Wojujący ateizm i jego pseudonaukowe roszczenia Gościem klubu Polonia Christiana w Poznaniu był Zbigniew Jacyna-Onyszkiewicz, profesor fizyki i kierownik katedry fizyki kwantowej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza. Prelegent na wstępie swojego wykładu przywołał słowa Izaaka Newtona, który stwierdził, że ateizm, czyli doktryna zaprzeczająca istnieniu Boga jest niedorzeczna i praktycznie nie ma zwolenników. Profesor Onyszkiewicz wykazał, ze kwestia istnienia (bądź nie istnienia) Boga nie należy do dziedziny nauki, ponieważ wykracza to poza metodologię (metodę badawczą) nauki (np. fizyki). Nauka bowiem ZAKŁADA, że wszelkie zjawiska we wszechświecie mają przyczyny naturalne. Kwestia istnienia Boga nie wchodzi w zakres ani kompetencji, ani zainteresowania nauki. Nauka bada bowiem wszechświat, “jakby Boga nie było”. Takie założenie można nazwać ateizmem praktycznym. Założenie to okazało sie słuszne, co widać po wspaniałym rozkwicie nauki i technologii. Jednak niektórzy myśliciele, pod wpływem wielkich osiągnięć naukowych bazujących na metodologii praktycznego ateizmu i jego sukcesu, wysunęli założenie ontologiczne, że Bóg nie istnieje. Należy wyraźnie powiedzieć, że niewiara w istnienie Boga jest światopoglądem (założeniem filozoficznym), a nie nauką (naukowym stwierdzeniem). Profesor, w drugiej części swojego wykładu, zarysował ciekawa koncepcje metafizyczna, której założeniem wyjściowym jest wszechwiedza Boga. Bazując na tym założeniu wykazał, że Bóg musi być trójosobowy, a nie na przykład dwu lub czteroosobowy. Koncepcja ta jest przedstawiona w książce “Metafizyka”. Tematyka wykładu spotkała się z zainteresowaniem słuchaczy, którzy postawili szereg interesujących pytań. Jakiś czas temu przetoczyła sie przez media głośna wypowiedz wybitnego fizyka Stephena Hawkinga (zasiadającego nota bene na tej samej katedrze, co Izaak Newton), który stwierdził, że Bóg nie był potrzebny do zaistnienia wszechświata. Prelegent wyjaśnił, że koncepcja Hawkinga przedstawiona w jego “Krótkiej historii czasu” jest tylko modelem, o którym nie wiadomo, czy jest prawdziwy czy nie. A nawet gdyby był, to pozostaje kwestia, jakie jest pochodzenie praw fizyki. Tak wiec stwierdzenie Hawkinga jest nieuzasadnione. Mariusz Błochowiak
Czy judaizm jest integralną częścią Kościoła?
ks. Patryk de La Rocque FSSPX, Papież Asyżu, str. 161 i nn., wyd. Te Deum Warszawa 2012
[Jedna z najważniejszych książek dla światłego katolika, szczególnie Polaka, początku XXI wieku. Będę do niej wracał. W oryginale obszerne cytaty i odnośniki do dokumentów. Przed komentowaniem warto przestudiować. M. Dakowski]
Wypowiedzi Jana Pawła II często pozwalają żywić przekonanie, że współczesny judaizm - z racji swego domniemanego i nieświadomego chrześcijaństwa - jest integralną częścią Kościoła. Papież poszedł nawet dalej. W sytuacji, gdy niektóre prądy judaizmu przyjmują koncepcję chrześcijaństwa jako zwiastuna nadejścia Mesjasza oczekiwanego przez Izrael, Jan Paweł II nie tylko nie rozwiał tego złudzenia, ale - przeciwnie - podtrzymywał je, a nawet wspierał swoim autorytetem. W ten sposób naraził Kościół na powstanie wrażenia, że pozostaje on na usługach Synagogi.
CZY JUDAIZM JEST NIEUŚWIADOMIONYM CHRZEŚCIJAŃSTWEM? W 1980 r. Jan Paweł II wyjaśnił, na czym polega - jego zdaniem - obowiązek podtrzymywania wyjątkowych relacji między judaizmem i katolicyzmem. Wyróżnił wówczas trzy aspekty tego dialogu; tutaj rozpatrzymy tylko pierwsze dwa. Najpierw papież scharakteryzował pierwszy wymiar jako wewnętrzny dialog w Kościele, w którym dokonuje się spotkanie ludu Nowego Testamentu z żydami reprezentującymi Stary Testament. Ten aspekt, tak przedstawiony, nie przestaje jednak jawić się jako cokolwiek sztuczny. Następnie Jan Paweł II przeszedł do drugiego wymiaru, mając na myśli "spotkanie między dzisiejszymi Kościołami chrześcijańskimi i dzisiejszym ludem tego Przymierza, które Bóg zawarł z Mojżeszem" . W tym wypadku tylko pierwszy aspekt został opisany jako wewnętrzny dialog w Kościele, natomiast drugi - nie. Z biegiem lat Jan Paweł II pomieszał te dwa aspekty, aby ostatecznie stwierdzić, że współczesny judaizm jest nieodłączną częścią chrześcijaństwa. Pierwszy krok w tym kierunku zrobiono w 1984 r., kiedy Jan Paweł II, zwracając się do liderów stowarzyszenia B'nai B'rith [chodzi o żydowska lożę masońską md] , zacytował swoje przemówienie z Moguncji, ale już bez przypomnienia rozróżnienia, które było w nim zawarte. Papież nie rozwinął wniosków, jakie wypływały z tego przemówienia, ale usunął rozróżnienie: "Spotkanie katolików i żydów nie jest spotkaniem dwóch starożytnych religii, które idą swoją drogą i które w przeszłości doświadczyły poważnych i bolesnych konfliktów. To spotkanie «braci», to dialog - jak to powiedziałem 17 listopada 1980 r. do przedstawicieli niemieckiej społeczności żydowskiej w Moguncji - pomiędzy pierwszą i drugą częścią Biblii. I tak, jak dwie części Biblii są odrębne, ale bardzo szeroko ze sobą powiązane, tak samo naród żydowski jest powiązany z Kościołem katolickim" .
Wszystko zostało więc przygotowane do sformułowania ostatecznego twierdzenia, które zostało wypowiedziane w 1986 r. w synagodze rzymskiej: "Kościół Chrystusowy, zagłębiając się we własną tajemnicę, odkrywa więź łączącą go z judaizmem. Religia żydowska nie jest dla naszej religii rzeczywistością zewnętrzną, lecz czymś wewnętrznym. Stosunek do niej jest inny aniżeli do jakiejkolwiek innej religii" . Twierdzenie to było później często powtarzane w rozmaitych formach: "Powtarzam to, co powiedziałem podczas wizyt}j jaką złożyłem rzymskiej wspólnocie żydowskiej, mianowicie, że my, chrześcijanie, uważamy żydowskie dziedzictwo religijne za nieodłączną część naszej własnej wiary: «jesteście naszymi starszymi braćmi»" .
To przesunięcie znaczenia, dokonane ukradkiem, miało bardziej doktrynalny niż werbalny charakter. Wskazuje ono na wyraźną zmianę perspektywy. Podkreśla i ugruntowuje papieską decyzję, realizowaną już od chwili powierzenia stosunków żydowsko-chrześcijańskich Sekretariatowi ds. Jedności Chrześcijan, a nie Papieskiej Radzie ds. Dialogu Międzyreligijnego. Odtąd judaizm jest pojmowany jako nieuświadomione chrześcijaństwo, a nie jako postawa wyrażająca odrzucenie Chrystusa, które jest konsekwencją niedowiarstwa. Z tego względu modlitwa o nawrócenie żydów staje się bezprzedmiotowa. Należy się modlić tylko o to, aby wyznawcy judaizmu "odnaleźli się w Nowym Przymierzu".
Dlatego podczas spotkania międzyreligijnego w Asyżu w 1986 r. rabin Eliasz Toaff został usadowiony po prawej stronie papieża, pośród przedstawicieli wyznań chrześcijańskich, podczas gdy reprezentantom religii niechrześcijańskich przydzielono miejsca po jego lewej stronie. Skądinąd na przesłanej tego dnia do prasy oficjalnej liście uczestników spotkania rabin Toaff został zaliczony do "dostojników" chrześcijańskich. Jan Paweł II rozwijał swoją koncepcję ukradkiem, tak by nie było trzeba szukać oparcia w żadnych pismach patrystycznych ani w dokumentach Magisterium Kościoła sprzed Vaticanum II, po czym - koniec końców - głośno i wyraźnie utrzymywał, że współczesny judaizm jest nieodłączną częścią naszej religii, czyli - inaczej mówiąc - głosił, że judaizm jest chrześcijański. Twierdzenie to nie tylko jest w oczywisty sposób sprzeczne z nauczaniem Nowego Testamentu i całej Tradycji Kościoła, nie tylko wzbudza poważne wątpliwości natury eklezjologicznej, ale również jest zwodnicze dla wyznawców judaizmu. Albowiem pozwala im sądzić, że posiadają coś, czego w rzeczywistości ich religia im nie dostarcza, a mianowicie, że posiadają łaskę potrzebną do zbawienia. Podtrzymywanie tego złudzenia wprost kłóci się z miłosierdziem, ponieważ ktoś, kto praktykuje tę cnotę, troszczy się o nadprzyrodzone dobro bliźniego.
CZY KOŚCIÓŁ JEST SŁUGĄ SYNAGOGI? Jan Paweł II kilkakrotnie, w rozmaitej formie, podtrzymywał w dwuznacznych wypowiedziach błędną perspektywę niektórych prądów judaizmu, wedle której chrześcijaństwo - podobnie zresztą jak islam - miałoby posiadać pewną wartość, w takiej mierze, w jakiej stanowiłoby przygotowanie na przyjście Mesjasza oczekiwanego przez Izrael. W tej optyce Jezus byłby więc tylko człowiekiem Bożym, jednym spośród wielu, którego przeznaczeniem miałoby być podsycenie znaczenia Tory. Ta błędna perspektywa spotykała się - tytułem przykładu z cichym wsparciem Jana Pawła II za każdym razem, kiedy przedstawiał on jako wzór dialogu żydowsko-chrześcijańskiego postaci Franciszka Rosenzweiga, Marcina Bubera czy Emmanuela Levinasa. Warto wspomnieć, że ostatni z wymienionych cieszył się głębokim szacunkiem papieża. W rzeczywistości ci trzej żydowscy myśliciele przyjmowali pozytywną wartość chrześcijaństwa tylko o tyle, o ile jest ono zwiastunem i krzewicielem myśli żydowskiej.
Wobec tego, czy stawianie takich ludzi za wzór, bez sformułowania żadnego dodatkowego ostrzeżenia, nie jest w istocie zachętą do podążania za ich błędnymi koncepcjami?W każdym razie niektórzy Żydzi nie omieszkali tego zrobić, jak to relacjonuje sam Jan Paweł II: "Kiedyś, po zakończeniu jednego z moich spotkań ze wspólnotami żydowskimi, ktoś z obecnych powiedział mi: «Pragnę podziękować papieżowi za wszystko, co Kościół katolicki w ciągu tych dwóch tysięcy lat uczynił dla poznania prawdziwego Boga»"). Z całą pewnością ten przedstawiciel judaizmu mówił o Bogu Izraela, a nie o Jezusie Chrystusie. Słowem, podziękował Kościołowi za to, że stał się sługą Synagogi. Jan Paweł II, komentując to zdarzenie w książce Przekroczyć próg nadziei, zamiast zakwestionować zawartą w tej wypowiedzi błędną perspektywę, podtrzymał ją. Zamiast przypomnieć, że Nowe Przymierze - czyli Kościół katolicki - jest spełnieniem Starego Przymierza, papież powiedział po prostu, że służy on spełnianiu tego "co znajduje swoje korzenie" w Starym Przymierzu, wspierając tym samym wypowiedź wspomnianego Żyda:
"Z tych słów pośrednio widać, jak Nowe Przymierze służy spełnianiu tego, co znajduje swoje korzenie w powołaniu Abrahama, w Przymierzu synajskim, zawartym z Izraelem i w całym tym przebogatym dziedzictwie proroków natchnionych przez Boga, którzy już na setki lat przed spełnieniem uczynili obecnym przez swoje Święte Księgi Tego, którego Bóg miał zesłać w «pełni czasu»" .
W tej sprawie trzeba jeszcze przywołać ważne spotkanie, jakie Jan Paweł II odbył z przedstawicielami społeczności żydowskiej w Moguncji w 1980 r. Przy tej okazji papież uznał za swoją Deklarację biskupów niemieckich o stosunku Kościoła do judaizmu, życząc, aby „ta deklaracja stała się dobrem duchowym wszystkich katolików w Niemczech". Otóż przedmiotem tej deklaracji jest opis Kościoła katolickiego w kategoriach współpracy ze współczesnym judaizmem. Kościół katolicki, będący wszak sukcesorem starożytnego judaizmu, w tym dokumencie jest traktowany jako krzewiciel jego nadziei mesjańskiej. Oczekiwanie na ponowne przyjście Chrystusa w chwale zostało więc przyrównane do żydowskiego oczekiwania na ustanowienie panowania powszechnego i bezwarunkowego pokoju społecznego). Na rzecz tego panowania autorzy dokumentu zobowiązali się działać wspólnie z Żydami.Tę samą poważną dwuznaczność zawiera przemówienie wygłoszone przez Jana Pawła II w synagodze rzymskiej w 1986 r. Dlaczego współcześni wyznawcy judaizmu nie mieliby sądzić, że Kościół katolicki w pewien sposób uznaje się za sługę Synagogi, skoro słyszą, że są przezeń określani mianem "starszych braci [w wierze]" i że głosem swego najbardziej dostojnego reprezentanta tenże Kościół mówi o swym pragnieniu współpracy z Synagogą przed nadejściem szalom ?Na skutek kilkakrotnie powtarzanych wypowiedzi o niezwykle dwuznacznym charakterze Jan Paweł II pozwolił wierzyć, że Kościół uważa się za współpracownika żydowskiej nadziei. Papież pokazał, że Kościół krzewiący mesjańską nadzieję pragnie współdziałać z judaizmem na rzecz nadejścia szalom, stanowiącego przedmiot żydowskiej nadziei. Z szalom miałaby zostać utożsamiona druga paruzja Jezusa Chrystusa. We wspomnianych wypowiedziach Jan Paweł n odwrócił naturę relacji pomiędzy Synagogą i Kościołem, czyniąc Kościół sługą Synagogi. Papież nie tylko wyrządził w ten sposób krzywdę Kościołowi katolickiemu, ale również zabrakło mu miłości wobec dzisiejszych rzeczników judaizmu. Jan Paweł II podtrzymał ich błędne wyobrażenia i oczekiwania, uznając pewną wyższość judaizmu nad chrześcijaństwem, podczas gdy ta sprawa przedstawia się dokładnie odwrotnie.
ks. Patryk de La Rocque FSSPX
Bric-a-brac, czyli kulturaJak Starowieyski i Strumiłło uważam, że człowiek jest tylko etapem w życiu przedmiotów i należy im się od człowieka troskliwa opieka.
„Człowiek jest tylko etapem w życiu przedmiotów” - powiedział Franciszek Starowieyski herbu Biberstein. Nie lubiłam autora tych słów przede wszystkim dlatego, że wbrew deklarowanemu pochodzeniu odnosił się z wyjątkową wrogością do swojej klasy społecznej i to nie tylko w czasach gdy potępianie pamieszczikow było ceną kariery ( Starowieyski kończył studia w 52 roku) lecz dużo później, gdy w sferach politycznych i artystycznych zapanowała moda na doszukiwanie się ziemiańskich czy wręcz arystokratycznych korzeni.Kilka lat temu ( 2007) Starowieyski skomentował aferę dotyczącą bicia pensjonariuszy prywatnego domu opieki w Radości pod Warszawą w tak kuriozalny sposób, że nie wierzyłam własnym oczom gdy to przeczytałam. Napisał mianowicie, że to ziemianie kresowi przywieźli do Polski swoje dzikie i chamskie obyczaje, których emanacją jest stosunek do starców. Zaczęłam się wtedy zastanawiać czy Starowieyski zwariował, czy jest po prostu matrioszką. Każdy kto znał stosunki w rodzinach ziemiańskich dobrze wiedział, że prawie w każdym dworze byli liczni rezydenci- często z dalszej rodziny, ludzie starzy, którzy z różnych przyczyn nie radzili sobie w życiu. Rodziny ziemiańskie nie znały presji ekonomicznej, która często zmuszała rodziny chłopskie do dość bezwzględnego traktowania dziadków i rodziców. ( zjawisko „wycugu”). Przypisywanie ziemianom takich obyczajów mogło być przejawem starczego skretynienia lub ewidentnej złej woli. Ludzie, którzy znali Starowieyskiego zapewniali mnie, że była to zła wola. Jaka siła mogła zmusić tego człowieka nie tylko do zdrady własnych korzeni lecz do kompromitującego mijania się z prawdą? Doszłam do wniosku, że była to siła resentymentu. Podobny resentyment można odnaleźć w postawie Izabelli Cywińskiej herbu Puchała spokrewnionej rzekomo z wielkimi rodami. Opis obyczajów ziemiaństwa kresowego zawarty w jej serialu „Boża Podszewka” był tak absurdalny, że trudno uwierzyć, że sztukę reżyserowała osoba mająca jakiekolwiek ziemiańskie koneksje. Można powiedzieć, że Cywińska przeniosła do polskiego dworu znane jej zapewne z autopsji obyczaje rozpasanych elit z pogranicza artystowskiej bohemy i komunistycznego establishmentu. Jeżeli odrzucić hipotezy, że Cywińska jest matrioszką, albo cierpi na starcze zidiocenie, pozostaje resentyment. Tak silny, że prowokuje do pisania kompromitujących bzdur. Tak silny jak może być tylko nienawiść zdradzającego do zdradzonych. Chyba, że przyjąć, że ekonomiczna smycz na której jest uwiązana Cywińska i był uwiązany Starowieyski jest bardzo krótka. Andrzej Strumiłło choć nie epatuje herbami ma z poprzednikami trochę wspólnego. Pochodzi z Wileńszczyzny, kończył Akademię Sztuk Pięknych w 1950 roku i też zrobił wielką karierę. Odwiedziłyśmy go z koleżanką Joanną Waliszewską i fotografem Maciejem Musiałem w Maćkowej Rudzie nad Czarną Hańczą, żeby dla pisma "Ładny Dom" zrobić reportaż o jego dworze, wspaniałej hodowli arabów i działalności artystycznej. Podczas zwiedzania krytego łupkiem dworu doznałam szoku. Wnętrza przypominały jako żywo warszawskie pracownie znanych mi plastyków. Bric- a brac, pchli targ czyli mydło i powidło. Na przykład na pięknym pasie słuckim menora czyli siedmioramienny żydowski świecznik. Przy obiedzie dałam wyraz swemu zdumieniu i wdaliśmy się w długą dyskusję. Strumiłło oświadczył, że kupował te ewidentnie zrabowane prawowitym właścicielom przedmioty w okolicy, ratując w ten sposób tym przedmiotom życie. Zgodził się ze mną, że osiągnęliśmy specyficzny etap kultury materialnej , którą można nazwać kulturą szabru. Przypomniałam wtedy zebranym trafne sformułowanie Starowieyskiego, łączącego w przedziwny sposób nienawiść do swej klasy społecznej z miłością do przedmiotów będących tej klasy wytworem. Stoi u mnie w domu mlecznik w kropki z napisem BUNZLAU. Podobne, współcześnie produkowane naczynia z napisem Bolesławiec można nabyć w sklepach gospodarstwa domowego. Mój mlecznik był zapewne kupiony po wojnie w OUL (dla niewtajemniczonych- urząd likwidacyjny), albo na jakimś bazarze. Patrząc na ten mlecznik zastanawiam się zawsze , czy niemiecka rodzin podająca w nim mleko na stół wiedział o Oświęcimiu i Sobiborze?. A może była to rodzina jakiegoś esesmana lub kapo obozowego? Ale przecież mlecznika nie obejmuje zbiorowa odpowiedzialność. Na pierwszy rzut oka można rozpoznać liczne w Polsce poniemieckie meble. Jeżeli są to pojedyncze sztuki - znaczy, że zostały kupione za grosze w jakimś meblowym komisie. Powojenna inteligencja w swoich ciasnych mieszkaniach preferowała Ład i Cepelię, słomkę nad łóżkiem i Słoneczniki Van Gogha na ścianie. Jeżeli meble są w komplecie - jasne jest, że ich obecni właściciele mieszkali na ziemiach zachodnich, w Trójmieście lub na Śląsku. Zabawne jest, że czasem tajemniczym szeptem informują, że są to meble rodowe. W ten sposób ciężkie mieszczańskie, poniemieckie meble uzyskują w legendzie status mebli dworskich. Dowodzi to tylko straszliwych zniszczeń naszej kultury materialnej i stanu świadomości. Meble nic nie zawiniły, spatynowały się i na pewno już zasługują na miano staroci. Być może kiedyś dosłużą się rangi antyków. Moja koleżanka pracowała w Niemczech jako opiekunka starszych osób. Ostatnim jej klientem był były esesman. Traktowała go po chrześcijańsku. Po śmierci esesmana rodzina przeznaczyła jego willę do zburzenia . Nie była też zainteresowana jej wyposażeniem. Wszystko poszło na śmietnik. Koleżanka przywiozła mi w prezencie dwa mosiężne kinkiety. Pomimo protestów domowników powiesiłam je na ścianie. To typowe świeczniki drobnomieszczańskiej rodziny. Tylko zupełny profan mógłby przypuścić, że pochodzą z kresowego dworu na Polesiu. A jednak bywam o to pytana. Zgodnie z prawdą odpowiadam, że odziedziczyłam je po esesmanie. Piorunujący efekt murowany. Uważam, że świeczniki nic nie zawiniły. Esesman też zresztą podobno żałował tego co popełnił. Jak Starowieyski i jak Strumiłło uważam, że człowiek jest tylko etapem w życiu przedmiotów i należy się im od człowieka troskliwa opieka szabru. Iza Brodacka
Ignorancja i uprzedzenie Osiemset lat temu doszło do bezsprzecznie jednej z najważniejszych bitew w dziejach świata – pod Las Navas de Tolosa naprzeciwko wojsk kalifatu Almohadów stanęły zjednoczone siły chrześcijańskich królów Kastylii, Navarry, Aragonii i Portugalii. Pomimo niemal dwukrotnej przewagi liczebnej muzułmanów w zaciekłym kilkunastogodzinnym boju chrześcijanom udało się doszczętnie rozbić armię kalifa Muhammada an-Nasira. Wskutek tego zwycięstwa inicjatywa militarna na Półwyspie Iberyjskim ostatecznie przeszła w ręce chrześcijan – islam nie był już w stanie podjąć skutecznej kontrofensywy. I choć na ostateczne wyparcie Maurów z półwyspu należało poczekać jeszcze dwieście osiemdziesiąt lat, drogę ku temu otworzyło właśnie świetne zwycięstwo 16 lipca 1212 roku. Dlaczego bitwa pod Las Navas de Tolosa nie znalazła się w żadnym zestawieniu przełomowych batalii w dziejach świata – ani w piętnastce Edwarda Sheparda Creasy’ego, ani w osiemnastce Edgara Vincenta D’Abernona, ani też w dwudziestce Josepha B. Mitchella? Wydaje się, że głównie z powodu zwykłej ignorancji. Ale i uprzedzenia. Wszystkich wspomnianych powyżej zestawień dokonali Anglosasi, a ci żywią wobec Hiszpanów nader silną a głęboko zakorzenioną (sięgającą XVI wieku) niechęć. Dlatego właśnie historycy anglosascy marginalizują znaczenie hiszpańskiej rekonkwisty dla dziejów Europy i świata. To błędna perspektywa – znaczenie wydarzeń rozgrywających się na Półwyspie Iberyjskim wcale nie było marginalne. Chodziło wszak o wyparcie islamu z terytorium Europy. W tym sensie hiszpańsko-portugalskie zmagania z Saracenami ważniejsze były od wojen krzyżowych na Bliskim Wschodzie – porównajmy tylko, skąd bliżej do Paryża: z Kordoby czy z Damaszku? A wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby rekonkwista poniosła porażkę: Europa znalazłaby się w kleszczach islamu, na dodatek znacznie skurczona – w roku 1492 sięgałaby wszak zaledwie od Pirenejów po Dunaj. Doskonale rozumieli to papieże – jednym z głównych architektów polityki iberyjskiej i de facto właściwym spiritus movens zwycięstwa pod Las Navas de Tolosa był Innocenty III. Niestety, dzisiaj zagadnienie rekonkwisty wywołuje u większości zachodnich historyków reakcję alergiczną. Zamiast doceniać zwycięstwa, dzięki którym zatriumfowała w Europie chrześcijańska cywilizacja wolności i praw człowieka, wolą oni rozpisywać się o owocach wyższej rzekomo cywilizacji islamu. Fakt, że wagę tych owoców trudno zanegować – na przykład, dzięki polityce islamskich władz spora grupa mieszkańców Kordoby dostąpiła chwały ołtarzy. Czy jednak koniecznie musiała podążyć ku niej drogą męczeństwa? Jerzy Wolak
Kard. Dziwisz spotkał się z Elie Wieselem Przebywający z wizytą w Nowym Jorku kard. Stanisław Dziwisz spotkał się 8 lipca z laureatem Pokojowej Nagrody Nobla Elie Wieselem. Miało ono też bardzo ważny wątek związany z legendarnym kurierem Janem Karskim. Elie Wiesel podarował kardynałowi portret bohaterskiego emisariusza Polskiego Państwa Podziemnego. Metropolita krakowski został przyjęty przez noblistę w jego prywatnym gabinecie. Obaj wyrazili satysfakcję, iż mogli się wreszcie poznać. Kard. Dziwisz pogratulował Wieselowi misji, jaką wypełnia od dziesięcioleci. – Budzi Pan sumienie całego świata, nie pozwala mu zasnąć, pozostać obojętnym wobec ludzkich tragedii, daje ludziom nadzieję – mówił kardynał. Podkreślał również, że papież Jana Paweł II darzył Elie Wiesela wielkim szacunkiem. Wspominając swą rolę u boku Ojca Świętego, dodał, że jest dumny, iż mógł pomagać mu w budowaniu mostów porozumienia z narodem żydowskim. Jednym z tych mostów była wizyta apostolska Papieża Polaka do Ziemi Świętej w 2000 roku. – Serce rosło, jak w miarę czasu rosła sympatia Żydów do Jana Pawła II, który na koniec pielgrzymki został uznany za „swego” – wspominał metropolita krakowski. Dodał, że narody polski i żydowski łączy szczególna więź historyczna i emocjonalna, wynikająca ze wspólnego życia pod tym samym polskim niebem przez ponad tysiąc lat. Z kolei Elie Wiesel, dziękując za wizytę, powiedział, że kard. Dziwisz uchodzi w świecie żydowskim za wiernego kontynuatora linii Jana Pawła II w dziele dialogu chrześcijańsko-żydowskiego i jednego z jego liderów w całym Kościele.
– Żydzi widzą w Waszej Eminencji swego przyjaciela – mówił noblista.
Zarówno kard. Dziwisz, jak i prof. Wiesel podkreślali, że są dumni z faktu uhonorowania amerykańskim Medalem Wolności Jana Karskiego, co zobowiązuje ich do działań na rzecz zachowania pamięci o dziele bohaterskiego emisariusza Polskiego Państwa Podziemnego, który w czasie II wojny światowej informował świat o zagładzie Żydów i apelował o ratunek dla nich. Elie Wiesel przez wiele lat przyjaźniący się z bohaterem wojennym wręczył polskiemu hierarsze portret Jana Karskiego. Jest to fotografia profesora Karskiego, wykonana w Polsce tuż przed wręczeniem mu w Lublinie ekumenicznego wyróżnienia „Serce dla Serc”, oprawiona w mahoniową, inkrustowaną srebrem ramę. Jak zauważył Elie Wiesel, Jan Karski jest postacią, która w sposób najpiękniejszy łączy Polaków i Żydów. Sam będąc głęboko wierzącym katolikiem, postanowił podjąć misję ratowania wszystkich jeszcze żyjących Żydów z opresji Holocaustu, apelując o konkretne czyny do największych postaci ówczesnego świata z prezydentem USA Franklinem Delano Rooseveltem na czele. Po wojnie, kiedy okazało się, że do Polski powrócić nie może, Karski związał się z najstarszą amerykańską uczelnią katolicką, jezuickim Uniwersytetem Georgetown. Jego studentami było szereg znanych postaci świata polityki, m.in. Bill Clinton, przyszły prezydent Stanów Zjednoczonych. W 1980 roku Elie Wiesel, dowiedziawszy się, że Jan Karski żyje, usunąwszy się z życia publicznego w zacisze murów akademickich, przekonał go, iż powinien na nowo przypominać swój wojenny raport w sprawie Żydów. Tak też się stało. Połączyła ich obu serdeczna przyjaźń. Kard. Dziwisz mówił, że cała Polska jest dumna z Jana Karskiego, a jego misja realizowana z narażeniem życia dla innych jest wspaniałym świadectwem wartości katolickich. Przypominał o niezwykle ciepłych uczuciach, jakimi darzył legendarnego polskiego obrońcę Żydów, papież Polak Jan Paweł II. Obaj uczestnicy podkreślili, iż są laureatami Nagrody Orła Jana Karskiego i już tylko to zobowiązuje ich do akcji na rzecz zachowania pamięci bohatera i czynienia wszystkiego by była żywa i wyciągane z niej konkretne konsekwencje dla współczesności. Postanowili zrobić coś w tej materii wspólnie. – Karski jest dla nas wspólnym wyzwaniem. Był postacią nieprzypadkową, dlatego też nieprzypadkowi ludzie powinni się nim zajmować i zachować dla przyszłości – wybrzmiała konkluzja spotkania. Kard. Dziwisz dziękując za portret Jana Karskiego powiedział, że będzie mu stale towarzyszył przy Franciszkańskiej 3 w Krakowie. W Nowym Jorku portret symbolicznie towarzyszył bezprecedensowemu spotkaniu żydowskiego noblisty i polskiego hierarchy. Elie Wiesel zaprosił też swego gościa do złożenia wizyty w Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie. Z kolei kard. Dziwisz zaprosił noblistę do odwiedzenia Krakowa i wygłoszenia wykładu dla studentów Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II. Obie propozycje zostały z radością przyjęte. Hierarcha i noblista wymienili się także zadedykowanymi sobie nawzajem książkami swego autorstwa. Kard. Dziwisz otrzymał polskie wydanie bestselleru Elie Wiesela „Noc”, sam zaś podarował profesorowi egzemplarz „My Life with Karol” – angielskiego wydania swej książki-świadectwa czterdziestoletniej służby u boku Jana Pawła II. Elie Wiesel jest pisarzem, filozofem i wykładowcą uniwersyteckim. Upowszechnił pojęcie „holokaust” dla określenia zbrodni na narodzie żydowskim podczas II wojny światowej. Sam przeżył gehennę obozów koncentracyjnych, w tym KL Auschwitz. Wicipolskie
Zamordowanie rodziny carskiej i jak mord wykryto? Dnia 4 lipca zgraja katów obejmuje w posiadanie dom Ipatjewa. “Sam” Jurowskij zostaje jego komendantem, a warty wewnętrzne obejmuje dziesięciu wybranych, nie umiejących po rosyjsku Węgrów. Dotychczasowa warta, jako element gadatliwy, niesubordynowany, niepewny zostaje usunięta. Cień śmierci pada na biały dom Ipatjewowski. 18 lipca Ekaterynburg obiega głucha wieść, że w domu tym kogoś zamordowano. Czy zamordowano wszystkich? Czy tylko cara? Czy może wogóle symulowano zabójstwo, aby przewieźć nieznacznie więźniów? Nikt nic nie wie. Tak samo, jak dawniej, stoją warty wzdłuż parkanu, otaczającego milczący dom. Tylko mniszki z miejscowego klasztoru zostały odprawione z kwitkiem, kiedy przyniosły dla carskiej rodziny zwykłą, codzienna rację żywności (w ostatnich dniach zaczęły ją za pozwoleniem bolszewików przynosić). Ale poprzedniego dnia na rozkaz bolszewików przyniosły 50 jaj, na wyraźne polecenie Jurowskiego, spakowane w koszyczku. Czyżby na drogę? Wreszcie po trzech dniach domysłów bolszewicy 21 lipca plakatują wiadomość o rozstrzelaniu cara i ”ewakuacji” rodziny carskiej. Nie wiedzieli Ekaterynburżanie, że takież afisze pojawiły się w Moskwie już na 2 dni przedtem, bo 19 lipca. 25 lipca wpada do miasta kołczakowski generał Popielajew tak nagle, że przyłapuje pewną część czekistów, kopje depesz na poczcie i t. p. W domu Ipatjewowskim znaleziono smutny obraz ruiny. Poroztrącane meble, żadnych przedmiotów, oprócz paru jakichś słoików po lekarstwach. Za to w piecach pozostały kupy popiołu, w którym analiza wykazała resztki materiałów i t.d. Widać, że wszelkie pozostałości gorliwie palono – ślady zacierano doszczętnie. Ogarnięta złemi przeczuciami komisja zeszła na dół, aż do najdolniejszego pokoju, półsuterynowego. W ciemnej tej i ponurej, nisko sklepionej komnacie o zakratowanych oknach, przebieg krwawej tragedji stanął przed jej oczami z całą wyrazistością. Oto ściana przeciwległa była poorana kilkudziesięciu kulami i uderzeniami bagnetów. Takież dziury od kul i bagnetów miała podłoga. Różowawe, niedomyte przez bolszewików ślady krwi na zwisających w strzępach obiciach i zacieki krwi w szparach podłogi mówiły niezbicie, że nie strzelano tu do martwego celu. Na ścianie na wprost tego miejsca, gdzie, jak się okazało potem, był zabity car, szerokiemi kresami nakreślony, czerniał kabalistyczny znak swastyki. Obok równem, wyrobionem pismem inteligenta napisany był atramentowym ołówkiem następujący dwuwiersz z Heinego:
“Belsatzar war in selbiger Nacht
Von seinen Knechten umgebracht”
(Baltazar został tej nocy przez sługi swe zabity).
Piszący pozwolił tu sobie na zmianę, pisząc: “Belsatzar” zamiast “Baltazar”. Mordu dokonała mądra, zorganizowana, mająca swoje cele wola. Ale kto padł jej ofiarą. Niewątpliwie zamordowano tu większą ilość osób. Ale w one czasy o to było nie trudno. Może padły tu jakieś pierwsze lepsze ofiary, mające maskować śmierć carskiej rodziny? A jeśli nie, to czy nie cała owa rodzina była tu wystrzelana? Czy wierzyć komunikatom bolszewickim, że tylko car był stracony? Oto pytania, które na razie nie były wyjaśnione, oto zaczątki legend o uratowaniu się carskiej rodziny, które aż dotąd krążyły w pewnych kołach emigracji. Ogłoszenie przebiegu i rezultatów śledztwa obala te legendy i ustala nieubłaganą rzeczywistość. Zaczęła się ona zwolna wyłaniać już od pierwszych zaraz dni panowania “białych” w Ekaterynburgu. Pierwsze światło rzuciły na sprawę zeznania włościan Zykowych: matki i syna. Włościanie ci nocą przed świtaniem dnia 17 lipca 1918 roku jechali do Ekaterynburga z rodzinnej wsi Koptiaki, o 20 wiorst odległej. Kiedy Zykowowie przejechali teren kopalń i zrównali się z uroczyskiem “Czterech braci”, ujrzeli jakiś orszak, złożony z ciężarowego samochodu, konnych i pieszych krasnoarmiejców. Natychmiast przyskoczyło do nich dwu konnych i, grożąc rewolwerami, kazali zawrócić i galopem odjeżdżać. “Nie oglądajcie się – zastrzelimy”, wołali, galopując za nimi i tak ich odprowadzając na odległość wiorsty. Przerażeni Zykowowie narobili alarmu w Koptiakach. Chłopi byli przekonani, że to już “biali” przyszli. Wysłali kilku swoich na zwiady w kierunku uroczyska “Czterej bracia”. Tam ich spotkały uzbrojone pikiety bolszewików, które kazały chłopom wrócić, albowiem w uroczysku mają być dokonywane ćwiczenia z rzucaniem granatów ręcznych. Niebawem znaleźli się i inni świadkowie, którzy widzieli marszrutę tajemniczego samochodu. Sprawdzono, że tej nocy wzięte było z bolszewickiego garażu ciężarowe auto, które wróciło, przesiąknięte krwią. Śladem tych zeznań wyprawił się sędzia Namietkin wraz z oficerami. Drogę orszaku znaleźć było nie trudno. Szedł on bezdrożami, miękkiemi torfowiskami, młodym zagajnikiem, zostawiając wyraźne ślady. Ślady te doprowadziły do głębokiego, opuszczonego szybu w uroczysku “Czterej Bracia”. Szyb ten został po niegdyś eksploatowanej kopalni rudy żelaznej. Wokoło inne szyby zapadły się, zapłynęły okami jezior leśnych, powleczonych rzęsą, zachłysnęły się torfowiskami, zasypały resztkami własnych budowli. Ten szyb jedyny ział otwartą ciemnią, głęboką na 5 sążni i 7 werszków. Na dnie jego zawsze stała woda pod lodem, który nie topniał nawet w najupalniejsze lipcowe dni.
Ramę szybu tworzył nasyp dobrze ubitej gliny, dalej wkrąg zwierał się las, dzika uralska puszcza. Nad brzegiem kopalni Namietkin znalazł dwa duże ogniska. Powierzchowne poszukiwania nie dały rezultatów. Na dnie kopalni zalegał pancerz lodu. Lód był w jednem miejscu przebity. Nikomu nie chciało się dawać nurka w przerębel na głębokości 7 sążni pod ziemią. Namietkin wrócił z doniesieniem, że nie znaleziono nic. Przecież chłopi, którzy w parę dni potem udali się do szybu, pociągani nieodparcie kryjącą się na jego dnie tajemnicą, znaleźli w glinie nasypu parę drogich kamieni, ułamki biżuterji. Fama, że tam została “pogrzebana” carska rodzina rosła i potężniała. I wtedy przyszedł ze swemi badaniami Sokołow. Poprowadzono je na ogromną skalę, z liczną rzeszą robotników, posiłkując się całym systemem rusztowań drewnianych. Poszukiwania te dały rezultaty, wystarczające zupełnie. Głęboko na dnie szybu, pod lodem, znaleziono, oprócz masy popiołów, szereg przedmiotów, lub ich ułamków, nie pozwalających wątpić, że została tu pochowana carska rodzina. Między innemi znaleziono święte obrazki, które dzieci cesarskie brały zawsze ze sobą na piersi w drogę, sztuczną szczękę doktora Botkina, brykle, pochodzące z sześciu gorsetów, kolczyk-perłę noszony przez cesarzową, trzynaście pereł, trzynaście szmaragdów, dwa szafiry, dwa brylanty, złote łańcuszki, części połamane złotych biżuterji i t. p. Dalej znaleziono liczne opalone kości, porąbane na drobne kawałki. Wreszcie – palec kobiecy, manicurowany, kawałek skóry ludzkiej, jak wykazała ekspertyza, wreszcie trup chińskiego pieska cesarzówien “Jenny”, zakonserwowany dosyć dobrze pod warstwą lodu. Śledztwo dalsze wyjaśniło, że cesarzowa, doświadczywszy brutalnej rewizji osobistej po przyjeździe do Ekaterynburga, zdołała poufnie wysłać list do córek do Tobolska, żeby ukryły dobrze biżuterje, które w tej konspiracyjnej korespondencji nazywały się “lekarstwa”. To też przed odjazdem do Ekaterynburga zaszyto je w kapelusze, w ubrania, w aski od kostjumów, duże brylanty poobszywano suknem i przyszyto jako guziki do płaszczy. Otóż drobna część tych przedmiotów uszła uwagi katów, rozszarpujących naprędce na trupach ubrania, które miały być spalone – i one to właśnie zostały wdeptane w glinę i zsypane wraz z popiołami do szybu. O spaleniu ciał świadczy popiół, kości opalone, ślady dwuch wielkich ognisk. W miejscowym składzie znaleziono pokwitowania datowane w te dni Gołoszczekina i Jurowskiego na benzynę i kwas siarczany, rozkładający ciała i stwierdzono, że tę benzynę i kwas wywieziono do lasu na uroczysko “Czterej bracia”. Razem wzięto 40 pudów benzyny i 12 pudów kwasu siarczanego. Tak więc udało się odtworzyć obraz tego, co działo się świtaniem dnia 17 lipca nad krawędzią kopalnianego szybu. Na placyku glinianym u jego krawędzi obnażono trupy. Odzież zrywano gwałtownie, rwąc i rozcinając nożami; pękały przy tem guziki, rozciągały się haftki i pętelki i tak ich części znaleziono. Rabowano tylko “przy okazji”, ale celem głównym było zniszczenie trupów. W tym celu należało przede wszystkiem trupy porozcinać na części. Dokonywano tego na placyku. Sędzia Sokołow znalazł w pobliżu kopalni wyrwaną stronicę z książki, zawalaną kałem ludzkim. Był na niej skorowidz treści podręcznika anatomji. Ktoś był zmuszony zadowolić swoje potrzeby naturalne i użył najmniej potrzebnej części książki. Eks-felczer Jurowski był przewidujący: za brał się do chirurgii – z podręcznikiem. Uderzenia toporu, rozcinając trupy, przecinały i niektóre kosztowności, wdeptywane w ziemię.
Wśród drobnych przedmiotów, odkopanych w szybie, znaleziono też 24 kawałki ołowiu. Ołów ten, kiedy ciała palono, wyciekał z nich i zastygał na ziemi w formie ciężkich kropel. Ziemia, poddana analizie, okazała się przesiąknięta tłuszczem, wytapiającym się z trupów. Mogło być jeszcze przypuszczenie, że jednak nie zabito wszystkich członków carskiej rodziny; że jednak ktoś został wywieziony, ukryty. Śledztwo dalsze, zataczając coraz szersze kręgi, wyjaśniło i tę okoliczność bezspornie – wszyscy więźniowie domu Ipatjewa byli zabici. Narazie udało się ustalić szczegółowo obraz mordu z zeznań osób, którym oprawcy w swoim czasie opowiadali jego przebieg. Niebawem jednak w ręce “białych” dostał się jeden z głównych aranżerów mordu – naczelnik warty Miedwiediow; złapano go przy wysadzaniu mostu na Karmie, kiedy wojska Kołczaka brały Perm. Okazało się, że od dnia 4 lipca, kiedy Jankiel Jurowskij przesiedlił się ze swymi oprawcami z krwawego Amerykańskiego hotelu, zabójstwo było zdecydowane. Szaja Gołoszczekin pojechał do Jankla Swierdłowa do Moskwy ustalić ostatecznie jego wykonanie (kopje ich szyfrowych depesz znaleziono potem na poczcie i udało się je rozszyfrować), a Jurowskij jeździł po okolicznych lasach i kopalniach, szukając odpowiedniego miejsca. Szyb w uroczysku “Czterej bracia” wypatrzył 14 lipca. 16 lipca późnym wieczorem kazał Miedwiediewowi zabrać z warty zewnętrznej 12 rewolwerów i rozdać swoim Węgrom, którzy byli uzbrojeni tylko w karabiny. Pod dom podjechało wielkie ciężarowe auto, które miało zabrać trupy. Wszedłszy o godzinie 12 w nocy do pokoju, w którym był car, Jurowskij obudził go i kazał szykować się całej rodzinie do drogi, tłomacząc to koniecznością wyewakuowania ich z powodu zbliżania się “białych”. O godz. 2-ej wszyscy byli umyci, ubrani i spakowani i wyszli za Jurowskim. Na czele kroczył car, niosąc chorego carewicza. Obaj oni byli ubrani w t. zw. “gimnastiorki” i mieli czapki na głowach. Dalej szła carowa z czterema córkami, dr. Botkin, służąca Demidowa, lokaj Trupp i kucharz Charitonow. Kuchcik Siedniow na dzień przed tem był zwolniony. Jurowskij wprowadził więźniów do dolnego, półsuterynowego pokoju; mieszkał w nim jeniec austryjacki Rudolf, usługujący Jurowskiemu. W przyległym pokoju czekali w liczbie dziesięciu Węgrzy. Cesarz, przypuszczając, że każą im czekać, aż podany zostanie jakiś środek lokomocji, poprosił o krzesło. Cesarz z cesarzewiczem siedli pośrodku pokoju. Dalej nieco siadła cesarzowa; za jej krzesłem stanęły wszystkie cztery córki. Doktor Botkin stanął za krzesłem cesarzewicza. Z jednej strony kucharz z lokajem. Służąca Demidowa stanęła najbardziej w głębi, trzymając w ręku wielką poduszkę. Wtem otwarły się drzwi i wszedł przez nie Miedwiediow, prowadząc Węgrów. Dwu z nich miało karabiny z nadzianemi bagnetami. Ustawili się rzędem nawprost skazańców z rewolwerami w dłoni. Dopiero teraz nieszczęśliwi zrozumieli. Aleksandra Teodorówna się przeżegnała. Przez mgnienie oka zapanowała cisza. Jurowskij zrobił pół kroku wprzód. “Białogwardiejcy chcieli was uratować”, powiedział, “ale im się nie udało. Wy zaś – zginiecie”.
- Co? Co? – zapytał car.
“Ot co!”, krzyknął Jurowskij, podsuwając mu pod nos rewolwer.
Równocześnie oprawcy zaczęli strzelać. Miedwiediow strzelił w carewicza, Jurowskij w cara. Car zwalił się odrazu. Carewicz rzęził i miotał się po podłodze. Jurowski dobił go kilku strzałami. Również nie chciała umierać Anastazja Mikołajówna; leżąc na podłodze, krzyczała i zasłaniała się rękami. Przygwożdżono ją dwoma pchnięciami bagnetu do ziemi. Największy kłopot był z Demidową, która stała najdalej. Zasłaniając się poduszką, miotała się z krzykiem po pokoju, z którego nie było wyjścia, to też pudłowano, strzelając do niej. Wreszcie i ona ucichła. Na podłodze leżało jedenaście trupów, brocząc obficie. Teraz oprawcy przystąpili szybko do dzieła. Prędko i sprawnie z palców, z szyj, z uszów ofiar pozdejmowano kosztowności, które były na wierzchu. Z wozu wyjęto hołoble, między któremi rozpięto prześcieradło. W ten sposób wynoszono ofiary do czekającego ciężarowca. Tam wszystkie je zawinięto w sukna żołnierskie, zaciągnięto sznurem i powieziono. Na miejscu kilkunastu krasnoarmiejców do świtu za pomocą wody, trocin i mydła starało się zmyć ślady zbrodni. Należało nie tylko oczyścić podłogi i obicia, ale ponadto wycierać krew, która od pokoju mordu przez korytarz, przez schody, przez podwórze aż do samochodu, ściekając obficie z ofiar, stworzyła drogę, słaną purpurą, po której niesiono cara Wszechrosji na ostatni spoczynek. Prawoslawnypartyzant
Etyka chirurgii plastycznej Amerykański chirurg twierdzi: „Nigdy nie staniemy się idealni za sprawą skalpela lub igły. Krótkotrwały zastrzyk szczęścia, który może otrzymać nasza twarz, lub inny zabieg chirurgiczny, nie zaspokoi tęsknoty za doskonałością, która istnieje w naszych sercach. Jedynym możliwym sposobem uzyskania prawdziwego szczęścia i doskonałości jest wzrastanie w zgodzie z obrazem Chrystusa, Stwórcy wszelkiego piękna i życia.”
Skalpel a poczucie własnej wartości Liczba pacjentów zgłaszających się operacji plastycznej nie wzrosła w ciągu ostatniej dekady, niemej ich praktyka jest coraz mniej krytykowana. Chirurgię plastyczną dzielimy na chirurgię rekonstrukcyjną i chirurgię kosmetyczną. Chirurgia rekonstrukcyjna stara się przywrócić formę i funkcję organizmu, a zatem jest zawsze dobra moralnie, jako łagodząca skutki defektu. Chirurgia kosmetyczna różni się o niej tym, że stara się ulepszać zdrowe tkanki w celu poprawy wyglądu i poczucia własnej wartości. Przeglądając się problemowi w świetle Pisma Świętego, nie uważam, jakobyśmy mieli prawo do potępienia wszelkich form chirurgii kosmetycznej. Powinniśmy być jednak wymagający, jeżeli chodzi o nasze motywacje do wykonywania zabiegu. Po pierwsze, powinniśmy być ostrożni, jeśli nasze motywacje bazują na potrzebie zwiększenia naszego poczucia własnej wartości. Jak mówią dowody, długoterminowe efekty chirurgii plastycznej nie zawsze są pozytywne, prawidłowa postawa akceptowania siebie powinna być kształtowana nie na podstawie własnego obrazu, ale obrazu na który Bóg nas stworzył, ten który za nas umarł. Po drugie, powinniśmy zastanowić się, czy nasza motywacja do zabiegu jest chęcią znormalizowania naszego wyglądu lub wzmocnienia naszego organizmu, czy zbliżenia się do wyimaginowanego ideału. Jeśli w motywacji operacji kosmetycznej dominuje chęć uczynienia siebie doskonałym, aby zwrócić na siebie uwagę otoczenia, to nie ma mowy tutaj o żadnej zasadzie biblijnej skromności. Ostatnio jednak chirurgia mocno lansuje ideę, że nasze ciała są naszą własnością i możemy modyfikować je bez ograniczeń.
Świadectwo chirurga Jako chirurg zajmujący się strefą szczęki, twarzy i ust, często wykonuję operacje korygujące szczękę. Operacja naprawcza jest wykonywana przez nacięcia niewłaściwie ustawionej górnej i dolnej szczęki i utrzymania ich w odpowiedniej pozycji. Kiedy aparaty ortodontyczne nie są w stanie umieścić zębów w odpowiedniej pozycji, zabieg ten jest zalecany w celu wyrównywania zębów i osiągnięcia prawidłowego zgryzu. Choć przede wszystkim funkcjonalna, posiada też aspekt kosmetyczny. Już skrótowa dokumentacja wydawana przez lekarzy praktyków pokazująca zdjęcia pacjentów przed i po zabiegu, ukazuje tę poprawę. Omawiając etykę chirurgii plastycznej, chciałbym oprzeć się na dwóch historiach. Pierwszy przypadek dotyczy młodej kobiety, która miała dolną szczękę zbyt krótką, a górną zbyt wąską, przez co przednie zęby się nie stykały. Innymi słowy, jej zgryz wymagał wyrównania. Skarżyła się, że jej podbródek był "zbyt duży". Kiedy wyjaśniłem jej plan leczenia, wskazała to jako jej problem i chciała, żeby planowana operacja zmniejszyła jej podbródek. Przeprowadziliśmy szeroką operację na obydwu szczękach, tak aby zęby się stykały. W efekcie zarys jej zgryzu był idealny, a ona była zdecydowanie zadowolona ze swojego wyglądu. Potem wyprowadziła się z miasta i straciliśmy z nią kontakt. Dwa lata później wróciła do naszej kliniki. Niestety, wróciła z komplikacjami. Zmiany, które wprowadziliśmy miały tendencje do nawrotu i zęby znów nie stykały się właściwie. Miała też bóle w stawach szczękowych, jednak estetyczne zmiany spowodowane zabiegiem nie uległy zmianie. Innymi słowy, była nadal bardzo zadowolona ze swojego wyglądu. Dałem jej możliwość zabiegów poprawiających, ale ona uśmiechnęła się i powiedziała mi, że nawet jeśli jej ból wzrósł by dziesięciokrotnie i nie mogłaby cieszyć się gryzieniem steków, uważała by nadal, że zabieg, który już wykonałem był najlepszą rzeczą, jaką przeżyła. Była już tak zadowolona ze swojego wyglądu, że nie była już zainteresowana funkcjonalnością. Niedługo potem zrobiłem operację szczęki drugiej kobiety, która była nieco starsza od pierwszej. Miała również zły zgryz, co wyrównaliśmy, ale nie aż do tego stopnia, jak u pierwszej pacjentki. Wyrażała bardzo niewiele uwag co do jej wyglądu. Wykonałem stereotypową operację na górnej i dolnej szczęce, co ułożyło jej zęby w idealnym układzie. W jej początkowym okresie zdrowienia, wróciła do mojego biura bardzo zdenerwowana. Chociaż zęby pasują do siebie idealnie, poczuła, że "wygląda starzej". Porównaliśmy zdjęcia przed i po zabiegu i nie było dostrzegalnych zmian wyglądu. Z obiektywnego punktu widzenia, operacja poszła dokładnie zgodnie z przewidywaniami, bez powikłań. Jednak była bardzo rozczarowana jej wynikiem, tak, że wkrótce opuściła naszą klinikę. Te dwie historie ilustrują niektóre z wyzwań, jakie przed jakimi staje etyka chirurgii plastycznej. Który zabieg wykonany na tych dwóch kobietach, był udany? Pierwszy nie skorygował problemu praktycznego, niemniej pacjent był zadowolony. Drugi idealnie skorygował funkcjonalność, ale pacjent nie był zadowolony. Co powinniśmy nazwać sukcesem, czy kiedy chirurg prawidłowo skoryguje patologię, czy też jeśli pacjent poczuje się lepiej, nawet jeśli patologia nie została naprawiona? Czy naszym, chirurgów, celem jest korekcja deformacji, czy nadawanie naszym pacjentom większego poczucia własnej wartości? Innymi słowy, czy celem zabiegu chirurgicznego jest korekta problemów fizycznych, czy też zmiana czyjegoś wyglądu w celu wpływu na sferę psychiczną ?
Historia chirurgii plastycznej Chirurgia plastyczna nie jest nowością, większość technik, które są dzisiaj używane zostało opracowanych przez leczeniu ran przez żołnierzy w dwóch wojnach światowych. Termin chirurgia „plastyczna" pochodzi od greckiego słowa „plasticos” - „uformować, nadać kształt”. Chirurgię plastyczną dzielimy na rekonstrukcyjną i kosmetyczną. Chirurgia rekonstrukcyjna ma miejsce gdy nieprawidłowe tkanki ciała zmieniamy w celu poprawy ich formy i funkcjonalności. Posiadamy estetyczny schemat wielu procedur rekonstrukcyjnych, ale głównym celem zabiegu jest przywrócenie ogólnej funkcji i wyglądu nieprawidłowych tkanek. Przykładem chirurgii rekonstrukcyjnej będzie leczenie wrodzonego rozszczepu wargi i podniebienia, lub rekonstrukcji piersi po mastektomii. Według Amerykańskiego Towarzystwa Chirurgów Plastycznych, chirurgia estetyczna "jest wykonywana w celu przekształcenia normalnych struktur ciała, w celu poprawy wyglądu pacjenta i poczuciu jego własnej wartości". Przykładami są lifting twarzy, czy powiększenie piersi. Te kategorie nie są idealnie odrębne, a istnieje wiele procedur, które leżą pomiędzy ściśle strefami odtwórczą a kosmetyczną. Istotna różnica jest taka, że chirurgia kosmetyczna nie próbuje leczyć wszelkiej deformacji lub nieprawidłowości, ale służy do uatrakcyjniania czyjegoś wyglądu. Nie ma wątpliwości, że popularność takiej chirurgii wystrzeliła za naszych czasów jak rakieta. Mogliśmy oglądać dowody kulturowych zmian naszych postaw względem zabiegów kosmetycznych, jak stają się one coraz powszechniejsze i bezkrytycznie akceptowane. Według Amerykańskiego Towarzystwa Chirurgów Plastycznych, liczba zabiegów powiększania piersi wzrosła w ciągu ostatnich piętnastu lat o ponad osiemset procent. Pomimo faktu, że większość zabiegów kosmetycznych nie zostało ujętych w ubezpieczeniem, Amerykanie w 2008 r. wydali na to ponad dziesięć miliardów. Ten wzrost popularności nie ogranicza się do pacjentów dorosłych. Nastąpił wielki wzrost liczby dzieci planujących operację. W rzeczywistości, liczba zabiegów na pacjentach osiemnastoletnich i młodszych wzrosła trzykrotnie w dziesięcioleciu pomiędzy 1997 a 2007. Zabiegi kontrowersyjne dla tej grupy wiekowej, takie jak odsysanie tłuszczu i powiększanie piersi, stały się trzykrotnie częstsze. Jest bardzo prawdopodobne, że znamy osobiście kogoś, kto miał operację plastyczną, a coraz bardziej prawdopodobne, że nasze nastoletnie dzieci mają kolegów, którzy zamierzają w jakiś sposób skalpelem poprawiać swoje jeszcze rozwijające się ciała,
Etyka chirurgii rekonstrukcyjnej Chrześcijanie wierzą, że ludzie są stworzeni na obraz Boga. Jedną z konsekwencji upadku jest to, że podlegają chorobom i patologiom. Bóg w swoim miłosierdziu, daje ludzkości możliwość zawalczenia o łagodzenie skutków upadku. Głównym celem medycyny jest leczenie chorób, przyczynianie się do złagodzenia cierpienia. Nie jest tak tylko w przypadku operacji plastycznych, ale we wszystkich innych rodzajach leczenia. Chirurgia rekonstrukcyjna jest po prostu stosowaniem tej zasady, gdy mamy do czynienia z patologicznym, wrodzonym lub pourazowym uszkodzeniem. Ponieważ celem chirurgii rekonstrukcyjnej jest przywrócenie formy i funkcji do uszkodzonej tkanki, tego typu operacja jest dobra moralnie. Na przykład w leczeniu raka piersi, wiele kobiet będzie musiało podlec mastektomii, aby usunąć tkankę nowotworową. Rekonstrukcja piersi w takich przypadkach jest próbą przywrócenia normalnej formy i funkcjonalności. Chociaż zawsze istnieje estetyczny element decyzji, głównym celem pozostaje przywrócenie organizmu do jego poprzedniego niepatologicznego stanu. Innym przykładem takiej operacji jest rozszczep wargi i podniebienia. Rozszczep wargi lub podniebienia jest spowodowany przez zaburzenia w rozwoju płodu, które prowadzą do bardzo oczywistej wady wargi i części struktur twarzy. Chirurgiczna korekcja składa się z wielu zabiegów doprowadzających części twarzy do ich prawidłowego funkcjonowania i właściwej formy. Dotyczy to praktycznie wszystkich form chirurgii rekonstrukcyjnej.
Etyka chirurgii plastycznej Chirurgia plastyczna ma tę specyfikę, że nie ma na celu poprawienia patologicznej tkanki, lecz ulepszenie zdrowej. Zawsze w jej sprawie były kontrowersje, ponieważ było to postrzegane jako naruszenie naturalnego stanu ciała. Jednak ten argument, piętnujący zabiegi chirurgii plastycznej, w dużej mierze już zniknął z naszej kultury. Czy działanie na zdrową tkankę jest nieetyczne we wszystkich okolicznościach? Wierzę, że istnieje wiele powodów, dlaczego nie powinno się tego w zupełności potępiać. Po pierwsze, nie ma konkretnego biblijnego zakazu zmiany wyglądu naszych ciał. Po drugie, nie uważamy za niestyczne innych środków poprawy naszego wyglądu. Na przykład, niektórzy twierdzą, że wszystkie formy makijażu, czesania i modnego ubierania się są zachowaniami nieuporządkowanymi moralnie. Krótko mówiąc, Chrystus daje nam wolność i to nasze sumienie musi nas prowadzić i ukierunkowywać w sprawie zachowań, które nie są nam wyraźnie zakazane. Z tego powodu nie mogę znaleźć żadnego powodu, aby uważać operacje plastyczne za jednoznacznie niemoralne. Jednak, mimo, że konkretne działania mogą nie być wewnętrznie niemoralne lub prawnie zabronione, nie oznacza to, że jest to dobre w każdych okolicznościach. Możemy być w naszych grzesznych sercach kuszeni do angażowania się w działalność która ma niemoralny cel lub przyczynę. Nasze motywacje do realizacji operacji plastycznej mogą mieć istotny wpływ na etykę samego aktu. Z tego powodu istnieją pewne istotne obawy, które należy rozważać u osób, pragnących chirurgii kosmetycznej.
Potrzeba samooceny postawy chirurga Wspólnym wątkiem literatury o chirurgii kosmetycznej jest koncepcja poprawy poczucia własnej wartości, poprzez chirurgiczną przemianę ciała. Na przykład strona internetowa zaprojektowana do wyszukiwania klinik, twierdzi, że zna "pięć powodów, dla których chirurgia plastyczna pozwoli ci być szczęśliwszym". Powód numer jeden twierdzi, że chirurgia kosmetyczna obniża zapotrzebowanie na lek przeciwdepresyjny. Dlaczego brać leki na depresję, kiedy chirurg może Cię uatrakcyjnić? Powód numer cztery stwierdza, że "chirurgia kosmetyczna może dodać ci lat do życia i zwiększyć samoocenę." Kto by nie chciał wyglądać lepiej, mieć większe poczucie własnej wartości i żyć dłużej szczęśliwy, tylko poprzez uatrakcyjnienie wyglądu ciała? Zatem czy chirurgia naprawdę działa na naszym ciele czy na umyśle? Raport Sander Gilman donosi: "W ciągu ostatnich dziesięcioleci ludzie zwracali się chętniej do chirurgów, niż do swoich psychoterapeutów, kiedy dążyli do „piękna ciała" i osiągania "zdrowia psychicznego". Celem chirurga zatem nie jest likwidacja deformacji, a nawet nie jest nim przekształcanie normalnej tkanki w coś bardziej estetycznego. Prawdziwym celem i ostateczną miarą sukcesu jest to, czy procedura ta doprowadziła pacjenta do jakże mglistego poczucia "zwiększenia szczęścia". Szczęście w tym kontekście nie jest klasycznie pojmowanym szczęściem, ale uczuciem lub emocją przyjemności i zadowolenia.
Czy obserwowany przez nas rozwój chirurgii plastycznej, spowodował wzrost osobistego szczęścia? Według dostępnych nam dowodów nie stało się tak. Posiadamy badania psychologów klinicznych i porównywaliśmy wypowiedzi studentów z 1939 i z 2007. Badanie wykazało w tym czasie sześciokrotny wzrost liczby studentów wykazujących objawy depresji, lub wykazujących "niepokój i nierealistyczny optymizm". Zatem taka jest różnica w postawach studentów z czasów wielkiego kryzysu ekonomicznego i obecnie. Chociaż bez wątpienia na taki duży wzrost wykrywanej depresji ma wpływ wiele innych czynników, niemniej nie zauważamy, żeby chirurgia plastyczna wiele tu pomagała. Jedno z badań wykazało, że dziesięć lat po zabiegu powiększenia piersi notuje się trzykrotny wzrost liczby samobójstw, w porównaniu do grupy kobiet, które nie miały takiej operacji. Przeglądowe badania od 2004 ukazują psychologiczne objawy pacjentów, którzy podlegali chirurgicznym zabiegom upiększającym. Okazało się, że młodzi pacjenci mieli nierealistyczne oczekiwania, posiadali minimalną deformację, mieli już wcześniej jakieś operacje, byli motywowani problemami w związkach, albo cierpieli na depresją lub zaburzenia lękowe, co zwiększało prawdopodobieństwo, że po operacji plastycznej poczują się gorzej. Pacjenci, zgłaszający niezadowolenie z powodu operacji, pozostawali bardzo rozczarowani, potrzebowali "fontanny szczęścia", a nie otrzymali tego, czego pragnęli. Zauważamy, że miało to miejsce niezależnie od technicznego sukcesu operacji. Upiększenie kogoś nie zawsze go uszczęśliwia. Wielu niezadowolonych pacjentów, bardziej odczuwa swoje defekty po, niż przed zabiegiem. To prowadzi ich do dalszego poszukiwania innych czynności w celu upiększenia swojego zniszczonego już ciała, a często i umysłu. Praktyka ta, niestety, może zachęć innych chirurgów plastycznych, którzy obiecują "naprawić" błędy spowodowane przez poprzedników. To może powołać następne nierealistyczne oczekiwanie, że cel zostanie osiągnięty tą drogą. Cykl ten jest często określany jako uzależnienie od chirurgii plastycznej. Virginia Blum opisuje pacjentkę o imieniu "Barbara", która miała liczne zabiegi, co miało pomóc utrzymać męża, który miał wiele romansów pozamałżeńskich. Spoglądała z niecierpliwością na swojego chirurga, wierząc, że będzie się nią opiekował, nawet jeśli jej mąż by tego dalej robić nie chciał. Widziała chirurga w roli: "Ratuj piękną księżniczkę, wyzwól ją z wieży ciała w którym jest uwięziona, uczyń szczęśliwą i zwolnij ją z realnego życia." Cała ta sytuacja czyni niezamierzoną gmatwaninę relacji lekarz-pacjent. Kosmetyczni chirurdzy nie muszą już diagnozować i leczyć choroby, ale raczej "klientów", których szczęście zależy od rzeźbienia ich zdrowych ciał. Nawet jeśli pacjent nie przychodzi z konkretną skargą, wielu chirurgów bardzo chętnie zaproponuje sposoby w jaki mogą poprawić swój wygląd. Melanie Berliet, wysoka 27 letnia kobieta, która pracowała jako modelka, chciała aby chirurg określił zalecenia dla niej. Podczas jednej ze swoich tajnych konsultacji, chirurg zalecił odessanie tłuszczu, powiększenie piersi, redukcję nosa, zastrzyki botoxu w czoło i innego rodzaju w usta. Całkowity koszt proponowanego zabiegu wynosił 33.000 dolarów. Berliet przyznaje: "W tym czasie mój obraz samej siebie był tak poobijany, że gdybym miała pieniądze, szczerze wątpię, że mogła bym odmówić". Jeśli chirurg kosmetyczny jest łasy na klientów z niską samooceną, może nauczyć się wynajdować nieistniejące problemy.
Który obraz powinniśmy czcić? Badając te sprawy w świetle Pisma Świętego wnioskujemy, że nasza samoocena nie powinna opierać się przede wszystkim na naszym wyglądzie. Sam Jezus jest opisany w proroctwie Izajasza jako ten, który "Nie miał On wdzięku ani też blasku, aby na Niego popatrzeć, ani wyglądu, by się nam podobał." (Iz 53:2). ludzie posiadają wartość sami w sobie, jako stworzeni na obraz Boży. Nasza wartość nie zależy, ani nie zmienia się, wraz ze zmianami atrakcyjności naszych ciał "gdyż nie wybrałem go , nie tak bowiem człowiek widzi , bo człowiek patrzy na to, co widoczne dla oczu, Pan natomiast patrzy na serce" (1 Sm 16. 7). Nie ma wątpliwości, że wielu uważa się za nieatrakcyjnych, albo z powodu szpecącej go patologii, albo po prostu dlatego, że nie "pasują" do ideału naszej naszej kultury, która ma obsesją na punkcie piękna. Chirurgiczne zmiany zewnętrznej formy ich ciał mogą w wielu przypadkach zwiększać samoocenę, przynajmniej na jakiś czas. Nie ma wątpliwości, że możemy doznać uniesienia, gdy uważamy, że czujemy się dziś atrakcyjni. Trudności zaczynają się jednak, gdy staniemy uzależnieni od takiej „emocjonalnej windy” związanej z własną atrakcyjnością i będzie to miało zasadnicze znaczenie dla poczucia naszej wartości. Ponadto, gdy rodzice przekonują swoje dzieci, że chirurgia plastyczna jest konieczna dla ich samooceny, nieunikniony efekt będzie taki, że będą one stosować kryteria oparte na wyglądzie zewnętrznym. To nie znaczy, że jest coś złego w chęci bycia atrakcyjnym. Bycie dobrym gospodarzem danego nam ciała jest pozytywne i dobre. Nie ma nic złego w spoglądaniu w lustro, ubraniu się atrakcyjnie, lub uczucia zadowolenia z wyników zaplanowanego treningu. Nie wierzę, istnieje cnota w celowym odbieraniu sobie atrakcyjności, lub podkreślaniu szczególnie nieciekawych aspektów naszej fizyczności. Problem powstaje, gdy oceniamy siebie przede wszystkim na podstawie obrazu, który widzimy w lustrze. Jeśli nasza motywacja poddania się zmianom bazuje na chęci zwiększenia wartości samego siebie we własnych oczach, wówczas spoglądając na nasz obraz w lustrze, jesteśmy nastawieni na wyszukiwanie wad. To nie nasz obraz zewnątrzny daje nam wartość, ale Bóg na którego obraz zostaliśmy stworzeni. Niezależnie od tego, jak wyglądamy, nie powinniśmy o tym zapominać.
Normalizacja czy super-udoskonalanie człowieka? Istnieje jeszcze inny aspekt, jaki należy brać pod uwagę przy analizie etyki chirurgii kosmetycznej. Zabiegi kosmetyczne istnieją w dużej gamie od usunięcia małego łagodnego "znamienia" na czole u niemowlęcia do licznych procedur, jakie miał rzekomo zrobić Michael Jackson. Badając motywację tych zabiegów, rozdzielmy dwa rodzaje chirurgii kosmetycznej. Postępowanie takie jak usuwanie widocznych, nieestetycznych znamion jest próbą zmian fizycznej "nieprawidłowości" i sytuacji unormalnienia. Z drugiej strony, ktoś wracający wielokrotnie do chirurgów, aby uzyskać nos "w sam raz" próbuje doprowadzić swoją normalną anatomię do pewnego ideału. Możemy wyobrazić to sobie patrząc na proces, który zakreślamy z pojęciem "normalne" w centrum, oraz "nienormalne" i "doskonałe" na krańcach. Niektórzy pacjenci uważają, że są w punkcie "nienormalne", a ich celem jest szukanie "normalności" i czynią to po raz w życiu. Cele innych pacjentów jest od normalnego wyglądu ciała, zbliżyć się do perfekcji. Etyka tych indywidualnych motywacji różni się. Są niuanse co do jej etycznej oceny. Jak oczywiste są warunki, sprawiające, że oceniamy siebie jako "normalnych"? Jeśli „normalność” jest kulturowo określona, to większa liczba operowanych osób kieruje się tym standardem. Standard wyglądu "idealnego" zawsze był nieco giętki, ale teraz jest szczególnie zmienny. Niezależnie od tego, wydaje się, że istnieje rozgraniczenie między tymi, którzy szukają operacji plastycznej, aby nie zwracać na siebie uwagę swoim wyglądem, a tymi, którzy przychodzą na operację plastyczną, właśnie z tego powodu, aby zwrócić większą uwagę na swój wygląd. Motywacje dla chirurgii plastycznej, które wykraczają poza "normalizację" czyjegoś wyglądu są problematyczne z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, Pismo Święte daje nam wytyczne dotyczące zasad skromności. Na przykład Michelle Brock opisuje biblijną skromność jako "postawę pokory, która stara się prosić bardziej Boga niż człowieka lub samego siebie. Charakteryzuje się samokontrolą i godnością w stroju, mowie i działaniu". Operacje mające na celu zbliżenie naszych ciał do pewnego ideału są próbą zwrócenia na siebie większej uwagi i dlatego nie mogą być nazywane skromnymi. Skoro dziewięćdziesiąt jeden procent zabiegów chirurgii plastycznej odbywa się na kobietach, istnieje duże prawdopodobieństwo, że ich motywacja do upiększania ma motyw zwiększenia atrakcyjności seksualnej w oczach mężczyzn. Niestety, nie możemy przy narodzeniu wybierać jak wyglądamy, aby inni oglądali się za nami i czuli zmysłową żądzę na widok naszych ciał. Natomiast Pismo Święte opisuje kobiecą urodę jako posiadającą "wnętrze serca człowieka o nienaruszalnym spokoju i łagodności ducha, który jest tak cenny wobec Boga." (1 Piotra. 3,4). Po raz kolejny zaznaczmy, że nie uważamy, jakoby chęć wyglądania nieźle była zła, ale że powinniśmy być ostrożni w naszych pragnieniach dążenia do zwracania na siebie uwagi i ciągłego dowartościowywania się ulepszaniem naszej fizyczności. Po drugie, trwa debata bioetyczna w której szybki rozwój i popularność chirurgii plastycznej jest używany jako szablon do analizy w jaki sposób możemy upiększać nasz organizm w przyszłości. Maria Devereaux stwierdza: "Chirurgia plastyczna zapewnia naturalny punkt wyjścia dla rozważań nad medycyną przyszłości". Jeśli tak jest, to przyszłość medycyny będzie opierać się wyłącznie na naszych subiektywnych modelach pragnień i projekcji szczęścia, jakie mamy zanim przybliżymy się do naszego wyidealizowanego standardu doskonałości. Celem lekarzy może przestać być leczenie chorób. Nie będą używać swojej wiedzy i umiejętności, aby nas wzmacniać, a standardem sukcesu będzie subiektywna przyjemność, jaką odczuwamy zezwalając lekarzowi na modyfikacje. Innymi słowy, jeśli przyszłe wzorce medycyny będą szły w ślad za aktualnymi trendami chirurgii plastycznej, chętnie i dobrowolnie zrezygnują z celów jakie mają obecnie i pójdą za obietnicami szczęścia. Felietonista William Safire stwierdził: "Jutro możemy się spodziewać rodzaju Botoxu dla mózgu, dla wygładzania pomarszczonego temperamentu, robienia ekstrawertyków z ludzi nieśmiałych, albo obdarzania poczuciem humoru ponuraka od urodzenia. Ale jaką cenę za te nieludzkie fortele zapłaci nasza natura? Może nasze nadludzkie próby poprawy faktycznie zmienią lub usuną cechy, które składają się na człowieczeństwo. To jest perspektywa, powodująca obawy.
Medycyna stoi na głowie Nowoczesna koncepcja chirurgii plastycznej i jej bezkrytycznego przyjęcia tego co popularne w naszej kulturze okazała, że niektóre aspekty medycyny stoją na głowie. Na przykład, przez wiele lat medycyna dążyła do wyeliminowania chorób przenoszonych przez żywność. Jednym z rzadszych, ale niebezpiecznych chorób przenoszonych drogą pokarmową było zatrucie jadem kiełbasianym, które powodowało paraliż w nerwu twarzowego i mogło stać się szkodliwe, gdyby się rozprzestrzeniało. Po destylacji patogenu, który powodował zatrucie jadem kiełbasianym, zaczęliśmy go używać terapeutycznie w leczeniu chorób, takich jak skurcze mięśni i nadmierne mruganie. Ten sam środek, który spowodował śmiertelny paraliż, teraz wstrzykuje się dobrowolnie jako Botox do ponad dwóch milionów pacjentów rocznie, w celu wygładzenia zmarszczek. Ten sam związek chemiczny, który spowodował straszliwą chorobę, jest obecnie wykorzystywany do paraliżowania całkowicie zdrowych i funkcjonujących mięśni twarzy, co jest najczęściej stosowanym dziś, uważanym za mało inwazyjny zabiegiem kosmetycznym. Co nam to mówi o kulturze, w której żyjemy? Żyjemy w świecie, w którym wygląd jest tak ważny, że wiele osób uważa, że starzenie się z wdziękiem oznacza wstrzykiwanie w pomarszczoną twarz z toksycznego związku chemicznego. Nasz świat niewątpliwie poszukuje fizycznej atrakcyjności i myli to z wewnętrznym szczęściem i wartościami. Czy chrześcijanie powinni zgodzić się na takie myślenie?
Nigdy nie staniemy się idealni za sprawą skalpela lub igły. Krótkotrwały zastrzyk szczęścia, który może otrzymać nasza twarz, lub inny zabieg chirurgiczny, nie zaspokoi tęsknoty za doskonałością, która istnieje w naszych sercach. Jedynym możliwym sposobem uzyskania prawdziwego szczęścia i doskonałości jest wzrastanie w zgodzie z obrazem Chrystusa, Stwórcy wszelkiego piękna i życia.
Richard J. Poupard jest chirurgiem prowadzącym prywatną praktykę chirurgii twarzy i szczęki w Midland w stanie Michigan, w USA.
http://www.midmichigan.org/doctors/find-a-doctor-basic-profile/?id=354#AddressPhoneMap
Artykuł ukazał się w Biuletynie Badań Chrześcijańskich (Christian Research Journal) w tomie 33, nr 04 (2010). ID artykułu: JAF1334 Tłum. Natalia Kaniewska
INTERESY NARODOWE – PRZECIW OLIGARCHIIInfonurt2 : ciut za bardzo pro Putinowski pogląd. Co do Rosji i ostatnio sprawy międzynarodowe to mąż opatrznościowy ..ale dla demoludów to kat nie gorszy od Stalina. Antyrosyjskość PiS-u jest nielogiczna,przynajmniej z powodu przejęcia z języka Władimira Putina przez obóz Jarosława Kaczyńskiego, hasła walki z oligarchią finansową. Różnica polega na tym, że prezydent Rosji rozgniótł dosłownie i w przenośni antynarodową klikę oligarchów, prawie zawsze żydowskiego pochodzenia, niszcząc ich potęgę materialną oraz zmuszając do emigracji( np. Borysa Abramowicza Bierezowskiego i Władimira Gusińskiego) lub umieszczając w obozach pracy - przykład Michaiła Chodorkowskiego. Niedawno zbiegł do Londynu kolejny potentat naftowy, były właściciel koncernu RussNeft Michaił Gucerijew(też Żyd), szukając wsparcia pod wystrzępionymi skrzydłami Bierezowskiego. W stolicy Wielkiej Brytanii zadomowił się znany właściciel klubu piłkarskiego Chelsea Roman Abramowicz, nie podskakujący Kremlowi i traktowany niegdyś w środowisku Putina jak chłopak na posyłki. Póki będzie grzeczny, póty będzie mógł obracać miliardami, ale pewnie skończy wreszcie podobnie do kolegów.
POLSKO-ROSYJSKIE ODMIENNOŚCI Sytuacja w Polsce jest zasadniczo różna. Przede wszystkim nie posiadamy ogromnych ilości złóż ropy i gazu, na czym wyrósł rak oligarchizmu w Rosji. Nasi(?) tzw. oligarchowie, to według rosyjskich standardów drobni detaliści, w wypadku których konfiskata szemranych fortun nie wzmocni o krztynę budżetu i nie rozbije państwa w państwie, jak to miało miejsce na rosyjskiej ziemi. Poza tym problem tkwi w kwestii, iż prezydent Putin miał do czynienia z wrogiem „wewnętrznym”, działającym u jego boku i na oczach jego służb, operującym kapitałem w granicach Rosji. Silna władza realizująca wolę narodu puściła oligarchów w skarpetkach stosunkowo łatwo, szczególnie pod przywództwem tak wybitnej i bezkompromisowej jednostki jak Władimir Putin. U nas po 1989 r. majątek narodowy przejęły zagraniczne(zewnętrzne) siły kapitałowe, budując na tym fundamencie swoją potęgę i prowadząc inwestycje nie dla interesu narodu polskiego, lecz swych zachodnich imperiów bankowo-gospodarczych.
Dlatego w naszym kraju trzeba uwięzić tych, których wynajął do kolonizacji Polski obcy kapitał i libertyńsko trockistowski globalizm – np. Tadeusza Mazowieckiego, Lecha Wałęsę,Adama Michnika, Leszka Balcerowicza, Hannę Gronkiewicz-Waltz, Janusza Lewandowskiego,Leszka Millera, Jana Krzysztofa Bieleckiego – ogólnie całą tę klikę byłych prominentów Unii Demokratycznej/Wolności, Kongresu Liberalno-Demokratycznego(teraźniejsza Platforma Obywatelska), Socjaldemokracji Rzeczpospolitej Polskiej(SdRP – później SLD) i Pałacu Prezydenckiego(Miecio Wachowski itp.). Powiedzmy sobie jasno, że zagranicznej ręki nie utniemy tak łatwo - renacjonalizacja zrabowanych („sprywatyzowanych”) dóbr narodowych w strukturach prawa UE, może doprowadzić Polskę do skrajnej izolacji międzynarodowej i znacznego pogłębienia biedy, a na przeformatowanie sojuszy potrzeba czasu. Skoro ręka jest póki co poza zasięgiem, należy rozliczyć miecz – czyli wymienionych i niewymienionych najemników obcego kapitału. I proszę, oto pole do popisu dla Jarosława Kaczyńskiego z PiS-em. Ukarajcie wspólników wielkiego Układu, a nie geszefciarzy tworzących małe układziki, często zresztą z waszym udziałem. To będzie miało polityczny i realny, a nie propagandowy sens.
Ważnym elementem unicestwienia oligarchii w Rosji, było uderzenie przez Putina w antyrosyjskie media Bierezowskiego i Gusińskiego. Kiedy obaj przekonali się, iż nowy prezydent nie zatańczy na ich linie wzorem pijaczyny Borii Jelcyna i zacznie odbudowywać kraj kosztem ich wpływów, zaczęli go opluwać medialnie jako dyktatora i niszczyciela opozycji demokratycznej. Jelcyn ostrzeliwał z dział czołgowych Parlament i uczynił z Dumy teatr marionetek, lecz pozwalał kraść i rządzić sobą Bierezowskiemu, Gusińskiemu i reszcie oligarchii, ci więc nie widzieli w jego gestach satrapy nic zdrożnego. Władimir Putin znakomicie pojął, że z wrogimi mediami nie dokona planu podniesienia Rosji z kolan. Tak jakoś zawsze dziwnie się składa, że tzw. niezależne media najlepiej prosperują w państwie słabym, rozbitym społecznie, moralnie i narodowo zdegenerowanym, bez szacunku do własnej historii i politycznie podzielonym na pożarte ze sobą frakcje partyjne. Znakomicie żerował na owym ścierwie Gusiński ze swym imperium medialnym Media Most, puszczając w telewizji NTV wyśmiewające chrześcijaństwo i patriotyzm programy i filmy. Z Gusińskim walczyła Cerkiew Prawosławna i ugrupowania narodowe. Aresztowany za przekręty, został wyrzucony z jedną walizką z Rosji i po krótkiej tułaczce po Europie wylądował w poniekąd rodzinnym Izraelu(praktycznie każdy skazany na banicję rosyjskojęzyczny oligarcha, ma izraelskie obywatelstwo). W III/IV RP „wolne” media państwowe i prywatne, były i są ośrodkami najobrzydliwszej antypolskiej propagandy, napuszczania grup społecznych na siebie, etyczno-moralnego rozkładu narodu i modelowymi przykładami dziennikarskiej, socliberalnej stronniczości. Taki Polsat byłego cinkciarza, posiadacza kilku paszportów Zygmunta Solorza-Żaka – wulgarny, płaski i pod względem informacji reprezentujący dno libertyńskiego ścieku - występuje jako medium jak najbardziej „polskie”. Jest to coś w rodzaju NTV Gusińskiego i tak samo nieprzyjazne każdej władzy, choćby nieco zalatującej patriotyzmem. PiS występuje na antenie Polsatu w roli politycznego stracha dla dużych dzieci i dlatego uchodzi on za „niezależny”(o narodowcach nie wspomnę – lepszą opinią obdarza się w Polsacie seryjnych morderców). Solorz ewidentnie zdobył swoje miliardy dolarów na wzór oligarchów rosyjskojęzycznych, a polska(?) władza jest tak słaba, że nic mu nie potrafi udowodnić i puścić go w objazd świata ze szczoteczką do zębów jako jedynym majątkiem. Wprost przeciwnie. W gości do Tomasza Lisa(„Co z tą Polską?”- obecnie przeniesione do TVP) chodzą korowodami wdzięczyć się do pana redaktora dostojnicy PiS-u i innych, niedawno rządzących, partii. I nikt nie piśnie słówkiem, że siedzi w telewizji, gdzie kłamstwo i plugastwo są na porządku dziennym. Molochy medialne w typie ITI-TVN, Axel Spinger, Agory S.A.(„Gazeta Wyborcza”), Polsatu, imperium Ruperta Murdocha zleciały się do nas albo wylęgły samoistnie w Polsce z jednego, zasadniczego powodu. Nigdzie na świecie media elektroniczne i pisane-wielonakładowe o przekroju liberalnym, nie kreują na podobnie ogromną skalę życia politycznego, co łączy się oczywiście z olbrzymimi dochodami. U nas politykę robi byle dziennikarzyna z TVN, „Gazety”, „Faktu” czy Polsatu, do którego przylatuje w ukłonach prezydent, premier, minister lub poseł. Kto spodoba się Monisi Olejnik(a wiadomo, kto się jej podoba...), ten dostanie więcej głosów w wyborach. Chora sytuacja, ale żadna siła polityczna ,z PiS-em włącznie, nie ma zamiaru tego zmienić. Wyhodowano prawdziwą oligarchię medialną w rozumieniu rządzenia i dzielenia na scenie politycznej. Polityk zależy nie od elektoratu, lecz ilości i jakości występów w migającym pudle na obcym kablu – wybierającym swoich faworytów i wrogów. To jest najgorsza polskojęzyczna oligarchia, ją powinien wykończyć Jarosław Kaczyński, jeżeli cichcem pragnie naśladować Władimira Putina(marzenia ściętej głowy). Jednak premier nie pojmuje istoty patologii oligarchizmu w jej polskim wydaniu. Mówi o „Gazecie Wyborczej” pod kontrolą tajemniczej oligarchii, gdy dowcip polega na tym, iż ona(i ogólnie spółka Agora) sama w sobie jest oligarchią, jak i inne polskojęzyczne media. Na tym polega nasza specyfika medialnej oligarchii i w nią trzeba uderzyć w pierwszym rzędzie, do czego PiS wcale się nie pali. Przecież nawet publiczna TVP jest tubą liberalizmu w stylu Platformy Obywatelskiej, wpływy PiS-u są tam słabo widoczne. Trochę prorządowej propagandy w głównym wydaniu „Wiadomości”, nie czyni z TVP PiS-owskiego imperium.
BIEREZOWSKI ROBI „REWOLUCJĘ” Były oligarcha cieszący się brytyjskim azylem politycznym, nie rozumie swojej sytuacji wyklętego przez porządnych ludzi aferzysty. Ciągle próbuje knuć przeciwko Putinowi i narodowi rosyjskiemu. W swych groźbach Bierezowski posuwa się do nawoływania do siłowego obalenia legalnych władz rosyjskich, nawet poprzez krwawą rewolucję ze swoimi wspólnikami na Kremlu, co zapowiedział w niedawnym wywiadzie dla opiniotwórczego „Guardiana”. Moskwa bezskutecznie domaga się od Londynu ekstradycji tego złodzieja miliardów i politycznego awanturnika, który najprawdopodobniej finansuje czeczeńskich terrorystów. Że nie są to oskarżenia gołosłowne, świadczy postawa Szwajcarii, Francji, Holandii i Brazylii, gdzie Bierezowski jest osobą niepożądaną za przekręty bankowe(wyprowadził m.in. z francuskiego banku SBS-Agro 85 mln franków i władze skonfiskowały jego tamtejsze nieruchomości) i gdy tylko się pojawi w tych państwach, zostanie aresztowany i prawdopodobnie deportowany do Rosji. Liczba krajów uważających Bierezowskiego za persona non grata rośnie i niedługo będzie on miał trudności z wystawieniem nosa poza gościnne wyspy mgieł i mżawek. Odpowiedź Bierezowskiego pozostaje ta sama: „ Zlecają je[kroki prawne – R.L.] rosyjskie władze w obawie przed moim powrotem do polityki”. Zdecydowanie się przecenia, ponieważ dawno minęły czasy, kiedy trząsł zachodnią opinią publiczną, przekupując wpływowych dziennikarzy i drukując w wysokonakładowej prasie ogromne, antyputinowskie ogłoszenia. Majątek Bierezowskiego znacznie stopniał(miliard dolców zamelinował gdzieś ze strachu na czarną godzinę), nie organizuje już w Rosji konkursów młodych, nierzadko nieletnich dziewcząt, wśród których ten stary satyr wybierał dla siebie lub nie żony(co ładniejsze „testował”). Zresztą obecnie nie mógłby sobie na to pozwolić z powodu czujności organów ścigania i wzrostu poczucia narodowej moralności, która leżała pod psem za panowania Jelcyna. Jak każdy zdegenerowany oligarcha, Bierezowski ma seksualne zachcianki godne Ławrientija Berii. Niczym ostatniej deski ratunku splajtowany politycznie oligarcha czepił się tajemniczego zabójstwa podwójnego agenta i byłego funkcjonariusza rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa(FSB) Aleksandra Litwinienki, także korzystającego z angielskiego azylu – ziejącego patologiczną nienawiścią do Putina. Litwinienkę otruto radioaktywnym polonem. Bierezowski użył resztek wpływów i napuścił rząd oraz media Zjednoczonego Królestwa na Rosję i Władimira Putina. O zlikwidowanie Litwinienki oskarżono oficera rosyjskiego wywiadu Andrieja Ługowoja, który wielokrotnie temu zaprzeczał, twierdząc iż morderstwo jest dziełem Borysa Bierezowskiego(nie bez udziału brytyjskiego wywiadu), z którym Litwinienko prowadził wspólne interesy i akcje polityczne. Co więcej, Ługowoj zarzucił Bierezowskiemu współudział w zabójstwie znanej rosyjskojęzycznej dziennikarki o ukraińsko-żydowskim pochodzeniu Anny Politkowskiej, opozycjonistki piszącej dla nieprzychylnej Putinowi „Nowej Gaziety”. Była to osoba odważna, lecz ze skłonnościami do wyolbrzymiania faktów i histerii, szczególnie w tematach dotyczących wojny z czeczeńskimi rebeliantami. W Rosji ujęto najbardziej prawdopodobnych sprawców mordu, trzech czeczeńskich braci Mahmudowów, co przyjęła jako wiarygodną wersję proklemlowska i opozycyjna prasa. Według ich zeznań, dokonali zbrodni na zlecenie zagranicznego szefa o szerokich koneksjach międzynarodowych. Rosyjski prokurator generalny zabrał w tej sprawie głos: „ Celem tej osoby było spowodowanie w Rosji kryzysu politycznego i przywrócenie epoki oligarchów”. Chodzi na 99 proc. o Bierezowskiego, który przecież sam przechwalał się, że będzie dążył do rewolucji i obalenia siłą konstytucyjnego porządku w państwie rosyjskim. Wiadomo również, iż rebelianci czeczeńscy są często zwykłymi bandytami i porywaczami, a mafia czeczeńska należy do najpotężniejszych w Europie i Azji. Związki Bierezowskiego z tym środowiskiem nie stanowią tajemnicy, mógł poświęcić dla wywołania fermentu Politkowską i Litwinienkę. Z drugiej strony być może ta dwójka padła ofiarą rozgrywek między klanami czy też gangami czeczeńskimi. W każdym bądź razie śmierć tych osób nie przyniosła żadnych korzyści Moskwie, a Bierezowskiemu i separatystom czeczeńskim owszem. Doszło do kryzysu brytyjsko-rosyjskiego, wzajemnego odwoływania dyplomatów, żądania ekstradycji Ługowoja przez Londyn i Bierezowskiego przez Kreml – i w ostateczności - pogorszenia wizerunku Rosji na świecie. Obserwatorzy nie wróżą jednakże Bierezowskiemu świetlanej przyszłości. Jego przestępstwa finansowe w postaci nielegalnych prywatyzacji i niepłacenia podatków(wierzchołek góry lodowej), są tak oczywiste, że rosyjscy prokuratorzy stosunkowo szybko sprezentują mu proces z niepodważalnymi dowodami. Z eks-oligarchy opadną szatki opozycjonisty tudzież demokraty i stanie w goliźnie swych złodziejstw, machlojek, a być może inspirowania mordów politycznych. Jak wtedy wyglądać będzie dumny Albion, chroniący azylem pospolitego rzezimieszka i protektora terrorystów?
Dość trafnie ocenia postać Bierezowskiego Witalij Portnikow, publicysta władający językiem rosyjskim i ukraińskim, niezależny analityk polityczny: „ Nie doszukiwałbym się w sprawie wokół Bierezowskiego jakiejś spiskowej teorii. Wszyscy rosyjscy oligarchowie, którzy dzisiaj są za granicą i krytykują Kreml, stali się rewolucjonistami mimo woli. Dopóki Bierezowski był w Rosji i pracował na Kremlu, łamał prawo tak jak wszyscy inni biznesmeni i bynajmniej nie był motorem demokracji. Co więcej, to on był architektem dzisiejszego reżimu totalnej kontroli władzy nad mediami. Dopiero gdy zbyt wysoko podniósł głowę i został wygnany z Kremla, został bojownikiem o wolność i demokrację. Prowadząc interesy i w Rosji, i za granicą Bierezowski nigdy nie szanował prawa i to, że teraz prawo się o niego upomina, jest rzeczą zupełnie naturalną. A jeśli ktoś na Kremlu chce ten proces ułatwić czy przyśpieszyć, to rzeczywiście nie ma nic prostszego, bo haków na Borysa Abramowicza jest z pewnością na pęczki. W momencie, gdy przestał być przyjacielem, został wrogiem i przestępcą - przyszedł czas, by wyciągnąć materiały kompromitujące z kremlowskich archiwów”. Komentarz w zasadzie słuszny, ale trudno przyznać, że Bierezowski stworzył totalny nadzór władzy państwowej nad mediami. „Władzy” tak – lecz nie państwowej, a oligarchów kręcących medialną karuzelą z pochwałami nad kompletnie niewydolnym Jelcynem. Bierezowski próbował oligarchicznego buntu, gdy Władimir Putin zaczął na poważnie realizować program odbudowy Rosji i złamania karku żyjącej z jej słabości oligarchicznej szarańczy. O ile prezydent Putin wprowadził coś na kształt zdecydowanie pozytywnego, pronarodowego, propaństwowego i oświeconego absolutyzmu, to Bierezowski ze wspólnikami trzymali Rosję za twarz z jednego powodu – żeby im się lepiej kradło. Władimir Putin jest wielkim mężem stanu, a Bierezowski-Abramowicz to mały handlarz śledziami, któremu przez chwilę zamarzyło się, iż zostanie carem. Tymczasem skończy razem z Chodorkowskim albo od kuli jakiegoś czeczeńskiego wspólnika, z którym nie wyjdą mu interesy. ROBERT LARKOWSKI
Hillary Clinton to dzisiejszy Goebbels – „Masakra cywili” –kłamstwo się ujawnia! Manifestanci zaatakowali konwój Hillary Clinton Manifestanci zaatakowali konwój, którym poruszała się po przybyciu do Aleksandrii, na północy Egiptu, sekretarz stanu USA Hillary Clinton. Uczestnicy manifestacji skandowali "Monica, Monica!", odnosząc się do skandalu obyczajowego z lat 90. z udziałem jej męża Billa Clintona, który wówczas zajmował urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych, i Moniki Lewinsky - stażystki w Białym Domu. Do pani Clinton krzyczeli "precz!". W kierunku limuzyn, które pod eskortą egipskiej policji zajechały pod konsulat USA w Aleksandrii, poleciały pomidory, buty i butelki po wodzie. Clinton odwiedziła miasto z powodu ponownego otwarcia w nim amerykańskiej placówki dyplomatycznej. Manifestacja zdaniem AFP miała związek z powszechnymi w Egipcie domniemaniami, według których po upadku rządów Hosniego Mubaraka w 2011 roku USA wsparły zwycięstwo wyborcze Bractwa Muzułmańskiego.
- Chcę jasno powiedzieć, że Stany Zjednoczone nie są zamieszane w wydarzenia w Egipcie, w wybór zwycięzców czy przegranych, nawet jeśli byśmy mogli, ale oczywiście nie możemy - oświadczyła w konsulacie pani Clinton. W niedzielę Hillary Clinton spotkała się w Kairze z przewodniczącym Najwyższej Rady Wojskowej Egiptu, marszałkiem Mohammedem Husejnem Tantawim. Dzień wcześniej rozmawiała z nowo wybranym egipskim prezydentem Mohammedem Mursim. Tematem obu spotkań był burzliwy proces demokratycznej transformacji w Egipcie, charakteryzujący się walką o wpływy między wojskiem a nowo wybranym szefem państwa. Z Egiptu szefowa amerykańskiej dyplomacji udała się do Izraela. To ostatni etap jej tygodniowej podróży po Azji i Bliskim Wschodzie.
Hillary Clinton to dzisiejszy Goebbels – „Masakra cywili” –kłamstwo się ujawnia!
„Jeżeli ogłosisz wielkie kłamstwo i będziesz to powtarzał , ludzie ewentualnie w to uwierzą. Kłamstwo może się utrzymać tak długo jak długo państwo jest w stanie ukryć przed ludźmi , polityczne, ekonomiczne lub militarne konsekwencje tego kłamstwa. Jest więc niezbędnym dla państwa przemóc uczciwość i prawdę ponieważ jest śmiertelnym wrogiem dla kłamstwa i w konkluzji : prawda jest największym wrogiem dla państwa..” Joseph Goebbels
Ostatnia Syryjska “Masakra” – gebelsowska propaganda. To co Zachodnie media korporacyjne głoszą to fakt że siły terrorystów są pokonywane przez militarne siły Syrii a gwałty rosna głównie z powodu zasilania przez Zachód gotówką, nowoczesna bronią I nawet wprowadzając bojowników do tego kraju.
Oskarżenie “ ONZ oskarża reżimowe siły Syrii za masakrę” przyznając że “ ani aktywiści ani wideo nie mogą być sprawdzeni przez niezależnych arbitrów”.
Niszczyciel ziemi. 14 lipca 2012” Dom Informacji”—Na pewno gdy nic aktywiści nie powiedzieli o tzw.”masakrze” w Tremseh co Syria mogłaby potwierdzić, jest więc nieomzliwe aby “oskarżać” kogokolwiek o spowodowanie śmierci ludności o której się mówić że nastąpiły. Mimo wszystko , AP,Reuter, AFP I wiele innych głównych strumieni mediów korporacyjnych prowadzą dzienniki z tytułami jak: ONZ oskarża Reżim Syrii o masakrę”,(AP)Syryjski reżim potępiony za masakre w Tremseh( Reuters) , “Kryzys w Syrii : Masakra w Tremseh” ( Guardian), - “Niepoje w Syrii Kofi Annan zaszokowany potwornościami w Tremseh”.(BBC) Nawet pod tymi tytułami gdzie rząd Syrii przedstawiany jest jako mas morderca bezbronnej ludności , każdy z raportów stwierdza że Tremseh był faktycznie polem bitwy między ciężko uzbrojonej I wspieranej przez NATO milicji “Wolnej Syryjskiej Armii” I wojska syryjskiego. Pod mylącymi tytułami i poza pierwszymi paragrafami opisu celowo załadowanymi gebelsowska propagandą, to co Zachodnie korporacyjne media raportują jest fakt że terrorystyczne siły zostały pobite przez wojsko Syrii w rozruchach które są inspirowane gotówka Zachodu, doskonała nowoczesną bronią i cudzoziemskimi bojownikami wprowadzanymi do kraju.
BBC nawet dosłownie przyznało , po opisie emocjonalnym że:
.. później , aktywiści powiedzieli agencji AFP że bojownicy rebeliantów zaatakowali konwój armii, ale zostali pobici i odrzuceni a wielu zginęło w kontrataku..
”Na tym etapie , nie mamy ostatecznej liczby , ohiar cywilnej ludności , ale nie est tego więcej jak siedem,” – powiedział aktywista Jaafar , z antyreżimowej Sham News Network.
“Reszta to byli członkowie Wolnej Syryjskiej Armii.” Tak więc mimo że nawet „aktywiści” przyznali ze był to atak na wojsko Syrii i po prostu przegrali ta bitwę i wycofali się do swej bazy w Tremseh , Zachodnie Media zdecydowały się obrócić to w kalkulowane masowe morderstwo cywilnej ludności, jak to ujął Guardian, „ przygotowane” dla „podniesienia morale Assada uzbrojonych popleczników i znalezienia sposobu na polityczne rozwiązanie,”cytując członka totalnie wspieranej Syryjskiej Rady Narodowej ( SNC) ( Infonurt2 : zwróć uwagę że ta nazwa jest identyczna z nazwą Rady w Libii jak i ci sami „bojownicy- rebeliantów” biorący udział w tych walkach)
Być najbardziej dziwaczną prezentacja była w wykonaniu Amerykańskiej Sekretarz Stanu Hillary Clinton która stwierdziła, “stwierdzony atak na wieś Tremseh , z użyciem artylerii , czołgów I helikopterów dostarcza bezdyskusyjnego dowodu że reżim celowo zamordował cywilną ludność.” Clinton, poprzez uzycie słowa „stwierdzono” które sama użyła zamiast „udokumentowana ewidencja” , opisana nawet przez rebeliantów była ich potyczką z wojskiem a nie masowym mordem cywilnej ludności. Clinton próbuje zdobyć sympatię ludzi z powodu porażki jej oddziałów finansowanych I uzbrojonych ekstremistów sekty FSA . FSA która zawiera też Libijskich zawodowych bojowników( tutaj też) zaraz po zabijaniu Amerykanów I Anglików w Iraku , stosujących teraz taktykę bombardowań przeciwko ludziom Syrii i członków Syryjskiego Braterstwa Muzułmańskiego , do którego zwróciły sie USA w 2007 roku , wówczas pod administracją Busha, dla stworzenia agresywnego frontu dla obalenia syryjskiego rządu. Są to milicjanci którzy przyjęli komandora Abdula Hakima Behaj, z Libijskiej Walczącej Grupy Islamskiej (LIFG) a wraz z nim gotówke , uzbrojenie I bojowników mimo że dokładnie dziś , LIFG jest na własnej liście Hillary Clinton Departamentu Stanu USA jako Cudzoziemska Organizacja Terrorystyczna ( nr.28)-tak więc wspieranie finansowe tej organizacji jest pogwałceniem własnego prawa anty-terrorystycznego. Celem i nadzieja Clintonowej jest wzmocnienie popieranej przez USA i GB rezolucji przez Radę Bezpieczeństwa , poprzez zawstydzenie Rosji I Chin za obronę Syrii za niepopełnione przez nia okropności . Tryk polega na tym aby szybko przepchac ta propagandę z zanim faktyczne zdarzenia w Tremseh się ujawnia
Zagrożenie Światowego Pokoju Jest tu rzeczywiste zagrożenie światowego pokoju. Nie jest to próba sił bezpieczeństwa Syrii zachowani spokoju dla większości ludności kraju bez zaangażowania się w walkę z obcymi finansowanymi z zewnątrz. To Zachód, A szczególnie USA,UK,Francja, Saudii Arabia , Qatar i z innymi podstawionymi do tej kampanii manipulacji swiadomościa opinii publicznej, lecz prze demonstracyjne dostawy broni, gotówki i politycznego poparcia terrorystom sami prosza swoja ludność w ciągu ostatniej dekady aby włączyła sie ze swoja krwią i zabytkiem w walkę w „Wojnie z Terrorem” ( który sami wywołuje- przyp.Info2) Jak to juz wielokrotnie powiedziano, to nie jest o tym że ludzie Syrii, lub inni gdzie indziej dookoła świata nie zasługują na lepsze zycie i los, lecz jest to definitywny fakt że wprowadzony gwałt nie prowadzi do polepszenia ich losu. ( Patrz kraje po „wiośnie arabskiej” – przypomina Info2) Jest to podstęp prowadzony przez obce siły poszukującej regionalnej hegemonii delikatnie ukrytej w chaslach „praw człowieka” , „wolności” i „ demokracji”. Jest to orkiestrowane oszustwo kosztujące tysiące istnień ludzkich po obu stronach, i tak jak widziano w Libii, pozostawia naród rozbity, podzielony, bez srodków do zycia, i na kompletnej łasce korporacji finansowych Zachodu.
Wyobrażeni: Szczególnie odpowiedni eksponat w Muzeum Holocaustu Waszyngton D.C . Prezydent Obama , uzył muzeum jako ujście dla kontynuowania Wall Street I Londynu własnych przestępstw przeciwko ludzkości. Jednakże Studenci historii zrozumieją że Hitlerowscy naziści ( Niemcy pod rządami Hitlera) nie byli pionierami mordów i globalnej dominacji, lecz tylko nieudolnymi imitatorami inspirowanymi przez coś, czego Anglo- Amerykanie są już w procesie ulepszania. Joseph Goebbels , Nazi propagandzista którego oszustwa połozył fundament dla poparcia Adolfa Hitlera , umożliwiający mu prowadzenia niszczącej kampanii militarnej agresji po całej Europie, Rosji I głęboko w Północnej Afryce I Środkowym Wschodzie – jest pamiętany jako przestępca wojenny , propagandzista- co jest ucieleśnienie niebezpieczeństw propagandy państwowej. Inni którzy mu pomagali , skazani w procesie Norymberskim za zbrodnie wojenne, zbrodnie przeciwko ludzkości , zbrodnie przeciwko pokojowi I konspiracje organizowania długotrwałej wojny- zostali ukarani długoterminowymi więzieniami , niektórzy zaś wyrokami dożywotnimi a inni wyrokami śmierci. To co Zachodnie media robia, i ponad wszystko co robi Sekretarz Stanu USA Hillary Clinton jest promowaniem, bez wątpliwości kryminalnym- z historycznym precedensem juz istniejącym ( Norymberga) ustala bez wątpliwości podstawy do oskarżenia z te niedopuszczalne aktywności. Tylko dlatego że cos co oszukańczo I kłamliwie rząd uważa za legalne i prawdziwe – nie znaczy ze tak w rzeczywistości jest- dla każdej brutalnej imperialistycznej historii w taki czy inny sposób próba ubrania nagiej militarnej agresji , podboju I eksploatacji innych – w szaty dobrych intencji i sprawiedliwości. Niszczyciel Ziemi
W garści Grasia Paweł Graś sam podkreśla, że urodził się dzień święta Armii Radzieckiej (23 lutego). Nie wątpimy, że ten szczęśliwy układ gwiazd w dniu narodzin Pawła Grasia zdefiniował jego biznesową i polityczną karierę w III RP. Pawel Gras ma slabosc do munduru i do sluzb specjalnych. Faktycznie, patrzac na twarz Grasia mozna latwo wyobrazic sobie jego w mundurze generala. Zamiast bycia generalem Pawel Gras jest rzecznikiem rzadu Tuska i szara eminencja III RP. Pawel Gras studiowal najpierw prawo na Uniwersytecie Jagiellonskim, ale kiedy PRL zaczela chylic sie ku upadkowi, stwierdzil ze politologia o specjalizacji dziennikarskiej na Instytucie Nauk Politycznych Uniersytetu Jagiellonskiego bedzie ciekawszym kierunkiem studiow. Studiowanie politologii w 1986 roku, w schylkowym betonie Jaruzelskiego, bylo iscie wizjonerskim ruchem. Bo kto mogl przypuszczac ze juz w 1989 roku Bolek i koledzy wprowadza do Polski demokracje? Krotko po wprowadzeniu do Polski demokracji przez Bolka i kolegow, Pawel Gras zostal biznesmenem, prezesem spolki Pro-Holding z niemieckim kapitalem. Szczesliwy los zetknal mlodego studenta politologii Pawla Grasia z Paulem Roglerem, wlascicielem punktu kserokopiarskiego w niemieckiej miescinie Selb, polozonym strategicznie tuz przy granicy czesko-niemieckiej i przy bylej granicy RFN-NRD. W wyniku tego szczesliwego spotkania, tajemnicza spolka Rotronik (nie mylic ze znana szwajcarska spolka Rotronic) zainwestowala w Pro-Holding i w Pawla Grasia.Pawel Gras laczyl dzialalnosc biznesowa i polityczna az do 2009 roku, kiedy jakies oszolomy zaczely pisac o tym ze mieszka za darmo w willi nalezacej do spolek powiazanych z niemieckim wlascicielem punktu kserokopiarskiego. Pawel Gras pial sie w gore w otoczeniu ojcow chrzestnych polskiej demokracji takich jak np. Andrzej Olechowski czy Jerzy Buzek. W 1998 roku Gras zostal doradca Jerzego Buzka do spraw zwiazanych z obronnoscia i bezpieczenstwem panstwa. Wtedy tez Gras nawiazal wspolprace z GROM i mial wiec okazje do scislych kontaktow ze s.p. generalem Petelickim, ktory przewodzil GROM do 17 grudnia 1999.Podobno zolnierze jednostki GROM do tej pory uwazaja Pawla Grasia jako ich nieformalnego rzecznika. Byc moze milosnik mundurow Gras przyjal jako zdrade kampanie publicznej krytyki rzadu po tragedii smolenskiej prowadzona przez s.p. generala Petelickiego ?
Kilka dni temu Pawel Gras bez mrugniecia okiem stwierdzil ze (cytat) "premier nigdy nie klamie" (w kontekscie sledztwa smolenskiego). Ciekawi nas skad Gras tyle wie, przeciez nie jest 24/24 w obecnosci premiera i nie slyszy wszystkiego co Tusk mowi? No chyba ze .... Stanislas Balcerac
Goldmani na Saksach Zamiast kosić trawę na działce, dwóch złotoustych emerytów pozazdrościło światowego sukcesu biznesowego Kazimierzowi Marcinkiewiczowi i wzięło się za międzynarodowy biznes. Rośnie nam potęga lobbystyczna na miarę ambicji naszej III RP.
Polemika na temat proby przejecia tarnowskich Azotow przez rosyjskiego oligarche Wiaczeslawa Kantora odslonila nam przy okazji rosnace apetyty naszych lokalnych politykow - emerytow - lobbyistow. Mialo byc fajnie i sielankowo tego lata a zrobilo sie ostro, do tego stopnia ze emeryci nawet pozarli sie miedzy soba, przynajmniej publicznie.
Do tej pory Aleksander Kwasniewski i Marek Siwiec zyli w dobrej komitywie. Siwiec drwil z papieza Jana Pawla II a Aleksander Kwasniewski mu przyklaskiwal, co poglebia kolezenskie wiezi. Obaj panowie z radoscia przyjeli kase od ukrainskiego humanisty i filantropa Victora Pinchuka (ktory dorobil sie miliardow poprzez bycie zieciem prezydenta Kuczmy) i zasiedli w radzie jego fundacji, ktorej zadaniem jest promocja Pinczuka na arenie miedzynarodowej:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/61182,jalta-kwasniewskiego
Do tego kazdy z emerytow wyrobil sobie swoja wlasna dzialke kompetencji: Siwiec na mandacie europosla w Brukseli a Kwasniewski na dr. Kulczyku:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/51312,aleksander-afrykanczyk
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/53342,kwasniewski-w-modzie
Biznesowe interesy obu emerytow zbiegly sie ostatnio przy okazji proby przejecia tarnowskich Aztow przez rosyjskiego oligarche Wiaczeslawa Kantora (vel Moshe Kantora w wersji miedzynarodowej). Kwasniewski byl juz wczesniej przylepiony do Kantora poprzez miedzynarodowa fundacje. Siwiec przykleil sie widac pozniej.
Pomimo tego ze lobbysta Kwasniewski mozolnie torowal droge Moshe Kantorowi na europejskich salonach, zabierajac go z soba nawet na pogaduszki do naszego europejskiego pierwszego sekretarza Manuela Barroso:
http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=1cZzzNz-YkU
wsciekly Siwiec stwierdzil widocznie ze Kwasniewski nie robi wystarczajaco duzo, bo nie wplynal na wplywowego Tuska, i ochrzanil go posrednio dwa dni temu na swoim blogu:
http://mareksiwiec.natemat.pl/23191,premier-tusk-boi-sie-kaczynskiego-jak-ognia
Szkoda byloby gdyby Siwiec i Kwasniewski brali sie publicznie za kudly, tak jak ci dwaj zgryzliwi filmowi tetrycy Walter Matthau i Jack Lemmon. Czy te pare milionow dolarow prowizji jest wartych prawdziwej szorstkiej meskiej przyjazni ?
Stanislas Balcerac
Amber Gold - Pierwszy Dom Składowy 2010-08-02
Amber Gold Sp. z o.o. jest pierwszym w Polsce Domem Składowym oferującym inwestycje alternatywne – przechowywanie i obrót metalami szlachetnymi: srebrem, złotem i platyną. Ta forma działalności, popularna w innych krajach otwiera nowe możliwości lokowania środków pieniężnych w Polsce. Amber Gold Sp. z o.o. Dom Składowy zajmuje się przechowywaniem i obrotem metalami szlachetnymi w imieniu Klienta. Oferuje m.in. lokaty w złoto z oprocentowaniem 10% w skali roku niezależnie od kursu złota i w ramach lokaty fizycznie przechowuje w skrytkach depozytowych zakupione przez Klientów złoto. W Polsce przechowywanie dóbr przemysłowych w imieniu Klienta jest zastrzeżone wyłącznie dla Domów Składowych i takiej działalności nie mogą prowadzić inne instytucje finansowe, np. banki. Sposób działania domów składowych reguluje ustawa z dnia 16 listopada 2000 roku o domach składowych oraz zmianie Kodeksu cywilnego, Kodeksu postępowania cywilnego i innych ustaw. Domy Składowe działają na podstawie otrzymanej zgody Ministerstwa Gospodarki oraz wpisu do Rejestru Przedsiębiorstw Składowych prowadzonego przez Ministra Gospodarki. Jako pierwszy Dom Składowy w Polsce firma Amber Gold Sp. z o.o. ma wpis nr 1/10 i została wpisana do rejestru w dniu 6 stycznia 2010 roku.
Bezpieczeństwo lokat Środki finansowe klientów ulokowane w Domu Składowym Amber Gold Sp. z o.o. są całkowicie bezpiecznie. Przede wszystkim Dom Składowy fizycznie posiada zakupione metale szlachetne, w przypadku lokat w złoto, to sztabki złota. Każda lokata jest zawierana w formie umowy, która gwarantuje 100% kapitału i ustalone odsetki w skali roku, niezależnie od kursu zakupionego metalu szlachetnego. Każda umowa jest indywidualnie ubezpieczona, bez obciążania Klienta kosztami ubezpieczenia, a kwota ubezpieczenia obejmuje właśnie kapitał plus gwarantowane odsetki. Amber Gold Sp. z o.o. jest zobowiązany przechowywać taką ilość metali szlachetnych, jaka odpowiada bieżącej wartości lokat. To oznacza, iż w przypadku spadku kursu np. złota, musi odpowiednio zabezpieczyć jego większą ilość. Warte zaznaczenia jest również to, że Amber Gold Sp. z o.o. zajmuje się przechowywaniem dóbr przemysłowych, które są własnością klientów, a nie Domu Składowego, zatem w przypadku upadłości spółki złoto przechowywane w imieniu Klientów nie jest jej masą upadłościową. To kolejna gwarancja bezpieczeństwa w przypadku inwestowania środków, gdyż Syndyk sprzeda przechowywane metale szlachetne i wypłaci Klientom zainwestowany kapitał i ustalone w umowach odsetki. W przypadku różnic w wartości np. złota na dzień sprzedaży względem wartości lokat, różnice pokryje indywidualne ubezpieczenie. Dzięki temu Klienci mają 100% gwarancję zwrotu kapitału i odsetek. Ponadto szczegółowy nadzór nad bezpieczeństwem i właściwym sposobem działania Domu Składowego pełni Ministerstwo Gospodarki. Do zadań Ministra należy m.in. obowiązkowa co pół roku kontrola funkcjonowania Domu Składowego oraz fizyczna kontrola ilości przechowywanego złota.
Dowód składu Co więcej każdy Klient wraz z umową lokaty otrzymuje Dowód Składu – papier wartościowy, który może zostać odsprzedany, zastawiony bądź może stanowić zabezpieczenie np. zaciąganego w banku kredytu.
Historia pewnego sporu 2010-08-03
Przyzwyczajenie każe przypuszczać, że lokaty są zarezerwowane wyłącznie dla banków. Mogą je tymczasem prowadzić np. SKOK-i. Problem w tym, że za przyjmowanie lokat biorą się również firmy, które nie mają do tego uprawnień. Komisja Nadzoru Finansowego co jakiś czas dopisuje do publikowanej na swoich stronach internetowych listy ostrzeżeń kolejną firmę, która trudni się np. przyjmowaniem lokat. KNF ostrzega w ten sposób przed firmami, które bez stosownych zezwoleń i licencji świadczą usługi bankowe (tych aktualnie KNF wymienia 10), maklerskie (9), nieprawnie używają nazwy „fundusz inwestycyjny” (3) lub sprzedają papiery wartościowe, które nie zostały wcześniej objęte zatwierdzonym przez KNF prospektem emisyjnym (2). Na liście znajdują się również firmy, które funkcjonując bez stosownego zezwolenia prowadzą giełdy towarowe (10), działalność ubezpieczeniową (3) lub świadczą usługi pośrednictwa np. ubezpieczeniowego (1). KNF publikuje także ostrzeżenia zagranicznych organów nadzoru dotyczące firm, które świadczą usługi inwestycyjne bez stosownych zezwoleń (lista liczy obecnie niespełna 30 takich firm). Wśród wymienionych firm, które zdaniem Komisji bezprawnie świadczą usługi bankowe znajdują się m.in. Weksel Bank, Aida System Sp. Z o.o. z siedzibą w Konstantynowie Łódzkim i Amber Gold z siedzibą w Gdańsku. O ile Weksel Bank grzeszy już samą nazwą – słowo „bank” w nazwie może pojawić się wyłącznie w przypadku instytucji posiadającej licencję bankową – o tyle Amber Gold, mająca świadczyć usługi pośrednictwa w obrocie metalami i kamieniami szlachetnymi, na pierwszy rzut oka nie wzbudza podejrzeń. Skąd zatem Amber Gold wziął się na liście ostrzeżeń? KNF dopisała firmę do listy w grudniu ubiegłego roku. Od tamtej pory pomiędzy Komisją a firmą trwa spór. Zdaniem przedstawicieli Amber Gold, dopisanie firmy do listy ostrzeżeń jest niezgodne z prawem. Twierdzą bowiem, że nie łamią żadnych przepisów, nie prowadzą działalności bankowej – nie przyjmują lokat i nie udzielają kredytów. Problem w tym, że Amber Gold posiada w ofercie lokaty w złoto, platynę i inne metale i kamienie szlachetne – pisze otwarcie o tym na swoich stronach internetowych. Zawiera w tym celu z klientami umowy przez Internet lub za pośrednictwem współpracujących z nią firm, ponieważ własnych placówek nie prowadzi wcale. Amber Gold trudni się nie tylko zbieraniem depozytów. W swej ofercie posiada również pożyczki gotówkowe (pożyczka to nie kredyt), limity odnawialne, pożyczki „na chwilę” i pożyczki konsolidacyjne. Dla najbardziej zadłużonych Amber Gold ma usługę o nazwie „oddłużanie”, w ramach której proponuje pożyczkę „Nowe życie” i pożyczkę hipoteczną „Nowe życie”. Obsługę rachunków (w przypadku lokat) firma powierzyła bankowi BGŻ. Każdy z klientów pragnący założyć lokatę musi podpisać z firmą Amber Gold umowę, np. przez Internet. Druk nosi tytuł: Dyspozycja zawarcia „Lokaty w Internecie” – umowa depozytu towarowego.
Banki upadają a Amber Gold nie 2010-08-20 Nie ma drugiej takiej dobrej firmy jak Amber Gold, która lekką ręką da 10-, a nawet 20-procentowy zysk z lokaty – usłyszałam od pośredniczki, która sprzedaje produkty gdańskiej firmy w Warszawie. Amber Gold jest według niej najbardziej godną zaufania firmą na polskim rynku, ponieważ nie korzysta z Bankowego Funduszu Gwarancyjnego. Pani Jolanta z firmy Consulto, która kooperuje z Amber Gold, jako dowód na atrakcyjność lokaty w złoto pokazuje mi notowania złota z „moneja” (Money.pl). Zgodnie z wykresem powinnam się spodziewać, że Amber Gold zakupi dla mnie złoto, za moje pieniądze w najlepszym dla mnie momencie, czyli w dołku – na 6-godzinnym wykresie przypadał on na początku sierpnia „ok. godz. 10 rano” – tłumaczy pani Joanna. Moja lokata ma być ubezpieczona, dlatego mogę spać spokojnie, bo ubezpieczenie jest znacznie korzystniejsze od jakiegoś tam funduszu, „którego nie stać nawet na zabezpieczenie upadłości jednego banku, a co dopiero kilkudziesięciu” – wyjaśnia pośredniczka. Pani Jolanta solennie obiecuje przesłać mi mejlem dane finansowe firmy za pierwsze półrocze 2010 roku i być ze mną w kontakcie, by przyjąć zlecenie kiedy już się namyślę. Pokazuje mi maleńką sztabkę złota (1 gram) i opowiada, jak to szczęśliwie ulokowała swoje oszczędności w złoto za pośrednictwem Amber Gold i teraz śpi spokojnie. Tak zakończyła się pierwsza i ostatnia rozmowa z panią Jolantą, która później nie była już uprzejma odbierać moich telefonów. Wyników finansowych Amber Gold oczywiście nie dostałam, wykresów z „moneja” też nie, choć chciała je dla mnie drukować. Źle jest pastwić się nad czyjąś niewiedzą, dlatego kompetencję i intencje pośredniczki pominę milczeniem.
Zadziwiające wyniki Dane finansowe Amber Gold są niedostępne dla zwykłego zjadacza chleba. Owszem, mogę dostać je w KRS-ie, ale od Marcina Plichty, założyciela, właściciela i prezesa firmy już nie. Strzeże ich jak źrenicy, ponieważ spółka „nie jest publiczna”, a do tego znalazła się na wojennej ścieżce z Komisją Nadzoru Finansowego. Plichta, jako prezes, założył nadzorowi dwie sprawy w sądzie i jeszcze tłumaczy się przed prokuratorem. Jest zatem bardzo pochłonięty paragrafami. Nie pierwszy zresztą raz, ale o tym za chwilę. Chcąc zasięgnąć informacji u źródła, wysłałam do Plichty pytania (innej formy kontaktu prezes nie przewiduje) o wyniki, udziałowców, zakres działalności, prokuraturę i relacje z nadzorem. W odpowiedzi na nie Plichta pisze m.in.: „umowy spółki, władz ani udziałowców nie udostępniamy, gdyż nie jesteśmy spółką publiczną. W momencie gdy staniemy się spółką publiczną dokumenty takowe będą ogólnodostępne. W związku ze sporem z KNF, spółka musiała zrewidować część swoich planów. Aktualnie
Oszust finansowy zaprasza do współpracy Amber Gold, spółka założona przez skazanego za wyłudzenia pieniędzy Marcina Plichtę, oferuje lokaty w złoto, srebro i platynę na bardzo wysoki procent. Gwarancją wypłacalności firmy ma być fakt, że nie korzysta ona z Bankowego Funduszu Gwarancyjnego. Amber Gold oferuje kilkunasto procentowe zyski z lokat w kruszce. Zgodnie z obietnicą prezesa-oszusta gwarancją powodzenia jest to, że spółka nie korzysta z Bankowego Funduszu Gwarancyjnego. Gdańską spółką zainteresowałam się w ubiegłym roku. W czasie, gdy banki oferowały po kilka procent na lokatach, Amber Gold kusił szaloną okazją – dwudziesto procentowymi zyskami z lokat i inwestycji w złoto, srebro i platynę. Strona internetowa firmy mówi niewiele, prawie nic. Poza kilkoma truizmami i oczywiście „najlepszą ofertą inwestycyjną” nie znajdują się tam żadne istotne z punktu widzenia inwestora informacje.
Działalność depozytowa Amber Gold to tylko jedna strona medalu. Druga to pożyczki i oddłużanie. Wyjątkowo perfidny sposób orzynania klientów ma być – jakżeby inaczej – „najlepszą i najbezpieczniejszą ofertą na rynku”. Tym razem o Amber Gold przypomniałam sobie przy okazji redakcyjnej rozmowy na temat niebankowych firm pożyczkowych. Latem ubiegłego roku, po kilku nieudanych próbach skontaktowana się osobiści i telefonicznie z prezesem spółki, uzyskania jakichkolwiek informacji na temat jej kondycji finansowej, historii, osiągnięć i planów, postanowiłam zabawić się w klienta. Odnalazłam pośredniczkę Amber Gold w Warszawie, panią Jolę – a nie było to proste bo firma prowadzi dość oszczędną politykę informacyjną i niechętnie udostępnia swoje podwoje klientom – której zdaniem, dowodem na atrakcyjność lokaty w złoto miały być notowania złota z „moneja” (tak zwykła mawiać, chodzi o serwis Money.pl). Kobieta pokazała mi 6-cio godzinny wykres i zapewniła, że zgodnie z nim powinnam się spodziewać oszałamiających zysków ponieważ Amber Gold kupi dla mnie złoto w najlepszym momencie, czyli w dołku. Dołek wg. pani Joli pośredniczki przypadał na godzinę 10 rano bliżej nieokreślonego dnia. Moja lokata miała być ubezpieczona, dlatego nie powinnam się niczym martwić. Ubezpieczenie takiej lokaty jest – jej zdaniem - znacznie korzystniejsze od jakiegoś tam funduszu, „którego nie stać nawet na zabezpieczenie upadłości jednego banku, a co dopiero kilkudziesięciu” – wykrzyknęła jednym tchem. Nic mi ta rozmowa nie dała. Pośredniczka nie miała żadnych danych firmy poza adresem, numerem telefonu infolinii i certyfikatem zakupu złota, jej złota. nie mogła przecież przegapić takiej okazji. Była przy tym tak zapatrzona w możliwości inwestycyjne firmy, że gotowa była ofiarować mi maleńką sztabkę złota w promocji. Poprosiłam o wzór umowy lokaty i dane finansowe firmy. Nie dostałam. Dowiedziałam się natomiast, że po wpłaceniu na konto firmy kwoty lokaty, w ciągu kilku tygodni otrzymam pocztą mój własny certyfikat zakupu mojego złota, które będzie zdeponowane w banku BGŻ. To była pierwsza i ostatnia rozmowa z pośredniczką. Później pani Jola nie odbierała już moich telefonów.
Oszust Firma należy do Marcina Plichty, który jeszcze parę lat temu wyłudzał pieniądze przy użyciu firmy-krzak o nazwie Multikasa. Były to punkty kasowe, w których można było dokonywać opłat za prąd, wodę, telefon itd. Mechanizm był banalnie prosty. Przez kilka miesięcy firma przyjmowała wpłaty na swój rachunek, poczym wpłacała je na wskazane przez rachunki klientów konta wierzycieli. Nie za darmo. Każda wpłata obciążona była prowizją, ale niższą niż na poczcie czy w banku. I początkowo bez kolejek. Gdy już Multikasa zdobyła zaufanie i zyskała pokaźne grono stałych klientów, przestała przekazywać przyjmowane pieniądze do wierzycieli. Po dwóch, trzech miesiącach, klienci Multikasy zaczęli dostawać upomnienia, wezwania do zapłaty. Nawet wtedy nie podejrzewali, że padli ofiarą przestępstwa, mieli przecież kwity, że zapłacili. Ich problem polegał na tym, że to były poświadczenia przyjęcia wpłaty na rachunek Multikasy, firmy pośredniczącej w regulowaniu należności, a nie dowody zapłaty za wystawione faktury. Sprawa prawdopodobnie nie zostałaby rozwiązana gdyby nie grupa zdesperowanych oszukanych, którzy sprawę zgłosili policji, Urzędowi Ochrony Konkurencji i Konsumentów oraz prokuratorowi. Rzadko się zdarza, by takich oszustów udało się aresztować i to jeszcze tak szybko. Tym razem jednak policja i prokuratura wykazały się refleksem i Marcin Plichta został zatrzymany. Sąd skazał go prawomocnym wyrokiem na rok i 10 miesięcy więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Konsekwencję wobec Marcina Plichty wyciągnął również UOKiK. Plichta niechętnie mówi o wyłudzeniach, ale też nie uważa by była to sprawa, którą warto się przejmować. Ot, dali się oszukać i już. Teraz oszust utrzymuje, że swoje grzechy odkupił, szkody naprawił, zmienił się i jest uczciwym obywatelem, ani mu w głowie kolejne oszustwa, dowodem czego ma być rzetelna i wzorowo prowadzona firma Amber Gold. Oszust szczerze i z głębi serca zachęca wszystkich by wpłacali do niego pieniądze, a on w zamian za to uraczy ich niebotycznymi zyskami.
Nadzór nie wierzy skazanemu Do firmy Amber Gold zastrzeżenia ma również Komisja Nadzoru Finansowego. W tej sprawie Plichta również nie zamierza złożyć broni. Na dowód swojej niewinności i uczciwości, poprosił KNF o objęcie Amber Gold nadzorem, a kiedy ten odmówił (Amber Gold z uwagi na zakres prowadzonej działalności nie podlega nadzorowi) postarał się o wpisanie firmy na listę domów składowych. Problem w tym, że na mocy przepisów Ustawy o domach składowych (16 listopada 2000 roku), domem składowym nie mogą kierować osoby skazane prawomocnym wyrokiem m.in. za przestępstwo przeciwko wiarygodności dokumentów, mieniu, obrotowi gospodarczemu, obrotowi pieniężnemu i papierami wartościowymi, skarbowe i inne. Dumnie prezentująca się Amber Gold jako pierwszy i jedyny w Polsce dom składowy przemilcza jednak tę dość istotną kwestię. Pomija także fakt, że Ministerstwo Gospodarki, po zweryfikowaniu kompetencji i uczciwości Marcina Plichty wykreśliło firmę z listy domów składowych. „W dniu 21 czerwca 2010 r. Minister Gospodarki wydał decyzję, w której zakazał przedsiębiorcy Amber Gold Sp. Z o.o. z siedzibą w Gdańsku przy ulicy Spichrzowej 15, prowadzenia działalności gospodarczej w zakresie przedsiębiorstwa składowego” – przeczytałam w komunikacie Ministerstwa. Czym wobec tego jest Amber Gold? Z uwagi na to, że KNF zaczęła podejrzewać Amber Gold, a zatem i Plichtę, o prowadzenie działalności zarezerwowanej dla banków (przejawia się to chociażby w ofercie lokat jaką Amber Gold prezentuje swoim obecnym i przyszłym klientom), wpisała firmę na listę ostrzeżeń publicznych i powiadomiła prokuraturę. Ta jednak nie podjęła czynności od razu lecz dopiero po odwołaniu złożonym przez KNF. Od wiosny ubiegłego roku prowadzi postępowanie wyjaśniające. Tymczasem Amber Gold w odwecie za wpisanie jej na listę ostrzeżeń publicznych przez KNF, założyła w Wojewódzkim Sądzie Administracyjnym w Warszawie sprawę przeciwko KNF.
Tupet Plichty Próbowałam rozmawiać z Plichtą, niestety, w Warszawie nie bywa, a w Gdańsku nie ma czasu spotkać się ze mną – tak twierdziła pani z infolinii. Innej niż infolinia formy kontaktu z firmą nie było. Był natomiast adres mailowy dla dociekliwych klientów więc skorzystałam z tej możliwości. Zapytałam o dane finansowe firmy, strukturę właścicielską, statut, zakres działalności, procedurę zawierania umów z klientami, prokuraturę i relacje z nadzorem finansowym. W odpowiedzi Marcin Plichta napisał m.in.: „umowy spółki, władz, ani udziałowców nie udostępniamy, gdyż nie jesteśmy spółką publiczną. W momencie gdy staniemy się spółką publiczną dokumenty takowe będą ogólnodostępne. W związku ze sporem z KNF spółka musiała zrewidować część swoich planów. Aktualnie oczekujemy rozstrzygnięcia przed WSA w Warszawie. Niedługo podamy również informacje z podsumowania pierwszego półrocza 2010 wraz z informacjami dotyczącymi planów rozwoju spółki.” Korespondencję z Plichtą wymieniłam w sierpniu ubiegłego roku. Teraz adres mailowy nie odpowiada.
„Wyniki” firmy faktycznie zawisły na jej stronie internetowej Amber Gold kilka dni po wymianie maili z Plichtą, ale wiele nie wniosły do moich poszukiwań. Nie było w nich słowa o osiągnięciach firmy, może poza tym, że pierwsza połowa 2010 roku „stała pod znakiem dynamicznego rozwoju spółki Amber Gold”. Jedną z oznak dynamicznego rozwoju miała być zmiana siedziby i budowa profesjonalnego centrum szkoleniowo-konferencyjnego dla agentów. Firma podobno wdrożyła w ubiegłym roku nowe produkty, rozbudowała sieć przedstawicieli ipodpisała nowe umowy partnerskie z instytucjami finansowymi. Szczegóły? Jakie szczegóły? To tajne informacje! Z opublikowanych „wyników” dowiedziałam się jednak, że Amber Gold rozpoczęła współpracę z WTUŻiR Concordia Capital iwprowadziła z ubezpieczycielem nowy produkt - lokata w złoto z ubezpieczeniem na życie. Dodatkowo, na mocy współpracy z Concordią, wszystkie umowy pożyczek zostały objęte ubezpieczeniem Bezpieczna Spłata. Do Concordii nie udało mi się dodzwonić. Zaniechałam, nie o Concordię mi chodzi. W komunikacie na temat wyników pojawiły natomiast się aż dwie cyfry: pierwsza określiła liczbę przedstawicieli - było ich wówczas 320, druga przychody netto, czyli 44 mln zł. Moje gratulacje! Z czego wynikają te miliony panie Plichta? Korespondując z Marcinem Plichtą pytałam również o procedury obowiązujące w firmie, a dotyczące np. przyjmowania lokat. Odpowiedział: „nasze lokaty polegają na tym, iż klient w dniu podpisania umowy dokonuje zakupu np. złota po ustalonej cenie. Następnie przez okres trwania umowy Amber Gold przechowuje złoto klienta. Spółka nie inwestuje więc pieniędzy klientów, tylko zakupuje dla klientów wg wartości podanej w umowie towar czyli np. złoto, srebro, platynę. Spółka nie zajmuje się więc inwestowaniem środków klienta”. Po takim wyjaśnieniu pozostaje zapytać o te niebotyczne zyski?
Zainwestuj jeśliś naiwny Zakładanie lokaty w Amber Gold może się odbyć na kilka sposobów. Po pierwsze, można ją założyć w siedzibie firmy lub w jej oddziałach (od ubiegłego roku jest ich ponoć kilka). Po drugie, akwizycją zajmuje się szereg pośredników-agentów, którzy aktywnie poszukują klientów. A ponieważ firma jest nowoczesna, taka na miarę XXI wieku, lokatę można także założyć przez internet. Postanowiłam to sprawdzić. Ponownie zabawiłam się w klientkę. Wciąż nie znając mechanizmu jakimi rządzą się lokaty w Amber Gold zostawiłam swoje dane w formularzu zgłoszeniowym i czekałam na odpowiedź. Nadeszła niespodziewanie szybko, już po kilku minutach i od razu uprzedziła mnie, że muszę czekać na potwierdzenie danych osobowych co odbędzie się telefonicznie. Pomyślałam: a co jeśli naściemniałam i w formularzu napisałam, że jestem mężczyzną u schyłku życia, podałam wyimaginowany numer dowodu osobistego i nieistniejący adres? Nic. Zadzwoni do mnie kobieta z infolinii, przeczyta to co nabazgrałam i zapyta czy to prawda. Prawda, odpowiem i już jestem wiarygodnym klientem. Chwilę później zadzwonił telefon i… kobieta podająca się za pracownika Amber Gold próbowała wypytać mnie o imię, nazwisko, datę urodzenia, cechy dowodu osobistego, adres, imiona rodziców, nazwisko rodowe matki. Odmówiłam podania danych, tłumacząc, że nie wiem kim jest, nie mogę jej zweryfikować i dlatego obawiam się o moje bezpieczeństwo. Kobieta gniewnie rzuciła słuchawką, a kilka minut później dostałam mail: „W związku z brakiem możliwości weryfikacji Pani danych osobowych w dyspozycji zawarcia lokaty w złoto plus uznajemy, że Pani dane osobowe są zgodne z prawdą oraz prosimy o przelanie zadeklarowanej sumy pieniędzy na wskazany w mailu numer rachunku bankowego, który został do Pani wysłany na adres …..” Ach, ta pazerność. Pozostało mi już tylko wpłacić pieniądze i wierzyć, że firma nie chce mnie oszukać, że Marcin Plichta, założyciel i właściciel Amber Gold, odpowiedział już za „błędy młodości” i więcej obywateli nie oszuka. Zastanowił mnie jednak jeszcze jeden szczegół – potwierdzenie dokonania wpłaty. Muszę na nie poczekać aż 30 dni roboczych. To z kolei determinuje wypłatę pieniędzy po zapadnięciu lokaty. Na moje konto. Z maila dowiaduję się także o karach jakie czyhają na mnie jeśli zdecyduję się zerwać lokatę przed terminem, a to już nie przelewki bo wynoszą one nawet do kilkunastu procent zainwestowanego kapitału. Sięgnęłam zatem po Regulamin Depozytów Towarowych Amber Gold, który dostałam od pośredniczki Joli. Przeczytałam w nim, że firma zastrzega sobie prawo do obciążenia mnie kwotami należnych opłat i prowizji (odsyłając jednocześnie do Tabeli opłat i prowizji) niezależnie od wysokości salda, czyli jeśli w inwestycjach coś pójdzie nie tak, to nie dość, że stracę kapitał to jeszcze dołożę do tego interesu w postaci kar! W regulaminie, niemalże w każdym paragrafie jest odniesienie do tego co się ze mną stanie jeśli nie spłacę zadłużenia wobec Amber Gold. A przecież chciałam tylko założyć lokatę. Wysokość opłat i prowizji towarzyszących lokatom Amber Gold to oddzielny temat. Firma zastrzega sobie, że mogą one ulec zmianie np. w związku ze zmianą poziomu inflacji ogłaszaną przez GUS, cen energii, połączeń telekomunikacyjnych, usług z których korzysta Amber Gold (nie wyszczególniono jakich), a nawet w związku ze zmianą przepisów prawa itd. Nie ma tam jedynie powodzi, trąby powietrznej, tsunami, trzęsienia ziemi i pożaru. Lokaty to jednak tylko część oferty Amber Gold. Spółka Marcina Plichty udziela również pożyczek i oddłuża. Plichta pisze: „Jeśli zaś chodzi o pożyczki, to spółka pozyskuje kapitał z wypracowanych dochodów, a także ze źródeł zewnętrznych, tj. kredyty bankowe”. Firma ma ponoć otwartą linię kredytową w Toyota Bank Polska i to jest główne źródło finansowania akcji kredytowych. Chciałam porozmawiać o kosztach takich pożyczek, ale to tajemnica firmy. Koszty są indywidualne i każdy klient dostaje dane odnośnie własnej pożyczki. W ofercie jest pożyczka gotówkowa, konsolidacyjna i limit odnawialny, a także – w przypadku oddłużania - pożyczka „Nowe życie” i pożyczka hipoteczna „Nowe życie”.
Tajemnica sukcesu oszusta Amber Gold działa od ok. dwóch lat, nie publikuje wyników, oferuje intratne – tak zapewnia – pożyczki i lokaty, a także sporo inwestuje. Inwestycje firmy to jedynie deklaracje Marcina Plichty, nie można tego sprawdzić, dane są poufne. Imponujące wydawać się mogą 44 mln zł zysku netto za pierwsze półrocze 2010 roku. Ma to być zasługa zaufania jakim obdarzyli firmę stali klienci. Marcin Plichta próbował mnie przekonać, że klienci nie wycofują swoich wkładów, a po zapadnięciu lokaty reinwestują swoje pieniądze. Być może, nie zdołałam poznać żadnego klienta Amber Gold poza pośredniczką Jolą, ale jej wiarygodność poddaję pod wątpliwość. Trudno Marcinowi Plichcie zarzucić brak uprzejmości. Odpowiadał na moje pytania z zachowaniem wszystkich form grzecznościowych choć unikał szczegółów i klarownych odpowiedzi. Reklamy Amber Gold w dalszym ciągu goszczą na najbardziej poczytnych portalach i witrynach internetowych traktujących o finansach, a firma wciąż zdobywa nowych klientów. Z przykrością patrzę na ten proceder bo wiem, że kwestią czasu są kolejne rozczarowania inwestycyjne. Na myśl przychodzi mi tylko Grek Zorba i jego słowa: to będzie piękna katastrofa.
Amber Gold czy kolejny przekręt? Gdańska spółka Amber Gold kontrolowana przez małżeństwo Katarzynę i Marcina Plichtów znowu grozi Komisji Nadzoru Finansowego za wpis na listę ostrzeżeń publicznych. Marcin Plichta (kiedyś Stefański), prezes parabankowej firmy Amber Gold z Gdańska oraz jego żona Katarzyna Plichta, przewodnicząca rady nadzorczej firmy Amber Gold (tak, tak, tej samej) nie ustają w robieniu szumu wokół siebie. Niczym celebryci, co jakiś muszą coś wymyślić, żeby znowu mówiono o nich, o przepraszam, o Amber Gold.
W 2010 roku Plichta w rozmowie telefonicznej był arogancki. Tylko raz miałam okazję z nim rozmawiać. Nigdy więcej nie odebrał telefonu. Jego majestatu broniło wówczas szereg automatycznych sekretarek, call center i biuro obsługi klientów. Jego pracownice sprawiły na mnie wrażenie wściekłych komarzyc. Na pytania wysyłane na adres prasa@ambergold.com odpowiedział jednak osobiście, rugając mnie ile wlezie bo śmiałam zadać niewygodne pytania. Tak było latem 2010 roku, kiedy po raz pierwszy pisałam o Amber Gold dla Gazety Bankowej i jej portalu GB.pl*, o prezesie Plichcie z prawomocnym wyrokiem za oszustwo finansowe na 400 klientach Multikasy - jego firmy pośredniczącej w zapłacie za rachunki (np. za prąd, telefon, gaz) i o firmie Amber Gold, co do uczciwości której zastrzeżenia ma zarówno KNF jak i gdańska prokuratura. Tego samego lata odwiedziłam jedną z warszawskich firm pośrednictwa finansowego, która w ofercie miała m.in. lokaty (!) z oferty Amber Gold na szatańsko jak na owe czasy wysoki procent. Starsza pani, Jola, czarowała mnie wysokimi zyskami z lokat, pokazywała jedno gramowe sztabki złota (mogłam taką dostać w prezencie jeśli się odważyłabym się ulokować pieniądze w Amber Gold) i zapewniała, że nic się złego stać nie może bo nawet ona sama założyła sobie lokatę na 20 czy 30 tysięcy zł! Ona sama! I to miała być dla mnie największa gwarancja. Pominę już fakt, że aby założyć taką lokatę musiałabym wykazać się bezgranicznym zaufaniem do firmy, podając przez internet moje dane i wpłacając pieniądze na wskazane konto prowadzone przez BGŻ. Dowód złożenia lokaty miałabym dostać pocztą po upływie kilku tygodni (chyba dwóch, już nie pamiętam). Po publikacji artykułu o Amber Gold na portalu GB.pl (Gazeta Bankowa w internecie) dostałam maila od Pani Joli, w którym apelowała bym nie doszukiwała się w firmie Amber Gold niczego złego, ponieważ nie ma podstaw by nie ufać panu Plichcie. Ona sama mu zaufała i nie zawiodła się. Gratuluję. Pozwalam sobie jednak mieć inne zdanie i podobnie jak Komisja Nadzoru Finansowego oraz gdańska prokuratura, która na wniosek KNF prowadzi dochodzenie w sprawie firmy Amber Gold ograniczę moje zaufanie do Amber Gold i pana Plichty bardzo mocno.Tego lata kilka dni temu Amber Gold wystosowała oświadczenie w sprawie działań KNF. Oto ono:
Oświadczenie Amber Gold Sp. z o.o. dotyczące działań KNF
Amber Gold zwraca się do Komisji Nadzoru Finansowego (KNF) o upublicznienie zastrzeżeń, kierowanych przez KNF w stosunku do działalności spółki, oraz o wskazanie przepisów prawnych stanowiących podstawę funkcjonowania publikowanej przez KNF listy ostrzeżeń publicznych. W grudniu 2009 r. KNF zamieściła informację o Amber Gold Sp. z o.o. na liście ostrzeżeń i równolegle złożyła zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa do prokuratury. Zgodnie z otrzymaną informacją, prokuratura podjęła kilkukrotnie czynności sprawdzające w Amber Gold Sp. z o.o., przy czym każdorazowo odmawiano wszczęcia postępowania przeciwko spółce. Ignorując decyzje prokuratorów o odmowie wszczęcia i umorzeniu postępowania wobec Amber Gold Sp. z o.o., KNF od niemal 3 lat ponawia swoje wnioski do prokuratury. Amber Gold Sp. z o.o., natychmiast po zamieszczeniu w 2009 r. nazwy spółki na liście ostrzeżeń, wystosowała oficjalne pismo do KNF z żądaniem przedstawienia zastrzeżeń względem działalności spółki. W kolejnych pismach spółka żądała również wydania decyzji administracyjnej, na podstawie której dokonano wpisu ostrzeżenia oraz decyzji administracyjnej odmawiającej wykreślenia spółki z listy ostrzeżeń. KNF nie ustosunkowała się do powyższych żądań, w związku z tym w dniu 16 kwietnia 2010 r. spółka Amber Gold złożyła do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie skargę na bezczynność KNF. W trakcie postępowania sądowego jednoznacznie stwierdzono, że brak jest jakichkolwiek podstaw prawnych czy nawet zasad prowadzenia listy ostrzeżeń publicznych, w tym dopisywania i wykreślania podmiotów. Konsekwencją tego może być jedynie stwierdzenie, że działania KNF związane z przedmiotową listą mają charakter arbitralny i nie podlegają de facto żadnej kontroli administracyjnej. Zarówno Amber Gold Sp. z o.o., jak i opinia publiczna, nigdy nie otrzymały od KNF informacji określających konkretne zastrzeżenia względem spółki. Bez wątpienia można wysunąć wniosek, że okres 3 lat jest wystarczający, aby przygotować i wskazać zastrzeżenia, natomiast ich brak ewidentnie wskazuje na niedookreślony charakter przesłanek, w oparciu o które działa Komisja. Co więcej, podkreślić należy, że czynności sprawdzające przeprowadzone przez prokuraturę nie wykazały nieprawidłowości. Ponadto, na uwagę zasługuje fakt, że przedmiotem czynności sprawdzających były między innymi transakcje zakupu i sprzedaży fizycznego złota, srebra i platyny, co potwierdza, że lokaty założone przez klientów Amber Gold są w pełni bezpieczne i mają pokrycie w kruszcu, określonym w umowach lokat, przechowywanym w formie fizycznych sztabek złota, srebra i platyny w skarbcach: własnym i zewnętrznych wynajmowanych przez spółkę. Komisja swoimi celowymi działaniami w istotny sposób wpływa na dobre imię, wiarygodność i renomę firmy Amber Gold, podważając podstawy jej działalności i przyczyniając się do powstania negatywnych komentarzy medialnych. Spółka Amber Gold od wielu miesięcy oczekiwała na zakończenie pracy biegłego pracującego na zlecenie prokuratury i wstrzymywała się z publikacją swoich danych finansowych, planując upublicznić wyniki audytu przeprowadzonego przez prokuraturę. Jednakże bezpodstawne działania KNF uniemożliwiają w rzeczywistości niezależne i skuteczne zakończenie prac prokuratury. Nie czekając więc na zakończenie raportu przygotowywanego przez biegłego na zlecenie prokuratury, spółka postanowiła opublikować swoje dane finansowe i zlecić przygotowanie raportu przez dodatkowego, zewnętrznego biegłego rewidenta. Zostaną one upublicznione natychmiast po zakończeniu prac przez biegłego. Na przestrzeni ostatnich dni Amber Gold Sp. z o.o. została powiadomiona o przekazaniu sprawy z prokuratury rejonowej do prokuratury okręgowej w Gdańsku. Tym samym, z uwagi na przewlekłość postępowania, termin zakończenia audytu przez prokuraturę jest trudny do określenia.W świetle powyższego, Amber Gold Sp. z o.o. kieruje do Komisji Nadzoru Finansowego - będącej organem administracji publicznej podlegającym zasadom praworządnego państwa prawa - żądanie upublicznienia zarzutów, które formułuje pod adresem spółki, wraz ze wskazaniem konkretnych przepisów prawnych, jak również podstawy prawnej wpisu spółki na listę ostrzeżeń publicznych oraz wskazanie, która komórka administracyjna, departament czy osoba podjęła decyzję o wprowadzeniu na listę informacji o spółce Amber Gold, albowiem istnieje obawa, że działania te mają charakter polityczny. Jednocześnie, w najbliższym czasie Amber Gold planuje upublicznić wszelkie informacje o działaniach KNF podejmowane w stosunku do spółki, które mają w przekonaniu spółki znamiona działań bezprawnych i bezpodstawnych. Zarząd Amber Gold Sp. z o.o.
Zarząd spółki Amber Gold w osobie Marcina Plichty opublikował także dane finansowe spółki. "Dane finansowe" - brzmi poważnie, a jak jest? Oto komunikat podpisany przez Plichtę:
Publikacja wyników finansowych Amber Gold Sp. z o.o.
W dniu 7 lipca 2012 r. Amber Gold Sp. z o.o. opublikowała swoje dane finansowe. Skrócony bilans finansowy Amber Gold Sp. z o.o. jest dostępny na stronie internetowej spółki. Jednocześnie właściciele spółki zapowiadają skierowanie do sądu pozwów o naruszenie dóbr osobistych wobec autorów publikacji poddających w wątpliwość wypłacalność i rzetelność firmy. Zarząd Amber Gold Sp. z o.o. oświadcza, iż wszystkie lokaty założone przez naszych klientów są bezpieczne i mają pokrycie w określonym w umowach lokat kruszcu (złoto, srebro, platyna). Ponadto, w ciągu dwóch tygodni, po zakończeniu audytu aktualnie prowadzonego przez biegłego rewidenta, zostanie opublikowany pełny bilans spółki. Jednocześnie, w związku z serią artykułów przedstawiających nieprawdziwe informacje o spółce, właściciele zapowiadają skierowanie do sądu pozwów o naruszenie dóbr osobistych, gdyż w publikacjach zostaje poddana w wątpliwość wypłacalność i rzetelność Amber Gold, a tym samym dobre imię spółki. Ponadto informujemy, że działania Komisji Nadzoru Finansowego, kwestionujące prawne podstawy funkcjonowania Amber Gold, mają w naszym przekonaniu znamiona nękania i są jawną próbą uniemożliwienia prowadzenia rzetelnego biznesu. KNF, wbrew decyzjom prokuratorów o odmowie wszczęcia i umorzeniu postępowania wobec Amber Gold, ponawia wnioski do prokuratury.
Takie działanie KNF uniemożliwia zakończenie działań ze strony prokuratury. Utrudnia to realizację pozostałych projektów spółki, w tym prowadzenia bezprecedensowych i innowacyjnych przedsięwzięć biznesowych, takich jak efektywne wejście na rynek i bardzo dynamiczny wzrost linii lotniczych OLT Express. Należące do Amber Gold linie OLT Express od pierwszych dni skutecznie i z sukcesem konkurują z dużo większymi podmiotami na rynku, w tym również z państwową spółką LOT. Rzetelność, transparentność i efektywność spółki potwierdzają opublikowane dane finansowe.
Prezes Zarządu Marcin Plichta
Jestem zdumiona. "Zarząd Amber Gold Sp. z o.o. oświadcza, iż wszystkie lokaty założone przez naszych klientów są bezpieczne i mają pokrycie w określonym w umowach lokat kruszcu (złoto, srebro, platyna)". O mało nie uwierzyłam w to bezpieczeństwo. Na "słowo" prezesa oczywiście. Cała działalność Amber Gold, mam wrażenie, opiera się na "słowie" prezesa i wierze klientów w jego dobre intencje. Może się czepiam, może klientom Amber Gold wystarczy "słowo" skazanego za oszustwo finansowe? Lech Grobelny i jego Bezpieczna Kasa Oszczędności też początkowo cieszył się ogromnym zaufaniem klientów. Za komentarz do oświadczenia niech posłużą słowa Katarzyny Mazurkiewicz z Departamentu Komunikacji Społecznej Komisji Nadzoru Finansowego, którą zapytałam czy KNF zmieniła zdanie na temat Amber Gold, czy zaszły jakieś zmiany od czasu kiedy na ten temat zasięgałam tam opinii latem 2010 roku:
- Do czasu zakończenia dochodzenia prowadzonego przez prokuraturę, spółka Amber Gold nie zniknie z listy ostrzeżeń publicznych. Później, w zależności od wyniku tego dochodzenia KNF podejmie decyzję co dalej. Mamy zastrzeżenia do działalności firmy. Uważamy, że firma, wbrew prawu, prowadzi działalność bankową. Cóż, Ustawa prawo bankowe jasno precyzuje co działalnością bankową jest, a co nie jest. Lektura tej ustawy każe mi przychylać się do decyzji KNF, a 400 oszukanych byłych klientów nieistniejącej już na szczęście Multikasy będącej własnością Marcina wówczas Stefańskiego, dziś Plichty utwierdza mnie tylko w decyzji o zachowaniu bardzo dużej ostrożności wobec Amber Gold.
Plichta grożąc procesami osobom śmiejącym wątpić w uczciwość jego firmy i jego samego wprawia mnie natomiast w szampański nastrój. Oto skazany prawomocnym wyrokiem za oszustwo finansowe, w wyniku jakiego nieprawdopodobnego zaniedbania prawnego prowadzi firmę finansową i jeszcze zabrania mi wątpić w swoją uczciwość.
Szanowny panie Plichta Pozwoli pan, że wątpić będę we wszystko co tylko przyjdzie mi do głowy. W przypływie dobrego nastroju powątpię sobie również w to, czy jutro wzejdzie słońce. Proszę spróbować mnie za to skazać.
Z poważaniem Małgorzata Pietkun, do niedawna Dudek. Jak pan widzi, ja też zmieniłam sobie nazwisko. Dla niepoznaki?
* Od kiedy zrezygnowałam z pracy dla redakcji Gazety Bankowej i portalu GB.pl, spod moich artykułów, które wciąż wiszą na portalu (część z nich), usunięto moje nazwisko. Dlaczego? Nie wiem. Artykuły o Amber Gold (Historia pewnego sporu i Banki upadają a Amber Gold nie), a w zasadzie ich fragmenty (dlaczego redakcja kastruje moje teksty i jeszcze pozbawia je podpisu autora?) były przedrukowane przez kilka innych portali m.in. tutaj.
W razie problemów z odnalezieniem tych i innych artykułów, które pisałam dla Gazety Bankowej i portalu GB.pl, proszę o kontakt mailowy. Jednocześnie pragnę zauważyć, że artykuł pt. "Amber Gold - Pierwszy Dom Składowy" zamieszczony na portalu GB.pl, który również nie jest podpisany nazwiskiem autora, nie jest mojego autorstwa.
Małgorzata Pietkun
Wariaci i zbrodniarze Jeśli ktoś jeszcze ma wątpliwości, że nasz nieszczęśliwy kraj znalazł się w mocy wariatów, to niech prześledzi nowelizacje prawa karnego z ostatnich 20 lat – ile wprowadzono w nim zmian podyktowanych patologicznym lewackim doktrynerstwem. Teraz nieszczęsny premier Tusk zapowiada, że tylko patrzeć, jak Polska przystąpi do konwencji w sprawie zwalczania przemocy wobec kobiet. Wyglada na to, że którąś spośród okupujących nasz nieszczęsliwy kraj bezpieczniackich watah musieli opanować sodomici, a co gorsze – że właśnie ta wataha musiała z jakichś zagadkowych powodów zyskać wpływ na postępowanie pana premiera Tuska. Postępowanie pana premiera Tuska jest bowiem wypadkową wpływów wywieranych na niego przez rozmaite bezpieczniackie watahy i dlatego raz sprawia wrażenie, jakby był agentem rosyjskim, innym razem – jakby był agentem niemieckim, a znowu innym – jakby był agentem izraelskim – i tak dalej. Tymczasem pan premier Tusk prawdopodobnie niczyim agentem nie jest; on tylko idzie, gdzie go popchną, a że raz popychają go agenci ruscy, innym razem – pruscy, albo izraelscy, to już taka specyfika zarówno sytuacji politycznej w naszym nieszczęsliwym kraju, jak i polożenia pana premiera Tuska, uzależnionego od bezpieczniackich watah, niczym narkoman od narkotyku. Skoro zatem padł rozkaz, że Polska ma przystąpić do konwencji o zwalczaniu przemocy wobec kobiet, to nieomylny to znak, że wśród bezpieczniackich watah chwilową przewagę zdobyła wataha sodomitów, którzy pragną wykorzystać tę sytuację do własnych, partykularnych celów. Jeśli bowiem ta konwencja wejdzie w naszym nieszczęśliwym kraju w życie, to każda myśl o zbliżeniu z kobietą zacznie w każdym normalnym mężczyźnie budzić dreszcz zgrozy. Na to własnie, według wszelkiego prawdopodobieństwa liczą sodomici. Ponieważ natura nie znosi próżni, to mężczyźni zniechęceni w ten sposób do kontaktów z kobietami, zaczną skłaniać się do kontaktów z mężczyznami. Takie rzeczy zdarzały się w niemiec..., to znaczy pardon – jakich znowu „niemieckich” skoro obozy były wyłącznie „nazistowskie”? Więc w nazistowskich obozach koncentracyjnych takie właśnie rzeczy się zdarzały, o czym pisze expressis verbis Stanisław Grzesiuk w szczerych wspomnieniach „Pięć lat kacetu”. Najwyraźniej sodomici chcą powtórzyć ten eksperyment w warunkach pokojowych, to znaczy – bez przymusowej, ostentacyjnej i jawnej izolacji mężczyzn od kobiet. Po co ostentacyjna izolacja, skoro ten sam izolacyjny efekt można uzyskać przy pomocy przepisów „chroniących” kobiety przez „przemocą” ze strony mężczyzn? Zwróćmy uwagę, że nie ma żadnej konwencji chroniącej mężczyzn przez przemocą ze strony mężczyzn – a przecież akty takiej przemocy są znacznie częstsze, niż akty rzeczywistej przemocy wobec kobiet. Najwyraźniej konwencja o zwalczaniu przemocy wobec kobiet stanowi w rękach sodomitów osobliwy instument radykalnego powiększenia terenów łowieckich i rozmnożenia zwierzyny łownej. Więc nieszczęsny premier Tusk w służbie sodomickich chuci! Mój Boże, do czego doprowadza, zdawać by się mogło, normalnego człowieka, żądza władzy, a przynajmniej – jej zewnętrznych znamion. Prawdziwej władzy pan premier Tusk bowiem nie ma, o czym najlepiej przekonałby nas on sam, odpowiadając szczerze na pytanie, kto i dlaczego zabronił mu kandydować w wyborach prezyenckich w 2010 roku. Zresztą nie musimy nawet uciekać się do tego, bo wystarczą nam przecież zeznania złożone przez premiera Tuska w prokuraturze na temat katastrofy smoleńskiej. Premier Tusk miał zeznać, że o przygotowaniach do wizyty prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu dowiadywał się z mediów. Niektórzy uważają, że bezczelnie zełgał. Wszystko to oczywiście być może, ale ja myślę, że właśnie nie zełgał, tylko - że powiedział prawdę. Ale skoro powiedział prawdę, to znaczy – że w rzeczywistej hierarchii premier Tusk pozostaje daleko w tyle za takim, dajmy na to, Pawłem Grasiem, czy zwłaszcza – Tomaszem Arabskim – bo skadinąd wiadomo, że oni wiedzieli wszystko. Takie sytuacje się u nas zdarzały; jak pisze Stanisław Mikolajczyk w swojej książce „Gwałt na Polsce” – czwartą osobą w państwie – po generale Sierowie, następnie - po szefie NKWD w sowieckiej ambasadzie i po ambasadorze Lebiedziewie w latach 40-tych był Jakub Berman – formalnie piastujący skromne stanowisko wiceministra. Chociaż skromny wiceminister, był on ważniejszy i od Bolesława Bieruta i od premiera Osóbki-Morawskiego, który w hierarchii ważności był tak daleko, że w ogóle trudno go było zauważyć.
Ale do diabła z tym całym premierem Tuskiem; skoro twierdzi, że o niczym nie wiedział, podobnie jak w swoim czasie pan Lech Nikolski, to szkoda czasu, by się nim poważnie zajmować tym bardziej, że ważniejsze jest przecież co innego – że państwo nasze znalazło się w mocy wariatów, którzy za pośrednictwem Umiłowanych Przywódców w rodzaju pana Stefana Niesiołowskiego, forsują swoje doktrynerskie fantasmagorie. Wspominam o panu Niesiołowskim nie tylko dlatego, że ten Umiłowany Przywódca coraz głębiej pogrąża się w pieniactwie i ostatnio wytoczył proces „Naszej Polsce”, prawdopodobnie z powodu mego felietonu w którym napisałem, że obecnie cieszy się protekcją ubeków. Ale to przecież oczywista oczywistość, bo jako Umiłowany Przywódca w karnych szeregach Platformy Obywatelskiej niewątpliwie korzysta z życzliwości kontrolowanych przez ubecję niezależnych mediów i przychylności infiltrowanego Salonu, o której wcześniej, w czasach ZCh-N-owskiej przeszłości nie mógłby pomarzyć nawet w gorączce. Bardzo możliwe, że pan Niesiołowski dopuścił sobie do głowy, że to ze względu na jego wyjątkowe przymioty i zalety, ale na szczęście nikt nie ma obowiazku podzielać tej wiary, zwłaszcza, że pozostaje ona w oczywistej i nieusuwalnej kolizji ze zwykłą spostrzegawczością. Więc pan Niesiołowski ostatnio dał głos w sprawie zapładniania w szklance, dowodząc, że nikt nie musi się tak zapładniać, jeśli nie chce – więc o co właściwie ten klangor? Jużci prawda – ale nikt nie musi też kraść, jeśli nie chce – a jednak w kodeksie karnym są przepisy nakładające za kradzież różne kary. Prawo bowiem musi zajmować stanowisko w różnych sprawach – żeby było wiadomo, co wolno, a czego nie. Czyżby Umiłowany Przywódca Stefan Niesiołowski nie zdawał sobie z tego sprawy? Wszystko to być może – selekcja negatywna musi w końcu doprowadzić do uwstecznienia umysłowego również w wymiarze osobniczym – bo nie chciałbym nieuprzejmie sugerować, że zdaje sobie sprawę, a plecie tak tylko dla miłego grosza. I właśnie na tle forsowanego obecnie przez wariatów, jacy trzęsą nie tylko Eurokołchozem, ale również naszym nieszczęśliwym krajem, nieszczęsnego zapłodnienia w szklance - doszło do groźnego w następstwach skoordynowania wysiłków co najmniej dwóch bezpieczniackich watah. Jedna, jak wiadomo forsuje zapładnianie w szklance, wykonując według wszelkiego prawdopodobieństwa zadanie wyznaczone przez wrogów cywilizacji łacińskiej, do których wataha owa musiała przewerbować się jeszcze w drugiej połowie lat 80-tych, kiedy to komunistyczni tajniacy jeden przez drugiego na gwałt poszukiwali jakichś nowych protektorów – podczas kiedy druga forsuje wyposażenie policji w nowe uprawnienia – miedzy innymi w uprawnienie do użycia broni palnej w stosunku do kobiet w ciąży oraz dzieci. Z pozoru wygląda to na jakiś karygodny brak koordynacji, bo jakże – z jednej strony forsują zapładnianie w szklance, a z drugiej – strzelanie do kobiet w ciąży? Ale nie dajmy zwieść się pozorom; wariaci, w których szpony dostał się nasz nieszczęśliwy kraj, doskonale wiedzą do czego zmierzają. Żeby zachęcić wszystkich do korzystania z zapładniania w szklance, już teraz przygotowują przepisy pozwalające na odstrzał dzieci poczętych w sposób naturalny. Liczą na to, że nawet wśród osób przeciwnych zapładnianiu w szklance, dojdzie do głosu instynkt samozachowawczy i w ten oto sposób nieubłagany postęp ostatecznie zatriumfuje nad znienawidzoną cywilizacją łacińską. SM
Krętactwa Jerzego Millera Po katastrofie smoleńskiej szef MSWiA zlecił kontrolę działań BOR-u… szefowi Biura gen. Marianowi Janickiemu. Zarówno zlecenie kontroli, jak i wyniki zostały przekazane ustnie, bez żadnych notatek służbowych – wynika z zeznań Jerzego Millera. To niewyobrażalny skandal – komentuje płk Tomasz Grudziński, były wiceszef Biura Ochrony Rządu. – Jeżeli rzeczywiście gen. Janicki nic nie wiedział o przygotowaniach przez BOR obydwu wizyt, to złamał prawo poprzez brak nadzoru. Jeżeli natomiast wiedział o stanie przygotowań, to kłamie zarówno on, jak i minister Miller – dodał. Były szef MSWiA w tzw. cywilnym wątku smoleńskiego śledztwa zeznał, że w ramach podziału kompetencji w ministerstwie nadzór nad BOR-em sprawował jego zastępca.
„(…) Minister Adam Rapacki odbywa stałe spotkania w rytmie cotygodniowym w ministerstwie z szefami służb, w tym z szefem Biura Ochrony Rządu. Ze mną szef Biura Ochrony Rządu kontaktuje się w sprawach nadzwyczajnych, zdarzał się taki kontakt przez zastępców BOR-u. Ja z ministrem Rapackim mamy spotkania cotygodniowe, ale rozmawiamy o sprawach trudnych i bież?cych (?)? ? stwierdzi? w?listopadzie 2011ących (…)" – stwierdził w listopadzie 2011 r. w prokuraturze Jerzy Miller.
– Nie miałem żadnych sygnałów, że są jakieś problemy w związku z przygotowaniem wizyty premiera i prezydenta w Katyniu w 2010 r. Szef BOR-u nigdy nie informował mnie o stanie przygotowań do zagranicznych wizyt najważniejszych osób w państwie, nie było ani takiej konieczności, ani takiej praktyki – mówi „Codziennej" Adam Rapacki, były wiceminister spraw wewnętrznych. Zdaniem naszych rozmówców tego typu praktyki pojawiły się dopiero w rządzie Donalda Tuska, gdy szefem MSWiA został Jerzy Miller.
– Gdy pracowałem w BOR-ze, na biurko szefa trafiały meldunki o stanie zabezpieczenia wizyt prezydenta i premiera. Te informacje były z kolei przekazywane ministrowi – mówi płk Grudziński.
„(…) Do 10 kwietnia ja nie byłem informowany ani nie miałem żadnej wiedzy o lotnisku w Smoleńsku, o możliwości lądowania tam. Nie jest to moją kompetencją ani BOR-u. Nie były też mi zgłaszane żadne problemy ze współpracą funkcjonariuszy BOR-u z ich odpowiednikami po stronie rosyjskiej przy przygotowaniach tych wizyt. Przez szefa BOR-u ani też kogokolwiek nie byłem informowany o żadnych elementach związanych z przygotowaniem tych dwóch wizyt 7 i 10 kwietnia (…)" – zeznał Jerzy Miller.
Wiadomo jednak, że były problemy m.in. związane z tym, że Rosjanie nie pozwolili w marcu 2010 r. wejść na teren lotniska w Smoleńsku funkcjonariuszom BOR-u, którzy mieli przeprowadzić sprawdzenie terenu. Prokuratura, która umorzyła tzw. cywilny wątek śledztwa smoleńskiego, na podstawie ustaleń prokuratorów przesłała niedawno do szefa MSW Jacka Cichockiego pismo dotyczące m.in. bardzo poważnych uchybień popełnionych przez szefa BOR-u gen. Mariana Janickiego. Wszczęte jest także śledztwo dotyczące podejrzenia popełnienia przestępstwa przez Jerzego Millera – zawiadomienie złożył Antoni Macierewicz, szef parlamentarnego zespołu ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej. Dorota Kania
Co zamiast soi? Zapewne nie uda się całkowicie wyeliminować z pasz importowanej soi, ale Polska ma warunki do tego, żeby produkować pasze na bazie roślin motylkowatych i rzepaku. Państwo musi jednak aktywnie wspierać taką działalność, gdyż rynek został opanowany przez trzech wielkich producentów pasz sojowych. Problem jest istotny nie tylko w kontekście tego, że przywozimy do kraju soję modyfikowaną genetycznie (GMO), ale chodzi przede wszystkim o nasze bezpieczeństwo żywnościowe - jesteśmy bowiem skazani na import białkowych składników pasz, nie mając dostatecznych ilości własnych surowców. To się jednak może zmienić - w Polsce od kilku lat rolnicy dostają dodatkowe dopłaty bezpośrednie za uprawę roślin motylkowatych, ponadto prowadzone są badania naukowe nad nowymi odmianami i zwiększeniem plonów takich roślin. Głównym ośrodkiem naukowym w tej dziedzinie jest Poznań i tamtejszy Uniwersytet Przyrodniczy. Naukowcy z UP w Poznaniu twierdzą, że polskie rolnictwo może być unijnym potentatem w produkcji roślin motylkowatych (np. bobik, łubin żółty i wąskolistny, groch siewny), o czym przekonywali posłów z sejmowej Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Profesor Andrzej Rutkowski podkreślił, że Polska importuje 75 proc. białka paszowego w postaci soi głównie z Brazylii, Argentyny i USA. - To nie jest dobra sytuacja. Nie jesteśmy w stanie zapewnić całkowitej produkcji rodzimego białka paszowego, ale powinniśmy dążyć do tego, aby z każdym rokiem ilość białka paszowego produkowana w kraju była jak najwyższa - podkreślił prof. Rutkowski. Profesor Michał Jerzak precyzował, że w surowcach wysokobiałkowych prawie 2,8 mln ton stanowi śruta sojowa i słonecznikowa, 714 tys. ton to śruta rzepakowa, a tylko 268 tys. ton to nasiona roślin strączkowych. - To jest ten rynek, który jest do odzyskania przez rośliny strączkowe w Polsce - uważa prof. Jerzak. - Uzależniliśmy się od zewnętrznych źródeł białka, suwerenność żywnościowa Polski w zakresie produkcji zwierzęcej zależy od tego, czy kilka amerykańskich globalnych firm sprzeda nam 2,5 mln ton soi, czy też nie. Dostawy mogą zablokować katastrofy przyrodnicze, spekulacje i soi może zabraknąć - ostrzegał poseł Jan K. Ardanowski (PiS), wiceprzewodniczący sejmowej Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi.
Zamiast soi GMO Jednym z istotnych źródeł krajowego białka mogą być właśnie rośliny motylkowate. Profesor Wojciech Święcicki przypomniał, że mają one wysoką zawartość białka w nasionach, wpływają też korzystnie na glebę. Doktor Wojciech Mikulski zauważył, że mamy spore rezerwy produkcji krajowego białka roślinnego choćby z tego powodu, że tylko mniej niż połowę areału roślin motylkowatych obsiewamy kwalifikowanym materiałem siewnym.
Ale import soi cały czas rośnie i wynosi już 2,5 mln ton. Zdaniem naukowców, alternatywą dla śruty sojowej są inne pasze, ale żadna nie rekompensuje wartości soi, zawierającej duże ilości białka. W Polsce soi nie da się produkować ze względu na ciężki klimat, a z kolei rośliny strączkowe wytwarzają czynniki antyżywieniowe. Jednak jak zaznacza prof. Andrzej Rutkowski, dzięki badaniom naukowym można poprawić ich jakość. Ponadto do pasz można dodawać śrutę i makuchy rzepakowe, wywary kukurydziane. - Łączenie kilku pasz wysokobiałkowych daje dobry efekt, to trzeba badać - mówi prof. Rutkowski. Jego zdaniem, takie badania powinniśmy prowadzić przede wszystkim w małych gospodarstwach, gdzie hoduje się 200 tys. sztuk trzody chlewnej i 2 mln sztuk drobiu. One nie potrzebują dużych ilości koncentratów, a mogą produkować żywność zdrową, bez GMO.
Zachęcić rolników i wytwórnie pasz Otwarte oczywiście jest pytanie, jak skłonić rolników do siania motylkowatych. Niektórych być może zachęci to, że takie uprawy poprawiają środowisko glebowe. Profesor Jerzy Szukała zaznacza, że kukurydza, zboża czy rzepak degradują glebę, bo pobierają z niej więcej związków organicznych, niż wytwarzają. A już rośliny strączkowe mają też współczynnik wysoki.
- Rośliny strączkowe to najtańsza fabryka azotu, którego produkcja nic nie kosztuje - przekonywał prof. Szukała.
- Jeden hektar daje 95,9 kg czystego azotu, to tyle, ile powstaje przy 220 kg saletry amonowej - wyjaśniał.
Najważniejsze jest jednak wsparcie ekonomiczne. Rośliny motylkowate zajmują tylko nieco ponad 1 proc. powierzchni wszystkich upraw, a ten rynek jest oceniany na 200 mln zł, podczas gdy rynek zbóż to 22 mld złotych. Wiceminister rolnictwa Andrzej Butra podkreśla, że rząd finansuje pięcioletni program naukowy o wartości 35 mln zł, ponadto rolnicy dostają dodatkowe dopłaty za uprawę roślin motylkowatych - w tym roku te płatności wzrosną z 219 do ponad 400 zł za hektar. Poza Polską tylko Francja jest równie hojna pod tym względem dla rolników. Ale najważniejsze jest, aby producenci pasz chcieli zastępować soję rzepakiem lub bobikiem. Dlatego trzeba wywołać popyt wśród producentów mięsa. Bo wytwórnie pasz same z siebie nie zrezygnują z soi. Nasz rynek opanowały bowiem trzy wielkie międzynarodowe koncerny paszowe, które bazują na soi. - Bariera do osiągnięcia sukcesu nie tkwi po stronie rolników, oni będą skłonni do takiej uprawy. Problem może tkwić po stronie wytwórców pasz, dlatego trzeba wspierać małe wytwórnie, aby kupowały krajowe rośliny strączkowe - radzi poseł Gabriela Masłowska (PiS). - Czy koncerny paszowe, monopoliści będą zainteresowani kupnem strączkowych, czy zależy im tylko na sprowadzeniu soi? - miał wątpliwości poseł Krzysztof Borkowski (PSL). I zarzucał monopolistom windowanie cen pasz, przez co drożeje polskie mięso i upada hodowla trzody chlewnej. - Ceny wieprzowiny idą w górę, a pogłowie spada, bo rosną ceny pasz z soją - zaznacza Borkowski. A jego kolega klubowy Stanisław Kalemba podkreślił, że powinniśmy dbać o to, aby komponenty do pasz były produkowane w Polsce. - W Unii mówi się o wspieraniu tej produkcji, to także postulat ekologizacji, ochrony środowiska - dodał Kalemba, wskazując, że sianie motylkowatych może być elementem polityki "zazieleniania".
Krzysztof Losz
Płacą miliony za donosy Ponad 50 milionów złotych zarezerwowała Komenda Główna Policji na opłacanie informatorów. Na drobnych donosach dla policji można zarobić od 50 do nawet tysiąca złotych za informację - ujawnia "Dziennik Gazeta Prawna". Znacznie więcej dostają najlepsi donosiciele w „grubych” sprawach. Kilka tysięcy euro należy się tym, którzy będą mieli udział np. w rozpracowywaniu gangu przemycającego narkotyki albo pomogą w ujęciu groźnego przestępcy ukrywającego sie poza granicami kraju. Na opłacenie konfidentów Komenda Główna Policji zarezerwowała w przyszłorocznym budżecie 51 mln zł. To wprawdzie zaledwie promil całości kosztów policji, ale sposób gospodarowania tą kwotą budzi emocje, bo okryty jest tajemnicą państwową. Aby zagwarantować bezpieczeństwo policyjnym współpracownikom wypłaty z funduszu operacyjnego nie podlegają opodatkowaniu. To sól w oku urzędów skarbowych, bo zdarzają się nieuczciwi podatnicy próbujący zalegalizować swój majątek powołując się na tajną współpracę z policją - pisze "DGP". PAP
Książką w Macierewicza „Gazeta Wyborcza” atakuje twórcę Służby Kontrwywiadu Wojskowego i jej pierwszego szefa Antoniego Macierewicza. Książka, z której mieli się uczyć oficerowie nowej służby, jest zdaniem „Wyborczej” nieprzydatna. - To manipulacja - komentuje prof. Sławomir Cenckiewicz.
Według „Gazety Wyborczej” chodzi o 700 egzemplarzy książki „Nowe kłamstwa w miejsce starych. Komunistyczna strategia podstępu i dezinformacji” wydrukowanej nakładem Biblioteki SKW, w czasie gdy służbą kierował Antoni Macierewicz.
- Stworzenie nowych służb wojskowych, a zwłaszcza SKW, po likwidacji WSI otwarło drogę do nowego systemu kształtowania kadr uniezależnionych wreszcie od wpływów sowieckich - czytamy w napisanym przez Antoniego Macierewicza wstępie do książki. - Jej studiowanie pomoże lepiej rozumieć zagrożenia, jakie stoją przed Polską, a które służba kontrwywiadu ma obowiązek zwalczać - pisze były szef SKW.
Głównym zarzutem przeciw książce jest fakt przedstawienia przez autora ruchów opozycyjnych w bloku sowieckim jako inspirowanych przez komunistyczne rządy, choć jest to tylko jeden z opisywanych wątków: „Oficerowie Macierewicza mieli z książki Golicyna dowiedzieć się, że celem powstania Solidarności było oszukać zachodnie rządy i opinię publiczną co do rzeczywistej natury współczesnego komunizmu w Polsce” - pisze w „Gazecie Wyborczej” Wojciech Czuchnowski.
- To oczywista manipulacja - mówi „Codziennej” historyk prof. Sławomir Cenckiewicz. - Golicyn wydarzenia z lat 70. i 80. analizował za pomocą narzędzi, które poznał jeszcze za czasów służby w KGB, i w wielu tych sprawach się mylił. Historykowi trudno się z tym zgodzić, że Solidarność to kolejny etap dezinformacji sowieckiej. Jednak co do mechanizmów i odsłonięcia dalekosiężnej koncepcji dezinformacyjnej KGB i tajnych służb, należy jednak pochylić się nad pracami Golicyna. Do dziś poświęca się im studia i artykuły, choćby w prestiżowych pismach poświęconych tajnym służbom. Wojciech Czuchnowski jest z kolei znany z tego, że nie ma większego pojęcia o działaniach służb specjalnych - dodaje były szef komisji likwidacyjnej WSI.
- Bardzo mnie cieszy, że te książki znajdują się w magazynach, a nie zostały zniszczone. Kiedy z pracy w służbach odejdą niekompetentni funkcjonariusze, mam nadzieję, że ta lektura znów stanie się obowiązkowa - mówi „Codziennej” Antoni Macierewicz.
Wizyta patriarchy Moskwy w cieniu służb Patriarcha Moskwy Cyryl przyjeżdża do Polski. Jego wizyta jest wynikiem m.in. zabiegów byłego funkcjonariusza i agenta służb specjalnych PRL-u Tomasza Turowskiego, który z nadania ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego zajmował się pogłębianiem stosunków z Rosyjskim Kościołem Prawosławnym.
- Jaki był pana udział w przygotowaniu wizyty patriarchy Całej Rosji w Polsce? - „Codzienna” zapytała Turowskiego. - Kościół katolicki w Polsce i Cerkiew rosyjska same radzą sobie doskonale nawiązywaniem i prowadzeniem rozmów - uciął i odłożył słuchawkę.
Wizyta, która odbędzie się dokładnie za miesiąc, jest przygotowywana z wielkim rozmachem, niemal jak przyjazd papieża. Zwierzchnik rosyjskiej Cerkwi spotka się z prezydentem Bronisławem Komorowskim, marszałkiem Senatu Bogdanem Borusewiczem, parlamentarzystami, intelektualistami i dyplomatami. Będzie go ochraniał BOR. Chcieliśmy się dowiedzieć w Biurze Ochrony Rządu, dlaczego zabezpiecza pobyt moskiewskiego hierarchy, skoro nie czyniło tego np. wobec honorowego zwierzchnika całego prawosławia, patriarchy Konstantynopola Bartłomieja II? Odpowiedzi nie uzyskaliśmy do czasu wysłania gazety do drukarni.
„Od wielu lat śledzę (…) aktywność Cerkwi moskiewskiej, samego patriarchy Cyryla i mam problem z ich pozytywną oceną” - napisała na swoim blogu była minister spraw zagranicznych Anna Fotyga (PiS). Jej zdaniem podróż patriarchy nie ma przede wszystkim charakteru religijnego, ale głównie polityczny. Głównym celem działań Cyryla jest wsparcie neoimperialnej polityki prezydenta Władymira Putina sięgającej do mitu Świętej Rusi. Zwróciła uwagę, że wizyta patriarchy rozpoczyna się nazajutrz po rocznicy Bitwy Warszawskiej, kilka tygodni przed czterechsetną rocznicą przegranej przez polskie wojska pod wodzą Jana Karola Chodkiewicza bitwy pod Moskwą i świętowanego hucznie w Rosji od 2005 r. „przepędzenia Polaków z Kremla”. W ten sposób Rosjanie chcą pokazać Polakom swoją siłę. Głównym punktem wizyty Cyryla w Warszawie będzie podpisanie przesłania wzywającego narody rosyjski i polski do pojednania. A choć jest ono często porównywane z listem biskupów polskich do niemieckich z 1965 r., w którym padły słynne słowa „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”, to jednak nie będzie miało przełomowego charakteru.
Dlaczego? - Dokument zawiera wszystko, co było możliwe do uzyskania na obecnym etapie stosunków polsko-rosyjskich - mówi w wywiadzie dla KAI abp Henryk Muszyński. A rzecznik episkopatu dodaje, że podczas prac nad dokumentem postanowiono, że nie będzie on się koncentrował na ocenie dziejów. - Rosjanie mają odmienne od naszego widzenie historii - wyjaśnia. Anna Fotyga nie ma wątpliwości, że „pojednanie z narodem rosyjskim nie stanowi w mojej opinii żadnego problemu. Poważną przeszkodą jest ciemiężący ten naród »system Putina« i polityka państwa rosyjskiego w stosunku do Polski. Nie została wyjaśniona do dziś rola jego urzędników w katastrofie smoleńskiej, a zła wola w wyjaśnianiu okoliczności jest oczywista”. Wojciech Berger
17 lipca 2012 Tak mi ze sobą nie do twarzy - powiedziałby jeden człowiek, któremu na wniosek Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej, zabrano prawo jazdy, bo nie płacił alimentów. Nie pamiętam w jakim to było mieście- liczy się fakt. Człowiek ów posiadał prawo jazdy zarobkowo. Ustawodawca liczył zapewne, że jak mu się odbierze prawo do jazy- to alimenty z pewnością będzie płacił. Ale jak ma pracować bez prawa do jazdy, żeby płacić alimenty? Musi jeździć bez prawa do jazdy.. Ale wtedy Policja Obywatelska.. Może mu zabrać prawo do jazdy.. Ale jak mu zabrać, jak już go nie ma, bo nie płacił alimentów? Może jak zacznie płacić, to mu się je odda.. Wtedy będzie mógł spokojnie jeździć, przynajmniej do czasu jak wejdą w życie nowe stawki mandatów.. Bo znowu demokratyczni kapłani w Świątyni Rozumu pracują nad podniesieniem stawek.. Chodzi o rabunek poddanych demokratycznego państwa prawnego- a nie o nic innego.. W takim państwie jak nasze, władzy chodzi głównie o rabunek.. Żeby złapać, usidlić, prześwietlić i wycisnąć.. Wycisnąć jak najwięcej. Podobnie jest z cytryną. Wyciskającemu chodzi o to, żeby z niej wycisnąć wszystkie soki.. A skórę wyrzucić na śmietnik.. W przypadku człowieka, poddanego demokratycznego państwa prawnego- można zwłoki utylizować. Nad tą formą kapłani muszą pomyśleć.. Żeby nic się nie zmarnowało. Może mydło? Bo jak padnie bydło, to zrobić z niego mydło! Mówi się o tysiącu złotych kary(!!!!????) I o 10 000 złotych najwyższej wagi państwowej.. Dlaczego tak mało?- chciałoby się zapytać. Mandaty powinny być powyżej 5000 złotych, konfiskaty samochodów ,rowerów, łodzi, quadów i nart- nasilić i nie tylko odbierać prawa do jazdy samochodem, ale odbierać domy, działki, żony mężom- a mężów – żonom.. Bo dzieci już- demokratyczne państwo prawne odbiera.. Można też odbierać dzieci, gdy ojciec zostanie złapany, że jest „pijany”- nawet w domu podczas uroczystości rodzinnych zdarzyło mu się.. Odbierać dzieci, tak jak odbierają prawa do jazdy.. Dajmy na to człowiek demokratycznego państwa prawnego przeszedł na drugą stronę ulicy, ale nie w miejscu przeznaczonym przez demokratyczne państwo do przechodzenia.. Oprócz mandatu , który zasili wiecznie głodny budżet demokratycznego państwa prawnego opartego głównie na biurokracji ,zabierać dzieci.. Przy okazji rabunku , rozbije się szybciej rodzinę.. Jak postulował Karol Marks.. Bo rodzina jest najgorszą przeszkodą przy budowie Nowego Wspaniałego Świata.. A Ruch Janusza Palikota powinien nasilić działania mające na celu jak najszybciej rozbicie Kościoła Powszechnego.. Na razie- w ramach permanentnego nękania-można na niego nasłać Sanepid. Zacząć od najstarszych kościołów... Dobrze, że nie odebrano mu prawa do chodzenia.. Może dlatego, że nie ma jeszcze państwowego wymogu dotyczącego chodzenia. Wielkie przeoczenie w demokratycznym Sejmie, w Świątyni Rozumu.. Każdy nowo narodzony człowiek, w ramach praw człowieka i obywatela powinien uzyskiwać dokument uprawniający go do chodzenia po chodnikach demokratycznego państwa prawnego..- tak jak prawo do jazdy po ulicach.. Powstałyby ośrodki nauki chodzenia, byłyby egzaminy państwowe, testy i część praktyczna. Bo prawo do jeżdżenia rowerem- też już jest, ale nie ma jeszcze prawa do oddychania.. Można by też nad tym pomyśleć, w ramach budowy państwa obywatelskiego i demokratycznego opartego o prawa człowieka , które w takim państwie nadaje mu państwo. Państwo- w ramach urojonej przez niego wolności- nadaje człowiekowi przywiązanemu do państwa jako niewolnikowi- prawa.. Bo prawa naturalne- to już przeszłość.. A zresztą czy one w ogóle istnieją tak jak sam Pan Bóg? Przypomina mi się zdanie,, towarzysza Karola Radka-Sobelsona, jednego z najważniejszych bolszewików czasów lat dwudziestych, w którego przeszmuglowaniu do Rosji w roku 1919 pomagał towarzysz Józef Piłsudski, żeby mógł spokojnie dotrzeć do bolszewickiej Rosji przez Polskę, jeszcze nie trupa Polski- to później i żeby mógł pomagać w mordowaniu różnych narodów zamieszkujących Rosję. O czym pisze Józef Mackiewicz- o ile pamiętam w swojej książce-„Zwycięstwo prowokacji”. Ten Sobelson w lecie 1920 roku powiedział tak:” Jacy ci biało –Polacy głupi- mogli nas , czerwonych, rozgnieść jeszcze osiem miesięcy wcześniej, gdyby tylko pomogli białym Rosjanom; teraz sami leżą u naszych stóp….”(Jan Engelgard; ”Klątwa generała Denikina„ strona 5) Na pewno istnieje państwo demokratyczne i prawne, które zabiera człowiekowi coraz więcej wolności, zabiera mu owoce jego pracy, usidla, karze i poniewiera.. Wszystko w białych rękawiczkach przy akompaniamencie propagandy, która wmawia, oplata, zniewala świadomość, że to jest właściwe, i o taki model państwa wszyscy walczyli.. Bo mamy demokrację! A przecież demokracja to nic innego jak zbiorowa tyrania, w której nawet trudno dociec odpowiedzialności za popełnione czyny.. To rządy hien nad osłami- jak twierdził Arystoteles.. To ustrój obywatelski, w którym człowiek staje się swoim własnym ciemiężcą.. Wybiera- pod wpływem emocji i propagandy- a potem ci, których wybrał, zakładają mu pętlę na szyję i grzebią po kieszeniach.. A najważniejsze – odbierają mu wolność.. W tym wolność w decydowaniu o swoich dzieciach.. Właśnie, bo już po wakacjach, Polskie Stronnictwo Ludowe, zamierza wystąpić w Świątyni Rozumu z nową inicjatywą ustawodawczą. Jak prawie zawsze w demokratycznym państwie prawnym chodzi o zabranie nam naszej wolności. Wystarczy, że przegłosują.. PSL-owi chodzi o to, że w szkolnych sklepikach sklepikarze sprzedają dzieciom truciznę w postaci oranżady, chipsów i słodkich batoników.. To jest główna przyczyna tycia” naszych dzieci”. Bo w socjalizmie demokratycznym dzieci są „ nasze”.. I dlatego państwo musi o nie dbać jako państwo- skoro są”.. nasze..” Po wprowadzeniu zakazu sprzedaży w sklepikach szkolnych oranżady i batoników, prawdopodobnie nastąpi, albo przeniesienie sklepików poza szkołę, razem z batonikami i oranżadą, albo dzieciaki będą przebiegały przez jezdnię w czasie przerwy do innych sklepików, które Polskie Stronnictwo Ludowe nie uznał za „szkolne”.. BO jak sklepik będzie” szkolny”- to koniec ze sprzedażą batoników i oranżady.. Jak sprawy się będą komplikowały i dzieciaki będą coraz dalej zapuszczały się po batoniki do coraz dalej położonych sklepów oddalonych od szkoły- to trzeba będzie wszystkie sklepy dookoła szkoły uznać za „ szkolne”. Oprócz- ma się rozumieć zachodnich supermarketów- bo te posiadające przywileje będą mogły nawet założyć swoje filie w szkołach- jako sklepiki szkolne.. I nie płacić nawet za wynajem sali szkolnej! Do tego uchwali się odrębne ustawy. .A jakże- demokratycznie! Czy tym wszystkim decydentom i demoagogom jest do twarzy z samym sobą? Tego oczywiście nie wiem- ale trzeba być szczególnie gruboskórnym, żeby wpadać na takie szatańskie pomysły. W końcu o sprawach, co jedzą dzieci, powinni decydować rodzice. W końcu to ich dzieci, nieprawdaż? Nieprawdaż- to dzieci państwa, demokratycznego i prawnego. I w końcu wszystkie dzieci” nasze są”- w tym państwa! WJR
Po „taśmach Serafina” prokuratura wszczyna postępowanie, CBA zawiadamia o przestępstwie, a NIK przypomina o negatywnych wynikach kontroli w Elewarrze Warszawska prokuratura wszczęła z urzędu postępowanie sprawdzające ws. nagrania rozmowy bliskich ludowcom działaczy na temat możliwych nieprawidłowości w instytucjach związanych z resortem rolnictwa. Postępowanie prowadzone jest w kierunku przestępstwa przekroczenia uprawnień lub niedopełnienia obowiązków na szkodę interesu publicznego lub prywatnego. Grozi za to do 3 lat więzienia. Jeżeli sprawca dopuszcza się czynu w celu osiągnięcia korzyści majątkowej lub osobistej, podlega karze pozbawienia wolności od roku do lat 10. W ciągu miesiąca musi zapaść decyzja o wszczęciu formalnego śledztwa lub odmową tego. CBA po południu skierowało do Prokuratury Generalnej zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa m.in. w sprawie sprawowania nadzoru właścicielskiego przez Agencję Rynku Rolnego nad podległymi jej spółkami. Po wstępnej analizie informacji w tej sprawie skierowaliśmy do Prokuratury Generalnej zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, wraz z wnioskiem o powierzenie nam jej do prowadzenia w całości - powiedział PAP rzecznik CBA Jacek Dobrzyński. Zawiadomienie, po wstępnej analizie w Prokuraturze Generalnej, zostanie przekazane do właściwej prokuratury, która je rozpatrzy i zdecyduje, czy wszcząć postępowanie, czy też tego odmówić
Najwyższa Izba Kontroli przypomina natomiast, że w zeszłym roku negatywnie oceniała działania spółki Elewarr i nadzoru nad nią Agencji Rynku Rolnego. Jak poinformował rzecznik NIK Paweł Biedziak, raport z tej kontroli, zakończonej w czerwcu zeszłego roku, obejmował działania ARR i Elewarr S.A. w latach 2008-10. NIK negatywnie oceniła w nim sprawowanie przez Prezesa ARR nadzoru właścicielskiego nad spółką. Rola agencji - jako właściciela - w wyznaczaniu kierunku rozwoju Spółki oraz określaniu źródeł finansowania tego rozwoju, była pasywna - stwierdziła NIK.
Stwierdziliśmy, że sytuacja finansowa tej spółki ulegała pogorszeniu, a zysk uzyskiwała ona głównie dzięki działaniom niezwiązanym bezpośrednio z obrotem zbożem i jego przechowywaniem. Malała też rola Spółki w przechowywaniu zapasów interwencyjnych zbóż UE - powiedział Biedziak. Jak wykazała kontrola, prezesa spółki Elewarr powołano bez postępowania kwalifikacyjnego, wymaganego ustawą o komercjalizacji i prywatyzacji, a członkom zarządu przyznano wynagrodzenia w kwotach przekraczających limity dozwolone w tzw. ustawie kominowej. Łączną kwotę wynagrodzeń nienależnie pobranych w spółce NIK wyliczyła na 1,4 mln zł. W zaleceniach pokontrolnych NIK uznała za wskazane opracowanie i wdrożenie przez resort skarbu strategii rozwoju Spółki, określającej założenia, kierunki działań, a także sposoby realizacji wyznaczonych zadań.
"Puls Biznesu" ujawnił nagrania rozmowy Władysława Serafina, szefa kółek rolniczych, postrzeganego jako bliskiego człowieka Waldemara Pawlaka, z Władysławem Łukasikiem, byłym prezesem Agencji Rynku Rolnego. Opisująca w poniedziałek sprawę "Gazeta Wyborcza" pisze, że rozmowa odbyła się prawdopodobnie na początku stycznia, wkrótce po odwołaniu Łukasika ze stanowiska.
Łukasik, rozżalony po utracie stanowiska szefa ARR, opowiada o machlojkach, których - jego zdaniem - dopuszczają się osoby związane z Ministerstwem Rolnictwa oraz spółkami skarbu państwa związanymi z rolnictwem - czytamy. Jak opisuje "GW", Łukasik mówi Serafinowi o wykorzystywaniu państwowego majątku przez niektórych działaczy Stronnictwa dla własnych korzyści, o zarządzaniu spółkami skarbu państwa jak własnym folwarkiem. Jest też mowa o obchodzeniu ustawy kominowej (ograniczającej zarobki prezesów), o licznych i kosztownych delegacjach służbowych polegających na zwiedzaniu świata z rodzinami, o "ciepłych posadkach" w radach nadzorczych zarezerwowanych dla "swoich". Politycy rozmawiają też o przygotowywaniu państwowych spółek do prywatyzacji, ale tak, by wpadły w ręce działaczy PSL. Nagranie zrobiono ukrytą kamerą. Zespół wPolityce.pl
Sikorski złamał konstytucję Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie przesyłało bieżących informacji do Kancelarii Prezydenta RP prof. Lecha Kaczyńskiego - wynika z przesłuchania Radosława Sikorskiego. - To złamanie konstytucji - mówią prawnicy. Z zeznań Radosława Sikorskiego wynika również, że utrudniał on wyjazd prezydenta prof. Lecha Kaczyńskiego do Katynia 10 kwietnia 2010 r. Zamiast uczczenia pamięci pomordowanych w Rosji polskich jeńców wojennych, Sikorski proponował prezydentowi udział w uroczystej defiladzie w Moskwie z okazji zakończenia II wojny światowej.
„(…) Odradzałem prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu tę wizytę zarówno w rozmowach urzędowych, jak i publicznych, np. w programie Tomasza Lisa. Uważałem, że dublowanie wizyt prezydenta i premiera nie służy wizerunkowi państwa polskiego, szczególnie wobec tak trudnego partnera jak Rosja. Sugerowałem, że właściwym uzupełnieniem spotkania premierów Polski i Rosji byłaby wizyta na grobach w Charkowie oraz jego udział na defiladzie w dzień zwycięstwa w Moskwie.(…) Potwierdzam, że odradzaliśmy prezydentowi udział w uroczystościach w Katyniu. Naszą intencją było zasugerowanie prezydentowi udziału w uroczystościach dnia zwycięstwa w Moskwie (…)” - zeznał Radosław Sikorski 13 czerwca 2012 r. w tzw. cywilnym wątku śledztwa smoleńskiego. Nasi rozmówcy podkreślają, że mówienie o „uzupełnianiu wizyt premierów Polski i Rosji” przez prezydenta prof. Lecha Kaczyńskiego pokazuje stosunek członków rządu Donalda Tuska i samego premiera do prezydenta Kaczyńskiego.
- Jego wyjazd do Katynia był sabotowany wiele miesięcy przed wizytą - mówi nam Witold Waszczykowski, były wiceminister spraw zagranicznych i wiceszef BBN, obecnie poseł PiS-u. Jego słowa potwierdzają zeznania Radosława Sikorskiego, który podjął m.in. decyzję o tym, że do Kancelarii Prezydenta będą trafiały tylko depesze przetworzone w MSZ-ecie.
- Ta decyzja została podjęta na początku 2009 r. Minister Sikorski parafował pismo dyrektora generalnego w tej sprawie. Mówiłem o tym na posiedzeniu parlamentarnego zespołu ds. wyjaśnienia przyczyn smoleńskiej katastrofy. Uważam, że minister Sikorski celowo chciał odciąć prezydenta od źródeł informacji, po to by nie miał on możliwości własnej oceny polityki zagranicznej rządu Donalda Tuska - mówi Witold Waszczykowski. - Ze względu na to, a także konstytucyjne zadania prezydenta, powinien on mieć stały, pełny i niezakłócony dostęp do informacji, którymi dysponuje minister spraw zagranicznych. Ta zasada wynika ze wstępu do ustawy zasadniczej, ale i dalszych jej postanowień, które mówią o udziale prezydenta w prowadzeniu polityki zagranicznej. Nieprzestrzeganie tych zasad to złamanie konstytucji - mówi nam dr Ryszard Piotrowski, konstytucjonalista.
Podobnie wypowiada się Wiesław Johann, sędzia Trybunału Konstytucyjnego w stanie spoczynku. - Nie można ograniczać dostępu prezydenta do informacji, w przeciwnym razie mamy do czynienia ze złamaniem konstytucji - mówi.
Dorota Kania
TEN OKRĘT RZYM SIĘ NAZYWA Kiedy wprowadzono w Polsce numery PESEL – rodzaj kolejnej post-komunistycznej szykany, bo bez numeru PESEL nic nie idzie załatwić, a wytatuować na przedramieniu trzeba za własne pieniądze – pewien pan wypełniając jakiś formularz, w polu: „PESEL” wpisał: „Nigdy nie należałem do peezel”. Ja mam to samo i wcale nie dlatego, że od ostatniego chłopa w rodzinie mam dosyć daleko. Być może właśnie pomimo, bo czymkolwiek „peezel” jest, nie jest „chłopski”. W tym sensie, że choć „materiał” jest genetycznie spoza blokowisk, to nie ma nic wspólnego z etosem przedwojennych ruchów chłopskich. Jednym z największych osiągnięć II Rzeczpospolitej było masowe włączenie „ludu” w ramy Republiki; w roku 1920 Polskę obroniła inteligencja i mieszczanie, w roku 1939 hitlerowski blitzkrieg zatrzymali chłopi, i wobec tak zaciętego oporu konieczna była interwencja sowieckich zagonów. Jedną z największych „osiągnięć” Peerelu było zniszczenie dorobku II Rzeczpospolitej w tej dziedzinie. „Chłopów” nie udało się podbić, więc wyłączono ich poza nawias. Kiedy antykomunista chciał pooddychać świeżym powietrzem, jechał do podhalańskiej albo mazowieckiej wioski, gdzie I sekretarz musiał pojawić się na przywitaniu biskupa, bo „wypada”.
„Dożynki” całej klasy społecznej zaczęły się jednak dopiero w III Rzeczpospolitej, bądź a post-peerelu, jak kto woli, a ja wolę. Niezależność (i realność) chłopskiej ekonomii zniszczyły różne faszystowskie pomysły eurokołchozu, takie jak słynne „dopłaty”. Dziś, na wielu wsiach gospodaruje jeden – dwóch, reszta wegetuje korzystając z udanego mirażu pozostałości peerelowskiego skansenu i euro-ekonomiki. Każde pole ma swego pasożyta, więc i to ma swego. Na tych, którzy ze wsi w ciągu ostatnich dwudziestu lat uciekli pasożytuje Donald Tusk, a ubiera Kasia Tusk; na tych którzy zostali pasożytuje „peezel”. Jedną z doniosłych decyzji Magdalenki było pozostawienie wsi w czerwonych łapach zeteselowskiej nomenklatury.Piszę o tym wszystkim dlatego, że na naszych oczach oglądamy kolejne przestawienie wajchy, co może jedynie oznaczać, że sytuacja jest poważna. Na igrzyska – jak się wydaje – poszły ostatnie pieniądze, a wobec ich braku pora zawczasu skanalizować gniew ludu we właściwym kierunku. Po raz kolejny przekonujemy się, że panująca ekipa łączy wybitny brak zdolności menedżerskich z absolutnym mistrzostwem propagandowym. Zbieg z przysiółka właśnie dostaje wroga, a wróg jest szyty na miarę. Który ze zbiegów z łąk i pól (dziś w warszawskiej korporacji) nie zapała świętym oburzeniem na takie wskazanie źródła wszelkiego zła? Syndrom wyparcia pochodzenia wręcz dyktuje oburzenie święte właśnie tak ukierunkowane, zwalnia ponadto od trudnego do przeżycia rozpoznania faktu, że „miastowe” po raz kolejny opchnęły nam kolumnę Zygmunta, albo „komin Donalda”, jak kto woli, a ja wolę.
„Peezel zawłaszczył połowę stanowisk w szpitalach!” woła tłustym drukiem, a nie woła, kto zawłaszczył drugą połowę, i kto tu te stanowiska rozdaje, a nie chce nam się już pamiętać, co obiecała nam wszystkim wieszczka Sawicka, bynajmniej nie z „peezel”.
„Lody będą kręcone”, ale wszystko wskazuje na to, że na tym etapie przyszła kolej na pozbycie się części dotychczas dopuszczonych do produkcji kolegów-lodziarzy z peezel. Może nie być łatwo - pamiętajmy, że Pawlak Waldemar złożył swój podpis pod umową gazową, ma więc prawo oczekiwać wsparcia właśnie z tego kierunku. Pamiętajmy również, że generałowie, którzy przeżyli w czasie pokoju pałali sympatią raczej do miejskiej nomenklatury, a Ci, którzy w jego czasie ginęli rodzili się w chałupach. „Żywią y bronią”. Y giną. A kula, panie, u nogi. Dla Pawlaków świata tego to być może ostatni dzwonek, żeby znaleźć pretekst na pospieszne opuszczenie okrętu. Ten okręt to wcale nie jest „Titanic”. Ten okręt „Rzym” się nazywa. Rolex
Przedwczesna radość redaktora Samcika Redaktor Samcik nie dostrzega znacznie istotniejszych problemów dla polskich przedsiębiorców i kredytobiorców - mówi portalowi Stefczyk.info Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK, odpowiadając redaktorowi Maciejowi Samcikowi.
“Gazeta Wyborcza”, ręką redaktora Macieja Samcika wyraża radość, że zrzucone zostanie wreszcie jarzmo Kasy Krajowej nad SKOKami, ze względu na przejęcie nadzoru nad SKOKami przez Komisję Nadzoru Finansowego. Stanie się to za kilka miesięcy, zgodnie z ustawą o SKOKach podpisaną ostatnio przez prezydenta Bronisława Komorowskiego. Redaktor Samcik nie dostrzega jednocześnie znacznie istotniejszych problemów dla polskich przedsiębiorców i kredytobiorców. Szef Kasy Krajowej, senator Grzegorz Bierecki zwrócił się z publicznym oświadczeniem do Premiera Donalda Tuska i KNF ws. zagrożeń dla polskich kredytobiorców z tytułu możliwości manipulowania stawką WIBOR. To wskaźnik fundamentalny dla każdej transakcji finansowej w Polsce. Ewentualne manipulowanie stawką tego wskaźnika powoduje, że w grę mogą wchodzić ogromne, nieuprawnione straty polskich kredytobiorców, sięgające w sumie nawet 7 miliardów złotych rocznie. Redakcja nie dostrzega również skali fałszerstw związanych ze stawką LIBOR w Londynie. Polski WIBOR jest równie arbitralnie kształtowany. Na to zwrócił uwagę senator Grzegorz Bierecki. Redaktor Samcik nie dostrzegł publikacji, dotyczących tak istotnego wskaźnika wpływającego na cenę pieniądza. Sytuacja z WIBORem wygląda, jak by do rachunku za obiad w restauracji kelner doliczał numer swojego buta. To jest niesłychanie poważny problem, godny najwyższej uwagi. Warto temu poświęcić trochę czasu. Radość redaktora Samcika, że władza senatora Biereckiego została ukrócona, że udało się zrzucić jarzmo, jakie rzekomo Kasa Krajowa nałożyła na pozostałe SKOKi, jest przedwczesna. To są złudzenia. Redaktor nie zauważył toczącego się w Gdańsku światowego kongresu unii kredytowych, który zgromadził przedstawicieli z ponad 50 krajów z całego świata, od Afganistanu przez kraje afrykasńkie, po USA. Cały świat unii kredytowych jest dziś w Gdańsku. To jest także wyraz uznania dla polskich SKOKów, które stworzył senator Grzegorz Bierecki i jego współpracownicy. Wystąpienia, jakie się odbywają w Gdańsku, nie pozostawiają złudzeń. Opisu kongresu nie ma jednak w żadnym mainstreamowym medium, choć jest to jedna z największych imprez świata finansowego, jaka w ostatnich latach miała miejsce w Polsce. To jest wciąż solą w oku niektórych mediów. Wolą one nabijać się i czynić drobne złośliwości w stosunku do twórców tej inicjatywy.
Redaktor Samcik nie docenia autorytetu i pozycji, jaką w świecie ma szef SKOK, senator Grzegorz Bierecki. Wydaje się, że jego władza nie straciła by nic na znaczeniu nawet, gdyby został honorowym ogrodnikiem Kasy Krajowej. Ze względu na jego charyzmę, dokonania, umiejętność zarządzania i przewodzenia tak dużymi strukturami nic nie może zachwiać pozycją senatora Biereckiego. On stworzył wzorcowy biznes, który jest silnym konkurentem sektora bankowego, również w Polsce. Sektor bankowy na całym świecie przeżywa obecnie kryzys. W najbliższym czasie można się spodziewać kolejnych problemów. Alternatywą dla sektora bankowego są rozwijające się w Polsce Kasy, a na świecie Unie Kredytowe. Kongres w Gdańsku pokazuje, jaką rangę zyskali przedstawiciele Polski w ruchu spółdzielczym. Czas najwyższy na alternatywne systemy finansowe na świecie i w Europie. Nadzieją są unie kredytowe. Warto by przyjrzeć się szerzej takim inicjatywom i nie cieszyć się z czegoś, co jeszcze nie nastąpiło i nie wiadomo, czy nastąpi. Życzmy więc takiego jarzma, jak w Kasach Krajowych, klientom banków komercyjnych na świecie i w Polsce. Not. TK
Jaroszewska-Nowak: Polska uzależniona od korporacji Obecnie jest pewne, że nie ma badań, które w jednoznaczny sposób pokazują, że stosowanie GMO jest bezpieczne. Takich badań nie ma. Są natomiast wątpliwości - mówi portalowi Stefczyk.info Edyta Jaroszewska-Nowak z Koalicji Polska Wolna od GMO.
Stefczyk.info: Sejm przegłosował nowelizację ustawy o paszach. Przedłuża ona możliwość wykorzystywania pasz genetycznie modyfikowanych do żywienia zwierząt do 1 stycznia 2017 roku. Jak Pani to ocenia? Edyta Jaroszewska-Nowak: Nasze rozmowy z posłami zdaje się pewne przynoszą efekty. Przekazywane przez nas wiadomości zasiały ziarno niepewności, stąd głosy wstrzymujące się w głosowaniu. Żałujemy, że nie zdążyliśmy namówić posłów do przegłosowania poprawki, którą przygotował nasz prawnik. Ona nakłada obowiązek na twórców pasz, by produkowali również pasze bez GMO. Taka poprawka spowodowałaby, że zarówno rolnicy jak i konsumenci mogliby stosować produkty bez GMO. Wtedy byłaby taka szansa.
Dostępne dziś pasze są z GMO? Tak. Dziś rolnicy nie mają wyboru. Wszystko jest z GMO. To jest zagrożenie nie tylko dla zdrowia, ale również gospodarki. Cała produkcja zwierzęca jest uzależniona od dostaw z Ameryki Południowej. Już tylko to musi budzić wątpliwości i obawy. Jednak nie każdy to rozumie. Posłowie zdają się rozumieć, co było słychać podczas obrad. Mam nadzieję, że senatorzy bardziej zagłębią się w temat i zgodzą się na poprawkę.
Jak uprawy GMO wpływają na zdrowie i życie ludzi? Obecnie jest pewne, że nie ma badań, które w jednoznaczny sposób pokazują, że stosowanie GMO jest bezpieczne. Takich badań nie ma. Są natomiast wątpliwości. Badania należy prowadzić więc dalej. Jedne badania pokazują nieszkodliwość GMO, ale wiele innych mówi o zagrożniu dla zwierząt, a potem ludzi. Konieczne jest więc przyjęcie zasady przezorności i prowadzenie badań. Do czasu upewnienia się, że GMO jest bezpieczne, należy wstrzymać się z jego stosowaniem.
Działa tu silne lobby? Produkcja żywności - od nasiennictwa, przez środki do produkcji, pasze, nawozy, środki ochrony roślin, aż po przetwórstwo żywności - skupia się obecnie w rękach niewielu korporacji. To prowadzi do monopolizacji produkcji żywności. Korporacje stają się bardzo silnymi lobbystami. W wielu krajach świata to uchodzi za zagrożenie. Powstają duże organizacje skupiające małych rolników. Oni próbują uświadomić konsumentom zagrożenie i przeciwdziałać. Klienci muszą zrozumieć, że ich zachowanie w sklepie ma wpływ na ich zdrowie oraz na całą planetę. Korporacje niszczą drobne rolnictwo i jakość żywności. Konsumenci powinni o tym wiedzieć. Jedynie wspólne działanie konsumentów i producentów może coś dać. Korporacje dysponują wielkimi środkami i możliwościami. Są w stanie wywalczyć wiele spraw. Ich siłę widać było również w czasie prac nad nowelizacją, o której rozmawiamy.
Monopol korporacji odbija się negatywnie na rolnikach? Tak. Wystarczy nadmienić, że często nasiona używane do wysiewów nie są w stanie przetrwać w polskich warunkach. One są produkowane gdzie indziej, co powoduje, że w Polsce szybko giną. Gdy rolnik zbierze plony roślin GMO, nie może z nich korzystać, by wysiać powtórnie. Rośliny bowiem są opatentowane. Produkcja żywności jest dziś zdominowana przez zewnętrzne firmy. Rolnicy są uzależnieni od korporacji. Oni mają również trudną sytuację, gdy chcą sprzedać produkowane przez siebie komponenty białkowe. Wszystko się opiera na imporcie żywności GMO wytwarzanej przez korporacje.
Jakie działania planują Państwo w związku ze skierowaniem ustawy do Senatu? Na razie planujemy rozmowy z senatorami. Ostatecznością są protesty w tej sprawie. Mam jednak nadzieję, że uda się przekonać senatorów do naszej poprawki. Wysyłamy przedstawicielom wszystkich klubów parlamentarnych informacje związane z zagrożeniami. Nasza poprawka rozwiązałaby sytuację w chwili obecnej. Uważamy, że pasze genetycznie modyfikowane powinny być wycofywane. Na razie jednak proponujemy rozwiązanie, które zmieni sytuację na lepsze od “dziś”.
Rozmawiał TK
Paprykarz: Siedzimy jak na minie W zasadzie od roku, od poprzednich nawałnic niewiele się zmieniło. Chociaż w tym roku żywioł był słabszy, to nasza sytuacja nadal jest bardzo ciężka - mówi w rozmowie ze Stefczyk.info Stanisław Kowalczyk, słynny paprykarz, który zasłynął z zadanego premierowi pytania "Jak żyć?". Stefczyk.info: - W jakim stanie są uprawy papryk na Mazowszu po ostatnich nawałnicach? Stanisław Kowalczyk: - Trzeba powiedzieć, że przynajmniej w naszym rejonie uszkodzenia były o wiele mniejsze niż przed rokiem. Wtedy zniszczonych zostało po kilka tysięcy tuneli z uprawami papryki, w tym roku jest to 100-200. U nas ten żywioł, chociaż równie silny co przed rokiem, trwał w zasadzie tylko kilka minut, a i tak zdołał wyrządzić sporo szkód. Natomiast nie można nie wspomnieć o nawałnicach w woj. kujawsko-pomorskim, tam musiał być dramat.
- Dramatem była też samobójcza śmierć jednego z plantatorów papryki, o której pisze „Gazeta Polska Codziennie”. - Tak, to był młody, 28-letni chłopak z pobliskiej miejscowości. I rok temu, i w zasadzie kilka dni temu, pogoda mocno uszkodziła mu uprawy. Po zobaczeniu tego, co zostało z jego pól, wypił chemiczny środek, który stosuje się przy ochronie papryki i zmarł.
- Gdyby miał pan porównać skalę pomocy ze strony państwa z tą sprzed roku, to…? - To powiedziałbym, że w zasadzie niewiele się zmieniło. Pomoc w większości przypadków polegała na przyznaniu 2,5 tysiąca złotych na gospodarstwo, co nie pozwoliło nawet na pokrycie podstawowych szkód. Dodatkowym problemem są bardzo skomplikowane i nieczytelne procedury przy pozyskiwaniu innych środków. Poza tym dalej aktualny pozostaje mój postulat do premiera sprzed roku, czyli utworzenie instytucji, która pomagałaby rolnikom ubezpieczać takie uprawy. W tej chwili ubezpieczyciele żądają bardzo wysokich kwot, nieosiągalnych dla zwykłych rolników. Pozostaje też kwestia sytuacji na rynku warzyw.
- Na czym polega ta trudność? - Moi znajomi, którzy żyją ze sprzedaży warzyw mówią, że ceny są najniższe od kilku lat. To nie tylko uniemożliwia spłaty kredytów, które wzięli na pokrycie zeszłorocznych szkód, ale po prostu stwarza ciężkie warunki do życia. Sytuacja uprawiających i paprykę, i inne warzywa, jest bardzo trudna.
- Nie mogę nie spytać też, czy znalazł pan odpowiedź na pytanie sprzed roku. Zatem: jak żyć? - (śmiech) Pytanie pozostaje nadal aktualne, może nawet jeszcze bardziej niż przed rokiem. Nasza sytuacja wygląda tak, że w zasadzie siedzimy jak na minie – gdy tylko usłyszymy informacje o załamującej się pogodzie czy nawałnicach, oblatuje nas strach, czy tym razem uda się nam uciec przed naturą. Ale jakoś trzeba sobie radzić. Mf
Kontrole skarbowe tuż przed przedawnieniem Skarbówka nagminnie rozpoczyna kontrole o przestępstwo lub wykroczenie skarbowe tuż przed upływem pięcioletniego okresu przedawnienia zobowiązań podatkowych, aby właśnie zapobiec ich przedawnieniu - wskazują autorzy raportu z firmy GWW Tax.
Raport zbiega się z wtorkową rozprawą w Trybunale Konstytucyjnym w tej sprawie. Został przygotowany na zamówienie PKPP Lewiatan w związku z pytaniem skierowanym do Trybunału Konstytucyjnego przez Naczelny Sąd Administracyjny o zgodność z konstytucją art. 70 par. 6 pkt 1 Ordynacji podatkowej. Z przepisu tego wynika, że gdy organ podatkowy rozpocznie postępowanie ws. o przestępstwo skarbowe lub wykroczenie skarbowe, to zaległość podatkowa nie przedawnia się w ustawowym terminie pięciu lat. W takiej sytuacji bieg terminu przedawnienia ulega zawieszeniu. Zasadą jest, że niezapłacone podatki przedawniają się z upływem pięciu lat, licząc od końca roku kalendarzowego, w którym upłynął termin płatności podatku. W Ordynacji podatkowej jest jednak wiele przepisów, które przewidują, że pięcioletni bieg terminu przedawnienia nie rozpoczyna się, a rozpoczęty - ulega zawieszeniu. To pozwala organom podatkowym dochodzić zaległości podatkowych znacznie dłużej niż wynikałoby to z pięcioletniego terminu przedawnienia. Przykładem jest sytuacja, gdy organ kontrolny wszczyna postępowanie w sprawie o przestępstwo skarbowe lub wykroczenie skarbowe. Taką możliwość zawieszenia biegu przedawnienia przewiduje art. 70 par. 6 pkt 1 Ordynacji. Problem polega na tym, że podatnik często nie wie nawet, że wszczęte zostało wobec niego postępowanie. Tę kwestię ma właśnie rozstrzygnąć Trybunał Konstytucyjny. Jak zauważają autorzy raportu - praktyka jest taka, że urzędy tuż przed upływem przedawnienia nagminnie rozpoczynają postępowanie przygotowawcze, po to tylko, żeby zapobiec przedawnieniu zobowiązania podatkowego. Nie informują przy tym podatnika o rozpoczętym postępowaniu.
Autorzy raportu analizowali 381 spraw, w których zobowiązania podatkowe miały się przedawnić z końcem poszczególnych lat, począwszy od 2008 r. do 2012 r. Ponieważ administracja podatkowa uniemożliwiła im dostęp do danych, autorzy raportu przeanalizowali przypadki ujawnione w orzecznictwie sądów administracyjnych. Wskazały one, że art. 70 par. 6 pkt 1 Ordynacji służy organom podatkowym do wszczynania postępowań karnoskarbowych do tego, by zapobiec przedawnieniu zobowiązania podatkowego. Z raportu wynika, że blisko połowę badanych postępowań karnoskarbowych wszczęto w ostatnim kwartale roku, w którym powinien upłynąć okres przedawnienia. Z tego jedna trzecia wszystkich postępowań wszczynanych miała miejsce w grudniu ostatniego roku. W sześciu przypadkach postępowania wszczęto w drugiej połowie grudnia, a jeden - w Sylwestra. Raport podaje, że 18 proc. postępowań jest wszczynana w październiku bądź listopadzie ostatniego roku, w którym - gdyby nie kontrola - powinno przedawnić się zobowiązanie podatkowe. Tylko ok. 3 proc. postępowań wszczynanych jest w pierwszych trzech kwartałach ostatniego roku, a w latach wcześniejszych niż rok przedawnienia - ok. jedna czwarta postępowań (ok. 23 proc.). Z raportu wynika, że postępowanie wszczynane jest przez organy podatkowe nawet, jeśli nie są w stanie przedstawić zarzutów w sprawie. W 32 zbadanych przez autorów raportu przypadkach wszczęte postępowanie karne skarbowe pozostawało na dzień upływu ustawowego terminu przedawnienia w fazie postępowania w sprawie. Wśród postępowań wszczętych w grudniu ostatniego roku przedawnienia - w 13 przypadkach nie postawiono żadnych zarzutów. W pięciu przypadkach wszczęcie postępowania karnego skarbowego nastąpiło przed wydaniem decyzji w pierwszej instancji, a więc zanim organ podatkowy w sposób wiążący stwierdził, że podatnik zalega z podatkiem. Wydanie decyzji w czterech z tych przypadków nastąpiło po upływie ustawowego terminu przedawnienia, w jednym przypadku decyzja została wydana 29 grudnia. Zdaniem autorów raportu wszczynanie dużej liczby postępowań tuż przed upływem pięcioletniego okresu przedawnienia potwierdza tezę, że postępowania te nie mają na celu ukarania sprawcy. Tylko o ich wszczęciu decydował bliski termin przedawnienia zobowiązania podatkowego. Autorzy raportu podkreślają, że gdyby dysponowali większą bazą danych o prowadzonych postępowaniach, to postawiona przez nich teza byłaby jeszcze silniejsza. Jak powiedział mecenas Tomasz Burczyński z firmy GWW Tax linia orzecznicza sądów administracyjnych jest w tym zakresie niekorzystna dla podatników, a podatnicy mają ograniczone możliwości obrony w sprawach dotyczących przedstawionego w raporcie postępowania urzędów skarbowych i urzędów kontroli skarbowej. Pap/asn
Gaz z polskich łupków może wydobywać Rosja Rosjanie grają polskimi łupkami - Gaz z polskich łupków może wydobywać Rosja – ostrzega w rozmowie z PCh24.pl Mariusz Orion Jędrysek, poseł na Sejm RP, wiceminister środowiska i Główny Geolog Kraju w latach 2005-07, inicjator poszukiwań gazu w łupkach w Polsce. Firma Exxon Mobil, która miała zająć się wydobyciem gazu ze złóż łupków w Polsce, kilka dni temu zawarła porozumienie z rosyjskim koncernem paliwowym Rosnieft. Przewiduje ono wspólną eksploatację złóż ropy i gazu na szelfie Morza Karskiego i Morza Czarnego. Co takie porozumienie oznacza dla Polski? W tej chwili koncesjami wymieniają się dwie firmy: ExxonMobil – Rosnieft i ENI – Rosnieft. Obie przejmą od Rosnieftu wg. mojej wiedzy około 30 % udziałów w koncesjach na poszukiwanie i wydobywanie ropy na polach naftowych szczególnie na północy, co wymaga nowych technologii ale i jest bardzo obiecujące. W zamian Rosnieft ma przejąć koncesje na gaz z łupków, ale nie jest jasne, których złóż dokładnie ona dotyczy. Osobiście przypuszczam, że koncesje te dotyczą polskich łupków i mogę przypuszczać, że te firmy tj. Exxon i ENI w pierwszym rzędzie wycofają się z poszukiwań gazu w Polsce. Jeśli to zrobią to będzie oznaczało przejęcie koncesji przez spółkę z Rosji - a to może stać się bardzo szybko. Przygotowuję szybkie rozwiązania do akceptacji w Sejmie, ale boję się, że Pani Marszałek Kopacz zatrzyma to w "zamrażarce" jak i poprzednie moje projekty ustaw. Wydając pierwsze koncesje w 2006 roku i przygotowując prawnie i organizacyjnie Państwo, byliśmy pionierami na świecie (poza USA i Kanadą) a teraz jesteśmy na poziomie gorszym niż w 2006 roku.
Porozumienie między amerykańskimi i rosyjskimi koncernami mają de facto charakter umowy międzypaństwowej. Obserwatorzy przewidują, że zareagują na nią inne państwa jak Chiny, Kanada czy kraje arabskie. Czy utrwali się, więc swoisty oligopol między krajami mającymi dzisiaj dostęp do złóż gazu ziemnego czy ropy naftowej? Tak, jest to możliwe - takie są tendencje. Warto się temu bacznie przyglądać i próbowac mieć wpływ. Trudno dziś powiedzieć, jak na taki sojusz amerykańsko - rosyjski zareagują inne kraje. Odsyłam do swojego artykułu w Asian Business Review (Nikkei) sprzed ok. 2 miesięcy
Polska w tej chwili jest osamotniona w swoich planach pozyskiwania gazu łupkowego. Władze Bułgarii, Rumunii, i Czech zapowiadają, bowiem moratoria na wydobywanie tego surowca z łupków do czasu zakończenia na poziomie europejskim badań, dotyczących wpływu szczelinowania hydraulicznego na środowisko naturalne. Działania tych krajów muszą nas interesować ale nie powinny nas opóźniać w działaniu. Jeśli jakieś ograniczające decyzje zostaną w tych krajach podjęte, a my rozpoczniemy jednak wydobywanie gazu z łupków, to wtedy będzie mniejsza podaż a więc wyższa cena dla naszego eksportu. Nasza sytuacja i nasz interes narodowy nie są takimi posunięciami zagrożone. Znacznie gorzej będzie, jeśli podobne moratorium będzie ogłaszane przez Europarlament czy Komisję Europejską. Jako pozytywny akcent w Unii Europejskiej można przywołać działania pani euro deputowanej z Grecji Niki Tsavela, która przygotowała raport dla swojej komisji przemysłu i nauki w sprawie wydobywania gazu z łupków. Traktuje w nim przychylnie nową technologię pozyskiwania tego surowca. W maju zorganizowałem w Sejmie RP konferencję konsultacyjną dla władz gmin i powiatów objętych koncesjami na gaz w łupkach. Rząd PO-PSL zarzucił rozwiązania przyjęte w 2007 roku i wydał w sposób krytycznie szkodliwy dla Skarbu Państwa i interesu społecznego koncesje. Stracił w ten sposób finansowo, ale także pozbył się instrumentów kontrolnych nad tym kto komu sprzedaje koncesje. Wielokrotnie o tym pisałem i mówiłem - jak grochem o ścianę. Sporo jest na mojej stronie www.jedrysek.eu. Samorządy zostawione są jak dotąd samym sobie.
Moratoria, jakie planują składać kraje obfitujące w złoża gazu łupkowego to efekt rosyjskich wpływów? Tego nie wiem, ale nie jest wykluczone, że wpływy Rosji w tych krajach są bardziej znaczące niż się o tym mówi, a Polska nie jest tu wyjątkiem, szczególnie przy takim rządzie jaki mamy obecnie.
Rozmawiał: Krzysztof Gędłek
MINĘŁY CZTERY LATA... Cztery lata temu odbyło się posiedzenie Komitetu Wykonawczego UEFA. P. Michał Listkiewicz zabrał na nie ze sobą p. Grzegorza Surkisa – ukraińskiego miliardera. Jak doniosła prasa:
„Technika polegała na indywidualnych rozmowach p. Surkisa z poszczególnymi Członkami KW UEFA”. No, i dzięki p. Surkisowi mieliśmy EURO. Dziękujemy, p. Grzegorzu! Liczymy na dalszą owocną współpracę. Jak Państwo sobie przypominają, rządząca Polską banda złodziei piała z zachwytu – i twierdziła, że dzięki EURO staniemy się sławni w Europie, na świecie i w Galaktyce. A ponadto zarobimy dziesiątki, albo i setki miliardów. Sławni to się staliśmy. Cała Europa się śmiała, że Polacy przez cztery lata nie zdołali pociągnąć autostrady A2 do granicy z Białą Rusią (bohaterskim wysiłkiem wybudowano 100 km – do Warszawy...). Natomiast kluczowa A4, prowadząca na Ukrainę, do dziś jest w proszku. Oczywiście reżymowa prasa i telewizja przedrukowują z prasy zagranicznej tylko pochwały jak to u nas gościnnie przyjmowano kibiców. Na szczęście już o EURO i o Polsce zapomniano. Ja wtedy twierdziłem – niech Państwo
zajrzą do starych „ANGOR” – że nic na tym nie zarobimy, tylko dołożymy 8 miliardów – ale Polskę na to stać. To żaden problem. Niestety: nie doceniłem skali złodziejstwa:
na budowy stadionów i innych sportowych obiektów poszło 11 miliardów. Z czego może trzy na budowę, ze dwa ukradli – resztę zmarnowano (by móc ukraść te dwa miliardy). Niemiecka prasa donosi, że III RP wydała na EURO 26,5 mld €uro – czyli ok. 120 miliardów złotych. Jest to bzdura:
tyle to poszło na Euro – oraz na drogi i autostrady, które i tak trzeba by wybudować. Tyle że – przypominam:
w Polsce autostrady buduje się cztery razy drożej niż w USA – i o połowę prawie drożej niż w Niemczech. Czyli z 24 miliardów potrzeba było wydać jakieś 10 miliardów. 14 miliardów €urosów zostało po części ukradzionych (przynajmniej się nie zmarnowały...), a większa część poszła (dosłownie!) w błoto. Ciekawe, co za parę lat wyjdzie na jaw. W ilu miejscach autostrad ukradziono właściwą podsypkę, a w zamian podłożono jakieś barachło? Bo ten entuzjazm polityków i urzędników płynął po prostu stąd, że jak jest Wielka Inwestycja, to można ukraść WIELKIE PIENIĄDZE. O czym ONI doskonale wiedzą. By sobie ułatwić kradzieże, wymyślono tzw. „Partnerstwo Publiczno-Prywatne”. PPP polega dokładnie na tym, że państwo wkłada do interesu nasze pieniądze – a prywatni trochę z nich kradną. Dzięki temu na budowie Stadionu Olimpijskiego w Londynie ukradziono nawet więcej, niż przy okazji budowy Stadionu Narodowego!!! Genialny wynalazek. Jednak nasi ONI – wiedząc, że w Polsce słowo „prywatne” jest przez ludzi źle widziane, zastosowali prostszy:
uchwalili ustawę, zgodnie z którą wszystkie inwestycje „związane z EURO” robione być mogły bez przetargów!!! Czyli powierzali budowę ekranów dźwiękochłonnych firmie wujka – po cenie trzy razy wyższej, niż można by uzyskać. W ten sposób Polacy bogacili się – rękami swoich Przedstawicieli. A teraz JE Donald Tusk na zamkniętych zebraniach swojej Partii oznajmia, że „nadciągają trudne czasy dla gospodarki”. To prawda: nadciągają. ONI się nakradli – a teraz my będziemy musieli to spłacać. D***kratycznie, rzecz jasna. Jak Państwo jeszcze raz wybierzecie jakiegoś Kaczyńskiego, Millera, Palikota, Pawlaka czy Tuska – czy jakiegokolwiek d***kratę – to sami sobie jesteście winni. JKM
Dziś Rosjanie dokonają wrogiego przejęcia tarnowskich Azotów? Dziś okaże się czy rosyjska firma przejmie Azoty Tarnów. Upływa bowiem termin wezwania przez rosyjską spółkę Acron na zakup akcji tarnowskiej spółki. Tymczasem walne zgromadzenie akcjonariuszy Azotów Tarnów zadecydowało w sobotę o podwyższeniu kapitału spółki. To krok, który ma pozwolić na przejęcie Zakładów Azotowych w Puławach przez spółkę tarnowską. Jednocześnie decyzja ta ma utrudnić przejęcie naszej firmy chemicznej przez Rosjan. Nowa emisja, oprócz konsolidacji polskiej branży chemicznej, ma utrudnić zdobycie większości rosyjskiemu koncernowi, który podtrzymuje zainteresowanie tarnowskim potentatem. “Każdy, kto pozytywnie odpowie na wezwanie Rosjan, będzie de facto uczestniczył we wrogim przejęciu polskiej spółki” – powiedział Radiu Kraków po posiedzeniu akcjonariuszy uczestniczący w nim minister skarbu. Mikołaj Budzanowski uważa, że cena, którą za akcję tarnowskiej spółki zaproponowali Rosjanie, jest atrakcyjna, ale po konsolidacji zakłady w Puławach i Tarnowie będą więcej warte niż obecnie. Zamiar przejęcia puławskich zakładów azotowych Azoty Tarnów ogłosiły w piątek. Za każdą akcję Puław chcą zapłacić 110 złotych. Udziałowcy zakładów w Puławach będą mogli zamienić jedną akcję na 2,5 akcji nowej emisji Tarnowa. Puławami zainteresowana jest także spółka Synthos, której głównym udziałowcem jest Michał Sołowow. Synthos chce przejąć 100 procent Puław. Azoty Tarnów zwane są perłą w koronie polskiej chemii. Jest to jeden z największych producentów nawozów w Polsce i poważny gracz w Europie. Rosyjski Arcon to globalny producent nawozów mineralnych. Rosjanie chcą przejąć większościowy pakiet tarnowskich Azotów – 66 procent. Do skarbu państwa należy 32,05 procent tej spółki. W piątek, czyli 4 dni przed końcem zapisów podbili cenę za akcję tarnowskiej spółki do 45 złotych, podczas gdy wcześniej było to 36 złotych. Jest to największa próba wrogiego przejęcia w historii naszej Giełdy. IAR/KRESY.PL
Bitwa o Azoty W Puławach i Lublinie odbędą się w tym tygodniu marsze protestacyjne przeciwko sprzedaży Zakładów Azotowych “Puławy” spółce Synthos należącej do Michała Sołowowa. Protestować będą nie tylko związkowcy z Azotów, ale także pracownicy innych przedsiębiorstw z Lubelszczyzny, mieszkańcy i politycy. Obawiają się oni, że prywatny inwestor przeprowadzi masowe zwolnienia w Puławach, tak jak wcześniej zrobił to w zakładach chemicznych w Oświęcimiu. W sobotę w Lublinie, z inicjatywy senatora Stanisława Gogacza (PiS), odbyła się debata publiczna na temat prywatyzacji puławskich Azotów, na którą przyjechali przedstawiciele miast i powiatów z całego regionu. Zaprotestowali oni przeciwko sprzedaży Michałowi Sołowowowi jednego z najważniejszych zakładów w regionie. W debacie publicznej zakończonej przyjęciem stanowiska sprzeciwiającego się sprzedaży puławskich zakładów azotowych uczestniczyli m.in. przedstawiciele Bychawy, Dęblina, Janowa Lubelskiego, Kazimierza Dolnego, Kocka, Kraśnika, Lubartowa, Łęcznej, Lublina, Łukowa, Nałęczowa, Opola Lubelskiego, Ostrowa Lubelskiego, Poniatowej, Ryk, Puław i Świdnika. – Nasz powiat jest terenem rolniczym, z dużym udziałem sadownictwa, ważnym odbiorcą nawozów sztucznych i w związku z tym jest żywotnie zainteresowany rozwojem Zakładów Azotowych “Puławy”, a nie ich upadkiem – powiedział “Naszemu Dziennikowi” Henryk Dudziak, wiceprzewodniczący powiatowej Izby Rolniczej w Opolu Lubelskim.
– Z naszego powiatu wielu ludzi dojeżdża do pracy w zakładach puławskich i po stracie pracy nie mają szans znaleźć innego zatrudnienia – dodaje Dudziak. Opole Lubelskie do dziś nie może otrząsnąć się po likwidacji przez Krajową Spółkę Cukrową miejscowej cukrowni. Henryk Dudziak wskazuje, że gospodarka rolna i przemysłowa to naczynia połączone. Po likwidacji cukrowni w Opolu Lubelskim stan pogłowia zwierząt w powiecie zmniejszył się o 80 procent. Ludzie trzymali bydło i świnie dzięki dostępowi do kiszonek, liści, wysłodków suchych i mokrych, które oferowała cukrownia. Teraz rolnicy boją się podwyżek cen nawozów po prywatyzacji “Puław”.
Kuszenie budżetu Sprawa sprzedaży puławskich Azotów stanęła na ostrzu noża przed miesiącem, kiedy to Synthos ogłosił wezwanie do sprzedaży wszystkich akcji Zakładów Azotowych “Puławy”, proponując 102,5 zł za każdą z ponad 19 mln akcji – czyli łącznie około 2 mld złotych. Rząd Donalda Tuska odniósł się do propozycji Synthosu początkowo z aprobatą. Wiadomo, że pieniądze są mu dziś szczególnie potrzebne, a na prywatyzacji budżet mógłby zarobić ponad 1 mld zł (Skarb Państwa posiada prawie 51 proc. akcji “Puław”). Wicepremier Waldemar Pawlak dał transakcji zielone światło, stwierdzając, że Synthos jest dobrym, bo polskim inwestorem. Jednak po stanowczych protestach związków zawodowych, głównie “Solidarności”, które powołały Komitet Obrony Zakładów, zorganizowały pikietę pod siedzibą spółki i zapowiedziały zablokowanie drogi Lublin – Warszawa, resort skarbu spuścił nieco z tonu. Związkowcy swój sprzeciw tłumaczą obawami o miejsca pracy. – Wiemy, co zrobił Synthos po kupnie zakładów w Oświęcimiu, gdzie z 6,5 tys. pracowników po restrukturyzacji zostało 1,3 tys. – mówi Andrzej Jacyna, szef “Solidarności” w Zakładach Azotowych “Puławy”. – Nasze organizacje związkowe zawsze opowiadały się za zachowaniem przez Skarb Państwa pakietu co najmniej 50 proc. akcji firmy, co naszym zdaniem gwarantuje rozwój przedsiębiorstwa, nowe inwestycje oraz generowanie zysków. A warto wiedzieć, że co roku przyjmujemy 100 młodych pracowników – dodał Jacyna. W puławskich Azotach pracuje 3,5 tys. ludzi, a w spółkach zależnych drugie tyle. Ponadto “Puławy” to perła wśród polskich przedsiębiorstw. W opublikowanym w tym roku przez “Gazetę Giełdy Parkiet” rankingu “Najbardziej wartościowych spółek chemicznych i paliwowych” zostały uznane za najlepszą i najbardziej efektywną spółkę w Polsce. Zakład, znany głównie jako wytwórca nawozów, to również jeden z największych na świecie producentów melaminy i największe polskie przedsiębiorstwo w branży wielkiej syntezy chemicznej. W 2011 roku puławski potentat kupił Gdańskie Zakłady Nawozów Fosforowych, a w tym roku Chorzowskie Zakłady Chemiczne, tworząc w ten sposób Grupę Kapitałową Puławy, która ma ambitne plany inwestycyjne, przede wszystkim chce zbudować elektrownię gazową.
Tu chodzi o gaz? Właśnie wątek gazowy może być jednym z kluczy do odsłonięcia drugiego dna sprzedaży puławskich Azotów. Obecnie zużywają one 10 proc. importowanego do Polski gazu. Po wybudowaniu elektrowni to zapotrzebowanie się podwoi. – Nie można wykluczyć, że ostatecznie zakłady trafią do rąk Rosjan lub też, że Synthos zawrze umowę na bezpośredni import gazu z Rosji, co oznaczać może bardzo poważny problem. Polska nie będzie mogła wtedy wywiązywać się z umowy zawartej przez wicepremiera Waldemara Pawlaka na import gazu z Rosji, co grozi niewyobrażalnymi negatywnymi konsekwencjami gospodarczymi, finansowymi i politycznymi – wskazuje poseł Gabriela Masłowska (PiS). List z żądaniem odstąpienia od sprzedaży puławskich Azotów firmie Synthos zamierzają skierować do premiera Tuska również lubelscy posłowie Solidarnej Polski: Jarosław Żaczek, Zbigniew Szeliga i Jerzy Rębek. Wskazują oni m.in. na “poważne wątpliwości co do wymaganego obiektywizmu i przejrzystości przy przeprowadzaniu procedury wyboru Kupującego, z uwagi na fakt, iż co najmniej jedna osoba zajmująca obecnie bardzo wysokie stanowisko w rządzie Rzeczypospolitej Polskiej była zatrudniana w firmie będącej obecnie własnością pana Michała Sołowowa”. Chodzi o Michała Boniego, ministra administracji i cyfryzacji, wpływowego członka rządu premiera Donalda Tuska. Boni od 14 kwietnia 1999 r. do 30 maja 2005 r. był członkiem rady nadzorczej firmy chemicznej Dwory SA, należącej do Synthosu. Adam Kruczek
Jak w Polsce zostać generałem? Po raz pierwszy we współczesnej historii polskiej policji, czyli od 1990 r., nominację generalską ma szansę dostać oficer, który nie pełni czynnej służby. Również po raz pierwszy w historii, o taką nominację nie występuje, za pośrednictwem ministra spraw wewnętrznych, komendant główny policji – podaje “Dziennik Gazeta Prawna” Połeć to policjant, który 10 lat temu został oddelegowany do kierowania GITD. Do czynnej służby zapewne wróci tylko na jeden dzień, gdy prezydent Bronisław Komorowski będzie mu wręczał generalskie szlify.
“Inspektor Połeć jest jednym z pomysłodawców opracowania i uchwalenia ustawy fotoradoarowej, której przepisy weszły w życie 1 lipca 2011 r. Obecnie nadzoruje tworzenie Centrum Automatycznego Nadzoru nad Ruchem Drogowym” – mówi Małgorzata Woźniak, rzecznik resortu spraw wewnętrznych. To właśnie budowa sieci 300 fotoradarów jest jednym z argumentów w przyznaniu stopnia generała policji Tomaszowi Połciowi, głównemu inspektorowi transportu drogowego – podaje dziennik. Tomasz Połeć, jako generał nadal będzie pobierał pensję z Głównego Inspektoratu Transportu Drogowego, ale po zakończeniu tam pracy będzie miał zagwarantowany powrót do policji na stanowisko komendanta głównego, jego zastępcy lub komendanta wojewódzkiego. Marek Nowicki
Prof. Legutko: Zmierzamy w kierunku „łagodnego despotyzmu”
- Polityka nie jest „fajna” jest pełna napięć i sporów, tego jednak duża część polskiego społeczeństwa nie chce widzieć, dlatego woli głosować na PO, partię oportunistów – przekonuje prof. Ryszard Legutko w rozmowie z Aleksandrem Kłosem. Zmiany w Unii Europejskiej idą pełna parą i jak na dłoni widać, że pozostajemy za innymi członkami daleko w tyle. Najsilniejsze państwa zachodnioeuropejskie i brukselscy urzędnicy już nawet nie starają się ukryć, że Warszawa znajduje się na głębokim marginesie. Nie mamy żadnego wpływu na to, co się dzieje we wspólnocie, pozostaje nam tylko „płynąć w mainstreamie”, jak sobie tego życzył Radosław Sikorski. Wydaje się, że PO niezbyt się tym przejmuje. Czy jest to spowodowane tym, że zdaje sobie ona sprawę ze słabości polskiego społeczeństwa, z tego, że jest ono zakompleksione, że króluje u nas myślenie postkolonialne, w końcu „pokorne ciele…” PO korzysta z takiej postawy Polaków, ale wielu z jej członków też tak uważa. Niestety ciągle pokutuje u nas myślenie, że jesteśmy „brzydką panną na wydaniu”. A przecież żeby móc prowadzić w miarę samodzielną politykę należy mieć nie tylko kompetencje, siłę, ale także wizję. Nie widzę tego w PO i dlatego uważam to ugrupowanie za grupę oportunistów. Jeszcze bardziej martwi mnie, że jedną z przyczyn sukcesu tej partii jest to, że ona odzwierciedla sposób myślenia dużej części Polaków, ciągle zbyt dużej. Wielu rodaków dało się przekonać, że polityka powinna być „fajna” i nie chcą widzieć, że w rzeczywistości jest ona pełna napięć i sporów. Niestety, wciąż zbyt wielu z nas uważa, że fakt, że jesteśmy w Unii, to najlepsze, co nas mogło spotkać. Tym bardziej, że nasza sytuacja we wspólnocie nie jest sprawą powszechnie dyskutowaną, media z rzadka się nie zajmują. Dlatego też wielu Polaków uważa, że skoro dostajemy pieniądze z Brukseli, to lepiej żebyśmy byli grzeczni, nie wyróżniali się, nie kłócili się, a dzięki temu więcej zyskamy. Niebezpieczne jest też to, że gdy pojawia się konflikt na linii polski rząd – UE, to większość polskiej elity politycznej nie broni naszego interesu narodowego. A duża część społeczeństwa idzie za tym przykładem, stąd wynikają nasze obawy o to, że „świat się z nas śmieje”.
I to ciągle jest tak trwałe, pomimo tego, że kryzys jak na dłoni pokazuje, jak mocno targają Unią interesy narodowe i pozapaństwowych grup, różnych lobby? Zbliżające się bankructwo Grecji stopniowo osłabia głosy wzywające do tzw. solidarności europejskiej. Mieszkańcy tego kraju też mają już serdecznie dość zarówno cięć, jak i odbierania im suwerenności. Zauważalne jest osłabienie woli ratowania Grecji i coraz mniej unijnych polityków pozytywnie wypowiada na temat tzw. solidarności europejskiej. Prawdopodobnie dojdzie do tego, że kraj ten wyjdzie ze strefy euro. Zobaczymy co się stanie po wyborach parlamentarnych. Nie wiadomo też, co będzie z Hiszpanią, Portugalią, nie jest wykluczone, że strefa euro jeszcze się uszczupli. To pierwotne myślenie, że wystarczy finansowo wesprzeć państwa bankrutujące, a one podreperują swoją sytuację i staną na nogi, przestało mieć wymiar oczywistości, jak do niedawna sądzono.
To, że Niemcy najgłośniej wypowiadają się w sprawach pożyczek, wymuszają stosowanie ostrych cięć budżetowych, a także rażą swoją arogancją i zadufaniem powoduje, że coraz mocniejsze są w Europie tendencje antyniemieckie. Zwraca się też uwagę, że z powodu kryzysu ekonomicznego do głosu dochodzą nieraz politycy i ugrupowania antyemigracyjne, tak jak to ma choćby miejsce w Holandii, gdzie ostro występowano przeciwko pracującym tam Polakom. Czy te tendencje są niebezpieczne, mogą się przerodzić w coś większego, groźniejszego? Myślę, że nie jest to wielkie zagrożenie, ale Unia z powodu inżynierii społecznej, odgórnego sterowania, rodzi i dodaje amunicję do takich zachowań. Ona cały czas pragnie stworzyć nowego człowieka, nowego obywatela, który będzie przede wszystkim Europejczykiem. Widać jednak gołym okiem, że słabo to Brukseli wychodzi. Europejskość europejskością, ale tożsamości etniczne czy narodowe są nadal bardzo mocne. Ich zakopywanie może jednak powodować powstawanie różnych dziwnych reakcji.
Zamiast ratunku w oszczędzaniu, skończeniu z życiem na kredyt, monopolami, dopłatami, wysokimi podatkami, gigantyczną biurokracją, ludzie nadal skłaniają się ku tym politykom, którzy obiecują socjalne bezpieczeństwo. Pokazały to wybory we Francji, wzmacnianie się lewicy w Niemczech i „oburzeni” po obu stronach oceanu, klnący na kapitalizm i żądający „życia na poziomie”. Tak bardzo chcemy być prowadzeni za rękę, tak bardzo chcemy by za nas podejmowano decyzje? Zauważalna jest tendencja centralistyczna w świecie, w Ameryce także, choć w trochę mniejszym stopniu niż w Europie z powodu innej tradycji politycznej. Ale na naszym kontynencie mamy do czynienia z „modelem europejskim” – rozbudowanym państwem socjalnym, obecnie przeniesionym na poziom UE. Mamy do czynienia z coraz większą obecnością biurokracji, drobiazgowej legislacji, która dusi wolny rynek. Nie ma w tej chwili w tej chwili na Starym Kontynencie poważnych sił politycznych, które mogłyby podważyć ten system. Na razie jest on społecznie akceptowany, dlatego ciężko mi sobie wyobrazić możliwość powrotu do kapitalizmu modelowego, wolnorynkowego. Biurokratyzacja życia będzie dalej postępować, a państwo będzie w coraz większym stopniu ingerować nie tylko w sprawy gospodarcze, ale także w społeczne, obyczajowe i nasze prywatne życie. Zmiany mogą nastąpić dopiero w przypadku bankructwa państwa socjalnego, na co składa się nie tylko zadłużenie, ale także niekorzystna demografia i coraz większe oczekiwania materialne społeczeństw. Zmierzamy w kierunku „łagodnego despotyzmu”, o którym pisał Alexis de Tocqueville pod koniec swojej książki o „Demokracji w Ameryce”. Przekonywał on w niej, że nie ma jeszcze słowa, którym by nazwał ten stan, system, ale widzi społeczeństwo przyszłości, w którym ludzie zajmują się własnymi sprawami, są sobie równi, chcą żeby „było miło”, a państwo troszczy się, żeby im to zapewnić. Oczywiście za cenę wolności… dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Aleksander Kłos
Sąd poparł Trawny Rodzina Głowackich nie dostanie od Agnes Trawny pieniędzy za wydatki poniesione na remont domu w Nartach, który Niemka odzyskała w 2005 roku – postanowił wczoraj Sąd Okręgowy w Olsztynie. Głowaccy domagali się od Trawny 210 tys. zł – na tyle szacowali nakłady poniesione przez nich przez 30 lat mieszkania w domu w Nartach. Sąd w całości oddalił jednak wczoraj powództwo Głowackich – uznał, że nie mieli oni zawartej z Trawny żadnej umowy na najem czy użyczenie domu w Nartach, więc nie mogą teraz żądać pieniędzy. Sąd uznał, że jeśli od kogokolwiek Głowaccy chcą dochodzić zwrotu kosztów na remonty czy inne wydatki związane z utrzymaniem domu w Nartach, to adresatem tych roszczeń winno być właśnie nadleśnictwo, z którym podpisali umowę o przejęciu domu w Nartach. Władysław Głowacki powiedział w sądzie, że gdy leśniczy dał mu klucze do zdewastowanego mieszkania, deklarował, że nadleśnictwo nie poniesie żadnych kosztów remontu. Dlatego Głowacki sam o nich decydował i je finansował. Agnes Trawny wyjechała z Nart do Niemiec w latach 70. Jej dom i ziemia przeszły na własność Skarbu Państwa, ale ówcześni urzędnicy nie zmienili adnotacji w księgach wieczystych i Trawny dalej figurowała, jako właścicielka domu i ziemi. To oburza poseł Dorotę Arciszewską-Mielewczyk, przewodniczącą Powiernictwa Polskiego.
– Pani Trawny tę nieruchomość porzuciła, nie inwestowała w nią, przez lata nie płaciła podatków, a dostała majątek w pełnej krasie. Jego wartość dziś znacznie wzrosła. Sądy wydają wyroki na szkodę polskiego obywatela, a zyskuje na tym państwo niemieckie! Wygląda na to, że obywatele niemieccy mają u nas większe prawa niż obywatele polscy – mówi Arciszewska-Mielewczyk. Oddalając powództwo Głowackich, sąd podkreślił też, że nawet gdyby uznać, że rodzina ta ma prawo dochodzić roszczeń od Trawny, to istnieje dokument, który takie zachowanie uniemożliwia. Jest nim oświadczenie, jakie Władysław Głowacki podpisał, wyprowadzając się w kwietniu 2011 roku z Nart, że nie będzie dochodził od Agnes Trawny żadnych roszczeń. Głowacki twierdzi jednak, że podpisując oświadczenie, nie miał świadomości konsekwencji tego kroku. W ocenie mecenasa Lecha Obary, pełnomocnika rodziny Głowackich, dokument został Głowackim podsunięty przez pełnomocnika Agnes Trawny. Do prawnika nie przemawia argumentacja sądu, iż adresatem roszczeń powinno być nadleśnictwo, a nie Trawny. – To właściciel porzucił to gospodarstwo i wyjechał. Dlatego to on powinien zrekompensować te nakłady, które zostały poniesione przez tych, którzy mieszkali w tym gospodarstwie – mówi Obara. Wyrok nie jest prawomocny. Pełnomocnik rodziny Głowackich zapowiada apelację. Amb
Zabić Malmę
Syndyk upadłej Malmy nie chce wypłacić pracownikom zaległych pensji ani należnych odszkodowań, mimo że majątek firmy wart jest co najmniej 89 mln zł i ma być właśnie zlicytowany. Działa wyłącznie na rzecz zaspokojenia roszczeń banku Pekao SA, który kredytował Malmę.
– Kapitan zawsze schodzi z tonącego okrętu ostatni. Dlatego będę do końca ratował moją firmę i jej pracowników – deklaruje w rozmowie z „TS” Michel Marbot, twórca znanej marki Malma. – Gdyby znalazł się nowy inwestor, który przejąłby pracowników i zapewnił ciągłość produkcji, jestem absolutnie za. Ale nie mogę akceptować działań syndyka, który działa jedynie w interesie Pekao SA i chce doprowadzić do śmierci Malmy. Dlatego rozpocząłem protest głodowy przed sejmem.
Korzystny wyrok z lutego O Malmie pisaliśmy w „TS” kilkakrotnie. Przypomnijmy: kłopoty firmy zaczęły się w 2003 roku, kiedy Pekao SA przejął od innych banków wszystkie kredyty firmy o wartości 100 mln zł. Pekao SA (któremu prezesował wtedy były premier Jan Krzysztof Bielecki) zaczął działać w interesie swojego właściciela – włoskiego banku UniCredit. Ówczesny prezes UniCredit Alessandro Profumo zasiadał równocześnie w organach zarządzających firmy Barilla, włoskiego producenta makaronów i konkurenta Malmy. Wiedząc o tarapatach finansowych swojej firmy, Michel Marbot postanowił zabezpieczyć pracowników. Na wypadek ogłoszenia upadłości zakładu zagwarantował im wypłatę odszkodowań w wysokości 100 tys. euro dla każdego. Jednocześnie wydzierżawił zakład jako Malma Trading. Jeszcze w sierpniu 2011 roku firma produkowała makaron. Syndyk Jacek Ryncarz wkroczył na teren zakładu we Wrocławiu 30 sierpnia 2011 roku wieczorem i zdemontował elementy sterujące maszyn oraz zamknął dostęp do hal produkcyjnych. Następnego dnia, pracownicy zakładu zadeklarowali mu swoją gotowość do pracy. Jednakże w piśmie zaadresowanym do pracowników, syndyk zaprzeczył jakoby stał się ich nowym pracodawcą. Zgodnie z art. 23¹ kodeksu pracy, eliminując dzierżawcę Malmy (który dalej prowadził produkcję), syndyk stał się nowym pracodawcą dla pracowników firmy. Tak orzekł Sąd Rejonowy we Wrocławiu w lutym tego roku. Uznał, że syndyk ma wypłacić załodze zaległe wynagrodzenia, bo przejmując linie produkcyjne i majątek spółki, przejął także jej pracowników. – Doszło do przejęcia zakładu pracy przez syndyka. Przepis art. 23¹ kodeksu pracy jest bezwzględnie stosowany, a pracownicy wykazują gotowość do pracy – argumentowała w uzasadnieniu sędzia Anna Garncarz.
„Przejęcie zakładu pracy ma miejsce zawsze wówczas, gdy do innej osoby przechodzą składniki majątkowe, z którymi związane było zatrudnienie pracowników” – podkreśliła w uzasadnieniu. „Działania syndyka masy upadłości doprowadziły 31 sierpnia 2011 r. do całkowitego, nagłego i gwałtownego zaprzestania działalności spółki Malma Trading. Przepisy prawa upadłościowego nie wykluczają sytuacji, że po przejęciu składników majątkowych stanowiących zorganizowaną całość, syndyk może prowadzić dalszą produkcję. Po uzyskaniu zezwolenia sędziego-komisarza, syndyk masy upadłości mógł prowadzić dalej produkcję na przejętych liniach produkcyjnych, tym bardziej iż miał zabezpieczony zbyt na produkowane makarony oraz pierogi i wówczas do obsługi maszyn niezbędna byłaby dotychczasowa załoga zakładu we Wrocławiu” – podkreśliła sędzia Garncarz.
Syndyk reprezentuje interesy Pekao SA Radość pracowników nie trwała jednak długo. 29 czerwca tego roku Sąd Okręgowy we Wrocławiu (w składzie: Ryszard Kozłowski – przewodniczący, Krystyna Dereń-Szydłowska i Wacława Macińska) uchylił wyrok sądu rejonowego. Sędziowie nie sporządzili jeszcze pisemnego uzasadnienia do wyroku, ale wiadomo jaką argumentacją się posłużyli. – W uzasadnieniu ustnym sędzia argumentował, że syndyk nie ma prawa do prowadzenia działalności gospodarczej. To kuriozalne uzasadnienie, nie odnoszące się do meritum sprawy – oburza się Michel Marbot. – Nawet nie prowadząc działalności gospodarczej, o co zresztą może do sądu wystąpić syndyk, ma on prawo wypłacić pracownikom pensje lub sprzedać firmę nowemu inwestorowi. Jest wiele orzeczeń Sądu Najwyższego, które mówią, że od momentu deklaracji upadłości firmy, kiedy syndyk przejmuje majątek firmy i nawet zatrudnia tylko na swoje potrzeby księgową czy sekretarkę, jest dla nich pracodawcą jak zwykły pracodawca w rozumieniu kodeksu pracy. Własnością Malmy są dwa zakłady z kilkoma liniami produkcyjnymi oraz 6 ha w centrum Wrocławia. Cały majątek ma teraz zostać zlicytowany. – Chodzi o to, by majątek jak najszybciej sprzedać, a pracownikom powiedzieć, że nie ma już z czego wypłacić im należnych odszkodowań i zaległych pensji – tłumaczy Marbot. – Załóżmy, że po odliczeniu kosztów licytacji i innych, uda się sprzedać majątek za 60 mln zł. Z tego 54 mln zł idzie automatycznie do banku Pekao SA na spłatę kredytów. Zostaje 6 mln zł. Koszty postępowania upadłościowego, rozliczane w pierwszej kolejności, już wynoszą ponad 7 mln zł. A jeszcze bank dał syndykowi 4 mln zł pożyczki, którą musi natychmiast zwrócić. To tłumaczy dlaczego syndyk reprezentuje wyłącznie interesy banku. Syndyk uważa, że pracownikom należą się tylko odszkodowania z Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych.
– Co innego, gdyby firma była totalnym bankrutem. Ale Malma ma ogromny majątek wart co najmniej 85 mln zł – podkreśla Michel Marbot. – Dlaczego więc sąd nie chce z tego wypłacić pracownikom zaległych pensji i odszkodowań, tylko kieruje ich do Skarbu Państwa, czyli uważa, że wszyscy podatnicy mają za to zapłacić? Działania syndyka jak i wyrok Sądu Okręgowego we Wrocławiu są nie do przyjęcia także dla Kazimierza Kimsy, szefa ZR Dolny Śląsk. – Syndyk działa ewidentnie w imieniu banku i dla banku. Pracowników kieruje do Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych, czyli do Skarbu Państwa, gdzie otrzymają zaledwie trzymiesięczne odprawy. Wtedy bank zagarnie kilkadziesiąt mln zł. Skandalicznym jest zarówno działanie syndyka, jak i ostatni wyrok sądu. To kompromitacja polskiego wymiaru sprawiedliwości – ocenia Kazimierz Kimso. – Pracownicy są także wierzycielami i ich interesy są gwarantowane przez prawo upadłościowe już na drugim miejscu, po kosztach postępowania upadłościowego.
Głodówka przed sejmem Syndyk nie chce wypłacić zaległych pensji pracownikom, ale sobie wynagrodzenie już przyznał. I to niebagatelne, bo prawie 800 tys. zł. Wynagrodzenie syndyka zatwierdza sąd. Jego łączna wysokość nie może przekroczyć 3 proc. masy upadłości oraz sum uzyskanych z likwidacji majątku. – We Francji roszczenia pracowników zawsze są przed roszczeniami banków – podkreśla Michel Marbot.
– W przypadku Malmy syndyk najpierw powinien wypłacić 40 mln zł odszkodowań pracownikom, a dopiero potem resztę przekazać bankowi. Syndyk dąży też do pozbycia się z mieszkań zakładowych emerytowanych pracowników Malmy. W zimie odciął im ogrzewanie, a teraz wodę. Bez lokatorów będzie mu łatwiej sprzedać należący do firmy budynek. Na prośbę Solidarności sprawa Malmy, za kadencji ministra sprawiedliwości Krzysztofa Kwiatkowskiego została objęta osobistym nadzorem ministra. Ale to już przeszłość. Za obecnego szefa resortu Jarosława Gowina wypadła z katalogu spraw objętych szczególnym nadzorem. Zdeterminowana grupa pracowników fabryki Malmy z Wrocławia jest gotowa do podjęcia protestu głodowego.
– To prawda, otrzymujemy takie sygnały. Ale na razie ich od tego odwodzimy, bo to jednak najbardziej drastyczna, groźna dla zdrowia forma protestu – mówi Kazimierz Kimso. Głodówkę przed sejmem 9 lipca rozpoczął jednak Michel Marbot.
– Powodem mojego zdeterminowanego, lecz nie zdesperowanego działania jest dramatyczny, pogwałcający prawa człowieka, los pracowników Malmy – tłumaczy.
– Niezrozumiały wyrok Sądu Okręgowego we Wrocławiu oznacza, iż syndyk mógł przejąć, od funkcjonującego dzierżawcy, majątek dawnej firmy Malma bez przejęcia pracowników, wyrzucając ich w ten sposób na bruk i likwidując siłowo ich narzędzia pracy. Załoga, związana od ponad 20 lat z przedsiębiorstwem, która od roku nie otrzymuje ani pensji, ani świadczeń dla bezrobotnych, miałaby, według sądu, otrzymać tylko 3-miesięczne odprawy. Orzeczenie Sądu Okręgowego we Wrocławiu jaskrawo narusza prawo polskie i europejskie jak i zdrowy rozsądek. Syndyk może oczywiście zakończyć działalność firmy, jednakże wtedy musi dokonać zwolnienia pracowników, których wydzierżawił z zakładem, a nie wyrzucić ich na bruk bez odszkodowania. Marbot kończy dramatycznym apelem. – Zwracam się do władz RP i władz europejskich, do mojej ojczyzny Francji, do moich przyjaciół oraz do was wszystkich. Pomóżcie nam!
Marbot nocuje w samochodzie. Przyjmuje tylko wodę i wywar z jarzyn. Wspiera go żona i siedmioro dzieci. Kiedy rozmawiałem z nim przed sejmem w 5. dniu protestu, był już zmęczony, ale nadal zdeterminowany.
– Churchill mówił, że jeśli stoi za tobą racja moralna, to możesz przegrać tylko wtedy, gdy się poddasz.
Zdumiewający wyrok – komentuje dla TS Krzysztof Kwiatkowski, były minister sprawiedliwości Jestem zdumiony wyrokiem sądu II instancji, ponieważ w dotychczasowym orzecznictwie czytelnie rozstrzygano sprawy pracownicze, z korzyścią dla pracowników. Dalej możliwe było prowadzenie działalności gospodarczej i utrzymanie miejsc pracy. Sprawa jest mi tym bardziej znana, że na prośbę kolegów z Komisji Krajowej Solidarności, jeszcze jako minister sprawiedliwości, objąłem ją osobistym nadzorem. Postępowanie upadłościowe było lustrowane przez sędziów-wizytatorów. Tym bardziej zdumiał mnie wyrok Sądu Okręgowego we Wrocławiu z 29 czerwca, który uchylił wyrok sądu I instancji. Kiedy obejmowałem sprawę nadzorem, uznawałem, że w sytuacji, w której firma może dalej funkcjonować, dysponując parkiem maszynowym i możliwością zbytu swoich produktów, szczególną wartością jest utrzymanie dotychczasowych miejsc pracy. Działania syndyka powinny być transparentne i uczciwe w zakresie zaspokajania poszczególnych wierzycieli. W trybie nadzoru należałoby przeanalizować czy zaciągnięcie kredytu w jednym z banków, w tym wypadku będącym równocześnie wierzycielem Malmy, nie rodzi wątpliwości co do sposobu zaspokajania przez syndyka poszczególnych wierzycieli.
Syndyk Malmy jest pracodawcą – ocenia dla TS prof. Jerzy Wratny, ekspert prawa pracy, członek Komitetu Nauk o Pracy i Polityce Społecznej Polskiej Akademii Nauk Jeżeli nawet syndyk nie prowadzi działalności gospodarczej, to nie może być takiej sytuacji, że stosunki pracy wyparowały i nie ma komu ich rozwiązać, nie ma pracodawcy. Pod tym względem orzeczenie Sądu Okręgowego we Wrocławiu jest całkowitym nieporozumieniem. Sąd I instancji w lutym prawidłowo ocenił stan rzeczy, uznając, że syndyk został nowym pracodawcą. Syndyk broni się, że wydzierżawił przedsiębiorstwo innemu podmiotowi i to Malma Trading jest pracodawcą, a nie on. Ale sąd rejonowy trafnie przyjął, że syndyk przejmując majątek, w tym maszyny i linie produkcyjne, przejął zorganizowaną część zakładu pracy i stał się w ten sposób – z mocy art. 23¹ kodeksu pracy – pracodawcą. Najlepszym dowodem na to, że syndyk przejął część zakładu pracy jest to, że firma nie może produkować. Syndyk, nawet nie mając prawa do prowadzenia działalności gospodarczej, może sprzedać majątek firmy nowemu inwestorowi. Jeśli likwiduje majątek, powinien rozwiązać stosunki pracy z pracownikami i zaspokoić ich roszczenia z majątku firmy. Krzysztof Świątek
Polityczne dożynki Grzegorz Schetyna chce wypchnąć Jarosława Gowina z PO. Waldemar Pawlak zaś szykuje polityczną szubienicę dla rywala o szefostwo PSL ministra rolnictwa Marka Sawickiego. Sezon ogórkowy tego lata będzie wyjątkowo krwawy. Wypchnięcie Gowina z PO wzmocniłoby pozycję Schetyny w partii. Wie o tym doskonale Tusk, który wyraźnie dał na ostatnim posiedzeniu władz partii do zrozumienia, że rozumie tę grę i mu się nie podoba. Taktyka Schetyny, aby rozwalić PO dzięki konfliktowi światopoglądowemu ma szanse powodzenia. Z drugiej strony koalicji Pawlak "czyści sobie partię" (parafrazując klasyczną już wypowiedź wicepremiera z "Nocnej zmiany"). Trafienie Sawickiego taśmą nosi wszelkie znamiona wojny przed jesiennymi wyborami prezesa PSL. Przypomnijmy: Sawicki był jedynym kandydatem, który poprzednio odważył się wystartować przeciwko Pawlakowi. W tle tej zabawy są zapasy "Solidarnej Polski" z "PiS"-em. Arbitrem w tym sporze jest... Platforma Obywatelska. To bowiem od PO zależy jaka będzie ordynacja do Europarlamentu. Jeżeli PO zdecyduje się na listę krajową, to "Solidarna Polska" może nawet myśleć o wyniku dwucyfrowym. Jeżeli zostanie obecna ordynacja, promująca "brendy", to partia Ziobry będzie miała szczęście jeżeli dostanie się do europarlamentu. W tej sprawie PO zachowuje się jak panna na wydaniu i prowadzi nieoficjalne rozmowy z Ziobrystami i PiS-em. W całym tym zamieszaniu niewykluczone jest, że PO przeforsuje wcześniejsze wybory. Polityczne dożynki mogą doprowadzić do trwałych i ciekawych zmian na scenie politycznej. Jest więcej niż pewne, że obecnie "dożynani" spróbują przejść do kontrofensywy. Piński
Winiecki dla Money.pl: Łupki i państwochwalstwo Niedawno odniosłem się w felietonie do pomysłów nacjonalizacji firm budowlanych. Oceniłem je negatywnie. Tymczasem widzę wyraźnie, że smutny powrót państwochwalstwa, jak lata kryzysu ocenia były wicenaczelny Financial Times, Samuel Brittan, plenić się zaczyna i u nas w najlepsze. Czy też raczej w najgorsze... Nasi rządzący wymodzili receptę na rozwój nowej branży gospodarki: wydobycia gazu łupkowego. Otóż wszystko zrobimy... sami. Państwowa Zosia-samosia rozwinie badania naukowe i przeprowadzi poszukiwania gazu łupkowego w terenie. Oczywiście za państwowe pieniądze z budżetu i wyciśnięte z państwowych firm. A w szykowanej ustawie zakłada się m.in. obowiązkowy udział państwa w każdej spółce, która otrzyma koncesję w wysokości bodajże 40 proc. Niedawno szef nowego przedsięwzięcia, wiceminister Woźniak, zapewniał, że przecież tak robią np. Dania, Norwegia i Holandia w odniesieniu do zasobów paliwowych na terenach należącego do tych państw szelfu kontynentalnego. Otóż mimo postępów w ostatnich dwudziestu latach w dziedzinie stabilności prawa i przewidywalności zachowań władz publicznych jesteśmy daleko w tyle za wymienionymi krajami. A jeśli idzie o uciążliwość regulacji, to w trzech kolejnych badaniach krajów OECD (1998, 2003 i 2008) zajmujemy ostatnie miejsce. W dodatku, w odniesieniu do wykorzystywania zasobów mineralnych kraju dystans pod tym względem jest jeszcze znacznie większy. Nie mamy ustawodawstwa regulującego wykorzystywanie zasobów mineralnych kraju. Wszędzie na Zachodzie ustalone od dziesięcioleci są opłaty za komercyjne wykorzystywanie tychże zasobów. To, co szykuje się regulacyjnie u nas jest i niejasne, i zniechęcające firmy górnicze do pewnych rodzajów eksploracji. Ponadto, niedawny rajd rządu na zyski KGHM, dokonany na podstawie regulacji dotyczącej jednego (!) przedsiębiorstwa jeszcze obniżył przekonanie o naszej stabilności i przewidywalności. Największe spółki dogadały się w sprawie... Prezesi PGNiG, PGE, Tauron i Enea oraz KGHM podpisali dzisiaj na warszawskiej giełdzie umowę o współpracy w sprawie wydobycia gazu z łupków. Wymienione wyżej działania w obszarze gazu łupkowego mają zwiększyć udział fiskusa w zyskach branży oraz przyspieszyć samo wydobycie w skali komercyjnej. Otóż moja ocena jest odwrotna: będziemy wydobywać gaz łupkowy później, a może nawet znacznie później i w związku z tym zarobimy znacznie mniej. Kiedy chce się wykorzystywać własną technologię, to trzeba ją stworzyć. Jeśli chce się mieć udziały w każdej łupkowej koncesji, to trzeba mieć pieniądze. A jeśli państwo będzie chciało mieć udziały, a nie wnosić aportu finansowego, to chętnych do wydobywania u nas gazu łupkowego będzie jeszcze mniej (rządy SLD próbowały podobnych rozwiązań w budowie autostrad i wiadomo, co z tego wyszło). Tymczasem wydobycie paliw kopalnych, to przedsięwzięcia wysoce kapitałochłonne i dobrze byłoby mieć u nas jak najwięcej firm z doświadczeniem w tym biznesie (a więc głównie amerykańskich). Bawienie się w - państwową w dodatku! - Zosię-samosię spowolni cały proces. Tym bardziej, że chcemy również tworzyć własne technologie. A wszystkim wiadomo, że największe wydobycie i najwięcej doświadczenia, także technologicznego, mają firmy amerykańskie. Uczmy się od innych i adaptujmy do naszych warunków to, co oni już umieją, a nie odkrywajmy ponownie Ameryki. Jeśli kogoś nie przekonują moje przestrogi, to proszę przyjrzeć się Brazylii. Złoża ropy naftowej w szelfie kontynentalnym Brazylii należą do pięciu największych odkryć minionej dekady. Ropa miała płynąć szerokim strumieniem już od bieżącego roku. Tymczasem pełne wykorzystanie mocy wytwórczych przekłada się z roku na rok. Przyczyna? Brazylijskie władze uwierzyły, iż będą mocarstwową Zosią-samosią. Ograniczają - jak my - dopływ kapitału (państwo ma, co najmniej 30 proc. udziałów w każdej koncesji), wymuszają dostawy brazylijskich części i materiałów do budowanych platform wydobywczych i znowu podobnie do naszych zamierzeń ograniczają dopływ zagranicznej technologii. W rezultacie, kapitału jest mniej, prace się opóźniają i zamiast mieć niemały strumień dochodów już teraz, pakują w to przedsięwzięcie kolejne miliardy budżetowych pieniędzy w nadziei na więcej - w coraz bardziej oddalającej się przyszłości. Prof. Jan Winiecki
Europa musi teraz poczekać na Niemcy do 12 września W ten sposób Niemcy jednak pokazują całej Europie, że są dobrze zorganizowanym krajem, w którym przestrzeganie konstytucji nie jest frazesem, choć pakt fiskalny, którym Trybunał się zajmuje, daje wręcz wszechwładzę temu krajowi w UE.
1. Po ostatnim szczycie UE, który się odbył w dniach 28-29 czerwca w Brukseli i jego ustaleniach wydawało się, że przywódcy wiodących krajów strefy euro, mogą spokojnie iść na letni urlop. Przypomnę tylko, iż na forum eurogrupy ustalono, że środki dla mających kłopoty finansowe banków hiszpańskich, a być może także i włoskich, będą bezpośrednio pochodziły z EFSF i EMS i nie będą obciążały finansów publicznych Hiszpanii i Włoch. Wprawdzie ci sami przywódcy dwa lata wcześniej zupełnie inaczej potraktowali Irlandię, bo 85 mld euro dla jej banków musiało przejść przez system finansów publicznych tego kraju i banki irlandzkie zostały uratowane, ale w poważne kłopoty popadła sama Irlandia i jej finanse publiczne. Postanowiono także, że kraje, które będą chciały skorzystać z obydwu funduszy, muszą tylko przestrzegać „tylko” zasad budżetowych UE i nie będą obciążane żadnymi dodatkowymi restrykcjami fiskalnymi (inaczej niż korzystające z pomocy MFW i UE Grecja, Portugalia i Irlandia). Wreszcie niewykorzystane środki z budżetu UE na lata 2007-2013 w kwocie 120 mld euro, mają być wykorzystane na dokapitalizowanie Europejskiego Banku Inwestycyjnego (EBI - około 10 mld euro), oraz na przedsięwzięcia, które wzmocnią wzrost gospodarczy w krajach południa strefy euro. W zamian za to kraje strefy euro wyraziły zgodę na przygotowanie przez EBC i KE koncepcji wspólnego nadzoru bankowego, który ma być pierwszym krokiem do utworzenia forsowanej przez Niemcy tzw. unii bankowej. Te wszystkie posunięcia miały uspokoić tzw. rynki finansowe przynajmniej do jesieni, a w tym czasie poszczególne kraje strefy euro, które zamierzały korzystać ze środków pomocowych, miały przyjąć programy oszczędnościowe.
2. Nie minęły jednak dwa tygodnie i problemy finansowania zadłużenia publicznego krajów Południa Europy w szczególności Hiszpanii i Włoch, wróciły ze zdwojoną siłą. A przecież zaledwie kilka dni temu premier Rajoy ogłosił w parlamencie hiszpańskim, że do roku 2014 dzięki dodatkowym podwyżkom podatków ( między innymi stawki VAT z 18 na 21%), a także drastycznym oszczędnościom, budżet tego kraju zaoszczędzi przynajmniej 65 mld euro. Nic to nie dało, rentowność obligacji hiszpańskich po raz kolejny zbliżyła się do 7% i akceptowanie tego stanu rzeczy w dłuższym czasie oznaczałoby, że rząd tego kraju pożyczający na tych warunkach nie ma zamiaru pożyczonych pieniędzy w przyszłości oddawać. Jakby tego było mało, w poprzednim tygodniu agencja Moody's obniżyła rating obligacji włoskich aż o dwa stopnie i utrzymała perspektywę negatywną, (co otwiera drogę do kolejnych obniżek ich ratingu) i zapewne od poniedziałku zaczną się obniżki ratingów banków i spółek tego kraju. Wygląda, więc na to, że teraz na celowniku tzw. rynków finansowych znajdą się teraz także Włochy i potrzebne będą prawie natychmiast ogromne pieniądze, aby zaspokoić potrzeby pożyczkowe tego kraju, a także Hiszpanii.
3. Wczoraj okazało się jednak, że największą przeszkodą do realizacji unijnych planów stanął Trybunał Konstytucyjny Niemiec. Mimo tego, że Kanclerz Merkel przed szczytem UE, który zaakceptował pakt fiskalny, a także uruchomienie Europejskiego Mechanizmu Stabilizacji od 1 lipca tego roku uzyskała w tych sprawach uchwały Bundestagu, głosowane większością 2/3 głosów, to znaleźli się posłowie, który zaskarżyli je do Trybunału Konstytucyjnego. Skargę uzasadnili tym, że zarówno pakt fiskalny jak i powołanie EMS, pozbawia niemiecki parlament suwerennych decyzji w sprawie narodowego budżetu, a także obciąża Niemcy odpowiedzialnością za długi innych państw. Wczoraj przewodniczący Trybunału poinformował, że ostateczna decyzja zostanie podjęta w 12 września i to mimo tego, że rząd apelował do Trybunału o szybkie rozstrzygnięcie. Europa (a w szczególności Hiszpania i Włochy), musi więc poczekać na Niemcy jeszcze prawie 2 miesiące, bez gwarancji, że decyzja Trybunału tego kraju, będzie dla paktu fiskalnego i EMS, pozytywna. W ten sposób Niemcy jednak pokazują całej Europie, że są dobrze zorganizowanym krajem, w którym przestrzeganie konstytucji nie jest frazesem, choć pakt fiskalny, którym Trybunał się zajmuje, daje wręcz wszechwładzę temu krajowi w UE. Kuźmiuk
"Mowa nienawiści”, czyli nowy oręż lewactwa Dlaczego ci sami lewacy, którzy wczoraj wyzywali KorwinMikkego po jego wpisie o "poślęciu Grodzkim", nie zaprotestują przeciwko planowanemu koncertowi Madonny? Dlatego, że własne zasady odnoszą do wszystkich tylko nie do siebie. Gdy wczoraj wybuchła awantura wokół wpisu KorwinMikkego o "poślęciu Grodzkim", lewacy powtarzali jak mantrę dwa słowa "mowa nienawiści". Sama zainteresowana popłakała się i dała do zrozumienia, że problemem w Polsce jest brak przepisów sankcjonujących "mowę nienawiści". Wczorajszy wybryk publicystyczny Korwin-Mikkego ma być, więc dla lewaków pretekstem do tego, aby zintensyfikować pracę nad przepisami karającymi za "mowę nienawiści". "Mowę nienawiści" rozumianą, jako wszelkie zachowania i wypowiedzi ośmielające się krytykować lewaków za ich głupoę, hipokryzję, chamstwo, agresywne wdzieranie się z buciorami w ludzką prywatność. Bądź, co bądź to czołowy polski lewak, czyli poseł Biedroń wykoncypował kiedyś (i zdradził to w jednym z programów telewizyjnych), iż karać trzeba również za twierdzenie, że homoseksualizm to zboczenie. Ergo: karać należy za wyrażanie swojego zdania, gdy jest ono sprzeczne z opinią frontu homosiów.1 sierpnia ma się odbyć w Warszawie koncert Madonny - skandalizującej piosenkarki znanej z licznych bluźnierstw i wyszydzania religii. Przeciwko koncertowi zaprotestowało ponad 30 tysięcy obywateli - głównie mieszkańców Warszawy. Protest wynika z oburzenia przeciwko zachowaniom piosenkarki, która wielokrotnie obrażała katolików. Wydawałoby się, więc logiczne, że homosie, tranwestyci, lewacy i inni przeciwnicy "mowy nienawiści" poprą protest. A to, dlatego, że kilkadziesiąt tysięcy katolików może czuć się obrażanych i dyskryminowanych przez Madonnę. Dyskryminacja i obrażanie to zachowania tak przecież zwalczane przez lewaków. Kilkadziesiąt tysięcy osób to wszak ogromna ilość ludzi. A więc dodatkowy powód, aby stanąć w ich obronie. A mimo to lewacy walczący z "mową nienawiści" milczą. Czy to niekonsekwencja i hipokryzja? Oczywiście, że tak, ale nie powinna ona nikogo dziwić. Prędzej możemy się spodziewać, że stado tygrysów przejdzie na wegetarianizm, niż że stado lewaków będzie broniło katolików obrażanych przez "mowę nienawiści". Dlaczego? Dlatego, że walka z "mową nienawiści" nie jest zasadą tylko narzędziem w rękach lewaków. Ma służyć uciskaniu osób myślących inaczej niż lewacko, ale w żadnym razie nie osób myślących po lewacku. "Mowa nienawiści" to klasyczna "maralność Kalego". Jeśli konserwatysta nazywa geja "zboczeńcem" to ma to być powód, by tego konserwatystę wsadzić do kryminału. Ale jeśli lewak obraża konserwatystę to jest ok, jest w porządku, to wówczas "mowy nienawiści" nie ma. Jeśli człowiek rozsądny uczy swoje dziecko, że homoseksualizm jest czymś nienormalnym (a tak jest) to ma to być pretekst do odebrania mu praw rodzicielskich. Ale jeśl lewak postuluje, aby odbierać dzieci rodzicom, którzy swoje dzieci wychowują w religijnych wartościach, to to jest już ok. Tu żadnej "mowy nienawiści" nie ma. Jak zauważył kiedyś Lenin "Moralne jest wszystko to, co służy rewolucji". Fałsz, obłudę, zakłamanie, relatywizm moralny i hipokryzję lewaków widać w każdym ich działaniu. Dlatego ich działania muszą być traktowane, jako wywrotowe, a przez to niebezpieczne dla cywilizacji. W żadnym razie nie wolno zaś traktować lobby "mowy nienawiści" poważnie i racjonalnie z nimi dyskutować. Bo wówczas traktujemy ich jak partnerów do dyskusji. Czyli jako równych sobie. A o to przecież im chodzi. Szymowski
Dziwadło nie pozwie Korwina Mikke do sądu Korwin-Mikke "O poślęciu nazwiskiem »Grodzkie« „Grodzka się popłakała. Korwin-Mikke nazwał ją "dziwadłem"..”Mam dość, czuję się sponiewierana – Pomimo jak twierdzi dziwadło mowy nienawiści Korwina Mikke zrezygnowało ono z podania go do sądu. Cóż za szlachetność. Być może dziwadło nie chce sobie brudzić rąk . W końcu II komuna powinna „to” wyręczyć i ścigać Korwina z urzędu. Biedroń pokazał jak należy użyć aparat represji II Komuny przeciw Polakom, jak ich terroryzować . „Podczas Parady Równości w Warszawie jakiś jegomość krzyknął do Roberta Biedronia „zboczeniec”. Poseł Biedroń ogromnie się wzburzył i natychmiast doniósł o sprawie policjantom. Ustalono, kto nazwał pana posła zboczeńcem, i prawdopodobnie będzie on odpowiadał za tak zwaną mowę nienawiści.„....(źródło)
A była ta mowa Korwina-Mikke rzeczywiście pełna nienawiści . Delikatna psychika biologicznego mężczyzny „Grodzka „ tuż przed 60 tką nie wytrzymała agresji męskiego szowinisty. Co innego szok dziecka, które dowiaduje się, że tatuś to ani nie tatuś ani mamusia, tylko dziwadło. Czy osoba, która niszczy psychikę dziecka, bo jest skrajni egoistyczna, hedonistyczna, zdegenerowana ma prawo do „rżnięcia głupa „ i odgrywania zawstydzonej pensjonarki? Dziwadło tak hamletyzuje „Grodzka się popłakała. Korwin-Mikke nazwał ją "dziwadłem"..”Mam dość, czuję się sponiewierana – żali się posłanka Ruchu Palikota. Anna Grodzka przejęła się wpisem na blogu Janusza Korwin-Mikke zatytułowanym "O poślęciu nazwiskiem »Grodzkie«”....”Czuję się sponiewierana przez tego człowieka - powiedziała posłanka Ruchu Palikota w rozmowie z portalem Onet.pl „....”Zastrzegła, że nie planuje pozywać do sądu Korwina-Mikke. Zwróciła jednak uwagę, że w Polsce nie istnieje prawo należycie chroniące ludzką godność przed mową nienawiści. „....(źródło)
Ruch Palikota to awangarda socjalistycznej totalitarnej ideologii jaką jest polityczna poprawność . Warzecha oskarża ikonę Ruchu Palikota , Biedronia o propagowanie totalitaryzmu , o terroryzm polityczny skierowany przeciwko Polakom„ Warzecha „”Grożąc mi przepisami kodeksu karnego, Robert Biedroń będzie chciał mnie zmusić do uznania jego upodobań seksualnych za normalne.A przynajmniej będzie chciał mi zabronić otwartego wyrażania mojej opinii na ich temat. A to już z żadną „mową nienawiści" czy ochroną mniejszości nie będzie mieć nic wspólnego. To po prostu przejaw homoseksualnego totalitaryzmu.„...”Jeżeli więc uznać, że pod „mowę nienawiści" podpada stwierdzenie, że homoseksualizm nie jest normą, to jasne staje się, że mamy do czynienia z próbą stłumienia poprzez procesy sądowe i paragrafy kodeksu karnego nie tylko wolności wypowiedzi, ale również wolności osądów.„....”Jaki zaś jest sens słowa „zboczeniec"? To chyba jasne: ktoś zboczony to ktoś, czyje zachowanie nie mieści się w normie, nie jest normalne, jest dewiacyjne”....(więcej)
Lisicki tak pisze „Ile jeszcze czasu pozostało Polsce do chwili, kiedy zgodnie z nowymi programami szkolnymi dzieci będą się musiały uczyć, że rodzina dwóch tatów lub dwóch mam jest równorzędną formą rodziny złożonej z taty i mamy?„....”Redaktorzy postanowili oświecić Polaków i nauczyć ich, że pary lesbijek, a w domyśle też homoseksualistów, powinny mieć prawo do wychowywania dzieci. Te ostatnie stały się tym samym po prostu kolejnym narzędziem propagandy homoseksualnej.Pokazuje się ich twarze, używa się ich, żeby najpierw zaszokować, a potem zwyczajnie oswoić społeczeństwo z ich widokiem. To, na co patrzy się wiele razy, już nie razi.Skoro dwie panie chcą mieć dzieckoalbo pragnie tego dwóch panów, mówi się „ich sprawa". Staje się ono zabawką, zakładnikiem w ręku ideologów. Homoseksualistom nie wystarcza już tolerancja.Oni chcą akceptacji, chcą uznania, chcą nieustannego potwierdzenia, że są tacy jak inni. Ale nie będąc takimi jak inni, muszą bez przerwy dowodzić, że są lepsi, że jest im wspaniale, że się cieszą, że są doskonałymi rodzicami, że są wspaniałymi partnerami.Bez przerwy muszą się pokazywać, narzucać, epatować sobą. Nie wystarczają im już ciągnące ulicami wielkich miast demonstracje publiczne. Muszą się też pokazywać na okładkach pism, w telewizjach, na zdjęciach w prasie.”....(źródło) Marek Mojsiewicz
Jeszcze o „kosztach uzysku” w umowach o dzieło Komentarze, jakie pojawiły się pod moim poprzednim wpisem o zwiększeniu opodatkowania umów o dzieło, przy pomocy, którego premier Tusk chce mi w przyszłym roku zrabować jedną pensję, doprowadziły mnie do dość ponurej konstatacji, że propaganda PO poczyniła w wielu mózgach, nawet uważających się za prawicowe, poważne spustoszenia. Wiele osób najwyraźniej po prostu nie rozumie jak działają polskie podatki i sądzi, że 50 proc. koszty uzyskania przychodu to „wyjątkowy przywilej”. Niektórzy sądzą też, że „od umowy o dzieło w ogóle się nie płaci podatków”. Wyjaśniam, więc jak jest naprawdę:
Zacznijmy od tego, że w Polsce wszystkie dochody osobiste podlegają tzw. PIT, czyli Personal Income Tax. Przy czym Income ma tu oznaczać dochód rozumiany, jako różnica pomiędzy przychodem a kosztami. W związku z tym, teoretycznie każdy ma prawo do odliczenia tzw. kosztów uzyskania przychodu. Kosztów tych nie należy mylić z kosztami wynikającymi z prowadzenia działalności gospodarczej. Ponieważ jednak faktyczne wyliczanie kosztów, (choć teoretycznie przepisy na to pozwalają) mija się z celem, gdyż wiązałoby się po pierwsze z gigantyczną pracą archiwistyczną ze strony podatników oraz nie mniejszą ze strony administracji (w Polsce jest ok 25 mln podatników – jeśli każdy robiłby odliczenia to takiej masy informacji po prostu nie dałoby się sprawdzić) koszty te zalicza się ryczałtowo. Ministerstwo finansów, co roku ustala stawki dla pracujących na etacie. Przyjęto, że te koszty w przypadku etatu oscylują w okolicy 10 proc. średniego wynagrodzenia. Wynika to z tego, że tak naprawdę większość kosztów w przypadku etatu ponosi pracodawca i to on ma prawo je uwzględnić. Zupełnie inaczej jest w przypadku tzw. wolnych zawodów. Wykonujący je ludzie po prostu nie mają pracodawców – w związku z tym ponoszą de facto koszty związane z organizacją stanowiska pracy i z tego tytułu należą im się wyższe koszty uzyskania przychodu. Wyznaczono je, jeszcze przed wojną, na poziomie 50 proc przychodu, (chociaż przecież takie koszty mogą być nawet wyższe od samego przychodu – co w przypadku zatrudnionego na etacie jest niemożliwe). W efekcie twórca płaci, w zależności od grupy podatkowej, w której się znajduje, 9 albo 16 proc. podatku od swoich przychodów. Tymczasem realna stopa procentowa PIT w Polsce to… 15 proc. Jeśliby natomiast wyznaczyć medianę – to okazałoby się, że wynosi ona ok. 12 proc. Nie znam niestety dokładnie mediany podatków płaconych przez dziennikarzy. Tak czy inaczej okazuje się, że dziennikarze w zasadzie płacą mniej więcej tyle samo podatku PIT, co każdy inny obywatel. Nie ma, więc mowy o żadnym przywileju, czy nie płaceniu podatku w ogóle. W dodatku rząd Tuska wcale kosztów teoretycznie nie redukuje. Tyle, że zostaną one ograniczone do ok. 80 tys. zł rocznie – a poza tym pozostaje możliwość rozliczenia się „w naturze”. Minister Rostowski liczy jednak, że najbogatsi dziennikarze i artyści, których jest podobno 17 tys., po prostu nie będą chcieli zamienić się w księgowych i będą woleli zapłacić więcej choćby, dlatego, że nie będą wiedzieli, jakie koszty można wliczyć (brakuje tu jakichkolwiek interpretacji). Ponieważ limit możliwości skorzystania z ryczałtowych kosztów uzyskania przychodu pokrywa się mniej więcej z limitem pierwszej grupy podatkowej PIT oznacza to, że rząd Tuska chce po prostu dodatkowo opodatkować najbogatszych dziennikarzy na poziomie 32 proc. (w praktyce poniżej tej wartości – im więcej artysta zarobi tym bardziej zbliży się do wartości 32 proc.). Czyli dziennikarze i artyści z opodatkowanych średnio staną się nagle opodatkowanymi wyjątkowo wysoko! Ale oczywiście propaganda jest taka, że pismaki to burżuje i dobre dla klasy robotniczej będzie zerżnięcie ich podatkowe do krwi ostatniej. Cóż, podstawowa technika bolszewizmu to rozkręcanie spirali zawiści… Gawiedź przecież zawsze się ucieszy, gdy kogoś rozkułaczą. Sommer
Dlaczego buntujemy się przed odrobieniem zadanej [przez Niemcy] pracy domowej? Mimo pompatycznego pokazu jedności, jak i chwilowego spadku rentowności długu państw peryferyjnych, nie doszło do przełomu... na szczycie Eurostrefy i to mimo ostrzeżeń ze strony premiera Hiszpanii, że nie stać go na finansowanie długu po poziomie zdecydowanie wyższym od stawek niemieckich: "We can't finance at current prices for too long". Hiszpania musiała zadowolić się obietnicą bezpośredniego obciążenia banków pomocą dla nich, niemniej w przyszłości i to dopiero po przejęciu nadzoru nad nimi. Świadczy o tym cytowana dzisiaj w Wall Street Journal wypowiedz Kanclerz Merkel dla telewizji ZDF: “According to the rules, the Spanish government is naturally liable for the Spanish program”. Nie pomogły również apele kolejnej ofiary euro -Włoch - której premier nawet osobiście wymienił prezesa Bundensbanku jako tego który nie rozumie finansowego mechanizmu jego propozycji, a ostatnie obniżki ratingu Włoch jedynie te konkluzje potwierdzają. W tym kontekście nie dziwią również bezpośrednie słowa Silvio Berlusconiego o „Seniora Merkel” i stwierdzenia że "[n]ie byłoby źle gdyby Niemcy wyszli z euro". Mimo powszechnej krytyki Niemcy nie ugięły się mimo medialnie lansowania takiego poglądu i nic w tym dziwnego, w sytuacji kiedy Kanclerz Angel Merkel miało się nieuważnie „wyrwać”, że "póki żyje" nie będzie uwspólnotowienia długów. Taka postawa spotkała się nawet z krytyką ze strony Premiera Luksemburga Jean-Claude Juncker’a który powiedział: "Częścią problemu jest to, że Niemcy działają tak, jakby byli jedynym cnotliwym krajem na świecie, który musi płacić rachunki za wszystkich. Jest to niezwykle obraźliwe dla innych krajów". Zresztą podejście do zastrzeżeń i propozycji innych krajów jest odmienne gdy dotyczy interesu tego kraju, a inne gdy dotyczy to oczekiwań krajów takich jak Polska. Otóż odpowiadając na propozycję innych wiceminister spraw zagranicznych Niemiec Michael Link wg artykułu Gabriele Steinhauser „New Plan Sees Closet Euro-Zone Ties” zamieszczonego w Wall Street Journal otwarcie stwierdził „Każdy ma prawo do zaproponowania swoich propozycji. A my mamy prawo, aby je odrzucić.” (Germany's deputy foreign minister, Michael Link, retorted: "Everyone has the right to put proposals on the table. And it's our right to reject them.") Pytanie do nas: dlaczego my nie odrzuciliśmy Traktatu Lizbońskiego?O tym jak obecnie rozpaczliwa jest sytuacja Euro mogą świadczyć dramatyczne wyznania ministra spraw zagranicznych Hiszpanii który porównał Europę do Titanica w którym jeśli Hiszpanie będą tonąć to na równi z usadowionymi w pierwszej klasie Niemcami. Podobnie Niall Ferguson z Nourielem Rubinim apelują do Niemiec o opamiętanie, postulując proste recepty na kryzys w postaci wzrostu inwestycji infrastrukturalnych w krajach peryferyjnych, w powiązaniu z wzrostem płac w u siebie w celu zwiększenia konsumpcji. W sytuacji kiedy Niemcy są głównym beneficjentem wprowadzenia euro uważają, że kiedy te państwo wymusza na krajach UE rezygnację z suwerenności, występuje ryzyko poważnego kryzysu, gdyż wymagania te okażą się nie do zaakceptowania przez innych. A takie działania mają charakter „neokolonialny”. Podczas gdy osłabienie euro sprawiło że eksport niemiecki poza UE wzrósł od 2009 r. o 42% osiągając pozom ponad €420 mld, to jednak i w ramach UE jest od niego wyższy o €200 mld i w tym samym czasie również rósł dynamicznie o 25% przekraczając poziom przedkryzysowy. Nadwyżka bilansu płatniczego wzrosła dynamicznie w okresie funkcjonowania euro, od 2004 r. przekraczając co roku poziom €100 mld i będąc lustrzanym odbiciem deficytu który notowały kraje peryferyjne eurostrefy. Gdy analizujemy bilanse Banku Centralnego Niemiec w systemie Target2 to zauważamy że od roku 2007 Niemcy odnotowały ponad €600 mld nadwyżkę, podczas gdy w sumie pozostałe nadwyżkowe kraje (Finlandia, Holandia i Luksemburg) miały ją na poziomie dwukrotnie niższym. Równocześnie zobowiązania krajów peryferyjnych (Włoch, Hiszpanii, Irlandii, Grecji i Portugalii) narosły do rekordowego poziomu prawie €900 mld. Dlatego w przypadku tak debatowanego rozpadu strefy euro właśnie Niemcy stałyby się pierwszą jego ofiarą. Gdyż jak podaje Gerrit Wiesmann w artykule FT „German leaders raise euro break-up” ekspozycja Bundesbanku w ramach samego Target2 skonstruowanego aby pomóc w Niemieckiej ekspansji wynosi €349 mld gdy jego całkowita ekspozycja względem reszty eurostrefy wynosi €699 mld. Zgodnie z wyliczeniami Johna Whittaker’a z Lancaster University Management School holenderski bank centralny posiada wierzytelności wobec swoich partnerów na skalę €153 mld, a ze względu na swoją pozycję w zarządzaniu aktywami mały Luksemburg €110 miliardów. Zagrożone należności dlatego się kumulują gdyż w celu stymulowania handlu przykładowy Włoski po złożeniu zamówienie w niemieckiej firmie dokonuje płatności poprzez Banki Centralne. W efekcie niemiecki eksporter jest w praktyce kredytowany z Bundesbanku, który z kolei posiada roszczenie względem EBC, a bank włoskiego importera ma zobowiązanie względem Banku Centralnego Włoch, a ten ma debet względem EBC. Przy czym wszystkiego typu pakiety pomocowe stanowią zaledwie połowę €704 mld ekspozycji Berlina, a wg analiz Bundesbanku na koniec marca całość wierzytelności publiczno-prywatnych €804 mld. Powyższa skala powoduje że o ile obecnie strategia Niemiec polega na odzyskaniu zainwestowanych sum w wielkości nominalnej, to należy pamiętać że w przypadku rozpadu eurostrefy straty na zdewaluowanych aktywach lub roszczeniach względem bankrutów będą ogromne. Aprecjacja waluty do tego się dołoży, Niemcy stracą rynki zbytu jak i wartość zagranicznych inwestycji. Wtedy nagle się okaże że wiedzą oni że w takiej sytuacji należy przeprowadzić ekspansję budżetową godzić się na deficyty związane z załamaniem kredytowym, koniecznością transferów socjalnych, jak i ratowaniem pozbawionych aktywów banków na równi z przeżywającymi straty przedsiębiorstwami. Wg analizy ING w ciągu trzech lat PKB spadnie o 10% , a wg UBS straty tylko w pierwszym roku wyniosą w sumie €650 mld ekwiwalent 20-25% ich PKB. Dlatego również George Soros wprost oskarża Niemcy o kolonializm, stwierdzając że Kanclerz Angela Merkel wymuszając na partnerach UE pakt fiskalny bez redukowania ryzyka krajów peryferyjnych „sprawi, że Niemcy staną się centrum imperium i umieści „peryferie" w pozycji podporządkowanej na stałe”. Coraz trudniej jest opinii publicznej zrozumieć aktualne zachowanie Niemiec, a Kanclerz skarbu Wlk. Brytanii George Osborn wprost posunął się do sugestii, że dążenie do wywołania kryzysu euro ma na celu doprowadzenie do szoku opinii publicznej w celu uzyskania aprobaty dla działań, których w innym przypadku nie można byłoby przeprowadzić. W sytuacji ewidentnego załamania finansowego eurostrefy i jej systemu bankowego należy się zastanowić nad głębszymi przyczynami jej dysfunkcjonalności i braku adekwatnej reakcji ze strony jej głównego beneficjenta. Wartym jest rozważenie przyczyn propagowania absurdalnych opinii którymi zwłaszcza epatują gazety niemieckie w tym i wpływowy Frankfurter Allgemeine Zeitung, który niedawno na pierwszej stronie oceniając kraje południa Europy określił jako takie które „błędnie mylą strefę euro z rajem, w którym dobrobyt przychodzi bez ciężkiej pracy." W tej sytuacji ma rację Wall Street Journal który napisał, że realizacja postulatów niemieckich oznacza że: „Niektóre południowe kraje europejskie czekają lata recesji i agonii, aby przywrócić ich międzynarodową konkurencyjność.” W efekcie pogłębiającego się kryzysu zamiast spodziewanego upadku euro możemy zatem mieć skok do przodu w kierunku znacznie głębszej integracji. Wszystko zmierza w kierunku powstania scentralizowanego molocha europejskiego pod egidą Niemiec, pod wielokrotnie eksponowanym przez Kanclerz Merkel hasłem: „więcej Europy, nie mniej Europy” w której pozostałe kraje będą musiały po prostu „odrobić [zadaną przez Niemcy-cm] pracę domową”. Cezary Mech