976

Z Andrzejem Stankiewiczem o kneblowaniu tygodnika „Wprost” przez jego właściciela rozmawia Błażej Torański. Andrzej Stankiewicz, studiował inżynierię komputerową i japonistykę, a ukończył dziennikarstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Laureat wielu nagród w dziedzinie dziennikarstwa śledczego, w tym nagrody SDP (2003). Przez wiele lat pracował w „Rzeczpospolitej”, potem w tygodnikach „Newsweek Polska” i „Wprost”. Ostatnio wrócił do „Rzeczpospolitej”.

Dopadły cię długie ręce Aleksandra Kwaśniewskiego, Andrzeju?

Chciałbym to wiedzieć. Na pewno zadziwiające jest to, co działo się od stycznia wokół mojego tekstu o Aleksandrze Kwaśniewskim dla „Wprost”. Wiem ze świata polityki, że ludzie Kwaśniewskiego szczególnie interesowali się tym materiałem przed publikacją. Czy jednak cokolwiek nakazali wydawcy? Nie mam na to dowodów.

Tak tłumaczysz decyzję Michała M. Lisieckiego o zablokowaniu Twojego materiału? Wydawca „Wprost” ma jakieś interesy z Kwaśniewskim, skoro niechętnie informuje o jego pieniądzach?

Najłatwiej to wytłumaczyć koniunkturalizmem Lisieckiego. Uważam, że robi gazetę wyjątkowo nieuczciwą wobec Czytelników. Podczas naszej ostatniej rozmowy – na szczęście przy świadkach – przyznał się, że po tym, jak kupił od Marka Króla „Wprost”, postanowił wyciszyć spory prawne, które miała gazeta. Wcześniej, jak wiadomo, pismo nie kryło sympatii do PiS, źle pisało o wielu politykach lewicy i powiązanych z nimi biznesmenach. W efekcie „Wprost” miało wiele procesów, w tym głośny, przegrany proces z córką Włodzimierza Cimoszewicza.

Jak zamierzał to „wyprostować”?

Lisiecki oświadczył mi, że zawarł kilkadziesiąt ugód z politykami lewicy i z najpoważniejszymi biznesmenami w Polsce. Są to ugody z tajnymi załącznikami. Ale ich założenie jest proste: w zamian za wycofanie roszczeń albo zaniechanie bojkotu „Wprost”, Lisiecki zobowiązał się, że tygodnik nie będzie się zajmował ich „prywatnymi” sprawami, w tym majątkiem. Oznacza to, że można pisać o działalności publicznej Aleksandra Kwaśniewskiego czy Włodzimierza Cimoszewicza, ale już o ich pieniądzach nie można. Moje rozgoryczenie bierze się z tego, że chciałem pracować w gazecie rzetelnej i uczciwej wobec Czytelników. A okazało się to niemożliwe, bo jest lista ludzi, o których nie można we „Wprost” uczciwie pisać, nie dopuszcza do tego wydawca. Mam dla Lisieckiego propozycję: niech napisze nad winietą gazety, o kim we „Wprost” pisać nie można. Inaczej po prostu okłamuje Czytelników.

To kneble dla wolności słowa, jakby kaftan bezpieczeństwa.

„Wprost” nie jest gazetą, która patrzy politykom na ręce i rzetelnie relacjonuje rzeczywistość. Możesz w niej pisać tylko pod warunkiem, że nie wkraczasz w obszary objęte ugodami wydawcy. Jeśli napiszesz o gościach, z którymi podpisał jakieś deale, to tekst i tak się nie ukaże.

Nie widzisz analogii z usunięciem przez Michała M. Lisieckiego w 2010 roku felietonu Marka Króla „Nie polezie orzeł w GWna”?

Panowie dopinali między sobą wielomilionowe umowy przejmowania „Wprost” i niech się rozliczają po swojemu. To nie moje wojny. Ja jestem dziennikarzem i chciałem napisać rzetelny tekst o pieniądzach zarabianych przez Kwaśniewskiego po tym, jak „Gazeta Wyborcza” opisała jego pracę dla kazachskiego kacyka Nursułtana Nazarbajewa i dla oligarchy Jana Kulczyka. Przecież Kulczyk robił ogromne interesy, kiedy Kwaśniewski był prezydentem. Zatrudnienie byłego prezydenta wygląda na formę odwdzięczenia się. Czyż to nie jest dziennikarski temat?

Jest. Czy wydrukowali Ci ostatecznie tekst o pieniądzach Kwaśniewskich, aby nie dopuścić do buntu dziennikarzy, którzy zagrozili odejściem? Aby nie eskalować katastrofy wizerunkowej?

Zapewne i jedno, i drugie. Ale bądźmy precyzyjni: wydrukowali zmanipulowany tekst, pod którym podpisali mnie bez mojej zgody. Ale po kolei. Jest połowa stycznia, gdy po doniesieniach kilku gazet wybucha zainteresowanie opinii publicznej Kwaśniewskim i jego pieniędzmi. Na planowaniu „Wprost” w poniedziałek 14 stycznia szefostwo redakcji i dział krajowy zgodnie stwierdzają, że należy napisać na ten temat tekst. Nie paliłem się do tego tekstu, ale padło na mnie. Przez kilka kolejnych dni zrobiłem, co do mnie należało. Najpierw zebrałem cały background — materiały o kontrowersjach wokół majątku Kwaśniewskiego po jego odejściu z urzędu prezydenckiego. Ale, co oczywiste, postanowiłem wygrzebać także coś oryginalnego.

Znalazłeś w Nowym Jorku firmę Harry Walkera (HWA), która organizuje mu odczyty.

Wiedziałem, że Kwaśniewski regularnie jeździ do Stanów Zjednoczonych, więc pomyślałem, że musi mieć tam firmę, która go rozprowadza. Gdy ją znalazłem, podałem się za kontrahenta, który chce Kwaśniewskiego wynająć na event. Zacząłem negocjować stawki i w efekcie ustaliłem, że bierze za wystąpienie kilkadziesiąt tysięcy dolarów. W HWA Kwaśniewski jest VIP-em. Ma tam status „exclusive speaker”, podobnie jak np. były prezydent USA Bill Clinton, jego zastępca Al Gore, lider U2 Bono, Arnold Schwarzenegger czy kolarz Lance Armstrong. Jednym słowem — duże pieniądze. Opis tych negocjacji to był pierwszy mocny element tego tekstu. Ale był i drugi —  sprawdziłem, co słychać w interesach Jolanty Kwaśniewskiej. Okazało się, że zasiadała we władzach stowarzyszenia Women’s International Peace Movement, założonego przez żonę dyktatora Egiptu - Suzanne Mubarak. Do Kairu Kwaśniewska jeździła regularnie, aż do upadku reżimu Mubaraków. Wysłałem jej pytanie, czy za działalność w WIPM brała pieniądze. Zaległa cisza. Kwaśniewski, mimo wielu starań, też nie chciał ze mną rozmawiać.

Jest piątek, 18 stycznia.

Późnym wieczorem zamykamy gazetę. Pierwotnie mój materiał „Prezydent brutto plus VAT” ma być tekstem do środka gazety. Po jego przeczytaniu, podnieceni szefowie „Wprost” uznają, że tekst nadaje się na okładkę. Normalny dziennikarski nos: najpierw Nazarbajew, teraz Mubarakowa. Najpierw kasa od Kulczyka, teraz dolary od Harrego Walkera. Dokładają mi miejsca, rozbudowuję tekst, dokładam ramki i zdjęcia. Wygrzebuję fotografię z 2007 r. z Paryża, gdzie Suzanne Mubarak spotkała się z Jolantą Kwaśniewską i zaproponowała jej współpracę. Przed wyjściem, jak zawsze, drukuję sobie ostateczną wersję tekstu, bite pięć stron.

Tymczasem tekst „Prezydent brutto plus VAT” zostaje zdjęty.

W sobotę przed południem dostaję smsa od redaktora naczelnego Michała Koboski o tym, że w nocy z piątku na sobotę właściciel „Wprost” zażądał zatrzymania tekstu. Kobosko pisze, że nie ma do mojego tekstu żadnych zastrzeżeń. Nota bene — w niedzielę Michał M. Lisiecki wręczał na wystawnej gali nagrodę Kisiela, mocno wycierając sobie nim gębę. Niechaj mu wybaczy Kisiel, który sporą część życia spędził na walce o wolność słowa.

Ale co z Twoim tekstem?

W poniedziałek 21 stycznia jest kolejne planowanie. Michał Kobosko szczegółowo opisuje dziennikarzom, jak doszło do zatrzymania tekstu. Wiele w tej kwestii działo się mailowo i smsowo, więc są na to dowody. W piątek po moim wyjściu, do Koboski napisał prawnik Lisieckiego. Oświadczył, że po pierwsze tekst jest „niezgodny z linią redakcji”, a po wtóre, narusza ugodę, którą Lisiecki zawarł z Kwaśniewskim. Na to Kobosko odpisał — już do wiadomości Lisieckiego — pytając, w jaki sposób tekst narusza linię redakcyjną i dodał, że żadnej ugody z Kwaśniewskim nie zna i jest nią zdziwiony. Wtedy zadzwonił do niego właściciel. Już znał tekst. Oświadczył, że nie ma czasu na wyjaśnienia, a jeśli naczelny nie ściągnie tekstu, to on sam przyjdzie do redakcji i zatrzyma druk. Kobosko zdjął materiał, a we wtorek został odwołany.

Już od poniedziałku kilkunastu dziennikarzy zagroziło odejściem.

Zachowali się fantastycznie. Podpisali się pod listem do właściciela, zażądali publikacji tekstu o Kwaśniewskich. W obawie przed buntem nowy redaktor naczelny Sylwester Latkowski zapowiedział, że tekst ukaże się w następnym numerze.

Dotrzymał słowa, ale tekst poddano kastracji.

Najpierw z pięciu stron zrobiono trzy, wyjmując ramki, zdjęcia, wyimki — takie dość ordynarne ukrycie tematu. Ale to nie koniec. W poniedziałek zobaczyłem w gazecie zmanipulowany materiał. Okazało się, że w tajemnicy przed dziennikarzami „Wprost” do tekstu została dołożona rozmowa z Kwaśniewskim przeprowadzona przez... praktykantkę z działu internetowego. Każdy, kto zna Kwaśniewskiego wie, że przez telefon nie będzie rozmawiał z osobą, której nie zna, zwłaszcza o swoich pieniądzach. Wątpię więc, że wywiad był wynikiem talentu młodej autorki. W dodatku Lisiecki i Latkowski promowali w Internecie ten wywiad, zanim w ogóle ukazał się mój tekst. Chodziło o to, żeby maksymalnie wyeksponować wypowiedzi Kwaśniewskiego, a ukryć tekst. Jednocześnie Lisiecki próbował podważać moją wiarygodność. Na Twitterze napisał, że dołożenie takiej rozmówki z Kwaśniewskim jest zgodne ze standardami Rady Etyki Mediów i Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. W ostatniej rozmowie z Lisieckim wytłumaczyłem mu, że nikt nie opracował takich zasad. To niedouczenie mu wybaczam, ale niech mnie nie próbuje uczyć dziennikarstwa.

Co jeszcze wyrzucono z Twojego tekstu?

Z tekstu usunięto wszystko, co dotyczyło akcji CBA przeciwko Kwaśniewskim w sprawie domu w Kazimierzu Dolnym. Jest na to dowód. W opublikowanym materiale pozostał śródtytuł do bardzo krótkiego paragrafu: „Kwaśniewska na podsłuchu”. Paragraf jest krótki, bo został ocenzurowany. A ten śródtytuł odnosił się właśnie do wyrzuconej z tekstu części: podsłuchiwania prezydentowej przez CBA. Taka dość prymitywna manipulacja, dokonana przez niewidzialną rękę, bo nikt się do niej nie przyznaje.

Jak takie manipulacje mogą wpływać na wartość giełdowej spółki?

Zadziwia, że giełdowa spółka ma poufne umowy, ugody, aneksy z politykami i biznesmenami, które decydują, o czym dziennikarze mogą, a o czym nie mogą pisać. Każdy właściciel akcji Platformy Mediowej Point Group ma prawo wiedzieć, co pan Lisiecki podpisał i z kim. „Wprost” jest głównym produktem tej spółki, więc zadziwia mnie to nie tylko od strony dziennikarskiej, ale i biznesowej. To są standardy prasy oligarchicznej krajów byłego ZSRR w latach 90.

Dlatego odszedłeś z „Wprost”?

To przelało czarę goryczy. Ale decyzję podjąłem już w listopadzie po tym, jak zastępcą redaktora naczelnego – a w finale naczelnym – został Sylwester Latkowski. To człowiek, który ma na koncie wyrok za rozbój. Mieliśmy poważne konflikty, bo próbował ingerować w przygotowywane przeze mnie materiały, co jest dla mnie niedopuszczalne. Ale przede wszystkim nie wyobrażam sobie, aby moim zwierzchnikiem był człowiek, który siedział w więzieniu za jedno z najbrutalniejszych przestępstw kryminalnych. Redaktor naczelny ma prawo do swej wizji czy poglądów, ma prawo do dobierania sobie zespołu, ale nie ma prawa do wyroku kryminalnego.

Ale jego kara dawno uległa zatarciu.

Ale co mnie to obchodzi?! Chodzi o moralność, a nie o kartotekę! Przeszłość jest jak tatuaż. Nie da się jej wywabić. Facet, który siedział w więzieniu i współpracował z przestępcami próbuje pouczać polityków, prokuratora generalnego, komendanta głównego policji, szefów CBŚ czy ABW. Zachowajmy zdrowy rozsądek i przyzwoitość! Zadziwia mnie, że po nominacji dla Latkowskiego wielu dziennikarzy udaje, że nic się nie stało. To niebywałe, że są takie telewizyjne gwiazdki, które ustawiają się w kolejce po parę złotych od Latkowskiego, żeby zrobić dla „Wprost” wywiad lub zapełnić głupkowatą rubrykę. Rozumiem upadek mediów, ale ja tak nisko upadać nie zamierzam. Jako dziennikarz zajmujący się polityką, nie byłbym w stanie rzetelnie wykonywać swoich obowiązków, wymagać od polityków uczciwości, przyzwoitości, godnego zachowania, samemu pracując w gazecie kierowanej przez człowieka, który był kryminalistą i nie rozliczył się ze swoją przeszłością.

Uciekłeś przed Lisieckim, który knebluje wolność słowa. Ale dlaczego do „Rzeczpospolitej”? Przecież Hajdarowicz, jak Pac. Też wart pałaca!

Mimo wszystkich moich zastrzeżeń do tekstu o trotylu, zawsze uważałem, że reakcja Hajdarowicza była niewspółmierna do sytuacji. Dla mnie sprawa jest prosta. Jeśli ktoś w „Rzeczpospolitej” zatrzyma mi tekst z powodów politycznych, to odejdę. Żaden polityk nie jest moją linią redakcyjną.

SDP.PL.

Kończą się zasoby węgla, wydobcie jest nieopłacalne... co dalej? Produkcja energii elektrycznej w Polsce w prawie 90 proc. niezmiennie od lat opiera się na węglu. To stanowi coraz większe zagrożenie dla gospodarki. Trwa gorąca dyskusja nad budową dwóch elektrowni na węgiel kamienny po 900 MW w Opolu, do której przymierza się Polska Grupa Energetyczna. Pod znakiem zapytania stoi jednak opłacalność tej inwestycji. Czytaj: PGE zrezygnuje z inwestycji za 11,6 mld zł?

Polskie zasoby węgla brunatnego skończą się w ciągu najbliższych 20 lat, a wydobywanie węgla kamiennego przestało się opłacać. - Zasoby węgla brunatnego kończą się do 2035 roku. W przypadku węgla kamiennego od 20 lat straty zasobów eksploatowanych wynoszą 86 proc. biorąc pod uwagę relację wydobytych ton węgla na powierzchnię do tego co pozostaje i co jest w zasadzie nie do odzyskania metodami górnictwa podziemnego. I zaczyna być widać tendencję, że szybko rośnie import węgla – mówi dr Michał Wilczyński, ekspert ds. paliw i energii, były Główny Geolog Kraju.

Dodatkowo koszty wydobywania surowca stale rosną. – W Zagłębiu Górnośląskim, żeby sięgnąć po nowe zasoby, trzeba zejść poniżej tysiąca metrów. Oznacza to, że koszty wydobycia będą rosnąć w tempie geometrycznego postępu. Na głębokości tysiąca metrów jest dużo wyższe zametanowanie, temperatura skał otaczających wynosi +40 stopni. Jaki górnik będzie w stanie w takich warunkach pracować? Trzeba wprowadzić klimatyzację, a to podwyższa koszty – zwraca uwagę ekspert. Dodaje, że nie spodziewano się tego, że wydobycie węgla będzie spadać tak gwałtownie. Jak wynika z danych resortu gospodarki w ubiegłym roku polskie kopalnie wydobyły blisko 80 mln ton. 20 lat temu było to ok. 130 mln ton.

– Około roku 2030 polskie górnictwo węgla kamiennego nie będzie w stanie wydobywać więcej niż 47 milionów ton. Musimy sobie zadać pytanie, czy chcemy oprzeć energetykę na węglu, a zatem na imporcie. Czy mamy budować nowe elektrownie, które będą funkcjonować następnych 50 lat. Trzeba wziąć także pod uwagę ceny węgla w imporcie, na otwartym rynku – podkreśla dr Michał Wilczyński. Surowiec sprowadzany z Rosji czy z Afryki Południowej jest tańszy niż ten z polskich kopalni. Tym bardziej, że zgodnie z unijnym prawodawstwem nie ma już możliwości dotowania kopalń. Newseria/Opr.: AS

Ope­ra­cja „Pa­pież”

Wy­bór pa­pie­ża Fran­cisz­ka I tyl­ko po­zor­nie zo­stał przy­ję­ty z en­tu­zja­zmem w Ro­sji. W rze­czy­wi­sto­ści Kreml boi się no­we­go pa­pie­ża, wi­dząc w nim je­dy­nie pod­stęp­ne­go je­zu­itę, któ­ry ja­ko pa­pież bę­dzie ry­wa­li­zo­wał z ro­syj­ską Cer­kwią o pry­mat w chrze­ści­jań­stwie. De­kla­ru­jąc  po­trze­bę dia­lo­gu ro­syj­skiej Cer­kwi z Rzy­mem, Kreml roz­po­czął rów­no­cze­śnie ope­ra­cję pro­pa­gan­do­wą, ma­ją­cą zdys­kre­dy­to­wać Fran­cisz­ka. Wy­bór kar­dy­na­ła Jor­ge Ma­rio Ber­go­glio na pa­pie­ża ofi­cjal­nie miał być przy­ję­ty z en­tu­zja­zmem w Pa­triar­cha­cie Mo­skiew­skim Ro­syj­skiej Cer­kwi Pra­wo­sław­nej. Ro­syj­ski dzien­nik „Kom­mier­sant” pod­kre­ślał na­wet, że przed­sta­wi­cie­le ro­syj­skiej Cer­kwi pra­wo­sław­nej nie wy­klu­cza­ją, że przy no­wym pa­pie­żu prze­zwy­cię­żo­ne zo­sta­ną roz­bież­no­ści po­mię­dzy obo­ma Ko­ścio­ła­mi. Ro­syj­ski dzien­nik pod­kre­ślał, że zda­niem se­kre­ta­rza Wy­dzia­łu Ze­wnętrz­nych Sto­sun­ków Ko­ściel­nych Pa­triar­cha­tu Mo­skiew­skie­go pro­to­je­re­ja Dmi­tri­ja no­wy pa­pież mo­że na­wet dać no­wy im­puls do roz­wo­ju re­la­cji po­mię­dzy obo­ma Ko­ścio­ła­mi. Pra­wo­sław­ny hie­rar­cha udzie­la­jąc gło­su „Kom­mier­san­to­wi”, usi­ło­wał na­wet zna­leźć prze­słan­ki do te­go, że tak wła­śnie bę­dzie, su­ge­ru­jąc na­wet, że Fran­ci­szek lu­bi Ro­sję, ro­syj­ską cer­kiew i ro­syj­ską kul­tu­rę. Ja­ko do­wód Dmi­trij po­dał m.​in. to, że no­wy pa­pież lu­bi twór­czość Fio­do­ra Do­sto­jew­skie­go i bli­skie są mu du­cho­we tra­dy­cje pra­wo­sła­wia. Ro­syj­skie me­dia dość czę­sto w ko­men­ta­rzach do wy­bo­ru no­we­go pa­pie­ża pod­kre­śla­ły, że Fran­cisz­ko­wi bli­skie jest też sta­no­wi­sko ro­syj­skiej Cer­kwi w spra­wach mo­ral­no­ści spo­łecz­nej, w tym w kwe­stiach mał­żeń­stwa, abor­cji i eu­ta­na­zji. Jed­nak tak na­praw­dę Ro­syj­ska Cer­kiew, któ­ra w cza­sach Pu­ti­na sta­ła się „ide­olo­gicz­nym wy­dzia­łem” Krem­la, moc­no oba­wia się pon­ty­fi­ka­tu Fran­cisz­ka. Jest tak z kil­ku po­wo­dów.

Je­zu­ic­ki spi­sek prze­ciw Ro­sji Z per­spek­ty­wy mo­skiew­skie­go pa­triar­cha­tu nie od dziś wia­do­mo, że po­mię­dzy Ko­ścio­łem ka­to­lic­kim a cer­kwią trwa od wie­ków wal­ka o wier­nych i pry­mat w ca­łym chrze­ści­jań­stwie. Jest tak na­wet wte­dy, gdy na­stę­pu­je cza­so­we za­wie­sze­nie „wy­mia­ny ognia” po­mię­dzy obo­ma Ko­ścio­ła­mi. Ta­ki wła­śnie sto­su­nek hie­rar­chii mo­skiew­skiej do Rzy­mu jest przede wszyst­kim wy­ni­kiem głę­bo­kich hi­sto­rycz­nych uprze­dzeń, kom­plek­sów i fo­bii, ma­ją­cych sil­ny je­zu­ic­ki kon­tekst. Dla ro­syj­skiej cer­kwi i jej krem­low­skie­go pro­tek­to­ra – pre­zy­den­ta Wła­di­mi­ra Pu­ti­na Fran­ci­szek to wca­le nie do­bro­tli­wy pa­sterz sta­ją­cy na cze­le ka­to­lic­kie­go Ko­ścio­ła, któ­ry przy­brał imię „świę­te­go bie­da­ków”, ale ko­lej­ne wcie­le­nie knu­te­go od pię­ciu wie­ków spi­sku wszech­wład­nych w Ko­ście­le je­zu­itów. Spi­sek ten w isto­cie jest wy­mie­rzo­ny nie tyl­ko w sa­mą Ro­sję, ale tak­że w jej du­szę – któ­rą na no­wo sta­ła się w cza­sach Pu­ti­na pra­wo­sław­na Cer­kiew. Ta­ka teo­ria mo­że na­dal do­brze tłu­ma­czyć po­li­tycz­ną sy­tu­ację w Ro­sji. Za­wsze bo­wiem we­wnętrz­ne pro­ble­my i trud­no­ści by­ły tłu­ma­czo­ne tam spi­skiem sił ze­wnętrz­nych. A je­zu­ici pa­su­ją do te­go jak ulał, al­bo­wiem po­twier­dza­ją tę teo­rię. To ty­po­wy spo­sób my­śle­nia nie tyl­ko w ro­syj­skiej cer­kwi, ale tak­że w bez­piecz­niac­kim śro­do­wi­sku wy­wo­dzą­ce­go się z KGB pre­zy­den­ta Wła­di­mi­ra Pu­ti­na. 

KGB i je­zu­ici Je­zu­ici za­wsze by­li przez so­wiec­kie KGB po­strze­ga­ni ja­ko naj­wier­niej­si żoł­nie­rze Wa­ty­ka­nu. Za­wsze też by­li dla KGB czy­stym ucie­le­śnie­niem agre­sji, wro­go­ści i prze­wrot­no­ści Rzy­mu. Wy­star­czy je­dy­nie wspo­mnieć, że gdy pa­pie­żem zo­stał Jan Pa­weł II, to wła­śnie je­zu­ici by­li uwa­ża­ni za praw­dzi­wy miecz je­go po­li­ty­ki, zwłasz­cza na Wscho­dzie. So­wiec­kie KGB pro­wa­dzi­ło wów­czas swo­je taj­ne dzia­ła­nia wo­bec In­sty­tu­tu Mark­si­zmu Pa­pie­skie­go Uni­wer­sy­te­tu Gre­go­riań­skie­go (Gre­go­ria­num), Sek­cji Ro­syj­skiej Ra­dia Wa­ty­kan, Li­tew­skiej Aka­de­mii Na­uk przy Uni­wer­sy­te­cie Gre­go­riań­skim, Apo­sto­la­tu Ro­syj­skie­go i Cen­trum Stu­diów Ro­syj­skich (Cen­tre Etu­des Rus­ses) w Meu­don pod Pa­ry­żem, w któ­rych je­zu­ici od­gry­wa­li waż­ną ro­lę. Ale dla KGB naj­waż­niej­szy był po­wo­ła­ny przez Ja­na Paw­ła II przy ge­ne­ra­le Za­ko­nu Je­zu­itów Apo­sto­lat Ro­syj­ski, któ­ry sku­piał bli­sko 50 je­zu­itów, spe­cja­li­zu­ją­cych się w spra­wach so­wiec­kich. Je­zu­ic­cy so­wie­to­lo­dzy by­li uwa­ża­nia w cen­tra­li KGB na Łu­bian­ce za naj­więk­sze za­gro­że­nie, bo jak są­dzo­no ich opi­nie i oce­ny mia­ły za­sad­ni­czy wpływ na po­li­ty­kę pol­skie­go pa­pie­ża wo­bec ca­łe­go ko­mu­ni­stycz­ne­go blo­ku. Ale KGB by­ło też prze­ko­na­ne, że je­zu­ici od­gry­wa­ją klu­czo­wą ro­lę w dzia­łal­no­ści wa­ty­kań­skiej „agen­cji wy­wia­dow­czej”, wy­stę­pu­ją­cej ofi­cjal­nie pod na­zwą Se­rvi­zio In­for­ma­zio­ni del Va­ti­ca­no (SIV). Dla KGB SIV był swo­istym „kontr­wy­wia­dem” Wa­ty­ka­nu, ma­ją­cym dbać o wszyst­kie je­go se­kre­ty, na zdo­by­ciu któ­rych jej za­le­ża­ło naj­bar­dziej. To z tych wzglę­dów KGB in­te­re­so­wa­ło się rzym­skim śro­do­wi­skiem Je­zu­itów. I to wła­śnie z tych wzglę­dów od­by­wa­ją­cy w Rzy­mie je­zu­ic­ki no­wi­cjat To­masz Tu­row­ski mógł być tak cen­ny dla KGB. 

Fran­ci­szek na ce­low­ni­ku cze­ki­stów Pu­ti­na Ale oprócz hi­sto­rycz­nych ste­reo­ty­pów jesz­cze waż­niej­sze wy­da­je się to, jak za­mie­rza spra­wo­wać swój pon­ty­fi­kat no­wy pa­pież. Otóż Fran­ci­szek, bę­dąc otwar­tym na wszyst­kich i sze­ro­ko wy­cho­dząc do ubo­gich, o czym mo­gli­śmy się już prze­ko­nać, mo­że zło­żyć za­gu­bio­nym w glo­bal­nym świe­cie i szu­ka­ją­cym wyj­ścia z ma­te­rial­nej i mo­ral­nej bie­dy Ro­sja­nom naj­bar­dziej atrak­cyj­ną ofer­tę. Znacz­nie bar­dziej atrak­cyj­ną od tej, któ­rą mo­że dać im bę­dą­ca bli­sko wła­dzy Ro­syj­ska Cer­kiew. Ko­ściół ka­to­lic­ki w cza­sach Fran­cisz­ka, któ­ry, jak wszyst­ko wska­zu­je, bę­dzie znacz­nie bliż­szy zwy­kłym lu­dziom, mo­że być za­tem nie tyl­ko re­li­gij­ną, ale i kul­tu­ro­wą al­ter­na­ty­wą dla ro­syj­skich wier­nych. Wła­śnie z tych wzglę­dów Fran­ci­szek stał się dla Ro­syj­skiej Cer­kwi Pra­wo­sław­nej praw­dzi­wym za­gro­że­niem. Cze­ki­ści Pu­ti­na, któ­rym Cer­kiew już daw­no udzie­li­ła po­li­tycz­ne­go i mo­ral­ne­go po­par­cia, po­sta­no­wi­li bro­nić ro­syj­skiej cer­kwi przed no­wym pa­pie­żem. Na Krem­lu za­pa­dła de­cy­zja o pod­ję­ciu no­wej ope­ra­cji „Pa­pież”, któ­rą ma­ją te­raz nad­zo­ro­wać ro­syj­skie służ­by. Bę­dzie ona to­czy­ła się w tle ofi­cjal­nych de­kla­ra­cji Krem­la i mo­skiew­skie­go Pa­triar­cha­tu, wy­ra­ża­ją­cych rze­ko­mą ra­dość i na­dzie­ję z po­wo­du wy­bo­ru Fran­cisz­ka i je­go ko­lej­nych po­su­nięć. W rze­czy­wi­sto­ści jej ce­lem bę­dzie zdys­kre­dy­to­wa­nie oso­by Fran­cisz­ka i sys­te­ma­tycz­ne przy­pi­sy­wa­nie mu nie­praw­dzi­wych dzia­łań i in­ten­cji. O prób­ce tych dzia­łań mo­gli­śmy się do­wie­dzieć już kil­ka dni te­mu. Pierw­szym któ­ry za­ata­ko­wał no­we­go pa­pie­ża i to za­raz po je­go wy­bo­rze był przy­wód­ca Ukra­iń­skie­go Ko­ścio­ła Pra­wo­sław­ne­go Pa­triar­cha­tu Ki­jow­skie­go, me­tro­po­li­ta Fi­la­ret, któ­ry ko­men­tu­jąc pierw­sze wy­stą­pie­nia Fran­cisz­ka, za­rzu­cił mu „skrom­ność na po­kaz”. Fi­la­ret to agent KGB o pseu­do­ni­mie „An­to­now”, któ­ry od­de­le­go­wa­ny zo­stał przez pa­triar­chę mo­skiew­skie­go (do 2008 r.) Alek­se­go II – agen­ta KGB o pseu­do­ni­mie „Droz­dow” – do nad­zo­ru nad cer­kwią ukra­iń­ską. Ale ro­syj­skie służ­by wy­na­ję­ły już ca­łą sfo­rę ro­syj­skich in­ter­nau­tów i blo­ge­rów, któ­rzy szcze­gó­ło­wo prze­ko­pu­ją ży­cio­rys Fran­cisz­ka, usi­łu­jąc za wszel­ką ce­nę przy­pi­sać mu po­wią­za­nia z krę­ga­mi ma­soń­ski­mi i ży­dow­ski­mi. W ten spo­sób chcą zdys­kre­dy­to­wać je­go oso­bę i po­ka­zać, że jest on pa­pie­żem nie­wia­ry­god­nym, któ­ry nie mo­że ro­ścić so­bie pra­wa do prze­wo­dze­nia chrze­ści­jań­skie­mu świa­tu. Ale to do­pie­ro po­czą­tek no­wej ro­syj­skiej ope­ra­cji „Pa­pież”.

Pietrzak

WANDA CO NIE CHCIAŁA RUSKA Pamiętacie jak rząd i opozycja (w tym akurat zgodni) protestowali przeciwko budowie gazociągu North (obecnie Nord) Stream? I to bez względu na to, kto był akurat w rządzie, a kto w opozycji. Bo to polityczna inwestycja, gdyż omija Polskę? Pisałem wówczas, że właśnie z tego powodu ten gazociąg powstanie – bo tak, jak my chcemy dywersyfikacji źródeł zaopatrzenia w gaz, tak Rosjanie chcą dywersyfikacji dróg jego przesyłu i dlatego nie chcą, żeby wszystkie ich gazociągi biegły przez Ukrainę i/lub Polskę. A jak już powstanie, to Rosjanie będą gotowi rozmawiać o budowie drugiej nitki Jamału. No i właśnie zaczęli rozmowy. Ale gdzie tam! Drugiej nitki Jamału to my nie pozwolimy im wybudować przez Polskę. Bo to nasza ziemia. I tu akurat możemy postawić na swoim – inaczej niż w przypadku gazociągu pod dnem Bałtyku, który nasz nie jest. Że to jakaś totalna niekonsekwencja? Przecież druga, zaraz po głupocie, cecha większości naszych polityków. Wanda to co prawda Niemca nie chciała i wolała się utopić, ale Ruska to by nie chciała na pewno jeszcze bardziej. PiS, podzielony aktualnie na PiS i Solidarną Polskę, w dowód uznania dla Ministra Budzanowskiego, już zapowiedziały wniosek o jego odwołanie – co jest najlepszym sposobem na przedłużenie misji Pana Ministra w rządzie, bo co, jak co, ale na wniosek Kaczyńskiego, to Tusk nie pozwoli przecież Budzanowskiego odwołać. Przy okazji jednak słowa uznania dla polityki odpolityczniania rad nadzorczych i zarządów spółek Skarbu Państwa. Skoro ani Premier, ani jego Minister nie wiedzieli co się w tych spółkach dzieje, to znaczy że zasady corporate governance są należycie przestrzegane. A ci wszyscy prezesi, którzy się na Wspólnej (nie mylić z serialem) codziennie przewalają, to po prostu na kawkę do Pana Ministra wpadają porozmawiać o anomaliach pogodowych.

Gwiazdowski

Imperium SB kontratakuje Byli funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa zasypali rzecznika praw obywatelskich dziesiątkami listów. Kwestionują konstytucyjność wydłużenia przedawnienia zbrodni komunistycznych. Akcja, którą nagłośnił europoseł Janusz Zemke, to pokłosie sądowych batalii byłych funkcjonariuszy w związku z obniżeniem im emerytur.

– Do Biura Rzecznika Praw Obywatelskich na przestrzeni ostatnich miesięcy wpłynęły 43 pisma – przyznaje Marta Kolendowska-Matejczuk z biura prasowego RPO. Europoseł Janusz Zemke (SLD) na swojej stronie zamieścił wzór pisma do Ireny Lipowicz. „Nowelizacja (z marca 2007 r.) ustawy o IPN narusza konstytucyjny porządek prawny, dlatego zamieszczamy propozycję tekstu pisma do Rzecznika Praw Obywatelskich w tej sprawie. Proponuję skopiować je i wysłać do adresata oraz do innych Państwa znajomych z podobną sugestią. Autor upoważnił mnie do takiego wykorzystania jego tekstu” – taka informacja, podpisana jako WB, pojawiła się na stronie internetowej we wrześniu zeszłego roku. Wysyłanie pism do rzecznika przez byłych esbeków krytykuje poseł Arkadiusz Mularczyk (SP), który był inicjatorem wydłużenia przedawnienia zbrodni komunistycznych.

– Nie mogą się teraz obruszać, bo w okresie państwa komunistycznego byli jego fundamentem – podkreśla, dodając, że jest paradoksem, iż wykorzystują oni uprawnienia, jakie daje państwo demokratyczne, w swoim interesie.

– To jest taki paradoks, państwo demokratyczne chce się rozliczyć z tego typu przeszłością – zaznacza. Dodaje, że nie jest zaskoczony postawą Zemkego, który w jego ocenie w ten sposób „dba o swoje zaplecze, wspierające SLD”. Dlaczego nagle po pięciu latach od zmiany w ustawie o IPN ktoś wpadł na pomysł akcji z wysyłaniem pism do rzecznika praw obywatelskich i domagania się interwencji, w domyśle – skierowania skargi do Trybunału Konstytucyjnego?

Wszystko wskazuje na to, że to pokłosie batalii sądowych byłych funkcjonariuszy politycznej policji, którym od 2010 r. obniżono świadczenia emerytalne. Świadczy o tym choćby fragment wzoru pisma, które zalecają wysyłać do RPO. „Znowelizowana ustawa o Instytucie Pamięci Narodowej narusza konstytucyjnie gwarantowane prawa i wolności obywatelskie, w tym także bezpośrednio moje prawa jako byłego funkcjonariusza resortu spraw wewnętrznych PRL” – czytamy na jego końcu. Wzór ten pojawił się w zakładce strony określonej jako „Poradnik dla emerytów mundurowych”. Ponadto inicjały osoby, która zamieściła ten wzór, można odnieść do Wacława Beneckiego z Bydgoszczy, który występuje kilkakrotnie na tej podstronie podpisany pod różnego rodzaju radami dla „byłych”. Człowieka o takim nazwisku znajdujemy w katalogach IPN. Rozpoczął służbę w Komendzie Wojewódzkiej MO w Bydgoszczy w 1965 roku. W 1967 r. został wywiadowcą Wydziału B (obserwacja zewnętrzna). W latach 1969-1970 dokształcał się w Oficerskiej Szkole Obserwacji Zewnętrznej MSW w Warszawie, w latach 1975-1978 odbył studia na Akademii Spraw Wewnętrznych w Warszawie. Następnie objął w Legnicy stanowisko naczelnika początkowo mniejszej rangi wydziału, a później wydziału walki z działalnością antypaństwową w kraju (w 1984 r. odbył kurs w tym zakresie). W jego życiorysie nie zabrakło – wysoko ocenianego przez funkcjonariuszy – ukończenia kursów w Wyższej Szkole KGB w Moskwie. Odszedł ze służby z końcem lipca 1990 r., co oznacza, że został negatywnie zweryfikowany. We wzorze pisma do RPO byli funkcjonariusze domagają się podjęcia działań „zmierzających do uchylenia przepisu sprzecznego z Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej”. Twierdzą, że nowelizacja ustawy o IPN „wprowadziła inne okresy przedawnienia karalności tzw. zbrodni komunistycznych” – 40 lat, jeśli chodzi o zbrodnię zabójstwa, i 30 w przypadku innych zbrodni.

„W kodeksie karnym natomiast okresy te są o 10 lat krótsze” – zwracają uwagę. W ocenie byłych funkcjonariuszy SB, „nowelizacja ustawy o IPN dzieli więc obywateli na dwie kategorie, co jest rażąco sprzeczne z zasadą powszechnej równości wobec prawa, wyrażoną w art. 32 Konstytucji”.

– W tej nowelizacji chodziło o to, że te zbrodnie nie były ścigane, co jest oczywiste dla okresu PRL, ale nawet w początkowym okresie istnienia IPN bardziej były ścigane zbrodnie nazistowskie niż komunistyczne, to była przyczyna wydłużania tego przedawnienia, dlatego wnieśliśmy tę nowelizację – podkreśla Mularczyk. Rzecznik praw obywatelskich nie podzielił zapatrywań byłych funkcjonariuszy specsłużb. – Po zbadaniu tego problemu rzecznik nie znalazł jednak podstaw do podjęcia czynności w tych sprawach – informuje Kolendowska-Matejczuk. Dodaje, że z konstatacji, iż terminy przedawnień są różne, nie wynika, że naruszono Konstytucję. – Nie oznacza to jednak, zdaniem rzecznika praw obywatelskich, że w interesującym zakresie doszło do naruszenia zasady równości wobec prawa – zaznacza Kolendowska-Matejczuk. Kwestionowane przepisy dotyczą funkcjonariuszy państwa komunistycznego, którzy „charakteryzują się innymi cechami niż podmioty wymienione” w kodeksie karnym. – Zróżnicowanie nie zostało więc wprowadzone w tym przypadku na podstawie dowolnego kryterium – podkreśla RPO. Dlatego w „ocenie Rzecznika Praw Obywatelskich – nie nastąpiło naruszenie zasady równości wobec prawa określonej w art. 32 Konstytucji RP”.

Zenon Baranowski

Memorandum jamalskie w imieniu Polski podpisał Medwiediew i to nie jest żart Zdziwieni, zaskoczeni? Czym Szanowni Rodacy, przecież to nie prolog, ale epilog i wszystko było bez żenady pokazane, akt po akcie. Zdziwionych zapraszam do radzieckiego kina akcji i zachęcam do podziwiania aktorów, nie torebki z popcornem. W 1993 r., na mocy tzw. „porozumienia jamajskiego”, Gazprom zobowiązał się przesyłać gaz do Polski i Europy Zachodniej, a tranzyt obsługiwała spółka Europol Gaz. Ten stan rzeczy trwał do roku 2006 i był w miarę bezpiecznym układem, jak na porozumienie z Rosją Radziecką. Gwarancję bezpieczeństwa dawał statut Europol Gazu , w którym zawarto pełną kontrolę polskiego rząd nad spółką. Wszystko co daje Polsce gwarancje suwerenności i jednocześnie kontroli nad przepływem surowców i kapitału, nie może być tolerowane przez kremlowskie spółki i biznesy polityczne. Dopóki w Polsce rządzili właściwi ludzie i służby Moskwy, biznes radziecki był niezagrożony, jednak w 2006 roku zmieniła się władza, z pokornej na awanturujących się rusofobów, a wraz z nią padły WSI – radziecki strażnik interesów. Powstała pilna potrzeba przejęcia rządów na każdym szczeblu, bo dzięki pełnej władzy nad polską spółką odpowiadającą za tranzyt, Gazprom mógł robić dokładnie to samo, co robił z Ukrainą. W 2006 r. zarząd Gazpromu wydał komunikat, w którym wyraził swoje niezadowolenie, nie ze zmiany władzy i likwidacji WSI, ale z wysokich opłat tranzytowych przez Polskę. Radzieccy macherzy zakwestionowali dopłaty do tranzytu uzależnione od majątku firmy tranzytowej, co miało zapobiegać bankructwu partnerów Gazpromu. Identyczne dopłaty występują w wielu krajach UE i co więcej w żadnym kraju prócz Polski Gazprom ich nie kwestionował. Na komunikatach i nagłym niezadowoleniu się nie skończyło, w następnym kroku Gazprom swoim radzieckim zwyczajem nie przejmował się rachunkami wysyłanymi z Europol Gaz SA i zwyczajnie pomijał kwoty dopłat, na zasadzie „nie mam pańskiego płaszcza i co mi pan zrobisz?!”. O dziwo znalazł się w Polsce jeden odważny, który przeciwstawił się kulturze słoniny popijanej samogonem z musztardówki, a był nim Michał Kwiatkowski, ówczesny prezes Europol Gazu. Pewnie pierwsze skojarzenie padnie na powiązania z PiS, bo jaki inny „oszołom” narazi Polskę na wojnę atomową z Rosją. Nic z tych rzeczy, wręcz przeciwnie. Kwiatkowski był związany z postkomuną, Millerem i do tego Guzowatym, żeby było zabawniej, a jednocześnie wyznaczało poziom Donalda Tuska, rusko-enerdowskiej matrioszki. Do Rosji Radzieckiej poszły pisma windykacyjne nie przynoszące żadnego skutku i wreszcie prezes Kwiatkowski skierował sprawę do Sądu Polubownego w Moskwie. Sądzę, że po tym zdaniu niejeden pukał się w głowę, czytając jakich naiwności dopuścił się prezes, ale wynik skargi był oszołamiający. Moskiewski sąd nie tylko uznał rację polskiej spółki, ale zobowiązał Gazprom-Export (spółka córka Gazprom) do wypłaty 1,2 miliarda złotych, na rzecz Eropol Gazu, czyli skarbu państwa. Wyrok się uprawomocnił i Polska powinna w krótkim czasie otrzymać zwrot należności, jednak zgodnie z międzynarodowym prawem nadal istniała możliwość, by Gazprom nie płacił potężnej kasy, wystarczyło, że zarząd poszkodowanego Europol Gazu wyda decyzję o anulowaniu długu. Wydaje się, że takie niebezpieczeństwo istnieje tylko w przypadku postradania zmysłów przez zarząd polskiej spółki, ale życie pokazało, że nie takie rzeczy w czasie rządów Tuska się załatwiało, a na wariatów przerabiano normalnych. O tym za chwilę, bo wcześniej trzeba wspomnieć o wojnie tranzytowej, jaką Gazprom jednocześnie prowadził z Ukrainą, z której Polska pobierała gaz w niemałej ilości, bo 2,5 mld m3.

„Ukraiński” gaz dostarczał tamtejszy odpowiednik Europol Gaz, spółka Rosukrenergo. Oddzielny zapis umowy między polską i ukraińską stroną dotyczył gazoprotu w Świnoujściu, który miał powstać do 2014 roku i do którego Rosukrenergo miał dostarczać surowiec. Tak w bólach rodziła się pierwsza poważna próba dywersyfikacji, osłabiająca radziecki monopol, zarówno w Polsce, jak i na Ukrainie. Pod koniec 2008 r. Gazprom wystawia Ukrainie fakturę na 2,4 miliarda dolarów za przesył surowca na terytorium byłej republiki. Po kilku tygodniach Ukraina wypłaciła miliard, resztę zobowiązuje się spłacić w ciągu kilku kolejnych tygodni. Gazprom nie przyjął ukraińskiej propozycji i do faktury dołożył 400 milionów odsetek. Ukraińcy nie byli w stanie zapłacić absurdalnych sum i Nowy Rok przywitali echem z kuchenek. Wstrzymane dostawy na Ukrainę spowodowały zagrożenie ciągłości dostaw dla Polski oraz kilku innych państw, między innymi: Węgier, Austrii, Bułgarii. Dopiero interwencja USA i UE, 19 stycznia 2009 roku doprowadziła do podpisania porozumienia i Gazprom wznowił przesył do Europy przez Ukrainę. Ofiarą porozumienia padła spółka Rosukrenergo, którą uznano za winną konfliktu. Gazprom odmówił dalszej współpracy z tą spółką i tak nowym dostawcą gazu stał się ukraiński Naftohaz. Świeżutka umowa między Gazpromem i Naftohazem ograniczała możliwości ukraińskiego importera do przesyłu tylko i wyłącznie na terenie Ukrainy. Jednym pociągnięciem Rosja Radziecka ustawiła sobie monopol na Ukrainie i położyła kamień węgielny pod monopol w Polsce, ponieważ taki zapis umowy automatycznie uzależnił Polskę od Rosji i co więcej gazoport w Świnoujściu stracił dostawcę. W ramach „rekompensaty” Gazprom zaoferował Polsce część gazu, dotąd przesyłanego przez Ukrainę i w czerwcu 2009 r. wieczny koalicjant wszystkich rządów, Waldemar Pawlak, podpisał umowę na 1,2 miliarda m3. Jednorazowy gest „dobrej woli” nie zabezpieczał Polski, dostawy gazu według zawartych umów nie pokrywały zapotrzebowania na surowiec i tak doszło do nowej propozycji. Gazprom zaoferował stałe zwiększenie dostaw, co dla Rosji radzieckiej jest żadnym kłopotem, a wręcz priorytetem, ale jednocześnie domagał się renegocjacji umowy. Brzegowe warunki, bez zbędnej zwłoki przyjął „gabinet z paprotką żony Millera” i dalej Gazprom rządził jak chciał, by wywalczyć, co chciał. Gazu ile chcecie „Pany Polaki”, ale wara od „wolnego rynku”. Europol Gaz ma zmienić status tak, by rząd polski nie miał głosu, tylko pakiet akcji na pocieszenie. Ponad to żadnych terminali w Świnoujściu, po jaką cholerę, kiedy przyjaciele radzieccy dają prawie 11 mld m3 rocznie i umowę do 2037 r. Tusk zobowiązany konstytucją musiał wysłać „dary” Gazpromu do Biura Bezpieczeństwa Narodowego, co w 2009 roku skutkowało dostarczeniem dokumentów Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. Każdy Polak po przeczytaniu radzieckiej propozycji złapałby się za głowę i kieszeń, po czym biłby na alarm. Dokładnie tak Lech Kaczyński zrobił i natychmiast zwrócił się do Ministerstwa Gospodarki z pytaniem, kto i jak ma zamiar prowadzić rozmowy z kremlowską spółką. Nie trudno się domyślić, że cała sprawa przez pożytecznych idiotów gazetowych i telewizyjnych została odpowiednio rozegrana. Lech Kaczyński został przedstawiony jako „ułan z szabelką”, ruszający na wojnę z Rosją i ani Pawlak, ani Tusk nie chcieli przekazać Prezydentowi swoich planów negocjacyjnych. Bez porozumienia z Prezydentem i wbrew stanowisku Prezydenta, w październiku 2009 r., Tusk z Pawlakiem zdecydowali, że trzeba w radzieckiej stolicy rozpocząć „negocjowanie” warunków nowej umowy z Gazpromem. Z miejsca powróciła kwestia wyroku Sądu Arbitrażowego w Moskwie. Do wszystkich wspaniałomyślnych warunków, Gazprom dołączył anulowanie 1,2 miliarda złotych długu. Co zrobił „gabinet z paprotką żony Millera”? Donald w tri miga zadeklarował podarowanie 1,2 dużej bańki, Grad, o zgrozo minister skarbu, radośnie pokiwał głową i tylko Michał Kwiatkowski – prezes Europol Gazu krzyknął, że dopóki pełni funkcję prezesa, nie podpisze umorzenia długu. Drugi odważny, Jerzy Tabaka, pełniący funkcję członka zarządu, poparł prezesa. Następnie Kwiatkowski interweniował u Grada i ostrzegał, że taki zapis umowy łamie polskie prawo, na swoje pismo nigdy nie dostał odpowiedzi. W dniu 11 grudnia 2009 r., oficjalne stanowisko zajął szef BBN, Aleksander Szczygło, który wsparł Kwiatkowskiego i sprzeciwił się zapisom umowy. 14 grudnia 2009 r., w oficjalnym komunikacie, Kancelaria Prezydenta poinformowała, że jest przeciwna gazowej umowie z Rosją. Stanowisko Prezydenta, BBN i prezesa spółki Europol Gaz, nie zrobiły żadnego wrażenia na rusko-enerdowskim pajacyku z Spotu. Krnąbrnych mieli zastąpić pokorni, ale nim do tego doszło Kwiatkowski i Tabaka dostali jeszcze jedną szansę, by zrobić dobrze radzieckim biznesmenom i „przywiślańskim” matrioszkom. 12 stycznia 2010 r. PGNiG, będący w posiadaniu 48% akcji Europol Gazu, poinformował, że w stolicy Rosji Radzieckiej rozpoczyna rozmowy z Gazpromem, które mają uzgodnić aneks do kontraktu jamajskiego. Prócz zwiększenia dostaw gazu do 10,25 mld m3 i prolongaty kontraktu do roku 2037, ponownie pojawił się problem umorzenia długu dla Gazpromu i ponownie prezes Europol Gazu, Michał Kwiatkowski, wraz z członkiem zarządu Jerzym Tabaką, odmówili umorzenia. Minął tydzień i Tusk mający „najlepsze stosunki” z Rosją Radziecką poustawiał swoje marionetki z PGNIG tak, że Rada Nadzorcza Europol Gazu zawiesiła w pełnieniu obowiązków Michała Kwiatkowskiego i Jerzego Tabakę, ostatnich, którym prawdopodobnie interes Guzowatego przyświecał, ale przy okazji zaświecił interes państwa polskiego. Na miejsce zawieszonych szykowano nowych kandydatów. Kogo Donald uczynił prezesem „polskiej spółki”? Szanowni Rodacy przywitajcie i pokłońcie się nisko prezesowi Europol Gazu, przed Wami Aleksandr Anatoljewicz Miedwiediew … brat prezydenta Rosji Radzieckiej (kilka źródeł tak twierdzi, ale tę informację jeszcze należy zweryfikować) , prezes Gazprom-Eksport i wiceprezes Gazpromu. Podnóżkiem niedźwiedzia zostaje polski szaraczek, Michał Szubski. W ramach wolnego rynku, niewidzialna ręka wolnego rynku doprowadziła do arcywolnorynkowej sytuacji, w której Aleksandr Miedwiediew jednocześnie zarządzał przedsiębiorstwem wydobywającym gaz, firmą eksportującą gaz i został szefem „polskiego” Europol Gazu, spółki tranzytowej będącej wierzycielem Gazpromu. Ostatni raz władzę nad jakimkolwiek obszarem polskiej państwowości, przedstawiciel Rosji Radzieckiej bezpośrednio sprawował w czasach marszałka Rokossowskiego. Donald Tusk doprowadził do takiego stanu rzeczy, że polscy szefowie spółki dbający o polski interes zostali zastąpieni bratem prezydenta Rosji Radzieckiej, który wkrótce sam sobie umorzy zobowiązania wobec Polski. Jeśli to nie są rządy rusko-enerdowskich pachołów, to może ktoś zdolniejszy i posiadający większy zasób słów znajdzie bardziej odpowiednie określenie. Roszady w spółce Europol Gaz i nadludzki wysiłek Donalda Tuska, by oddać co nasze monopolowi radzieckiemu, tak szybko nie doprowadziły do umorzenia długów. Zmienili się prezesi, ale nie zmienił się statut spółki, który wymagał zgody całego zarządu. Za umorzeniem był tylko prezes Miedwiediew i szaraczek „Michaił Szubskij”, pozostali członkowie zarządu domagali się zwrotu 1,2 miliarda złotych. Inną, znacznie poważniejszą przeszkodą dla podpisania nowych umów i przywilejów dla Rosji Radzieckiej stał się idealny obiekt do medialnego ośmieszenia, czyli Lech Kaczyński. Janusz Kowalski, doradca Prezydenta, odnosząc się do wymiany kadr w polskiej spółce, dokonanej metodą leninowską, zagroził powiadomieniem prokuratury i zwróceniem się do sejmu o powołanie komisji śledczej. Tradycyjnie odmienne stanowisko zajął Tusk z Gradem, tuż po zawieszeniu niepokornego prezesa i członka zarządu, Donald i Grad znów publicznie opowiedzieli się za podarowaniem Gazpromowi 1,2 miliarda złotych. 25 stycznia 2010 roku „gabinet z paprotką żony Millera” podjął ostateczną decyzję o umorzeniu wielkiego długu Gazpromowi, a 27 stycznia Gazprom i Europol Gaz, jeszcze wprawdzie nieformalnie, ale realnie zarządzany przez Aleksandra Miedwiediewa, potwierdził ewangelię. Daremne wysiłki i groźby, posyłane z kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, nie zrobiły na rusko-enerdowskim pachole żadnego wrażenia, miał za sobą media i osłonę na Kremlu. 10 lutego „polskie władze” przyklepały projekt umowy gazowej z rządem Rosji. Niemiecki gospodarz domu, fałszerz dokumentów, Paweł Graś, odtrąbił sukces zbudowany na trzech filarach: zwiększeniu dostaw gazu do Polski, przedłużeniu umowy i nowym rozliczeniu za tranzyt. 1 marca Donald Tuska upoważnił Waldemara Pawlaka do podpisania umowy gazowej z Rosją i miały się rozpocząć ostateczne negocjacje między Gazprom i PGNiG reprezentowanym przez Europol Gaz, czyli negocjować miał Miedwiediew z Miedwiediewem. No, ale żeby tak głupio nie wyglądało, to 16 marca w Moskwie zorganizowano posiedzenie Rady Nadzorczej, „polskiej” spółki Europol Gaz. Aleksandr Miedwiediew z prezesem PGNiG Michałem Szubskim w trakcie posiedzenia dokonali błyskawicznych zmian. Od tamtego dnia zarząd Europol Gazu musi podejmować decyzje jednogłośnie, spory rozstrzyga Rada Nadzorcza, organem odwoławczym jest Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy czyli po prostu Gazprom z PGNiG i obie firmy mają posiadać równą liczbę członków zarządu. 24 marca, po raz pierwszy na nowych zasadach zebrało się Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy Europol Gazu, które miało wprowadzić kolejne zmiany w statucie i przede wszystkim zarządzie spółki. Posiedzenie WZA zawieszono do 20 kwietnia, a jako powód podano fakt, że nie zostało jeszcze podpisane polsko-rosyjskie porozumienie określające zasady dostawy gazu i roli spółki Europol Gaz. Kwestie związane z kluczowymi zapisami, korzystnymi dla Gazpromu i Rosji Radzieckiej miały być ostatecznie uregulowane w dniu 20 kwietnia. W tym miejscu muszę popełnić ważną dygresję. Wszyscy wiemy, że między 24 marca 2010 roku i 20 kwietnia 2010 roku, był tragiczny 10 kwietnia 2010 roku. Kto zechce może połączyć tę tragedię z przebiegiem „negocjacji”, które miały doprowadzić do całkowitego, wieloletniego (2037 rok) uzależnienia Polski od NAJDROŻSZEGO GAZU W EUROPIE. Punktów zaczepienia da się znaleźć sporo i podobna hipoteza ma swoje argumenty, niemniej uważam, że i bez 10 kwietnia Tusk sprzedałby Putinowi, co tylko Putin sobie zażyczy, a Lech Kaczyński nie miał możliwości zapobiec tej grabieży. Tak czy inaczej jest okazja, żeby udzielić odpowiedzi na męczące, propagandowe pytanie, na które sam się długi czas nabierałem: „po co miałby Putin zabijać samolot?”. Jeśli rozwiązanie WSI, Gruzja i konsolidowanie byłych republik radzieckich, wspólnie sprzeciwiających się ZSRR w nowej wersji nie wystarczy, to mamy powyżej opisany powód – miliardy „gazdolarów” pod pełną kontrola radziecką.

10 kwietnia zginało kilkudziesięciu wysokich urzędników państwowych, którzy sprzeciwiali się radzieckim wpływom i monopolistycznym interesom w Polsce, jak i monopolizowaniu byłych republik oraz Europy Zachodniej. 18 kwietnia na pogrzeb Lecha Kaczyńskiego, ze wszystkich znaczących polityków europejskich i światowych, przyleciał tylko Dymitr Miedwiediew, reszta utknęła w pyle wulkanicznym, na autostradzie, na polu golfowym lub w hotelu 5*. Dymitr Miedwiediew nie zląkł się wulkanu i nie przyleciał sam, na pokładzie samolotu znalazł się jeszcze wiceprezes Gazpromu Aleksandr Miedwiediew i szef Gazpromu Aleksiej Miller. Jednego i drugiego nie uwiecznił TVN, zdjęcia na pogrzebie Lecha Kaczyńskiego nie zrobiła im GW, ale tym razem to nie jest „cała prawda, całą dobę”, ich na pogrzebie po prostu nie było. Z wyprzedzeniem przylecieli na wielką radziecką uroczystość zapowiadaną na 20 kwietnia, tego dnia Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy Europol Gazu ostatecznie odwołano prezesa Michała Kwiatkowskiego i wiceprezesa – Jerzego Tabakę, przeciwników umorzenia długu Gazpromu. Nowy prezes, Mirosława Dobruta, przesłał do „gabinetu z paprotką żony Millera” odpowiednią depeszę i już następnego dnia „polski rząd” ogłosił, że w maju zostanie podpisana umowa. O skali zaprzaństwa rusko-enerdowskich pachołów, z Tuskiem na czele, nich świadczy fakt, że to kołchoz europejski, zwany Unią Europejską, okazał się większym sprzymierzeńcem Polskich interesów niż matrioszka z Sopotu. UE zmusiła Polskę do renegocjacji z udziałem speców z Brukseli. Bóg jedyny wie jakie są ostateczne zapisy umowy podpisanej 29 października w Warszawie, po wcześniejszym porozumieniu w Moskwie. Pewne jest, że Gazprom nie zapłaci 1,2 miliarda długu i że będzie monopolistą do 2037 r. Tajemnica tego przekrętu jest tak ścisła, że treści umowy nie zna nawet Komisja Europejska, która zna i reguluje wszystko, co się w poradzieckiej republice dzieje. Dziś Putin jest w stanie przesłać Polsce co chce, jak chce, kiedy chce i czym chce. O tym czy w Polsce będzie, czy nie będzie rury zdecydują dwaj ludzie, pierwszym jest szef Gazpromu, człowiek Putina Aleksiej Miller, drugim brat Dymitra Miedwiedwiewa – Aleksandr Anatoljewicz Miedwiediew, szef Eropol Gazu, Gazpromu- Export i wiceszef Gazpromu. Chwilę po tym, jak reporterka TVN Biznes wprawiła Tuska w osłupienie i głupkowate uśmieszki, w mediach zapanowała podobna konsternacja. Od Bugu po Odrę zastanawiają się tubylcy o co chodzi w całym przedstawieniu, ale tak to jest jak się w politycznym teatrze zbierają gówniarze strzelający z rurek ryżem. Trzeba było uważnie obserwować spektakl, wszystko z wyjątkową i charakterystyczną radziecką bezczelnością, akt po akcie zostało „Polaczkom” pokazane. Ostatni akt może dziwić tylko tych, którzy nigdy w teatrze nie byli, ale jak widać zdziwili się nawet statyści radzieckiej komedii i operatorzy ruskich kamer. Gdyby stał się cud i rusko-enerdowskie pachoły zaczęły tęsknić za człowieczeństwem, to w ruskim błocie znajdzie się nie tylko trotyl, ale jeszcze czarna skrzynka i parę innych niespodzianek. Mamy na szczycie władzy pachoła Rosji Radzieckiej, absolutnie bezwolnego i gnojonego na dowolne, ostatnio sadystyczne, sposoby. No, ale tego „pomazańca” na Putina scedować nie można, miejscowi go wybrali i ciągle sobie wybór chwalą, Putin go tylko przedmuchał na swoje potrzeby. Matka Kurka

Szewczak komentuje memorandum z Gazpromem: premier do dymisji! - Ten rząd nad niczym nie panuje. Kompletny bałagan, totalna kompromitacja. W każdym normalnym państwie po takiej historii rząd musiałby się podać się do dymisji - specjalnie dla portalu niezalezna.pl Janusz Szewczak główny ekonomista SKOK, komentuje doniesienia o memorandum w sprawie budowy drugiej nitki gazociągu Jamał-Europa jakie szef koncernu Gazpromu Aleksiej Miller i prezes spółki EuRoPol Gaz Mirosław Dobrut podpisali w Petersburgu. Jeszcze wczoraj minister skarbu Mikołaj Budzanowski podkreślił, że to nie Rosjanie zdecydują o ewentualnej budowie gazociągu, ponieważ jedyną spółką, która może budować gazociągi przesyłowe na terenie Polski, jest rodzima spółka Gaz-System. Dzisiaj jednak Europol Gaz, który w 48 % własnością państwowej spółki PGNiG podpisuje memorandum w Gazpromem.

- Jeśli PGNIG prowadzi jakąś samodzielną grę w tej sprawie powinna być fala dymisji. Opozycja nie powinna pozostawić suchej nitki na rządzie. To na świecie byłaby absolutnie uzasadniona przyczyna dymisji całego rządu - nie kryje oburzenia główny ekonomista SKOK. - To jest obraz tego jak jest rządzony nasz kraj dzisiaj. W tak fundamentalnej kwestii i strategicznej jaką są dostawy gazu do Polski premier mówi, że on nic nie wie i ucieka przed dziennikarzami. To żenujące zachowanie premiera – dodaje. - To pokazuje kompletny brak profesjonalizmu kompletny z jednej strony i uległość wobec różnego rodzaju lobby przedstawicieli władzy - powiedział Janusz Szewczak.

- Szkoda, że tym razem minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski nie ogłosił na Twitterze swojego przeczucia co do bliskiego podpisania umowy gazowej, tak jak to miało miejsce poprzednio – powiedział specjalnie dla portalu niezalezna.pl Janusz Szewczak główny ekonomista SKOK. Szef koncernu Gazprom Aleksiej Miller i prezes spółki EuRoPol Gaz Mirosław Dobrut podpisali dziś w Petersburgu memorandum w sprawie budowy drugiej nitki gazociągu Jamał-Europa. Dokument przewiduje realizację projektu Jamał-Europa II przez terytorium Polski w kierunku Słowacji i Węgier, o przepustowości nie mniejszej niż 15 miliardów metrów sześciennych gazu rocznie. W Petersburgu odbywa się szczyt państw bałtyckich, w których uczestniczy wicepremier i minister gospodarki Janusz Piechociński.

Marek Nowicki

Globalne zidiocenie Lewicowa ideologia globalnego ocieplenia ma się dobrze. Hojnie korzysta z pieniędzy zabieranych podatnikowi w wielu krajach naszego globu. Aktywiści ekologiczni bardzo szybko w walce z „zagrażającym" światu ociepleniem klimatu zwietrzyli niezły interes. Kiedy w roku 2002 ukazała się książka niedoszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych, demokraty Ala Gore'a, zatytułowana „Ziemia w równowadze", świat zachodni był już dostatecznie i do głębi poruszony zagrażającym mu globalnym ociepleniem klimatu. Al Gore za zasługi na tym polu został wyróżniony Pokojową Nagrodą Nobla w 2007 r., a po świecie do dziś pętają się międzynarodowi „eksperci" od klimatu skupieni w międzyrządowym zespole ds. zmian klimatu przy ONZ-ecie – w skrócie IPCC. Co roku zmieniają miejsce swoich konwentykli, a to spotykają się na obradach w Meksyku, a to w Republice Południowej Afryki. W każdym razie w miejscu przyjaznym dla człowieka, gdzie jest ciepło, ale nie globalnie, można wyskoczyć na plażę i zanurzyć się w morskich falach. Takie obradowanie trwa dwa tygodnie i odbywa się na koszt podatnika. Światowego. Narodził się ten ruch walki z globalnym ociepleniem w tym samym czasie, kiedy wybuchła moda na swobody obyczajowe, LSD i walkę z imperializmem oraz militaryzmem, zwłaszcza amerykańskim. Naćpani aktywiści ekologiczni bardzo szybko w walce z zagrażającym światu ociepleniem klimatu zwietrzyli niezły interes. Powstały różne organizacje ekologiczne, jak np. WWF, Friends of the Earth czy bojówki w rodzaju Greenpeace, skupiające przepełnionych troską o naszą planetę nierobów, pasożytujących na budżetach państw europejskich, które weszły w ten ekologiczny interes w ramach utopijnej poprawności politycznej, która od kilkudziesięciu lat jest obowiązującą ideologią zachodniego świata. Zwieńczeniem tej troski było podpisanie w 1997 r. protokołu z Kioto, w którego ramach sygnatariusze zobowiązali się zmniejszyć emisję CO2, wydzielaną przez zakłady przemysłowe. No i stało się. Według ustaleń ekspertów oraz tak zwanych naukowców, dzięki wysiłkowi państw wysoko uprzemysłowionych (USA, Chiny i Indie nie podpisały Kioto), do roku 2050 redukcji ulegnie średnia temperatura globalna od 0,02 st. C do 0,28 st. C. Polska uczestniczy również w ograniczaniu emisji CO2, co będzie nas kosztowało miliardy euro. I tak się bawi świat, planeta Ziemia, która kręci się tak jak Bóg przykazał i jest otoczona przez atmosferę, na którą ani Al Gore, ani światowy sabat czarownic spod znaku ONZ nie mają żadnego wpływu. Nie byli nawet w stanie zatrzymać głupiego meteorytu wielkości ogródka działkowego, który spadł na Czelabińsk. A więc mamy globalne ocieplenie, czego dowodem są tegoroczne święta Wielkiej Nocy w środkowej Europie, a zwłaszcza w Polsce. No i te śnieżyce we Francji, Włoszech, w Wielkiej Brytanii, na dodatek w marcu, kiedy kraje te powinny pokrywać kwitnące ogrody. Mądrzy ludzie, których w naszym świecie jest coraz mniej, zwracają uwagę, że działalność przemysłowa człowieka nie ma większego wpływu na klimat Ziemi, ale są zagłuszani przez nieuków i cwaniaków, którzy żyją z przeprowadzania żab przez szosę i instalowania elektrowni wiatrowych na polach zdesperowanych rolników. Zdesperowanych, bo te wiatraki zabijają ptactwo i hałasują, płosząc ludzi i zwierzynę.

Jakoś bez echa przeszła rewelacja rosyjskich uczonych, którzy niedawno ogłosili nadejście nowej epoki lodowcowej. Tegoroczny kwiecień zdaje się potwierdzać te prognozy. Ale zanim to nastąpi, popadniemy w totalny chaos, spożywając ekologiczne produkty przemysłu żywnościowego, dzięki czemu będziemy żyli krócej, ale tłuściej. I świadomiej. Świadomość ekologiczna w połączeniu ze świadomością ideologiczną stanie się lejtmotywem nowej ery – ery globalnego zidiocenia. Krystyna Grzybowska

Żydzi byli sami sobie winni? Wywiad z prof. Krzysztofem Jasiewiczem opublikowany w kwietniowym numerze „Focus Historia Ekstra”.
Admin.

„Skala niemieckiej zbrodni była możliwa nie dzięki temu, »co się działo na obrzeżach Zagłady«, lecz tylko dzięki aktywnemu udziałowi Żydów w procesie mordowania swojego narodu. Tu kłania się bierność powszechna samych Żydów i postawy Judenratów, okrutne żydowskie policje w gettach” – mówiprof. Krzysztof Jasiewicz.

FOKUS: Jak wyjaśnić fakt, że Polskie Państwo Podziemne, istniejące przecież prawie od początku okupacji, praktycznie wyłączyło się ze sprawowania swojej funkcji wobec części obywateli – polskich Żydów? Szczególnie kiedy Żydzi zostali fizycznie oddzieleni przez okupantów hitlerowskich od reszty obywateli polskich. [Piękny przykład pytania, które już samo w sobie zawiera kłamstwo - admin] Krzysztof Jasiewicz: Nie zgadzam się z twierdzeniem, że ten problem umknął z pola widzenia władz konspiracyjnych. Wystarczy przypomnieć Żegotę, jedyną taką organizację w okupowanej Europie, która była agendą PPP i różne inne starania. Od misji Karskiego po wystąpienie prezydenta Raczkiewicza do Piusa XII (3 stycznia 1943 r.). „Ojcze Święty! – pisał wtedy prezydent o sytuacji w Polsce. – Prawa boskie sponie­wierane, godność ludzka zdeptana, setki tysięcy pomordowanych”. A dalej wprost Raczkiewicz apeluje, by „w imię zasad chrześcijańskich [wystosować protest do władz niemieckich] przeciw poniewieraniu mordowaniu Żydów”.

Także Kościół w Polsce w osobie arcybi­skupa Sapiehy upominał się o Żydów, zwra­cając się do hr. Ronikiera, prezesa legalnie działającej Rady Głównej Opiekuńczej, ze sło­wami: „Konieczna jest interwencja w sprawie żydów, którzy przyjęli katolicyzm i według nauki Kościoła św. należą do jednej z nami wspólnoty wiernych”. Problem represji, tak­że wobec Żydów, poruszał Sapieha w rozmo­wach z władzami niemieckimi. Gdyby jednak ktoś zauważył, że chodzi tylko o Żydów na­wróconych, to przypomnijmy, że społeczeń­stwo polskie, podobnie jak wszystkie inne europejskie, było podzielone konfesyjnie i od wieków obowiązywała zasada, iż każda konfesja dba o swoich wiernych. Według tej zasady funkcjonowała sfera dobroczynności i inne typy wsparcia (fundacje, przytułki itd.). A już – ku przypomnieniu – nie słyszałem, by za Polakami w sowieckiej strefie okupa­cyjnej (1939-1941) na Kresach Wschodnich wstawił się choć jeden rabin. A działy się tam straszne rzeczy. Niestety przy licznym udzia­le Żydów, co miało w okresie późniejszym wpływ na akcję ratowania tego narodu, bo wieść o postawach naszych Żydów i ich niegodziwościach rozlała się szeroko po całym kraju, gdy Niemcy w 1941 r. odbili Sowietom zagrabione polskie ziemie. W narracji żydowskiej pojawia się mnó­stwo hipokryzji, bo niektórzy Żydzi usiłowa­li ratować się, przechodząc na katolicyzm, sądząc, że Kościół nie powinien wnikać w szczerość nawrócenia, lecz dawać im jedynie stosowny glejt na przeżycie. Tymczasem ludzie wierzący, a zwłaszcza hierarchowie nie mogą robić szopki z wiary, chociaż prze­cież tysiące Żydów skorzystało z fałszywych metryk chrztu wydawanych przez polskich duchownych. Chciałbym też zauważyć, że sami Żydzi, bardzo wpływowi w niektórych państwach, prawie nic dla swoich współbra­ci nie robili, biernie przyglądając się ich za­gładzie i zapewne kalkulując, co by na tym można było ugrać. Jest jeszcze jeden motyw w różnych wy­powiedziach i publikacjach żydowskich. Za­wsze wszystko, co dla nich robiono, robiono źle lub było to o wiele za mało. Przypominają mi się sceny z paru filmów lub książek, gdzie i w związku z przygotowaniami do powstania w getcie warszawskim padają w dialogu zarzuty, że Polacy – naturalnie antysemici – nie dają Żydom broni, tak bardzo potrzebnej do walki. PPP nie miało wprawdzie magazynów broni w Puszczy Kampinoskiej czy in­nych miejscach, ale w pojmowaniu Żydów to bez znaczenia. Im się wydawało, że mamy tysiące sztuk rozmaitej broni. No a skoro oni umyślili sobie powstanie, to my im wszystko oddajemy – jeśli tego nie robimy, to tylko dlatego, że byliśmy antysemitami. Ten chory tok rozumowania żydowskiej narracji jako takiej wywołuje zjawisko projekcji – swoje zło i zaniechania Żydzi przerzucaj ą na innych, zwłaszcza na Polaków. Przypomnijmy fakty. „Bracia – resztki Żydów w Polsce żyją z przeświadczeniem, że w najstraszniejszych dniach naszej histo­rii, wy nie udzieliliście nam pomocy – pisze Żydowski Komitet Narodowy w Polsce do organizacji żydowskich w Ameryce 1 stycznia 1943 r., a więc wkrótce po wymordowaniu większości Żydów z getta warszawskiego w Treblince. – Odezwijcie się przynajmniej w ostatnich dniach naszego życia. Jest to nasz ostatni apel do was”. „Niemcy wywieźli i zamordowali lub spalili żywcem dziesiątki tysięcy Żydów – czy­tamy w innym piśmie Żydowskiego Komitetu Narodowego z Warszawy do Joint Distribu­tion Committee w Nowym Jorku z 15 maja 1943 r. – Część Żydów uratowała się. W całej Polsce z trzech milionów Żydów pozostało nie więcej niż 10 proc., resztę Niemcy wy­mordowali. W najbliższych tygodniach wy­mordują pozostałych. Można jeszcze ratować tysiące Żydów [podkr. K.J.], Przyślijcie na­tychmiast sto tysięcy dolarów. Od was zależy ratunek tysięcy ludzi. Czekamy”. „Nie rozumiemy waszego milczenia – piszą znowu Żydzi polscy do Żydów ame­rykańskich. – Na pięć wysłanych depesz nie otrzymaliśmy odpowiedzi i mimo apelów i alarmów żadne fundusze dla nas nie nad­chodzą. Dlaczego Joint nie przesyła pienię­dzy? Możemy jeszcze uratować od zagłady i niechybnej śmierci tysiące Żydów, kobiet i dzieci. Musimy mieć znaczne fundusze. Zaalarmujcie natychmiast Joint i wszystkie inne organizacje żydowskie. Na ratowanie resztek Żydów musimy mieć sto tysięcy do­larów. Czekamy na waszą pomoc”. W gettach funkcjonowały żydowskie siły porządkowe kolaborujące z hitlerowcami Wspólnie rabowali i wywozili mieszkańców A tego jest więcej. No i na apele do środowisk żydowskich pospieszył z pomocą jedynie… Rząd RP na Uchodźstwie, przezna­czając dodatkowe fundusze i wzywając pol­skie społeczeństwo do udzielania pomocy w przechowywaniu Żydów po aryjskiej stro­nie. Zachęcam do przejrzenia dokumentacji w Studium Polski Podziemnej, np. teka 78, z której pochodzą powyższe cytaty. I jeszcze jedno w kontekście „rozlicze­niowych” książek Grossa. Owe żydowskie bzdury i dane wzięte z sufitu o Żydach zamordowanych głównie przez polskich chłopów to właśnie projekcja zmierzająca do ukrycia największej żydowskiej tajem­nicy. Otóż skala niemieckiej zbrodni była możliwa nie dzięki temu, „co się działo na obrzeżach Zagłady”, lecz tylko dzięki aktywnemu udziałowi Żydów w procesie mordowania swojego narodu. Tu kłania się bierność powszechna samych Żydów i postawy Judenratów, okrutne żydow­skie policje w gettach – bo to one wyła­pują, spędzają na różne Umschlagplatze i upychają w wagonach swoich sąsiadów, rodziny i przypadkowych Żydów. Wreszcie to żydowskie komanda zapędzają Żydów do komór gazowych, a potem oprawiają ich zwłoki, grzebiąc w pochwach, odbytnicach, wyrywając złote mostki i koronki.

FOKUS: W książce „Pierwsi po diable…”  (2002) przedstawia pan zupełnie inne poglądy, m.in. odżegnujące się od przypisywania Ży­dom winy za większość zbrodni sowieckich na terenach okupowanych Kresów. Wykorzys­tał pan wszystkie dostępne archiwa, w tym dostępne w latach 90. archiwa radzieckie. Krzysztof Jasiewicz: Niestety myślę, że uległem wów­czas pewnej modzie – że w dobrym tonie jest krytykować przedstawicieli własnego naro­du. Zdecydował także proces ponownego przyjrzenia się źródłom, sięgnięcie do źró­deł wcześniej niewykorzystanych lub wyko­rzystanych słabo. Jest też element czysto ludzki. Zrozu­miałem, że przypadkowo znalazłem się po niewłaściwej stronie barykady. Szokujące bowiem dla mnie było, gdy moja znajoma, Żydówka, zafascynowana moimi prożydowskimi wywodami, usiłowała mnie zaprosić na spotkanie, na którym – jak to ujęła – róż­ni ludzie mówią, jak powrócili do swoich żydowskich korzeni. Stąd nietrudno wy­wnioskować, że moje wywody sugerowały tzw. wrażliwość żydowską, a zatem budzenie się we mnie Żyda. Być Żydem to żaden wstyd, ale ja nim nie jestem, a ta konstatacja dość mocno mnie zreflektowała. Zwłaszcza gdy kolejny przedstawiciel tegoż narodu, a zarazem re­dakcji bardzo znanego pisma zagranicznego, zajmującego się tematyką żydowską (pew­nie kierując się podobną interpretacją mo­ich poglądów), zaproponował mi napisanie artykułu o stosunku polskiego Kościoła do zagłady Żydów. Sugerując, by napisać o tym mocno – cytuję z pamięci – „żeby Kościoło­wi dokopać”. Zrozumiałem, że niekoniecznie może tu chodzić o dialog lub poszukiwanie prawdy, lecz o zupełnie inne rzeczy. [No ro Pan profesor się w końcu połapał... lepiej późno, niż wcale - admin.]

FOKUS: Jednak lektura tamtej książki po­ruszała głęboko. Pana stanowisko, ocena źró­deł, stosunek do własnej profesji i własnych ograniczeń budzą szacunek. Zastosował pan kilka nowatorskich interpretacji danych statystycznych, wynikających z osobistych relacji kilku tysięcy uczestników wydarzeń. Skutecznie falsyfikuje pan i nazywa prostac­ką tezę o odpowiedzialności Żydów pod oku­pacją sowiecką za straszliwe nieszczęścia Po­laków. Domaga się pan nawet wprowadzenia pojęcia „kłamstwo jedwabieńskie” (wobec zaprzeczających tej zbrodni) na podobień­stwo „kłamstwa oświęcimskiego”. Opisuje pan sytuacje nieuczciwego przepływu dóbr od Żydów do Polaków. Ten proceder nazy­wa „pseudoszmalcownictwem”. Oto kilka cytatów: „okupacja sowiecka 39-41 jako pol­skie alibi dla obojętności wobec zagłady”, „Żydzi szukali konsensusu z każdą władzą, byle dawała jakoś żyć”, „Ukrywanie Żydów nie było postrzegane jako akt bohaterstwa czy humanitaryzmu, ale jako akt zdrady, działanie przeciwko polskiemu interesowi narodowemu”, „Niebezpieczeństwem byli sąsiedzi-Polacy”, „Żydom, którzy przeżyli, brakowało u Polaków bezinteresowności”, „musimy przyjąć, że udawanie iż nie par­tycypowaliśmy w Holokauście, jest kłam­stwem jedwabieńskim”. Dokumentuje pan lęk przed żydowskim komunizmem. Publikuje pan wysłany do Londynu dokument kościelny, którego fragment brzmi: „Niemcy oprócz mnóstwa krzywd jakie wyrządzili, pod jednym wzglę­dem dali dobry początek, że pokazali możliwość wyzwolenia polskiego społeczeństwa spod żydowskiej plagi i wytknęli nam dro­gę, którą mniej okrutnie oczywiście i mniej brutalnie, ale konsekwentnie iść należy” (sprawozdanie kościelne z Polski z czerwca- -lipca 1941 r.). Krzysztof Jasiewicz: Miło, że mnie pan komplementuje, ale – jak w piosence – to już było. Ponadto brzmi to trochę tak: jak to możliwe, że pan, zdawałoby się, człowiek wykształcony, profe­sor zwyczajny PAN, stoczył się nisko i został, nazwijmy rzecz po imieniu, „antysemitą”. Mam zbyt mało miejsca, aby wszystko wyjaśnić, bo to jest temat na książkę, a nie na wywiad. Pragnę jednak zwrócić uwagę na inny mój tekst, w którym 7 lat później ustosunkowałem się do swojej książki. No i jeszcze jedno – każdy tekst/źródło odczytuje się na nowo wraz z upływem czasu, dziś pew­nie jeszcze bym coś dorzucił. Siedem lat póź­niej napisałem o wadliwie skonstruowanej perspektywie badawczej i wynikającym stąd błędzie: „Sprowadzał się on do skrótu myś­lowego, że mój opis chrześcijanina i jego wia­ry, a także Polaka i jego patriotyzmu – mam na myśli drugi plan książki – w sposób ja­sny precyzuje moją pozycję metodologiczną (….). Przyjąłem bowiem założenie (…), że istnieją dwie wizje człowieka. Pierwsza – ewangeliczna: w myśl tej wizji człowiek jest zobowiązany przestrzegać Dekalogu i nauk Chrystusa w każdej wyobrażalnej naszymi zmysłami i doświadczanej rzeczywistości. W tej perspektywie konfrontacja człowieka z systemem okupacyjnym, z wyjątkiem bar­dzo nielicznych (vide o. Maksymilian Kol­be) kończy się katastrofą. Człowiek niemal na całym froncie przegrywa – żeby przeżyć, musi kraść, wystawiać fałszywe świadectwa, zabijać. Co więcej – do realizacji swoich celów czasu wojny wykorzystuje bezpośrednio i po­średnio Boga, bo modli się do Niego o swoje przetrwanie, a tam mieści się prośba, nawet nieświadoma o powodzenie w działaniach niedekalogowych (…). Druga wizja człowie­ka – nieewangeliczna-jest wersją »żydową«. Nie można więc (…) mieć do człowieka pre­ tensji, że »zawiesza« Dekalog lub przynaj­mniej przymruża nań oko. Jest w końcu tylko człowiekiem, a nawet więcej – jest zawsze Człowiekiem”. Niestety, Żydów gubi brak umiaru we wszystkim i przekonanie, że są narodem wybranym. Czują się oni upoważnieni do interpretacji wszystkiego, także doktryny katolickiej. Cokolwiek byśmy robili, i tak będzie poddane ich krytyce – że za mało, że źle, że zbyt mało ofiarnie. W moim najgłęb­szym przekonaniu szkoda czasu na dialog z Żydami, bo on do niczego nie prowadzi. W nauce należy odrzucić empatię, sympa­tię czy antypatię, a skoncentrować się na faktach oraz niezbywalnym prawie do ich różnych interpretacji. Ludzi, którzy używa­ją słów „antysemita”, „antysemicki”, nale­ży traktować jak ludzi niegodnych debaty, którzy usiłują niszczyć innych, gdy brakuje argumentów merytorycznych. To oni tworzą mowę nienawiści. Prawdziwym nieszczęściem są nawie­dzeni – a przeważnie tylko tacy są – bada­cze żydowscy, którzy nie dążą do opisania takiej czy innej rzeczywistości, lecz piszą pod z góry założoną tezę. A mówiąc bez ogródek – zwyczajnie i świadomie rozmija­ją się z prawdą. Ten nieszczęsny dokument „kościelny”, który pan z taką przyjemnością zacytował, niczego nie przesądza. Bo nie wiemy, kto go napisał i w jakich okoliczno­ściach, i nie wyraża on nic innego niż opinię autora i… strach przed Żydami – normalny, ludzki i uzasadniony. Bo ja głęboko jestem przekonany, że za zbrodnią w Jedwabnem i innymi pogromami nie stoi chęć zdoby­cia pierzyn i nocników żydowskich, nawet mniej jest tam odwetu za różne podłości żydowskie (a było ich sporo w latach 1939— -1941 na terenie Łomżyńskiego i we wszyst­kich innych miejscach, gdzie Żydzi mieszka­li) – stoi tam wielki strach przed nimi. I ci zdesperowani mordercy być może w duchu mówili sobie: robimy rzecz straszną, ale może wnuki nasze będą nam wdzięczne. Myślę, że jest możliwa taka interpretacja, choć ona ze zbrodni nie rozgrzesza. Warto jeszcze dopowiedzieć, że popra­wa stosunków polsko-żydowskich wymaga prowadzenia równolegle dwóch wątków, także stosunku Żydów do Polaków i Państwa Polskiego. To nie jest jednostronny proces polegający na epatowaniu polskimi zbrod­niami, przy jednoczesnym blokowaniu prze­dostawania się wiedzy o zbrodniach Żydów na Polakach. Jeszcze przed II wojną w okre­sie Wielkiej Czystki w ZSRR zamordowano 111 tys. Polaków, głównie na Białorusi i Ukrainie. Na tej pierwszej Żydzi stanowili ponad połowę wszystkich funkcjonariuszy NKWD, na tej drugiej aż dwie trzecie (we­dług oficjalnych danych). Nie ma więc moż­liwości, by nie wzięli w tej zbrodni udziału, nie wspomnę o okresie 1939-1941, bo nie chcę być oblany fekaliami. Jest też problem badaczy żydowskich, którzy ukrywają, że są Żydami, i udają, że są np. Polakami, Francuzami czy Węgra­mi. Oni często świadomie fałszują historię i biją się w piersi w imieniu Polaków, Fran­cuzów czy Węgrów, przepraszając siebie za wyolbrzymione przez siebie zbrodnie i inne przewinienia.

FOKUS: To znaczy, że wszystkie tek­sty „skażone” pochodzeniem autora są nienaukowe? Krzysztof Jasiewicz: Sięgnąłem do Talmudu i uważ­na lektura przekonała mnie, że istnieje wiele interpretacji sformułowanych tam  „prawd”. Na przykład słynne zdanie: „Kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat” nie precyzuje, o czyje życie chodzi, i tak może to być interpretowane nie tylko w dyskusjach rabinackich, lecz w głowach prze­ciętnych Żydów. Może to być życie własne albo członka rodziny, życie Żyda. Naród ży­dowski został ponoć „wybrany”, a to niesie wiele konsekwencji. To talmudyczny sposób myślenia Żydów, niekoniecznie religijnych. W środowisku żydowskim nabywa się ja­kiejś specyficznej świadomości grupowej. Znane są fakty entuzjastycznego witania podczas pierwszej wojny światowej Niem­ców w Kongresówce czy Rosjan w Galicji. Takie powitania odbywały się po klęsce Na­poleona i Księstwa Warszawskiego, podczas wkraczania wojsk zaborczych po upadku Polski, a nawet w trakcie potopu szwedz­kiego. Lecz wszyscy badacze żydowscy albo temu przeczą, albo przydają nieprawdopo­dobne interpretacje.

FOKUS: Może Żydzi nie są zadowoleni z żadnej władzy i każdą nową witają z nadzie­ją, że będzie dla nich lepsza, a przynajmniej nie gorsza. Krzysztof Jasiewicz: Brzmi to fatalnie, bo co powiedzieć Żydach, którzy witali Niemców (albo jak się narodowo mówi „nazistów”) w 1939 r. w Polsce? A były takie przypadki – w Krako­wie, Łodzi i innych miastach. W Zarębach Kościelnych na czele witających stał rabin w odświętnym stroju. Żydów zaślepia ich nienawiść i chęć odwetu. To podstawowy powód, dla którego zasilili aparat bezpieczeństwa Bolszewii, potem sowiecki na Kresach i wreszcie UB po wojnie. Mam wrażenie, że człowiek w miarę wykształcony i średnio bystry zorientuje się, że niekoniecznie relacja żydowska jest prawdziwa  Że wywód badacza żydowskiego nie zawsze jest mądrzejszy. I że jeśli jakiś badacz nie podziela tego poglądu, to wcale nie musi być antysemitą pozbawionym empatii. Grupę badaczy nieżydowskich, która się identyfikuje z etosem żydowskim, złośli­wie nazwałbym ludźmi intelektualnie ułom­nymi. Często jest to spowodowane manierą stosowania nadmiernego krytycyzmu w sto­sunku do rodaków, przy bezkrytycznym stosunku do dywagacji żydowskich, z nadzieją, że to pomoże im w karierze. Ja bym wybrał Polskę. I myślę, że bycie krytycznym wobec Żydów – zwłaszcza gdy mordują dziś swo­ich sąsiadów na Bliskim Wschodzie – jest bardziej trendy i ma sens niż ich obrona i rozgrzeszanie. Na Holokaust pracowały przez wieki całe pokolenia Żydów, a nie Kościół katolicki. I Żydzi z tego – jak się wydaje-nie wyciągnęli wniosków.

http://gazetawarszawska.com

Inteligenckie mordy w kuble Poudeckie salony kompromitują się w tempie, który nawet mnie - z dawna proces ten wieszczącego - zaskakuje. To już nawet nie jest upadek, to staczanie się po stromym zboczu rosnącej z każdą chwilą kuli, zlepionej z głupoty, chamstwa, barbarzyństwa, zacietrzewionej oikofobii i zatraty poczucia własnej śmieszności. Jeszcze kilka tygodni temu pisałem, że środowisko, którego polityczne oblicze u zarania wyznaczali ludzie, tacy jak Bronisław Geremek, a poziom intelektualny - Jerzy Turowicz, ksiądz Tischner czy Czesław Miłosz, dziś za politycznego lidera ma Palikota, a za intelektualnych: Lisa, Wojewódzkiego i Peszkównę. I wydawało mi się wtedy, że w tej obserwacji zawiera się diagnoza dobicia do dna. A dziś nawet to jest już nieaktualne, dziś muszą już uznać takiego Wojewódzkiego za starszego pana całkiem w sumie jeszcze niegłupiego i nieźle wychowanego, bo oto nadeszła zmiana kolejna: pani Wójciak, od nazywania Papieża, z panią (jeśli nie mylę nazwiska) Janicką, autorką naukowego odkrycia, że bohaterowie Akcji Pod Arsenałem byli antysemitami i się ze sobą pedalili. To głośne w ostatnich dniach "odkrycie" jest logiczną konsekwencją poważnego potraktowania w dyskursie publicznym rewelacji o rzekomym lesbijstwie Marii Konopnickiej. Przypomnę, że "badacz" z Krytyki Politycznej odkrycia tego dokonał na takiej podstawie, że poetka (matka ośmiorga dzieci, w której bardzo obfitym dorobku, listach, a także wspomnieniowych relacjach o niej nie sposób znaleźć niczego, co by wskazywało na zainteresowanie własną płcią) na starość przyjęła gościnę w dworku młodszej o ponad dwadzieścia lat i nie kryjącej dla niej podziwu artystki. "Badaczka" od "Kamieni na szaniec", też chyba zresztą z tej samej "intelektualnej kuźni" lewicy, uczepiła się z kolei faktu, że Tadeusz Zawadzki wziął konającego Jana Bytnara za rękę. Oba powyższe - niejedyne niestety - wypadki są przejawem ataku na polską humanistykę gromady wychowanych przez nową lewicę obsesjonatów, którzy łączą nieuctwo i neofickie zadurzenie ideologią "genderową", nadające im (identycznie jak przed pół wiekiem młodym wyznawcom marksizmu-leninizmu) śmiałości do "dekonstruowania" i "rewidowania" po nowemu wszystkich zastanych ustaleń, z autentyczną obsesją na punkcie ludzkiego seksualizmu. Ofiary lewicowej formacji są pod tym względem bardzo podobne do islamskich fundamentalistów z ich koraniczną zasadą, że jeśli kobieta spędzi sam na sam z mężczyzną "choćby tyle czasu, ile go trzeba na podojenie wielbłądzicy", już należy uznać, iż doszło do obcowania płciowego. Z tą różnicą, że homolewicowcy rozciągają tę zasadę na ludzi obojga płci i w każdym wieku. Poklepanie mężczyzny przez mężczyznę po ramieniu, przywitanie się kobiety z kobietą przez pocałowanie w policzek, podanie sobie nawzajem ręki, poczęstowanie dziecka cukierkiem czy przytulenie go, zwłaszcza przez księdza, nawet powiedzenie komuś miłego słowa, wszystko absolutnie jest w ich dusznym od seksualnych obsesji świecie czynnością seksualną. Po prostu nie mieści się w lewicowych głowach, że mężczyźni czy kobiety mogą się po prostu przyjaźnić, albo że dzieci można kochać także miłością wychowawcy lub starszego rodzeństwa. W czasach mojej młodości dużą poczytnością cieszyły się (trochę z braku laku) książki o Panu Samochodziku, starym kawalerze, który przyjaźnił się z trzema nieletnimi harcerzami i zabierał ich ze sobą na wakacje. Na zaprzyjaźnionym podwórku dzieciaki wręcz uwielbiały pewnego emeryta, chyba zresztą przedwojennego jeszcze harcerza, który z czystego zamiłowania zabawiał je pouczającymi opowieściami i organizował rozmaite zabawy i konkursy, kupując nawet ze swych skromnych zasobów rozmaite łakocie na nagrody. Dziś przecież tego człowieka natychmiast by zgnojono jako zboczeńca, a powieść o Panu Samochodziku wydawca odrzuciłby jak rozpalony węgiel, w lęku, że zostanie oskarżony o promowanie pedofilii. Jednym z pomniejszych objawów chorobowych tego świata po rewolucji seksualnej jest swoboda, z jaką grasują w niej idioci z naukowymi tytułami bądź artystycznymi nagrodami, by z mocą wsteczną nasycić seksualnymi obsesjami rozwydrzonej współczesności historię i sztukę dawnych czasów; tak samo, powtórzę, jak stalinowscy "pryszczaci" wszystko musieli albo zniszczyć, albo wpisać w to walkę klas. W ten sposób Hamlet wystawiany jest "w nowatorskim odczytaniu" jako pederasta bądź kazirodca, parami homoseksualnymi stają się nagle Mickiewicz z Krasińskim, Sherlock Holmes z Watsonem i bodaj nawet Alladyn z lampą, scenę nabicia na pal Azji Tuchajbejowicza odczytuje krytyk-idiota, w dowód homoseksualizmu Sienkiewicza, jako artystyczną kryptonimizację stosunku analnego, a wzięcie przez Wojskiego do ust "rogu długiego, cętkowanego, krętego" okazuje się opisem seksu oralnego. Rzecz nie w tym, że tacy pokręceni przez homolewicę idioci istnieją, ale w tym, że wobec krańcowego już strupieszenia i ześwinienia się owego dawnego, geremkowo-turowiczo-tischnerowskiego salonu, zajęli dziś jego miejsce w dyskursie publicznym (przykład z Azją Tychajbejowiczem nie jest zmyślony - tylko swego czasu wspomniane "nowe odczytanie" uznane zostało za kuriozum i wraz z autorem wyśmiane przez całą polonistykę; dziś już na pewno żaden profesor nie odważyłby się narazić na podejrzenie, iż "tkwi w dyskursie heteronormatywnym i homofobicznym"). I rozpychają się na nim coraz bardziej. Wystarczy porównać dzisiejszą "Gazetę Wyborczą", nagłaśniającą chamkę z Poznania czy idiotkę od dekonstruowania mitu Szarych Szeregów, z tą samą gazetą z czasów Michnika. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że to, co umownie nazywamy salonem, jest wypalone, nie ma żadnej wiary, poza euroskundleniem i przekonaniem, że jesteśmy nic niewarci, żałośni i musimy gorliwie małpować wszystko, co nam do małpowania podają z Zachodu. Również dlatego, że konstytutywną cecha salonu jest tchórzostwo i wyrzeczenie jakiejkolwiek intelektualnej samodzielności. Żaden z pierniczejących udeckich "katolików otwartych" nie odważy się potępić obelg wobec Papieża, żaden profesor firmujący legendę o rzekomej elitarności michnikowszczyzny nie ośmieli się publicznie skrytykować najoczywistszych, najbardziej kuriozalnych bredni homobarbarzyńców, skoro umieszczone one zostały w "Gazecie Wyborczej". Nawet w prywatnym gronie będzie ważył słowa. Bo przecież przeciwstawiając się zbydlęceniu i skretynieniu, naraziłby się, że go uznają za "pisowca"! Więc te same autorytety, które natychmiast dawały oburzony głos, gdy jakiś prawicowy radny nie chciał nazwać szkoły imieniem stalinowskiego poety, w sprawach takich jak eksces pani Wójciak czy brednie o Armii Krajowej, gorliwie pchają swe inteligenckie mordy w kubeł, albo, te najbardziej już ześwinione, rzucają się podpisywać w obronie zbydlęcenia protesty i wyrazy solidarności. Wyciągając akurat wątek homorewindykacji piszę o czymś, co jest tylko drobnym przykładem zalewu barbarzyństwa i pospolitej ciemnoty - można by długo pisać, jak przejawia się on w publicystyce, w polityce, w interpretowaniu bieżących i historycznych wydarzeń. Ale nie miejsce tu na esej, chcę tylko wyraźnie i jasno powiedzieć wszystkim, którzy nie chcą się poddawać narzucanemu z góry ogłupieniu i zbydlęceniu: nie dajcie sobie wmówić, że ta banda agresywnych durniów, chamów, tchórzliwych pajaców i konformistów to jakaś "elita"! To tylko banda agresywnych durniów, chamów, tchórzliwych pajaców i konformistów. Na dodatek, jak dowodzi sprawa Bolka czy Smoleńska, do imentu zakłamanych. Gdybym pewnego dnia szafarzem kasy, zaszczytów i tytułów został na przykład ja, nazajutrz Wajda by ogłosił, że całe życie marzył o nakręceniu filmu o Dmowskim w Wersalu, Olbrychski z Opanią pobiliby się w przedpokoju Antoniego Krauzego o rolę Lecha Kaczyńskiego, a Uniwersytety zaczęłyby na wyścigi urządzać naukowe sesje o science fiction i o chłopskich korzeniach współczesnej polskiej kultury. Jedyną pointą, jaką jestem w stanie uwieńczyć ten felieton o stanie "salonu", poza zupełnie niecenzuralnymi, jest cytat z pisarki, której aż dziw, że jeszcze nie zreinterpretowano jako homoseksualnej nimfomanki, i jej bohatera, którego dziw, że jeszcze nie zdekonstruowano jako odwiecznego polskiego antysemity: "A niech was wszyscy diabli". Rafał Ziemkiewicz

Wszyscy jesteśmy ch… Żeby być w III RP autorytetem, a co najmniej „człowiekiem na pewnym poziomie”, trzeba deklarować to, co akurat trzeba. Jeśli Jarosław Kaczyński powie, że Biedronka to tani sklep, natychmiast ogłosić, że się tam kupuje. Jeśli Kaczyński źle się wyrazi o czyimś podwórkowym wychowaniu − że się również wychowywało na podwórku. Powie coś złego o hakenkrojcach od Gorzelika − natychmiast wszyscy aspirujący do wyższej pozycji społecznej stają się Ślązakami. Rzecz nie ogranicza się tylko do reakcji na wypowiedzi Kaczyńskiego, trzeba także śledzić wydarzenia, zwłaszcza te dotyczące śledztwa smoleńskiego (czy raczej jego braku). Ilekroć okazywało się na przykład, że kolejne zwłoki były pomylone, intelektualiści i celebryci jeden przez drugiego zapewniali, że im absolutnie nie przeszkadzałoby leżeć w cudzym grobie, i w ogóle ganc, czy im kto urządzi pogrzeb, czy wyrzuci trupa na śmietnik, bo wszystkie te funeralne przesądy, wieńce i znicze to jakieś dziwaczenie i obciach. I tak dalej. Ale przyznać trzeba, że mobilizacja w obronie aktualnej bohaterki salonów III RP, jaką stała się niejaka Ewa Wójciak, lżąc wulgarnie papieża, wyznaczyła standard, który już trudno będzie przebić. Mniejsza o brednie o „konstytucyjnej wolności słowa” czy „totalitarnych praktykach” zastosowanej wobec tej żenujące persony (spytajcie jakiegoś Amerykanina, jak tam się wylatuje z pracy z dnia na dzień za prywatne zachowanie, jeśli szef uzna, że szkodzi ono wizerunkowi firmy). Te argumenty solidaryzującym się z prymitywnym prostactwem intelektualistom III RP nie wystarczyły. Rzucili się oni dowodzić ze śmiertelną powagą, że nazwanie kogoś ch… wcale nie jest obelgą. Że to słowo artystyczne, rodzaj „performance’u”, całkowicie nieobraźliwe, i oni na przykład się za nie nie obrażają. Poważnie! Nazajutrz po tym, jak wyłożono te mądrości u Lisa, pewna dziennikarka z przekonaniem zapewniała mnie, że ona, jak ją ktoś nazywa k… albo ch…, to się wcale nie gniewa. Słowem, oznajmiła nam elita III RP, zjednoczona w poparciu dla prostaczki z wyższych sfer: „Wszyscy jesteśmy ch…”. I z ręką na sercu przyznać muszę, że po raz pierwszy nie sposób się z elitą nie zgodzić.

Rafał A. Ziemkiewicz

Niejesteśmy konserwatywnymi-liberałami. Motto: Gdy ludzie boją się rządu, wtedy jest tyrania; gdy rząd boi się ludzi, wtedy jest wolność - Thomas Jefferson David Friedman powiedział kiedyś: „„Być może znajdzie się gdzieś dwóch libertarian, którzy zgadzają się ze sobą we wszystkim, ale ja nie jestem jednym z nich.” W Partii Libertariańskiej zasadność tego bon motu nie budzi wątpliwości. Jest jednak pewien wyjątek, instynktowny konsensus: chyba nikt nie uważa PL za partię konserwatywno-liberalną a wielu od tego nurtu zdecydowanie się dystansuje.

Czemu? Jako oczywista odpowiedź, narzuca się wolność obyczajowa. Libertarianie są jak najdalsi od narzucenia komukolwiek konserwatywnych, prawicowych, religijnych czy jakichkolwiek innych norm, które agresywnie wymuszają przyjęcie lub utrzymywanie aktualnej państwowej ideologii bądź określonych obyczajów.

Czy to wszystko? Nie! Taka różnica byłaby tylko drobną dystynkcją a instynkt mówi nam, że różnica jest jednak zasadnicza. Jej mechanizm jest znacznie potężniejszy. Różnimy się nie kolorem lakieru ale rodzajem silnika. Konserwatywny liberalizm to nurt prawicowy. Konserwatyści uważani są za prawicę i sami za prawicę się uważają.

Czego chce prawica? Prawica chce silnego i sprawnego państwa. Prawica chce siły militarnej tego państwa i zaangażowania tej siły na arenie międzynarodowej. Prawica chce silnej policji, która zdecydowanie egzekwować będzie to, co do egzekwowania poda jej prawicowa, konserwatywna władza ustawodawcza.

Czego chcą libertarianie? Libertarianie chcą silnego obywatela. Libertarianie chcą uzbrojenia tego obywatela i jego prawa do obrony na wypadek ataku na jego własność lub wolność. Libertarianie chcą, żeby każdy miał swobodę ustalania norm, według jakich żyje, jeśli nie narusza praw innych. Libertarianie nie chcą aby państwo narzucało ludziom styl ich życia i poddawało ich presji jakiejkolwiek państwowej ideologii. Dlatego Partia Libertariańska domaga się swobody wyboru prawa, wg jakiego się żyje, o ile prawo to nie narusza zasady nieagresji. Dlatego Partia Libertariańska domaga się wzorem Szwajcarii powszechnego dostępu do broni palnej. Dlatego wreszcie Partia Libertariańska domaga się prawa do zgodnego powierzania przez strony sporu osądzenia sprawy przez wybrany przez siebie podmiot. Te trzy postulaty są dla tożsamości Partii Libertariańskiej fundamentalne i kluczowe. I tym się różnimy od konserwatywnych liberałów, którzy chcą brutalnej monopolizacji tych dziedzin przez nasączone prawicową ideologią państwo.

Janusz Korwin-Mikke

Operacja rozdrapywania sumień Nadszedł kwiecień – miesiąc pamięci narodowej. Z tej okazji „Gazeta Wyborcza” już rozpoczęła operację rozdrapywania sumień naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu. Jestem pewien, że w miarę upływu czasu znajdzie coraz więcej naśladowców, bo jużci – ten, kto rozdrapuje sumienie naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, siłą rzeczy daje świadectwo własnej moralnej wyższości. Przy odrobinie szczęścia kto wie? – Może nawet wezmą go za cudzoziemca, więc ma szansę w jednej chwili wyleczyć się politycznie ze wszystkiego – nawet z sowieckiej kolaboracji. Zresztą jaka tam znowu „kolaboracja”, kiedy przecież chodziło tylko o nieubłagane dziejowe konieczności, dla których ktoś musiał się poświęcić. Więc jeśli nawet łamał kości i wdeptywał w ziemię, to w gruncie rzeczy – dla dobra katowanych i wdeptywanych, którzy nawet i dzisiaj nie doceniają swego szczęścia, że wprawdzie w charakterze nawozu historii – ale przecież wzięli udział w procesie modernizowania narodu tubylczego. Proces ten zresztą jeszcze się nie zakończył i właśnie wkraczamy w kolejny etap – tym razem pod przewodem sodomitów i gomorytów w charakterze awangardy zastępczej. Operacja rozdrapywania sumień naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu jest elementem operacji szerszej, obejmującej politykę historyczną żydowską i niemiecką. Celem niemieckiej polityki historycznej jest nie tylko stopniowe zdejmowanie odpowiedzialności za II wojnę światową z państwa niemieckiego i z Niemców, ale również – przerzucanie tej odpowiedzialności na winowajcę zastępczego, na którego został wytypowany nasz nieszczęśliwy kraj i nasz mniej wartościowy naród tubylczy. Znakomitą ilustracją tej polityki jest choćby film oskarżający żołnierzy Armii Krajowej o „antysemityzm”, a przecież nie jest to na pewno ostatnie słowo. Po Anschlussie, ratyfikacji traktatu lizbońskiego i „hołdzie pruskim” naszego bufona możemy oczekiwać jeszcze bardziej zaskakujących oskarżeń i niespodzianek. Ta niemiecka polityka historyczna jest ściśle skoordynowana z polityką historyczną żydowską, z punktu widzenia której znalezienie i napiętnowanie nieubłaganym palcem winowajcy zastępczego jest warunkiem sine qua non finansowego eksploatowania holokaustu. Realizacja obydwu tych polityk historycznych stwarza ogromne zapotrzebowanie również na tubylczych rozdrapywaczy sumień, więc nic dziwnego, że ochotnicy zgłaszają się jeden przez drugiego, tym bardziej że wynajęcie się do tej szeroko zakrojonej operacji zapewnia nie tylko korzyści materialne, ale również – certyfikat autorytetu moralnego. Osoby, u których ambicja wyprzedza, i to znacznie, pozostałe zalety, skwapliwie z takich okazji korzystają – na przykład aktor pan Maciej Stuhr, który po zagraniu w filmie „Pokłosie” z małpią zręcznością wdrapał się na piedestał moralnego autorytetu i z tej wysokości zaczął nie tylko rozdrapywać nam sumienia, ale również nas moralizować. Miesiąc pamięci narodowej dopiero się rozpoczął, więc i operacja rozdrapywania naszych sumień też dopiero się rozpoczyna. Rozdrapią nam je wprawnymi pazurami pierwszorzędni fachowcy, wykorzystując w tym celu nie tylko liczne imprezy masowe, ale również obstalowane na tę okazję poruszające utwory artystyczne, niesłychanie wzbogacające „ludzi kultury”. Za wszystko, ma się rozumieć, zapłacimy, nawet jeśli nie wszystko będzie nam się podobało – bo w takich sprawach liczy sie nie tyle talent, co intencja. Ale mówi się: trudno. Musimy to jakoś przetrwać. SM

06/04/2013 „No i wybrali ch****, który donosił wojskowym na lewicujących księży”- napisała na facebooku pani Ewa Wójciak, dyrektorka Teatru Ósmego Dnia w Poznaniu w sprawie wyboru papieża Franciszka, czyli Jorge Mario Bergoglio. Teatru mieszczącego się w Poznaniu, przy ulicy Franciszka. 44.. To znaczy dokładniej- Franciszka Ratajczaka, nie mylić z Dariuszem Ratajczakiem- autorem” Niebezpiecznych tematów”.. Który popełnił samobójstwo wciskając się pomiędzy siedzenia samochodu, ale przedtem parkując go przed supermarketem w Opolu. Franciszek Ratajczak był pierwszym powstańcem wielkopolskim który zginął podczas Powstania Wielkopolskiego.. Cześć jego pamięci.!. Mój dziadek Powstanie Wielkopolskie przeżył, ale jak „ naziści” weszli do Polski w roku 1939, musiał zakopywać swoje ordery i legitymacje w ogrodzie.. Pierwszych, których likwidowali- to byli Powstańcy Wielkopolscy.. A sprawy były świeże.. Niemcy nie zapomnieli Powstania Wielkopolskiego wymierzonego przeciw nim- tak jak Stalin – roku 1920..

„No i wybrali ch***”- to jest naprawdę bardzo kulturalne określenie papieża przez panią Ewę Waciak, pardon- Wójciak- dyrektorkę kulturalnego Teatru Ósmego Dnia, utrzymywanego- jako instytucja kultury z pieniędzy poznaniaków razem z panią Ewą Wyciak, pardon- Wójciak.. . No i wybrali ch*** na dyrektora Teatru Ósmego Dnia, który to dyrektor pozwala sobie na prowokacyjne chamstwo.. Widocznie pani Ewa Wyjciak- pardon Wójciak- zdawała sobie sprawę, że jak zrobi prowokację, to i tak za nią staną murem różni tacy ze świata rynsztoka, pardon- kultury, których wielkie ilości zalegają w gmachu nowej kultury budowanej na antycywilizacji… Przeciw chrześcijaństwu za każdą cenę.. Może przyjść czas, , że nas Chrześcijan będą wieszać na latarniach.. Tyle mają w sobie nienawiści.. Antychrześcijanie.. I rozpowszechniają wiadomości, że pani Ewa Wyjak- pardon- Wójciak, może być usunięta z dyrektorowania Teatrem Ósmego Dnia.. Akurat! Kruk krukowi oka przecież nie wykole.. To jedno lewicowe towarzystwo , które opanowało media, teatry, film i co tam jeszcze może służyć propagandzie lewicowej- antychrześcijańskiej.. Robionej za nasze pieniądze, zabrane nam pod przymusem ustawowym. To jest dopiero model państwowej kultury.. Za pieniądze chrześcijan robić wywrotową robotę antychrześcijańską.. Który rządzący chrześcijanin by na to pozwolił.?. Hodować piątą kolumnę przeciw sobie.. I zaraz odezwał się największy wróg Chrześcijaństwa i Kościoła Powszechnego- pan Janusz Palikot.. Powiedział, że to” wzór odwagi dla młodych”(???) Żeby papieża nazywać ”ch****************”- m? To jest odwaga? Pani Ewa Wyjec, pardon- Ewa Waciak- pardon- Ewa Wójciak, musiała czuć na swoich lewicowych plecach oddech poparcia innych takich, sobie podobnych. No i doczekała się.. Pod pozorowaną obroną- niby miała zostać wyrzucona, podpisało się dwieście osób. Dwieście osób popierających przejaw zwykłego chamstwa, wymierzonego w papieża, ojca świętego i wszystkich Katolików.. Żeby tylko dokopać.. I kogo znajdujemy na liście poparcia chamstwa w wykonaniu pani Ewy Wycior, pardon- oczywiście- Wójciak? Głównie obywateli z kręgów Gazety Wyborczej, Tygodnika Powszechnego, Krytyki Politycznej.. Takich osobników z nadzieniem antychrześcijańskim jak: Marek Beylin, Agata Bielik-Robson, Tomasz Fijałkowski, Grzegorz Garden, Krystyna KOfta, Roman Kurkiewicz, Cezary Michalski, Ewa Wanat, Stanisław Barańczak,, Jacek Kleyff, Ryszard Krynicki. Mirosław Bałka, Zofia Kulik, Joanna Rajkowska, Janusz Kijowski Jacek Poniedziałek. Jest też były poseł Unii Wolności—Radosław Gawlik,, były minister edukacji- Mirosław Sawicki, obecna posłanka- poseł- Anna Ryszard Grodzka.. No i reprezentacja loży antychrześcijańskiej o nazwie Synowei Przymiierza- B’nai B’rth- Anna Dodziuk, była żona pana Jana Lityńskiego- trockisty od Jacka Kuronia,, Sergiusz Kowalski, profesor Jan Hartman i profesor Jan Woleński, a także Paula Sawicka- szefowa Stowarzyszenia Przeciw Antysemityzmowi i Ksenofobii” Otwarta Rzeczpospolita”.. Zwrócili Państwo uwagę, że w tym towarzystwie jest też pan Cezary Michalski- kiedyś” prawicowiec” całą gęba, teraz wplótł się w towarzystwo lewackiej” Krytyki Politycznej”.. Razem z Sierakowskim ręka w rękę i Magdaleną Środą- nawet w czwartek.. Jak to ludzie się zmieniają? Teraz jest w mediach i mówi.. Ciągle mówi- obok innych gnid.. Bo gnid ci u nas dostatek.. Tak jak podatków i biurokracji, które to antywartości instalują w Polsce najwięksi jej wrogowie. Dobrze, że Muzułmanie nie wybierają sobie Mahometa.. Bo pani Ewa Wychodź- pardon Wójciak, zaatakowałaby Mahometa.. To na pewno, jeśli oczywiście nie boi się setek granatów wrzuconych przez Muzułmanów do jej domu, ale Chrześcijanie to baranki- reprezentujący Zmartwychwstanie Chrystusa- i jej krzywdy nie zrobią.. Są pokorni- można ich w nieskończoność obrażać.. I znajdują się różni szamani, którzy twierdzą, że to tylko opinia(???) Ładna mi opinia wyzywająca papieża od „chu*********-ów”.. Naprawdę opinia.. Raczej jest to opinia wystawiona sobie- pani Ewo Wyrobnik- pardon oczywiście Wójciak.. I całemu” środowisku” które panią popiera.. Chrześcijanin powinien być z dala od tego środowiskowego szamba, bo można się zarazić.. Jak dżumą, albo cholerą.. I że donosił juncie argentyńskiej.(????). Todos juntos- znaczy po hiszpańsku- wszyscy razem.. Słowo” junta” ma znaczenie pejoratywne.. Tak zrobili propagandyści lewicy, żebyśmy nienawidzili konserwatystów. .Sprawa dwóch Jezuitów z kręgów wyznawców Teologii Wyzwolenia, antychrześcijańskiej Teologii Wyzwolenia mas z okowów prywatnej własności.. Jan Paweł II zrobił z heretykami porządek, bo infekowali Kościół w Ameryce Południowej.. Też nie był tolerancyjny.. Zło trzeba tępić w zarodku, bo się rozprzestrzenia, a nie być tolerancyjnym.. Tolerancja prowadzi do zguby narody, państwo, jednostki.. Zło trzeba powstrzymywać- przeciwstawiać się mu.. ”Tolerancja” połączona z akceptacją- prowadzi do rozpadu wszelkiej normalności.. Bo chodzi lewicy o zgodę na akceptację zła.. Zło jest, było i będzie, tak jak prostytucja- ale to nie oznacza zgody na jego akceptację.. Nie wolno podnosić do rangi cnoty zła, czy prostytucji.. A zwróćcie Państwo uwagę: wszystko co złe jest nagłaśniane i akceptowane medialnie , przez ludzi, którzy tymi mediami kręcą.- wszystko co dobre, jakoś nie pasuje do całości dewastowania naszej tradycji i przeszłości.. I jak naczelny rabin Polski został rabinem, też pani Ewa Wyciakowa, pardon- oczywiście Ewa Waciak- Wójciak-Wyciak-Wyjak- Waciak- Wyjec-Wycior-Wychodź- Wyrobnik nie reagowała w ten sposób jak wobec katolickiego papieża.. Niechby spróbowała! Wszystkie gazety całego świata we wspólnym froncie byłyby przeciw niej.. I wtedy by zobaczyła prawdziwą „tolerancję”.. I „opinię”. którą rzekomo wyraziła.. A swoją drogą skąd one by wiedziały , że tak trzeba zareagować? Czy mają jakiś wspólny punkt dowodzenia opiniami? Czy jest to forma organizatorskiej roli prasy wymyślonej jeszcze za życia towarzysza Uljanowa? Mnie się wydaje- że tak właśnie jest! A gdzie jest siedziba tworzenia klangoru oburzenia? WJR

Odkręcanie Polski Kurz po wirtualnej rurze jamałce drugiej szybko nie opadnie. Ale co nas obchodzi jakaś ruska rura, skoro sam rząd Trzeciej Najjaśniejszej w ogóle takimi duperelami się nie zajmuje. Chcą sobie Rosjanie położyć jakieś rury u nas, to niech kładą, byleby nie na nowiuteńkim asfalcie któregoś z odcinków autostradowych i nie przez boisko, nie przez boisko premiera! W końcu mamy czarno na białym, że rząd Donalda Tuska to jest jedna wielka gała. Gdyby to było porozumienie Europolgola, a nie Europolgazu, to premier już rok temu wiedziałby o takim memorandum. Smutny jest w tym wszystkim ogólny, wręcz antypolski amok. Amok, którego ofiarami padły także tak zwane główne media. Gdybać nie lubię, ale tylko pomyślcie przez chwilę, jak zareagowałaby Monika Olejnik, albo taki śpiący z reguły na wizji Andrzej Morozowski, gdyby premier Kaczyński wykazał się niewiedzą na temat podpisania memorandum. Może wyjaśnić, co to był za dokument? To podpisanie protokołu zgodności co do zamiaru realizacji jakiegoś biznesu, przedsięwzięcia. W tym przypadku ten biznes ten to dwa i pół miliarda dolarów, oraz dalekosiężne skutki polityczne. No i wyobraźmy sobie przed kamerami bezradnego Kaczyńskiego, który mówi, że on nic nie wie. Rozjechaliby chłopcy z teamu Sobieniowski Show? Nie. To byłaby teksańska masakra piłą mechaniczną. Słynny polski Kim Dzong Tusk, czyli red. Jacek Pałasiński („Europa myśli Tuskiem” – swoją drogą są efekty tego myślenia na Cyprze) zażądałby zapewne, by takiego oszołoma jak Kaczor po prostu wywieźć z kraju. Utworzono by gorącą linię na Zachodzie w znany nam od dawna sposób: dzwoni się do „naszych” w zachodnich dziennikach i mówi: -Ale dym, ale dym, ale dym! A potem publikuje się serię komentarzy typu: „Kompromitacja polskiego nacjonalisty Kaczyńskiego: nic nie widział o rurze!” Tymczasem, mija drugi dzień totalnej kompromitacji rządu, a tak zwane media są „lajtowe”. Podszczypują Tuska, delikatnie, tak, żeby co najwyżej wydał z siebie takie małe „ała” i to poza wizją. Takie zachowanie – nawet rządowych na co dzień mediów jest przejawem antypolskości. To nie jest zarzut emocjonalny, tylko racjonalny. Gdyby cokolwiek podobnego zdarzyło się we Francji lub w Niemczech, nie zostałby kamień na kamieniu. Dziennikarze w ciągu kilku godzin zmiażdżyliby cały rząd. Jeśli utrata kontroli nad bezpieczeństwem energetycznym państwa i brak podstawowej wiedzy o najważniejszym od lat kontrakcie energetycznym, to za mało do teksańskiej masakry, to co Donald Tusk ma zrobić, żeby Morozowski w końcu ożył choć na chwilę na wizji i przestał być zombie? Dodam, dla ścisłości, że ta ostatnia uwaga ma charakter czysto merytoryczny. Brak zdecydowanej reakcji mediów, a także zbyt łagodny, moim zdaniem, ton krytyki Prawa i Sprawiedliwości dowodzi, że tej ekipie udało się już stępić nam, nasz narodowy instynkt samozachowawczy. Prezydent Hollande nie wie, że coś u nich położą na francuskiej ziemi i jeszcze będą kopać w niej. Ktoś rozumie proste konsekwencje takiego faktu? Przestaje być prezydentem. Jest jeszcze obrzydliwa sprawa filmu ZDF „Nasze matki, nasi ojcowie”, w którym Armia Krajowa to nie armia, tylko jakieś leśne bandy pomagające nazistom w prześladowaniu Żydów. Sikorski skrobnie coś w tej sprawie na 160 znaków, czy nie? Premier się wypowie, zanim odfrunie do ciepłych krajów? TVN 24 nagłośni hańbiące kłamstwo szwabskich „dokumentalistów”? To jest nie do pomyślenia, ale oni wchodzą już w klimaty lat trzydziestych. Niemcy są okrutnie pokrzywdzeni przez los, bo weszli sobie spokojnie do Polski, nikomu nie chcieli zrobić krzywdy, ale wyszły z lasu polskie bandy z AK i im powiedziały, że może by tak razem pomordować. To przerysowanie, ale poczekajcie na tego typu literaturę zza Odrą, gdzie biedny Hans stanie się w Polsce antysemitą, a na wielkich forach zacznie się oficjalnie mówić o powrocie do granic z 1937 roku. Nie w takiej prymitywnej formie, jak robili to Hupka i Czaja. Zresztą, dlaczego mieliby się jakoś specjalnie czaić? Ruska rura przetarła już szlak w Polsce, by robić tu to, co się chce i kiedy chce. GrzechG

Byli esbecy coraz bardziej bezczelni. Ich zdaniem przepisy dot. zbrodni komunistycznych są niekonstytucyjne Byli esbecy postanowili walczyć z przedłużeniem okresu przedawnienia zbrodni komunistycznych. Zasypują w tej sprawie listami Rzecznika Praw Obywatelskich. Ich zdaniem decyzja o wydłużeniu jest niekonstytucyjna. O sprawie pisze "Nasz Dziennik". Gazeta wskazuje, że do biura RPO wpłynęły w ostatnich miesiącach 43 takie pisma. „ND” wskazuje, że to skutek przegranych batalii sądowych byłych funkcjonariuszy politycznej policji, którym od 2010 r. obniżono świadczenia emerytalne. Esbecy wskazują, że nowelizacja ustawy o IPN wprowadziła nowe okresy przedawnienia karalności tzw. zbrodni komunistycznych - 40 lat jeśli chodzi o zbrodnię zabójstwa i 30 w przypadku innych zbrodni. W kodeksie karnym natomiast okresy te są o 10 lat krótsze. W ocenie ludzi służb PRL "nowelizacja ustawy o IPN dzieli więc obywateli na dwie kategorie, co jest rażąco sprzeczne z zasadą powszechnej równości wobec prawa, wyrażoną w art. 32 Konstytucji". Na razie RPO nie podzielił oceny esbeków i nie podjął działań w sprawie ich pism. Po zbadaniu sprawy nie rzecznik nie znalazł podstaw do podjęcia czynności. Marta Kolendowska-Matejczuk z biura prasowego RPO zaznacza, że konstatacji, iż terminy przedawnień są różne, nie wynika, że naruszono Konstytucję. I mamy kolejny skutek widocznego w III RP podejścia do PRLu i zbrodni z tamtych lat. Być może esbecy niedługo zaczną masowo pozywać swoje ofiary za to, jakie przykrości spotykają ich we współczesnej Polsce... KL,Naszdziennik.pl

Mam teorię czyli 17 miliardów prowizji Święte oburzenie, jakim zapałali wszyscy politycy na propozycję Izby Gospodarczej Towarzystw Emerytalnych żeby emeryci „zaprogramowali” sobie jak długo będą żyć, zaowocuje najprawdopodobniej likwidacją OFE. Napisałem o tym w dzisiejszej Rzepie. Tutaj trochę więcej. Jak się politycy za coś biorą to zazwyczaj robią to „coś” głupio, więc może i tym razem zlikwidują OFE w sposób dający podstawy do międzynarodowych procesów arbitrażowych. Moja teoria jest taka, że może właśnie o to chodzi? Bo jak nie wiadomo o co chodzi, to wiadomo, że chodzi albo o dziewczynę, albo o pieniądze. O dziewczyny dla emerytów to chyba nie chodzi – zwłaszcza, ze statystycznie więcej jest emerytek, więc pewnie chodzi o ich pieniądze. OFE broni jeszcze Minister Skarbu Państwa, bo służą one „prywatyzacji”. „Prywatyzacja” ta polega na tym, że rząd zabiera obywatelom pieniądze w postaci tak zwanej składki emerytalnej i przekazują ją do OFE, a OFE kupują za nie od rządu akcje spółek posiadanych przez rząd, dzięki czemu OFE mogą do ich rad nadzorczy oddelegować jakichś swoich przedstawicieli, dzięki czemu mają szybciej informacje o tym, co się w tych spółkach dzieje od pozostałych graczy giełdowych. Prezes Giełdy Papierów Wartościowych, na której odbywa się ta gra też jest obrońcą OFE, czemu nie można się dziwić, bo jak przestaną one grać, to się obroty Giełdy zmniejszą. Ale to już chyba „łabędzie śpiew” i kompletny brak wyczucia „chwili”, bo to chyba same OFE dążą do tego, żeby je zlikwidowano. O ich propozycji można bowiem powiedzieć: albo głupota, albo prowokacja. Na starość przestaję mieć pewność, że wszystko można wytłumaczyć głupotą. Zdaje się, że ci wszyscy wybitni specjaliści z sektora finansowego, którzy za ciężkie miliardy mięli zarządzać odbieranymi nam pod przymusem pieniędzmi, nie bardzo potrafili zarządzać nawet swoimi i źle skalkulowali ryzyko długowieczności – czyli że ludzie będą dłużej żyć i oni będą musieli dłużej wypłacać im emerytury. Nie przewidzieli też biedulki, że obligacje, które kupowali od Skarbu Państwa, pobierając z tego tytułu od 3,5% do 10% prowizji, choć na poczcie każdy mógł je kupić sam bez żadnej prowizji, to nie taka do końca pewna „inwestycja”. Dziś mają więc problem. Ich kalkulacja może być taka: co już wzięliśmy to nasze. A wzięliśmy sporo – coś około 17 miliardów. Niech nas teraz zlikwidują – przynajmniej nie będziemy musieli ponosić finansowego ryzyka w przyszłości. A może jeszcze jakiś procesik da się wygrać, bo wszelkie przesłanki pozwalają przypuszczać, że specjaliści od prawa w Prokuratorii Generalnej, która będzie reprezentowała Skarb Państwa w ewentualnych sporach, są tak samo wybitnymi specjalistami od prawa, jak specjaliści od finansów w OFE. Dlatego Prokuratoria zajmuje się głównie podzlecaniem roboty za grube miliony zagranicznym kancelariom adwokackim, co – o zgrozo – nie tak dawno chwalił jeden taki, określający się mianem „dziennikarza śledczego”. Nie żartuję: po raz pierwszy w historii tego dziennikarstwa „wyśledził” on, że te głupie 50 milinów złotych, które Skarb Państwa wydał na adwokatów, to były bardzo dobrze wydane pieniądze! Teraz więc grozi nam, że będziemy musieli „dobrze” wydawać na obronę przed roszczeniami „inwestorów” z OFE. Żebyśmy się jednak nie niepokoili za bardzo tym, co nam może grozić, nadzorowana nie wiedzieć czemu przez Ministerstwo Skarbu Państwa, a nie Ministerstwo Sprawiedliwości, Prokuratoria Generalna bardzo dba o utajnienie procesów arbitrażowych, które aktualnie prowadzi. Ciekawe, czego się wstydzi? Więc awantura może się skończy jak z Eureko – z tym, że OFE zażądają nie marnych 40 mld tylko 100 mld, a dostaną nie 10 mld, tylko odpowiednio 25 mld, co Minister Skarbu Państwa, który stanął w obronie OFE, razem z jakimś „dziennikarzem śledczym”, uznają za wielki sukces. Nie wiadomo tylko czyj! Jak mawiał ksiądz Bozowski „nie ma przypadków, są tylko znaki”. Więc może tym razem zawczasu przyjrzyjmy się tym znakom.

Robert Gwiazdowski

Pobożne życzenia Tuska Wywiad z Cezarym Kaźmierczakiem, prezesem Związku Przedsiębiorców i Pracodawców

Czy jest tak, że „Solidarność" działa przede wszystkim na rzecz już pracujących, a nie w interesie tych, którzy nie mają pracy albo zostali zwolnieni? Zawęźmy to. „Solidarność" działa nie tylko w interesie pracujących, ale też w interesie wszelkich grup, które funkcjonują na podstawie uprzywilejowanych umów o pracę o charakterze włoskim. Włoskie umowy są dożywotnie. I w tych sektorach państwowych, gdzie państwo rządzi, oni wywalczyli sobie silne przywileje branżowe i głównie bronią tych ludzi. W sektorze MSP związków zawodowych nie ma. A MSP w Polsce to trzy czwarte zatrudnionych. „Solidarność" jest silna i ma wynegocjowane różnego rodzaju warunki, oczywiście kosztem pracowników w tych wielkich przedsiębiorstwach państwowych oraz innych wielkich firmach. Ale to jest generalnie kurczący się związek, oni nie rosną w siłę, słabną.

Groźba pójścia pod Sejm czy strajku generalnego to ucieczka „Solidarności"? Wydaje mi się, że tak. Przypominam, że wielką popularność w Warszawie zdobył swego czasu Piskorski, który nie zgodził się na demonstrację, która miała sparaliżować miasto. Tutaj też były takie skandaliczne historie, że związkowcy byli zwożeni do Warszawy całymi zakładami pracy. Prezesi tych spółek chcieli wywrzeć nacisk, by uzyskać dalsze przywileje czy dotacje.

Na facebookowej stronie państwowych związków jest informacja, że „Solidarność" sama zatrudnia ludzi na tak zwane umowy śmieciowe. Rzeczywiście dzwoniły do nas dwie osoby, które twierdziły, że na takich umowach były zatrudniane. Dotyczyło to głównie prowadzenia szkoleń o charakterze etatowym, ale nie wiem, z jakich powodów, może ze strachu, nie dostarczyły nam informacji. Może dla dziennikarzy byłoby to ciekawe, bo naszym celem nie jest walka ze związkami zawodowymi. Może w wielkich firmach są one potrzebne, ale mają nadmierne przywileje, które nie są spotykane w innych krajach w Europie, jak choćby zbieranie składek przez pracodawców. To nie jest standardowa procedura. Dzisiaj „Solidarność" próbuje odgrzać walkę klas. Jednak dziś nie o to chodzi. Pracownicy doskonale zdają sobie sprawę, że jadą na jednym wózku z właścicielem przedsiębiorstwa. Inaczej nie będzie firmy, a oni nie będą mieli pracy. W wielkich molochach poczucie wspólnoty jest mniejsze, ale istnieje. Ludzie zdają sobie sprawę, że jeżeli firma nie będzie zarabiać, to zniknie. Dla związków zawodowych wynik ekonomiczny się nie liczy. Oni w ostateczności przyjadą autokarami pod Sejm za państwowe pieniądze i zrobią zadymę. I rząd da kolejne dotacje.

W tej chwili w interesie pracownika jest przejście z etatu na umowę o dzieło i odkładanie na emeryturę samemu. Z całą pewnością. Na jakąkolwiek inną umowę niż obciążona ZUS. Według wszystkich prognoz, które są dostępne, za 30–40 lat jeden pracujący będzie musiał utrzymać trzech emerytów. Przecież niemożliwe jest, żeby wtedy wypłacać emerytury. Więc to jest solidarne kłamstwo wszystkich partii politycznych i „Solidarności".

Prof. Marek Góra mówi, że trzeba się godzić z tym, że emerytury będziemy pobierać od 75. roku życia. Korwin-Mikke dodaje, że owszem, ale tylko wtedy, gdy będzie się miało aktualną zgodę obojga rodziców. Z całą pewnością. Emerytury wprowadził Bismarck, bo potrzebował pieniędzy na wojnę z Francją. I sobie je w ten sposób zdobył. Myślę, że taki 100-letni epizod w historii ludzkości narobił wiele złego. Zniszczył ten tradycyjny model rodziny, taki naturalny...

Taki, gdzie z szacunkiem trzeba się było obchodzić z własnymi rodzicami, dawać przykład własnym dzieciom i dbać o ich wychowanie. Trzeba było mieć tych dzieci więcej, bo wtedy było założenie, że jedno czy dwoje się dobrze wychowa. Gdy dzieci dorosły, spłacały ten dług, opiekując się rodzicami na starość. Natomiast socjalizm jakby wpadł we własną pułapkę. Bo problem emerytur, a ściślej likwidacja systemów emerytalnych, zostanie rozwiązany przez matematykę. Na to nie ma mocnych.

I przez demografię... Przez demografię i matematykę. Z matematyką nie poradził sobie Związek Radziecki i nie poradzi sobie również Europa. Model europejski jest w ogóle nie do utrzymania. Nie da się. Doszliśmy do ściany. W tej chwili to tylko kwestia czasu. Rząd powinien mieć jakąś strategię, ale...

Ale wiemy, że na razie nie widać tej strategii... Trudno ją dostrzec.

Mamy powyżej 14 proc. bezrobocia rejestrowanego, nieobejmującego osób, które wyjechały za granicę, bo nie mogły znaleźć pracy. A niektóre badania wskazywały, że gdyby dostali 3 tys. zł brutto w Polsce, toby wrócili. Co tak naprawdę trzeba zrobić, żeby w Polsce była praca? Należy zmienić strukturę opodatkowania. Radykalnie obniżyć pozapłacowe koszty pracy, co najmniej o połowę. A ubytki z tego tytułu uzupełnić z podatków konsumpcyjnych i z opodatkowania kapitału. Rząd też musi zacząć oszczędzać i przeprowadzić cięcia w wydatkach. Rząd Mieczysława Rakowskiego, najbardziej wolnorynkowy w ostatnim 30-leciu, wprowadził ustawę Wilczka, na podstawie której przedsiębiorcy – bez banków, bez infrastruktury, bez programów wsparcia, konkurencyjności, innowacyjności itp. – dali Polsce 6 mln miejsc pracy.

To może jeszcze raz wprowadzić ustawę Wilczka? Tak, tym bardziej że jest ona całkowicie zgodna z prawem europejskim. Przypominam, że według raportów Heritage Foundation, dotyczących warunków prowadzenia działalności gospodarczej, jesteśmy na 26. miejscu w Europie. Wszystkie kraje starej Europy są przed nami. Tam jest dużo większa wolność gospodarcza. Na przykład w Danii są bardzo wysokie podatki konsumpcyjne, ale praca w ogóle nie jest opodatkowana po stronie pracodawcy. Niby praca w Polsce jest opodatkowana nisko, ale to nieprawda. Doprowadzono to do absurdu. Według Ministerstwa Gospodarki polski przedsiębiorca ma 3700 obowiązków informacyjnych wobec rządu.

Czyli trzeba zatrudnić pracownika, który zajmuje się tylko wypełnianiem tych obowiązków. Nie wiem, czy jeden byłby w stanie podołać. Ja kiedyś skrytykowałem jakaś regulację, zadzwonił do mnie dyrektor czy prezes instytucji, która tę regulację wydała, z pretensjami, że przecież oni wydają tylko trzy czy cztery regulacje rocznie. Ja mówię, że takich instytucji jak jego jest w Polsce 50, a jeśli każda wyda po trzy regulacje, to mamy 150 regulacji rocznie. Co drugi dzień regulacja! Niska wydajność pracy jest też spowodowana absencją chorobową. W Polsce przeciętny pracownik przebywa na zwolnieniach ZUS siedem tygodni, 36 dni. To coś niebywałego.

Po co będzie brał urlop. Pójdzie do lekarza i dostanie zwolnienie... W efekcie wydajność pracy wynosi 67 proc. średniej unijnej. Za nami jest tylko Łotwa. Oprócz pozapłacowych kosztów pracy to drugi powód, że zarobki są takie, a nie inne. Pracownicy muszą też zrozumieć, że z ekonomią jest trochę jak z grawitacją – można się z nią nie zgadzać, dopóki nie dostanie się cegłówką. I to są takie prawa, które są w dużej mierze poza naszym oddziaływaniem. Polska się świetnie rozwijała. Natomiast od 1991 r. zaczęło się coraz większe kneblowanie i trwa do dziś.

A z czego to wynika? Czy dążenie rządu do omnipotencji jest wpisane w każdą biurokrację? Kisiel kiedyś dobrze powiedział: „Dlaczego macie pretensje, że ciągają was za wszystko, jeśli wy chcecie wszystko kontrolować". Weźmy programy europejskie – widziałem listę załączników w krajach bałtyckich: po trzy–cztery, a u nas 30. Myślę, że to wynika też trochę z rosyjskiej biurokracji odziedziczonej po zaborach, później z PRL. I to się tak wszystko nawarstwia.

Dlaczego rząd Tuska nie wpadnie na pomysł przywrócenia ustawy Wilczka? Problem elit władzy w Polsce, nie tylko tego rządu, ale i poprzednich, polega na tym, że oni mało mają do czynienia z realnym życiem.

Będziemy mieli kryzys w tym roku albo przyszłym? W tym roku to prawdopodobnie oni wezmą pieniądze z OFE i jeszcze się przebujają. Jak się popatrzy na te cyfry... Rząd założył nierealny budżet, 61 proc. deficytu po dwóch miesiącach. Jestem w stanie zrozumieć 20-procentowy wzrost dochodów z tytułu kar i mandatów w budżecie państwa, bo to da się zrobić fotoradarami czy innymi działaniami. Ale jeżeli chodzi o wpływy z VAT czy akcyzy, z PIT czy CIT, to już widać, że to całkowicie nierealne.

W takim razie jaki jest scenariusz na 2014 r.? Co po znacjonalizowaniu OFE? Wielki podatek od oszczędności? Donald Tusk opodatkuje wszystkich, którzy mają powyżej 100 tys. zł oszczędności? Mam wrażenie, że on wypiera problemy i kryzys, który nas dopada. Przez pierwszy kwartał różni ważni urzędnicy Rzeczypospolitej, w tym minister finansów, mówili, że teraz jest ciężko, ale w drugiej połowie roku będzie już poprawa. Kilkakrotnie pytałem, na czym oni opierają te założenia, i nie potrafili odpowiedzieć. Wydaje mi się, że to takie pobożne życzenie.

Modlitwa o deszcz? Możliwe. Zakładają pobożne życzenia, które nie mają pokrycia w rzeczywistości.

Jan Piński

Putin po raz kolejny „uczy” Tuska jak się robi politykę

1. W środę wieczorem telewizje informacyjne, pokazały fragment rozmowy rezydenta Rosji Władimira Putina z szefem rosyjskiego Gazpromu Aleksiejem Millerem, w którym szef rosyjskiego państwa nakazuje gigantowi gazowemu realizację drugiej nitki gazociągu Jamalskiego przez Polskę ale biegnącą innym śladem niż ta pierwsza. W czwartek pojawiła się zdecydowana reakcja ministra skarbu Mikołaja Budzanowskiego, który wyraźnie stwierdził, że Polska nie jest tym projektem zainteresowana, ponieważ realizuje własną strategię dywersyfikacji dostaw gazu do naszego kraju, co więcej propozycja przesyłu nowym gazociągiem 15 mld m3 gazu przez Gazprom na Południe Europy głównie na Słowację i Węgry, jest jakimś nieporozumieniem bo te kraje tyle dodatkowego gazu nie potrzebują (wywiad tej treści ukazał także w łososiowych stronach Rzeczpospolitej w piątek). Trochę bardziej wstrzemięźliwie zareagował wicepremier i minister gospodarki Janusz Piechociński, który stwierdził, że w czwartek wybiera się do Petersburga na spotkanie z szefami rządów państw nadbałtyckich i Rosji i tam zapozna się bliżej z propozycjami rosyjskimi.

2. Jakież było wczoraj zdumienie premiera Tuska, kiedy podczas jego konferencji prasowej w Sejmie po porannych głosowaniach, na pytanie jednej z dziennikarek z telewizji biznesowej o podpisane w czwartek porozumienie pomiędzy Gazpromem, a spółką polsko- rosyjską EuRoPol Gaz o realizacji takiego projektu inwestycyjnego, po krótkim kluczeniu, musiał odpowiedzieć „ja nic o tym nie wiem”, a następnie zirytowany jej kolejnymi pytaniami, odwrócił się na pięcie i poszedł do swojej limuzyny w asyście ochroniarzy. Wieczorem nawet zaprzyjaźnione z rządem stacje telewizyjne, pokazywały nerwowe odpowiedzi premiera i jednoczesne wręcz paniczne próby dodzwonienia się przez ministra Budzanowskiego do kogokolwiek, kto mógłby mu dostarczyć informacji, co tak naprawdę zostało podpisane w Petersburgu i przez kogo.

3. Dopiero wieczorem minister Budzanowski zwołał konferencję prasową (wcześniej przez kilka godzin naradzał się z zarządem PGNIG- współwłaścicielem EuRoPol Gazu, a później z premierem Tuskiem), na której bagatelizował wszystko co się w tej sprawie stało, a podpisaną umowę nazwał porozumieniem technicznym jakich wiele podpisują spółki skarbu państwa. Minister tłumaczył, że nie ma ono tylko polegać na wymianie informacji, które posłużą głębszej analizie ekonomicznej, technicznej i prawnej, związanej z ewentualną realizacją takiego projektu w przyszłości. Tyle tylko, że Gazprom opublikował inny komunikat, w którym jasno stwierdza się, że do końca tego roku ma być przygotowane studium wykonalności takiego projektu, a Aleksiej Miller wręcz mówił o zrealizowaniu tej inwestycji do 2018 roku.

4. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że od kilku lat sieciami gazowymi w Polsce zarządza zgodnie z prawem europejskim będąca w 100% własnością skarbu państwa spółka Gaz System (w tym także istniejącą nitką gazociągu Jamalskiego) i gdyby do budowy II nitki Jamału miało dojść, to inwestorem mógłby być wprawdzie EuRoPol Gaz ale przesyłem gazu i zarządzaniem gazociągiem na terytorium naszego kraju, musiałby zająć się właśnie Gaz System. Ponadto ten nowy gazowy pomysł Putina, to kolejna próba osaczenia krnąbrnej Ukrainy. Gdyby do jego zrealizowania jednak doszło, to Ukraina mogłaby być w każdej chwili odcięta od dostaw rosyjskiego gazu bo tranzyt gazu na Południe Europy, mógłby być realizowany właśnie nowym gazociągiem. Iluzją jest również zarabianie na tranzycie gazu przez Polskę, ponieważ w ramach ostatniego porozumienia gazowego z Rosją, zysk EuRoPol Gazu z tranzytu został ustalony na poziomie 21 mln zł netto rocznie i do tej wielkości corocznie dostosowana jest stawka opłat za przesył każdego tys. m3, płacona przez Gazprom.

5. W tej sytuacji dobitnie widać, że Polska nie ma ani ekonomicznego ani tym bardziej politycznego interesu aby uczestniczyć w „grach i zabawach” prezydenta Putina, a mimo tego niestety została w nie wciągnięta. Opisany wyżej obraz funkcjonowania polskich instytucji w tej sprawie (premiera, jego ministrów, spółek skarbu państwa, służb które powinny czuwać nad bezpieczeństwem naszych interesów), jest dosłownie porażający. Oczywiście teraz rządzący i wspierające ich media będą sprawę bagatelizować, twierdzić, że jest nic nie znacząca, że żaden tego rodzaju projekt nie będzie realizowany ale wyraźnie widać, że wszyscy w tę sprawę zaangażowani, zachowywali się jak przysłowiowe „dzieci we mgle”. Putin po raz kolejny „uczy” Tuska jak się robi politykę. Kuźmiuk

Tak słabego raportu jeszcze nie widziałem – Nie spotkałem się jeszcze z sytuacją, w której większość zdjęć w oficjalnym raporcie wykonana została przez osobę, która nie jest ekspertem lotniczym. A przecież zdjęcia rosyjskiego blogera wykorzystane w raporcie Millera potraktowane zostały jako jeden z najważniejszych dowodów na oficjalną wersję katastrofy – mówi dr. inż. Bogdan Gajewski w rozmowie z „Gazetą Polską”. Polski minister spraw zagranicznych powiedział jakiś czas temu, że wrak Tu-154 nie przedstawia wartości dowodowej. Jak Pan – ekspert lotniczy z 25-letnim doświadczeniem – ocenia te słowa? Świadczą one – mówiąc najdelikatniej – o nieznajomości tematu. Badanie wraku to jedna z podstawowych czynności, jakie wykonuje się w celu ustalenia przyczyn katastrofy lotniczej. Jestem zdumiony, że minister Sikorski wypowiedział się w ten sposób. Gdyby wrak wrócił do Polski, można by przecież dokonać jeszcze rekonstrukcji samolotu, oczywiście częściowej, która pomogłaby znaleźć odpowiedź na pytanie, co stało się w Smoleńsku. Pamiętam sytuację, gdy przyczynę wypadku ustaliliśmy dzięki zbadaniu małego przepalonego kółeczka wielkości 3 mm. Członkowie komisji Millera nie badali jednak wraku.

Czy dlatego powiedział Pan niedawno, że raport Millera odbiega poziomem nawet od jednego z raportów wenezuelskich, przygotowanego przez ludzi Hugo Chaveza? Nie trzeba sięgać aż do Wenezueli. Wystarczy porównać raport Millera z dokumentem przygotowanym po głośnym incydencie lotniczym na lotnisku w Warszawie, kiedy kapitan Wrona lądował awaryjnie na Okęciu Boeingiem 767. Pod względem technicznym i metodyki opisu raport z tego drugiego zdarzenia został znacznie lepiej przygotowany, choć dotyczył przecież wypadku, w którym nikt nie ucierpiał. Tymczasem w raporcie Millera brakuje fundamentalnych elementów: nie ma nic o autopsjach, o sposobie rozpadu samolotu. Dokument podsumowujący dochodzenie powypadkowe powinien też zawierać opis zniszczenia foteli w poszczególnych częściach tupolewa, ale tych informacji również nie sposób się doszukać w raporcie komisji Millera.

Czy niski poziom tego raportu wynika ze złej woli jego autorów, czy raczej z ich niekompetencji? Przed 2010 r. członkowie komisji Millera nie badali tak wielkich katastrof, więc może to sytuacja ich przerosła... Trudno mi oceniać, czy autorzy raportu kierowali się złą wolą. Raczej byłbym skłonny powiedzieć, że zdawali sobie sprawę z poziomu dokumentu, który napisali. Ci sami ludzie, którzy sporządzili raport końcowy, przygotowali przecież wcześniej uwagi do raportu MAK. To było 148 stron bardzo rzetelnie sformułowanych komentarzy, pytań oraz sprostowań do raportu rosyjskiego. Ich kolejność i techniczne opracowanie świadczyły o sporych kompetencjach autorów. Ten kontrast – między uwagami do raportu MAK a raportem komisji Millera – jest tak duży, że na początku miałem wrażenie, że oba dokumenty były dziełem innych ludzi.

Czy złą wolą należy tłumaczyć ukrycie w raporcie Millera ostatniego alarmu TAWS? Na ostatnim posiedzeniu parlamentarnego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej, którego jestem ekspertem, nazwałem zachowanie komisji Millera w tej sprawie „nieetycznym”. Jest to, niestety, najuprzejmiejsze słowo, jakiego można by użyć, komentując to, co zrobili członkowie rządowej komisji. Celowo jednak wybrałem właśnie to określenie, bo w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie nieetyczne działania danej osoby wykluczają ją z grona ekspertów badających katastrofy lotnicze. W Kanadzie członkowie komisji badania wypadków lotniczych cieszą się autorytetem i zaufaniem podobnym do tego, jakim darzy się sędziów Sądu Najwyższego, a ich postawa moralna to jeden z najistotniejszych wyznaczników tego autorytetu. Od ekspertów lotniczych wymaga się – podobnie jak od lekarzy – czegoś więcej niż tylko kwalifikacji zawodowych.

A zatem jest mało prawdopodobne, by w kanadyjskim raporcie z katastrofy lotniczej zamieszczono zdjęcia, które skopiowano od prywatnej osoby bez jej zgody? Bo przecież większość fotografii w raporcie Millera skopiowano ze strony internetowej bez zgody autora, rosyjskiego blogera Siergieja Amielina.

Nie jestem od oceniania tego, czy taki czyn kwalifikuje się jako pospolita kradzież. Tu mamy do czynienia z poważniejszym problemem. Badam wypadki lotnicze od 1989 r. i nie spotkałem się jeszcze z sytuacją, w której większość zdjęć w oficjalnym raporcie wykonana została przez osobę, która nie jest ekspertem lotniczym. A przecież zdjęcia rosyjskiego blogera wykorzystane w raporcie Millera potraktowane zostały jako jeden z najważniejszych dowodów na oficjalną wersję katastrofy. Nikt nie sprawdzał, kiedy, gdzie i w jakich okolicznościach zostały wykonane. Po prostu skopiowano je z internetu. Jest to sytuacja niedopuszczalna. Dodam, że w swojej karierze zawodowej spotkałem się tylko raz z podobnym przypadkiem, gdy wykonałem – w zastępstwie fotografa z komisji badania wypadków – zdjęcia elementów wraku przywiezionych do hangaru. Był to dzień, w którym ustalono przyczynę incydentu, wszyscy byli podekscytowani i fotograf po prostu zapomniał o wykonaniu swoich obowiązków. Ale zanim moje zdjęcia zostały dopuszczone przez komisję (nie byłem jej członkiem), odbyła się na ten temat debata, a pozytywną decyzję podjęto tylko dlatego, że jestem ekspertem lotniczym i byłem tam jako przedstawiciel Ministerstwa Transportu. Trzymano się po prostu procedur, które zupełnie zlekceważono w przypadku katastrofy smoleńskiej. Dr inż. Bogdan Gajewski

Agentura w MSZ W ubiegłym roku resort ministra Sikorskiego zatrudniał jeszcze 131 ludzi służb specjalnych PRL! Takie wyroki szczególnie oburzają. Sąd Najwyższy oczyścił Tomasza Turowskiego z zarzutu kłamstwa lustracyjnego. A przecież trudno o bardziej oczywistą sprawę zatajenia związków z komunistycznymi służbami! Turowski bowiem jako oficer wywiadu PRL wstąpił do zakonu jezuitów, by prowadzić działalność szpiegowską przeciwko Stolicy Apostolskiej, polskiej emigracji i opozycji w kraju. Dyplomatą został dopiero po 1989 r., jednocześnie pracując dla Zarządu Wywiadu UOP, a potem Agencji Wywiadu. Jego nazwisko stało się głośne, bo jako pracownik ambasady RP w Moskwie odpowiadał w Rosji za przygotowanie wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego 10 kwietnia 2010 r. Proces lustracyjny Tomasza Turowskiego trwał dwa lata, przy czym sąd I instancji stwierdził, że dyplomata popełnił kłamstwo lustracyjne, lecz apelacja zmieniła ten wyrok, a teraz Sąd Najwyższy odrzucił kasację prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta i ostatecznie uniewinnił byłego szpiega. Tym samym potwierdzono orzeczenie Sądu Apelacyjnego, że postępowanie lustracyjne wobec Turowskiego “w ogóle nie powinno się odbyć”, gdyż przyznanie się przez niego do pracy w wywiadzie PRL “mogłoby pociągnąć za sobą zagrożenie interesów osób prywatnych i państwa” związanych z pracą dla służb III RP. Sąd Najwyższy uznał zatem, iż Turowski mógł skłamać w oświadczeniu lustracyjnym, bo “działał w stanie wyższej konieczności”. Warto zapamiętać autorów tego kuriozalnego orzeczenia: to sędziowie Bogdan Rychlicki, Michał Laskowski i Piotr Hofmański. Ten ostatni “zasłynął” swego czasu z oczyszczenia z kłamstwa lustracyjnego Mariana Jurczyka, mimo iż zachował się obszerny materiał obciążający znanego działacza “Solidarności”.

Rachunki pani minister Sprawa Turowskiego to kolejny dowód na to, jaką fikcją jest w Polsce lustracja. Procesy ciągną się latami, a ich rozstrzygnięcia najczęściej zależą od widzimisie sędziów, nie zaś od materiału dowodowego. Ale przypadek Turowskiego to także wymowna ilustracja stanu kadr polskiej dyplomacji. Były szpieg należy bowiem do grupy pracowników służby zagranicznej, którzy akurat stanęli przed sądem lustracyjnym. Ale ta grupa jest niewielka. Bo w MSZ zatrudnionych jest znacznie więcej ludzi PRL-owskich służb. Tyle że pion lustracyjny IPN sprawdza ich powoli, gdyż ma na głowie znacznie więcej kategorii osób – choćby samorządowców wszystkich szczebli. A jeszcze wolniej pracują sądy, zwłaszcza że wielu procesom towarzyszą apelacje. Zapewne więc wszyscy dawni agenci w MSZ prędzej odejdą na emerytury niż uda się ich zlustrować. W pewnym sensie potwierdza to sam resort ministra Sikorskiego. Na posiedzeniu sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych 29 sierpnia 2012 r. wiceminister Grażyna Bernatowicz poinformowała, że spośród ok. 2700 pracowników resortu zobowiązanych do złożenia oświadczeń lustracyjnych było ok. 1550 osób urodzonych przed 1972 r. Pani minister odniosła się też do przywoływanej wówczas w prasie listy 237 pracowników MSZ, którzy przyznali się do służby lub współpracy z komunistycznymi służbami bądź też podejrzewanych przez IPN o kłamstwo lustracyjne. Grażyna Bernatowicz oświadczyła, że z tej listy “obecnie jest zatrudnione w MSZ 131 osób” i dodała, że “w kadencji tego rządu odeszło z pracy 98 osób”, a w latach 2006-2007 “jedynie 1-2 osoby” – co było uszczypliwością pod adresem byłej minister Anny Fotygi i jej zastępcy Witolda Waszczykowskiego, obecnie posłów PiS, którzy podnieśli temat dawnej agentury w dyplomacji. Uczestnicząca również w posiedzeniu komisji szefowa Biura Spraw Osobowych MSZ Ilona Węgłowska doprecyzowała, że “z listy 131 osób, o których mówiła pani minister, 7 osób zajmuje stanowiska kierowników placówek. Pozostałe osoby zajmują bardzo różne stanowiska, zarówno na placówkach zagranicznych, jak i w komórkach organizacyjnych resortu”.

Pod skrzydłami Sikorskiego To oczywiste, że w MSZ pracuje coraz mniej ludzi z PRL-owskimi uwikłaniami. Ale jeśli 23 lata po upadku komunizmu polska dyplomacja zatrudnia aż 131 takich osób, to pokazuje, jak wyrozumiałe jest dla nich kierownictwo resortu, z ministrem Sikorskim na czele. Bo Sikorski co prawda gardłuje za zburzeniem Pałacu Kultury, a przy wjeździe do swojego dworku zatknął tabliczkę “Strefa zdekomunizowana”, ale w ministerstwie, którym kieruje, komunistyczny beton trzyma się mocno. Dlatego jedyną drogą “oczyszczania” dyplomacji z PRL-owskiej agentury pozostaje działalność pionu lustracyjnego IPN i sądów lustracyjnych.

Poniżej publikujemy listę członków służby zagranicznej, których poddano procesowi lustracji i dlatego ich nazwiska zostały ujawnione. Nie można jednak zapominać, że to zaledwie niewielka część dawnej agentury w tym resorcie. Poza tym wielu dyplomatów przyznaje się w swoich oświadczeniach do współpracy ze służbami PRL – o takich przypadkach opinia publiczna nie ma szans się dowiedzieć, ponieważ ich oświadczenia pozostają niejawne, a pion lustracyjny IPN nie ma podstaw, by się nimi zajmować.

1. Janina Biernacka – inspektor w Biurze Archiwum i Zarządzania Informacją MSZ. W styczniu 2011 r. wszczęto postępowanie lustracyjne. 26 maja 2011 r. Sąd Okręgowy w Warszawie uznał ją za kłamcę lustracyjnego.

2. Mirosław Dembowski – były członek służby zagranicznej. W październiku 2011 r. wszczęto postępowanie lustracyjne. 8 grudnia 2011 r. Sąd Okręgowy w Warszawie uznał go za kłamcę lustracyjnego.

3. Mirosław Gryta – II sekretarz ambasady w Mińsku, I sekretarz konsulatu generalnego we Lwowie. W maju 2010 r. wszczęto postępowanie lustracyjne. 18 czerwca 2012 r. Sąd Okręgowy w Lublinie uznał go za kłamcę lustracyjnego. 10 października 2012 r. Sąd Apelacyjny w Lublinie utrzymał w mocy to orzeczenie.

4. Roman Jarosz – pracownik ambasady w Mińsku. W maju 2011 r. IPN skierował wniosek o wszczęcie postępowania lustracyjnego.

5. Aleksander Jędraszko – I sekretarz w wydziale administracyjno-finansowym ambasady w Oslo. W styczniu 2012 r. wszczęto postępowanie lustracyjne. 22 marca br. Sąd Okręgowy Warszawa-Praga uznał go za kłamcę lustracyjnego (Jędraszko zataił współpracę z Zarządem II Sztabu Generalnego, czyli wywiadem wojskowym PRL).

 6. Mieczysław Kowalski – radca ambasady w Montevideo (Urugwaj). W kwietniu 2011 r. wszczęto postępowanie lustracyjne.

7. Maciej Kozłowski – wiceminister spraw zagranicznych (1998-1999), ambasador w Tel Awiwie (1999-2003), wicedyrektor Departamentu Afryki i Bliskiego Wschodu MSZ. W lutym 2011 r. wszczęto postępowanie lustracyjne. 6 grudnia 2012 r. Sąd Okręgowy w Warszawie uznał go za kłamcę lustracyjnego (Kozłowski zataił tajną współpracę z SB pod pseudonimem “Witold” w latach 1965-1969).

8 Andrzej Kucharczuk – I sekretarz konsulatu generalnego w Łucku. W maju 2011 r. wszczęto postępowanie lustracyjne.

9. Włodzimierz Kuś – attaché obrony przy ambasadzie w Kopenhadze. W styczniu 2012 r. wszczęto postępowanie lustracyjne. 20 marca 2012 r. Sąd Okręgowy w Warszawie uznał go za kłamcę lustracyjnego.

10. Zbigniew Kwinta – pracownik Biura Łączności MSZ, administrator systemu teleinformatycznego, który służył do opracowywania dokumentów niejawnych w placówkach zagranicznych RP. 26 września 2011 r. Sąd Okręgowy w Warszawie uznał go za kłamcę lustracyjnego.

11. Mirosław Lewiński – I radca ambasady w Sztokholmie. W marcu 2011 r. wszczęto postępowanie lustracyjne.

12. Tadeusz Migdalski – były członek służby zagranicznej. W sierpniu 2012 r. wszczęto postępowanie lustracyjne.

13. Leszek Muszyński – inspektor w Biurze Infrastruktury MSZ. W maju 2011 r. wszczęto postępowanie lustracyjne. 26 września 2012 r. Sąd Okręgowy Warszawa-Praga uznał go za kłamcę lustracyjnego.

14. Jan Nowicki – były członek służby zagranicznej. W lipcu 2011 r. wszczęto postępowanie lustracyjne. 16 listopada 2011 r. Sąd Okręgowy w Warszawie uznał go za kłamcę lustracyjnego. 24 lutego 2012 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie utrzymał w mocy to orzeczenie.

15. Ryszard Ostaś – naczelnik w Departamencie Konsularnym MSZ. W lutym br. IPN skierował wniosek o wszczęcie postępowania lustracyjnego.

16. Wojciech Piątkowski – wicedyrektor Departamentu Polityki Bezpieczeństwa MSZ, radca-minister w ambasadzie w Londynie, radca-minister w ambasadzie w Doha (Katar). W kwietniu 2011 r. wszczęto postępowanie lustracyjne. 4 kwietnia 2012 r. Sąd Okręgowy Warszawa-Praga uznał, że nie popełnił kłamstwa lustracyjnego. Wyrok ten potwierdził Sąd Apelacyjny w Warszawie, ale prokurator generalny skierował kasację do Sądu Najwyższego (Piątkowski zataił służbę w I Departamencie MSW, czyli wywiadzie PRL, na etacie niejawnym w latach 1977-1990).

17. Lech Pintera – I sekretarz w wydziale promocji handlu i inwestycji ambasady w Moskwie. W czerwcu 2011 r. wszczęto postępowanie lustracyjne. 6 września 2011 r. Sąd Okręgowy w Warszawie uznał go za kłamcę lustracyjnego.

18. Witold Raczkowski – I sekretarz konsulatu generalnego w Grodnie. W lutym 2011 r. wszczęto postępowanie lustracyjne. 10 maja 2011 r. Sąd Okręgowy w Warszawie uznał go za kłamcę lustracyjnego.

19. Jarosław Spyra – wicedyrektor Departamentu Ameryki MSZ, ambasador w Chile (2002-2007), dyrektor Departamentu Strategii i Planowania Polityki Zagranicznej MSZ. W styczniu 2011 r. wszczęto postępowanie lustracyjne. 30 maja 2012 r. Sąd Okręgowy w Warszawie uznał go za kłamcę lustracyjnego (Spyra zataił fakt, że po ukończeniu studiów w 1989 r. wstąpił do SB i był tam przygotowywany do służby w wywiadzie PRL).

20. Roman Strzemiecki – konsul w ambasadzie w Kuwejcie. W październiku 2012 r. IPN skierował wniosek o wszczęcie postępowania lustracyjnego.

21. Zbigniew Suszek – I radca ambasady w Berlinie, konsul w konsulacie generalnym w Hamburgu, I radca w Departamencie Polityki Europejskiej MSZ. W maju 2010 r. wszczęto postępowanie lustracyjne. 19 października 2010 r. Sąd Okręgowy w Warszawie uznał go za kłamcę lustracyjnego. 11 lutego 2011 r. Sąd Apelacyjny utrzymał w mocy to orzeczenie (Suszek zataił służbę w I Departamencie MSW, czyli wywiadzie PRL).

22. Michał Szlęzak – dyrektor Biura Dyrektora Generalnego MSZ, zastępca dyrektora generalnego MSZ. W lutym br. IPN skierował wniosek o wszczęcie postępowania lustracyjnego.

23. Krzysztof Szumski – ambasador na Filipinach (1991-1993), w Tajlandii (1993-1994), Indonezji (2000-2005), Chinach (2005-2010). W marcu 2011 r. wszczęto postępowanie lustracyjne. 7 grudnia 2011 r. Sąd Okręgowy w Warszawie uznał go za kłamcę lustracyjnego (Szumski zataił służbę w I Departamencie MSW, czyli wywiadzie PRL, na etacie niejawnym w latach 1972-1990).

24. Andrzej Towpik – wiceminister spraw zagranicznych (1994-1997), ambasador przy NATO w Brukseli (1997-2002), ambasador przy ONZ w Nowym Jorku (2004-2010). We wrześniu 2010 r. wszczęto postępowanie lustracyjne (Towpik zataił współpracę z wywiadem PRL pod pseudonimem “Spokojny” w latach 1977-1990).

25. Tomasz Turowski – ambasador na Kubie (2001-2005), ambasador tytularny – kierownik wydziału politycznego ambasady w Moskwie. W lutym 2011 r. wszczęto postępowanie lustracyjne. 10 października 2011 r. Sąd Okręgowy w Warszawie uznał go za kłamcę lustracyjnego. 28 lutego 2012 r. Sąd Apelacyjny w Warszawie zmienił ten wyrok, uznając, że Turowski nie popełnił kłamstwa lustracyjnego. Wyrok ten ostatecznie zatwierdził Sąd Najwyższy 20 marca br.

26. Tomasz Urbański – I sekretarz w wydziale promocji handlu i inwestycji ambasady w Berlinie. 23 stycznia 2012 r. Sąd Okręgowy w Katowicach uznał go za kłamcę lustracyjnego (Urbański zataił współpracę z SB pod pseudonimem “Ambasador” w latach 1983-1987).

27. Tomasz Waleriański – I sekretarz – kierownik wydziału administracyjno-finansowego ambasady w Wiedniu. W marcu br. IPN skierował wniosek o wszczęcie postępowania lustracyjnego.

28. Jan Woroniecki – ambasador przy OECD w Paryżu (1997-2001 i 2005-2010), dyrektor Departamentu Zagranicznej Polityki Ekonomicznej MSZ. W styczniu br. wszczęto postępowanie lustracyjne (Woroniecki zataił współpracę z wywiadem PRL pod pseudonimem “Rubinus” w latach 70. i 80.).

29. Włodzimierz Zdunowski – konsul generalny w Montrealu, radca-minister w ambasadzie w Ottawie (Kanada). W październiku 2010 r. wszczęto postępowanie lustracyjne. 28 czerwca 2012 r. Sąd Okręgowy w Warszawie uznał go za kłamcę lustracyjnego.

Kolejne wyroki sądów oraz wnioski IPN o wszczęcie postępowania lustracyjnego pracowników MSZ będziemy odnotowywali na łamach “Naszej Polski”. Paweł Siergiejczyk

KONSTYTUCYJNE PRAWO DO CZTERNASTKI Portugalski Trybunał Konstytucyjny uznał z sprzeczne z Konstytucją obcięcie o 6,4 proc. emerytur pracowników sektora publicznego, likwidację tak zwanych „czternastek”, zmniejszenie dodatków urlopowych dla pracowników budżetówki i zasiłków chorobowych i dla bezrobotnych. Trybunał uznał, że zmniejszenie progów podatkowych i podwyższenie stawek podatkowych jest jak najbardziej zgodne z Konstytucją.

Niezgodne z Konstytucją jest więc „niedawanie”. Zabieranie jest zgodne. Ale jako że umiejętność liczenia wśród sędziów nie jest powszechna nie dopatrzyli się oni że podwyżka podatków nie pokryje wypłat na „czternastki”, dodatki i zasiłki. Więc szkoda, że Trybunał nie wskazał skąd rząd ma wziąć na to, żeby jednak dać? W roku 1832 sędzia John Marshall wziął w obronę Indian Cherokee, których władze stanowe Georgii postanowiły usunąć z wcześniej przyznanych im terytoriów, jak tylko odkryto tam złoto. Władze stanowe zignorowały orzeczenie Marshalla, a prezydent Jackson odmówił interwencji władz federalnych. „Sędzia Marshall wydał orzeczenie, to teraz niech je sobie wykona”. Może więc rząd Portugalii powinien pójść śladem Jacksona? W sytuacji gdy rząd pieniędzy nie ma i nie może ich dodrukować, bo euro drukuje Europejski Bank Centralny, będzie musiał albo wyjść ze strefy euro, albo zrobić to samo, co zrobił rząd cypryjski – czyli zabrać obywatelom pieniądze z rachunków bankowych. Ciekawe, czy to będzie zgodne z Konstytucją? Na razie testuje to cypryjska cerkiew prawosławna, której pieniądze z rachunków bankowych właśnie zabrano. Albo sądy potwierdzą, że rządy europejskiej mają prawo wywłaszczać obywateli i bez uprzedzenia rabować ich pieniądze z rachunków bankowych i wówczas chyba już nikt nie będzie trzymał pieniędzy w bankach, co nieuchronnie doprowadzi do upadku strefy euro, albo strefa euro rozpadnie się wcześniej. Gwiazdowski

Haki stare, ale jare Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego opracowała raport dotyczący współpracy pomiędzy SB a KGB, a w nim m.in. informację o mającym centralę w Moskwie Połączonym Systemie Ewidencji Danych, czyli PSED.

Był to zbiór danych o „wrogach ustroju”, w tym i o opozycji peerelowskiej, z bloku sowieckiego nadzorowany przez KGB i GRU. Główne centra PSED znajdowały się m.in. w Niemczech Wschodnich, zaś w Lourdes na Kubie powstała główna stacja nasłuchu radioelektronicznego. Można się zastanowić dlaczego ABW dopiero w 2013 roku publikuje raport o sprawach doskonale znanych i po wielokroć opisywanych już po 1989 roku. Również o PSED wiadomo od dawna. Nie to jest jednak najistotniejsze, tylko to, że te polskie nazwiska na dyskach komputerowych w Moskwie to po prostu zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Służby naszego wschodniego sąsiada lepszego prezentu – jak kartoteki byłych opozycjonistów, z których część ma dziś władzę - nie mogły dostać do rąk. Skoro tych nazwisk może być – jak wynika z doniesień prasowych – kilka lub nawet kilkanaście tysięcy, to mamy „big problem”. Armię uśpionej do tej pory agentury wewnętrznej, tzw. tajnych współpracowników z czasów PRL, która być może w części została już przejęta przez Rosjan, „obudzona” np. szantażem i wykonuje zlecenia służb rosyjskich. Oj, prysły nadzieje byłych TW, że spalenie teczek przez SB w kraju będzie oznaczać święty spokój do końca życia i nie dadzą rady nawet poszukiwania prowadzone przez IPN. Zagrożenie bezpieczeństwa państwa jest tym większe, że nie tylko PSED był źródłem pozyskiwania danych o peerelowskiej opozycji. Był jeszcze kierunek niemiecki, czyli akta STASI. Wiosną 1990 roku, gdy ministrem spraw wewnętrznych był Krzysztof Kozłowski, Niemcy zaproponowali polskim służbom specjalnym zakup tych materiałów, co dokładnie opisał Mariusz Kowalewski w zeszłotygodniowym „Uważam Rze”. Niestety, przebili nas Amerykanie i teczki trafiły do Langley w ramach operacji „Rosenwood”. Zawierały spis agentury STASI w Polsce lub też wykaz rosyjskiej agentury nad Wisłą. Informacji jakie pozyskiwała STASI nie można lekceważyć. Służba ta była jedną z najsilniejszych w bloku sowieckim i najbardziej podporządkowaną Moskwie. Jej oddział polski, Grupa Operacyjna Warszawa (Operativgruppe Warschau), działał od września 1980 roku, zabezpieczając wspólne interesy GRU, WSW i STASI. Ponoć to właśnie ludzie Grupy Operacyjnej Warszawa odgrywali główne role w operacji zniszczenia „Solidarności” i zastąpienia jej „transformacją ustrojową”. Kilka tysięcy nazwisk polskich opozycjonistów w Moskwie - niech nawet tysiąc z nich odgrywa jakąś rolę w polityce i biznesie - to potężna armia rosyjskiej agentury wpływu. Dlatego pod tym kątem należy przeanalizować najważniejsze decyzje dotyczące np. umowy gazowej z Gazpromem i dywersyfikacji dostaw, czy system bankowy i ubezpieczeń społecznych który - według nieopublikowanego raportu prezesa NBP Jarosława Skrzypka, który miał być upubliczniony w kampanii prezydenckiej w 2010 roku - powstał jako produkt operacji finansowych GRU, WSW, WSI i STASI prowadzonych od 1987 r. PSED to bomba z opóźnionym zapłonem, która może trafić w tzw. dawnych bohaterów podziemia. I tych z „Solidarności”, i tych tworzących obecnie Platformę Obywatelską, czy Prawo i Sprawiedliwość, by pozostać przy głównych szyldach. Nikt nie jest zainteresowany prawdą i dlatego informacja o raporcie ABW zaledwie mignęła w mediach. Żaden prawicowy „dziennikarz śledczy”, jak ten specjalizujący się w sposobach inwigilacji przez służby dużych galerii handlowych, czy żadna równie śledcza dziennikarka TVN24 nie spytali publicznie: „Co premier chce z tą sprawą zrobić?” Czy premier odpowiedziałby, że wystąpi z wnioskiem do Rosjan o przekazanie bazy danych PSED dotyczących Polski? Przypuszczam, że wątpię, ponieważ oznaczałoby to nad Wisłą taką lokalną OffshoreLeaks, i to być może z otoczeniem szefa rządu w roli głównej. A nuż nagle by się okazało, że wielu polityków, kadra kierownicza banków, czy elita biznesu to zwyczajna agentura bądź agentura wpływu. Komu to potrzebne, skoro role na władzę i opozycję zostały już dawno rozpisane? Milczy więc i premier, milczy opozycja, swoje partie rozgrywają Amerykanie, Niemcy i Rosjanie. Julia M. Jaskólska

Warzecha: PISF wolał finansować "Pokłosie" niż "Układ zamknięty"

Jest to film na miarę „Długu”, który kiedyś narobił wiele szumu, przez to, że pokazał sytuację w latach 90-tych. Przy czym „Układ zamknięty” idzie o jeden szczebel dalej. Bo w „Długu” obywatel był bezsilny, a państwo mu nie pomagało. Tu jest gorzej. Bo obywatel jest bezsilny, a państwo go czynnie niszczy - mówi Łukasz Warzecha, publicysta "Sieci". Stefczyk.info: Czy film „Układ zamknięty” dobrze oddaje realia III RP? Czy to prawdziwy obraz naszych czasów? Łukasz Warzecha: Na pewno jest bardzo prawdziwy. Choćby dlatego, że został oparty na prawdziwych wydarzeniach i to nie są wydarzenia jednostkowe. Tak jak mówili twórcy film, BCC monitoruje wiele podobnych spraw. A pokrzywdzeni przedsiębiorcy są skupieni w klubie „Niepokonani”, który zrzesza kilkaset osób. I oczywiście można twierdzić, że to są jednostkowe przypadki. Ale też należy zadać pytanie, w którym momencie jednostkowe przypadki zaczynają tworzyć normę. Moim zdaniem jest ich tak dużo, co każdy może sprawdzić robiąc nawet pobieżną kwerendę w internecie, że one niestety tworzą już normę. Oczywiście to nie znaczy, że wszyscy przedsiębiorcy są w ten sposób traktowani. Ale jest to coś znacznie, znacznie więcej niż tylko incydent. A bierze się to stąd, że tak niestety skonstruowane jest prawo. Nie wchodząc w szczegóły, są dwie rzeczy, które najbardziej rzucają się w oczy: po pierwsze ogromny zakres uznaniowy decyzji urzędników, po drugie brak odpowiedzialności urzędników za złe decyzje. W przypadku sprawy panów Reja i Jezierskiego – mówimy zresztą o bezprawnym działaniu , nie o złych decyzjach. Ale tak czy owak brak odpowiedzialności urzędników jest faktem. Zresztą muszę podkreślić, że ten brak odpowiedzialności jest winą nie tylko tego rządu ale wszystkich, łącznie z rządem Prawa i Sprawiedliwości.  Dobrze pamiętam argumentację Jarosława Kaczyńskiego, że takich rozwiązań wprowadzić nie można, bo urzędnicy będą się bali podejmować decyzje. Do czego ten brak odpowiedzialności prowadzi to właśnie widzimy. Urzędnicy się nie boją podejmować decyzji sprzecznych z prawem, niszczących przedsiębiorców etc. 

Śledząc dokonania polskiej kinematografii ostatnich lat można odnieść wrażenie, że zdominowały ją lepsze lub gorsze komedie lub filmy niszowe. Na tym tle „Układ...” się wyróżnia. Czy to jakieś światełko w tunelu? Raczej wyjątek od reguły. Tym bardziej, że o czym warto przypominać, produkcja była finansowana z pieniędzy widzów. Polski Instytut Sztuki Filmowej nie był uprzejmy dołożyć nawet złotówki - jednocześnie sowicie dokładając się do „Pokłosia”. Co jest moim zdaniem absolutnym skandalem. Ta sytuacja powinna być powodem do zadania poważnych pytań Agnieszce Odorowicz (dyrektor PISF- przyp. Red.)- jakie sprawy, jej zdaniem, związane ze współczesną Polską są warte dotowania.  Generalnie rzecz biorąc jest to przede wszystkim bardzo dobry film. Film znakomicie zagrany. Oczywiście kunszt aktorski Janusza Gajosa i Kazimierza Kaczora wybijają się na pierwszy plan. Ale wszystkie role są bardzo dobrze odtworzone. Nie ma plastikowych postaci.  Jakiś czas temu obejrzałem „Drogówkę”. I jeśli je porównywać to mam wrażenie, że „Drogówka”, która nie jest złym filmem (choć tez nie wybitnym), jest czymś w rodzaju komiksu. I przez tę komiksowość staje się nieprawdziwa. Po prostu trudno uwierzyć, że coś takiego mogłoby się zdarzyć. A „Układ zamknięty” jest bardzo plastycznym, autentycznym obrazem. To jest zupełnie inna klasa niż „Drogówka”. To jest film, w którym każda postać jest bardzo dobrze zarysowana, a schwarzcharaktery są przedstawione z wielką dbałością o ich ludzki wymiar. Tam żadna z postaci nie jest jednowymiarowa. Widać wahania, widać odzywające się gdzieś w tle sumienie, jakieś wątpliwości (przynajmniej z początku). Dlatego powstaje przekonanie, że tak mogło być. W przeciwieństwie do „Drogówki” Smarzowskiego. Jeśli miałbym go porównywać z innymi obrazami to uważam, że jest to film na miarę „Długu”, który kiedyś narobił wiele szumu, przez to, że pokazał sytuację w latach 90-tych. Przy czym „Układ zamknięty” idzie o jeden szczebel dalej. Bo w „Długu” obywatel był bezsilny, a państwo mu nie pomagało. Tu jest gorzej. Bo obywatel jest bezsilny, a państwo go czynnie niszczy. 

Czy jest szansa, że „Układ zamknięty” będzie promowany przez oficjalne instytucje? Na zagranicznych festiwalach, pokazach?  Nie mam pojęcia. To, że PISF nie dał grosza na tę produkcję nie wróży dobrze. Generalnie jest to film niewygodny, o czym świadczy ten brak wsparcia. W dodatku został podniesiony na sztandary – mówiąc bardzo ogólnie – opozycyjne. 

Ale na premierze był prezydent Komorowski... Prezydent był na premierze. Ale z tego faktu nic nie musi wynikać. Choć Bronisław Komorowski miewa takie przebłyski, że zdarza mu się zrobić coś pożytecznego. Więc może coś za tym pójdzie. Dobrze byłoby, żeby pod wpływem tego filmu zajął się sytuacją przedsiębiorców. Ma przecież prawo inicjatywy ustawodawczej. Mógłby zadziałać, gdyby chciał. Rozmawiała Anna Sarzyńska

07/04/2013 Każą nam wkrótce pić wodę zgodnie z instrukcją napisaną przez pracowników państwowego Sanepidu- jak tak dalej będzie postępować władza z nami, traktując nas jak przysłowiowe bydło, a nie jak odpowiedzialnych ludzi. Bo bydłem trzeba się opiekować, żeby nie weszło w szkodę, odpowiedzialnym człowiekiem- już niekoniecznie. Socjalizm biurokratyczny nie potrzebuje samodzielnych i odpowiedzialnych ludzi. Potrzebuje ludzi posłusznych i jedzących władzy z ręki.. Taki neokomunizm wspierany przez państwo policyjne i radarowe przed nami.. Bywają dni, że widuję po kilkanaście radiowozów policji obywatelskiej kręcących się po drogach w poszukiwaniu ofiar.. Do tego służba celna i Inspekcja Drogowa.. Sanepid i urzędy skarbowe szukający pieniędzy gdzie tylko się da.. Pieniędzy potrzebnych socjalistycznemu państwu w celach marnotrawnych.. Polska jest liderem w kosztach poboru podatków. W 2010 roku koszty poboru podatków to 1.4 wpływów z podatków.(????!!!!) W Norwegii tymczasem 0,55, w Finlandii- 0.68, w Austrii- 0.82%. Polscy gnębieni przedsiębiorcy muszą poświęcać na załatwianie spraw wobec państwa w ilości 35 dni w roku- tak donosi „ Dziennik Gazeta Prawna”.. Dobrze, że nie poświęcają kontaktom z fiskusem 150 dni.. Bo nie mieliby kiedy w ogóle zajmować się pracą.. Taki system podatkowy stworzyli twórcy III Rzeczpospolitej, łajdackiego państwa socjalistyczno- biurokratycznego opartego o wyzysk „obywateli”. Demokratyczne państwo prawne- mać! Taki biurokratyczny kołchoz będący częścią większego kołchozu- Unii Europejskiej.. A twórcami tego łajdackiego państwa wrogiego człowiekowi, są ludzie, którzy od dwudziestu paru lat oglądamy w telewizji i słuchamy w radiu. Te zgrane twarze- twórcy tego kołchoźnianego bałaganu.. Tzw. Salon- Okrągłostołowcy- mać! Dopóki nie wejdą w życie instrukcje dotyczące picia wody, picia kawy czy herbaty- czy też picia mleka, żeby sobie nie zrobić krzywdy., żeby pić bezpiecznie., pan Bartłomiej Sienkiewicz szef MSWiA związany z Platformą Obywatelską, podobno prawnuk wielkiego polskiego pisarza Henryka Sienkiewicza, wielkiego patrioty, monarchisty, a nie demokraty, tak jak Bartłomiej Sienkiewicz, w młodzieńczych latach będący członkiem pacyfistycznej organizacji” Wolność i Pokój” razem z Janem Marią Rokitą- szykuje rozporządzenie na wysokim szczeblu ministerialnym a dotyczącym…….. basenów(???) Baseny o długości do 25 metrów będą mogły mieć na swoim stanie 1 ratownika.. Wszystkie powyżej 25 metrów- dwóch, a jeszcze dłuższe- trzech.. Prawnuk wielkiego pisarza zajmuje się utrwalaniem kolejnych idiotyzmów, które zwiększą koszty funkcjonowania basenów.. Już niektóre gminy będą kruszyć ściany basenów o kilka centymetrów ,żeby nie przekroczyć tych 25 metrów.. Bo ich zdaniem jeden ratownik wystarczy… Ale jak ministrowi się ubzdurało, żeby sztucznie zwiększyć zatrudnienia ratowników, bo jest ich pełno i w nadmiarze- to zmniejszy obowiązującą długość basenów do 20 metrów- i zatrudni tylu kolegów i znajomych ilu ma.. Chyba, że lobby ratowniczo- basenowe ma taki wielki wpływ na szefa MSWiA.. Pan Bartłomiej Sienkiewicz ma już certyfikat autorytetu moralnego, bo pochodzi z prawdziwej grupy sprawującej w Polsce władzę i z całego tego towarzystwa budowniczych III Rzeczpospolitej.. Jego koledzy to Miodowicz, Brochwicz, Niemczyk- wszyscy twórcy UOP-u.. I zmarły niedawno pan Krzysztof Kozłowski- ten sam, który umożliwił wejście do archiwum MSW panu Adamowi Michnikowi, żeby sobie tam popatrzył co i jak- no i przede wszystkim- kto.. I jakimś dziwnym trafem nie ma teczek głównych postaci naszego życia politycznego.. Pan Krzysztof Kozłowski był wtedy szefem MSW.. Ciekawe, że publicysta lewicowego Tygodnika Powszechnego- został szefem MSW.. A czy on się na tym znał? Pan Bartłomiej Sienkiewicz, jako historyk najbardziej nadaje się na stanowisko szefa MSWiA, tak jak kiedyś pan Ryszard Kalisz.. Tym bardziej, że popiera go pan generał Gromosław Czempiński- znana postać w świecie wywiadowczym. Też autorytet moralny- jak najbardziej.. Ale do tej pory nie wyjaśniona została sprawa tego Turka, który skradł panu generałowi 2 miliony dolarów z jego konta.. W jaki sposób pobrał te pieniądze? Kto mu dał upoważnienie? No i skąd pan generał miał takie pieniądze.. Może ktoś by tę sprawę w końcu wyjaśnił.. Ale kto? Jak całość spraw jest w rękach budowniczych III Rzeczpospolitej Aferalnej.. „Wolność i Pokój” – to była organizacja pacyfistyczna walcząca o zdejmowanie z dachów azbestu, jako szkodliwego dla człowieka, ale ustrój szkodliwy dla człowieka- miał pozostać. Nie tylko na dachach.. Zamiast socjalizmu moskiewskiego- socjalizm europejski- bardziej z ludzką twarzą.. No i Prawa Człowieka- przeciwko Prawom Bożym- naturalnym.. Zorganizowali nawet w roku 1988 Międzynarodową Konferencję Praw Człowieka w Krakowie(???) Kto i dlaczego dał im wtedy pozwolenie na taką Konferencję- w czasach mrocznej komuny..? I jakoś nikt ich nie represjonował, chociaż pan generał Kiszczak miał pod sobą dwieście tysięcy ludzi, którymi dowodził.. Kim wtedy był pan Bartłomiej Sienkiewicz, prawnuk wielkiego Henryka Sienkiewicza? Który na pewno ustalaniem ilości ratowników do basenów i długości basenów – się nie zajmował. Może dlatego, że wtedy nie należeliśmy do masońskiej Unii Europejskiej, wrogiej chrześcijaństwu- i nie było tylu basenów, których budowę sfinansowała Unia Europejska, ale przed tym musieliśmy wpłacić stosowną składkę i gminy musiały się zadłużyć.. Bo taki pułapkowy jest system zadłużania” obywateli” gmin.. Moim zdaniem specjalnie tak skonstruowany.. Dostaniesz dwadzieścia procent sumy na jednostkę budżetowa, którą potem będziesz utrzymywał- ale resztę brakującej sumy pożyczysz w banku.. Musisz dać zarobić bankom.. Ale trzeba jeszcze zlikwidować SKOK-i.. Pan Bartłomiej Sienkiewicz był współtwórcą Ośrodka Studiów Wschodnich, takiej wywiadowi wymierzonej przeciwko Federacji Rosyjskiej, odwrotnie niż pradziadek pana Sienkiewicza- Henryk, który kapralowi Wieniawia, powiedział, żeby szli na Niemcy, a nie na Rosję- co można wyczytać u największego pisarza XX wieku- obok Sienkiewicza- Józefa Mackiewicza.. Wtedy Kadrówka- z Oleandrów wkraczała do Królestwa Polskiego, ŻEBY ZROBIĆ RUCHAWKĘ REWOLUCYJNĄ i utopić we krwi Polaków w interesie Austrii i Niemiec.. Przecież nie w interesie Królestwa Polskiego.. Wszystko pod nadzorem wywiadu austriackiego., i dlatego musiał zginąć generał Zagórski- przełożony towarzysza Piłsudskiego. .Towarzysz Długoszowski- wielki operetkowy adiutant Piłsudskiego- popełnił później samobójstwo w Ameryce, do której uciekł po katastrofie wrześniowej.. Owsiana armia Piłsudskiego nie pomogła.. Szaleństwo głupoty.. I jeszcze jedna ciekawostka: pan Bartłomiej Sienkiewicz jest w Stowarzyszeniu Rodziny Henryka Sienkiewicza.. I wiecie Państwo czego się domagał jak pan Roman Giertych jeszcze był narodowcem, i nie przerzucił swoich sympatii na Platformę Obywatelską i był ministrem edukacji narodowej?? Dziadek Jędrzej się w grobie [przewraca.. Tak jak pan Bartłomiej Sienkiewicz, z pradziadka konserwatysty- na libertynów-„Europejczyków”.. Stowarzyszenie Rodziny Henryka Sienkiewicza domagało się wykreślenia z listy lektur szkolnych dzieł Henryka Sienkiewicza bo” miejsce dzieł Sienkiewicza jest wśród usuniętych dzieł literatury światowej i polskiej, a nie wśród książek Jana Dobraczyńskiego”(????) Prawnuk Sienkiewicza domagający się usunięcia książek swojego pradziadka, tylko dlatego, że minister Giertych chciał wprowadzić do lektur szkolnych- Jana Dobraczyńskiego- wielkiego patriotę. To tak jakby pan Roman Giertych domagał się usunięcia książek swojego dziadka- Jędrzeja- z bibliotek.. Z tym nie ma problemu, bo takich książek w bibliotekach nie ma.,,, Tak jak setek innych, które ja mam w swojej bibliotece.. Precz z orwellowska komuną! WJR

Dlaczego zabito 96 Polaków w Smoleńsku? Odpowiedż

1.Gaz i dominacja energetyczna nad Polską
2.Zatrzymanie odradzającej się polityki Jagiellońskiej przez ś.p. prezydenta Kaczyńskiego i upadek początku powstania Unii Państw Środkowej Europy
3.Kara za Gruzje
4.Umożliwienie przejęcia władzy w Polsce ludziom Moskwy i Berlina poprzez zlikwidowanie Polskiej elity Niepodległościowej .
Pozwoliłem sobie na  dodanie  doskonałego omówienia tematyki gazowej napisanego przez Matkakurka , który trzeba przeczytać Memorandum jamalskie w imieniu Polski podpisał Medwiediew i to nie jest żart – Matkakurka Zdziwieni, zaskoczeni? Czym Szanowni Rodacy, przecież to nie prolog, ale epilog i wszystko było bez żenady pokazane, akt po akcie. Zdziwionych zapraszam do radzieckiego kina akcji i zachęcam do podziwiania aktorów, nie torebki z popcornem. W 1993 r., na mocy tzw. „porozumienia jamajskiego”, Gazprom zobowiązał się przesyłać gaz do Polski i Europy Zachodniej, a tranzyt obsługiwała spółka Europol Gaz. Ten stan rzeczy trwał do roku 2006 i był w miarę bezpiecznym układem, jak na porozumienie z Rosją Radziecką. Gwarancję bezpieczeństwa dawał statut Europol Gazu , w którym zawarto pełną kontrolę polskiego rząd nad spółką. Wszystko co daje Polsce gwarancje suwerenności i jednocześnie kontroli nad przepływem surowców i kapitału, nie może być tolerowane przez kremlowskie spółki i biznesy polityczne. Dopóki w Polsce rządzili właściwi ludzie i służby Moskwy, biznes radziecki był niezagrożony, jednak w 2006 roku zmieniła się władza, z pokornej na awanturujących się rusofobów, a wraz z nią padły WSI – radziecki strażnik interesów. Powstała pilna potrzeba przejęcia rządów na każdym szczeblu, bo dzięki pełnej władzy nad polską spółką odpowiadającą za tranzyt, Gazprom mógł robić dokładnie to samo, co robił z Ukrainą. W 2006 r. zarząd Gazpromu wydał komunikat, w którym wyraził swoje niezadowolenie, nie ze zmiany władzy i likwidacji WSI, ale z wysokich opłat tranzytowych przez Polskę. Radzieccy macherzy zakwestionowali dopłaty do tranzytu uzależnione od majątku firmy tranzytowej, co miało zapobiegać bankructwu partnerów Gazpromu. Identyczne dopłaty występują w wielu krajach UE i co więcej w żadnym kraju prócz Polski Gazprom ich nie kwestionował. Na komunikatach i nagłym niezadowoleniu się nie skończyło, w następnym kroku Gazprom swoim radzieckim zwyczajem nie przejmował się rachunkami wysyłanymi z Europol Gaz SA i zwyczajnie pomijał kwoty dopłat, na zasadzie „nie mam pańskiego płaszcza i co mi pan zrobisz?!”.
O dziwo znalazł się w Polsce jeden odważny, który przeciwstawił się kulturze słoniny popijanej samogonem z musztardówki, a był nim Michał Kwiatkowski, ówczesny prezes Europol Gazu. Pewnie pierwsze skojarzenie padnie na powiązania z PiS, bo jaki inny „oszołom” narazi Polskę na wojnę atomową z Rosją. Nic z tych rzeczy, wręcz przeciwnie. Kwiatkowski był związany z postkomuną, Millerem i do tego Guzowatym, żeby było zabawniej, a jednocześnie wyznaczało poziom Donalda Tuska, rusko-enerdowskiej matrioszki. Do Rosji Radzieckiej poszły pisma windykacyjne nie przynoszące żadnego skutku i wreszcie prezes Kwiatkowski skierował sprawę do Sądu Polubownego w Moskwie. Sądzę, że po tym zdaniu niejeden pukał się w głowę, czytając jakich naiwności dopuścił się prezes, ale wynik skargi był oszołamiający. Moskiewski sąd nie tylko uznał rację polskiej spółki, ale zobowiązał Gazprom-Export (spółka córka Gazprom) do wypłaty 1,2 miliarda złotych, na rzecz Eropol Gazu, czyli skarbu państwa. Wyrok się uprawomocnił i Polska powinna w krótkim czasie otrzymać zwrot należności, jednak zgodnie z międzynarodowym prawem nadal istniała możliwość, by Gazprom nie płacił potężnej kasy, wystarczyło, że zarząd poszkodowanego Europol Gazu wyda decyzję o anulowaniu długu. Wydaje się, że takie niebezpieczeństwo istnieje tylko w przypadku postradania zmysłów przez zarząd polskiej spółki, ale życie pokazało, że nie takie rzeczy w czasie rządów Tuska się załatwiało, a na wariatów przerabiano normalnych. O tym za chwilę, bo wcześniej trzeba wspomnieć o wojnie tranzytowej, jaką Gazprom jednocześnie prowadził z Ukrainą, z której Polska pobierała gaz w niemałej ilości, bo 2,5 mld m3. „Ukraiński” gaz dostarczał tamtejszy odpowiednik Europol Gaz, spółka Rosukrenergo. Oddzielny zapis umowy między polską i ukraińską stroną dotyczył gazoprotu w Świnoujściu, który miał powstać do 2014 roku i do którego Rosukrenergo miał dostarczać surowiec. Tak w bólach rodziła się pierwsza poważna próba dywersyfikacji, osłabiająca radziecki monopol, zarówno w Polsce, jak i na Ukrainie. Pod koniec 2008 r. Gazprom wystawia Ukrainie fakturę na 2,4 miliarda dolarów za przesył surowca na terytorium byłej republiki. Po kilku tygodniach Ukraina wypłaciła miliard, resztę zobowiązuje się spłacić w ciągu kilku kolejnych tygodni. Gazprom nie przyjął ukraińskiej propozycji i do faktury dołożył 400 milionów odsetek. Ukraińcy nie byli w stanie zapłacić absurdalnych sum i Nowy Rok przywitali echem z kuchenek. Wstrzymane dostawy na Ukrainę spowodowały zagrożenie ciągłości dostaw dla Polski oraz kilku innych państw, między innymi: Węgier, Austrii, Bułgarii. Dopiero interwencja USA i UE, 19 stycznia 2009 roku doprowadziła do podpisania porozumienia i Gazprom wznowił przesył do Europy przez Ukrainę. Ofiarą porozumienia padła spółka Rosukrenergo, którą uznano za winną konfliktu. Gazprom odmówił dalszej współpracy z tą spółką i tak nowym dostawcą gazu stał się ukraiński Naftohaz. Świeżutka umowa między Gazpromem i Naftohazem ograniczała możliwości ukraińskiego importera do przesyłu tylko i wyłącznie na terenie Ukrainy. Jednym pociągnięciem Rosja Radziecka ustawiła sobie monopol na Ukrainie i położyła kamień węgielny pod monopol w Polsce, ponieważ taki zapis umowy automatycznie uzależnił Polskę od Rosji i co więcej gazoport w Świnoujściu stracił dostawcę. W ramach „rekompensaty” Gazprom zaoferował Polsce część gazu, dotąd przesyłanego przez Ukrainę i w czerwcu 2009 r. wieczny koalicjant wszystkich rządów, Waldemar Pawlak, podpisał umowę na 1,2 miliarda m3. Jednorazowy gest „dobrej woli” nie zabezpieczał Polski, dostawy gazu według zawartych umów nie pokrywały zapotrzebowania na surowiec i tak doszło do nowej propozycji. Gazprom zaoferował stałe zwiększenie dostaw, co dla Rosji radzieckiej jest żadnym kłopotem, a wręcz priorytetem, ale jednocześnie domagał się renegocjacji umowy. Brzegowe warunki, bez zbędnej zwłoki przyjął „gabinet z paprotką żony Millera” i dalej Gazprom rządził jak chciał, by wywalczyć, co chciał. Gazu ile chcecie „Pany Polaki”, ale wara od „wolnego rynku”. Europol Gaz ma zmienić status tak, by rząd polski nie miał głosu, tylko pakiet akcji na pocieszenie. Ponad to żadnych terminali w Świnoujściu, po jaką cholerę, kiedy przyjaciele radzieccy dają prawie 11 mld m3 rocznie i umowę do 2037 r. Tusk zobowiązany konstytucją musiał wysłać „dary” Gazpromu do Biura Bezpieczeństwa Narodowego, co w 2009 roku skutkowało dostarczeniem dokumentów Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. Każdy Polak po przeczytaniu radzieckiej propozycji złapałby się za głowę i kieszeń, po czym biłby na alarm. Dokładnie tak Lech Kaczyński zrobił i natychmiast zwrócił się do Ministerstwa Gospodarki z pytaniem, kto i jak ma zamiar prowadzić rozmowy z kremlowską spółką. Nie trudno się domyślić, że cała sprawa przez pożytecznych idiotów gazetowych i telewizyjnych została odpowiednio rozegrana. Lech Kaczyński został przedstawiony jako „ułan z szabelką”, ruszający na wojnę z Rosją i ani Pawlak, ani Tusk nie chcieli przekazać Prezydentowi swoich planów negocjacyjnych. Bez porozumienia z Prezydentem i wbrew stanowisku Prezydenta, w październiku 2009 r., Tusk z Pawlakiem zdecydowali, że trzeba w radzieckiej stolicy rozpocząć „negocjowanie” warunków nowej umowy z Gazpromem. Z miejsca powróciła kwestia wyroku Sądu Arbitrażowego w Moskwie. Do wszystkich wspaniałomyślnych warunków, Gazprom dołączył anulowanie 1,2 miliarda złotych długu. Co zrobił „gabinet z paprotką żony Millera”? Donald w tri miga zadeklarował podarowanie 1,2 dużej bańki, Grad, o zgrozo minister skarbu, radośnie pokiwał głową i tylko Michał Kwiatkowski – prezes Europol Gazu krzyknął, że dopóki pełni funkcję prezesa, nie podpisze umorzenia długu. Drugi odważny, Jerzy Tabaka, pełniący funkcję członka zarządu, poparł prezesa. Następnie Kwiatkowski interweniował u Grada i ostrzegał, że taki zapis umowy łamie polskie prawo, na swoje pismo nigdy nie dostał odpowiedzi. W dniu 11 grudnia 2009 r., oficjalne stanowisko zajął szef BBN, Aleksander Szczygło, który wsparł Kwiatkowskiego i sprzeciwił się zapisom umowy. 14 grudnia 2009 r., w oficjalnym komunikacie, Kancelaria Prezydenta poinformowała, że jest przeciwna gazowej umowie z Rosją. Stanowisko Prezydenta, BBN i prezesa spółki Europol Gaz, nie zrobiły żadnego wrażenia na rusko-enerdowskim pajacyku z Spotu. Krnąbrnych mieli zastąpić pokorni, ale nim do tego doszło Kwiatkowski i Tabaka dostali jeszcze jedną szansę, by zrobić dobrze radzieckim biznesmenom i „przywiślańskim” matrioszkom. 12 stycznia 2010 r. PGNiG, będący w posiadaniu 48% akcji Europol Gazu, poinformował, że w stolicy Rosji Radzieckiej rozpoczyna rozmowy z Gazpromem, które mają uzgodnić aneks do kontraktu jamajskiego. Prócz zwiększenia dostaw gazu do 10,25 mld m3 i prolongaty kontraktu do roku 2037, ponownie pojawił się problem umorzenia długu dla Gazpromu i ponownie prezes Europol Gazu, Michał Kwiatkowski, wraz z członkiem zarządu Jerzym Tabaką, odmówili umorzenia. Minął tydzień i Tusk mający „najlepsze stosunki” z Rosją Radziecką poustawiał swoje marionetki z PGNIG tak, że Rada Nadzorcza Europol Gazu zawiesiła w pełnieniu obowiązków Michała Kwiatkowskiego i Jerzego Tabakę, ostatnich, którym prawdopodobnie interes Guzowatego przyświecał, ale przy okazji zaświecił interes państwa polskiego. Na miejsce zawieszonych szykowano nowych kandydatów. Kogo Donald uczynił prezesem „polskiej spółki”? Szanowni Rodacy przywitajcie i pokłońcie się nisko prezesowi Europol Gazu, przed Wami Aleksandr Anatoljewicz Miedwiediew … brat prezydenta Rosji Radzieckiej (kilka źródeł tak twierdzi, ale tę informację jeszcze należy zweryfikować) , prezes Gazprom-Eksport i wiceprezes Gazpromu. Podnóżkiem niedźwiedzia zostaje polski szaraczek, Michał Szubski. W ramach wolnego rynku, niewidzialna ręka wolnego rynku doprowadziła do arcywolnorynkowej sytuacji, w której Aleksandr Miedwiediew jednocześnie zarządzał przedsiębiorstwem wydobywającym gaz, firmą eksportującą gaz i został szefem „polskiego” Europol Gazu, spółki tranzytowej będącej wierzycielem Gazpromu. Ostatni raz władzę nad jakimkolwiek obszarem polskiej państwowości, przedstawiciel Rosji Radzieckiej bezpośrednio sprawował w czasach marszałka Rokossowskiego. Donald Tusk doprowadził do takiego stanu rzeczy, że polscy szefowie spółki dbający o polski interes zostali zastąpieni bratem prezydenta Rosji Radzieckiej, który wkrótce sam sobie umorzy zobowiązania wobec Polski. Jeśli to nie są rządy rusko-enerdowskich pachołów, to może ktoś zdolniejszy i posiadający większy zasób słów znajdzie bardziej odpowiednie określenie. Roszady w spółce Europol Gaz i nadludzki wysiłek Donalda Tuska, by oddać co nasze monopolowi radzieckiemu, tak szybko nie doprowadziły do umorzenia długów. Zmienili się prezesi, ale nie zmienił się statut spółki, który wymagał zgody całego zarządu. Za umorzeniem był tylko prezes Miedwiediew i szaraczek „Michaił Szubskij”, pozostali członkowie zarządu domagali się zwrotu 1,2 miliarda złotych. Inną, znacznie poważniejszą przeszkodą dla podpisania nowych umów i przywilejów dla Rosji Radzieckiej stał się idealny obiekt do medialnego ośmieszenia, czyli Lech Kaczyński. Janusz Kowalski, doradca Prezydenta, odnosząc się do wymiany kadr w polskiej spółce, dokonanej metodą leninowską, zagroził powiadomieniem prokuratury i zwróceniem się do sejmu o powołanie komisji śledczej. Tradycyjnie odmienne stanowisko zajął Tusk z Gradem, tuż po zawieszeniu niepokornego prezesa i członka zarządu, Donald i Grad znów publicznie opowiedzieli się za podarowaniem Gazpromowi 1,2 miliarda złotych. 25 stycznia 2010 roku „gabinet z paprotką żony Millera” podjął ostateczną decyzję o umorzeniu wielkiego długu Gazpromowi, a 27 stycznia Gazprom i Europol Gaz, jeszcze wprawdzie nieformalnie, ale realnie zarządzany przez Aleksandra Miedwiediewa, potwierdził ewangelię. Daremne wysiłki i groźby, posyłane z kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, nie zrobiły na rusko-enerdowskim pachole żadnego wrażenia, miał za sobą media i osłonę na Kremlu. 10 lutego „polskie władze” przyklepały projekt umowy gazowej z rządem Rosji. Niemiecki gospodarz domu, fałszerz dokumentów, Paweł Graś, odtrąbił sukces zbudowany na trzech filarach: zwiększeniu dostaw gazu do Polski, przedłużeniu umowy i nowym rozliczeniu za tranzyt. 1 marca Donald Tuska upoważnił Waldemara Pawlaka do podpisania umowy gazowej z Rosją i miały się rozpocząć ostateczne negocjacje między Gazprom i PGNiG reprezentowanym przez Europol Gaz, czyli negocjować miał Miedwiediew z Miedwiediewem. No, ale żeby tak głupio nie wyglądało, to 16 marca w Moskwie zorganizowano posiedzenie Rady Nadzorczej, „polskiej” spółki Europol Gaz. Aleksandr Miedwiediew z prezesem PGNiG Michałem Szubskim w trakcie posiedzenia dokonali błyskawicznych zmian. Od tamtego dnia zarząd Europol Gazu musi podejmować decyzje jednogłośnie, spory rozstrzyga Rada Nadzorcza, organem odwoławczym jest Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy czyli po prostu Gazprom z PGNiG i obie firmy mają posiadać równą liczbę członków zarządu. 24 marca, po raz pierwszy na nowych zasadach zebrało się Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy Europol Gazu, które miało wprowadzić kolejne zmiany w statucie i przede wszystkim zarządzie spółki. Posiedzenie WZA zawieszono do 20 kwietnia, a jako powód podano fakt, że nie zostało jeszcze podpisane polsko-rosyjskie porozumienie określające zasady dostawy gazu i roli spółki Europol Gaz. Kwestie związane z kluczowymi zapisami, korzystnymi dla Gazpromu i Rosji Radzieckiej miały być ostatecznie uregulowane w dniu 20 kwietnia. W tym miejscu muszę popełnić ważną dygresję. Wszyscy wiemy, że między 24 marca 2010 roku i 20 kwietnia 2010 roku, był tragiczny 10 kwietnia 2010 roku. Kto zechce może połączyć tę tragedię z przebiegiem „negocjacji”, które miały doprowadzić do całkowitego, wieloletniego (2037 rok) uzależnienia Polski od NAJDROŻSZEGO GAZU W EUROPIE. Punktów zaczepienia da się znaleźć sporo i podobna hipoteza ma swoje argumenty, niemniej uważam, że i bez 10 kwietnia Tusk sprzedałby Putinowi, co tylko Putin sobie zażyczy, a Lech Kaczyński nie miał możliwości zapobiec tej grabieży. Tak czy inaczej jest okazja, żeby udzielić odpowiedzi na męczące, propagandowe pytanie, na które sam się długi czas nabierałem: „po co miałby Putin zabijać samolot?”. Jeśli rozwiązanie WSI, Gruzja i konsolidowanie byłych republik radzieckich, wspólnie sprzeciwiających się ZSRR w nowej wersji nie wystarczy, to mamy powyżej opisany powód – miliardy „gazdolarów” pod pełną kontrola radziecką.
10 kwietnia zginało kilkudziesięciu wysokich urzędników państwowych, którzy sprzeciwiali się radzieckim wpływom i monopolistycznym interesom w Polsce, jak i monopolizowaniu byłych republik oraz Europy Zachodniej. 18 kwietnia na pogrzeb Lecha Kaczyńskiego, ze wszystkich znaczących polityków europejskich i światowych, przyleciał tylko Dymitr Miedwiediew, reszta utknęła w pyle wulkanicznym, na autostradzie, na polu golfowym lub w hotelu 5*. Dymitr Miedwiediew nie zląkł się wulkanu i nie przyleciał sam, na pokładzie samolotu znalazł się jeszcze wiceprezes Gazpromu Aleksandr Miedwiediew i szef Gazpromu Aleksiej Miller. Jednego i drugiego nie uwiecznił TVN, zdjęcia na pogrzebie Lecha Kaczyńskiego nie zrobiła im GW, ale tym razem to nie jest „cała prawda, całą dobę”, ich na pogrzebie po prostu nie było. Z wyprzedzeniem przylecieli na wielką radziecką uroczystość zapowiadaną na 20 kwietnia, tego dnia Walne Zgromadzenie Akcjonariuszy Europol Gazu ostatecznie odwołano prezesa Michała Kwiatkowskiego i wiceprezesa – Jerzego Tabakę, przeciwników umorzenia długu Gazpromu. Nowy prezes, Mirosława Dobruta, przesłał do „gabinetu z paprotką żony Millera” odpowiednią depeszę i już następnego dnia „polski rząd” ogłosił, że w maju zostanie podpisana umowa. O skali zaprzaństwa rusko-enerdowskich pachołów, z Tuskiem na czele, nich świadczy fakt, że to kołchoz europejski, zwany Unią Europejską, okazał się większym sprzymierzeńcem Polskich interesów niż matrioszka z Sopotu. UE zmusiła Polskę do renegocjacji z udziałem speców z Brukseli. Bóg jedyny wie jakie są ostateczne zapisy umowy podpisanej 29 października w Warszawie, po wcześniejszym porozumieniu w Moskwie. Pewne jest, że Gazprom nie zapłaci 1,2 miliarda długu i że będzie monopolistą do 2037 r. Tajemnica tego przekrętu jest tak ścisła, że treści umowy nie zna nawet Komisja Europejska, która zna i reguluje wszystko, co się w poradzieckiej republice dzieje. Dziś Putin jest w stanie przesłać Polsce co chce, jak chce, kiedy chce i czym chce. O tym czy w Polsce będzie, czy nie będzie rury zdecydują dwaj ludzie, pierwszym jest szef Gazpromu, człowiek Putina Aleksiej Miller, drugim brat Dymitra Miedwiedwiewa – Aleksandr Anatoljewicz Miedwiediew, szef Eropol Gazu, Gazpromu- Export i wiceszef Gazpromu. Chwilę po tym, jak reporterka TVN Biznes wprawiła Tuska w osłupienie i głupkowate uśmieszki, w mediach zapanowała podobna konsternacja. Od Bugu po Odrę zastanawiają się tubylcy o co chodzi w całym przedstawieniu, ale tak to jest jak się w politycznym teatrze zbierają gówniarze strzelający z rurek ryżem. Trzeba było uważnie obserwować spektakl, wszystko z wyjątkową i charakterystyczną radziecką bezczelnością, akt po akcie zostało „Polaczkom” pokazane. Ostatni akt może dziwić tylko tych, którzy nigdy w teatrze nie byli, ale jak widać zdziwili się nawet statyści radzieckiej komedii i operatorzy ruskich kamer. Gdyby stał się cud i rusko-enerdowskie pachoły zaczęły tęsknić za człowieczeństwem, to w ruskim błocie znajdzie się nie tylko trotyl, ale jeszcze czarna skrzynka i parę innych niespodzianek. Mamy na szczycie władzy pachoła Rosji Radzieckiej, absolutnie bezwolnego i gnojonego na dowolne, ostatnio sadystyczne, sposoby. No, ale tego „pomazańca” na Putina scedować nie można, miejscowi go wybrali i ciągle sobie wybór chwalą, Putin go tylko przedmuchał na swoje potrzeby.
http://kontrowersje.net/memorandum_jamalskie_w_imieniu_polski_podpisa_me...

KAT

Roman Zimand po sąsiedzku Byliśmy sąsiadami. Mieszkaliśmy w tym samym domu na Śniadeckich. Tylko na innych klatkach schodowych. Często się spotykaliśmy. Na naszym podwórzu, ulicy. Wymienialiśmy poglądy o sytuacji bieżącej. Komunizm stanowił dla niego zmorę podobną do wampirów wysysających krew. Toczył z nim wieloletni pojedynek. Był niewysokim, krzepkim mężczyzną. Zimą i latem zawsze w rozpiętej koszuli, z odsłoniętą szyją. Dbał o tężyznę fizyczną. Od lata do późnej jesieni pływał na otwartych wodach. Stały bywalec ślizgawki dla łyżwiarzy na Służewcu. Nie raz widziałem go, jak w siarczysty mróz pędził z łyżwami do autobusu. A znajomość nasza wzięła początek bodaj w 1963 r. Wtedy to w nocnym „Manekinie” na Starówce zabiegaliśmy obaj o względy pewnej atrakcyjnej dziewczyny. Jeden rywalizował z drugim w samczym tokowaniu. Czuły na płeć piękną. Potrafił skutecznie uwodzić czarem sugestywnego słowa. We wczesnej młodości Roman Zimand był wojującym marksistą. Należał do pokolenia „pryszczatych”, tych młodych, co gorąco i fanatycznie pragnęli budować w Polsce ustrój na wzór sowiecki. Lata naszego sąsiedztwa w domu na Śniadeckich przypadają na czas, kiedy całkowicie odrzucił komunistyczną ideologię. W sposób surowy, bezlitosny osądzał siebie tamtego jako zaślepionego czekistę z czerwoną gwiazdą na czapce. Stanem aberracji umysłu i trującym zaczadzeniem nazywał tamto swoje zaangażowanie. W przeciwieństwie do wielu zarażonych tą chorobą w przeszłości nie próbował zacierać śladów czy tłumaczyć się wysokim diapazonem „ukąszenia heglowskiego”. Wcześniej jeszcze, zanim zostaliśmy sąsiadami, wyróżniałem go ze względu na eseistykę, którą uprawiał, pracując w Instytucie Badań Literackich. Czytałem z uwagą, czuło się solidną erudycję, oszczędnie dozowaną, nigdy nieprzytłaczającą tekstu. Zapamiętałem znakomity esej „Gatunek – podróż” drukowany w „Twórczości”. Był to opis wyprawy autora do rodzinnego Lwowa. Celnie łączył przywoływaną przeszłość miasta z jego współczesnym, sowieckim obliczem. Stanowił tkaną ze szczegółów analizę nieludzkiego systemu, niszczącą żywą i martwą tkankę wszystkiego, co weźmie w swoje władanie. Odnalazł w mieście dzieciństwa kolegę z tamtych lat. Był jego przewodnikiem po tej rzeczywistości. Człowiekiem już sowieckim, przerobionym mentalnie. Znakomity pisarz Julian Stryjkowski był korepetytorem Romana Zimanda w przedwojennym Lwowie. Dom zamożny, kupiecki patrycjat, ojciec prowadził rozległe interesy, wyrąb lasów, tartaki, eksport. Julian Stryjkowski wspominał, że mały Roman był dzieckiem niesfornym i sprawiał rozliczne kłopoty. To były czasy idylliczne. Dźwigał Roman Zimand w swoim doświadczeniu zagładę rodziny, Żydów we Lwowie, śmierć świata, w którym zaczynał wchodzić w życie. Następną lekturą pobudzającą do myślenia stała się jego szczupła, ale nabita treścią książeczka (wydana chyba u Pallotynów w Paryżu) o tragicznym prezesie gminy żydowskiej (Judenratu) w getcie warszawskim Adamie Czerniakowie. Próba portretu psychologicznego oparta na dzienniku Czerniakowa i innych relacjach, między innymi z kroniki Emmanuela Ringelbluma. Opowiadałem mu o wrażeniach. Słuchał nieufnie. Miał w swojej postawie jakąś obronną czujność, jakby spodziewał się w każdej chwili ataku. Wreszcie odczytał moje dobre intencje i odtajał. W stanie wojennym spotykaliśmy się jako towarzysze broni. Obaj zaangażowani w podziemie wydawnicze, pisanie bez cenzury, druk, kolportaż. W paryskiej „Kulturze” pojawiały się co miesiąc komentarze polityczne podpisywane Leopolita. Bardzo zwięzłe i trafne. Dotyczyły wojny Jaruzelsko-polskiej i sytuacji w bloku sowieckim. Autor był krajowy. Dowiedziałem się (nie od niego), że to Roman Zimand. W bibliotece Instytutu Literackiego w Paryżu w 1987 r. ukazał się tom jego komentarzy pod tytułem „Teksty cywilne przez Leopolitę”. Polubiłem spotkania z Romanem Zimandem na naszym podwórzu przy Śniadeckich 12/16. Wrażenia z przeczytanych książek, jego uwagi, zaskakujące świeżością spostrzeżenia. Nie było mu po drodze z Geremkiem, Michnikiem, Kuroniem. Wyrażał się krytycznie o elicie politycznej, która wyłoniła się po Okrągłym Stole. Umysł miał niezależny, dociekliwy. Drążył w głąb. Zapraszał serdecznie na wieczór do siebie. Nieraz obiecywałem wpaść. Jednak nie dotrzymałem słowa. Z tego powodu mam dotąd wyrzuty sumienia. Żegnałem go na cmentarzu żydowskim przy Okopowej w 2002 r. Położyłem kamyk na grób.
Niedawno spotkałem znajomego, który zamieszkał w kawalerce po Romanie Zimandzie. Taki zbieg okoliczności. Przeprowadzał generalny remont mieszkania i odkrył w ścianach przewody podsłuchowe. Nieczynne, przechowały się przez tyle lat. Pamiątka z czasów czujnej inwigilacji Służby Bezpieczeństwa stosowanej wobec ludzi niepokornych. Roman Zimand był jednym z nich. Może pomyśli ktoś o publikacji jego rozproszonego dorobku pisarskiego. Myślę, że taka lektura podziałałaby pobudzająco na co chłonniejsze umysły młodej generacji Polaków.

Marek Nowakowski

NASZ WYWIAD. Marek Król o smoleńskim dodatku "Wyborczej": "Przypomniał mi teksty w „Trybunie Ludu” mające dać odpór jakimś wrogom" "Gazeta Wyborcza" weszła na wyżyny swych umiejętności. Czy najstarszym żyjącym redaktorom komunistycznych propagandówek mogą popłynąć po policzkach łzy wzruszenia, bo "dodatek smoleński" przypomniał im ich młodość? O smoleńskim poruszeniu i wściekłych atakach "sekty z Czerskiej" rozmawiamy z Markiem Królem, publicystą " Sieci", byłym redaktorem naczelnym tygodnika "Wprost".

Sławomir Sieradzki: Czy jest pan po lekturze „dodatku smoleńskiego” „Gazety Wyborczej”? Marek Król: Tak, niestety jestem.

I jakie są pańskie wrażenia? Ja jestem starym człowiekiem i pamiętam czasy PRL, gdy robiłem jakąś tam karierę. Ten dodatek przypomniał mi teksty w „Trybunie Ludu” i innych organach partii i rządu mające dać odpór jakimś wrogom. Ta opętańcza walka z próbami wyjaśnienia sprawy smoleńskiej jako żywo przypomina mi opętańczą walkę z Katyniem, gdy nie wolno było tego słowa wypowiedzieć, to był temat tabu. A pułkownik, który prowadził moje zajęcia PO (Przysposobienie Obronne – przyp. red.) i kiedyś w wolnej chwili ktoś go zapytał o Katyń, to wpadł w szał i zaczął krzyczeć, że walczył pod Lenino i przelewał krew za takich gówniarzy, a oni go pytają co to był Katyń. Teraz to samo dzieje się wokół Smoleńska, to kopia tego samego zjawiska „tematu tabu”. To co „GW” zrobiła, to powiem krótko: coś obrzydliwego. Myślałem, że powtórki z PRL już nie będę przeżywał, a tymczasem okazuje się, że są ludzie, którzy – nie wiem, czy cierpią na amnezję, bo dokładnie powtarzają najgorsze propagandowe zagrywki z czasów komuny. Tekst Jarosława Kurskiego to jest jakieś panoptikum. Te sformułowania „sekta smoleńska”, „religia smoleńska” są wytwarzane przez – ja ją tak nazywam – postsowiecką formację propagandową. Włosy dęba mi stają, jak takie coś widzę.

Skąd się bierze u nich taka pogarda dla innych poglądów? Przecież ci ludzie, którzy chcą do głębi zbadać przyczyny katastrofy smoleńskiej mają do tego elementarne prawo. Są przecież wolnymi ludźmi. A środowisko „GW” traktuje ich niemal jak „podludzi”. Odpowiedź na to pytanie jest bardzo proste. Jako człowiekowi PRL-u mi jest nawet łatwiej na to odpowiedzieć. To co wyprawiają ci ludzie bierze się z tego samego powodu  z jakiego ten wspomniany już przeze mnie pułkownik szalał po usłyszeniu słowa Katyń, rozbierał się na lekcji, aby pokazać nam swoje rany spod Lenino. Dla niego Katyń był zagrożeniem egzystencji, to znaczy prawda o Katyniu. Czuł, że w momencie, gdy prawda zostanie oficjalnie uznana, to kończy się jego egzystencja jako homosovieticus, do których należał, a i ja się otarłem – powiem samokrytycznie. Dlatego moim zdaniem ich nienawiść do ludzi, którzy próbują wyjawić prawdę na temat katastrofy – bo to, z czym mamy teraz do czynienia jest wierutnym kłamstwem, a jak wiadomo ludzie łatwiej przyjmują oszustwo niż próbę wyjaśnienia, że są oszukiwani – wynika z instynktu samozachowawczego. Cała ta formacja „Gazety Wyborczej”, publicyści – Lis, Żakowski etc. wie, że gdy światło dzienne ujrzy prawda o katastrofie smoleńskiej, to ich egzystencja się skończy.

Bo oni zabrnęli za daleko... Tak, oni poszli za daleko. Tak więc ta ich nienawiść jest formą walki o życie. Tak długo, jak będą mogli kłamać na temat tragedii smoleńskiej, tak długo będą przez swoich decydentów nagradzani audycjami telewizyjnymi, programami itd. To dokładnie przypomina casus Katynia – w momencie, gdy to się upubliczni, bo domyślamy się prawdy, prawie ją znamy, ale gdy ta wiedza stanie się własnością publiczną, to stanie się z nimi to samo, co z innymi słynnymi propagandzistami telewizyjnymi, z tamtą starą formacją. To wszystko jest o tyle przykre, że jest to tak jakby powtórka z PRL-u. Jest takie żydowskie powiedzenie: „możesz przejść długą drogę kłamstw, ale nigdy z powrotem”. Oni wiedzą, że już nie mają drogi powrotnej. Stąd ta ich agresja.

Rozmawiał Sławomir Sieradzki

Kłamstwa mają konsekwencje Społeczne skutki Tragedii Smoleńskiej przypominają − i twierdzę, że będą coraz bardziej przypominać − sprawę Dreyfusa, która przeorała Francję na przełomie wieków XIX i XX. Przypomnę: akt szpiegostwa, dokonany przez wysokiego oficera − arystokratę, przypisano wspomnianemu kapitanowi, pochodzenia żydowskiego, skazując go na dożywocie. Gdy zaczęły wychodzić na jaw dowody jego niewinności, armia, ze wsparciem wszystkich struktur państwa, „poszła w zaparte”. Skoro nie chciano przyznać, iż wysoki oficer i arystokrata okazał się alkoholikiem, homoseksualistą i zdrajcą ojczyzny, uważając, że prawda poderwałaby zaufanie do armii i władzy, podstawy społecznego ładu − tym bardziej nie chciano przyznać, że armia kłamała, a sądy zabrnęły w krzywoprzysięstwa. Im bardziej oczywista stawała się niesprawiedliwość, tym potężniejsze wytaczano działa w jej obronie. Ludzi kwestionujących coraz bardziej oczywiste kłamstwa władzy demaskowano jako wrogów Francji, żydowski spisek, agenturę Niemiec (cała rzecz miała swój początek w atmosferze upokorzenia klęską 1870 roku, bardzo podobnej do tej, jaka po następnej wojnie z kolei w Niemczech wyniosła do władzy Hitlera). Wiara w winę Żyda i nienawiść do jego lewicowych obrońców stała się probierzem prawości, religijności, patriotyzmu i gotowości poświęcenia dla Ojczyzny.

I, koniec końców, skutecznie te wartości skompromitowała, czego skutki ponosi Francja do dziś. Jeśli uwzględniać kryteria prawicy-lewicy, to w wypadku Smoleńska mamy do czynienia z lustrzaną symetrią. Ale zachowanie władzy, która nie umiała stawić czoła sytuacji i zabrnęła w piramidalne kłamstwa, jak również jej stronników, którzy wypierają ze świadomości fakty wzbudzając w sobie narastającą histerię nienawiści, jest bliźniaczo podobne. W Smoleńsku nie było próby lądowania. Ani czterokrotnej, ani jednorazowej − nie jest jasne, dlaczego samolot nie wykonał manewru odejścia, ale kapitan podał komendę prawidłowo i we właściwym momencie. Nie jest możliwe, aby samo zahaczenie skrzydłem o brzozę spowodowało takie zniszczenie wraku, jakie widać na wykonanych po tragedii zdjęciach, dowodzą tego nie tylko obliczenia, ale i inne wypadki podobnych samolotów. W kokpicie nie było rozpoznanego jakoby po głosie generała Błasika, i w ogóle nie było żadnego powodu podejrzewać tam jego obecności, albowiem zwłoki generała znaleziono w miejscu odległym od ciał załogi. Nie było żadnej rzekomo zapisanej przez kamery kłótni generała z pilotami na lotnisku, nie padły nigdy słowa, którymi dowodzono „nacisków" na lądowanie czy brawury pilotów. Miejsca katastrofy w ogóle nie zbadano, przeciwnie, od pierwszych chwil rozpoczęło się niszczenie dowodów i zacieranie śladów. Nie zmierzono nawet tej nieszczęsnej brzozy, którą w kolejnych oficjalnych raportach Rosjanie, by do reszty skompromitować władze III RP, to wydłużają, to skracają. Wszystkie nieprawidłowości po stronie rosyjskiej osłaniane były przez wysokich urzędników państwa polskiego, którzy od pierwszych chwil kłamali i nadal kłamią bezczelnie. O staranności badań, których wcale nie było, „przekopywaniu ziemi na metr w głąb", o doskonale się układającej współpracy i pełnym dostępie polskich specjalistów do różnych czynności śledczych, których w ogóle nie wykonano, o otrzymaniu od strony rosyjskiej wiarygodnych wyników ekspertyz, których do dziś nie mamy, o próbkach trotylu... Minister Miller kilkakrotnie zapewniał, że otrzymaliśmy pełne kopie zapisów czarnych skrzynek, tymczasem wciąż ich nie mamy. Za to od trzech lat rząd polski utrzymuje w ścisłej tajemnicy taśmę z Jaka 40, stanowiącą − według zeznań członków załogi drugiego obecnego wtedy w Smoleńsku polskiego samolotu − dowód, iż przekazane Polsce stenogramy i kopie zapisów czarnej skrzynki zostały sfałszowane. Ludzie rządzący Polską, czy to ze zwykłego oportunizmu i tchórzostwa, czy w poczuciu stanu wyższej konieczności ratowania stosunków z potężnym sąsiadem, czy z jakiejkolwiek innej przyczyny, zabrnęli w godne sowietów kłamstwa (nie mogę napisać „godne PRL", bo nawet komunistyczne władze PRL po katastrofie Iła 62 w latach osiemdziesiątych okazały się bardziej samodzielne względem Kremla niż rząd Tuska) i, co najważniejsze, pociągnęli w nie całą elitę kraju. Nie przewidzieli jednego: że Władimir Putin wcale nie będzie ich krył. Przeciwnie, skoro kłamiąc, polskie elity założyły sobie na szyję sznurek, którego koniec on ma w ręku, korzysta z tego. Czekiści wcale nie boją się oskarżenia o perfidną zbrodnię, chętnie sugerując współudział w niej najwyższych władz III RP. Ta ogarniająca stronników władzy histeria nienawiści wobec ofiar tragedii, wypieranie oczywistych faktów, mnożenie histerycznych obelg wobec „sekty smoleńskiej" i wrzaski o paranoi, tym głośniejsze, im bardziej oczywiste staje się załganie władzy i jej mediów, to właśnie przypomina mi łudząco wojnę domową, która odbyła się przed ponad stuleciem we Francji. Z jedną różnicą − tamta nie odbywała się pod kontrolą czynnika zewnętrznego.

RAZ

Brzeziński o przyspieszeniu wcielenia Polski do IV Rzeszy Brzeziński „ Największym problemem w dzisiejszej Polsce jest brak powszechnej identyfikacji z Europą. Polacy wcale nie czują się Europejczykami” KaraganowNieuchronność nowego konfliktu .Jak się wydaje,przesłanek, które pozwalałyby przewidywać niebezpieczeństwo wybuchu nowej wojny światowej, jest aż za wiele. Osobiście przekonany jestem, że wybuchłaby ona już dawno, gdyby nie mistyczny lęk, jaki wywołuje zachowany potencjał jądrowy Rosji i USA oraz mniejsze, lecz również niewiarygodnie groźnie arsenały innych krajów”...”strategię gospodarczą naszego kraju (Rosji) trzeba zacząć wykuwać, biorąc pod uwagę wysoce prawdopodobną perspektywę dziesięcioleci wojen i konfliktów na naszej południowej flance.”.....(więcej )
Westerwelle„Jeśli gospodarka Chin nadal będzie rosła w siłę w takim tempie, że (tutaj chodzi o skalę przyrostu PKB ) że w 12 tygodni będzie wytwarzać tyle, ile gospodarka Grecji, a w 12 miesięcy tyle, ile gospodarka Hiszpanii, to dla całej Europy powinien być to sygnał wzywający do obrania lepszej strategii. „....(więcej )
Sikorski „przystąpienie do strefy euro leży w strategicznym interesie Polski. Stawką jest geopolityczne umocowanie naszego kraju na dekady, a może – oby! – na wieki. „....”Jeśli w Chinach nie dojdzie do kryzysu zadłużenia, to rok 2016 może być pierwszym, w którym staną się one gospodarczo potężniejsze od całej Unii „.....(więcej )
Brzeziński ”- Dzisiaj skuteczną polityką może być tylko efektywna współpraca między głównymi grupami państw bliskich kulturowo, cywilizacyjnie i zarazem podobnie myślących .”...„ Niezależnie od warunków wewnętrznych powinniśmy odbudowywać potęgę naszej cywilizacji w relacjach zagranicznych „....”Stary Kontynent powinien iść w stronę pogłębienia ogólnoeuropejskiej tożsamości politycznej „...”Widać, że polityczne działania większości ludzi na całym świecie są motywowane nie tylko przez ich osobiste frustracje, ale przez różne resentymenty kulturowe, religijne i etniczne. Z tego wynika właśnie dzisiejszy chaos na scenie międzynarodowej. Trudno oprzeć się wrażeniu, że to światowe zamieszanie jest coraz większe. Dlatego w takim chaosie skuteczną polityką może być tylko efektywna współpraca między głównymi grupami państw bliskich kulturowo, cywilizacyjnie i zarazem podobnie myślących. „.....”Bez silnej Europy nie uda się odbudować naszej potęgi, gdyż Europa jest po prostu kluczowym elementem Zachodu, jakkolwiek chcielibyśmy ten Zachód widzieć. Współpraca między Ameryką a Starym Kontynentem musi stanowić trzon naszej cywilizacji, bo inaczej Zachód dalej będzie tracił swą moc. Stąd silna politycznie Unia Europejska jest zarazem istotnym elementem budowy bardziej stabilnego świata. „.....” Europejczycy zajmują się głównie swoimi krajowymi podwórkami, a kwestie naprawdę istotne dla całej cywilizacji interesują ich jakby mniej. Po prostu Europa potrzebuje głębszej integracji politycznej. „....”Największym problemem w dzisiejszej Polsce jest brak powszechnej identyfikacji z Europą. Polacy wcale nie czują się Europejczykami, choć oczywiście jest pewna moda – szczególnie w wyższych sferach – na przedstawianie się jako Europejczycy. Tylko że to poczucie identyfikacji z Europą jest stosunkowo płytkie. „...”Ciekawie dzieje się też w Chinach, gdzie prezydentem został Xi Jinping, rusofil i znawca rosyjskiej poezji. Niektórzy więc przewidują już powstanie chińsko-rosyjskiego sojuszu przeciwko USA. Jest to możliwe? Nie sądzę, gdyż to tak naprawdę nie opłacałoby się ani Rosji, ani Chinom. Dla Moskwy oznaczałoby to pewne poddanie się chińskiej ekspansji, bo Chińczycy są bardzo skuteczni w realizacji swoich interesów. Taki sojusz oczywiście skutkowałby także pogłębieniem amerykańsko-chińskiej wrogości, a dlaczego miałoby to być opłacalne dla Chin?.....(źródło)
Brzeziński: „Dla Obamy Europa jest Europą. Najważniejsze skrzypce grają w niej oczywiście Niemcy, Brytyjczycy i Francuzi.”….” Nie ma też, co istotne, tendencji do koniunkturalnego wykorzystywania polskich resentymentów geopolitycznych, co miało miejsce za czasów administracji Busha.”… Strona polska uznała jednak, że taktycznie, czy też nawet strategicznie, można to wykorzystać dla wzmocnienia amerykańskiej obecności w Polsce – nie w związku z Teheranem, lecz w związku z Moskwą.”.. Musimy myśleć strategicznie o naszych relacjach z Rosją, pamiętając przy tym, że era zamkniętych imperiów dawno dobiegła końca. Sama Rosja musi się z tym pogodzić. Także NATO musi określić długoterminowe cele dla swych relacji z Moskwą.” ….”(więcej )
Polecam oglądnięcie video „Europa u schyłku cywilizacji „ Zachód upadł , implozja demograficzna i triumfalny pochód , powrót Chin do roli dominującej cywilizacji Ziemi . Upadek Rosji , a teraz upadek Zachodu pokazuje że socjalizm w swoich różnych wariacjach jest w stanie w ciągu mgnienia oka zniszczyć nie tylko całe państwo, ale i cała cywilizację Tekst Brzezińskiego o jest tekstem bardzo istotnym , bo przyznaje ,że Zachód błyskawicznie traci wpływy na Globie . Co istotniejsze , socjaliści wcześniej , czy później w obliczu wewnętrznej zapaści ekonomicznej i społecznej zaczynają prze do wojny. Nie przez przypadek najbardziej agresywnymi państwami były rządzone przez socjalistów Związek Radziecki i III Rzesza. Najlepszym współczesnym przykładem jest socjalistyczna Korea Północna . Opanowana przez socjalistów Europa i w coraz większym stopniu Ameryka staje w takiej samej sytuacji Strateg niemiecki von Clausewitz słusznie zauważył ,że wzrost gospodarczy, militarny i ludnościowy musi być rozpatrywany w odniesieniu do rozwoju innych państw. Nawet największe przyrosty w liczbach bezwzględnych osłabiają państwo jeśli inni rozwijają się szybciej Stany Zjednoczone z tego punktu widzenia wyścig cywilizacyjny już przegrały już, Jedynie co może odwrócić „nieodwracalny” trend to powstrzymać rozwój Chin. A można to zrobić tylko zbrojnie. Albo uderzając bezpośrednio na terytorium Chin, albo odcinając je źródeł surowców i rynków zbytu Być może celem socjalistów w obliczu zbliżającej się klęski gospodarczej, kulturowej jest przekształcenie całego Zachodu w jeden zamknięty obóz i otoczenie go jednym wielkim Murem Berlińskim, aby powstrzymać z niego ucieczkę chłopstwa pańszczyźnianego. Brzeziński odwołuj esie do retoryki wojennej , rewolucyjnej . Krzyczy o zjednoczeniu Zachodu przeciwko innym . Jakoś polskie lewactwo z Palikotem na czele nie dostrzegli ,że opinie Brzezińskiego są w swej istocie ksenofobiczne , rasistowskie i pełne wrogości, nienawiści do innych kultur , cywilizacji. Zbigniew Musiał, Bogusław Wolniewicz „O ksenofobii, a raczej przeciw niej, wiele się dziś mówi. Powstają organizacje, które za jedyny swój cel stawiają sobie walkę z nią. Tak np. powstała u nas niedawno organizacja „Otwarta Rzeczpospolita – Stowarzyszenie przeciw antysemityzmowi, ksenofobii i innym uprzedzeniom etnicznym”. W 1996 roku powstało stowarzyszenie „Nigdy więcej”, chcące się przeciwstawiać – jak głosi – „narastającej fali nienawiści do innych narodów” i zmierzające do „eliminacji wszelkich zbrodniczych ideologii” oraz do „przeciwdziałania patologiom społecznym nacjonalizmu, neofaszyzmu, nienawiści wobec obcych”. „....Z bloga 'Jacek” ..(źródło )
Być może Brzeziński dał sygnał europejskiemu lewactwu ,że należy skończyć z uznaniem wszystkich kultur za równie należy rozpocząć propagandowe sączenie nienawiści do Chińczyków, Hindusów i wszystkich tych , którzy przestali dawać się eksploatować przez kontrolując Zachód Lichwiarstwo Bo przecież o to chodzi . Problemem Zachodu nie są Chiny. Problemem Zachodu jest socjalizm i żerującej dzięki niemu ludziach strukturze lichwiarskiej . Jedynym , realnym , stabilnym i opartym na rodach ośrodku władzy. Bo widząc co się dzieje w Grecji , Włoszech , Hiszpanii dla wszystkich jest oczywiste ,że ośrodki polityczne nie mają nic do powiedzenia, nie posiadają realnej władzy. Brzeziński dał jasny sygnał ,że Niemcy i stronnictwo pruskie , polskie lewactwo powinni przyspieszyć wcielanie Polski do IV Rzeszy, bo w innym wypadku Polska może albo przyłączyć do chrześcijańskiej , słowiańskiej części Europy i nie tylko wzmocnić Rosję, ale tak strefa licząca około 350 milionów ludzi stanie się samodzielnym centrum cywilizacyjnym , albo też Polska zbuduje w oparciu o sojusz z Chinami , co proponuje profesor Dudek potężny Sojusz Środkowoeuropejski , oparty o republikańskie tradycje I Rzeczpospolitej video „Europa u schyłku cywilizacji „ lektor PL . Dane demograficzne pokazujące wymarcie ludności cywilizacji zachodniej i powstanie w to miejsce napływowej cywilizacji i muzułmańskiej. Chiny urosły do rangi jednego z największych światowych eksporterów broni. Według sztokholmskiego instytutu SIPRI, liderami w handlu bronią są dziś USA i Rosja. Niemcy zajmują miejsce trzecie, a Francja czwarte. „..”Udział Chin w globalnym handlu bronią, którego wartość wynosi 65 mld dolarów, wzrósł z dwóch do pięciu procent. Chiny prześcignęły Wielką Brytanię „.....(źródło )
Brzeziński „Gra polityczna w Polsce stała się nieodpowiedzialna, zmierza do podważenia fundamentów państwa - „....”Trudno nie być przerażonym do jakiego stopnia język polityczny stał się brutalny, do jakiego stopnia gra polityczna stała się nieodpowiedzialna ze strony osób stojących bardzo wysoko na szczeblu politycznym. Właściwie wygląda na to, że zmierza do podważenia fundamentów i szacunku dla państwa, Polski i polskiej demokracji „....”Te ciągłe nieodpowiedzialne bzdury o jakimś zamachu smoleńskim, ..”.....”to jest coś tak wstrętnego i szkodliwego, że, mam nadzieję, osoby bardziej odpowiedzialne w opozycji rządowej jakoś inaczej odniosą się do tego. To jest strasznie wredna robota robiona widocznie przez parę osób cierpiących na jakieśpsychologiczne trudności, które, być może, z punktu widzenia ludzkiego są zrozumiałe, ale dla których nie ma miejscu w życiu politycznym „.....”To nieodpowiedzialne. To jest nie tylko szkodliwe, to jest warte pogardy „...(więcej )
Profesor Dudek „Otóż Chińczycy od dawna nieufnie patrzą na wszelkie przejawy ocieplenia relacji między Rosją i UE. Trudno zaś znaleźć w Unii kraj, który w minionych latach bardziej od nas stał na drodze do tego zbliżenia.” …Perspektywa zacieśnienia słabiutkich dziś więzi polsko-chińskich może się obecnie wydawać egzotyczna i nierealistyczna. Nie ulega wszakże wątpliwości, że w zmieniającym się coraz szybciej międzynarodowym układzie sił Polska ma szanse utrzymać dotychczasowy poziom niezależności, tylko grając na wielu fortepianach. Ten euroatlantycki powinien pozostać najważniejszym, ale nie może być jedynym. W przeciwnym razie możemy się w przyszłości stać jedną z ofiar nowej architektury europejskiej, której tworzenie zaproponował ostatnio „wielkim narodom” Władimir Putin.: .. Dlatego Ziemkiewicz ma sporo racji, kreśląc wizję coraz silniejszego uzależnienia Polski od zachodniego sąsiada….Po wtóre wspomniany proces mógłby ulec zahamowaniu, gdyby udało nam się znaleźć partnera skłonnego bodaj częściowo zrównoważyć wpływy niemieckie, a zwłaszcza upiorną wizję powtórki z historii, czyli Polski jako swoistego kondominium Berlina i Moskwy „...(więcej)
Macierewicz „Lech Kaczyński, mimo problemów, z jakimi musiał się borykać, był samodzielnym politykiem i skutecznie bronił suwerenności państwa. I dlatego uważam, że był najwybitniejszym polskim prezydentem. „....”Moim zdaniem Lech Kaczyński był najwybitniejszym prezydentem w dziejach Polski. Największym sukcesem jego prezydentury było zbudowanie sojuszu państw i narodów Europy Środkowej. Wcześniej ideę porozumienia państw położonych między Rosją a Niemcami propagował Józef Piłsudski – uniemożliwiła wówczas jej realizację słabość Polski i sytuacja geopolityczna. Te okoliczności zmusiły nas do zawarcia traktatu ryskiego po wojnie polsko-bolszewickiej. Oznaczało to rezygnację z programu budowy szerokiego porozumienia Europy Środkowej. W latach 40. wrócił do tego pomysłu, choć w innym zakresie, Władysław Sikorski. Dziś jest oczywiste, że budowa sojuszu w Europie Środkowej to nasza racja stanu. Prezydent Lech Kaczyński ideę przekształcił w realny projekt polityczny. Dzięki sprzyjającym warunkom gospodarczo-politycznym udało się to przeprowadzić w ciągu czterech lat, a więc błyskawicznie. Z tej koncepcji dzisiaj pozostały tylko drzazgi, ale mam nadzieję, że dzięki solidnym fundamentom narodowym, kiedy zmieni się władza w Polsce, będzie można do niej powrócić. Sojusz środkowoeuropejski w porozumieniu ze Stanami Zjednoczonymi jest fundamentem polskiej racji stanu. Podobnie jak od ponad 300 lat podstawą racji stanu Wielkiej Brytanii jest utrzymanie równowagi sił w Europie i niedopuszczenie do powstania tam państwa hegemona, a racją stanu Rosji imperialnej jest sojusz z Niemcami. „..(więcej )
The Economist „ W 1980 roku Milton Friedman , laureat nagrody Nobla z ekonomi i apostoł wolnego rynku odbył swoją pierwsza podróż do Chin „.....” Friedman argumentował ,że ekonomiczna wolność jest podstawowym warunkiem dla wolności politycznej. Ale w swojej książce z 1962 roku „ Kapitalizm i Wolność „ skapitulował i stwierdził , że wolność ekonomiczna jest istotniejsza , może istnieć bez wolności polityczne „....(więcej )
Friedman „Z amerykańskiego punktu widzenia ważne jest to, by Polska mogła się obronić przez trzy miesiące sama. „....„Polska ma dziś taką wizję bezpieczeństwa, jakby się wzorowała na maleńkiej Danii. Tymczasem powinna się wzorować na Izraelu”... „...Macie państwo między Niemcami a Rosją. Żaden Polak nie może przewidzieć, co się stanie z sąsiadami w przyszłości, a liderzy polityczni powinni przygotowywać kraj na najgorsze.” ….(więcej)

Aleksander Piński „Złodziej dobrobytu „...Nie chcę pozbyć się rządu. Chcę, by był tak mały, żebym mógł zaciągnąć go do umywalki i utopić" – mawia Grover Norquist, twórca organizacji Amerykanie na rzecz Reformy Podatkowej „...”Wbrew pozorom nie musimy cofać się do XIX w., bo są obecnie kraje wysoko rozwinięte, gdzie udział wydatków publicznych nie odbiega istotnie od tego sprzed stu lat w Europie czy USA. To na przykład wspomniany wcześniej Hongkong (17,3 proc. PKB), Singapur (17 proc. PKB) czy Tajwan (16 proc.). Co ciekawe, jeszcze w 1960 r. podobny poziom wydatków miały Szwajcaria (17,2 proc. PKB) i Japonia (17,5 proc. PKB). „.....”Wśród krajów rozwijających się drogę niskich wydatków publicznych wybrały też te, które odnoszą dziś największe sukcesy w doganianiu bogatych państw. To Chiny (wydatki publiczne na poziomie 23 proc. PKB) i Chile (24,4 proc. PKB). „.....”ak podaje Heritage Foundation, polskie władze wydawały w 2011 r. 43,4 proc. PKB. W 2012 r. wydatki wzrosły do 44,6 proc. PKB. Czy to dużo, czy mało? „...(więcej )

Friedman „Z amerykańskiego punktu widzenia ważne jest to, by Polska mogła się obronić przez trzy miesiące sama. „....„Polska ma dziś taką wizję bezpieczeństwa, jakby się wzorowała na maleńkiej Danii. Tymczasem powinna się wzorować na Izraelu”... „...Macie państwo między Niemcami a Rosją. Żaden Polak nie może przewidzieć, co się stanie z sąsiadami w przyszłości, a liderzy polityczni powinni przygotowywać kraj na najgorsze.” ….(więcej)
Według ostatnich danych, Chińczycy posiadają największe na świecie indywidualne oszczędności. Każdy obywatel tego kraju przeciętnie oszczędza 52 proc. swoich dochodów, „...(więcej)
Pierwsze zapisy na temat zastosowania metody budowania scenariuszy jako narzędzia planowania strategicznego pojawiają się w XIX-wiecznych pracach Clausewitz’a i Moltke, którzy jako pierwsi opisali zasady planowania strategicznego. Rozwój nowoczesnych technik budowania scenariuszy nastąpił w latach powojennych, z widoczną od lat sześćdziesiątych XX wieku dominacją dwóch centrów: USA i Francji. Zaojca współczesnej metody budowania scenariuszy uważany jest powszechnie Herman Kahn, który pracując w latach pięćdziesiątych XX wieku dla Rand Corporation (grupa badawcza wywodząca się ze współpracy Sił Powietrznych USA oraz przedsiębiorstwa Douglas Aircraft), wykorzystał nowe, większe możliwości komputerowego przetwarzania danych, teorię gier oraz zapotrzebowanie na modele symulacyjne armii USA do zrewolucjonizowania wojskowego planowania strategicznego USA, do tej pory opartegow dużej mierze na myśleniu życzeniowym, poprzez zastosowanie zasady przewidywania rzeczy niewyobrażalnych
(ang. thinking about the unthinkable). „..(źródło )

Marek Mojsiewicz

Fachowcy z PRL‑u Warstwa rządząca PRL‑u została ukształtowana przez sowieckich agentów. Nowe elity, wyłonione w warunkach niewoli narodowej, nasycone ludźmi z przedwojennych nizin społecznych – głodnych awansu i pozbawionych etosu służby publicznej – zmieniały się wraz z ewolucją komunizmu, ale nigdy nie pozbyły się korzeni totalitarnych. Wskutek „grubej kreski” przeniosły wiele swoich cech do aparatu państwowego III RP. Kształt polityki zagranicznej zależy od elit kierujących tą ważną dziedziną życia narodowego. Ich etos, wiedza i lojalność wobec kraju rozstrzygają o jakości dyplomacji. To owe elity, oceniwszy potencjał, jakim dysponuje państwo, wyznaczają cele i poziom jego ambicji na arenie międzynarodowej, wypracowują zasady tejże polityki oraz standardy intelektualne i moralne, obowiązujące pracowników służby państwowej. One są także odpowiedzialne za zdobywanie akceptacji współobywateli dla niezbędnych kosztów aktywności zagranicznej państwa. Elity o tożsamości kosmopolitycznej, których ambicją jest kariera i osobista korzyść materialna, a drogą usłużność wobec czynników zewnętrznych, unikanie wszelkiego ryzyka i populistyczne obiecywanie współrodakom polityki bezwysiłkowej i bezkosztowej, są z punktu widzenia interesu narodowego zbędne i muszą być zastąpione innymi. Polska polityka zagraniczna nie jest wyjątkiem od opisanej tu reguły, a jej jakość wynika z procesu historycznego, którego skutki musimy dopiero odwrócić.
Akt założycielski W latach 1939–1945 zginęło 57 proc. polskich adwokatów, 39 proc. lekarzy, 30 proc. naukowców, 21,5 proc. sędziów, 20 proc. nauczycieli, 37,5 proc. absolwentów uniwersytetów i 30 proc. maturzystów, którzy uzyskali dyplomy w okresie międzywojennym oraz 53,3 proc. absolwentów rzemieślniczych szkół zawodowych. Do tych strat należy doliczyć ofiary komunizmu do 1956 r. oraz tych, którzy pozostali na wojennej emigracji. Elity II Rzeczypospolitej uległy rozbiciu i w znacznej części eksterminacji, co było warunkiem sine qua non zainstalowania komunizmu w Polsce. Ustrój i warstwa rządząca PRL‑u u zarania zostały ukształtowane przez sowieckich agentów i z nich się składały. Nowe elity, wyłonione w warunkach niewoli narodowej, nasycone ludźmi z przedwojennych nizin społecznych – głodnych awansu i pozbawionych etosu służby publicznej – zmieniały się wraz z ewolucją komunizmu, ale nigdy nie pozbyły się totalitarnych korzeni, a wskutek „grubej kreski” przeniosły wiele swoich cech do aparatu państwowego III RP.
Błędna analogia Postpeerelowskie elity III RP mają poczucie własnej mizernej jakości, dlatego hasło „oparcia się na fachowcach” z PRL‑u jest uzasadniane przez nie wskazywaniem na trójzaborową proweniencję elit wojskowo-administracyjnych II RP, które świetnie sprawdziły się jako klasa przywódcza Polski Niepodległej. Łatwo wykazać błąd w tym rozumowaniu. Polega on na pominięciu faktu, że związki formalne i nieformalne z ośrodkami władzy zaborczej, poczucie przynależności Polaków czy to do armii i administracji carskiej, czy też do ck austriackiej znikło wraz z podmiotami owej lojalności i nie stanowiło zagrożenia dla wierności tych Polaków wobec Rzeczypospolitej. Trudno zaś w podobny sposób odnieść się do związków pomiędzy służbami specjalnymi PRL‑u, aparatem i nomenklaturą PZPR‑u a GRU czy przekształconym w FSB dawnym KGB, tudzież do związków biznesowo-mafijno-służbowych dawnych elit PRL‑u i ZSRS. Lepszą analogią byłoby już wskazanie na elity przywódcze Królestwa Polskiego doby kongresowej i ich zachowanie w godzinie próby w 1830–1931 r., kiedy to znaczna ich część (gen. Aleksander Rożniecki, gen. Wincenty Krasiński, gen. Józef Rautenstrauch, minister Ksawery Drucki-Lubecki itd.) tak była wtopiona w system zależności od Rosji, że ze szkodą dla sprawy narodowej nie potrafiła się z niego wyzwolić, choć w odróżnieniu od prominentów PRL‑u byli to często ludzie posiadający w swoich życiorysach piękne patriotyczne karty z czasów insurekcji kościuszkowskiej czy epopei napoleońskiej.
Państwo w państwie III RP odziedziczyła po PRL‑u aparat państwowy wraz z jego kadrami urzędniczymi i ich mentalnością. Nepotyzm tej grupy wytworzył system korporacyjno-familijny, otwarty na kontakty mafijno-biznesowe, przenikający struktury administracji i przybierający charakter określany tureckim terminem „derin devlet” – „głębokie państwo”. Struktura taka czyni aparat państwowy w znacznym stopniu niesterowalnym politycznie. Bez względu na to, kto jest u władzy, „derin devlet” broni swoich interesów grupowych, sabotując politykę reformatorskich rządów, a wspierając władzę rządów zachowawczych, które tolerują jego istnienie. Po 1989 r. nie zerwano ciągłości ze strukturami państwa zależnego, a w swoich newralgicznych dla bezpieczeństwa obszarach wręcz agenturalnego. W kwestii polityki zagranicznej symbolem tej sytuacji były utrzymujące się przez długie lata niskie płace w MSZ-ecie, który w czasach PRL‑u nie był ośrodkiem wypracowującym strategię polskiej polityki zagranicznej (gdyż o kwestiach strategicznych decydowała Moskwa) i którego pracownicy w znacznym odsetku byli związani ze służbami specjalnymi i stamtąd pobierali rzeczywiste wynagrodzenie. Drugim źródłem ich prawdziwych dochodów była wynagradzana w dewizach praca na placówkach zagranicznych na Zachodzie, co zważywszy na przelicznik czarnorynkowego kursu dolara było dla nich niezwykle atrakcyjne. System ten przestał działać na początku lat 90. wraz z odzyskaniem przez złotówkę roli rzeczywistej waluty. Utrzymanie peerelowskiego systemu płac w służbie zagranicznej III RP w pierwszej dekadzie jej istnienia w istotny sposób ważyło jednak na skali fluktuacji kadr i liczbie wakatów w strukturach MSZ-etu, narażonego nie tylko na konkurencję biznesu prywatnego, wyciągającego fachowców z jego szeregów, ale także na odpływ najlepszych młodych urzędników choćby do UKIE czy MON‑u, gdzie mogli liczyć na wyższe uposażenia. Konserwowało to stary peerelowski układ personalny powiązany silnie z komunistycznymi specsłużbami.
Łyżka dziegciu W ciągu 24 lat niepodległości nastąpiła znacząca wymiana pokoleniowa kadr MSZ-etu i nasycenie jego struktur rzeszą młodych ludzi. Liczbę agentów komunistycznych służb specjalnych zatrudnionych wciąż w dyplomacji Rzeczypospolitej szacuje się jednak nadal na ok. 10 proc., a to bardzo dużo. „Łyżka dziegciu psuje beczkę miodu”, a wszak nie sama ich liczba się liczy, ale też funkcje, jakie pełnią ci ludzie, a te, choćby z racji stażu pracy, nie należą zwykle do najniższych. Wpływ tych osób na funkcjonowanie polskiej polityki zagranicznej, zaufanie do Polski jej partnerów i środowisk polonijnych, świadomych, z kim mają do czynienia, promowana przez nich polityka kadrowa i wizja miejsca Polski w świecie mają charakter destrukcyjny dla interesów państwa polskiego. Rzesze absolwentów Krajowej Szkoły Administracji Publicznej wykształconych w służbie państwowej niepodległej Rzeczypospolitej śmiało mogłyby ich zastąpić. Niestety, nikt z obecnie rządzących, żyjących w symbiozie z zakonserwowanym systemem postpeerelowskim, nie jest tym zainteresowany. Przemysław Żurawski vel Grajewski

Grabież spółek skarbu państwa pod potrzeby budżetu

1. W budżecie na 2013 rok, który większość parlamentarna PO-PSL uchwaliła na początku tego roku. Wpływy z dywidendy od spółek Skarbu Państwa, zostały określone na poziomie aż 6 mld zł. Wprawdzie jest to o blisko 2 mld zł mniej niż pobrana dywidenda o tych spółek w roku 2012 (7,8 mld zł) ale przecież cały czas trwa sprzedaż akcji i udziałów skarbu państwa w tych spółkach więc wielkość pobieranej dywidendy na akcję z roku na rok wyraźnie rośnie. Dla porządku tylko przypomnę, że podczas rządów Prawa i Sprawiedliwości mimo tego, że mieliśmy do czynienia ze wzrostem gospodarczym na poziomie 6-7% PKB, a więc i zyski spółek skarbu państwa były odpowiednio wysokie, wpływy z dywidendy były planowane i wykonywane w budżecie na poziomie zaledwie 1 mld zł, zarówno w 2006 jak i 2007 roku W ten sposób Skarb Państwa jako dobry gospodarz wychodził naprzeciw oczekiwaniom spółek i zostawiał w zasadzie całość wypracowanego przez nie zysku po opodatkowaniu go podatkiem dochodowym, z przeznaczeniem na rozwój.

2. Od momentu objęcia rządów przez obecną koalicję a dokładnie od 2009 roku, polityka wobec spółek Skarbu Państwa, jest zgoła odmienna. Mimo znacznie niższego poziomu wzrostu gospodarczego, a więc i niższego poziomu zysku w spółkach niż poprzednio, obciążenia dywidendą z roku na rok rosną, a w 2012 i 2013 roku, zostały zaplanowane na takim poziomie, że same spółki określają je jako grabież, która uniemożliwia im rozwój. Przypomnę tylko że w 2008 roku minister Rostowski obył się wpłatą dywidendy w wysokości 2,6 mld zł ale już w kryzysowym roku 2009 wyrwał z nich aż 7,8 mld zł, w 2010 tylko 4,5 mld zł (ale wtedy nie było z czego bo zyski osiągnięte w 2009 roku nie były za wysokie), w 2011 była to kwota 5,1 mld zł a w 2012 jak już wspomniałem aż 7,8 mld zł. Jak w tej sytuacji spółki skarbu państwa, mogą konkurować z podmiotami z sektora prywatnego skoro ich właściciel pozbawia ich praktycznie w całości wypracowanego zysku netto, co więcej nie na podstawie jakiejś długoletniej wizji polityki dywidendowej ale wzrostu obciążeń z roku na rok o kilkadziesiąt procent.

3. Minister skarbu Mikołaj Budzanowski, chcąc zapewnić realność wpływów z dywidendy w wysokości wspomnianych 6 mld zł w 2013 roku, już we wrześniu 2012 roku, rozesłał pismo do zarządów spółek skarbu państwa i swoich przedstawicieli w ich radach nadzorczych, w którym domaga się oszczędności w wydatkach bieżących spółek ale przede wszystkim redukcji ich wydatków inwestycyjnych. Działania rządu zmuszające spółki skarbu państwa do inwestycji (takie jak Inwestycje Polskie) i jednocześnie pobór wysokiej dywidendy, wyglądają więc na wewnętrznie sprzeczne.

Nie można przecież jednocześnie próbować zgarniać do budżetu po kilkanaście miliardów złotych rocznie z majątku spółek (z prywatyzacji i z dywidendy, o podatku dochodowym odo osób prawnych nie wspomnę bo płacą go przecież wszystkie podmioty gospodarcze) i jednocześnie budować strategię ekspansji inwestycyjnej w oparciu o ten sam majątek. Przypomnę tylko, że w ostatnich 5latach, rząd Tuska zdecydował się na wyprzedaż majątku narodowego za około 50 mld zł i jednocześnie corocznie wysysa ze spółek Skarbu Państwa od 6 do 8 mld zł w postaci dywidendy. Grabież spółek Skarbu Państwa wynikająca zarówno z budżetu na rok 2013 jak i z wezwania przez ministra Budzanowskiego na piśmie ich zarządów i rad nadzorczych do daleko idących oszczędności w tym inwestycyjnych, stawia pod poważnym znakiem zapytania realność deklaracji premiera Tuska w zakresie zwiększenia publicznych nakładów inwestycyjnych nie tylko w 2013 roku ale także w latach następnych.

4.Jeżeli z KGHM chce się pobrać około 3 mld zł, z PZU – 2,6 mld zł, PKO BP – 1,8 mld zł z PGE – 1,6 mld zł, to jak te spółki mają inwestować, tego minister skarbu niestety nie chce wyjaśnić. Wygląda na to, że minister Rostowski już wie, że nie wykonana zaplanowanych wpływów podatkowych w roku 2013 i będą mu potrzebne dodatkowe dochody, choćby z dywidendy od spółek skarbu państwa. A że negatywnie odbije się to na ich rozwoju i podatkach w przyszłości, to pewnie już nie będzie jego zmartwienie. Kuźmiuk

Żyje się gorzej, żyje się bezczelniej

*Platforma Oburzonych - dietetycy czy politycy?* Po Cyprze -Polska?

*Bujny rozkwit mowy miłości * Kochać – a liczyć: ciekawa różnica

Powstał ruch Platforma Oburzonych, w kontrze wobec Platformy Obywatelskiej, grupujący kilka organizacji społecznych zaszczepionych na pniaku solidarnościowym. Czy jest to zalążek nowej partii, która chce wystawić własne listy do parlamentu europejskiego lub w wyborach krajowych? Taka inicjatywa polityczna – swoiste „AWS-bis” - wpisywałaby się w historię poronionych i chybionych inicjatyw. Ruch Oburzonych ma sens polityczny jeśli wystąpi jako organizacyjne i polityczne wsparcie dla PiS, ruch społeczny wspierający PiS, gdyż dawałby PiS-owi szanse na lepszy wynik w wyborach krajowych do Sejmu i Senatu. Kto wie, czy nie z perspektywą zdobycia przez PiS absolutnej większości w Sejmie i Senacie. Na czasy, jakie idą, lepszy PiS niż koalicja PO z SLD. Obawiam się jednak, że w Ruchu Oburzonych może zwyciężyć ta pierwsza tendencja i może on stać się tylko kolejną trampoliną dla rozmaitych zmarginalizowanych działaczy i ambicjonerów, wyposzczonych i spragnionych „dietetycznego socjalu” w najbliższych wyborach do parlamentu europejskiego. W kryzysie, jak to w kryzysie: żyje się gorzej, żyje się bezczelniej. Czas pokaże zatem, czy jest to jeszcze jedna inicjatywa „dietetyków” udających reformatorów – czy poważniejsze przedsięwzięcie polityczne, wspierające odsunięcie od władzy Spodstolną Sitwę złodziei-przebierańców. Tymczasem sytuacja gospodarcza kraju pogarsza się galopująco, a Cypr może tu być ostatnim dzwonkiem alarmowym ostrzegającym przed tym, co może czekać i Polaków. Ciekawe: Hiszpania, Portugali i Grecja, starzy, wieloletni członkowie UE (która miała zapewniać swym członkom „trwały zrównoważony rozwój”, oparty o centralne planowanie z Brukseli...) popadły już w ciężkie kłopoty, a Cypr, także unijny weteran, popadł w ciężkie tarapaty mimo iż był nawet „rajem podatkowym”! Okazuje się, że walec unijny (niemiecki) zniszczy każdą podległą sobie gospodarkę, nawet uprzywilejowaną podatkowo, ma się rozumieć za wyjątkiem gospodarki Niemiec, które właśnie po to finansują ów walec, żeby niszczyć konkurencję. Chyba tylko gospodarka angielska oprze się temu niemieckiemu czołgowi, bo powiązana jest z gospodarką amerykańską i nie wdepnęła w UE zbyt głęboko. 10-cio procentowa konfiskata oszczędności Cypryjczyków zamierzona przez demokratyczny rząd przy wsparciu brukselskich złodziei na rzecz niemieckich (głównie) banków to kradzież wyjątkowo zuchwała. Bruksela niby daje Cyprowi 10 miliardów „pomocy”, ale w zamian skonfiskować chce ok.6 miliardów oszczędności obywateli. Co to za absurd?! Po co konfiskować obywatelom 6 miliardów, żeby wyrównać im tę konfiskatę i jeszcze dołożyć 4 miliardy?...O co chodzi w tym absurdzie? W tym szaleństwie jest metoda: te 10 miliardów nie trafią do kieszeni okradzionych, ale do banków, biurokracji rządowej i unijnych ekspozytur. „Musimy was okraść, drodzy Cypryjczycy, żeby mieć pretekst do umocnienia naszej władzy”: taki jest sens wspólnej inicjatywy komisji UE, demokratycznego rządu cypryjskiego i wspólnika obydwu tych złodziei, Europejskiego Banku Centralnego z siedzibą we Frankfurcie nad Menem. Nawiasem mówiąc: b.prezes tego Banku, niejaki Jan Klaudiusz Trichet ma właśnie poważne kłopoty prawne we Francji: wraz z Bernardem Tapie (b.prezes skompromitowanego złodziejstwem banku Credit Lyonnaise) i Krystyną Lagarde (obecną prezes banku zwanego Międzynarodowym Funduszem Walutowym) oraz b. prezydentem Francji Mikołajem Sarkozy – w związku z podejrzeniami o kryminalne oszustwa. Taka to jest ta euroelitka. Spójrzmy szerzej i głębiej: za cenę niebotycznie wyśrubowanych podatków obowiązujących w krajach UE (z tymczasowym wentylem w postaci cypryjskiego „raju podatkowego”) – Bruksela (mówimy Bruksela – myślimy Berlin-Paryż) doprowadziła gospodarki co słabszych krajów UE do finansowej ruiny, a teraz, jak widać, inspiruje lokalnych ekonomów rządowych do bezczelnego rabunku bankowych oszczędności obywateli. W Polsce prekursorem rabunku bankowych oszczędności obywateli był ekonom (ista, ista!) Marek Belka z SLD (co to stał na czele dziwnego „niczyjego rządu”), ze swym „podatkiem Belki” od bankowych oszczędności. Nie było to jeszcze duże złodziejstwo w wymiarze finansowym, chociaż równie bezczelne, ale każdy początek jest skromny... Teraz dopiero „euroekonomi”(iści, iści!) unijni pokazują, na co ich stać jeszcze. Kto następny po Cyprze? Czy aby nie Polska?... Chyba tak. To bardzo prawdopodobne. Ale oto Rosja gotowa jest „wziąć odpowiedzialność” za Cypr i partycypować w „ratowaniu” jego gospodarki. Jest to chyba pierwszy od czasów paktu Ribbentrop-Mołotow akt wspólnego niemiecko-rosyjskiego rozbioru gospodarki słabego państwa: oczywiście nie drogą militarną, a całkowicie pokojową... Gdy w UE robi się nerwowo – bezczelność popłaca, toteż nie dziwota, że najbardziej nawet zajadłym „miłośnikom ludzkości” puszczają nerwy. Jeszcze nie przebrzmiały echa „mowy miłości” Kazimiery Szczuki, co to nazwała swego adwersarza „faszystowską mordą” – gdy pierwszorzędna aktorka trzeciorzędnego Teatru Ósmego Dnia, Ewa Wójciak, nazywa Papieża – po prostu „ch...em”. Ta Wójciak była w Honorowym Komitecie Wyborczym Bronisława Komorowskiego... Cóż , jak pan, taki kram. Ale rodzą się zdrowe odruchy sprzeciwu wobec „mowy miłości” i jej agitatorów. Po Michniku i Środzinie - także członek żydowskiej nacjonalistycznej loży B’nai B’rith, Hartman, doświadczył tego oporu i musiał przenieść swój „wykład” z Uniwersytetu Lubelskiego do hotelu. Czy to Uniwersytet zapłacił za wynajęcie Hartmanowi sali w hotelu?... Zanim i rząd Tuska skonfiskuje nam nasze oszczędności – „kochajmy się jak bracia, liczmy się jak Żydzi”. Ciekawe rozróżnienie, nawiasem mówiąc.

Marian Miszalski

08/04/2013 „Drgawki smoleńskie” - nawiedzają panią redaktor Monikę Olejnik, na samą myśl o tym, że zbliża się kolejna rocznica” Katastrofy smoleńskiej”. Tak powiedziała wczoraj podczas audycji w Radiu Z w audycji pod tytułem „ Siódmy dzień tygodnia”. Siódmy dzień tygodnia- to jest w cywilizacji chrześcijańskiej- sobota.. Niedziela jest pierwszym dniem tygodnia.. Audycja” Siódmy Dzień Tygodnia” odbywa się w niedzielę przy śniadaniu.. Zbierają się różni ludzie, zwani politykami i przekrzykują się w sprawie- kto ma rację. Ten co głośniej krzyczy- ten ma oczywiście rację. Audycja- gdyby prowadzona była w konwencji cywilizacji łacińskiej nazywałaby się „Pierwszy Dzień Tygodnia”.. Ale nazywa się” Siódmy Dzień Tygodnia”.. O co tu chodzi? Tak jak Teatr Ósmego Dnia, którego dyrektorce przewróciło się w głowie wyzywając i ubliżając papieżowi Albo pies z piątą nogą.. Pani Monika ma alergię na inne zdanie.. Ma swoje , zgodne ze zdaniem Gazety Wyborczej- i takie zdanie propaguje, bez względu na logikę innego zadania.. Jest propagatorem, a nie dziennikarzem.. Jest aktywistką- choć bezpartyjną. Propaguje lewicowe antywartości i narzuca je innym.. I przesłuchuje zaproszonych gości, naciskając im na świadomość, niczym na odciski, żeby zmienili ją w pożądaną przez nią stronę.. Zgodnie z zasadą G. Orwella, że my nie zbijamy swoich wrogów- my ich zmieniamy.. No i próbuje ich zmieniać. Pan prezydent Lech Kaczyński zwrócił się do niej swojego czasu per „ Stokrotka”.. Zrobił to dwa razy.. O co chodzi z tą „Stokrotką”, a było to po sporządzeniu raportu z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych- twardego jądra PRL-u. Pan prezydent miał ten zbiór zastrzeżony w rękach. Obecnie ma go pan prezydent Bronisław Komorowski.. Ta” katastrofa smoleńska” spędza sen wszystkim salonowcom.. Czy był to wypadek, czy był to zamach? Salon twierdzi, że był to wypadek.. Inni twierdzą, że był to zamach.. Jest nawet raport MAK-u w tej sprawie.. Wszystkiemu jest winna brzoza i oczywiście błąd pilota. No i zachowanie generała Błasika. Tym bardziej że pan Radosław Sikorski , minister spraw zagranicznych III Rzeczpospolitej, który już w piętnaście minut po” katastrofie” zadzwonił do pana Jarosława Kaczyńskiego i powiedział mu, że była „ katastrofa”, w której zginął prezydent, przyczyną której był „błąd pilota”(???) A ja pytam: skąd pan Radosław Sikorski wiedział, że to był „ błąd pilota”? Kto mu o tym powiedział.. Może też dostał SMS-a, w którym było napisane, że to był” błąd pilota”.(???). O którym to SMS-e mówił pan generał Sławomir Petelicki jak żył, przyjaciel pana Pawła Kukiza.. Pan generał odebrał sobie życie, a pan Paweł jeszcze żyje- i na razie życia sobie nie odbiera, bo zamierza wprowadzić w Polsce okręgi jednomandatowe… Żeby nareszcie lud sobie wybrał tych, których chce, a nie tych, których mu narzucają układy partyjne… No i służby specjalne.. Pani Monika Olejnik powinna sobie przeczytać książkę pana redaktora Leszka Szymowskiego pt” Zamach w Smoleńsku”, zaprosić go do studia swojej wspaniałej audycji” Kropka nad i”, i żeby pan redaktor Leszczek Szymowski opowiedział wszystko co wie na temat” katastrofy smoleńskiej”, no i tę kropkę nad i postawił.. No i opowiedział o wszystkich argumentach „ za” i „ przeciw”. Żeby widz wyrobił sobie zdanie czy była to” katastrofa”, czy był to” zamach”.. Powinna też zaprosić do studia pana Antoniego Macierewicza, żeby dokładnie opowiedział wszystko o „ katastrofie”, żeby mogła go wypytać dokładnie o wszystko, a nie tylko mówić o nim negatywnie, nie konfrontując go z widzami.. I nie słuchając argumentów.. Audiatur altera pars- trzeba wysłuchać drugiej strony, a nie tylko opowiadać samemu o drugiej stronie.. Bo można sprawę przekłamać i druga strona może poczuć się skrzywdzona.. Można też zaprosić do studia TVN, żeby postawił kropkę nad i pan chorąży Remigiusz Muś, z załogi jaka znajdowała się na pokładzie Jaka 40, który był na lotnisku tuż po katastrofie i powiedział prokuratorom, że:” Po katastrofie TU 154, ja widziałem, jak po pasie krążyły jakieś osoby, ale nie widziałem co one robiły”(????) No właśnie co to za osoby, i co one robiły.. Może śledztwo powinno być prowadzone w tym kierunku.. A znowu porucznik pilot Artur Wosztyl zeznał, że:” Po katastrofie ja widziałem, jak były wykonywane jakieś czynności przy oświetleniu drogi startowej”(???) No właśnie- co to za czynności, i kto je wykonywał.. Znowu nowy trop.. Ciekawa jest wypowiedź majora Agencji Wywiadu:” kolejny równie zastanawiający przypadek to pułkownik ze smoleńskiego OMON-u. On też mówił, że dostał rano telefon od przełożonego, który kazał mu natychmiast przyjechać na lotnisko Siewiernyj, gdzie wydarzyła się katastrofa. Pułkownik mieszkał dość daleko od lotniska. Metodami operacyjnymi udało nasię zdobyć jego biling telefoniczny. Wynikało z niego, że jedyny tamtego ranka telefon pułkownik otrzymał o godzinie 8:31, czyli wtedy, gdy samolot z Lechem Kaczyńskim na pokładzie był jeszcze w powietrzu”(???) I jeszcze jedna jego wypowiedź: „Wystarczyło włączyć telewizor i uważnie oglądać transmisję ze Smoleńska, aby zwrócić uwagę na pewną zastanawiającą rzecz. Otóż już w pierwszych chwilach po katastrofie na miejsce ściągnięto ratowników, strażaków, przedstawicieli władz obwodu smoleńskiego, funkcjonariuszy służb specjalnych, milicjantów, techników. Z naszych wyliczeń wynika, że było to ponad 180 osób. Była to sobota, wolny dzień od pracy. W normalnych warunkach, w ciągu kilku minut ściągnięcie tak ogromnej ilości osób na miejsce katastrofy jest niemożliwe. Według mnie, ludzie ci byli w gotowości, bo ich przełożeni wiedzieli, że dojdzie do katastrofy”(???) Takich wypowiedzi w książce jest pełno i można sobie wyrobić zdanie na temat tego co się zdarzyło. Ale jakoś „ dziennikarze” głównego nurtu ściekowego propagandy na zajmują się analizowaniem faktów i zdarzeń. Zajmują się wmawianiem nam różnych rzeczy i ośmieszaniem sprawy przy pomocy bomby próżniowej, dwóch bomb próżniowych, których nie było. Może i nie było., tak nie mamy do tej pory wraku i czarnych skrzynek.. Które są , ale ich nie ma.. W krótkim czasie po katastrofie pojawiła się informacja, że przed godziną 9.00 SMS-a ze swojego telefonu komórkowego wysłał ksiądz Adam Pilch- biskup kościoła ewangelicko- augsburskiego. SMS miał trafić do jego przyjaciela- księdza Mieczysława Cieślara. Ksiądz Cieślar już tego nie potwierdzi. 18 kwietnia 2010 roku zginął w wypadku samochodowym na trasie Warszawa – Łódź..(???) Telefon biskupa Pilcha wciąż znajduje się w ABW i prowadzone są nad nim badania. Namawiam do przeczytania książki” Zamach w Smoleńsku” pana Leszka Szymowskiego.. Bardzo wiele ciekawych informacji zebrał w jednym miejscu.. Nic się nie trzyma kupy, z tego co nam serwuje propaganda. Kompletnie nic.. Wszystko to bajki oparte o narzucenie nam wizji” katastrofy”. I dlatego pani redaktor Monika Olejnik dostaje” drgawek smoleńskich” podczas audycji” Pierwszy Dzień Tygodnia’.. Najpierw należy zmienić tytuł audycji- na właściwy.. Od tego trzeba zacząć analizę zdarzeń pod Smoleńskiem, nieprawdaż? WJR

Ślepe i głuche media? Jak to możliwe, że w takim zachowaniu premiera nie dostrzegają niczego niewłaściwego? To całkiem nowe doświadczenie. Niezwykle przykre. Podwójnie. Najpierw przeżyłem przykrość, oglądając zachowanie premiera Donalda Tuska i ministrów Sławomira Nowaka i Radosława Sikorskiego. Drugi raz, kiedy, ani tego wieczoru, ani następnego dnia, w żadnym z wiodących mediów nie znalazłem skrawka informacji o tym, jak zachowała się nasza elita władzy. Postawę premiera i ministrów oglądało zapewne kilkaset tysięcy Polaków, gdyż rzecz miała miejsce podczas obrad w Sejmie, transmitowanych na żywo przez telewizję publiczną. Rzecz działa się podczas debaty na temat wniosku o votum nieufności dla ministra Sławomira Nowaka. Wniosek uzasadniał jeden z posłów opozycji. Dobrze przygotowany mówca w sposób rzetelny a jednocześnie spokojny i rzeczowy przedstawiał fakty, które jego zdaniem, w pełni uzasadniały wniosek o odwołanie ministra transportu, budownictwa i gospodarki morskiej. Podczas jego przemówienia, dwaj wspomniani ministrowie i premier Tusk zachowywali się w sposób niedopuszczalny podczas sejmowej dyskusji. Cały czas ironicznie – bez najmniejszego skrępowania – śmieli się do siebie z każdego kolejnego argumentu, mimo, że poparte były przekonywającymi dowodami, za odwołaniem ministra Nowaka. Nasi mężowie stanu drwili z przemawiającego posła. To było aż nadto widoczne. Od zwykłych posłów mamy prawo oczekiwać godnego zachowania się w każdej sytuacji. Są bowiem – albo przynajmniej być powinni - dla wielu ludzi, szczególnie dla młodego pokolenia, traktowani jako wzór do naśladowania. Jako ci, którzy swoim postępowaniem wyznaczają standardy zachowania. Wiemy, że nie wszyscy dotrzymują tych, zdawałoby się stosunkowo prostych żądań. Znamy te postaci. Jest ich na szczęście niewiele. Premier i ministrowie nie są jednak zwykłymi posłami. Obowiązują ich o wiele wyższe wymagania. Tymczasem Donald Tusk i dwaj inni członkowie rządu debatę publiczną ściągnęli do poziomu magla czy bazaru. Zachowali się niczym rozhisteryzowane, a jednocześnie lekceważące swoich przeciwników, przekupki. Nawet jeśli byli przekonani, że spotyka ich niezasłużona krytyka, a przeciwnik polityczny używa błędnych albo wręcz fałszywych argumentów, nie powinni swojej reakcji objawiać w takiej formie i tak demonstracyjnie. Mieli czas na odparcie niesłusznych zarzutów podczas swoich wystąpień. Jeśli działacze polityczni niższej rangi, samorządowcy w małych ośrodkach widzą jak zachowują się najwyższe osoby w państwie, nie dziwmy się, że przenoszą te wzory na własny grunt Jeszcze większe rozczarowanie spotkało mnie ze strony mediów, które są przecież jednym z ważnych uczestników debaty publicznej. Nie rozumiem czemu udają, że tego wszystkiego nie widzą bądź nie rozumieją znaczenia takich postaw. Jak to możliwe, że w takim zachowaniu nie dostrzegają niczego niewłaściwego? Puszczając to mimo uszu, dają sygnał, że wszystko jest w najlepszym porządku. Nie ma o czym mówić. Nie ma potrzeby do tego rodzaju zachowania odnosić się. Praktycznie media zachowały się tak, jakby te zachowania akceptowały. Czy to możliwe?

Jerzy Jachowicz

Operacja rozdrapywania sumień Nadszedł kwiecień - miesiąc pamięci narodowej. Z tej okazji „Gazeta Wyborcza” już rozpoczęła operację rozdrapywania sumień naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu. Jestem pewien, że w miarę upływu czasu znajdzie coraz więcej naśladowców, bo jużci - ten, kto rozdrapuje sumienie naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu, siłą rzeczy daje świadectwo własnej moralnej wyższości. Przy odrobinie szczęścia kto wie? - Może nawet wezmą go za cudzoziemca, więc ma szanse w jednej chwili wyleczyć się politycznie ze wszystkiego - nawet z sowieckiej kolaboracji. Zresztą jaka tam znowu „kolaboracja”, kiedy przecież chodziło tylko o nieubłagane dziejowe konieczności, dla których ktoś musiał się poświęcić. Więc jeśli nawet łamał kości i wdeptywał w ziemię, to w gruncie rzeczy - dla dobra katowanych i wdeptywanych, którzy nawet i dzisiaj nie doceniają swego szczęścia, że wprawdzie w charakterze nawozu historii - ale przecież wzięli udział w procesie modernizowania narodu tubylczego. Proces ten zresztą jeszcze się nie zakończył i właśnie wkraczamy w kolejny etap - tym razem pod przewodem sodomitów i gomorytów w charakterze awangardy zastępczej.Operacja rozdrapywania sumień naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu jest elementem operacji szerszej, obejmującej politykę historyczną żydowską i niemiecką. Celem niemieckiej polityki historycznej jest nie tylko stopniowe zdejmowanie odpowiedzialności za II wojnę światową z państwa niemieckiego i z Niemców, ale również - przerzucanie tej odpowiedzialności na winowajcę zastępczego, na którego został wytypowany nasz nieszczęśliwy kraj i nasz mniej wartościowy naród tubylczy. Znakomitą ilustracją tej polityki jest choćby film oskarżający żołnierzy Armii Krajowej o „antysemityzm”, a przecież nie jest to na pewno ostatnie słowo. Po Anschlussie, ratyfikacji traktatu lizbońskiego i „hołdzie pruskim” naszego bufona, możemy oczekiwać jeszcze bardziej zaskakujących oskarżeń i niespodzianek. Ta niemiecka polityka historyczna jest ściśle skoordynowana z polityką historyczną żydowską, z punktu widzenia której znalezienie i napiętnowanie nieubłaganym palcem winowajcy zastępczego jest warunkiem sine qua non finansowego eksploatowania holokaustu. Realizacja obydwu tych polityk historycznych stwarza ogromne zapotrzebowanie również na tubylczych rozdrapywaczy sumień, więc nic dziwnego, że ochotnicy zgłaszają się jeden przez drugiego tym bardziej, że wynajęcie się do tej szeroko zakrojonej operacji zapewnia nie tylko korzyści materialne, ale również - certyfikat autorytetu moralnego. Osoby, u których ambicja wyprzedza i to znacznie, pozostałe zalety, skwapliwie z takich okazji korzystają - na przykład aktor, pan Maciej Stuhr, który po zagraniu w filmie „Pokłosie”, z małpią zręcznością wdrapał się na piedestał moralnego autorytetu i z tej wysokości zaczął nie tylko rozdrapywać nam sumienia, ale również nas moralizować. Miesiąc pamięci narodowej dopiero się rozpoczął, więc i operacja rozdrapywania naszych sumień też dopiero się rozpoczyna. Rozdrapią nam je wprawnymi pazurami pierwszorzędni fachowcy, wykorzystując w tym celu nie tylko liczne imprezy masowe, ale również - obstalowane na tę okazję poruszające utwory artystyczne, niesłychanie wzbogacające „ludzi kultury”. Za wszystko, ma się rozumieć, zapłacimy, nawet jeśli nie wszystko będzie nam się podobało - bo w takich sprawach liczy się nie tyle talent, co intencja. Ale mówi się: trudno. Musimy to jakoś przetrwać. SM

O prawdzie, wojnie domowej, potopie szwedzkim i Zbigniewie Herbercie, czyli krótka refleksja na temat tekstu Adama Michnika o Żołnierzach Wyklętych Jeśli więc rzeczywiście coś pozostało po komunizmie, to jedynie to, co było walką z komunizmem. - ksiądz Józef Tischner.

KRAJOBRAZ PO DNIU ŻOŁNIERZY WYKLĘTYCH (ZAMIAST WSTĘPU) Na początku jestem winien tej szacownej garstce, która z pewną dozą sympatii czyta moje teksty, przeprosiny. Za ten szkic. Bo on, „nie chcąc, ale musząc”, ożywia tekst, którego ożywiać być może nie warto. Mam na myśli artykuł Adama Michnika „Żołnierze wyklęci w potrzasku” (Gazeta Wyborcza 2-3 marca 2013 r., kolumna: PODZIELONA POLSKA pamięć). Duży to objętościowo materiał. Na całą stroną dwudziestą czwartą i połowę dwudziestej piątej. W całej wieloletniej już historii publicystyki Michnika, od zawsze skoncentrowanej na tematach doniosłych, to bodaj dopiero drugi artykuł poświęcony Żołnierzom Wyklętym, przy czym zostały one napisane w nieodległym od siebie czasie. Dla mnie ów tekst Michnika jest kolejnym powodem do wyrażenia słów uznania osobom, które zaangażowane były w organizację tegorocznych obchodów Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych, jak również tym, którzy tak licznie wzięli w nich udział. Wielkie brawa zatem dla wszystkich, dzięki którym skala i różnorodność form obchodów tego bardzo ważnego przecież dla naszej tożsamości wspólnotowej dnia była tak wzruszająco duża. Jak sądzę, również tekst Adama Michnika jest formą uznania dla bogactwa i rozmachu tegorocznych inicjatyw mających na celu upamiętnienie Żołnierzy Wyklętych; może trochę specyficzną formą, ale jednak. Dla wszystkich jest chyba oczywiste, że tak znacząca postać naszego życia publicznego nie zawracałaby sobie głowy podjęciem tematu obchodzącego ledwie garstkę czy choćby nawet garść fascynatów historii, i z tego powodu zupełnie nieważnego w wymiarze społecznym. No chyba, że chodziłoby np. o dzieje komunistów z Polski rodem walczących w Hiszpanii przeciwko wojskom gen. Franco czy o wspomnienie kolejnej rocznicy napisania tego czy innego listu otwartego do partii komunistycznej. To co innego. Pewne tematy, niezależnie od tego jak mało one ludzi w danym momencie dziejów obchodzą, są obiektywnie ważne i wymagają przypominania. Tak właśnie uważam. I dlatego, gdy praktycznie przez całe pierwsze dziesięciolecie po upadku rządów partii komunistycznej na temat Żołnierzy Wyklętych w przestrzeni publicznej nie mówiono w Polsce nic, jakby nie istnieli, to ja i niektórzy moi koledzy, wtedy z Ligi Republikańskiej, byliśmy pośród tej garstki, która robiła wówczas wszystko co mogła, aby przywrócić dobrą pamięć o Żołnierzach Wyklętych (uprzejmie przy tym przypominam, że termin Żołnierze Wyklęci, wymyślony przez mojego kolegę jako tytuł dla pierwszej w Polsce wystawy poświęconej zbrojnemu podziemiu antykomunistycznemu w Polsce po 1944 roku, której inauguracja naszym staraniem miała miejsce w 1993 r., zawierał w sobie krytykę władz wolnej Polski za to, że sprawa pamięci  o poległych za wolność w walce z komunistami była dla wówczas rządzących zupełnie obojętna; w tym znaczeniu termin ten, na szczęście, utracił aktualność). Intuicja podpowiada mi, że właśnie z tego powodu – braku silniejszego rezonansu społecznego na ówczesne wysiłki podejmowane dla upamiętnienia epopei Żołnierzy Wyklętych - Adam Michnik przez cały tamten okres uznawał, że Żołnierze Wyklęci  nie są warci „zmarszczki stylu” jego publicystyki, zaś kierowana przez niego gazeta podejmowała wówczas znacznie ważniejsze, z perspektywy jej redaktorów, tematy historyczne. Na przykład żywo zainteresowała się liczbą Żydów, niedobitków z warszawskiego getta, których mnóstwo, przy okazji walki o Miasto stoczonej latem 1944 r., mieli wytłuc Powstańcy Warszawscy. Materialnym dowodem tego zainteresowania był obszerny, aż na pełne dwie strony, tekst na ten temat, pióra Michała Cichego, opublikowany na łamach Gazety Wyborczej bodaj w przeddzień pięćdziesiątej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Jednak czasy się zmieniają, wszystko płynie – jak niektórzy mawiają. Jaskółką wieszczącą tekst Michnika na temat Żołnierzy Wyklętych były już ubiegłoroczne obchody Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych i będąca ich ważną treścią aktywność społeczna. Społeczeństwo obywatelskie zamanifestowało wówczas po raz pierwszy potrzebę dobrej pamięci o tych, którzy w naszej świadomości zbiorowej mieli nie istnieć (ewentualnie kojarzyć się negatywnie). Wtedy też red. Blumsztajn Seweryn, w tekście, którego przesłanie zawarł w tytule „Zostawcie tych żołnierzy”, raczył wyrazić swój niesmak z powodu tych przejawów społecznej aktywności. Niestety, ludzie w kraju nad Wisłą, mimo żmudnej nad nimi pracy, nadal często pozostają stumanieni. Nie zostawili „tych żołnierzy”. Pamięć o Nich podnieśli w tym roku jeszcze wyżej. Krajobraz tego wycinka naszej pamięci wspólnotowej wygląda jakże cudownie bogaciej, niż jeszcze kilka lat temu. Bohaterowie walki zbrojnej z komunizmem, z największym w dotychczasowych dziejach zinstytucjonalizowanym wrogiem wolności, w każdym jej wymiarze, nie zostali zapomniani. Troska o odbudowę i upowszechnianie pamięci o złożonej przez nich ofierze jest dziś udziałem wielu, bardzo różnych  środowisk, a, co równie ważne, od kilku lat jest ona także udziałem niektórych ognisk władzy. Wspomnijmy w tym miejscu Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego. Jego zasługi na tym polu są ogromne. Wspomnijmy także prof. Janusza Kurtykę, pomysłodawcę Narodowego Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych. Pamiętajmy o Andrzeju Przewoźniku, który przez lata kierował pracami Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa i zawsze wspierał starania o przywrócenie epopei Żołnierzy Wyklętych dla pamięci zbiorowej. Dzieło tych osób, w obszarze dbania o pamięć o Żołnierzach Wyklętych, kontynuują: Prezydent RP Bronisław Komorowski, Łukasz Kamiński i Andrzej Krzysztof Kunert. To bardzo ważne. Kto nie rozumie jak doniosłe znaczenie w wymiarze społecznym ma kontynuacja procesu upowszechniania dobrej pamięci o Żołnierzach Wyklętych – Żołnierzach Niezłomnych przez wymienione osoby, ten, w mojej ocenie, w sprawie pamięci wspólnotowej rozumie nader niewiele. Mechanizm jest prosty: im więcej jest osób dbających o dobrą pamięć o Żołnierzach Wyklętych, im większa jest różnorodność tych osób, im więcej instytucji publicznych ma w tym procesie swój udział, tym pamięć ta będzie silniejsza, zaś głosy temu procesowi niechętne będą coraz bardziej pozbawione znaczenia. I w tej akurat sprawie nie ma nic do rzeczy, że ci, którzy ofiarę Żołnierzy Wyklętych uznają za ważną dla naszej pamięci zbiorowej, mają czasami bardzo odmienne poglądy na współczesność. Bo nie o politykę bieżącą tu chodzi, lecz o fundamenty tożsamości wspólnotowej, a także o to czy i jaką pamięć o braciach naszych poległych w obronie wolności w walce z komunistami - a tym samym także o komunizmie - przekażemy naszym następcom w sztafecie pokoleń. Wobec siły i bogactwa tegorocznych inicjatyw upamiętniających Żołnierzy Wyklętych nie wystarczyło już słowo specjalisty od wulgarnego sposobu wyrażania, frapującej nieco, z racji jego uwarunkowań płciowych, niezgody na macierzyństwo. Głos zabrał sam Adam Michnik.

O OCENACH POSTAW LUDZKICH W CZASACH TRUDNYCH Tekst „Żołnierze wyklęci w potrzasku” zaczyna się następująco:

Zazdroszczę tym, dla których wszystko jest jasne. Tym, dla których ówczesny świat dzieli się na bohaterów i zdrajców. Dla mnie nie jest to tak jasne. Jak sądzę, przy odniesieniach do czasów brutalnego i masowego terroru państwowego, w których aparat przymusu nie służył ochronie wolności, lecz był narzędziem do niszczenia osób walczących o niepodległość kraju i  prawo człowieka do wolnego życia na ziemi, jeśli odniesienia te dotyczą postaw ludzkich w tychże czasach, podział na bohaterów i zdrajców wspólnoty poddanej terrorowi jest jednym z najważniejszych i najbardziej naturalnych. Jest to bowiem podział na tych, którzy w koszmarnym dla wolności okresie zachowali się heroicznie, dając świadectwo wierności, i na tych, którzy z różnych powodów wówczas się ześwinili. Ci pierwsi zasługują na wieczną, dobrą pamięć kolejnych pokoleń, ci drudzy co najwyżej na łaskę zapomnienia. Ale oczywiście taki podział nie jest wyczerpujący dla opisu  ludzkich postaw pod władzą nieludzką. Bo większość stara się po prostu przeżyć. I nikt rozsądny nie powinien mieć o to do niej pretensji. Co więcej, postawa przetrwaniowa jest postawą dla człowieka zwykłą, standardową. To bohaterstwo jest zachowaniem niezwykłym, niestandardowym. Jak pisał Zbigniew Herbert, często przywoływany w tekście Michnika, o czym dalej, „giną ci, którzy kochają bardziej piękne słowa niż tłuste zapachy”. I, powtarzam, między innymi dlatego zasługują  oni na dobrą pamięć kolejnych pokoleń. Zatem nie jest tak, jak zdaje się sugerować swym czytelnikom Michnik, że hołd dla Żołnierzy Wyklętych oznacza potępienie dla tych, którzy wówczas nie podjęli oporu przeciwko komunizmowi. Podobnie jak hołd dla żołnierzy Polskiego Państwa Podziemnego z czasów okupacji niemieckiej nie jest równoznaczny z potępieniem tych naszych współplemieńców, którzy stali wtedy z boku. Przy zrozumieniu dla biernych z chęci przeżycia i przy braku zgody na akceptację dla postawy aktywnego uczestniczenia w strukturach władzy nieludzkiej czy choćby jej popierania, dobra pamięć o Żołnierzach Wyklętych jest po prostu przejawem szacunku dla tych, którzy w czasach gdy triumfowało zło dali heroiczne świadectwo przywiązania do wartości wysokich, jakimi są niepodległość Ojczyzny i wolność jednostki ludzkiej.

 ŻADNA NIERACJONALNOŚĆ. WALKA O WOLNOŚĆ I OBRONA KONIECZNA Polska znalazła się wtedy w potrzasku. A w potrzasku naród, tak jak człowiek, zachowuje się często nieracjonalnie – i trudno go za to winić – pisze dalej Michnik. Warto tę myśl troszeczkę rozwinąć. Otóż ten potrzask miał konkretne oblicze – terroru komunistycznego. Dla  zrozumienia dokonanego przez Żołnierzy Wyklętych wyboru dalszej walki warto do znudzenia przypominać, że w okresie II wojny światowej Polska miała dwóch śmiertelnych wrogów: hitlerowskie Niemcy oraz partię komunistyczną z centralą w Moskwie i głównym narzędziem podboju w postaci Armii Czerwonej. Trzeba także przypominać, że  wojennej klęski Niemiec nie powinno się utożsamiać ze zwycięstwem sprawy polskiej. Wycofanie się wojsk niemieckich z ziem polskich w 1944 r. - 1945 r. nie oznaczało, niestety, triumfu celów, o które żołnierz polski bił się na frontach II wojny światowej. Niepodległość Polski i prawo jednostki do wolnego życia na ziemi były po opanowaniu terenów naszego kraju przez wypierającą Niemców na Zachód Armię Czerwoną równie dalekie od urzeczywistnienia, jak w okresie okupacji niemieckiej. Ta smutna prawda od razu nabrała wymiernego, a zarazem jakże tragicznego wymiaru praktycznego. Tylko do końca 1944 r., a więc w czasie pierwszych pięciu miesięcy od wejścia Armii Czerwonej na Lubelszczyznę, straty osobowe Okręgu AK Lublin, poniesione w wyniku działań komunistycznego aparatu przymusu, przede wszystkim NKWD, sięgnęły blisko dwudziestu tysięcy ludzi (zamordowanych, aresztowanych, wywiezionych do Związku Sowieckiego), czyli były wielokrotnie większe niż straty tegoż Okręgu odniesione w ciągu całego okresu okupacji niemieckiej. Terror komunistyczny dotyczył wszystkich terenów objętych aktywnością polskiego podziemia niepodległościowego z okresu okupacji niemieckiej. Zatem to nie żadna nieracjonalność, lecz morze zbrodni komunistycznych spowodowało, że wielu konspiratorów z okresu brunatnego terroru kontynuowało walkę, tym razem z komunistycznym zniewoleniem. Walkę, którą należy kwalifikować jako zbiorową obronę konieczną. W wymiarze ideowym była to dla Żołnierzy Wyklętych nadal walka o wolność. Natomiast w wymiarze praktycznym była to, niezmiennie od wejścia wojsk sowieckich na teren ziem polskich, samoobrona przed terrorem komunistycznym.

KILKA ZDAŃ O  PRAWDZIE I KONTROWERSJACH Przed laty usłyszałem od znakomitego poety głęboką myśl: prawda tkwi w sprzeczności. Czas „żołnierzy wyklętych” to epoka wielkiej sprzeczności. Dlatego „żołnierz wyklęty” do dziś dzieli polską pamięć. „Dla jednych jest symbolem walki z władzą komunistyczną i dominacją sowiecką, dla innych przywódcą bandy rabunkowej, odpowiedzialnym za mordy na sprzeciwiających mu się osobach. Tak brzmi opinia współczesnego historyka o jednym z dowódców leśnych. Kto ma rację? Może jedni  i drudzy? – kontynuuje swój wywód Adam Michnik. Nie mnie mierzyć się z głębokimi myślami poetów. Być może owym wybitnym poetą przywołanym przez Michnika był Zbigniew Herbert. Lubił on antynomie (inaczej: paradoksy), czyli sprzeczne wnioski wyprowadzone, przy zachowaniu prawidłowych reguł wnioskowania, z prawdziwych przesłanek; na przykład: kłamca mówi że kłamie (tzw. antynomia kłamcy). Jako człowiek z natury swej raczej nieskomplikowany uznaję, i mam przy tym nadzieję, że część z Was, Szanowni Czytelnicy, podziela moje zapatrywanie, że prawda w klasycznym ujęciu jest odwzorowaniem obiektywnej rzeczywistości, którą z kolei tworzą fakty. Ciekawie mówił swego czasu na ten temat ksiądz Tischner. Przypomnę, że  spopularyzował on starą, góralską teorię poznania wyróżniającą  następujące kategorie prawdy:„ świento prawda, tys prawda i gówno prawda”. Swój ważny wkład w dyskurs na temat prawdy ma także Adam Michnik. W tekście dotyczącym książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka na temat Lecha Wałęsy poruszył  to zagadnienie w sposób, który, jak sądzę, wart jest zapamiętania. Zatem przypominam: Nie mówcie, demaskatorzy, że bronicie prawdy (...) To wy kłamiecie. W całej opowieści o Lechu Wałęsie, którą powtarzacie, choćby to wszystko naprawdę się wydarzyło, mimo to jest to nieprawda. Przywołana myśl Michnika, moim zdaniem, znakomicie uświadamia celność przypomnianego przez księdza Tischnera podziału prawdy na dwie podstawowe kategorie (bo „też prawda” nie jest przeciwstawna „świętej prawdzie”, raczej ją uzupełnia). Można tylko, wspominając postać Księdza Profesora, dodać: święta prawda, Księże Profesorze, święta prawda.

Poniechajmy jednak tych akademickich rozważań na temat prawdy i wróćmy do tekstu Michnika o Żołnierzach Wyklętych. W jego ocenie „żołnierz wyklęty” do dziś dzieli polską pamięć. Michnik rozwija tę myśl przykładem niesprecyzowanego dowódcy oddziału leśnego, co to dla jednych jest bohaterem walki z komunistami, a dla drugich przywódcą bandy rabunkowej odpowiedzialnym za mordy na sprzeciwiających mu się osobach. Wartość poznawcza tego przykładu wydaje mi się zerowa. Na marginesie warto zauważyć, że tekst Michnika zawiera w przywołanym fragmencie sprzeczność logiczną (czyli sprzeczność nie mającą nic wspólnego z antynomią). Dla jednych ów dowódca ma być bohaterem, dla innych przywódcą bandy rabunkowej – tak zdaniem Michnika brzmi opinia jakiegoś historyka o jednym z dowódców oddziałów antykomunistycznego podziemia. Tymczasem, jak wynika z wcześniejszej partii tekstu Michnika (odpowiedni fragment przywołałem powyżej), wcale nie jest to opinia własna owego historyka, lecz przywołuje on przeciwstawne poglądy osób trzecich (historyk jest tych opinii jedynie relantem). Ale ta sprzeczność logiczna to oczywiście marginalny detal. Owe zrelacjonowane przez historyka, nader krytyczne opinie o jakimś dowódcy partyzanckim mają  charakter współczesny. Są one niczym innym jak funkcją stanu świadomości, czy raczej nieświadomości zbiorowej po kilkudziesięciu latach propagandy komunistycznej i mocnym echem pierwszych dziesięciu lat po upadku rządów partii komunistycznej, w której to dekadzie byliśmy świadkami praktycznie całkowitej rezygnacji państwa polskiego z działań obliczonych na przywrócenie pamięci zbiorowej o rodzimych bohaterach walki z komunizmem. Miałem okazję pisać o tych sprzecznych sądach, kontrowersjach, na przykładzie postaci Józefa Kurasia „Ognia” Serdecznie w tym miejscu zachęcam do lektury tego tekstu, bo on, moim zdaniem, dobrze pokazuje główne przyczyny owych kontrowersji, a przy tym można ten szkic odnieść praktycznie do każdego znaczącego dowódcy polowego antykomunistycznej partyzantki na ziemiach polskich. Tak czy inaczej, ponieważ Michnik w żaden sposób nie umożliwia identyfikacji dowódcy leśnego, o którym wspomina, pozostaje mi jedynie przypomnieć w tym miejscu kwestię dość oczywistą a mającą charakter ogólny. Żadna partyzantka nie utrzyma się w terenie choćby przez kilka tygodni bez poparcia ludności zamieszkującej obszar objęty działalnością „leśnych”. A najbardziej znane, przez postacie dowódców, oddziały polskiego podziemia antykomunistycznego prowadziły działalność, w podstawowych swoich składach osobowych,  przeważnie aż do „amnestii” 1947 r., zaś ci partyzanci, którzy wybrali wówczas dalsze trwanie w oporze walczyli często przez kolejne lata – czasami aż do początku lat pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Sztuka ta udała się Żołnierzom Wyklętym w warunkach zmasowanego terroru komunistycznego, pomimo zaangażowania wielkich sił reżimu w walkę z podziemiem i ciężkich represji wymierzonych w jego społeczne zaplecze, gdy za niepoinformowanie władzy ludowej o napotkaniu partyzantów groziła kara pięciu lat więzienia, za podzielenie się z „leśnymi” miską strawy czy okazjonalne przyjęcie ich pod dach groziło dziesięć lat więzienia, zaś za stałą współpracę z nimi, polegającą np. na częstym udzielaniu gościny czy informowaniu o ruchach komunistycznych grup operacyjnych, można było otrzymać dożywocie czy nawet karę śmierci. Podczas gdy za zadenuncjowanie partyzantów czekała nagroda, zwykle pieniężna, od władzy ludowej. Wypada mieć to na uwadze, czytając w tekście Michnika o kontrowersjach wokół niesprecyzowanego dowódcy polowego z tamtego okresu oraz o tym, że Żołnierze Wyklęci dzielą naszą pamięć zbiorową. Pamiętajmy przy tym, że nasi dziadowie w zdecydowanej większości traktowali komunistów wrogo, zaś „leśnych” uznawali za walczących w słusznej sprawie. Weźmy na przykład  wspomnianego wcześniej Józefa Kurasia „Ognia”, o którym Michnik w swym tekście pisze, że to „partyzant czczony przez jednych i znienawidzony przez innych” (czyli kontrowersyjny). Przypomnijmy co na temat stosunku miejscowej ludności do partyzantki „Ognia” można wyczytać w oryginalnych, w większości ściśle tajnych meldunkach wytworzonych przez oficjalne władze w okresie walki „Ognia”, a także we wspomnieniach komunistów znających realia Podhala z tamtego okresu:

Chłopi znów po wsiach pomagają mu („Ogniowi” przyp. GW) przechowując go i jego ludzi. Są takie wsie, gdzie formalnie żadna władza wcale nie ma dostępu, dlatego organizacja PPR w terenie się wcale nie rozwija a cały Komitet Powiatowy PPR w Nowym Targu pracuje pod strachem. Sprzyjającymi warunkami działania bandy „Ognia” jest przychylne ustosunkowanie się ludności cywilnej do ww. oraz dogodny teren w jakim ona przebywa. Czas na krótkie, ale jakże wymowne świadectwo wspomnieniowe. Pozostawił je po sobie człowiek, który bez wątpienia wiedział o czym pisze. Jan Półchłopek (od 1947 r. Janusz Korczyński), bo o nim mowa, w czasach walki prowadzonej przez „Ognia” był pierwszym sekretarzem komitetu powiatowego PPR w Nowym Targu. W swoich wspomnieniach z okresu wyrąbywania przez partię komunistyczną drogi do władzy w żywym ciele społeczeństwa polskiego Półchłopek zawarł taką oto refleksję:

Najgroźniejsze było to, że banda „Ognia” miała oparcie w tamtejszym społeczeństwie. Ano miała. Podobnie było na innych terenach aktywności podziemia antykomunistycznego. I jak Żołnierze Wyklęci cieszyli się szerokim poparciem ludności, tak komuniści byli go pozbawieni.

 O DWÓCH WIZJACH POLSKI, WOJNIE DOMOWEJ I POTOPIE SZWEDZKIM Towarzysze doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że ich tyrania jest w Polsce możliwa tylko dzięki sile Armii Czerwonej. To ona i tylko ona była nośnikiem i gwarantem dla rządów partii komunistycznej na ziemiach polskich. To za jej przyczyną zapanował w naszym kraju, i trwał z górą czterdzieści lat, system będący materializacją ideologii, która zanegowała cały pozytywny dorobek cywilizacji zachodniej wyrosłej na fundamencie chrześcijaństwa. Adam Michnik widzi to jednak nieco inaczej. W najważniejszym dla mnie fragmencie swego tekstu napisał na temat tamtej walki w sposób następujący:

Dla jednych była to obrona Polski przed sowiecką opresją; dla drugich – obrona reform przed reakcyjnymi obrońcami „okopów Świętej Trójcy. Przyznaję, że trudno mi było czytać ów fragment tekstu Michnika ze spokojem. Ale potem pomyślałem, że trzeba przyjąć, że przytoczone powyżej zdanie jego autorstwa jest prawdziwe. Daję wiarę, bo na szczęście nie mam takiej wiedzy, a jest prawdopodobne, że Michnik  odwołuje się do swych wspomnień z okresu dorastania, że były w Polsce domy, w których krwawe żniwo potężnej machiny terroru komunistycznego tak właśnie postrzegano - jako obronę reform wprowadzanych przez partię komunistyczną (pamiętajmy, bo wypada, że komuniści w obronie swych reform pozbawili życia kilkadziesiąt tysięcy ludzi zaangażowanych w walkę o niepodległość Polski i prawo człowieka do wolnego życia na ziemi a ponad dwieście tysięcy naszych rodaków zapędzili do więzień). Tyle że nie warto chyba aż tak nikczemnych osądów rzeczywistości przywoływać na potrzeby stworzenia wrażenia, że oto po 1944 roku starły się ze sobą dwie równoprawne, choć radykalnie odmienne wizje Polski. A wywołanie takiego właśnie wrażenia u czytelników wydaje się być jednym z  głównych celów tekstu Michnika. Temu też celowi, jak sądzę, służy dokonane przez Michnika zestawienie dwóch cytatów. Pierwszym z nich jest fragment jakiegoś paszkwilu z prasy komunistycznej. Jednego  z setek  tysięcy, jakie przyniosły wówczas ze sobą łamy oficjalnych gazet. To komunistyczny standard z tamtego okresu: mordują i grabią Polaków, idą ręka w ręką z banderowcami a nawet z hitlerowcami z Wehrwolfu itd. Ten fragment artykułu z jakiejś gadzinówki komunistycznej z drugiej połowy lat czterdziestych ubiegłego stulecia Michnik zestawia z fragmentami ulotki z marca 1946 roku autorstwa dowódcy 5 Brygady Wileńskiej AK mjra Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”, adresowanej do rodaków, w tym żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego, w której znalazły się znane słowa: „nie jesteśmy żadną bandą, jak nas nazywają zdrajcy i wyrodni synowie naszej ojczyzny. My jesteśmy z miast i wiosek polskich.” Na marginesie wspomnę, że Michnik, z właściwą dla osoby niezbyt dobrze znającej temat słabą precyzją, błędnie kwalifikuje przywoływany przez siebie fragment ulotki „Łupaszki” jako artykuł z prasy podziemnej. Nie to jest jednak istotne, ważne jest, że zestawienie wspomnianych tekstów – propagandowego artykułu z gadzinówki komunistycznej i odezwy dowódcy 5 Brygady Wileńskiej AK – służy Michnikowi do takiej oto konkluzji:

Taki był wtedy język wojny polsko – polskiej, która odczłowiecza i dehumanizuje. Swą myśl o wojnie domowej, o wojnie polsko – polskiej, Michnik wzmacnia cytatem z eseju Pawła Jasienicy „Rozważania o wojnie domowej”. Tyle że esej ten jest poświęcony powstaniu w Wandei, gdzie rzeczywiście miała miejsce wojna domowa. A jak teza o wojnie domowej w Polsce po 1944 r. ma się do faktów? Dokładnie tak, jak ostatnia kategoria prawdy, z upowszechnionej przez ks. Tischnera starej góralskiej teorii poznania, ma się do świętej prawdy. Nie ma wątpliwości, że rządy komunistyczne w Polsce były możliwe wyłącznie dzięki potędze Armii Czerwonej, a zatem czynnikowi zewnętrznemu. Gdyby nie Armia Czerwona, podziemie niepodległościowe obroniłoby Polskę przed komunistami bardzo szybko i skutecznie. Tę zależność – pomiędzy zdobyciem i utrzymaniem się przy władzy (a zapewne także przy życiu), a obecnością Armii Czerwonej na ziemiach polskich - komuniści rozpoznawali bardzo dobrze. Bolesław Bierut, występując 9 października 1944 r. na posiedzeniu KC PPR, powiedział:

Tow. Stalin ostrzegał nas, że w tej chwili mamy bardzo dogodną sytuację w związku z obecnością Armii Czerwonej na naszych ziemiach. „Wy macie teraz taką siłę, że jeśli powiecie 2 razy 2 jest 16, to wasi przeciwnicy potwierdzą to” – powiedział tow. Stalin. Ale nie zawsze tak będzie. Wtedy was odsuną, wystrzelają jak kuropatwy (...). Kłopotów z rozpoznaniem rzeczywistości nie miał również Władysław Gomułka, sekretarz KC PPR, kiedy podczas posiedzenia kierownictwa partii, mającego miejsce w dniach 20-21 maja 1945r., stwierdził:

Nie jesteśmy w stanie walki z reakcją (czyli z  polskim podziemiem niepodległościowym i popierającym je w znakomitej większości społeczeństwem polskim– przyp. GW) przeprowadzać bez Armii Czerwonej. (...) Niesłusznym byłoby żądanie wycofania wojsk. Nie mielibyśmy swoich sił, aby postawić na ich miejscu. Oddajmy głos historykowi Andrzejowi Chmielarzowi:

Likwidację podziemia niepodległościowego w latach 1944 – 1947 próbuje się nazywać ostatnio wojną domową, zapominając, że nie można mówić o wojnie domowej, gdy wyzwolenie jest faktyczną nową okupacją. Nie można tym terminem określić braku zgody na wprowadzone przemocą rządy komunistów w państwie, które nie posiadało żadnej suwerenności. Państwie, którego charakter nie tak znowu bardzo różnił się od dominium. Jego granic strzegły wojska pograniczne NKWD, władze – tj. PKWN, a następnie Rząd Tymczasowy – ochraniał batalion NKWD, a osobistą ochronę Bieruta również stanowili funkcjonariusze NKWD. (...)Wojny domowej w Polsce nie było. Mieliśmy natomiast brutalną pacyfikację społeczeństwa polskiego, połączoną z krwawą rozprawą z podziemiem niepodległościowym, którą w latach 1944- 1945 dokonano głównie siłami obcych wojsk. I jeszcze jedna uwaga na temat wojny domowej. Otóż w początkowym okresie „potopu szwedzkiego” po stronie najeźdźców walczyło więcej Polaków niż liczyło wojsko wierne polskiemu królowi. W najbardziej znanym i symbolicznym epizodzie tej wojny, jakim była obrona Jasnej Góry, ta dysproporcja była szczególnie niekorzystna – oczywiście dla broniących tego świętego dla naszej tożsamości wspólnotowej miejsca. Ale czy w związku z tym przychodzi komuś do głowy, aby tamte zmagania uznawać za wojnę domową, za wojnę polsko –polską? Może warto przywoływać to sięgające do XVII wieku porównanie, ilekroć zetkniecie się, Szanowni Czytelnicy, z tezą, że powstanie antykomunistyczne po 1944 roku to odsłona wojny polsko -polskiej.

ANTYSEMITYZM? Jednym z wyróżników podziemia antykomunistycznego jest dla Michnika antysemityzm. Podaje on na to dwa przykłady. Pierwszym są notatki z dziennika Edwarda Taraszkiewicza „Żelaznego” dotyczące akcji na miejscowość Parczew (powiat włodawski), jaką oddział dowodzony przez jego brata, Leona Taraszkiewicza” Jastrzębia”, wykonał w lutym 1946 r. Ponieważ owe notatki partyzanta jak i samo uderzenie oddziału „Jastrzębia” na Parczew często służą jako koronny dowód na antysemityzm podziemia antykomunistycznego, należy poświęcić temu zdarzeniu kilka zdań. Warto w tym miejscu przywołać fragment treści dokumentu z 10 września 1945 r. zatytułowanego Stanowisko Starostwa (Powiatowego – przyp. GW) we Włodawie na rozporządzenie wojewody lubelskiego w kwestii powojennego antagonizmu polsko – żydowskiego, w którym Starosta Powiatowy, pisząc do Wydziału Społeczno – Politycznego Urzędu Wojewódzkiego w Lublinie, informował:

W związku z powołanym wyżej zarządzeniem, które w odpisie otrzymałem przy piśmie z dnia 4 bm. SP.II/1266/45, donoszę, że aktów zorganizowanej akcji antysemickiej nie było dotąd na terenie powiatu (włodawskiego – przyp. GW). Spostrzega się jednak w społeczeństwie szeroką niechęć do żydów, a źródło takiego nastawienia wypływa stąd, że żydzi w pierwszych miesiącach niepodległości byli zbyt agresywni do pozostałej ludności, nie potrafią z nią współżyć, a już jeżeli chodzi o pozostających na stanowisku w Milicji, czy  w Urzędzie Bezpieczeństwa, to stosunek ich do innej nacji był wręcz wrogi. Na terenie miasta (Włodawa – przyp. GW) przed kilku miesiącami zginęło 2-ch aryjczyków z rąk milicjanta żyda, a fakty takie nie wytwarzają harmonijnego współżycia w duchu demokratycznym (…).

W ocenie Grzegorza Makusa, najlepszego w Polsce znawcy historii oddziału „Jastrzębia” – „Żelaznego”, dokumenty i relacje dotyczące przebiegu akcji na Parczew, w tym wytworzone przez agendy władzy komunistycznej, nie pozostawiają wątpliwości, że celem ataku partyzantów były struktury komunistycznego aparatu represji. Potwierdza to również odebrana przez tego historyka latem 2008 roku relacja żołnierza oddziału „Jastrzębia”, biorącego udział w tej akcji, Ryszarda Jakubowskiego „Kruka”, który tak opisał zasadnicze motywy podjęcia decyzji o uderzeniu na Parczew:

Parczew był obsadzony przez milicję żydowską. Jarmarki odbywały się w każdy wtorek w Parczewie i kto chciał sobie coś kupić, jakieś produkty rolnicze, czy świnię, to do Parczewa jechał, bo nie było żadnego zaopatrzenia i chaos cały czas wszędzie panował. Ludzie zaczęli przychodzić i  mówić, że AK-owców lub sympatyków AK-owców łapią tam Żydzi, biorą na przesłuchania i leją. Żydzi ci wywodzili się z tego terenu, więc znali poszczególnych gospodarzy. „Jastrząb” zatrzymał któregoś z PPR-owców z Pieszowoli i przez niego przekazał do resortu parczewskiego list: „nie czepiajcie się ludzi, nie maltretujcie gospodarzy, którzy przyjeżdżają zaopatrzyć się w Parczewie, bo jeżeli będziecie przetrzymywali, śledztwa prowadzili, bili, to rozliczymy się inaczej”. Oni na odwrocie tego listu odpisali „Jastrzębiowi”, że będą nadal aresztować ludzi, nawet teraz kilku mają, i jak jest taki mocny, to niech przyjdzie i sam sobie ich weźmie. W końcu doszło do tego, że parczewscy milicjanci i ubecy zamordowali jednego z członków placówki WiN  z Wołoskowoli, i to spowodowało, że „Jastrząb” ruszył na Parczew. Ruszył skutecznie. Miasteczko zostało opanowane przez partyzantów. Wykonano wówczas wyroki na trzech funkcjonariuszach komunistycznego aparatu represji. To że byli oni Żydami nie miało żadnego znaczenia. Poza nimi nikomu z żydowskich mieszkańców Parczewa, a było ich wtedy kilkuset, włos z głowy nie spadł. Ponadto partyzanci dokonali rekwizycji w miejscowej spółdzielni i kilku sklepach, których właściciele, według wskazań miejscowych Polaków, sprzyjali władzy komunistycznej. Ale o tych „niuansach” wydarzeń w Parczewie czytelnik z tekstu Michnika się nie dowie. Przeczyta jedynie niepełny fragment zapisków „Żelaznego” dotyczący akcji na Parczew (istotne elementy, które nie znalazły się w tekście Michnika zostały poniżej wytłuszczone):

Proponowaliśmy „Orlisowi” uderzenie na miasto Parczew i rozgromienie zamieszkałych tam Żydów w ilości około 500 osób, którzy złapali w swoje ręce całkowity handel nie dając życia innym drobnym kupcom i handlarzom polskim. Milicja i UB składało się tam z około 25 ludzi, których w nocy można było łatwo zaszachować przy pomocy 2-3 erkaemów. Przy okazji tej można się było dobrze podreperować na żydowskich sklepach, a przeważnie na obuwiu, które nam było bardzo potrzebne, gdyż staliśmy pod tym względem źle.(…) Parczew był miastem dość dużym, a Żydkowie też posiadali broń, i to prawie że każdy. Jako inny przykład antysemickiego oblicza Żołnierzy Wyklętych Michnik przywołuje postać Józefa Kurasia „Ognia”. Cytuje fragmenty ulotki „Ogniowców” z 1946 r., której autor (być może sam „Ogień”- przyp. GW) pisze źle o Żydach „sprowadzanych ze wschodu” (przy czym Michnik pomija zdanie ostatnie tekstu ulotki: „Niech nam zwrócą tych Polaków, których wywieźli w latach 1939-1941”). Dalej Michnik twierdzi, że „„Ogień”, prowadząc negocjacje z lokalnym Urzędem Bezpieczeństwa, domagał się „usunięcia Żydów z Nowego Targu w jak najkrótszym czasie, w przeciwnym razie będzie ich tępił bezlitośnie.” Otóż, jedynym źródłem informującym o rzekomym takim stanowisku „Ognia” jest oficer UB, z którym „Ogień” rozmawiał raz jeden na temat warunków ewentualnego złożenia broni. Źródło to, mówiąc delikatnie, ma dla mnie bardzo niską wiarygodność. Zaś fakty są takie, że na terenie objętym działalnością oddziałów „Ognia” przebywały wówczas setki Żydów. Mieszkali oni również w Nowym Targu, miasteczku leżącym u podnóża masywu Turbacza, czyli matecznika „Ognia”. Nowy Targ oraz inne okoliczne miejscowości, w których przebywali Żydzi, nie jeden raz były miejscem zbrojnych wystąpień partyzantów „Ognia”. Nigdy jednak nie doszło tam z polecenia „Ognia” do akcji, której celem, z powodu pochodzenia, byłby Żyd. Natomiast bez względu na pochodzenie ginęli z rozkazu „Ognia” funkcjonariusze UB, konfidenci, szczególnie szkodliwi lokalni aktywiści komunistyczni i złodzieje. Co więcej, znana jest sprawa lokalnego dowódcy oddziału podziemia, który już po zakończeniu działalności partyzanckiej (ujawnił się w 1945 r. – przyp. GW) dopuścił się zabójstwa dwóch żydowskich kupców. Za ten czyn, popełniony na tle rabunkowym, otrzymał on od „Ognia” wyrok śmierci, i wyrok ten został przez  podkomendnych „Ognia” wykonany. Jego wspólnicy w tej zbrodni, w obawie przed partyzantami „Ognia”, uciekli z terenu Podhala. Nawet po śmierci „Ognia” bali się tam wrócić. Ich lęk był uzasadniony - oni również zostali przez „Ognia” skazani na karę śmierci, a następca „Ognia”, „Mściciel”, uznawał te wyroki za obowiązujące. To raczej nietypowe zachowanie - mam na myśli działania podjęte przez „Ognia” dla ukarania zabójców dwóch  kupców żydowskich - jak na człowieka chcącego bezlitośnie tępić okolicznych Żydów. „Nie było wypadku, żeby Żyd za samo pochodzenie został zlikwidowany” - powiedział wiele lat po wojnie Bogusław Szokalski „Herkules”, adiutant „Ognia”. Według mnie mówił świętą prawdę.

SPYTAJ SWEGO BRATA, ON CI PRAWDĘ POWIE Wątek antysemityzmu podziemia antykomunistycznego jest w tekście Michnika kluczem  do bram poezji. Wybór wierszy w tekście Michnika otwierają owoce pracy twórczej Mieczysława Jastruna, w ocenie Michnika „polskiego inteligenta orientacji liberalno-lewicowej, dla którego język antysemityzmu musiał wzbudzać pogardę i lęk”.  A ponieważ, jak twierdzi Michnik, „żołnierz wyklęty” przemawiał językiem hitlerowskiej propagandy”, to Jastrun pisał wtedy, tak jak pisał. Na przykład:

Skrytobójcy, gachy, szabrownicy,

pośród czołgów wyrośli i armat,

tuczą ich dolary zza granicy!

Dzisiaj życia, jutro śmierci kamrat:

Twarz bez rysów, czoło bez nazwiska,

spójrz mu w oczy i przeraź się z bliska.

Po przypomnieniu powyższego fragmentu z urobku twórczego Jastruna Mieczysława, Michnik stawia pytanie: Czy tacy właśnie byli „żołnierze wyklęci”? Cóż, proces poznawczy wymaga stawiania pytań i prób sformułowania na nie odpowiedzi. To prawidło dotyczy również historii Żołnierzy Wyklętych. Treść pytań, także retorycznych, bywa różna, w zależności od wiedzy czy poziomu wrażliwości pytającego. Bardzo często pytania dużo mówią o samym pytającym. Moim zdaniem, tak właśnie jest z pytaniem postawionym przez Michnika. Nie wiem czy godzi się pozostawić go z taką rozterką. Może, parafrazując tekst zespołu Dezerter: „spytaj milicjanta, on ci prawdę powie”, należy posunąć Michnikowi następujące rozwiązanie: spytaj swego brata, on ci prawdę powie (przepraszam za formę per „ty”). Tak czy inaczej, jedną z odpowiedzi na pytanie sformułowane przez Michnika może być fragment listu Edwarda Taraszkiewicza „Żelaznego” z 1951 roku do siostry. Tego samego „Żelaznego”, którego fragmenty zapisków na temat akcji na Parczew, wzmocnione wątkiem dotyczącym „Ognia”, posłużyły Michnikowi do sformułowania tezy, że „żołnierz wyklęty” przemawiał językiem hitlerowskiej propagandy” a także do usprawiedliwiania niegodziwych słów kilku wierszy Jastruna. Wzmiankowany fragment listu zawiera niejako posumowanie sześcioletniego prawie okresu walki „Żelaznego” z reżimem komunistycznym. Gdy jego autor kreślił te słowa, zostało mu jeszcze tylko kilka miesięcy życia (zginął w walce z komunistyczną obławą 6 października 1951 r.):

Gdy przypomnę sobie tylu kolegów i naszych najlepszych ludzi, którzy nam pomagali i których kości popróchniały, mimowolnie mnie dławi, a dla przykładu przytoczę niektóre fakty i szczegóły. W roku 1946 grupa nasza liczyła 48 ludzi, dziś  z nich zostałem tylko sam jeden, wszyscy niemal złożyli swe młode życie na szali Ojczyzny. Wszystkie grupy, które operowały w tym czasie na terenie Lubelszczyzny spotkał taki sam los i koniec. Ci, co zostali, to tylko jednostki, które tylko cudem Bożym żyją i dalej niosą sztandary swoich rozbitych oddziałów. (…). Jakiego trzeba hartu ducha i sił, aby ludzie tacy jak my mogli w tak okropnych warunkach pracować, a praca, którą wykonaliśmy to praca bezcenna, która obecnie nie ma znaczenia, lecz z chwilą wybuchu będzie na pewno miała znaczenie bardzo duże. Czy to jest praca dla swoich własnych korzyści? Na pewno nie! (…). O ile żyję do tej pory, przypisuję to łasce najwyższego Boga (…) zawsze gorąco Boga proszę w codziennym różańcu, by mi dał siłę wytrwać w tej ciężkiej pracy i trudach, który dźwigam na swych barkach. Widocznie Bóg dobry iskierkę łaski ma dla mnie, bo naprawdę przez tyle lat walki ręce moje nie splamiły się niczym brudnym czy czyjąś krzywdą.

„ANI NAM WITAĆ SIĘ ANI ŻEGNAĆ” Jak już wspomniałem, w tekście Michnika aż gęsto od poezji. Z niegodziwymi słowami  kilku wierszy Jastruna Mieczysława sąsiadują piękne frazy wiersza Zbigniewa Herberta „Wilki”. Przywołując postać Herberta, Michnik stawia tezę, że poeta ten w sprawie Żołnierzy Wyklętych spierał się z samym sobą, był targany wewnętrznymi sprzecznościami. Otóż, nie był. Dla Zbigniew Herberta opór stawiany przez Żołnierzy Wyklętych zasługiwał na najwyższy szacunek, jako esencjalny wręcz przykład heroicznego wyboru w obronie wartości. Wiem, że tak było, bo miałem zaszczyt z Nim o tym długo rozmawiać. Zresztą Zbigniew Herbert swoje jednoznaczne zdanie w tej sprawie wyraził publicznie. W jednym z wywiadów, zatytułowanym „Pojedynki Pana Cogito”, udzielonym w październiku 1994 r.  „Tygodnikowi Solidarność”, powiedział:

Jeśli ktoś rzeczywiście walczył o tę niepodległość – to była Armia Krajowa (…). A także polskie oddziały walczące w lasach już po „wyzwoleniu". A jeszcze ci, co ginęli w lochach i kazamatach bezpieki. Dlaczego zatem Michnik usiłuje przekonać swych czytelników, że Herbert w tej sprawie miotał się w sprzeczności? Jak się zdaje, Michnik, ilekroć pisze na temat Herberta, powinien być wyjątkowo precyzyjny, choćby z powodu kilku bardzo krytycznych wypowiedzi Poety na temat uczciwości intelektualnej Michnika. Co ciekawe, w wywiadzie, którego fragment przywołałem, Herbert odniósł się także do osoby Michnika. Poeta mówił wtedy następująco:

Z Michnikiem bardzo się przyjaźniłem. Teraz jest to dla mnie zamknięta historia. Dlaczego nasza przyjaźń się skończyła? Otóż, przestałem rozumieć meandry jego myślenia, wierzyłem w jego intelekt, a także w zwykłą uczciwość – zawiodłem się.(…) Smutna historia wyjątkowo uzdolnionego, pełnego talentu chłopca, który doszedł do lat, kiedy to ludzie natarczywie pytają: „Co on właściwie zrobił z całą swoją heroiczną młodością?”. A on stacza się po równi pochyłej, w gorączkowy aktywizm. Cynizm godny admiratora Księcia i najpospolitszy nihilizm. Nie wiem czy taka ocena jest sprawiedliwa. Natomiast wiem, że gdy czytałem tekst Michnika o Żołnierzach Wyklętych, kilkakrotnie przyszła mi na myśl wypowiedź poetycka Herberta, będąca przedostatnią frazą znakomitego wiersza „Tren Fortynbrasa”:

ani nam witać się ani żegnać żyjemy na archipelagach Tak chyba właśnie jest. I to nie tylko z tego powodu, że Adam Michnik i  ludzie myślący jak on piszą: „żołnierze wyklęci”, zaś osoby myślący podobnie jak autor niniejszego szkicu używają w tym wyrażeniu wielkich liter.

PS (i) „giną ci którzy kochają bardziej piękne słowa niż tłuste zapachy” – fraza wiersza Zbigniewa Herberta „Substancja”, (ii)  „zmarszczka stylu” - zapożyczenie z wiersza Zbigniewa Herberta „Przemiany Liwiusza”,         (iii) „Nie mówcie, demaskatorzy, że bronicie prawdy (...)” – fragment tekstu Adama Michnika „Zła przeszłość i psy gończe, czyli odpieprzcie się od Wałęsy”, Gazeta Wyborcza , 5-6.07.2008 r., (iv) wypowiedź Andrzeja  Chmielarza na temat wojny domowej w Polsce po 1944 r. pochodzi z tekstu „ Działania 64 dywizji Wojsk Wewnętrznych NKWD przeciwko polskiemu podziemiu”, w: Wojna domowa czy nowa okupacja? Polska po roku 1944, Wrocław 1998, s. 73., (v) myśl na temat „potopu szwedzkiego” zapożyczyłem od Kazimierza Krajewskiego (vi) przywołane w tekście wypowiedzi Zbigniewa Herbera pochodzą z wywiadu jakiego Poeta udzielił Annie Poppek i Andrzejowi Gelbergowi, w: Herbert nieznany. Rozmowy, Warszawa 2008, (vii) wiersz Zbigniewa Herberta „Tren Fortynbrasa” pochodzi z tomu „Studium przedmiotu”, opublikowanego po raz pierwszy w 1961 r. Grzegorz Wąsowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
976
976
976
976
976
976
dz u nr 148 poz 976, Budownictwo Politechnika Poznańska, Semestr 5
976
976
waltze 976
concert 976 p
marche 976
M Bohm Flota wojenna Bazylego II Bułgarobójcy (976–1025)
Wharton William Dom na Sekwanie (SCAN dal 976)
976

więcej podobnych podstron