później. Obecnie Zachód usuwa nawet Bożonarodzeniową terminologię („ Merry Christmas” stało się: „ Happy Holiday”, „ Christmas tree” to „ Holiday tree”, etc.); londyńska ambasada III RP, rozsyłająca „ świeckie” świąteczne kartki, jest dla Polaków symptomatycznym dowodem ulegania owemu terrorowi laicyzacyjnemu. A przecież i to już było, za sprawą Hitlera, który nienawidził chrześcijaństwa jako konkurenta do rządu dusz. Dla zatarcia symboliki chrześcijańskiej, Boże Narodzenie połączono w kalendarzu z obchodami święta Julfest (przesilenie zimowe), gwoli pogańskiej tradycji pradawnych Germanów. NSDAP lansowała dechrystianizację kolęd, nazistowskie ozdoby choinkowe (bombki w kształcie swastyk i granatów), zaś choinkę świąteczną należało zwać nie Christbaum, lecz Jultree. Wszelki gestykulacyjny bunt czy wyzwisko to też nie novum. Wśród wyzwisk choćby „ blachary” — tak zwie się dziś panienki lekkich obyczajów lecące na drogie samochody, a w końcu XVIII wieku zwano tak łatwe damy wizytujące warszawski Pałac „ Pod Blachą”. Wśród gestów choćby zgięty łokieć. Albo modniejsza dzisiaj wulgarność: sterczący palec środkowy. Ów sterczący z kułaka paluch, który jest synonimem przezwiska–przekleństwa, wynaleziono w XVI stuleciu! Pewien włoski rzeźbiarz umieścił figurę Neptuna na bolońskim Piazza Nettuno. Przy placu był żeński klasztor i mniszki zażądały od władz, aby Neptunowi zmniejszono nieprzyzwoicie długi penis. Twórca musiał wykonać polecenie magistratu, zmniejszył, lecz by się zemścić, powiększył i rozprostował środkowy palec wysuniętej ręki Neptuna, dając temu paluchowi kształt sterczącego penisa, oczywisty dla przechodniów. Tym właśnie ges tem żegnam nowych właścicieli „ Uważam Rze” (Hajdarowicz & Co.), ich pożyczkodawców (Czarnecki & Co.), ich mocodawców (tych wiejskich, ze WSI Komorówka) oraz ich jamników żurnalistycznych (tych spod znaku „ wraca nowe”, a ściślej: „ nowoekranowe”). Waldemar Łysiak
Ludwik XIV. Przesiąkanie debilizmem Doszło do mnie, że spółka Ekstraklasa w trosce o stan polskiej piłki zamierza przeprowadzić reformę polskiej piłki. Trzeba coś zrobić z naszymi rozgrywkami, bo kto to widział grać prostackim systemem każdy z każdym, mecz i rewanż... Przecież to cholerny anachronizm, pokażcie mi silną ligę zawodową, która w takim składzie ilościowym i w takim systemie prowadzi rozgrywki! Ludwik XIV - jeden z największych kozaków na europejskich tronach - mawiał: "L'Etat c'est moi" - "Państwo to ja". Widać, że rodzimi "reformatorzy" postanowili wykorzystać hasło Burbona do własnych celów. Niestety: proponowanie jakichś bałwańskich reform systemu ligowego w imię lepszej przyszłości jest wyjątkową bezczelnością. Spółka Ekstraklasa nie może ingerować w liczbę uczestniczących w rozgrywkach klubów i właśnie dlatego musi koniecznie zaproponować jakiś nowy system. Po to żeby pokazać, że spółce Ekstraklasa też zależy na wyjściu z impasu, zależy na nowej, poperfumowanej twarzy polskiej piłki. Jakie są podstawowe założenia? Wiadomo, że musi być przerwa letnia, wiadomo, że musi się zwiększyć liczba meczów. Piłkarze muszą wcześniej rozpoczynać sezon, co powinno mieć wpływ na wyniki w pierwszych rundach europejskich pucharów. Czadoblog oczywiście zgadza się, że profesjonalni piłkarze w Polsce grają za mało. Ale ze spółką Ekstraklasa łączy mnie jedynie punkt wyjścia. Ekstraklasa uważa, że powinno być więcej meczów w ekstraklasie. Z kolei ja uważam, że meczów w rozgrywkach ligowych jest w sam raz. Terminów jest za mało, ale to nie ligę powinno się reformować. Dziś jest tylko trzydzieści weekendów w sezonie z krajową piłką w tle. Można je w prosty sposób zwiększyć nie majstrując wcale przy systemie ligowym - doskonałym w swej prostocie i przejrzystości. Receptą jest przywrócenie należnej roli krajowym rozgrywkom pucharowym. Rozgrywanie ich systemem mecz i rewanż od 1/16 finału (czyli od momentu wejścia do gry zespołów ekstraklasowych) mecz i rewanż daje dziewięć dodatkowych terminów. Łącznie mamy więc 39 weekendów w trakcie których grają nasi ligowcy. Oczywiście warunkiem koniecznym jest zaprzestanie traktowania PP jak starej śmierdzącej szmaty leżącej w wiadrze wypełnionym końskim moczem. Wszystkie rundy szczebla centralnego PP powinny być rozgrywane w weekend, a nie być poupychane nogą w jakąś środę albo czwartek, mimochodem i przy okazji. Ktoś powie, że przecież z Pucharu się odpada i kto odpadnie będzie miał wolne. No właśnie - wszyscy będą się dodatkowo starać żeby móc utrzymać rytm meczowy. Oczywiście Ekstraklasa w swoim zadufaniu uważa, że tylko przez reformę ekstraklasy można spowodować, że polski piłkarz będzie na naszym kraju pracować więcej czyli grać więcej. "Państwo to ja":) Oczywiście spółka nie będzie zainteresowana oddawaniem pola (czyli weekendowych terminów w pełni sezonu) Pucharowi Polski tylko z jednego - moim zdaniem - powodu. To nie spółka Ekstraklasa prowadzi te rozgrywki, a gdzie nie wiadomo co co chodzi - wiadomo o co chodzi... Zawsze wściekam się kiedy jacyś przypadkowi kolesie dostają w wyniku mielenia dziejów władzę na jakimś odcinku i za wszelką cenę chcą się pokazać, jacy to oni są nowatorscy i nowocześni. Po prostu wizjonerzy, psia mać. Gdyby oddać im w zarządzanie Wawel pewnie pomalowaliby go w pasy (by co roku sprzedawać kolorystykę zainteresowanym firmom).W ramach rozrywki chciałbym zaproponować własny pomysł na zreformowanie rozgrywek ligowych. Pomysł jest tak debilny, że nie warto się z nim zapoznawać. No chyba, że macie w zanadrzu inicjatywy jeszcze bardziej debilne, choć trudno mi w to uwierzyć:) Ale gdybyście mieli - piszcie w komentach:) A teraz do rzeczy. Pozwólcie, że przedstawię mój pomysł w oparach retoryki sukcesu. Moim zdaniem rozgrywki powinny wyglądać tak: Pod koniec maja spółka Ekstraklasa powinna przeprowadzać ankietę wśród kibiców klubów z pierwszego poziomu rozgrywek oraz z drugiego, ale tylko tych, które mają szanse na awans. Po to żeby ustalić jakiego klubu najbardziej się nie lubi. Najlepiej kiedy kluby trafią na siebie z pierwszego wyboru, ale jeśli nie ma pierwszego wyboru - trudno. Jest drugi, trzeci, czwarty.
Chodzi o to żeby skojarzyć osiem par klubów, których kibice czują do siebie niechęć. Wiadomo, że mecz z nielubianym zespołem budzi największe zainteresowanie, ludzie przyjdą gromadnie ponarzekać na wroga. Jeśli weźmiemy obecny skład personalny to dla przykładu te pary mogłyby wyglądać jak poniżej (nie będę używał cudzysłowu żeby nie wprowadzać zbędnego zamieszania). Jeśli wyczerpiemy założenie uczuciowe, jako najrozsądniejsze wydaje się kryterium geograficzne, przecież trzeba pamiętać o kosztach:
Górnik - Ruch;
Legia - Polonia;
Śląsk - Zagłębie;
Widzew - Bełchatów;
Lechia - Pogoń;
Lech - Wisła;
Korona - Jagiellonia (w tym momencie sięgamy już do rezerwowego kryterium kolorystycznego);
Piast - Jagiellonia (to już kryterium, które stosujemy kiedy brak kryteriów czyli tzw. kryterium podścianowe. Jeśli Ruch spadnie to w następnym sezonie Piast trafiłby do szufladki z kryteriami uczuciowymi i jako taki grałby zapewne z Górnikiem). Na początku sezonu oba zespoły zagrałyby ze sobą szesnaście meczów (osiem u siebie i osiem na wyjeździe). Drużyna, która miałaby najlepszy bilans w tych spotkaniach w drugiej rundzie grałaby tym samym systemem z drużyną, która miałaby najgorszy bilans w tych spotkaniach: czyli pierwsza z szesnastą, druga z piętnastą i tak dalej. Nagrodą za dobrą grę w pierwszym etapie, byłaby rywalizacja z rywalem, który zaprezentował się słabiej. To dawałoby możliwość zdobycia większej ilości punktów z teoretycznie słabszym rywalem. Na tym teoretycznie kończyłaby się runda jesienna. Wszystkie zespoły rozegrałyby w niej trzydzieści dwa mecze. Każdy zdobyłby określoną liczbę punktów. Żeby rozstawić je przed rundą wiosenną trzeba zastosować przenikliwy wzór. Trzeba przecież jakiś cholerny wzór zastosować, bo przecież kryteria jakie stosujemy (kryterium uczuciowe czy kolorystyczne) powodują, że w jednej parze mogą przecież spotkać się dwa kluby słabsze, a w innej dwa kluby silniejsze) Proponuję wzór: a+b* - 10, gdzie
a - to ilość punktów
b* - to współczynnik bramkowy (osiągamy go przez c-d gdzie c to bramki zdobyte, a d - stracone).
-10 - liczba punktów, które trzeba odjąć od całości.
Czyli: jeśli drużyna w tych trzydziestu dwóch meczach na przykład dziesięć razy wygrała, dwanaście razy zremisowała i dziesięć razy przegrała, zdobyła sześćdziesiąt dwa gole i trzydzieści straciła to po podłożeniu jej do wzoru byłoby tak:
42 + 32 - 10 = 64 punkty /niezbędne wyjaśnienie: dlatego 32 bo 62-30=32/ Z takim też dorobkiem przystępowałby do rundy wiosennej.
Z kolei jeśli drużyna w tych trzydziestu dwóch meczach na przykład dwa razy wygrała, jeden zremisowała i dwadzieścia dziewięć przegrała, zdobyła dwanaście goli i sto jeden straciła to po podłożeniu jej do wzoru byłoby tak:
7 + 0 - 10 = -3 punkty /niezbędne wyjaśnienie: 12 - 101 daje co prawda -89, ale wtedy moim zdaniem powinno się zaokrąglać ten wynik do równego zera, bo przecież w rundzie rewanżowej drużyna z takim wynikiem powinna o coś grać/
Zalety proponowanej przeze mnie reformy są oczywiste: to system spójny, jasny i dający szansę każdemu. W rundzie wiosennej wielkiej reformy by już nie było. Wszystkie drużyny - mając dorobek zaliczony według zaproponowanego przeze mnie unikalnego wzoru rozegrałyby każda z każdą mecz i rewanż czyli trzydzieści spotkań. To dawałoby tak pożądaną liczbę większej ilości meczów. Każdy klub zagrałby w sezonie sześćdziesiąt dwa mecze (trzydzieści dwa w rundzie jesiennej podzielonej na dwie podrundy oraz trzydzieści w rundzie wiosennej). W sezonie mielibyśmy aż trzy punkty kulminacyjne - koniec pierwszej części sezonu zasadniczego, koniec drugiej części sezonu zasadniczego, aż wreszcie koniec całych rozgrywek. Te dodatkowe emocje wpłynęłyby zapewne na ogólne zainteresowanie rozgrywkami - to oczywiście łączyłoby się z większymi zyskami w dniach meczowych, z większym zadowoleniem od sponsorów i telewizji. No chyba, że bardziej podoba Wam się koncepcja z podziałem ligi na szesnaście jednozespołowych grup. W każdej grupie drużyna ligowa systemem mecz rewanż rozgrywałaby 40 spotkań z własnymi rezerwami. Nie opracowałem jeszcze wzoru, który przekładałby wyniki na rozstawienie tych drużyn przed budzącą emocje rundą finałową, ale to kwestia najbliższych dni. A teraz moim zdaniem najważniejsze: reforma powinna dotyczyć jeszcze czegoś innego. PZPN do spółki ze spółką Ekstraklasa powinny parafować umowę o niezmienialności systemu rozgrywek przez 10 lat. W razie niezadowolenia z przyjętego systemu, ewentualnych strat finansowych poniesionych przez kluby twórca systemu po dziesięciu latach powinien zobowiązać się do wypłacenia odszkodowania określonej w osobnej umowie kwoty tym klubom, w razie potrzeby z majątku prywatnego. W razie niewypłacalności powinien być karany więzieniem.
Ten przepis pozwoliłby oddzielić może nie mądrych reformatorów od głupich, ale przynajmniej tych, którzy całkowicie wierzą w sens przeprowadzania reformy i są w stanie odpowiedzieć własnym majątkiem od tych, którzy chcą reformować tylko dlatego żeby pokazać, że chcą reformować (w tym momencie genialna reforma Czadobloga upada:D:D:D)
PS Omega nie chce żadnych zmian. Ligowe 15+15 i koniec. W przyszłości powinno się ligę zwiększyć do 18 drużyn, kiedy będziemy mieć pewność, że beniaminkowie sprostają licencyjnym wymogom, kiedy wszystkie te kluby będą w stanie płacić piłkarzom tyle ile same wcześniej im zaoferowały.
PS1 Jeśli zauważacie niedorzeczności, błędy logiczne, nieścisłości lub wręcz niechlujstwo w projekcie reformy Czadobloga - dajcie znać!
Miazga projektu "nowej, lepszej ekstraklasy" O tym co sądzę o pomyśle reformowania ekstraklasy - pisałem tutaj. Nie jestem jedyny, któremu się to nie podoba i bynajmniej nie tylko w "środowiskach niedecyzyjnych" się to nie widzi. Ale o tym będzie być może jeszcze okazja napisać. Dziś chcę zacytować przenikliwy głos w dyskusji. Odzywa się niezawodny Czytelnik Czadobloga jakas1. Moim zdaniem jakas ten projekt "nowej, lepszej ekstraklasy" najzwyczajniej na świecie miażdży. Czadoblog potrafi się czasem szybko wzburzyć i jego wpisy w efekcie są niekiedy dość emocjonalne. Jakas1 miażdży natomiast ten "projekt" z niezwykłą, wręcz pozbawioną emocji, systematycznością. Nic dodać, nic ująć. Oto masakra. Oto jego głos:
"Miałem nadzieję, że ten temat się w końcu pojawi. Oglądałem Cafe Futbol, w którym byli dwaj chyba pomysłodawcy tej reformy - Animucki i Stefański. To mimo wszystko nie są debile, potrafię zrozumieć ich motywację - mają swoje cele i je osiągną. Natomiast ich celem nie jest w żadnym wypadku dobro kibica, dobro piłki jako takiej. Jeżeli nie rozumie się roli, jaką ma do spełnienia system rozgrywek ligowych, to nie za bardzo jest o czym dyskutować. Otóż sam system rozgrywek nie ma na celu uatrakcyjnienia rozgrywek, zwiększenia przychodów, zagospodarowania podgrzewanych muraw, wprowadzenia zaskoczenia, wprowadzenia iluśtam szczytów emocji w sezonie. System rozgrywek ma zadanie wyłonienia w sprawiedliwy sposób najlepszej drużyny ligowej w danym sezonie. Panowie z PZPN-u od 7 miesięcy, jak sami twierdzą, analizowali, rozpisywali i wymyślili. Oni naprawdę są przekonani, że wymyślili coś dobrego, a przede wszystkim lepszego. A inni ich w tym przekonaniu podtrzymują. Otóż poza nimi dwoma świat piłkarski - miliony osób od 150 lat próbuje wymyślić i stworzyć najlepszy system rozgrywek ligowych w piłce nożnej i nic lepszego niż kilkunastozespołowa liga z systemem mecz i rewanż nie zostało i raczej nie zostanie wymyślone. Natomiast oni sądzą, że jest inaczej - choć sami nie wymyślili nowego systemu, tylko zaadaptowali belgijski i grecki. Absurd. Boniek już raz 10 lat temu przeforsował swoje idiotyczne pomysły reformy systemu rozgrywek. Efektem był jeden sezon najbardziej kretyński w historii polskiej piłki nożnej - z podziałem na grupy A i B. Ale wracając do sedna, żeby nie było, że krytykuję żeby krytykować.
1. Dzielenie punktów
Z formalnego punktu widzenia dzielenie punktów z pierwszego etapu przez dwa to to samo, co pomnożenie punktów z drugiego etapu przez dwa (a właściwie jeszcze gorzej, bo dochodzą zaokrąglenia, o czym za chwilę). Granie przez 2/3 sezonu o trzy punkty, a potem przez 1/3 sezonu nagle o sześć punktów to idiotyzm i przede wszystkim zasada sprzeczna z podstawami sprawiedliwości. Na miejscu właścicieli klubów dopiero zimą wydawałbym pieniądze na transfery, bo w drugiej fazie znacznie bardziej opłaca się nadrobić wynik ściągając na krótko dobrych drogich piłkarzy. Każdy mecz powinien być wart tyle samo punktów. To jest tak samo sprawiedliwe, jak gdyby pomnożyć punkty zdobyte w ostatniej kolejce przez 3.
2. Zaokrąglanie punktów Chyba sobie nie wyobrażacie, do jakich wałków to może prowadzić. Ostatnia kolejka poprzedniego sezonu - Lech gra z Widzewem. Lech ma 51 punktów (czyli pewne 26 do drugiego etapu), a Widzew ma 38 (czyli pewne 19 pkt). Jest końcówka meczu, wynik 0-0. Dajmy na to karny dla Widzewa. Jeżeli bramkarz Lecha obroni, Lech ma 52 punkty czyli dostaje 26 do drugiego etapu. Jeżeli nie obroni, Lech przegrywa, ale i tak ma 26 punktów do drugiego etapu, za to Widzew ma 41 punktów, czyli aż 21 do drugiego etapu. Lech nie ma po co bronić karnego, szczególnie, że za chwilę będzie grał w grupie mistrzowskiej, a Widzew w spadkowej. Dwa sezony temu mecz Lechia - Jagiellonia w ostatniej kolejce. Lechii zwycięstwo daje awans do grupy mistrzowskiej zamiast spadkowej. Jagiellonia ma pewną mistrzowską, ale jednocześnie strata do lidera nawet po podzieleniu punktów wynosi już 11 punktów, a nawet do pucharów strata wynosi 5 punktów po podziale, co uwzględniając kadrę Jagi i fakt, że w drugiej rundzie jest tylko 7 meczów oznacza, że gra już o nic. Jeżeli dadzą Lechii wygrać - nic nie tracą, a mało tego: zaraz będą z nimi grali jeszcze raz i można "oddać" przysługę. Samo zaokrąglanie jest bezsensowne. Legia zdobywa 54 pkt. w zasadniczym, Lech - 53. Obie drużyny przechodzą z 27 pkt. do drugiego etapu, w którym zdobywają po 14 pkt. Pytanie, co będzie decydowało przy równej liczbie pkt. Obecnie jest idealne rozwiązanie w postaci bilansu bezpośredniego. Co będzie decydowało w przyszłym sezonie? Nie znalazłem odpowiedzi, ale możliwe są 2 rozwiązania, oba tragiczne: albo decydują mecze bezpośrednie, tyle że z nich 2 są rozegrane w Warszawie, a jeden w Poznaniu!!! Albo decyduje bilans bramkowy całego sezonu, co już przerabialiśmy i "cała Polska widziała". Przypominam, że ten problem występuje nawet w przypadku drużyn, które zdobyły różną liczbę punktów w całym sezonie - jak wyżej podano. Najmniej tragicznym rozwiązaniem byłoby uwzględnienie tego, że Lechowi zaokrąglono w górę, a Legii nie, zatem to Legia powinna być wyżej w tabeli, tyle że dla kibiców jest ono przekombinowane.
3. Szczytem nieuczciwości jest nierówna liczba meczów u siebie i na wyjeździe Myślałem, że takie rozwiązania w XXI wieku są niemożliwe, a jednak. O mistrzostwie i spadku może decydować to, że Legia z Ruchem zagra 2 razy u siebie a raz na wyjeździe! Jednak nie tylko sam fakt jest nieuczciwy. W Szkocji też tak było, ale ustalone był, że jeżeli Celtic z Rangersami zagrał w danym sezonie 2 razy u siebie, a raz na wyjeździe, to w kolejnym sezonie musi być odwrotnie - resztki uczciwości. U nas inaczej - o tym, kto z kim gra u siebie drugi raz w drugiej rundzie zdecyduje miejsce po pierwszej rundzie. Czyli teoretycznie Ruch może co sezon grać z Lechią 2 razy na wyjeździe, a raz u siebie. Czy tylko teoretycznie? W ostatnich 4 sezonach mecz Legia-"Polonia" odbyłby się 7 razy na Legii, a 4 razy na Polonii. Czy to ma coś wspólnego z uczciwym systemem? W dłuższej perspektywie czasowej dysproporcje w meczach u siebie i na wyjeździe w danej parze mogą być jeszcze większe, ale na szczęście nie będzie dłuższej perspektywy, bo ten durny system po roku zostanie pewnie wycofany.
4. Największym przedstawianym atutem nowego systemu jest to, że ma rzekomo powodować większe emocje w końcówce - bardziej wypłaszczoną tabelę Sprawdziłem, czy tak byłoby w rzeczywistości, gdyby w zeszłym roku obowiązywał ten system z założeniem par drugiej rundy (kto gra z kim u siebie, a kto na wyjeździe).
Otóż w grupie mistrzowskiej Górnik po 2 kolejkach II rundy miałby już 7 pkt straty do pucharów. Po 4 kolejkach (na 3 do końca sezonu) strata piątej Korony do pucharów wynosiłaby 5 punktów. W "rzeczywistym" sezonie było to 5 punktów. Strata czwartego Lecha do lidera wynosiłaby 7 punktów. W "prawdziwym" sezonie wynosiła ona 4 punkty! Na dwie kolejki przed końcem, przewaga Ruchu nad drugą Legią wynosiłaby 5 punktów. Przewaga trzeciego Śląska nad czwartym Lechem wynosiłaby 4 punkty. Cała reszta grałaby o nic. W "prawdziwej" lidze, 2 kolejki przed końcem Śląsk miał 56, Ruch 55, Legia 53, Lech 52, Korona 48. Niech mi ktoś wskaże, w czym ta sytuacja jest mniej ciekawa, niż wskazana wcześniej sytuacja z podziałem na grupy, gdzie końcówka wcale nie jest emocjonująca i różnice punktowe są znacznie większe, niż w rzeczywistości?
5. Wypaczanie realnej kolejności drużyn w lidze System każdy z każdym raz ustala w dość akceptowalny sposób drużyny wg ich wyników w lidze. W zeszłym sezonie kolejność była Śląsk, Ruch, Legia, Lech z walką do ostatniej kolejki. Sprawdziłem jak wyglądałaby tabela gdyby proponowany system wdrożyć w zeszłym roku, a wyniki w drugiej rundzie wziąłem z pierwszej zakładając, że proponowana w internecie wersja tego, kto z kim gra w drugiej rundzie u siebie, a kto na wyjeździe jest prawdziwa. Otóż tabela końcowa wyglądałaby tak:
Ruch Chorzów 44
Legia Warszawa 41
Lech Poznań 39
Śląsk Wrocław 38
Korona Kielce 32
Jest to całkowite wypaczenie rzeczywistej kolejności drużyn, wynikające wyłącznie z arbitralnego wyboru tego, kto z kim gra u siebie w drugiej rundzie. Żadna z pierwszych 4 drużyn nie zajęłaby w nowym systemie takiego samego miejsca, co w rzeczywistości. To jest sztuczna ingerencja w wynik sportowy."
PS Dzięki jakas1, że krytykę proponowanego systemu chciałeś umieścić akurat na Czadoblogu. Żeby było jasne: nadal ten system krytykuję, choć przecież - jak się okazuje - gdyby zastosowano go w sezonie 2011/12 górnośląska drużyna świętowałaby mistrzostwo:)PS1 A poza tym Omega też jest pod wrażeniem.
TRZY PYTANIA DO Piotra Semki. "Krzysztof Wyszkowski jest wzorem niezłomności w dzisiejszych czasach aksamitnego ograniczania demokracji" O nagrodzie i odznaczonej nią osobie Krzysztofa Wyszkowskiego rozmawiamy z Piotrem Semką, dziennikarzem i publicystą.
wPolityce.pl: Jakby Pan uzasadnił nagrodę im. Lecha Kaczyńskiego dla Krzysztofa Wyszkowskiego? Piotr Semka: W życiu Lecha Kaczyńskiego prawda, szczególnie prawda historyczna odgrywała bardzo ważną rolę. I stąd jako prezydent był człowiekiem, który nigdy nie unikał dyskusji o historii Solidarności. Był zawsze w stanie zdobywać się na przypominanie, że omawiając historię tego wielkiego ruchu trzeba być gotowym na mówienie o tym, co było w tym ruchu dobre, a co złe. W tym sensie uhonorowanie Krzysztofa Wyszkowskiego, który zapłacił za swoją walkę o podstawową prawdę dotyczącą przeszłości Lecha Wałęsy należy uznać za jak najtrafniejsze wypełnienie stylu myślenia i idei Lecha Kaczyńskiego. Krzysztof Wyszkowski przez ostatni rok stał wobec groźby zrujnowania całego jego życia, majątku wskutek opłat za wymuszone przez sąd przeprosiny dla Lecha Wałęsy. Przeprosiny, które są absurdem, bo tak naprawdę są przeprosinami Lecha Wałęsy siebie samego, skoro to on wykupił ogłoszenie w TVN.
Nie wątpię, że po latach psychoza wytworzona w mediach nakazująca bronić wbrew oczywistym faktom niepokalanej czci Lecha Wałęsy będzie przedstawiana, jako przykład zamykania oczu na elementarne fakty w imię popierania Lecha Wałęsy, który jest wygodny dla dużej części mediów, jako symbol walki z IV RP. Krzysztof Wyszkowski temu szaleństwu, tej kpinie z rozumu powiedział „nie”.
Jednak tacy są dziś w mniejszości. Gdy pada pytanie, czy ktoś był opozycjonistą w tych latach najcięższych, to ja sobie zadaję pytanie, czy dzisiaj taka osoba potrafi występować przeciwko wszystkim, jeśli uważa, że coś jest prawdą. I to się sprawdza w stosunku do Krzysztofa Wyszkowskiego, to się sprawdza w przypadku Bronisława Wildsteina, czy Jarosława Kaczyńskiego. Nie twierdzę oczywiście, że jeśli ktoś dzisiaj nie podziela ich poglądów, to nie był opozycjonistą. Natomiast na podstawie ich odwagi dzisiaj jestem w stanie wyobrazić sobie ich odwagę trzydzieści lat temu, kiedy też trzeba było mówić prawdę. Oczywiście wtedy były inne kary za to. Dzisiaj za to karą jest chłosta szyderstwa, dzisiaj karą jest wyzywanie przez radiowych wesołków, dzisiaj karą jest obrażanie przez dawnych towarzyszy walki, ale odwaga aby przeciwstawić się obowiązującym dogmatom jest taka sama tak naprawdę. W przypadku takich ludzi jak Wyszkowski odwaga wiąże się jeszcze z inną, jeszcze bardziej diaboliczną karą. To znaczy groźbą procesów, w których można zostać skazanym na kary grzywny, które rujnują całkowicie nie tylko takie osoby, ale i zagrażają bytowi jej rodziny.
Jak Rzeczpospolita Polska traktuje takich ludzi jak Krzysztof Wyszkowski? Przypominam i będę przypominał, że od 2010 r. Krzysztof Wyszkowski znajduje się na liście do wysokiego odznaczenia państwowego, którą sporządzili urzędnicy kancelarii prezydenta Kaczyńskiego w marcu 2010 r. i której nie zdążył zatwierdzić Lech Kaczyński. Wszyscy, którzy znają relacje między śp. Prezydentem a Krzysztofem Wyszkowskim wiedzą, że jego intencją było odznaczenia założyciela Wolnych Związków Zawodowych jednym z najwyższych odznaczeń państwowych. Od dwóch lat Bronisław Komorowski nie wraca do sprawy odznaczenia Wyszkowskiego. Nie wiem, czy miałby on ochotę odbierać order z rąk Komorowskiego. Wiem, że obowiązkiem Komorowskiego jest odznaczenie Wyszkowskiego i podanie tego do publicznej wiadomości. Wiem, że to wzbudza emocje internautów. Są wśród nich tacy, którzy mówią mi, że Bronisław Komorowski nie jest człowiekiem, który powinien odznaczać Krzysztofa Wyszkowskiego. Ja uważam, że Bronisław Komorowski reprezentuje urząd i Majestat Rzeczypospolitej, więc powinien go odznaczyć. Krzysztof Wyszkowski jest człowiekiem walczącym z chorobą nowotworową. Jest człowiekiem, który zapłacił ogromną cenę zdrowia za procesy z Lechem Wałęsą, na których nie szczędzono mu szyderstw i bardzo często posługiwano się wobec niego językiem, który musi budzić najwyższą pogardę. Dlatego Krzysztof Wyszkowski jest wzorem niezłomności w dzisiejszych czasach, takiego aksamitnego ograniczania demokracji. Za to mu cześć i chwała. Rozmawiał Sławomir Sieradzki
BCC: Opodatkowanie współdziałania to poważne zagrożenie dla podatników Menedżer, któremu zatrudniająca go firma pokrywa koszty hotelu, biletu kolejowego, czy też udostępnia komórkę lub samochód służbowy, musi zapłacić z tego tytułu podatek dochodowy. Tak orzekł Naczelny Sąd Administracyjny. Ponieważ jest to już trzecie orzeczenie tej treści (w tym drugie wydane przez NSA), można mówić o ukształtowaniu się niebezpiecznej linii orzeczniczej.
I. 6 grudnia 2012 r. Naczelny Sąd Administracyjny (II FSK 709/11) potwierdził stanowisko organów podatkowych, zgodnie z którym przychodem osób zatrudnionych na podstawie kontraktów menedżerskich są świadczenia otrzymane (od firmy zatrudniającej menedżerów) w celu wykonania usługi menedżerskiej. Tak więc, firma zatrudniająca menedżera musi przed pokryciem kosztu hotelu, biletu kolejowego, czy też przed wydaniem służbowej komórki lub samochodu służbowego pobrać zaliczkę na podatek dochodowy od menedżera. Jeśli tego nie zrobiła, to odpowie, w tym karnie, za niewykonanie obowiązków podatkowych. Choć sprawa dotyczyła kontraktów menedżerskich, to jednak wyrok NSA ma dużo szersze znaczenie. Zgodnie z regułą przyjętą przez organy podatkowe i potwierdzoną przez NSA, każda osoba zatrudniona na podstawie umowy zlecenia, czy umowy o dzieło, która wykorzystuje do wykonania umowy sprzęt zlecającego, uzyskuje z tego tytułu przychód podlegający opodatkowaniu, chyba że zapłaciła za te świadczenia. Te same przepisy, na podstawie których zapadło rozstrzygnięcie NSA, stosuje się też do wszystkich osób „samozatrudnionych”: lekarzy, dziennikarzy, prawników, handlowców itd. (z tą różnicą, że z reguły bez obowiązku poboru zaliczek przez zamawiającego usługę u „samozatrudnionego”). Zasada proklamowana w rozstrzygnięciu NSA stosuje się w gruncie rzeczy do wszelkich sytuacji, gdy zamawiający usługę okaże jakiekolwiek współdziałanie z wykonawcą usługi. W takim przypadku, wykonawca uzyskuje przychód, który powinien zostać opodatkowany, chyba że zapłacił za świadczenie zamawiającego. Zgodnie ze stanowiskiem organów podatkowych, podtrzymanym przez NSA, „nie ma znaczenia, że przekazane przez spółkę składniki jej majątku nie były wykorzystywane przez menedżerów do celów osobistych, a tylko do celów związanych z realizacją umowy o zarządzanie”.
II. Wykładnia art. 11 ust. 1 ustawy o PIT dokonana przez NSA jest błędna. Zgodnie z tym przepisem, przychodami są otrzymane lub postawione do dyspozycji podatnika w roku kalendarzowym pieniądze i wartości pieniężne oraz wartość otrzymanych świadczeń w naturze i innych nieodpłatnych świadczeń. „Postawione do dyspozycji podatnika” znaczy tyle co „dokonane na rzecz / powodujące korzyść podatnika”. Przychód uzyskuje się wtedy, gdy następuje w jakiś sposób wzbogacenie. Tymczasem, wykładnia NSA nie bierze pod uwagę choćby różnicy pomiędzy posiadaniem zależnym, a więc władaniem rzeczą cudzą we własnym interesie, a dzierżeniem, a więc władaniem rzeczą cudzą w imieniu i interesie osoby trzeciej. Wykładnia ta prowadzi w istocie do opodatkowania dzierżenia. Taka wykładnia jest wykładnią contra legem (wbrew prawu). Jej utrzymanie stwarza niebezpieczeństwo dla uczestników obrotu gospodarczego, gdyż umożliwia organom podatkowym opodatkowanie każdego współdziałania stron umowy przy jej wykonywaniu. W tej sytuacji, niezbędne jest wydanie przez ministra finansów interpretacji ogólnej, która przesądziłaby, że dzierżenie, a więc posługiwanie się rzeczą innej osoby w jej imieniu i dla jej korzyści, a także inne formy współdziałania stron umowy w celu jej wykonania, nie rodzą przychodu podatkowego.Dr Andrzej Malec
Jadwiga Staniszkis: Następcy Tuska już się szykują Profesor Jadwiga Staniszkis o zagrożeniach polskiej demokracji i o tym kto przejmie władze po premierze Tusku. Czy władza, która nie rozmawia ze społeczeństwem przegrywa? Czy obecna władza przegra? – Obecna władza robi bardzo wiele, aby utrzymać się przy władzy, i na razie jej się to udaje, ale nie nazwałabym tego wygraną, bo w zamian przegrywa Polska. Wierzę w kompetencje, w instytucje, a nie tylko rozmowy ze społeczeństwem. Mamy system wyborów, wyłania się przedstawicieli, są instytucje i media. Problem w tym, że nasza władza nie liczy się ze społeczeństwem, stabilizacja w kryzysie polega na przerzucaniu kosztów na obywateli. Przede wszystkim przez obniżanie bardzo wielu standardów, i pełzające podnoszenie kosztów życia, a po drugie przez zrzucanie problemów na przyszłe pokolenia. Przykładem to, co zrobiono z funduszami emerytalnymi. Pozornie zmniejszono dług, ale tak naprawdę on nadal istnieje, tylko w sposób ukryty. A po trzecie: przez to, że rząd programowo nie posiada długofalowej strategii rozwoju. A problemy państwa wymagają przede wszystkim dobrego rządzenia przez ludzi kompetentnych i przyzwoitych. Myślę jednak, że dziś mamy do czynienia z jeszcze poważniejszym zagrożeniem. Obserwujemy coś, co może doprowadzić do reprodukcji władzy w Platformie, ale odbywa się to w sposób naruszający samą istotę demokracji. Widzimy bowiem próbę wyparcia realnych podmiotów, takich jak partie polityczne i opozycja przez symulacje, by różne odnogi czy kreacje władzy mogły zająć całą przestrzeń. W leninowskiej formule na tym właśnie polegał totalitaryzm, gdy węzeł partia-państwo uważał się za jedyny, jak mówiono „podmiot historyczny”. Jestem świadoma, że to naciągana analogia, ale tendencja jest ta sama.
W jaki sposób? –Ten mechanizm widać m.in. na przykładzie tego, co stało się z „Uważam Rze” – tygodnik, który zdobył autorytet, krytycznie opisując rzeczywistość. Przyszła nowa ekipa, która jak to nazywam, „kradnie” PiS-owi radykalizm, zastępując go radykalizmem posuniętym jeszcze bardziej, ale w sposób koncesjonowany.
Komu i czemu to służy? –Moim zdaniem ludzie, którzy to robią mają bardzo skomplikowany projekt związany z Platformą. Z jednej strony chodzi o przygotowanie na to, co będzie po ewentualnym odejściu Donalda Tuska, czy znużeniu nim, czyli przygotowanie się na przyjście nowej ekipy. Chodzi o to, żeby to było miękkie przejście, a także o wypromowanie tej nowej ekipy w ramach Platformy. Kolejnym elementem tego projektu jest stworzenie kontroli nad najbardziej ekstremalnymi ruchami, takim jak ONR, czy formacja byłego posła pana Artura Zawiszy. Stąd w tym projekcie wziął się Jan Piński, nowy redaktor „Uważam Rze”. Obaj panowie, Zawisza i Piński, funkcjonowali kiedyś w partii Libertas, która występowała ostro przeciwko traktatowi lizbońskiemu, przeciwko Unii Europejskiej, a równocześnie była finansowana, nie chcę wchodzić w szczegóły, przez środowisko pochodzące z samego środka establishmentu. To jest o tyle nowy projekt, że według jego założeń na radykalną krytykę opozycji nie odpowiada się już argumentami broniącymi systemu, tylko jeszcze bardziej radykalnym atakiem. Powoduje to, że opozycji opadają przysłowiowe ręce, bo musiałaby ten radykalizm jeszcze mocniej przebijać. To jest taki sposób neutralizowania radykalizmu opozycji. Szansą opozycji jest merytoryczność i bycie w centrum, a często wpada w pułapkę przebijania koncesjonowanego radykalizmu.
Mówi pani o tym tak, jakby to ty był trochę taki teatrzyk kukiełkowy, którym ktoś ukryty za kotarą zarządza, i sprawia, że kukiełki ruszają się w taki a nie inny sposób. – W jakiś sensie tak, ale ja nie chcę sugerować, że to jest do końca świadome. To jest granie pewnej gry. Np. tak jak granie w tzw. mowę nienawiści. Paradoksalnie taka ostra polaryzacja stabilizuje, wzmacnia obecną władzę. Bo projekt sformułowany w tak czarno-biały sposób, jest tak radykalny, że dla normalnego człowieka przejście na drugą stronę, czy nawet oddanie kartki wyborczej na rzecz opozycji, burzy dotychczasowy obraz świata. Taki człowiek musiałby zaakceptować bardzo wiele skrajnych tez. A ludzie teraz, przede wszystkim walczą o przetrwanie. Rząd Donalda Tuska i opozycja nie są świadome, jak ciężko jest teraz związać koniec z końcem. Jak wielki strach wzbudza bezrobocie. Ludzie po prostu nie są gotowi na ryzyko radykalnego zanegowania dotychczasowego porządku. Tym bardziej, że wiele rzeczy muszą przyjmować na wiarę, bo często brakuje racjonalnych argumentów.
Komu bardziej służy taka gra mową nienawiści? – Radykalny język, każdej ze stron, dyscyplinuje obie partie. W ten sposób wymusza się na swoich niepewnych ogniwach – wierność. Weźmy wypowiedź pana Andrzeja Halickiego o tym, że skoro był zamach, to córka prezydenta Lecha Kaczyńskiego powinna zwrócić odszkodowanie, czy wcześniejsze wypowiedzi Grzegorza Schetyny o Trybunale Stanu dla Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry. Parę takich wypowiedzi i wiadomo, że ten człowiek „nie zdradzi” i nie przejdzie do opozycji. Platforma umiejętnie od kilku lat używa tzw. mowy nienawiści, jako narzędzia stabilizacji własnej władzy. Ale jednocześnie rysuje się już projekt nie dotyczący samej PO, a jakiegoś głębszego fundamentu – co po Tusku? Bo jednak po upadku Waldemara Pawlaka widać, że ta wymiana jest możliwa. Jego detronizacja otworzyła nowe pole manipulacji. Tym bardziej, że dotychczasowe narzędzia, jakie stosował rząd Donalda Tuska czyli kreowanie siebie jako jedynego źródło i gwaranta porządku, po serii przedstawiania przez PiS alternatywnych projektów, nie jest już takie oczywiste. Po drugie, klasa polityczna z otoczenia Platformy, która dzięki upartyjnieniu gospodarki i państwa, do tej pory korzystała eksploatując państwo i społeczeństwo – zaczyna się dzielić. Kapitał finansowy, ubezpieczeniowy, produkcyjny ma rozbieżne interesy, bo „kołdra staje się za krótka”. Co więcej, obserwujemy podobne zjawisko jak w dzisiejszej Rosji Władymira Putina, gdzie ci sami ludzie, których władza wykreowała i wyniosła do klasy politycznej, zaczynają dostrzegać, że państwo, które jest słabe, które nie bierze odpowiedzialności, w którym instytucje nie działają prawidłowo, państwo w którym prawo jest tworzone w sposób niekompetentny albo nie funkcjonuje, zaczyna szkodzić ich własnym interesom. Tak było w przypadku premiera Tuska, kiedy zaczął składać nieodpowiedzialne deklaracje, czyli kiedy np. powiedział w Helsinkach o euro po 4,5 zł, czy istniała groźba, że przedwcześnie wprowadzi nas do korytarza usztywniającego kurs wymiany. A było to realne. Wiele ośrodków klasy politycznej Platformy poczuło, że ich interesy są zagrożone, stąd ten pierwszy manewr czyli wybuch afery Amber Gold. I próba dewaluacji szefa rządu. Ostre ataki wszystkich mediów na Donalda Tuska były próbą przesunięcia go do tylnego siedzenia. Poprzez media pokazano jak łatwo można go „ściągnąć”. W jego miejsce wypromowano Jana Rostowskiego, Dariusza Rosatiego i Marka Belkę, żeby rynki finansowe wsłuchiwały się w ich słowa. Po to, żeby uniknąć nerwowych reakcji na nieodpowiedzialne wypowiedzi Donalda Tuska. Było widać wyraźnie spór wewnątrz establishmentu, co do unii bankowej, paktu stabilizacyjnego, czy pomysłów dotyczących euro. To dowód, że klasa polityczna się dzieli. A w tej chwili mamy „na tapecie” już inny projekt: Co po Tusku?
No i co będzie po Tusku? – Obserwujemy promowanie się ekipy, która Tuska zastąpi, ale nadal utrzymanej w ramach Platformy. Stąd jak już wcześniej wspomniałam ta gwałtowna zmiana w „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze” przeprowadzona w celu zneutralizowania PiS i wypromowanie ewentualnej kolejnej ekipy na przykład triumwiratu: Sikorski-Gowin-Giertych. Ewentualnej, bo jeszcze nie wiadomo jak sytuacja się rozwinie. Jeżeli Donald Tusk przetrwa śledztwo smoleńskie, w tym możliwy atak na Putina, który mógłby uruchomić pewne informacje uderzające w premiera, to ma on szansę utrzymać się przy władzy. Warunkiem jest większa zachowawczość Tuska i nienaruszanie interesów tej części klasy politycznej, która pociąga za sznurki. Ale ten mechanizm głęboko zagraża demokracji, bo pokazuje, że państwo jest nietransparentne i poza kontrolą. Nie wiadomo kto decyduje. Nie czytelny jest układ sił. I to jest problem znacznie głębszy, niż wspomniany przez panią fakt, że władza nie rozmawia ze społeczeństwem.
A co z opozycją? Ma szansę żeby coś w tym układzie zmienić? – Opozycja nie do końca zrozumiała to nowe okienko możliwości, które otworzyło się w lecie przed PiS-em przy okazji Amber Gold. Wtedy powinna od razu aktywnie działać i zacząć mówić o stanie państwa. Ale milczała przez sześć tygodni, bo były wakacje. To, co dzisiaj mówi na konferencjach o państwie – choćby w Sejmie, gdzie sama w tym brałam udział – nie ma już tego rezonansu. W tej chwili działanie opozycji i w ogóle działanie polityczne wymaga nie tylko wiedzy o instytucjach, prawie i rozumienia jak funkcjonuje Europa, oraz wizji rozwoju, ale wymaga także wyczucia stylu i czasu, żeby „wskoczyć” wtedy, kiedy otwiera się takie okienko. Bo ono się otwiera, ale potem zamyka.
Co może w takim razie pomóc teraz Polsce? – Konieczna jest bardzo poważna i merytoryczna dyskusja nad stanem Polski. Ale zbudowanie systemu gospodarczego i nowoczesnego państwa, które umiałoby być suwerenne w warunkach integracji europejskiej jest projektem niesamowicie trudnym. Potrzebni są kompetentni ludzie.
Mamy takich? – W Polsce są kompetentni ludzie, tylko rzadko kiedy znajdują się na pierwszej linii w polityce. Także w opozycji są tacy. Być może PiS powinien pójść pod prąd tej polaryzacji koncesjonowanej i pokazywać wspólnie z innymi partiami, co trzeba robić w interesie Polski. PiS ma bardzo duży potencjał, ale musi mieć to wyczucie właściwego czasu i stylu. Ono jest równie ważne, jak zawartość merytoryczna. Opozycja powinna pokazać nowe pokolenie, które tam jest. Mam na myśli środowiska Fundacji Republikańskiej, Instytutu Sobieskiego, Klubu Jagiellońskiego czy Ośrodka Myśli Politycznej. Tam są naprawdę fantastyczni ludzie, rozumiejący gospodarkę i prawo. Oni są przygotowani merytorycznie do walki o siłę Polski w Europie, nowymi środkami.