898

Szef ONR dla Fronda.pl: Antysemityzm w ONR wygląda tak, jak wyglądał przed wojną Tysiąc razy bardziej szanuję czarnoskórego Afrykanina, który pielęgnuje swoją tożsamość, od białego Francuza, który jest lewakiem, anarchistą i narkomanem. Myślę, że to dobitnie określa mój stosunek do tej kwestii. Każdy ma swoje miejsce na ziemi, a budowanie drugiej wieży Babel nie jest naszym celem - mówi Przemysław Holocher, kierownik główny Obozu Narodowo-Radykalnego w rozmowie z Aleksandrem Majewskim.

Fronda.pl: Jak idą przygotowania do Marszu Niepodległości? Przemysław Holocher (kierownik główny Obozu Narodowo-Radykalnego): Przygotowania idą pełną parą, tym bardziej, że zostało już niewiele czasu. To o co chcemy szczególnie zadbać w tym roku, a czego jednak zabrakło na poprzednim marszu, to profesjonalne nagłośnienie, które ogarnie swoim zasięgiem większość uczestników manifestacji. Oprócz tego, chcemy zapewnić bezpieczeństwo wszystkim, którzy będą brali udział w Marszu Niepodległości. Dlatego właśnie została powołana straż marszu, bo – jak wiemy – służby policyjne nie wywiązały się ostatnio ze swoich obowiązków w sposób należyty.

Co zrobiliście, aby nie powtórzyła się sytuacja z ubiegłego roku? Gros osób, które robiło zadymy, było prowokatorami. Mam na to świadectwa różnych ludzi. Druga strona medalu jest taka, że policja bardzo często dostaje dyrektywy, co do prowokowania kibiców, a jak wiemy, kibice nie potrzebują wiele, aby włączyć się w walkę. To normalny odruch ludzki. Sądzę, że gdyby nie przyzwolenie na skrajnie lewacką demonstrację, w której uczestniczyła Antifa z Niemiec, gdyby nie prowokacyjne zachowania policji, nawoływania do rozejścia się, to podobna sytuacja nie miałaby miejsca. Na potwierdzenie tych słów wystarczy wspomnieć poprzednie marsze: w 2010 i 2009 r. Wówczas do podobnych ekscesów nie dochodziło. Potwierdzeniem tych słów jest także przebieg Marszu Niepodległości 2011, gdy cała kolumna Marszu Niepodległości nie była zabezpieczona przez żadną jednostkę policyjną. Osoby, które chciałyby zrobić zadymę, miały doskonałą okazję. Mogły palić, rozwalać, wybijać szyby, a jednak do tego nie doszło.

Mówisz o prowokatorach. Co rozumiesz przez to słowo? Przede wszystkim osoby, które: po pierwsze, nie przyszły na Marsz Niepodległości po to, żeby uczcić odzyskanie przez Polskę Niepodległości, tylko po to, aby zrobić zadymę; po drugie, za prowokatorów uważam osoby ze strony lewicowej, które mogły być wpuszczone przez służby czy policję na ten marsz w kominiarkach, po to, żeby prowokować tego typu ekscesy. Jako prowokację traktuję również zachowania policyjne, czyli popychanie ludzi i wyzywanie ich. Dodatkowo trzeba powiedzieć o sytuacji, gdy pewien kamerzysta, absolutnie nie wyglądający na kibica, wyciągnął z kieszeni kamień, rzucił nim i krzyknął niecenzuralne słowo w kierunku policji. Policja odpowiedziała na to atakiem na kibiców, a kibice obroną. Dla mnie to ewidentny przykład prowokacji.

Czy to nie jest tak, że umywacie ręce od odpowiedzialności? Nagle kłopotliwi uczestnicy marszu stają się prowokatorami… Nie możemy brać odpowiedzialności za 30 tys. osób, które przyszły na marsz, ponieważ nie będziemy pytać każdego o cel jego przyjazdu! Każdy ma swój rozum i wie o tym, że Marsz Niepodległości nie jest miejscem do wszczynania zadym. Tak jak wspominałem wcześniej, marsze z 2010 czy 2009 r. pokazują, że gdy nie dochodziło do żadnych prowokacji, ekscesy nie miały miejsca. Pamiętajmy o tym, że przed marszem media, na prawo i lewo, trąbiły, że będzie zadyma, więc chcąc nie chcąc, doszło do niej. Gdyby nie doszło, okazałoby się, że nasze media – publiczne i niepubliczne – mówią nieprawdę… A więc pokazali to, co chcieli. Jeżeli ktoś przyjeżdża na marsz z chęcią wszczynania zadymy, to nie ma tam czego szukać. Naszą powinnością jest obrona dobrego imienia Polski. Marsz Niepodległości nie jest miejscem dla tego typu ekscesów.

Czyli będziecie przeciwdziałać? Jeśli ktoś będzie chciał rozbijać jedność marszu lub prowokować, to oczywiście. Niestety w ubiegłym roku robiły to osoby, których nigdy bym o to nie podejrzewał. Mam tu na myśli Janusza Korwin-Mikkego, który ewidentnie zignorował komunikat organizatorów Marszu Niepodległości i część ekscesów działa się za jego przyczyną.

Czy na pewno tylko Janusz Korwin-Mikke? A co z kibicami? Kibice zawsze będą przez nas mile widziani. Oczywiście zdarzają się tam osoby, które mają nikłą świadomość narodową, natomiast w ruchach kibicowskich jest b. wiele osób, która mają taką świadomość i w żaden sposób nie wpisują się w stereotyp przedstawiany przez media. Poza tym, musimy pamiętać, że to nie kto inny, a właśnie kibice zechcieli przyjść na Marsz Niepodległości i uczcić święto narodowe. Tak naprawdę nie wiemy kto brał udział w zadymach na Pl. Konstytucji, wiemy natomiast, że dochodziło tam do rozlicznych prowokacji, wiemy także, że znaczna część kibiców szła – wraz ze mną – w głównej kolumnie manifestacji. Dlatego absolutnie nie zrzucałbym winy na to środowisko.

Mówisz o świadomości, świadomych kibicach… A co z tymi „nieświadomymi”? Ciężko jest prześwietlić każdego, rozpoznać, czy przychodzi na marsz „świadomie” czy „nieświadomie”. Równie dobrze można powiedzieć, że ktoś, kto nie jest kibicem przyszedł robić zadymy. Uważam, że jeżeli ktoś chce uczcić Niepodległość i ma Polskę w sercu, ma prawo przyjść na ten marsz, ale z naszej stron nie będzie tolerancji dla działań na szkodę idei Marszu Niepodległości.  Co do nieświadomych kibiców… Cóż mam odpowiedzieć? Zawsze znajdą się osoby nieodpowiedzialne, szukające zaczepki, ale to nie powód, aby obwiniać całe środowisko.

Tegoroczny Marsz Niepodległości reklamuje plakat na którym widzimy chłopaka, który „zasłynął” wyzwiskami pod adresem dziennikarki portalu Fronda.pl… Janek nie kierował żadnych gróźb pod jej adresem, nie słyszałem również, żeby spadł jej włos z głowy. Gdyby ktoś chciał rzeczywiście coś zrobić, to by to zrobił, a nie rzucał mięsem w Internecie. Znam Janka od wielu lat i jestem pewien, że nie jest to osoba, która mogłaby zrobić krzywdę kobiecie. Poza tym, sprawa z Martą Brzezińską została wyjaśniona. Również samej zainteresowanej. Wolałbym do tego nie wracać, bo podłoże konfliktu było zupełnie inne, niż to, jakie kreśliła w swoich publikacjach wspomniana dziennikarka.

Jakie? Tak jak mówię, wolałbym do tego nie wracać. Sama zainteresowana wie jakie. Nie będę na nowo rozpoczynał tego tematu teraz, ponieważ mamy obecnie ważniejsze sprawy na głowie, niż potyczki słowne z p. Brzezińską. To do niczego nie prowadzi…

Czy nie masz poczucia, że ONR jest  odbierany jako groźna przystawka do MW? Zależy przez kogo. Faktycznie, przez wielu jesteśmy postrzegani jako ta „ostra twarz”, taką mamy otoczkę medialną. Z drugiej strony, rzeczywiście jesteśmy radykałami i nikt tego nie ukrywa, aczkolwiek każda osoba, która poznała nas osobiście, może sobie wyrobić prawdziwy pogląd. Niejednokrotnie stykałem się z opiniami w stylu: „Myślałem, że ONR to zwykli chuligani, ale po tej rozmowie stwierdzam co innego”. Nie brakuje nam inteligencji i elokwencji, ale jesteśmy radykałami. Nie ukrywamy tego. Ciekawostką jest to, że pierwsze marsze warszawskie zaczął organizować właśnie Obóz Narodowo-Radykalny. W 2010 r. zaproponowałem Robertowi Winnickiemu, abyśmy wspólnie zorganizowali ten marsz. Dyskusje trwały dość długo, ale w końcu – ku mojej radości – Wszechpolacy zgodzili się. Reasumując, uważam, że Marsz Niepodległości, ma dwa skrzydła, które go zapoczątkowały. Jeżeli zabrakłoby jednego z organizatorów: MW, ONR czy Związku Żołnierzy NSZ, to marsz nie byłby pełny. Mimo, że wszyscy jesteśmy narodowcami, to są między nami pewne różnice. Siłą naszej manifestacji jest, parafrazując hasło Unii Europejskiej, „jedność w różnorodności” (śmiech). A musimy pamiętać, że na marsz przyszli również sympatycy Józefa Piłsudskiego, co dla mnie jest osobistym sukcesem.

Co to znaczy być radykałem? Na czym polegają różnice między Wami a MW? Bardzo wiele różnic od czasów międzywojnia zatarło się, ale niektóre nadal istnieją. Przede wszystkim, my, jako Obóz Narodowo-Radykalny, nie jesteśmy demokratami- w tym narodowymi demokratami(śmiech). Nie uważamy demokracji, nawet narodowej, za dobry system sprawowania władzy. Mamy inną koncepcję. Inną znaczącą różnicą jest wiek działaczy. W Młodzieży Wszechpolskiej jest górna granica wieku, a u nas jej nie ma. A radykalizm? Może być i jest postrzegany różnie. To radykalizm haseł – nie boimy się mówić głośno prawdy, ale to również wewnętrzny radykalizm – praca nad samym sobą. W społeczeństwie brakuje silnego kręgosłupa moralnego, siły do walki ze swoimi słabościami, a także otaczającym nas złem, a to też jest pewna forma radykalizmu. Idąc dalej, każdy, kto w dzisiejszych czasach jest przeciwnikiem tzw. małżeństw homoseksualnych, jest zwolennikiem dostępu do broni palnej dla obywateli, kary śmierci, osądzenia obecnych elit(niezależnie od emblematu partyjnego) czy nawet likwidacji większości urzędów jest radykałem.

A przemoc? Musimy pamiętać, że dziś nie można robić takich akcji, jakie robił przedwojenny ONR. Po pierwsze, szybko to by się skończyło. A po drugie, nie zdałoby to egzaminu. Okres dwudziestolecia międzywojennego był bardzo burzliwym okresem, czasem walk między różnymi organizacjami.  Teraz mamy inne czasy.

Współczesny ONR nie stosuje przemocy? Jak widzisz, jeszcze jestem na wolności (śmiech). Natomiast jeżeli przyjdą takie czasy, że trzeba będzie bronić wartości, np. jeśli dojdzie do ataku na miejsca kultu, świątynie katolickie czy wiernych, to cóż mam powiedzieć? Taka obrona będzie konieczna! Na chwilę obecną jest jednak inaczej.

A antysemityzm? Antysemityzm w ONR wygląda tak, jak wyglądał przed wojną…

Czyli jesteście antysemitami? Ludzie, których nie lubią Żydzi nadal są antysemitami. Nic się nie zmieniło.

A Wy oczywiście jesteście bez winy… Chciałbym podkreślić, że przedwojenny Ruch Narodowy nie był antysemickim w typowym tego słowa znaczeniu. Narodowcy nigdy nie patrzyli na kwestie rasowe, ale na  kwestie kulturowe. Pamiętajmy o tym, że w przedwojennej Polsce Żydzi stanowili bardzo dużą grupę etniczną, która – w dużej mierze – nie chciała się asymilować. Była to również wojna gospodarcza. Pamiętajmy, że dzisiaj robienie jakichś „list Żydów” jest zwykłym oszołomstwem. My będziemy walczyli z każdym przejawem antypolonizmu, nie patrząc nikomu do metryki, a za to, że często krzewicielami antypolonizmu są Żydzi, nie ponosimy winy. Np. nie mamy zamiaru mówić, że książki Jana Tomasza Grossa głoszą Prawdę albo przepraszać za zbrodnie, których nie popełnili Polacy. Poza tym zarzut antysemityzmu jest dla wielu bardzo wygodnym orężem do walki z nami. Wystarczy wspomnieć sprawę ekstradycji sędziny Wolińskiej, będącej pochodzenia żydowskiego. Podnosiła zarzut, że takie próby to przejaw antysemityzmu.

Czy przyjąłbyś Żyda do ONR? W przedwojennym ONR-ze były osoby o korzeniach żydowskich. Jeżeli ktoś ceni polską kulturę, uważa się za narodowego radykała i nawrócił się na katolicyzm, to nie widzę problemu, żeby przyjąć taką osobę do organizacji. Tyle, że zdarza się to bardzo, bardzo rzadko. W historii Polski były znane podobne przykłady. Co się okazywało? Że tacy ludzi byli prześladowani przez swoich dotychczasowych współwyznawców.

A osobę czarnoskórą? To totalny abstrakt.

Ale taka sytuacja może mieć miejsce. Nie brakuje osób ciemnoskórych o ultraprawicowych poglądach… Odpowiem przewrotnie. Przedwojenna definicja  narodowa Polaka głosiła, że taka osoba musi się za takiego Polaka uważać, ale również większość Narodu musi go jako takiego uznawać. Myślę, że drugie kryterium nie byłoby spełnione. Poza tym, to bardzo abstrakcyjna sytuacja, która nie miałaby miejsca. Myślę, że ludzie z tego kręgu kulturowego nie pasują do polskiego ruchu narodowego…

Dlaczego? Bo mają inny kolor skóry (śmiech). Nie jest to jakaś kwestia rasizmu czy ksenofobii. Po prostu członek narodu polskiego wygląda inaczej, myśli inaczej, pochodzi z innego kręgu kulturowego, mówiąc wprost. Chciałbym jednak podkreślić, że tysiąc razy bardziej szanuję czarnoskórego Afrykanina, który pielęgnuje swoją tożsamość, od białego Francuza, który jest lewakiem, anarchistą i narkomanem. Myślę, że to dobitnie określa mój stosunek do tej kwestii. Każdy ma swoje miejsce na ziemi, a budowanie drugiej wieży Babel nie jest naszym celem.

 Ale nie przyjąłbyś takiego człowieka, tylko ze względu na jego kolor skóry… Nie, nie tylko dlatego, są kwestię kulturowe, religijnie. Nawet nie potrafię tego rozważyć na chwilę obecną (to taki abstrakt) i dlatego mówię „nie”.

Czy nie obawiasz się występować publicznie jako szef organizacji, która ma już doczepioną etykietę? Działam już od 2004 r. i spotykałem się z różnymi drobnymi represjami, a właściwie nie represjami, tylko zwykłymi próbami utrudniania życia. Człowiek musi się liczyć z tym, że policja przychodzi, dzwoni, dopytuje, itd. Tyle, że czasem dochodzi do przykrych sytuacji. Np. dwa dni po pogrzebie mojego ojca dzwoni dzielnicowy do mojej mamy i mówi, że chciałby przesłuchać mojego ojca na jakąś tam okoliczność. Twierdził, że dostał taki nakaz z góry. Przypadek? Nie wiem, ale takich sytuacji zdarzało się znacznie więcej. Na dzień dzisiejszy bycie Polakiem nie jest jeszcze nielegalne, a bycie heteroseksualnym mężczyzną i katolikiem nie stanowi przestępstwa. Dlatego każda forma jakiegoś prześladowania byłaby łamaniem prawa. Moi ideowi przodkowie narażali się dużo bardziej i cierpieli znacznie gorsze represje, więc nie można się użalać.

Dlaczego dalej jesteście kojarzeni jako twardogłowi radykałowie? Może to również Wasza wina? Z publikacji w ONR-owskim magazynie „Magna Polonia” wynika, że wciąż odnosicie się do stawianych Wam zarzutów… Dlaczego dusicie się ciągle w tym samym sosie? Dlaczego brakuje przekazu pozytywnego? Staramy się to zmieniać. Np. w pierwszym numerze mieliśmy tekst o cenach paliw, pracujemy nad kolejnymi z  tej tematyki: ubezpieczenia społeczne, prawodawstwo, itd. Poza tym, jeżeli ktoś cały czas wali w ciebie jako antysemitę i faszystę, musisz odpowiadać. Tym bardziej, że „Magna Polonia” jest przeznaczona również dla osób, które nie zetknęły się z narodowym radykalizmem. Pamiętam, że gdy zaczynałem działać potrzebowałem jakiegoś wyznacznika. Co więcej, również przed wojną istniały podobne „instrukcje”, wyjaśnienia czym różni się narodowy radykalizm od faszyzmu i nazizmu. Zauważ, że jednak liczba podobnych publikacji trochę zmalała, a wzrosła liczba publikacji dotyczących czasów współczesnych. Jesteśmy w początkowej fazie przygotowywania pokaźnej książki, będącej antologią współczesnej myśli narodowo-radykalnej. Takie publikacje są potrzebne, ponieważ ONR nie stanowi monolitu, choćby w kwestiach gospodarczych., Dla jednych jesteśmy socjalistami, dla innych – liberałami. Trzeba to jakoś usystematyzować. Tym bardziej, że wiele rozwiązań międzywojennych jest już archaicznych. Musimy szukać nowych.

Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał Aleksander Majewski

Kłamstwa zwolenników „kompromisu” Święty kompromis staje się powoli najważniejszym świętym „otwartych” katolików, a nawet wojowników z „Gazety Wyborczej”. To on ma sprawiać, że debata o zakazie zabijania osób z zespołem Downa ma się stać niemożliwa. A wszystko dlatego, że ich zabijanie mieli zaakceptować Jan Paweł II, kard. Józef Glemp, a nawet polska lewica. Szkopuł w tym, że to kłamstwo. 600 zabijanych dzieci (większość z nich podejrzewanych jest o zespół Downa) rocznie, to wciąż za mało, by wzruszyć wyznawców kompromisu aborcyjnego. Ich życie, uśmiech, miłość nie mają znaczenia, gdy chodzi o „pokój aborcyjny”, dla którego zagrożeniem ma być jakakolwiek debata nad taką zmianą prawa aborcyjnego, która lepiej chroniłaby życie ludzkie. Debata ta bowiem ma grozić jakimś gigantycznym Armagedon, który zniszczyć ma spokój społeczny, a także wychylić przestrzeń debaty w lewo, co doprowadzić ma do... zmiany prawa aborcyjnego w kierunku przeciwnym życiu. Winę zaś za to ponoszą zaś oczywiście konserwatyści i prolajferzy, którzy proponują jakiekolwiek zmiany, i to w sytuacji, gdy „kompromis zaakceptował nawet Kościół”, a także lewica.

I gdzie ten kompromis? To krótkie (niespecjalnie nawet ubarwione) streszczenie poglądów wyznawców „świętego kompromisu aborcyjnego” pokazuje, że zbudowane jest ono na kłamstwach, które bardzo łatwo zdemaskować. Pierwszym z nich jest domniemany szacunek lewicy dla uchwalonej w 1993 roku ustawy. Problem polega tylko na tym, że tego szacunku nigdy nie było. Jeszce za prezydentury Lecha Wałęsy postkomuniści do spółki z częścią posłów Unii Demokratycznej doprowadzili do zmiany ustawy chroniącej życie. I gdyby nie veto prezydenckie aborcja stałaby się na powrót legalna z przyczyn społecznych. Warto też przypomnieć, że Wałęsa nie wetował jej wówczas w imię kompromisu, ale w imię obrony życia. W 1996 roku lewica naruszyła „kompromis” po raz drugi. I wówczas była skuteczna. Zdominowany przez SLD parlament doprowadził do ponownej legalizacji zabijania nienarodzonych z przyczyn społecznych, a prezydent Aleksander Kwaśniewski (skądinąnd obecnie zwolennik kompromisu) ustawę podpisał. W efekcie przez niemal rok można było w Polsce zabić legalnie każde nienarodzone dziecko. Zatrzymał ten proceder Trybunał Konstytucyjny, który uznał – pod przewodnictwem prof. Andrzeja Zolla, choć nie jednogłośnie, że tamta ustawa jest niezgodna z polską konstytucją, i tym samym przywrócił starą ustawę z 1993 roku. „ „Artykuł o aborcji ze względów społecznych pozwala na usunięcie z ciała matki rozwijającego się płodu, a to jest równoznaczne z pozbawieniem go życia. W pewnych sytuacjach ochrona tej wartości może być ograniczona, ale musi być usprawiedliwiona kolizją dóbr, praw i wolności konstytucyjnych. Aborcja ze względów społecznych nie spełnia tych warunków” - napisano w uzasadnieniu tej decyzji. Od tego momentu stało się jasne (i to mimo iż później zmieniono konstytucję na nową), że jakiekolwiek gmeranie w prawie aborcyjnym w kierunku ułatwiania likwidacji nienarodzonych wiąże się z koniecznością zmiany konstytucji, co nieco ostudziło pragnienie zmiany tego prawa w lewicy.

Przesuwanie granic Od tego momentu lewica i zwolennicy aborcji przyjęli inną strategię. Zamiast dążyć do zmiany prawa (choć i takie próby były – głównie już z przyczyn piarowskich – podejmowane) zdecydowano się na wymuszanie reinterpretacji istniejących już przepisów, a także walkę z ich ostrzejszym rozumieniem. Tak było ze sprawą Alicji Tysiąc w efekcie których Polska zapłaciła odszkodowanie, a wzrok stał się przesłanką do aborcji (wbrew protestom nawet proaborcyjnych ginekologów, który wskazywali, że w takiej sytuacji choroba jest co najwyżej wskazaniem do cesarskiego cięcia, a nie do zabicia dziecka). Podobny mechanizm zastosowano w przypadku „Agaty” z Lublina, która doprowadziła do praktyczne rozszerzenie rozumienia „czynu zakazanego” jako wskazania do aborcji z gwałtu (jak to było ujmowane na początku) do każdego czynu zakazanego (czyli także współżycia z osobą niepełnoletnią). Afera wywołana przez media była w tym przypadku w ogóle oparta o kłamstwo. Dziewczynka bowiem miała zostać zgwałcona, a źli obrońcy życia mieli jej uniemożliwiać aborcję (tak opisywano sprawę w pierwszych dniach), ale szybko okazało się, że o gwałcie nie było mowy (ciąża była efektem zwykłego nastoletniego romansu), a aborcji nie wykonano (początkowo), bo nie chciała się na nią zgodzić dziewczynka. Ostatecznie jednak na skutek działania Ewy Kopacz dziecko zostało abortowane we wskazanym szpitalu w Trójmieście. Już tylko te dwa przypadki pokazują zupełnie jednoznacznie, że o żadnym kompromisie ze strony lewicy (ale także PO) nie może być mowy. Jest to tylko próba obrony obecnego stanu posiadania przed zakusami obrońców życia. Proaborterzy mają świadomość, że na razie nie mają ani konstytucyjnych (zdaniem profesora Zolla nawet obecne prawo jest sprzeczne z konstytucją) ani społecznych możliwości zmiany obowiązującego prawa w korzystnym dla nich kierunku. I dlatego zaczynają walczyć o kompromis. Z perspektywy obrońców życia, czy wierzących katolików nie ma jednak powodów, by im ulegać. Kościół bowiem nigdy kompromisu nie zaakceptował, a jedynie przyjął go do wiadomości.

Zgoda Kościoła? Najlepiej widać to zresztą, gdy przeanalizujemy wypowiedzi samych biskupów po głosowaniu w 1993 roku. Prymas Polski kard. Józef Glemp uznał decyzje za „krok we właściwym kierunku”, ale już samo to sformułowanie zawiera w sobie nadzieję na to, że nie będzie to krok ostatni. Znany polski filozof Wojciech Chudy przypomniał jednak, że nie może być mowy o kompromisie, gdy giną ludzie. „Kompromis przy ważeniu na szalach ustawodawczych życia małych istot ludzkich oznacza darowanie tego życia niektórym z nich. Ale oznacza również śmierć innych. I to dyskwalifikuje słowo i wartość kompromisu w odniesieniu do tej sprawy” – wskazywał Chudy na łamach tygodnika „Niedziela”. Jan Paweł II, na którego także chętnie powołują się zwolennicy kompromisu, dopuścił wprawdzie głosowanie za niedoskonałą ustawą, ale sformułował także kilka zasad, którymi muszą się kierować katolicy w takim działaniu. I w żadnej z nich nie wspomniał nawet o tym, że wartością dla wierzących ma być „święty kompromis”. „... jeśli nie byłoby możliwe odrzucenie lub całkowite zniesienie ustawy o przerywaniu ciąży, parlamentarzysta, którego osobisty absolutny sprzeciw wobec przerywania ciąży byłby jasny i znany wszystkim, postąpiłby słusznie, udzielając swego poparcia propozycjom, których celem jest ograniczenie szkodliwości takiej ustawy i zmierzających w ten sposób do zmniejszenia jej negatywnych skutków na płaszczyźnie kultury i moralności publicznej. Tak postępując bowiem, nie współdziała się w sposób niedozwolony w uchwalaniu niesprawiedliwego prawa, ale raczej podejmuje się słuszną i godziwą próbę ograniczenia jego szkodliwych aspektów” – napisał wówczas Jan Paweł II. Nie ma zatem w tych słowach poparcia czy akceptacji kompromisu, jest tylko zgoda na głosowanie za prawem, które polepsza prawną ochronę dzieci. W każdej innej sytuacji jest to niedopuszczalne. Z tamtych słów można zatem wyczytać, że błąd popełnili ci, którzy głosowali przeciwko niedoskonałej ustawie z 1993 roku, ale błądzą również ci, którzy niedoskonałą ustawę chcą uwiecznić i uznać za ostatni głos. Stanowisko Jana Pawła II jest zupełnie inne: dobre prawo chroni życie bez żadnych wyjątków. Każde inne jest niedoskonałe. Dla polityków, którzy deklarują swój katolicyzm zaś wynika z tego jeden zasadniczy wniosek. W sytuacji takiej, jak obecnie, mają oni obowiązek podjąć wszystkie działania, które jeszcze polepszą sytuacje prawną w Polsce. Powoływanie się na „Evangelium vitae”, by udowodnić, że takie działania są niepotrzebne stanowi całkowite niezrozumienie litery i ducha nauczania Jana Pawła II. Bardzo mocno przypomnieli o tym polscy biskupi w specjalnym oświadczeniu. „Kościół broni godności i prawa do życia każdego człowieka, w tym wszystkich osób niepełnosprawnych, a także nienarodzonych dotkniętych wadami genetycznymi. Dlatego z uznaniem przyjmuje prace nad wykreśleniem części zapisu wspomnianej ustawy tak, by pozwoliła uchronić życie osób z zaburzeniami genetycznymi. Mowa tu o dzieciach z zespołem Downa, Turnera, Retta i innymi z grupy ponad 20 tys. znanych schorzeń genetycznych. Osoby te są cenne dla dobra każdego społeczeństwa, stąd ważne jest tworzenie dla nich oraz dla ich rodziców jak najbardziej przyjaznego klimatu społecznego. Dzieci ze schorzeniami genetycznymi mają prawo do tego, by – tak jak wszyscy inni ludzie – urodzić się i żyć wśród nas, by kochać i być kochanymi” - napisali biskupi. I to jest wskazówka o wiele ważniejsza, niż obawy prezydenta Komorowskiego przed rzekomą wojną... Obawą, która ma usprawiedliwiać śmierć 600 dzieci rocznie. Tomasz P. Terlikowski

Katofeministyczny manifest Coś dla wszystkich kobiet, co powinni także przeczytać wszyscy mężczyźni. „Jesteśmy najbardziej przedsiębiorcze w Europie, a zarazem najbardziej upokarzane. Możemy wszystko i nie mamy nic oprócz wewnętrznego sprzeciwu. Zróbmy chociaż tyle - zorganizujmy się. Zawalczmy o siebie, bo Polska to nie oni, POLSKA JEST KOBIETĄ !!!” - pisała, nie – wrzeszczała – na łamach „Przekroju” Manuela Gretkowska, „Polka, matka, katoliczka i skandalistka”. Opublikowany w 2006 roku manifest dał początek ruchowi społecznemu „Polska jest kobietą”, co z kolei zaowocowało zarejestrowaniem 11 stycznia 2007 roku Partii Kobiet. „Możemy w kilkadziesiąt tysięcy pójść pod sejm i zademonstrować naszą siłę, ale najważniejsze jest stworzyć do następnych wyborów partię i wejść z nią do sejmu. Nie być na lewo, ani na prawo, być sobą bez względu na sympatie polityczne” - przekonywała Gretkowska. Wbrew deklaracjom o byciu ponad podziałami ideologicznymi, szybko okazało się, że gros podnoszonych przez Partię Kobiet postulatów było jednak na wskroś lewicowych. Panie feministki de facto nie walczyły o wyzwolenie uciemiężonych polskich kobiet, o lepsze warunki pracy dla ciężarnych i korzystniejsze urlopy macierzyńskie. Nie przypominam sobie, aby troszczyły się o obiektywnie pojęte dobro kobiety. Tym, co zaprzątało (i wciąż zaprząta je bez reszty) jest bronienie prawa do aborcji jak niepodległości, domaganie się dostępu do antykoncepcji i edukacja seksualna jako dogmat. I na tym właściwie można by zakończyć wyliczanie zasług Partii Kobiet, o której dość będzie powiedzieć, że ani razu nie udało jej się wejść do Sejmu.

Hitler był kobietą! Polskie feministki nie dają jednak o sobie zapomnieć, zwłaszcza kiedy co jakiś czas powraca wiecznie żywy temat ustawy aborcyjnej. Co roku organizują Kongresy Kobiet uzurpując sobie prawo do reprezentowania Polek (przepraszam, mnie o zdanie nie pytały) i pochody rozwrzeszczanych feminazistek, których szczytem elokwencji jest maszerowanie z transparentem „Mam cipkę” oraz feministycznych samców (ergo: feministów), deklarujących „Pierdolę, nie rodzę”. To właśnie na jednej z takich Manif (8 marca 2008) Młodzież Wszechpolska przedstawiła swoją prześmiewczą wersję „Manifestu feministycznego”, zgrabnie uformowaną w dziesięciu punktach: 

1. Trzy miliony klinik aborcyjnych
2. Obozy pracy dla mężczyzn
3. Obowiązkowa menstruacja dla każdego mężczyzny
4. Hitler była kobietą
5. Kanonizacja Blidy
6. Męski niewolnik dla każdej kobiety
7. Prawa człowieka dla kobiet szympansów
8. Gender studies na maturze
9. Środa dwa razy w tygodniu (prof. Środa chyba)
10. Kara śmierci za noszenie stanika” (źródło tutaj). 

Mniej śmiesznie robi się, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że feministki z ich wydumanymi problemami o podłożu ideologicznym występują w mediach jako kobiecy vox populi, kładąc tym samym swoiste embargo na głos zwykłych kobiet, którym snu z powiek wcale nie spędza problem legalizacji aborcji. To te pierwsze występują w mediach jako autorytety moralne, ekspertki. To te pierwsze wypowiadają się, kiedy politycy odgrzewają kwestię zmiany ustawy o aborcji. To także te pierwsze przodują w atakach na Kościół (uzupełnijmy: lęgowisko ciemnoty i ostoja zaścianku). Problem w tym, że w debacie publicznej jak wody na pustyni brakuje głosu rozsądnych, roztropnych kobiet, którym naprawdę zależy na dobru płci pięknej, które dostrzegają inne palące problemy, niż niedostateczny poziom kształcenia w zakresie zakładania prezerwatyw na banana.

Chrześcijański feminizm? Na myśl od razu przychodzi Joanna Najfeld, która swego czasu zasłynęła ostrą krytyką polskiego lobby homoseksualnego (vide: występ z Jackiem Adlerem, szefem gejowskiego portalu randkowego w TVN24), a która samą siebie określała mianem „chrześcijańskiej feministki”. Czy jednak nie brzmi to jak oksymoron, pojęcia wzajemnie wykluczające się? „Nie sądzę, choć sama mam wątpliwości co do określenia katolicki feminizm. Jestem katoliczką i feministką, ale preferuję pojęcie feminizm chrześcijański. Feminizm katolicki brzmi wyznaniowo, zbyt wąsko. Chrześcijański znaczy dla mnie ekumeniczny, nawet jeśli każdy z jego nurtów będzie miał swój specyficzny język” - powiedziała w rozmowie z „Polityką” Joanna Podgórska, pierwsza w Polsce teolożka i jednocześnie feministka. Jej zdaniem, już widać w Polsce zmiany na lepsze, bo Kościół otworzył się na kobiety, dał im większą przestrzeń, a one same wreszcie się uaktywniły. „Na wydziałach teologicznych jest więcej kobiet i otwiera się przed nimi możliwość awansu naukowego. Pojawiają się publikacje dotyczące kobiecego spojrzenia na sprawy wiary i tradycji kobiecych w Kościele” - mówiła. Czego jednak wciąż brakuje? „Uznania tego za rzecz oczywistą. Gdy pisałam „Milczącą obecność”, byłam chyba jedyną teolożką w Polsce, która określała się jako feministka. Dziś jest nas więcej, chociaż nadal wiele kobiet z mojego środowiska unika tego słowa, mimo że ich poglądy można by uznać za feministyczne”.

 A to błąd. W dodatku bardzo duży. Bo przecież nie wszystkie feministki muszą wyznawać „prawo kobiety do własnego brzucha” i nie wszystkie muszą być zwolenniczkami przyznania homoseksualistom prawa do adopcji dzieci. Przypominała o tym Olga Gumanova, publicystka rosyjskiej „Pravdy”, komentując homilię Benedykta XVI wygłoszoną w kościele Świętej Rodziny w Barcelonie (listopad 2010). „Katolickie i prawosławne kobiety natrafiają w swym codziennym życiu na znacznie realniejsze i poważniejsze problemy. Podczas gdy niewierząca kobieta wybiera późne zamążpójście, antykoncepcję lub aborcję, chrześcijanka szuka innych rozwiązań niż zabicie swego dziecka. Jeśli zajdzie w ciążę i nie chce mieć aborcji, będzie musiała pogodzić pracę z macierzyństwem” - napisała Gumanova, podkreślając, że większość spraw, o które walczą tzw. postępowe feministki to wydumane pseudoproblemy, często po prostu rażące swą śmiesznością i brakiem związków z rzeczywistością. Publicystka przypomniała również o sukcesach katolickich i protestanckich ruchów kobiecych na Zachodzie (m.in. wywalczenie ulg socjalnych dla pracujących matek). Wciąż jednak brak zdecydowanego, spójnego głosu kobiet, które potrafią powiedzieć jednoznaczne „NIE” lansowanemu przez lewacko-liberalne feministki stylowi życia. Jedynym komunikatem, jaki dostają dziś wchodzące w dorosłe życie dziewczyny jest wmawianie im, że muszą być... takie, śmakie i owakie. Wystarczy rzut okiem do kobiecej prasy i literatury, żeby przekonać się, jaki typ kobiety jest dziś pożądany. Postępowa bizneswoman, która za cholerę nie zamierza siedzieć w domu z dziećmi przy garach. Wamp, który w ogóle nie zamierza mieć dzieci, a mężczyzna stanowi dla niej rodzaj wroga. Z drugiej strony, pod płaszczykiem prawa do decydowania o sobie, feministki chcą pozbawić kobiety właśnie tej zdolności decyzyjnej. Mówią im: musisz. Słowo klucz. Musisz tak wyglądać, tak się zachowywać, tak się ubierać. Musisz usunąć ciążę, jeśli dziecko będzie chore. Musisz szprycować się całą tablicą Mendelejewa, jeśli nie chcesz zajść w ciążę. Musisz oddawać się swojemu facetowi kiedy tylko on tego zechce i w sposób, jaki on sobie zażyczy (choćby w brutalności dorównywał opisom z „Pięćdziesięciu twarzy Grey'a”). Musisz tak dbać o swoje ciało (siłownia, botoks, diety), żeby mimo upływającego wieku wciąż wyglądało jako ciało modelki, bo w innym przypadku twój partner (bo przecież nie „mąż”) zamieni cię na lepszy model (chociaż Kasia Klich śpiewała o odwrotnej opcji).

Stop. Nie musisz! Nic nie musisz! Nie musisz traktować swojego ciała, jak karty przetargowej. Nie musisz biegać z wywieszonym językiem pomiędzy pracą, kursem językowym i żłobkiem, w którym całe dnie spędza twój maluch (jeśli już udało ci się cudem takiego mieć). Banały? Nie do końca, bo dziewczyny od najmłodszych lat karmione feministyczne sieczką, wyrastają na kobiety, które naprawdę myślą, że ich wartość jest mierzona ilością „życiowych” partnerów. Dowód? Amerykańska specjalistka od teologii moralnej na jednym ze spotkań ze studentami opowiadała o planie Boga dla ludzkiej seksualności. „Po spotkaniu podeszła do niej atrakcyjna dziewczyna. Wyjaśniła, że do tej pory nie miała pojęcia, że nie musi uprawiać seksu przed ślubem. To była dla niej wielka – naprawdę wielka – nowina. Po raz pierwszy ktoś dał jej niejako światło na to, żeby powiedzieć „nie”. Do tej pory miała mocne i absolutnie błędne przekonanie – umacniane przez koleżanki, najbliższe otoczenie i w ogóle doświadczenie całego życia – że przez cały czas powinna mieć jednego albo nawet kilku partnerów seksualnych; w przeciwnym razie będzie uznana za nienormalną i traktowana jako odszczepieniec”. Opisana historia przydarzyła się naprawdę, a cytat pochodzi z kapitalnej książki Teresy Tomeo „Twój nowy styl”, która właśnie ukazała się nakładem wydawnictwa Fronda. Tomeo, znana dziennikarka i feministka, telewizyjna twarz Stanów Zjednoczonych, w kolejnych rozdziałach swojej książki bezlitośnie obnaża głupotę feministycznej mitologii, jaką niczym krużganek oświaty niosą panie pokroju Dunin, Szczuki, Środy i wspomnianej Gretkowskiej. Skutki feminizmu reprezentowanego przez panie wyżej wymienie (i im podobne)? „Kobiety pod wieloma względami stały się własnymi największymi wrogami, bo uwierzyły, że muszą kopiować najgorsze zachowania mężczyzn, by osiągnąć spełnienie i szczęście” - pisze Tomeo. „Od lat sześćdziesiątych dziennikarki pokroju Helen Gurley Brown przekonywały, że kobiety mogą, jeśli chcą, wykorzystywać swoje walory seksualne w celu robienia kariery i zdobywania wymarzonych mężczyzn. Słuchając takich rad, kobiety skupiły się na tym, czym podobno gardziły feministki – czyli na sposobach uwodzenia mężczyzn (...). A co mianowicie zyskałyśmy przez to eksponowanie kobiecego ciała? Kobiety są dziś uprzedmiotowione bardziej niż kiedykolwiek” - konstatuje dziennikarka. Czy właśnie nie przeciwko temu protestowały prekursorki feminizmu, paląc biustonosze na stosach?

Kobieta z jajami + przegięta ciota Co dał kobietom feminizm? Czy rzeczywiście osiągnęły dzięki niemu tak wiele? „Oto mamy XXI wiek i mimo większej liczby kobiet otrzymujących stopnie naukowe i praktykujących zawody niegdyś dla nich niedostępne, wygląda na to, że kobiety i dziewczęta są też coraz bardziej wykorzystywane seksualnie”. Dosłownie i w przenośni. Nie ma chyba takiego produktu, którego nie dałoby się zareklamować przy pomocy roznegliżowanego kobiecego ciała – od warzyw i owoców, poprzez gładź szpachlową aż po operatora telefonii komórkowej. Radykalne feministki za Glorią Steinem powtarzały: „kobieta potrzebuje mężczyzny jak ryba roweru”. Efekt? Zniewieściali faceci, którzy bardziej przypominają przegięte cioty (copyright Jej Perfekcyjność) niż mężczyzn z krwi i kości, facecików odpicowanych bardziej niż gimnazjalistka na szkolną dyskotekę. 1. Faceci, którzy nie uczestniczą w życiu swoich kobiet i rodzin, bo kiedy ich partnerka zachodzi w ciążę, to jest to ich brzuch i mężczyzna, oprócz tego, że przyczynił się do spłodzenia dziecka nie ma tu nic do powiedzenia. 2. Kobiety, które w odróżnieniu od swoich partnerów mają jaja. Z drugiej strony – zauważyła na watykańskim kongresie kobiet Helen Alvare – same zgadzamy się na swoje uprzedmiotowienie, a nawet je umacniamy, tak że jesteśmy gotowe zdobyć się na wielkie wyrzeczenia, by ukryć to, co powinno być dla nas najdroższe – zdolność dawania życia. Na przykład „co roku w Ameryce tysiące całkowicie zdrowych kobiet poddaje się po urodzeniu dziecka operacji plastycznej znanej jako mommy job(„poprawka mamusi”), aby usunąć wszystkie uboczne skutki ciąży”1. Kolejny, hołubiony przez feministki mit: legalna, bezpieczna i rzadka aborcja. Rzeczywistość? „Twierdziliśmy, że 5 do 10 tysięcy kobiet rocznie umiera z powodu nieudanych aborcji. W rzeczywistości było to 200-300 przypadków. Twierdziliśmy także, iż w Stanach Zjednoczonych wykonywanych jest milion nielegalnych aborcji rocznie, podczas gdy tak naprawdę było ich około 200 tysięcy. A zatem byliśmy winni olbrzymiego oszustwa. Jako członek-założyciel i przewodniczący komisji medycznej przyjmowałem liczby podawane nam przez biostatystyka Christophera Tietze, a on i jego żona udzielali tych danych NARAL-owi. Nie mieliśmy żadnych uprawnień, żeby potwierdzać te dane albo je podważać, więc przyjmowaliśmy je w imię wyższych standardów albo przynajmniej wyższych celów”2. Bezpieczna aborcja? Badania dowodzą, że u kobiet, które usunęły ciążę występuje znacznie większe ryzyko raka piersi. „Piersi powiększają się znacznie w czasie ciąży na skutek podwyższonego poziomu estrogenów, które są znane jako substancja rakotwórcza. Estrogeny powodują namnażanie normalnych i podatnych na rakowacenie płacików gruczołu sutkowego. Jeśli kobieta podda się aborcji, to w jej piersiach pozostanie więcej miejsc, gdzie może rozwinąć się rak. Jeśli zdecyduje się urodzić, inne hormony, działające w ostatnich miesiącach ciąży, spowodują dojrzewanie płacików i uodpornienie ich na raka. W ten sposób kobieta ma więcej tkanki odpornej na raka niż przed zajściem w ciążę”3.

Feministyczna mitologia a rzeczywistość Kiedy na rynek wprowadzano pigułkę antykoncepcyjną, reklamowano ją jako rozwiązanie wielu problemów społecznych. „Miała ona, po pierwsze, rozwiązać problem przeludnienia, po drugie – poprawić jakość życia małżeńskiego i po trzecie – zmniejszyć liczbę niechcianych ciąż” - przypomina Tomeo. Czy choć jedna z tych obietnic została spełniona? „Po pierwsze, jest coraz bardziej oczywiste, że nie musimy ograniczać przeludnienia (oznacza to po prostu zmniejszenie przyrostu naturalnego); powinniśmy natomiast starać się odwrócić niebezpieczne trendy związane z niskim poziomem zaludnienia na świecie. W wielu krajach, zwłaszcza na kontynencie europejskim, poziom dzietności nie zapewnia nawet zastępowalności pokoleń (...). Od czasu wprowadzenia pigułki w Ameryce liczba rozwodów nie spadła, ale wzrosła, a wiele par wcale nie zawiera związku małżeńskiego (...)”4 - bezlitośnie obnaża rzeczywistość Tomeo. Bezpieczna antykoncepcja? Dość będzie wspomnieć o przypadkach zgonów wśród młodych kobiet stosujących antykoncepcję hormonalną, pomijając już efekty uboczne mniejszego rzędu, jak przybieranie na wadze czy brak ochoty na seks. „Wystarczy przeczytać ulotkę dołączoną do jakichkolwiek pigułek antykoncepcyjnych, żeby przekonać się, że stosowanie ich może doprowadzić także do nadciśnienia, chorób serca, zakrzepicy”5. Prof. Janet Smith (wykładowca etyki życia w Sacred Heart Major Seminary w Detroit) powołuje się na zdumiewające badania antropologa Lionela Tigera, z których wynika, że osobniki rodzaju męskiego są bardziej zainteresowane osobnikami rodzaju żeńskiego, które przechodzą cykle płodne! Z innych, potwierdzających tę tezę badań, wynika że „mężczyźni produkują więcej testosteronu, gdy przebywają w towarzystwie kobiet, które mają płodne cykle miesiączkowe. Co więcej, nie tylko mężczyźni czują większy pociąg do kobiet w czasie, gdy są one płodne, ale także kobiety odczuwają większy pociąg do mężczyzn, gdy same są w płodnej fazie cyklu”6. Wspomniana prof. Smith dodaje: „Uważam, że antykoncepcja jest zniewagą dla kobiet. Kobiety, zamiast mówić sobie: „płodność to wielki dar, płodność jest oznaką zdrowia, nie chcę eksperymentować ze swoją płodnością, nie będę przyjmować olbrzymich dawek czegoś, co zaszkodzi mojej płodności”, w zasadzie czują się winne temu, że są płodne. „Och, tak mi przykro. Przepraszam, ale kiedy współżyję, mogę zajść w ciążę. Oczywiście, chętnie poeksperymentuję ze swoim ciałem, żeby pozbyć się tej upokarzającej i niewygodnej cechy mojej płci”7. Absurd? Niestety, w wielu przypadkach prawda. Mogłabym jeszcze długo wymieniać kłamstwa feministycznej ideologii, ale nie ma sensu przepisywanie książki Tomeo (zainteresowanych odsyłam do xlm.pl, gdzie można kupić „Twój nowy styl”). Co zatem ma sens? Prawda. Bo jedynie ona nas wyzwoli. Nie chodzi o to, byśmy szły protestować pod Sejm i zakładały kolejną partię polityczną, do czego nawoływała w manifeście Gretkowska. Wiele razy pisałam, że szanującej się kobiecie wcale nie są potrzebne parytety. Wręcz przeciwnie – walka o tak rozumiane równouprawnienie jedynie uwłacza godności kobiet. Chodzi o to, by nie pozwolić na zdominowanie debaty publicznej przez rozwrzeszczane feminazistki, by przebijać się przez lawinę serwowanych przez nie bzdur z Prawdą, którą mamy. Zaczynając od naprawdę drobnych rzeczy, jak na przykład mówienia „nie” wykorzystywaniu kobiecego ciała w reklamach. Dlaczego nie widziałam do tej pory żadnej feministki, której przeszkadzałoby reklamowanie gipsu kobiecą gołą pupą? Zapewne z tych samych względów, dla których nie protestowały one, kiedy Empiki były dosłownie tapetowane sadomasochistycznym gniotem „Pięćdziesiąt twarzy Grey'a”. Dlatego musimy to zrobić my, katofeministki. Zanim nie będzie za późno. Zanim nie zostaniemy ugotowane... T. Tomeo: „Obrazy i komunikaty powoli, ale nieuchronnie, osłabiają naszą czujność. Zupełnie jak w znanej powiastce o żabie i garnku z gorącą wodą. Jeśli wrzucimy żabę do wrzątku, dostrzeże ona niebezpieczeństwo i natychmiast wyskoczy z garnka. Zobaczmy jednak, co się stanie, jeśli włożymy ją do ciepłej wody i pozostawimy na ogniu. Z początku będzie jej dobrze, ale nim się obejrzy, zostanie ugotowana. Widząc klimat panujący w kulturze, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że my, kobiety, często jesteśmy podobne do żab. Mówimy naszym córkom, siostrom i przyjaciółkom: „Wskakujcie dziewczyny, woda jest w sam raz!”. Ale szybko okazuje się, że jesteśmy ugotowane; nieświadomie uległyśmy wpływom toksycznej kultury. I nie ma w tym nic dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę rozmiary i siłę przekazu mass mediów”. Marta Brzezińska

1H. Alvare, The Reduction of Femininity to an Object of Consumersim (Redukcja kobiecości do przedmiotu konsumpcjonizmu), Watykan, 8 lutego 2008.

2Bernard Nathanson w wywiadzie przeprowadzonym przez Spidera Jonesa dla CFRB Talk Show, 9 lipca 2008, cyt. Za: T. Tomeo, Twój nowy styl, Fronda 2012, s. 49.

3 Zob. http://www.abortionbreastcancer.com/The_Link.htm.; cyt za: T. Tomeo, Twój nowy styl, Fronda 2012, s. 55-56.

4T. Tomeo, Twój nowy styl, Fronda 2012, s. 81.

5Tamże, s. 83.

6J. Smith, Antykoncepcja: dlaczego nie?, cyt. za: T. Tomeo, Twój nowy styl, Fronda 2012, s. 198-199.

7Tamże, s. 198.

Kłamstwa Kozłowskiej-Rajewicz Liczba kłamstw, jaka narosła wokół sprawy „Agaty” jest niewiarygodna. A jeszcze bardziej niewiarygodne jest to, że choć wszystkie one zostały wielokrotnie sprostowane, to aborcjoniści nadal do nich wracają. Przykładem tego jest tekst Agnieszki Kozłowskiej-Rajewicz umieszczony na portalu naTemat.pl. Zacznijmy od kilku stwierdzeń ogólnych, którymi pani poseł i minister raczy czytelników. „Oczywiście aborcja jest czymś potwornym i niemoralnym, ale zmuszanie do takiego heroizmu również jest nieprzyzwoite” - oznajmia. I aż trudno nie zadać pytania, w którym to miejscu urodzenie dziecka, które poczęło się w głupim, szczeniackim związku, jest heroizmu? Dla mnie to zwyczajne przyjęcie konsekwencji swoich czynów, a nie heroizm. „Żeby była jasność: jestem przeciwniczką aborcji. Nigdy nie poparłabym aborcji na życzenie, bo jestem przekonana, że łatwa dostępność do zabiegu czyni z dramatu środek antykoncepcyjny. Nie zgadzam jednak na całkowity zakaz aborcji, ponieważ jest to równie nieludzkie. Zbyt restrykcyjne prawo wywołuje bunt i czyni z uczciwych ludzi grzeszników i przestępców. Dlatego w sprawie prawa aborcyjnego ani totalna wolność, ani totalny zakaz. Mamy w tej sprawie kompromis. Uszanujmy go i wyrażone w nim intencje” - oznajmia posłanka. I znowu albo się myli, albo kłamie, bowiem w tej sprawie kompromisu nie uszanowano. Dziecko zostało zamordowane, choć nikt już pod koniec nie mówił o gwałcie. Nikogo też za gwałt nie ukarano. Zginęło tylko dziecko, wbrew intencjom prawodawcy. Absurdalne jest także stwierdzenie, że restrykcyjne prawo czyni z ludzi przestępców. Jeśli tak jest, to pani poseł powinna głosować za zniesieniem prawa w ogóle, bo każdy przepis powoduje, że jakaś część ludzi staje się przestępcami... Opowieści o tym, że potrzebny jest kompromis, bo inne rozwiązania są szkodliwe, przypomina stwierdzenie, że w sprawie bicia posłów też powinien być kompromis, bo wymaganie od ludzi, by powstrzymywali się od dania kopa w cztery litery ludziom pokroju (tu wstawić odpowiednie nazwiska) jest wymaganiem od nich heroizmu, a do tego robieniem z nich przestępców. „Ciążę MOŻNA przerwać w przypadku, gdy pochodzi z gwałtu, zagraża życiu matki lub stwierdzono, że płód jest bardzo poważnie uszkodzony. Niestety wbrew temu, co jest zapisane w ustawie w praktyce dziewczyna, która odważy się zgłosić ze swoim problemem do lekarza, bardzo rzadko uzyskuje oczekiwaną pomoc” - oznajmia Kozłowska-Rajewicz. I znowu kłamie lub myli się, bo niestety w Polsce zabija się dzieci masowo z powodu zespołu Downa, który nie jest ciężkim i nieodwracalnym uszkodzeniem płodu, a dziecko „Agaty” zginęło nie z powodu gwałtu, a dlatego, że miało za młodych rodziców. Jeśli pani minister i poseł chce zachowywać ustawę, to może niech najpierw zapozna się z nią samą, a potem z rzeczywistością. I niech nie powtarza już kłamstw zwolenników aborcji. Tomasz P. Terlikowski

Wildstein. Polski Żyd, opocyzjonista, antykomunista Wywiad-rzeka z Bronisławem Wildsteinem, jaki przeprowadzili Piotr Zaremba i Michał Karnowski, to szczere wyznanie jednego z najbardziej cenionych polskich publicystów. "Niepokorny" - ten tytuł mówi o książce wszystko. Wildstein nie kreuje się na żywy pomnik, niezłomnego bohatera, zawsze broniącego swoich niezmiennych przekonań. Po lekturze mamy przed oczami człowieka z krwi i kości. Niektórzy zwolennicy pisarza mogą być zaskoczeni jego szczerością na temat własnej przeszłości... "Niepokorny" odsłania niezbyt znaną kartę dziejów Bronisława Wildsteina. Publicysta opowiada o pierwszych latach swojego życia, tułaczce i losach rodziny. Rodziny żydowskiej, która przez lata musiała zmagać się z koszmarami II wojny światowej i piętnem Holocaustu. Tak bohater książki mówi o swoich rodzicach: "[Matka] Z jednej strony wierzyła, z drugiej nienawidziła Boga za wojnę. Czasem się modlitwa, a potem potrafiła krzyczeć i przeklinać Boga. Z kolei ojciec opowiadał mi, jak w jego rodzinnym domu, on i jego rodzeństwo zrobii sobie coś niekoszernego - nie używał tego slowa, mówił o wieprzowinie - do jedzenia. Byli już dorosłymi ludźmi. Zobaczyła to ich matka, a moja babcia. Rozpłakala się". Jednocześnie Wildstein nie ukrywa, że jego ojciec był członkiem PZPR, ale - jak sam mówi - rozczarowanym, a matka (walcząca w szeregach Armii krajowej antykomunistka) w końcu wstąpila do partii. "Namówili go, żeby został w wojsku jako lekarz. Matka robiła ojcu ciągłe awantury o komunę. Ojciec przeważnie o tych wojnach na słowa ustępował, bardziej słuchał, niż mówił. Ale matka sama pod koniec lat czterdziestych zapisała się do PZPR, wychodząc z założenia, że coś dzięki temu można zrobić. Oczywiście na poziomie walki o mleko dla dzieci. Śmieszne, bo wystąpiła z partii w 1956 r. Ojciec był zaciekłym ateistą, osobistym wrogiem Pana Boga" - relacjonuje publicysta.To właśnie o własną tożsamość Wildstein musiał - najpierw nieświadomie - toczyć pierwsze boje. "Kolega uderzył mnie w twarz, krzycząc: "Ty parszywy Żydzie". Chodziło chyba o to, że nie zdjąłem czapki. Oddałem mu, zaczęliśmy się bić. Kiedy indziej pobiłem sie o to samo w szkole. Powiedziałem potem rodzicom: on zaczął, nazwał mnie parszywym Żydem. Pamiętam reakcję ojca i matki, traktowali to dużo poważniej niż ja". Co ciekawe, Wildstein nie widzi we współczesnej Polsce problemu antysemityzmnu. Jego zdaniem to raczej kulturowy atawizm, kwestia obelg, jakie ludzie bezrefleksyjnie powtarzają. "Jakieś odruchy. Ewentualnie ideologia skrajnego marginesu. W sumie rzeczy nie takie ważne. Tropienie ich dziś uważam za obsesję, a czasami dobry, a więc podejrzany interes. Znam trochę ludzi, którzy się z tropienia antysemityzmu dobrze utrzymują, a nawet robią na tym karierę. Europa nie szczędzi pieniędzy na walkę z polskim obskurantyzmem. Dość to paskudne" - mówi Wildstein, czym może przyprawić o mdłości przedstawicieli nowowczesnej europejskiej lewicy i "młodych, wykształconych, z wielkich miast". Pisarz opowiada historię swojego życia, która zmienia się jak w kalejdoskopie. Bez skrępowania opowiada o swoich młodzieńczych przekonaniach, zainteresowaniu marksizmem, fascynacją buntem Ernesto "Che" Guevary czy determinację grupy... Baader-Meinhoff. "Mówiłem, że ich metody są oczywiście nie do zaakceptowania, ale że należy docenić ich poświęcenie, konsekwencję. Że można ich widzieć w heglowskich kategoriach tragedii. A Michnik na to: "Co ty gadasz, kurwa? To bandziory". I to on miał rację, nie ja" - szczerze przyznaje Wildstein. Postać Michnika nie powinna nikogo dziwić. Wildstein opisując swoje opozycyjne losy, przedstawia sylwetki wielu osób, które - niezależnie od przekonań - stanęły po jednej stronie frontu przeciwko wspólnemu wrogowi - komunizmowi. Pojawią się i katolicy z Ruchu Młodej Polski na czele z Aleksandrem Hallem, ludzie związani ze środowiskiem oazowym, ale również KOR-owcy: Antoni Macierewicz czy Jacek Kuroń, który w świetle opowieści Wildsteina jawi się jako oddany człowiek-dusza, którego późniejsze - niezbyt rozsądne - wypowiedzi tłumaczy śmiercią żony, alkoholizmem i - po prostu - starzeniem się opozycjonisty. "Akurat przyjechałem do Warszawy. Jego żona Gajka, normalnie bardzo opanowana i przyzwyczajona do wszystkiego, denerwuje się i pyta, czy nie wiem, z kim poszedł Jacek. A on wrócił rano z włóczęgi, opowiadał, że jakieś pedały wykorzystały pijanego żołnierza. On mu mówi: "Chodź, wpierdolimy im", ale żołnierz był za bardzo pijany" - opowiada rozmówca Piotra Zaremby i Michała Karnowskiego. W wywiadze pada również pytanie o przynależność Wildsteina do masonerii. "Nie będę się tego wypierał. Byłem w Wielkiej Loży Narodowej Francji. Nie należy jej mylić z Wielkim Wschodem, który jest lożą ateistyczną. " - przyznaje pisarz. Tłumaczy również, dlaczego zdecydował się na wstąpienie do loży, a także co skłoniło go do opuszczenia tego środowiska. Wildstein nie chce jednak wyjawiać tajemnic swoich dawnych kolegów. "Odszedłem od nich ostatecznie, choć według ich reguł jestem uśpiony. Ale tego akurat nie będę opowiadał" - mówi publicysta i podkreśla, że jest lojalny wobec masonów w tym sensie, że poczuwa się do pewnej dyskresji. Nie brakuje również opisu barwnego życia na emigracji, gdzie czasem było i głodno i chłodno, ale nigdy nie brakowało życzliwych ludzi, którzy byli gotowi udzielić schronienia opozycjoniście: od skrajnych lewaków czy feministek żyjących w żeńskich komunach (sic!) po... aktywistę przedwojennego ONR-Falanga Włodzimierza Sznarbachowskiego! Oczywiście nie mogło zabraknąć wątku śmierci Stanisława Pyjasa i bolesnej zdrady Lesława Maleszki. "Zadzwoniłem do niego i mówię: wiem kim jest "Ketman". A on do mnie lekkim tonem: a to wpadnę do ciebie. Ja mu na to: nie, nie wpadniesz. Spotkaliśmy się w kawiarni "Rozdroże". Czekałem w ogródku i myślałem: to może być absurdalny zbieg okoliczności. A potem zobaczyłem go i od razu wiedziałem. Wyglądał jak zbity pies" - relacjonuje Wildstein. Podobnych ciekawych historii na kartach książki nie brakuje. Rację ma wydawca książki, pisząc, że życiorysem pisarza można spokojnie obdarować kilku publicystów. "Niepokornego" napisało samo życie, życie ciekawe, pełne dramatycznych zwrotów akcji. Szczerość Wildsteina jest jej dodatkowym atutem. Bohater książki jawi się jako facet z cojones. W dobie przeintelektualizowanych wapniaków, potrzeba właśnie takich świadectw. "Na pohybel wszystkim"... Aleksander Majewski

„Paniki we mgle” nie było Gdy pakowałem się przed wyjazdem do Katynia, ogarnął mnie wielki niepokój. Bałem się jechać – mówi w rozmowie z portalem Fronda.pl ks. Konrad Zawiślak, który 10 kwietnia był w Katyniu. Ksiądz Konrad Zawiślak był jednym z sześciu duchownych, którzy 10 kwietnia 2010 r. na Cmentarzu Katyńskim celebrowali Mszę świętą. Z obolałym gardłem prowadził też Koronkę do Miłosierdzia Bożego po tym, jak do zebranych na  cmentarzu ludzi kilka minut wcześniej zaczęły docierać informacje o katastrofie polskiego samolotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie. Z księdzem Konradem spotkałem się w Skierniewicach w parafii, w której aktualnie posługuje. Bezpośrednim powodem i impulsem do naszej rozmowy była publikacja, która ukazała się w tygodniku „Wprost” (nr 11, 14-20 marca 2011) pt. „Panika we mgle”, opisująca kulisy wydarzeń 10 kwietnia i m.in. wybuch rzekomej paniki wśród osób zgromadzonych tego dnia na Cmentarzu Katyńskim i wracających później pociągiem specjalnym do Polski. Ksiądz Konrad Zawiślak, jako naoczny świadek, chciał opisać rzeczywisty przebieg tych wydarzeń (m.in. za pomocą filmu, który zrealizował tego dnia i który prezentujemy Czytelnikom w niniejszym tekście) i zdementować szereg przeinaczeń i kłamstw, które zawierała owa publikacja a także przedstawić swoje doświadczenia z wyjazdu do Katynia.

Fronda.pl: Jak doszło do tego, że ksiądz udał się wraz z harcerzami na uroczystość do Katynia 10 kwietnia? Jestem duszpasterzem środowisk harcerskich diecezji łowickiej. Będąc kapelanem hufca ZHP w Sochaczewie od  komendanta hufca otrzymałem esemesa, w którym przeczytałem, że są organizowane trzy wyjazdy. Pierwszy wyjazd miał za cel Bolonię w związku z rocznicą wyzwolenia Bolonii, drugi był do Katynia 10 kwietnia wraz z prezydentem, ale tu już ? jak przeczytałem w wiadomości – nie było miejsc, trzeci – organizowany przez marszałka senatu Bogdana Borusewicza – był również do Katynia, ale z racji, że miało to być w czasie Triduum Paschalnego, z powodu wytężonej posługi w parafii termin ten odpadał. Odpisałem, że mógłbym jechać 10 kwietnia, ale skoro nie ma miejsc? Komendant odpisał: „Dla Ciebie miejsce już jest”. I rzeczywiście, tak się stało. W trakcie wyjazdu mieliśmy sprawować funkcje wolontariatu, opieki nad rodzinami katyńskimi w pociągu, pomagać przy wsiadaniu i wysiadaniu, wnoszeniu bagażu i już na cmentarzu funkcje techniczne i pomocnicze, takie jak przygotowanie krzesełek dla gości. Ponadto w  pociągu, którym jechaliśmy, była również grupa ratowników medycznych z ZHP, pełniąca funkcję zabezpieczenia medycznego na terenie cmentarza i w pociągu. W pociągu był poza tym jeszcze jeden lekarz. Gdy pakowałem się przed  wyjazdem, ogarnął mnie wielki niepokój. Bałem się jechać. Gdy żegnałem się z mamą w piątek 9 kwietnia rano, to  powiedziałem: „Mamo, boję się, że nie wrócę”. „Co ty synu opowiadasz?” - zapytała matka. „Mamo, to jest Rosja, tam się może wszystko wydarzyć”.

Przejdźmy do owego feralnego poranka, 10 kwietnia, na Cmentarzu Katyńskim. Czekaliście na przyjazd polskiej delegacji z prezydentem na czele? Gdy zacząłem dostawać te wszystkie esemesy, to w ogóle nie byłem zdziwiony. Ani nie byłem przerażony, ani zaskoczony. Pomyślałem: „Zaczyna się dziać to, co ma się wydarzyć”. To  było moje pierwsze subiektywne spostrzeżenie. Najpierw filmowałem ja, później przekazałem kamerę koledze Jarkowi Dąbrowskiemu. Jarek powiedział mi, że rozbił się samolot w Smoleńsku – usłyszał to od jednego z rosyjskich funkcjonariuszy, gdy przechodził przez bramkę kontrolną przy wejściu na cmentarz. Nie było jednak wiadomo, jaki samolot się rozbił. Wtedy otrzymałem esemesa od swojej siostry. W esemesie była taka informacja: „Reuter podał, że zginęło 87 osób”. Wówczas przekazałem kamerę Jarkowi mówiąc: „Filmuj wszystko, co się tu dzieje. Filmuj twarze, reakcje ludzi, dokumentuj wszystko, aż się bateria rozładuje”.

I udałem się tam, gdzie stała kompania reprezentacyjna, do kapitana. Powiedziałem mu, że rozbił się samolot, wszyscy zginęli i najpewniej będziemy musieli odprawić Mszę świętą w intencji ofiar katastrofy. On poszedł przekazać to dalej przełożonym. Wyszedłem stamtąd i zauważyłem, że już posłowie PiS-u się modlili - Wieczny odpoczynek.

Ja nie widziałem tam żadnej paniki, czegoś takiego nie dostrzegłem. Widziałem poruszenie, wzruszenie, pewne emocje, ból, łzy, ale psychozy i paniki nie było. Ta modlitwa Wieczny odpoczynek była mówiona chaotycznie, nie było osoby, która by prowadziła, to było spontaniczne. Wtedy sobie uświadomiłem, że muszę w to wejść, muszę przejąć inicjatywę po to, aby uporządkować tę modlitwę, aby był ktoś, kto prowadzi, przewodniczy temu. Podszedłem do mikrofonu i razem ze wszystkimi zacząłem się modlić, potem odmówiłem Pod Twoją obronę. Następnie porozmawiałem przez chwilę z Janem Pospieszalskim pytając, czy wie coś więcej, bo jeśli mam kontynuować to muszę mieć więcej informacji, co się wydarzyło, nie tylko na podstawie esemesa. Pospieszalski powiedział, że wie tyle samo, co ja.

Pułkownik odpowiedzialny za ceremoniał poprosił nas: ”Panowie, od was wszystko zależy, zróbcie wszystko, aby wyciszyć emocje. Tylko proszę nie robić nic na własną rękę, czekamy na przedstawiciela Rzeczypospolitej, niech ksiądz pomodli się tutaj z ludźmi, aby ich uspokoić”.

Wówczas podszedłem do mikrofonu i zacząłem robić wprowadzenie, bardzo ogólnikowe, bo niewiele do tej pory wiedziałem: że doszło do katastrofy, że nie wiemy, czy wszyscy zginęli, jesteśmy w niepewności, niepewność rodzi lęk, więc pomódlmy się za tych, którzy prawdopodobnie zginęli i ucierpieli w tej katastrofie, za ich rodziny, za nas, którzy nie wiemy, co się dzieje, za naszą ojczyznę i zasugerowałem, że skoro jest to akurat dzień przed Świętem Miłosierdzia Bożego, to pomodlimy się Koronką do Bożego Miłosierdzia. Wówczas też uświadomiłem sobie, że w Wigilię Bożego Miłosierdzia umarł Jan Paweł II. Zwróciłem więc uwagę, że Sługa Boży Jan Paweł II również będzie się za  nami wstawiał. Rozpocząłem zatem Koronkę. Później pozostali księża poprowadzili modlitwę różańcową. Tak więc raz jeszcze stwierdzam: były wówczas łzy, pytania, co się stało, ale nie było paniki. Ja pod pojęciem paniki rozumiem histerię, której nie da się opanować, wszyscy uciekają, albo raptem wszyscy płaczą; jest histeria. Tu czegoś takiego nie było. Większość osób, z którymi później rozmawiałem, powiedziała mi, że ta Koronka, właśnie w tym momencie, uspokoiła ludzkie emocje, wyciszyła je. Tak wiec był to ten właściwy moment. Emocje zostały skanalizowane w modlitwie. Ludzie poczuli się zjednoczeni, zobaczyłem, że wszyscy się modlili. Na filmie, który przywiozłem, jest to widoczne. Najmocniej rzecz przeżywali posłowie PiS, gdyż zginęło ich wielu kolegów. Był taki przypadek, że jeden z posłów tej partii (Edward Siarka – przyp. red.), co wymienia „Wprost”, krzyknął i osunął się na krzesło. Myślałem, że zasłabł. Nie widziałem jednak, aby się bił po twarzy, jak pisze „Wprost” – po prostu usiadł i szlochał. Bo uświadomił sobie, co czuje jego rodzina – oni do tej pory myśleli, że on był w samolocie. Zareagował tak dopiero po telefonie rodziny, a nie po informacji, że rozbił się samolot. Rzeczywiście, koledzy go zasłaniali kurtkami przed nachalnością filmujących. Niektórzy operatorzy kamer nieomal zbliżali się z obiektywem do twarzy cierpiących ludzi. Wyszukiwali osoby, które płakały (np. p. Kempę, p. Szczypińską). Było to nie na miejscu.

Czy rzeczywiście ludzie szeptali, że to był zamach? Subiektywnie patrząc, każdy coś takiego mógł powiedzieć. Wyjeżdżając do Katynia bałem się jechać, bo miałem przeświadczenie, że nie wrócę. To jest irracjonalne doświadczenie, którym się teraz dzielę. Nie mówiłem tego wcześniej, bo mogłem być posądzony o jakieś przewrażliwienie. Kiedy informacje zaczęły docierać na cmentarz, to miałem takie skojarzenie, iż właśnie mamy drugi Katyń. „Znowu nas załatwili” - takie było moje subiektywne przekonanie. Tam elity, i tu elity. Drugie skojarzenie było takie, co zresztą podzielali i inni, że nie jest normalną rzeczą, iż samoloty z prezydentem spadają. I od razu pytanie: dlaczego to miejsce? I w tym czasie? Takie pytanie dotyczące Bożej Opatrzności. Czemu to ma służyć? Jestem przekonany, że takie pytania mogły się pojawiać, i to jest naturalny odruch człowieka, który chce skomentować pewną rzeczywistość, w której się porusza. To mówienie o panice to niczym szkalowanie dojrzałości wewnętrznej tych osób. Na filmie widać to wyraźnie – jak to można wziąć za panikę? Było godnie, niektórzy płakali, ale to normalne ludzkie emocje.

Czy w pociągu – jak napisało „Wprost” – „emocje buzowały”? Chcę powiedzieć o tym, co widziałem, nie mogę oczywiście mówić o całym pociągu, ponieważ miał on 17 wagonów. Po powrocie do pociągu byłem zmęczony psychicznie i przeziębiony – położyłem się na trzy godziny spać. Gdy się obudziłem, miałem tę możliwość, że spotkałem się z p. Macierewiczem i przez jakieś trzy godziny przebywaliśmy w jednym przedziale i rozmawialiśmy. Z panem Janem Pospieszalskim też się widziałem. Nie było żadnej psychozy, tylko pytania, co się stało, co mogło być przyczyną katastrofy. W swoim przedziale, m.in. z komendantem mojego hufca, zastanawialiśmy się, co będzie dalej. To było tak nierealne, że nie padały w naszym przedziale domysły na temat ewentualnego zamachu. Byliśmy jednak zbulwersowani, gdy dowiedzieliśmy się, że w trosce o nas zostali skierowani do pociągu ratownicy i psychologowie. Zostało to przyjęte z poruszeniem, zastanawialiśmy się, dlaczego nie pyta się nas i nie konsultuje tego, a sugeruje się, że mamy w pociągu panikę.

To skąd opinie o rzekomej panice? Ja widziałem spokój, ciszę, nie dostrzegłem „buzowania” emocji, były pytania, było poruszenie. Było poczucie wspólnoty, że stanowimy rodzinę ludzi, których zbliżyło to doświadczenie, ludzi, którzy mają świadomość, że uczestniczą w historycznym wydarzeniu i że to wywrze też piętno na nich samych. Jeśli chodzi o to swoiste „nakręcanie” psychozy, to gdy zbliżaliśmy się już do Warszawy usłyszałem od jednej z instruktorek, że jakiś dziennikarz komunikował się ze swoją redakcją tłumacząc, iż w pociągu dzieją się dantejskie sceny, że ludzie mdleją, krzyczą, jest histeria, że właśnie jakaś kobieta upadła przy nim (po prawdzie jakaś kobieta przechodziła przez korytarz wagonu i potknęła się o dywan, zachwiała, ale nie upadla. Dziennikarz jednak na bieżąco informował, że jest panika i niech przyjeżdża na dworzec ekipa, bo to trzeba opanować). A co z Dworcem Zachodnim, gdy pociąg dojechał już do Warszawy? Bo ksiądz w naszej wcześniejszej rozmowie powiedział mi, że jeśli emocje buzowały, to chyba tylko u służb, które czekały na dworcu? W Terespolu wsiedli na dworcu do pociągu psychologowie policyjni, ratownicy medyczni i strażacy. Zadałem im pytanie: Co się stało takiego, że państwo tutaj są? Odpowiedzieli, że nic się nie stało. – Skoro nic się nie stało, to po co Państwo tu są? – próbowałem się dowiedzieć. Później jeden z przybyłych ratowników medycznych na moje pytanie, jak do tego doszło, że pojawili się w pociągu, odpowiedział, że powiedziano im, iż w pociągu dzieją się dantejskie sceny i że mają się przygotować na najgorsze. Dodał też, że dostali taką dyrektywę, iż mają nam udzielać pomocy, ale nie informować, co się dzieje w Polsce. W Terespolu sokiści budzili śpiących ludzi pytając, czy nikt nie potrzebuje pomocy. Odpowiadano im, że przeszkadzają; jeśli potrzebowano by pomocy, to by dzwoniono. Nie było zatem takiej konieczności, zdaje się że w jednym przypadku lekarz udzielił pomocy aplikując jakieś leki na wzmocnienie. Ale żeby była potrzebna jakaś interwencja medyczna czy psychologiczna, to nie spotkałem się z tym. Peron Dworca Zachodniego, na który wjeżdżaliśmy, otoczony był podwójnym kordonem policji i strażaków, było też mnóstwo dziennikarzy. Niewspółmierna ilość służb do sytuacji. Byłem zdziwiony, że chodziły patrole z psami i było pełno ratowników medycznych. Niestety, ale funkcjonariusze i dziennikarze utrudniali ludziom wysiadanie z  pociągu, a nam, harcerzom, utrudniali wykonywanie naszych zadań. Mieliśmy rozładować krzesła, które były wiezione w pociągu dla gości, więc obecność tych funkcjonariuszy utrudniała nam wykonanie zadania. Pytanie, czemu miała służyć taka ilość nagromadzonych służb?

O co chodziło ze zorganizowaniem mszy polowej na dworcu? „Wprost” napisało, że za tym pomysłem stał Jan Pospieszalski? Wyjaśnię, jakie było źródło tego pomysłu. Będąc kapelanem harcerzy moją rolą jest scalanie tych osób. Doszedłem do wniosku, że po tym wydarzeniu należałoby wszystkich harcerzy ZHP, ZHR i Federacji Skautingu Europejskiego „Zawisza” zgromadzić w jednym miejscu i żebyśmy się wspólnie pomodlili za ojczyznę, za tych wszystkich, którzy zginęli w katastrofie, i za wszystkich, którzy tym pociągiem jechali. Taki był mój zamysł i tę informację przekazałem wszystkim druhom i harcerkom, którzy byli obecni. W międzyczasie taką propozycję złożyłem też posłom PiS-u, którzy byli w pociągu, abyśmy się spotkali w tym szerszym gronie. Chcieliśmy się spotkać już po wyjściu z pociągu i zakończeniu wszystkich naszych powinności; na końcu peronu, abyśmy nikomu nie przeszkadzali. Wszyscy to zaakceptowali, łącznie z posłami PiS-u. Nie wiem, w jaki sposób pan Pospieszalski się o tym dowiedział. Postanowił on jednak, aby rozszerzyć ten pomysł na wszystkich podróżujących. Taki był jego zamysł, bo skoro doświadczyliśmy tej wspólnoty, to można by coś takiego zrobić. Wyraziłem jednak swoje zaniepokojenie, uważałem, że jest to niewykonalne logistycznie, aby 500 osób zebrać na peronie, ludzi w różnym wieku, z różnych stron Polski, ludzi, którzy różnie to przeżywali. Kapitan Wojska Polskiego odpowiedzialny za bezpieczeństwo i porządek również ten pomysł zanegował, mówiąc, że nie ponosi w takim razie odpowiedzialności za bezpieczeństwo ludzi. Pomysł zatem upadł, jednakże samo spotkanie się odbyło, ale tylko w grupie harcerzy. Spotkaliśmy się i odbyła się modlitwa na peronie. Ale chcę podkreślić, że ani razu nie było mowy o odprawieniu Mszy świętej. Nie było także sugerowane przez p. Pospieszalskiego, że będziemy odprawiać Mszę świętą. Mowa była tylko o modlitwie za zmarłych. Koncepcja odprawienia mszy wyszła od posłów PiS-u, ale miejscem miała być kaplica sejmowa. Może błędnie zinterpretowano, że chodzi o Mszę świętą, zamiast modlitwy?

Jak wyglądała sytuacja na Dworcu Zachodnim, gdy już dojechaliście? Instruktorzy ZHP, którzy znali córkę p. Przewoźnika, po kryjomu, w sztucznym tłoku ją wyprowadzali, po to, aby nie była napastowana przez dziennikarzy. Czuliśmy, że zostaliśmy otoczeni przez żądną sensacji grupę, która teraz będzie nas rozdrapywać, atakować: co pan czuje, co się stało itp.? I to powodowało nerwowość. Dziennikarze wprowadzali ogromne zamieszanie. Co było jednak żenujące dla nas to fakt, że potraktowano nas jak ludzi, którzy potrzebują wsparcia psychicznego, bo sobie nie radzą z sytuacją. Tak jakby ta sytuacja była dla nas tak traumatyczna, że możemy się już z tego nie podnieść. To było w moim odczuciu takim przytykiem, że ja jestem tak słabej konstrukcji psychofizycznej, iż teraz nic mi innego nie pozostaje, jak tylko wsparcie się na ramieniu psychologa.

Co ten wyjazd do Katynia miał dla księdza znaczyć? Jaką miał wartość? I co po 10 kwietnia z tego przeżycia w księdzu zostało? Wiedziałem, co się wydarzyło w Katyniu od swoich rodziców i miałem świadomość, że jest to jedna z wielu zafałszowanych kart polskiej historii. Nie sądziłem jednak, że dane mi będzie tam pojechać. Wydaje mi się to zrządzeniem Bożej Opatrzności, że jednak tam byłem. Nie sądziłem też, że będę w Katyniu w okrągłą rocznicę owej zbrodni. Będąc księdzem, będąc harcerzem, będąc wreszcie Polakiem jest to dla mnie postawienie jeszcze mocniej, w sposób jaskrawy, kwestii mojego powołania. Jest to dla mnie kwestia walki o prawdę w swoim życiu, codzienna kwestia weryfikacji tego, jakie są moje motywacje i intencje. Również konieczność jaskrawo postawionego zagadnienia wierności – wierności samemu sobie, wierności zobowiązaniom, które się przyjmuje – w moim przypadku wierności zobowiązaniom kapłańskim, prawdzie, woli Pana Boga. Konieczność, aby nie ustępować, nawet za cenę życia. Dlaczego zostali zabici oficerowie w Katyniu i nie tylko tam? Dlatego, że byli wierni, zostali uformowani tak a nie inaczej. Stalin wiedział, że nie przeciągnie ich na swoją stronę, nie przyjmą innej mentalności, innego systemu wartości. Dla mnie pod tym pojęciem Katyń kryje się wezwanie do walki o prawdę i radykalizm zobowiązań ludzkich, w moim przypadku także kapłańskich. Uświadomiłem sobie też po 10 kwietnia, że rzeczywistość śmierci jest bardzo realna, bliska, że otarcie się o męczeństwo może się wydarzyć w każdym momencie i że nic mnie nie zwolni z tych zobowiązań. Mówiłem swoim przyjaciołom, że ja nie będę już taki sam po 10 kwietnia. Nie jest to jednak kwestia jakiejś psychozy ani rozdrapywania ran, mesjanizmu czy kultu szczątek, jak sugerują niektórzy publicyści (że  „babrzemy” się w pomnikach, rozważamy porażki, jesteśmy „mesjaszem narodów”). Ja uważam, że jest to kwestia mojej tożsamości, radykalnego opisania, kim jestem, z czego wyrastam. Myślę, że cały ten problem zajęcia stanowiska wobec 10 kwietnia to jest kwestia pytań o wartościowanie swojego życia, co to znaczy tożsamość, kim jestem.

Dodam jeszcze, że byłem zbulwersowany publikacją „Wprost”. Nie chciałem wcześniej uczestniczyć w tym dialogu medialnym, dlatego też mojego filmu nie przekazywałem żadnym mediom, gdyż chciałem uszanować emocje tych, którzy na tym filmie są. Ale w momencie, kiedy zaczęto zafałszowywać rzeczywistość, chciałem zadać kłam oszczerstwom, które się pojawiały – że jako Polacy jesteśmy ludźmi tak niedojrzałymi, iż gdy zdarza się coś tragicznego, nagle wszyscy panikujemy i wpadamy w histerię. Bo to jest dla mnie pewien policzek. Nie po to pracuję nad sobą, aby ktoś mi później mówił, że jestem dzieckiem. To jest moja motywacja. I od razu chcę prosić o wybaczenie tych, którzy na tym filmie są pokazani – nie było moją intencją epatowanie cudzym cierpieniem. (Kamerę kupiłem w  przeddzień wyjazdu, gdyż miałem świadomość, że będę uczestniczył w ważnych wydarzeniach i że wydarzy się coś nadzwyczajnego, czego za pomocą aparatu fotograficznego mógłbym nie uchwycić.) Zaplanowałem wcześniej, że przywiozę dla środowisk harcerskich ziemię z Katynia. Dla mnie ta ziemia jest znakiem prawdy, że właśnie pod ziemią chciano ukryć fakt morderstwa, później chciano zafałszować rzeczywistość i odpowiedzialność za ten czyn. Teraz czuję, że mamy do czynienia z zafałszowywaniem prawdy, stąd moja interwencja. Oglądałem niedawno pewien rosyjski film mówiący o 10 kwietnia, w którym tak zmanipulowano materiał z Cmentarza Katyńskiego, aby pokazać wybuch rzekomej paniki. Rozumiem intencje strony rosyjskiej, ale dlaczego polskie media wpisują się w ten nurt, to sam sobie zadaję pytanie?

"Frołow" Jednym z najbardziej tajemniczych i wciąż niewyjaśnionych wątków „historii smoleńskiej” jest ten z iłem-76 (nr boczny 78817) dowodzonym przez niejakiego Olega Frołowa, znającego XUBS jak własną kieszeń, a o którym niewiele dowiedzieliśmy się z „raportu MAK”, z „uwag do raportu”, jak i z obszernej, tak niezwykle drobiazgowej momentami, dokumentacji „komisji Millera”. W oficjalnej opowieści „Frołow” wylatuje z Moskwy o 6.33 pol. czasu i wiezie „samochody prezydenckie” i zapewnianą przez „gospodarza” ochronę. Czemu aż z Moskwy trzeba było cały ten regiment wieźć, nie wiadomo. Zważywszy na fakt, iż zaraz „po katastrofie” wokół całego jej rejonu wyrosło spod ziemi wieluset ruskich mundurowych i bezpieczniaków, tworząc szczelny kordon, a trzy dni wcześniej organizowano kolumny dla D. Tuska i W. Putina (więc można było część sprzętu zostawić w Smoleńsku); ponadto sam gubernator obwodu mógł jakieś ekstra auta załatwić (polski BOR i tak się tym wszystkim specjalnie nie przejmował) – to cała ta fatyga „Frołowa” była zupełnie zbędna. I rzeczywiście, jak wiemy choćby z poruszających wspomnień dziennikarzy przybyłych jakiem-40 (jakami?), „Frołow” tylko pomachał skrzydłami nisko nad pasem lotniska (czy tylko XUBS, czy też nad Jużnym?) i odleciał

http://logiconly.salon24.pl/178136,il-76-zeznania-swiadkow

Miał się udać do Tweru, lecz ponoć, co wiemy już ze „stenogramów” z wieży szympansów, skierowano go z powrotem do Moskwy, mimo że olbrzymi zapas paliwa (24 tony, wedle „stenogramów” http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/stenogramy-z-wiezy.html

pozwalał mu spokojnie pozostawać na kręgu nadlotniskowym i oczekiwać na zmianę pogody. Ta ostatnia wszak, jak znów pamiętamy z relacji świadków, błyskawicznie się poprawiła „po katastrofie”, gdy złowieszcza mgła, która przeraziła tylu smoleńskich kierowców, się wreszcie rozproszyła. Zadziwiające w wątku „Frołowa” jest przede wszystkim to, że brawurowych manewrów ruskiego transportowca nie widzą polscy dyplomaci – nie widzą oni też, by ów ił-76 stał na płycie lotniska – a mimo to z całkowitym spokojem czekają na przybycie prezydenckiej delegacji http://freeyourmind.salon24.pl/320751,wyczekiwanie

http://freeyourmind.salon24.pl/325546,po-odlocie-ila-76

Zdawać by się mogło, że co jak co, ale brak zapowiedzianej ochrony oraz kolumny na XUBS powinien nieco zaniepokoić przedstawicieli i ambasady, i prezydenckiej kancelarii (i powinni oni sprawę przedyskutować z „gospodarzami”, a już na pewno zawiadomić przylatujących oraz osoby oczekujące w Katyniu). Tymczasem nic z tych rzeczy. Stoją, czekają. Stoją oni wszyscy i cierpliwie czekają, mimo że z „wieży” dochodzą ich takie nawet wieści, iż delegacja ze względu na niepogodę skierowana będzie na zapasowe lotnisko. Stoją nadal, wyczekują, rządowy samolot się spóźnia (jak wspomina potem amb. J. Bahr w rozmowie z T. Torańską), a potem ni stąd ni zowąd okazuje się, że doszło do lotniczego wypadku i to opodal tego właśnie lotniska, na którym tylu świadków stoi i czeka. (Przypomnę, że w relacjach polskiego montażysty S. Wiśniewskiego, liczba oczekujących na XUBS mogła sięgać nawet 200-300 osób:To było szczęście w nieszczęściu, bo jakby skręcił jeszcze kilka metrów w lewo, to skutki katastrofy byłyby o wiele większe, ponieważ tam jest stacja benzynowa. To, mówiąc kolokwialnie, rzut beretem od hotelu. Gdyby Tu-154M w nią uderzył, myślę, że nie rozmawialibyśmy teraz. A gdyby udało mu się wznieść i spadłby trochę dalej, byłaby masakra, ponieważ obok płyty lotniska stały samoloty, a przy nich autokary z gośćmi i ekipy telewizyjne, które przyjechały nagrywać przylot polskiej delegacji. Było tam 200, a może 300 osób, cyt. za: Misiak & Wierzchołowski,  Musieli zginąć, s. 86; por. też

http://freeyourmind.salon24.pl/416196,posiedzenie-z-udzialem-moonwalkera-1

gdzie Wiśniewski opowiada:tam stały delegacje wszystkie, które czekały na przylot Pary Pre-, yyy, całej delegacji polskiej.Jeśli on by tam spadł, no to wtedy przepraszam, byłaby, no, mówiąc krótko: rzeź. Bo tam było ze-, nie wiem, z dwieście, może z...Co najmniej 5 autokarów,  a w autokarze mniej więcej mieści się 50-60 osób, czyli byłaby po prostu więk-, po prostu wręcz masakra).

No ale tym razem interesuje nas „Frołow”, a nie niezwykła „katastrofa” na łączce przy Siewiernym – katastrofa, której nie zdołano złapać w obiektyw ani w momencie jej zachodzenia, ani też chwilę potem, gdy np. słup dymu unosić się miał nad pobojowiskiem (krótko oczywiście, bo „pożar szybko ugaszono”; swoją drogą, zastanawiam się, czy telewizja Polsat wie coś na te tematy, bo ostatnio się ożywił jej przedstawiciel, oburzony red. J. Gugała: http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,102433,12788846,Gugala___Z_upadlajacej_checi_zysku_my___dziennikarze.html; tenże sam Gugała, co z red. W. Baterem rozmawiał na słynnym już materiale z YT (http://freeyourmind.salon24.pl/380030,medytacje-smolenskie-6-godzina-batera)).

Otóż „Frołow”, jak wspomniałem, wylatuje (ponoć z Moskwy) o godz. 6.33 pol. czasu, a więc wtedy, gdy, wg wstępnego planu, ma wylatywać z Okęcia PLF 101 (opowieści o „przesunięciach startu” i „spóźnieniach Prezydenta” nas nie interesują teraz). Z lektury początku stenogramów z „wieży” XUBS jednoznacznie wynika, iż oczekiwano na potwierdzenie wylotu PLF 101 o 6.30, aczkolwiek nie uzyskano go. Zresztą nie tylko informacji o wylocie „prezydenckiego tupolewa” nie przekazano szympansom, ale wieści o wylocie jaka-40 również. Innymi słowy: nie informowano bezpośrednio XUBS (a przynajmniej tej wschodniej wieży P. Plusnina, bo o zachodniej i jej funkcjonowaniu 10 Kwietnia nic prawie nie wiemy

http://freeyourmind.salon24.pl/352625,opowiesci-o-pewnej-tajemnej-wiezy

o tym, które specjalne statki powietrzne z EPWA się na wojskowe smoleńskie lotnisko wybierają. O godz. 6.43 pol. czasu Plusnin natomiast dowiaduje się, że wyleciał „Frołow” i już trzy minuty później nawiązany zostaje między nimi pierwszy kontakt. O zbliżaniu się PLF 031 A. Wosztyla „wieża” XUBS dowiaduje się na chwilę (dwie minuty) przed zgłaszaniem się polskiej załogi w punkcie ASKIL, a więc na granicy białorusko-ruskiej. PLF 031 kieruje swój komunikat do moskiewskiej kontroli obszaru, lecz odpowiada mu właśnie „Korsaż”. PLF (jak wynika z oficjalnej narracji, zaznaczam) nie czekając zaś na niczyją zgodę, wlatuje sobie w ruską przestrzeń powietrzną i nie niepokojony przez nikogo zniża się do Smoleńska

http://freeyourmind.salon24.pl/458703,plf-031

co więcej Plusnin, też specjalnie nie zdziwiony tą sytuacją, od razu nakazuje Wosztylowcom dalsze zniżanie do 1500 m (Papa Lima Fox zero three onе, занимайте эшелон 1500 с курсом 30 градусов)

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/stenogramy-z-wiezy.html

Jak pisała „komisja Millera”

http://mswia.datacenter-poland.pl/protokol/Zalacznik_nr_3_-_Kierowanie_lotami.pdf

s. 5):  przejęcie kierowania samolotem Jak-40 przez KL lotniska nastąpiło poza granicą jego strefy odpowiedzialności (tu przypis 7: Granica strefy bliższej lotniska SMOLEŃSK PÓŁNOCNY wynosiła 60 km od środka lotniska. Punkt ASKIL znajduje się w odległości 70 km od lotniska - przyp. F.Y.M.) bez koordynacji z organem kontroli (...) ruchu lotniczego MOSKWA KONTROLA. I „Frołow” przybywa nad XUBS akurat w tym samym czasie co PLF 031 Wosztyla (oba samoloty, wedle tego, co mówi wtedy Plusnin w „wieży”, mają być o godz. 7.20 pol. czasu „na kręgu”), przy czym najpierw ma podchodzić do lądowania polski jak-40, niedługo po nim zaś ruski transportowiec. Interesujące są szczegóły tego, co się dzieje dalej, choć musimy brać poprawkę na to, iż różnią się one w wersji oficjalnej od tego, co opisywał w swym piśmie do premiera (z 15 kwietnia 2010) E. Klich. Przypomnę fragment relacji Klicha (z książki  Moja czarna skrzynka, Dokumenty 11): O godz. 9.26 (rus. czasu – przyp. F.Y.M.)  [warunki atmosf.] są następujące: zachmurzenie pełne 10/10stratus, podstawa 100m, widzialność 1km. W tym czasie 9.26. ląduje Jak-40. W trakcie lądowania KL (kierownik lotów – przyp. F.Y.M.) stwierdził, że samolot nad progiem, według jego oceny, samolot był 10-15m za wysoko. W związku z tym wydał komendę przejścia na drugie zajście. Załoga decyzji nie wykonała i wylądowała. O godz. 9.10. KL nawiązał łączność z samolotem Ił-76, któremu podał następujące warunki do lądowania: widzialność 1200m (nie zgadza się to ze stenogramami z wieży – przyp. F.Y.M.)  (w dokumentacji stacji meteorologicznej od godz. 9.00. do godz. 9.26. nie ma żadnych zapisów o takim widzialności). Przy pierwszym podejściu widzialność była 1200m i samolot przeszedł na 2 zajście. Przy drugim podejściu widzialność pogorszyła się do 800m (mgła) i po nieudanej próbie lądowania samolot został skierowany na lotnisko w Twerze. Próby lądowania samolotu Ił-76 były po lądowaniu samolotu Jak-40 (czas ten dokładnie nie jest w tej chwili znany. Po odlocie samolotu Ił-76 z KL nawiązała łączność załoga jakiegoś samolotu, który chciał lądować na lotnisku w Smoleńsku i KL nie wydał zgody na lądowanie  (podkr. F.Y.M.). Jak widać z tego cytatu z pisma „akredytowanego”, zrazu wcale nie jest tak precyzyjnie określone, o której co i jak 10 Kwietnia podchodzi na XUBS (podobnie zresztą, co przypominałem wczoraj w jednym z komentarzy, nie jest zrazu pewna – nawet na poziomie prokuratorów i badaczy – godzina „katastrofy smoleńskiej”

http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/116569,kiedy-naprawde-rozbil-sie-tupolew.html

Zwracam uwagę na tę przesuniętą godzinę lądowania PLF 031 – 7.26 pol. czasu, a więc jakieś 10 minut później w stosunku do oficjalnej godz. podawanej w oficjalnej narracji (tj. 7.15). Oczywiście nie należy się w historii smoleńskiej przywiązywać do tych (ani jakichkolwiek innych) czasowych wyliczeń dotyczących poszczególnych zdarzeń, skoro parametry te były „ruchome” i zdarzenia sytuowano na smoleńskiej osi czasu w zależności od tego, jak tam badaczom pasowało; poza tym wojskowa dokumentacja okazywała się czasami mocno wybrakowana http://freeyourmind.salon24.pl/346023,samoloty-zastepcze-i-inne

Jednakże późniejsza godzina lądowania pasowałaby z czasem zawiadomienia Okęcia o pogarszających się warunkach na XUBS – Wosztyl miał wszak dzwonić dopiero gdzieś koło 7.45

http://mswia.datacenter-poland.pl/RaportKoncowyTu-154M.pdf

s. 87): Według uzyskanych przez Komisję informacji, kontroler WPL OKĘCIE około godz. 5:45 otrzymał informację telefoniczną od jednego z członków załogi samolotu Jak-40 o lądowaniu na lotnisku SMOLEŃSK PÓŁNOCNY przy WA: podstawy chmur 60 m, widzialność około 2 km. Informacja ta została przekazana o godz. 6:32 DML i do COP. O godz. 6:22 do COP dotarła również informacja z CH SZ RP o pogorszeniu WA na lotnisku SMOLEŃSK PÓŁNOCNY (na podstawie SYNOP z lotniska SMOLEŃSK POŁUDNIOWY). Ze stenogramu rozmów telefonicznych COP wynika, że osoby funkcyjne COP rozpoczęły działania, których celem było powiadomienie załogi (tu przypis 63:  Proszono kontrolera OKĘCIA o przekazanie tej informacji załodze – przyp. F.Y.M.) samolotu Tu-154M nr 101 o pogorszeniu WA na lotnisku SMOLEŃSK PÓŁNOCNY oraz możliwych do wykorzystania najbliższych innych lotniskach. Według stenogramu rozmów w kabinie samolotu Tu-154M nr 101 informacja z COP nie dotarła do załogi. To zaś telefonowanie Wosztyla na EPWA o 7.45, biorąc pod uwagę długie minuty kołowania na XUBS (i nieporozumienia z „wieżami”), a następnie wysadzania pasażerów i być może obserwacji pierwszego podejścia iła-76, byłoby czasem całkiem prawdopodobnym (bardziej prawdopodobnym aniżeli 7.15), jeśli lądowanie zaszłoby właśnie w okolicach wpół do ósmej pol. czasu. Pasowałoby to także do 25-minutowego opóźnienia z wylotem jaka-40 z EPWA (związanego z przesiadkami na Okęciu; por. „raport Millera”, s. 86). Trzymamy się jednak „Frołowa”, zaznaczam, który przybyć ma na XUBS po „Wosztylu” i to z północnego wschodu, bo z moskiewskiego lotniska. O 6.47 pol. czasu, jeśliby wierzyć stenogramom z „wieży”, Plusnin podaje „Frołowowi”, wschodni kierunek, czyli kurs 259° (tak samo zresztą jak jakowi-40) i komunikuje o godz. 6.54, że podejście będzie „po polskim samolocie”. PLF dwie minuty później otrzymuje polecenie skierowania się na 60°, co „komisja płk. Latkowskiego” komentuje tak: Kurs podany przez Plusnina jest dziwny. Kontroler nietypowo wprowadza samolot w krąg, co nie oznacza, że popełnił błąd (por. Ostatni lot. Raport o przyczynach katastrofy, s. 232). Dziwność tego kursu z ASKIL polegać może na tym, że wygląda to na kurs zachodniego podejścia na... południowe lotnisko w Smoleńsku

http://www.otofotki.pl/img17/obrazki/jt6072_if501_schemat%20juzny%2060.JPG

– co już kiedyś w komentarzach sygnalizował bloger biskup analizujący dane z dokumentacji MAK oraz „stenogramy” http://freeyourmind.salon24.pl/277216,bumaga-2#comment_3959082

Sbornik aeronawigacjonnoj informacii.. str. 545 Posadka na JUŻNYM z zachodu. Od ASKIL 60 stopni prawa runda NA NDB i DOPIERO wejście na krótką prostą kurs 80 przed TRZECIM SKRĘTEM. (...) (por. też jego komentarze dot. trasy PLF 101

http://freeyourmind.salon24.pl/277216,bumaga-2#comment_3959182, http://freeyourmind.salon24.pl/277216,bumaga-2#comment_3957096, http://freeyourmind.salon24.pl/277216,bumaga-2#comment_3958929, http://freeyourmind.salon24.pl/277216,bumaga-2#comment_3956714

oraz długi komentarz libry

http://freeyourmind.salon24.pl/277216,bumaga-2#comment_3964306).

PLF 031 po kursie 60° otrzymuje polecenie obrania kursu 10° (Kurs magnetyczny 10 stopni oznacza, że samolot ma lecieć niemal dokładnie na północ (prostopadle do osi pasa) –  Ostatni lot. Raport..., s. 239), potem zaś w „stenogramach” pojawia się istotna luka w rozmowach szympansów, dostrzeżona nawet przez „komisję płk. Latkowskiego” (s. 239-240; wypowiedzi z godz. 7.03 pol. czasu): Plusnin: Dawaj szybko, szybciej, łącz, łącz (Trudno powiedzieć z kim chcą rozmawiać kontrolerzy. Zapewne dzwonili za pomocą telefonu komórkowego, ponieważ w stenogrami nie ma śladu rozmowy z telefonistką (...)). Ryżenko:  Ja wydzwaniam, ale oni słuchawki nie podnoszą. Powiedzieli, że wszystko będzie (Odpowiedź Ryżenki jest jeszcze bardziej tajemnicza niż prośba Plusnina. W stenogramie nie ma śladu jakiejkolwiek wcześniejszej rozmowy telefonicznej Ryżenki. Jeśli więc wcześniej rozmawiał przez komórką, oznacza to, że musiał wychodzić z wieży). Plusnin: Na Jużnym już mgła. Ta ostatnia wypowiedź nie zostaje skomentowana przez „komisję płk. Latkowskiego”, a przecież do godz. 7.03 nie ma też w „stenogramach” śladu po łączności z wieżą na Jużnym. Skąd więc Plusnin wie, co się dzieje na południowym smoleńskim lotnisku? Co ciekawsze, nie tylko PLF 031, czyli „Wosztyl”, lecz także „Frołow” zdaje się lecieć na XUBS od południa, nie zaś, jak można by sądzić, biorąc pod uwagę kierunek, z którego ił-76 miał przybyć, od północy. Chwilę wcześniej (6.57 pol. czasu) wprawdzie Plusnin mówio „Frołowie”:  Moim zdaniem ze wschodu idzie, z punktu BIEŁYJ. Nie widzę (co w  Ostatnim locie... na s. 234 skomentowane jest: Plusnin informuje Krasnokutskiego o kierunku, z jakiego nadlatuje Ił-76 (BIEŁYJ to punkt nawigacyjny, taki jak ASKIL), a także o tym, że jeszcze go nie widzi na radarze)) – ale o godz. 7.06 „Frołow” komunikuje:  Przeszedłem OGALI, 6000, gotów do schodzenia w rejonie czwartego (Załoga Iła-76 melduje, że samolot na wysokości 6000 metrów przeleciał nad punktem nawigacyjnym OGALI i jest gotów do zniżania, a także o tym, że pilot będzie wchodził w krąg nadlotniskowy w rejonie czwartego zakrętu (bo leci od południowego zachodu) kręgu nadlotniskowego. OGALI (podobnie jak punkt RALOT, wpisany ponoć do planu lotu PLF 101) to punkt nawigacyjny na południe w stosunku do Jużnego, nie tylko do XUBS (por. też

http://freeyourmind.salon24.pl/312081,trasa, http://4.bp.blogspot.com/-pq7mYvxcFwc/TeepDprEqyI/AAAAAAAACdI/HjX8ubPcSSs/s1600/gdzie%2Bsmolensk01.png

Wychodziłoby zatem, że „Frołow”, lecąc z Moskwy, nie kieruje się zrazu wprost na XUBS http://dlapilota.pl/files/smolensk_nawigacja.jpg

Czy w planie ma jakiś brawurowy manewr także na UUBS, czyli południowym smoleńskim lotnisku? Czy też po prostu nie leci na XUBS z Moskwy, lecz z jakiegoś innego lotniska na południe od Smoleńska? „Komisja płk. Latkowskiego” wyjaśnia w swej dokumentacji: O godzinie 7:06:26 Ił-76 przeleciał nad punktem nawigacyjnym OGALI. Nadlatując z tego kierunku, wchodzi się w krąg nadlotniskowy w rejonie czwartego zakrętu. Jeśli maszyna znajduje się wtedy na wysokości kręgu (500 m – przyp. F.Y.M.), może niemal natychmiast wejść na ścieżkę zniżania i wylądować. Jeśli jest wyżej, to musi zatoczyć pełny krąg nad lotniskiem, żeby zejść na odpowiednią wysokość. Ponieważ w tym czasie lądował Jak-40, Ił-76 został przez kontrolerów ustawiony na znacznie większej wysokości (żeby nie przeszkadzał) i skierowany właśnie na to dodatkowe okrążenie (Ostatni lot. Raport..., s. 93). Na fragmentach mgielnego zapisu Wiśniewskiego, zaprezentowanego w sejmie zimą 2011 na posiedzeniu ZP, wcale nie słychać krążącego nad lotniskiem „Frołowa” (wyczekującego na wylądowanie „Wosztyla”), tylko wyłaniający się z dłuższej ciszy odgłos zbliżania się do XUBS i podejścia (o ile to oczywiście filmowany jest  ten ił i tego dnia;

http://mswia.datacenter-poland.pl/protokol/Zalacznik_nr_3_-_Kierowanie_lotami.pdf

s. 14). Tak czy tak nigdy do tej pory nie zaprezentowano publicznie całości (wraz ze ścieżką dźwiękową) materiału z parapetu hotelu Nowyj, nakręconego ponoć 10 Kwietnia przez moonwalkera Wiśniewskiego. Czy zarejestrowały się oba podejścia iła-76, czy mniej? A może więcej? W jakich dokładnie porach? Czy utrwaliło się lądowanie jakiegoś samolotu, co do którego Wiśniewski sądził, iż to wylądowała prezydencka delegacja http://www.rp.pl/artykul/460798.html

Czy może znalazł się na materiale też proszący o zgodę na lądowanie jakiś samolot (po odlocie iła-76), a którego „wieża” XUBS miała odesłać na zapasowe lotnisko (vide cytowane wyżej pismo E. Klicha)? Czy ten „ponadgodzinny” materiał wideo znajdujący się w prokuraturze od kwietnia 2010 też jest utajniony http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/116866,na-filmie-slychac-strzaly-sprawdzili-to.html)?

http://arturb.salon24.pl/263822,dlaczego-prezydent-mial-ladowac-na-siewiernym

http://arturb.salon24.pl/247061,askil-zamachowcy-sie-gubia

FYM

Służby specjalne Tuska Gdy 11 listopada lub z innej okazji (np. przy badaniu zdarzeń z 10 kwietnia 2010 r. i późniejszych) albo pozornie bez okazji wydarza się coś przekraczającego zwykłą miarę, wówczas może rodzić się podejrzenie, że maczają w tym palce nie tylko obce służby specjalne. A skoro służby specjalne, to i Donald Tusk. Dowody? Proszę bardzo, oto one.

Dowód 1:
Ustawa z dnia 24 maja 2002 r. o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz Agencji Wywiadu

(Dz.U.2002 Nr 74 poz. 676 z późn. zm.)
Art. 3. ust. 2.
Szef ABW i Szef AW podlegają bezpośrednio Prezesowi Rady Ministrów.
Art. 7 ust. 1.
Prezes Rady Ministrów określa kierunki działania Agencji w drodze wytycznych.
Art. 11.
Przy Radzie Ministrów działa Kolegium do Spraw Służb Specjalnych, zwane dalej „Kolegium”, jako organ opiniodawczo-doradczy w sprawach programowania, nadzorowania i koordynowania działalności ABW, AW, [SKW, SWW i CBA], zwanych dalej „służbami specjalnymi” oraz podejmowanych dla ochrony bezpieczeństwa państwa działań Policji, Straży Granicznej, Żandarmerii Wojskowej, Służby Więziennej, Biura Ochrony Rządu, Służby Celnej, urzędów skarbowych, izb skarbowych, organów kontroli skarbowej, organów informacji finansowej oraz służb rozpoznania Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej Polskiej.
Art. 12. ust. 2.
W skład Kolegium wchodzą:
1) przewodniczący – Prezes Rady Ministrów;

2) sekretarz Kolegium;
3) członkowie: [ministrowie spraw wewnętrznych, spraw zagranicznych, obrony narodowej i finansów oraz Szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego];
4) minister-członek Rady Ministrów właściwy do koordynowania działalności służb specjalnych, jeżeli został wyznaczony przez Prezesa Rady Ministrów.
[Premier Donald Tusk Ministra Koordynatora nie powołał; w rządzie Jarosława Kaczyńskiego był nim ś.p. Zbigniew Wassermann – przypis mój]
Art. 12. ust. 6.
Sekretarza Kolegium powołuje, spośród osób spełniających wymagania określone w przepisach o ochronie informacji niejawnych w zakresie dostępu do informacji niejawnych o klauzuli tajności „ściśle tajne”, i odwołuje Prezes Rady Ministrów.
[Za rządów Donalda Tuska sekretarzem Kolegium był obecny minister spraw wewnętrznych Jacek Cichocki, jesienią 2011 r. zastąpiony przez Tomasza Borkowskiego – przypis mój]
Art. 13. ust. 1.
Prezes Rady Ministrów w celu koordynacji działań w dziedzinie ochrony bezpieczeństwa i obronności państwa wydaje wiążące wytyczne i żąda informacji i opinii od: (…)
3) Ministra Obrony Narodowej – w odniesieniu do działalności [SKW, SWW] i Żandarmerii Wojskowej;
4) Szefów Agencji – w odniesieniu do działalności [ABW i AW];
5) Szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego – w odniesieniu do działalności [CBA];
(…)
Art. 13. ust. 6.
Prezes Rady Ministrów w celu zapewnienia wymaganego współdziałania służb specjalnych może żądać od Szefów tych służb informacji związanych z planowaniem i wykonywaniem powierzonych zadań. (…)
Art. 14. ust. 1.
Szefów ABW i AW powołuje i odwołuje Prezes Rady Ministrów, po zasięgnięciu opinii Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, Kolegium oraz Sejmowej Komisji do Spraw Służb Specjalnych.
Art. 18. ust. 1.
Szefowie Agencji, każdy w zakresie swojej właściwości, przekazują niezwłocznie Prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej i Prezesowi Rady Ministrów informacje mogące mieć istotne znaczenie dla bezpieczeństwa i międzynarodowej pozycji Rzeczypospolitej Polskiej.

Dowód 2:

Ustawa z dnia 9 czerwca 2006 r. o Służbie Kontrwywiadu Wojskowego oraz Służbie Wywiadu Wojskowego

(Dz.U.2006 Nr 104 poz. 709 z późn. zm.)
Art. 3. ust. 2.
Szef SKW oraz Szef SWW podlegają Ministrowi Obrony Narodowej, z zastrzeżeniem określonych w ustawie uprawnień Prezesa Rady Ministrów lub Ministra Koordynatora Służb Specjalnych, w przypadku jego powołania.
Art. 7. ust. 1.
Minister Obrony Narodowej określa kierunki działania SKW i SWW w drodze wytycznych. W przypadku powołania Ministra Koordynatora Służb Specjalnych określenie kierunków działania SKW i SWW w drodze wytycznych następuje w uzgodnieniu z tym ministrem. Wytyczne zatwierdza Prezes Rady Ministrów.
Art. 13. ust. 1.
Szefów SKW i SWW powołuje i odwołuje, na wniosek Ministra Obrony Narodowej, Prezes Rady Ministrów, po zasięgnięciu opinii Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej oraz Kolegium do Spraw Służb Specjalnych i Sejmowej Komisji do Spraw Służb Specjalnych.
Art. 19. ust. 1.
Szefowie SKW i SWW, każdy w zakresie swojej właściwości, powiadamiając Ministra Obrony Narodowej, przekazują niezwłocznie Prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej i Prezesowi Rady Ministrów informacje mogące mieć istotne znaczenie dla bezpieczeństwa i międzynarodowej pozycji Rzeczypospolitej Polskiej.

Dowód 3:
Ustawa z dnia 9 czerwca 2006 r. o Centralnym Biurze Antykorupcyjnym
(Dz.U.2006 Nr 104 poz. 708 z późn. zm.)

Art. 5. ust. 2.
Szef CBA jest centralnym organem administracji rządowej nadzorowanym przez Prezesa Rady Ministrów, działającym przy pomocy CBA które jest urzędem administracji rządowej.
Art. 5. ust. 3.
Prezes Rady Ministrów lub wyznaczony przez niego członek Rady Ministrów koordynuje działalność CBA, [ABW, AW, SKW i SWW].
Art. 6. ust. 1.
Szefa CBA powołuje na czteroletnią kadencję i odwołuje Prezes Rady Ministrów, po zasięgnięciu opinii Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, Kolegium do Spraw Służb Specjalnych oraz Sejmowej Komisji do Spraw Służb Specjalnych.
Art. 12 ust. 1.
Prezes Rady Ministrów określa kierunki działania CBA w drodze wytycznych.

Dowód 4:
Rozporządzenie Prezesa Rady Ministrów z dnia 24 listopada 2011 r.
w sprawie szczegółowego zakresu działania Jacka Cichockiego – Ministra Spraw Wewnętrznych – w zakresie koordynacji służb specjalnych

(Dz.U.2011 Nr 254 poz. 1524)
[Art. 33. ust.1 Ustawy z dnia 8 sierpnia 1996 r. o Radzie Ministrów (Dz.U.1996 Nr 106 poz. 492 z późn. zm.):
Prezes Rady Ministrów ustala, w drodze rozporządzenia: 1) szczegółowy zakres działania ministra, niezwłocznie po powołaniu Rady Ministrów (…)]

§ 1. 1.
Ministrowi Spraw Wewnętrznych Jackowi Cichockiemu, zwanemu dalej „ministrem”, powierza się koordynację działalności [ABW, AW, SKW, SWW i CBA], zwanych dalej „służbami specjalnymi”, i nadzoru nad tą działalnością, w tym koordynację działalności służb specjalnych przewidzianą w [ustawie o SKW oraz SWW, ustawie o ABW oraz AW oraz ustawie o CBA].
§ 1. 2.
Minister, w ramach nadzoru i koordynacji, o których mowa w ust. 1, wykonuje w imieniu Prezesa Rady Ministrów oraz z jego upoważnienia następujące zadania: (…)
10) dokonuje czynności wynikających ze stosunku służbowego [Szefów ABW, AW, SKW, SWW i CBA] z wyłączeniem ich powoływania i odwoływania.

Parę tygodni temu Piotr Skwieciński pisał w „Rzeczpospolitej” o rządowych koncepcjach „dalszego – i chyba już bliskiego [całkowitego] (bo w pewnym stopniu to już nastąpiło) – zdjęcia z premiera odpowiedzialności za nadzór nad służbami Nic z tych rzeczy. Gdy mowa o służbach i Cichockim, nie należy zapominać, że nie ma on w tym zakresie żadnej władzy, której by nie dostał od Tuska. Upoważniony do wykonywania niektórych czynności właściwych dla ministra koordynatora służb specjalnych, Cichocki wykonuje je wyłącznie z upoważnienia i w imieniu premiera. A premier nadal może ze służbami zrobić bardzo dużo, a z jej szefami niemal wszystko. Póki jest premierem, nikt i nic odpowiedzialności za działania tych służb z niego nie zdejmie. GRZECHG

Do Zbigniewa Brzezińskiego Nieco starsi Polacy pamiętają zapewne Zbigniewa Brzezińskiego. W latach 70. jakże byliśmy dumni, że oto Polak urodzony w Warszawie został głównym doradcą prezydenta USA, Cartera. Wierzyliśmy, że polskie doświadczenia Brzezińskiego pomogą zrozumieć Ameryce, czym jest komunizm i jak z nim walczyć. Rzeczywistość okazała się mniej różowa. Oto prezydent Carter okazał się jednym z najgorszych prezydentów. Zostawił po sobie katastrofę społeczną i gospodarczą, a wobec Związku Sowieckiego okazał się bezradny i naiwny jak niemowlę. Przed kompletną katastrofą uratowała nas wszystkich zasada kadencyjności. Następca nieszczęsnego Cartera, Ronald Reagan, okazał się na szczęście jednym z najwybitniejszych prezydentów i przywódców wolnego świata. Postawił USA na nogi pod względem gospodarczym i przyczynił się walnie do upadku imperium zła, czyli ZSRR. Dziś musimy ze smutkiem powiedzieć, że nasz rodak Brzeziński był głównym winowajcą klęski polityki Cartera. I niestety powinniśmy się wstydzić, że jest naszym rodakiem. Wracam do przeszłości, którą - taką miałem nadzieję - przykrył kurz historii. Niestety sędziwy Brzeziński postanowił jeszcze raz zabrać głos. Tym razem w sprawie katastrofy smoleńskiej. Na wstępie zauważył trzeźwo, że Rosjanie przetrzymują wrak samolotu, by nakręcać w Polsce emocje i rozgrywać wewnętrzne polskie sprawy. Tyle, że wnioski, jakie z tego wyciąga, budzą najgłębsze zdumienie. Oto ogłasza Brzeziński, że Polacy powinni siedzieć cicho, nie drażnić Rosji, nie dopytywać o przyczyny i przebieg katastrofy. Powinni stać murem za rządem Tuska i z pokorą przyjmować oficjalne wersje wydarzeń. Słowem, należy trzymać się zasad realpolitik. Dla mojej generacji wynurzenia Brzezińskiego są powtórzeniem postawy Zachodu wobec zbrodni katyńskiej. Siedzieć cicho i nie drażnić wujka Jóżefa Wissarionowicza, bo się go boimy. Dziś Brzeziński mówi nam, byśmy nie dociekali prawdy, byśmy nie drażnili wujków Władimira i Michaiła. Byśmy w imię relpolitik poświęcili naszego prezydenta, pamięć o gronie wybitnych Polaków - choćby Ryszarda Kaczorowskiego czy Anny Walentynowicz - byśmy poświęcili godność rzekomo niepodległej Polski. Brzeziński nie poprzestał na tym. Ludzi, którzy nie chcą przyjąć tej cynicznej i lokajskiej wizji świata obrzucił obelgami i wyzwiskami. Podłość, choroba, szaleństwo - oto jego język. Brzezińskiego nie bulwersuje to, że polski rząd oddaje Rosjanom śledztwo, wbrew polskiej racji stanu, wbrew rozsądkowi, a nawet wbrew obowiązującemu prawu. Nie porusza go to, że oficjalna wersja wydarzeń jest jednym wielkim kłamstwem. Że polskie władze patronują całemu przemysłowi kłamstwa i pogardy. Brzezińskiego bulwersuje to, że ktoś domaga się prawdy, że głośno mówi n.p. o hipotezie zamachu. Brzeziński jest starym człowiekiem i może nie zauważył, że żyjemy w innym świecie. W świecie, który potrafi wyciągnąć wnioski z epoki totalitaryzmów. Przede wszystkim wniosek taki, że prawda, godność nie mają ceny, że prawda i godność są jedyną zaporą dla tyranii i totalitaryzmu. Nie wiem, co się stało w Smoleńsku. Czekam na twarde procesowe dowody. Mam natomiast twarde procesowe dowody, że oficjalna wersja wydarzeń jest kłamstwem. I wiem, że szukanie prawdy jest moim obowiązkiem wobec mojej Żony. I dlatego mam odwagę oświadczyć: Ja, skromny poseł RP, oświadczam, że profesor Zbigniew Brzeziński, fetowany i odznaczany, utytułowany i uszanowany swoją wypowiedzią przekroczył wszelkie granice głupoty, a co gorsze - granice zbydlęcenia! Jacek Świat

Kukiz kontra KOBYLAŃSKI Paweł Kukiz odkąd pamiętam zawsze flirtował z Salonem i jednocześnie od czasu do czasu zaczynał się na ów establishment III RP dąsać. Najprościej byłoby powiedzieć, że w zależności od bieżącej sytuacji płynął raz to na żagiel, raz to na parę. To, że akurat jego wytypowano do rozbijania jedności na kilka dni przed Marszem Niepodległości 11-go listopada mnie nie dziwi. Oto Kukiz zapewne sprowokowany i sprytnie przez kogoś podpuszczony biegnie do Onetu, po czym na stronie tego portalu ukazuje się news:
„Paweł Kukiz zrezygnował z zasiadania w tegorocznym komitecie honorowym Marszu Niepodległości, który organizowany jest przez narodowców. Powód? Obecność Jana Kobylańskiego.
- Gdybym został poinformowany o składzie osobowym tego komitetu i obecności tam Jana Kobylańskiego, to prawdopodobnie powiedziałbym: albo Kobylański albo ja. Popierałem i popieram Marsz Niepodległości, ale nie poglądy Kobylańskiego. Ja dzielę ludzi na dobrych i złych - rasa czy wyznanie nie mają dla mnie znaczenia”

Samo położenie na szalach tej samej wagi swojej osoby i Pana Jana Kobylańskiego jest szczytem megalomanii, niewiedzy oraz ulegania kłamstwom i nagonkom na tego wielkiego polskiego patriotę, jakich od lat dopuszczali się kłamcy i oszczercy z Czerskiej i Wiertniczej. Aby nieco doedukwać Pawła Kukiza i sprawić by spojrzał na Jana Kobylańskiego z odpowiedniej perspektywy, czyli z dołu, a nie z góry to przypomnę mu, kto zacz ten Kobylański. W wieku 20 lat, czyli w 1943 roku działając w konspiracji został on zatrzymany przez Gestapo wraz z kolegą, u którego znaleziono broń. Następnie został więźniem Pawiaka, a stamtąd kolejno trafiał do obozów koncentracyjnych Auschwitz, Mauthausen, Gusen, Gross Rosen i Dachau. Po zakończeniu wojny nie powrócił do Polski, lecz wyemigrował do Ameryki Południowej. Czy zawsze Jan Kobylański był znienawidzonym przez salon III RP antysemitą? Nie. Świadczą o tym zaszczyty oraz ordery i medale, które mu przyznano. Zacytujmy „Wikipedię”:
„Został odznaczony przez prezydenta RP na uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a w 1993 Krzyżem Komandorskim tego orderu przez prezydenta Lecha Wałęsę. W 1997, za wybitne zasługi w działalności polonijnej prezydent Aleksander Kwaśniewski odznaczył go Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. W 1995 otrzymał Krzyż Oświęcimski. Został także uhonorowany Wielkim Orderem św. Zygmunta, Honorowym Krzyżem Weteranów Walki o Niepodległość, Złotym Medalem „Zasłużonego dla Kultury Polskiej", Medalem Polonia Mater Nostra Est (2003)., Jest też Kawalerem Wawelskiego Dzwonu Spiżowego, przyznanego przez Wielka Kapitułę za umacnianie więzi wychodźstwa z Macierzą.” Cała nagonka i flekowanie tego wielkiego polskiego patrioty rozpoczęły się wtedy, gdy Jan Kobylański zbliżył się do Radia Maryja oraz zaczął demaskować nadużycia, machloje i kompromitujące zachowanie dwóch „dyplomatów-salonowców”, czyli Jarosława Gugały, w latach 1999-2003 ambasadora Polski w Urugwaju oraz Ryszarda Sznepfa, ambasadora RP w Paragwaju i Urugwaju w latach 1991-1996. To właśnie owa chamska i bezpardonowa nagonka wyedukowała najprawdopodobniej Pawła Kukiza tak, że ośmiesza się publicznie stawiając szekspirowskie pytanie „on, albo JA”. Panie Kukiz, Kobylański to nie ten format, a pańska histeria dla ludzi znających prawdę wygląda komicznie niczym kawały z „bohaterskim zającem” prężącym muskuły przed niedźwiedziem. A teraz mała dygresja. Przypomnę, że od lat każda krytyka Władysława Bartoszewskiego napotykała na zmasowany odpór środowiska Agory i „najwybitniejszych autorytetów i dziennikarzy”. Koronnym argumentem salonu były zawsze słowa w stylu: Jak można tak mówić o sędziwym, zasłużonym człowieku, więźniu obozu Auschwitz i posiadaczu najlepszego polskiego życiorysu? Nie powstrzymało to jednak medialnego ZOMO III RP od kampanii nienawiści, kłamstw i pomówień wymierzonych w, jak się później okazało, Bogu ducha winnego, 88 letniego wieloletniego więźnia Pawiaka, Auschwitz, Mauthausen, Gusen, Gross Rosen i Dachau. Zarzucono mu wszystko, co tylko możliwe, czyli obalone już dzisiaj kłamstwa o szmalcownictwie, współpracy z dyktatorem gen. Alfredo Stroessnerem w Paragwaju czy fałszowanie dokumentów potwierdzających pobyt w Auschwitz. Tak haniebnej i nieludzkiej nagonki w III RP chyba nie było. Oto oszczercze tytuły prasowe z tamtego okresu:
„Zbrodniarz sponsorem Ojca Rydzyka?”
„Za garść złotych monet”
„Kobylański szmalcownikiem?”
„Ścigany sponsor ojca Rydzyka”
„Ekstradycja milionera”
„Fałszywka Kobylańskiego”
„Podwójne życie don Juana”

„IPN o sprawie Kobylańskiego. Wydali rodzinę żydowską gestapo.”
A teraz nazwiska głównych pałkarzy-kłamców: Adam Michnik, Jerzy Baczyński, Grzegorz Gauden, Tomasz Wróblewski, Agnieszka Kublik, Daniel Passent, Hanna Recman, Mikołaj Lizut, Dominik Uhlig, Jarosław Gugała, Ryszard Schnepf i jego żona Dorota Wysocka-Schenpf, która właśnie triumfalnie wróciła do TVP1. Przytoczę jeden tylko fragment kłamliwego artykułu Mikołaja Lizuta, który wyznaczony został do roli startera w tej obławie szakali na niewinnego człowieka i polskiego patriotę:
„Po wojnie Kobylański trafił do Austrii, potem do Włoch, błyskawicznie dorobił się wielkich pieniędzy. W 1952 r. wyjechał do Paragwaju. Nie ma na to dowodów, ale wszystko wskazuje, że za pomocą siatki Odessa, wspomagającej ucieczkę z Europy nazistów i ich współpracowników. W tym czasie rządził krwawy dyktator gen. Alfredo Stroessner, który udzielał schronienia nazistowskim zbrodniarzom wojennym”. Już pominę ten idiotyczny, ale jak widać skuteczny chwyt „nie ma dowodów, ale wszystko wskazuje”, sugerujący współpracę ofiary nazizmu właśnie z nazistami, a wskażę na jego nieuctwo czy bardziej celowe kłamstwo. Otóż gen. Stroessner dokonał zamachu stanu dopiero w 1954 roku, więc nie mógł rządzić w 1952 roku. Jednym słowem pański gest panie Pawle, skwapliwie nagłośniony przez media jest dla sporej części środowisk patriotycznych dowodem na to, że nie wyszedł pan jednak do dziś z roli „pożytecznego idioty”, w co wielu niestety uwierzyło. Kokos26

"Czy prezydent Kaczyński mógł zginąć w ramach ostrzeżenia dla wszystkich przywódców krajów postsowieckich - aby nie podejmowali nazbyt ambitnych przedsięwzięć strategicznych?" Katastrofa smoleńska a geopolityka Lecha Kaczyńskiego Z punktu widzenia Berlina, Lech Kaczyński był wyjątkowo trudnym i niewygodnym partnerem. Domagał się on bowiem pełnego głosu dla krajów tzw. Nowej Europy w decydowaniu o kształcie Unii Europejskiej, co budziło irytację starych państw Unii. Utrudniał odbudowę, ponad głowami krajów leżących pomiędzy, bliskiego sojuszu niemiecko-rosyjskiego, który od czasu rozbiorów Polski był tradycyjną formą relacji tych dwóch państw. Po rozpadzie Związku Sowieckiego Niemcy, akceptujące dotąd protektorat USA i cieszące się darmowym parasolem bezpieczeństwa, ponownie uznały Rosję za kraj sobie przyjazny i stopniowo zaczęły dążyć do wyprowadzenia wojsk USA ze swojego terytorium. Tymczasem Lech Kaczyński, dążył do coraz silniejszej obecności USA na terenie Polski i ogólnie dawnego bloku sowieckiego. Ewentualne przesunięcie amerykańskich sił z Niemiec do Polski, w połączeniu z asertywną polityką największego kraju w Europie Środkowej, byłoby mocno niekorzystne dla Berlina, który systematycznie stara się budować dominującą pozycję w regionie, rozbudowując więzi gospodarcze, inwestując w lokalne elity i kreując politycznych liderów. W tej sytuacji Berlin stawał się też naturalnym partnerem dla Rosji. Jeśli chodzi o politykę Moskwy, działania Lecha Kaczyńskiego uderzały praktycznie we wszystkie istotne punkty rosyjskiej strategii odbudowy wpływów po rozpadzie ZSRR. Po pierwsze, Rosja – w momencie słabości - zgodziła się warunkowo na wejście krajów środkowoeuropejskich do NATO, ale za cenę braku trwałych instalacji sojuszu oraz nieobecności dużych amerykańskich zgrupowań taktycznych w tej części Europy. Budowa amerykańskiej tarczy antyrakietowej, z jednej strony łamałaby to kuluarowe porozumienie, z drugiej zaś została w rosyjskich kręgach wojskowych uznana za działanie potencjalnie zachwiewające równowagą potencjałów militarnych (atomowych), ustanowioną jeszcze w czasach zimnowojennych. Stąd tak niechętne i agresywne zachowania Moskwy wobec wysiłków rozmieszczenia w naszym kraju instalacji tarczy antyrakietowej, jak groźba wycelowania w Polskę rakiet atomowych oraz rozmieszczenie w obwodzie kaliningradzkim rakiety Iskander. Po drugie, działania Lecha Kaczyńskiego zmierzały do zakwestionowania przyjętej w latach osiemdziesiątych rosyjskiej strategii budowania imperialnych wpływów za pomocą utrzymywania monopolu na dostawy nośników energii. Strategia ta – zwana doktryną Falina (od nazwiska szefa Wydziału Europy Wschodniej KPZR, Pawła Falina) – zastąpiła tzw. doktrynę Breżniewa, której ostatnim aktem był wprowadzany w Polsce przez gen. Jaruzelskiego stan wojenny. Zastosowaniu doktryny Falina w dziedzinie dostaw gazu poświęcony był np. doktorat Władimira Putina. Budowa gazoportu w Świnoujściu, próby uruchomienia rurociągu Sarmacja (Odessa-Brody), czy budowania skoordynowanej regionalnej polityki energetycznej państw Europy Centralnej i Azji Centralnej, uderzały w podstawy rosyjskiego monopolu energetycznego. Po trzecie wreszcie, polityka Lecha Kaczyńskiego zmierzała do politycznego zintegrowania krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Działania prezydenta nie przyniosły spodziewanych szybkich skutków, bo też tego typu wysiłki rzadko kończą się szybkim powodzeniem, jednak w oczach rosyjskich strategów i elit politycznych ich logika była całkowicie jasna i niebywale szkodliwa dla rosyjskich zamierzeń. Prezydent Kaczyński dążył bowiem do zbudowania trwałej koalicji Polski – jako lidera Europy Środkowej – nie tylko z krajami tzw. nowej Europy, ale również z krajami tzw. BUMAGI, czyli Białorusi, Ukrainy, Mołdawii, Azerbejdżanu, Gruzji i Armenii. Ta strategia zbudowana była na tradycyjnym polskim myśleniu geopolitycznym, którego korzenie sięgają czasów jagiellońskich. Po dojściu do władzy Donalda Tuska te założenia polskiej polityki zagranicznej zostały natychmiast zakwestionowane przez rząd. Minister Radosław Sikorski w swoich publicznych wypowiedziach kilkukrotnie wyśmiewał założenia strategii geopolitycznej Lecha Kaczyńskiego, nazywając ją „prometejską” (choć tak nazywali ją także jej przedwojenni autorzy) i przeciwstawiał jej strategię całkowitego niemal skoncentrowania się na sprawach Unii Europejskiej – wpisania interesu europejskiego w interes polski. Lech Kaczyński wyznawał tu w istocie przeciwną filozofię. Podobnie jak większość silnych krajów UE, uważał, że to interes państwa narodowego – Polski – powinien zostać uznany i uszanowany przez innych graczy i wpisany w interes europejski.
Elity polskie a elity rosyjskie Niestety dla prezydenta Kaczyńskiego, ta asertywna koncepcja polskiej geopolityki nie była życzliwie przyjmowana przez krajowe elity intelektualne oraz media, a co za tym idzie również nie rozumiał jej ogół obywateli. Perspektywę tę trudno w Polsce propagować, ponieważ opiera się ona na założeniu twardego targowania się o swoje interesy na forach międzynarodowych oraz na uznaniu za konieczny wysiłku budowania silnych struktur realizujących ambitne zamierzenia. Innymi słowy, jest to filozofia oparta na założeniach tradycyjnego realizmu w stosunkach międzynarodowych. Tymczasem jako Polska, nie posiadamy ani utrwalonej narodowej strategii geopolitycznej, ani wykształconych w realistycznym duchu elit politycznych i państwowych.
Z jednej strony jest to problem kulturowo-historyczny. Sprowadza się on w dużej mierze do źródła przyczyn i skutków utraty niepodległości u zarania XIX w. Polacy nie wypracowali swojej doktryny międzynarodowej, tak jak zrobili to np. Rosjanie, Niemcy, Francuzi, czy Szwedzi. Literatura poświęcona definiowaniu pryncypiów polskiej geopolityki w oparciu o paradygmat realistyczny, stworzona na przestrzeni ostatnich pięciu wieków zmieściłaby się na jednej półce. Co więcej, ta literatura jest generalnie dzisiaj raczej trudno dostępna i po prostu nieznana. Nie uczy się w oparciu o nią ani dyplomatów, ani żołnierzy, ani akademików zajmujących się bezpieczeństwem. Innymi słowy, polskie elity zajmujące się sprawami międzynarodowymi w praktyce często nie rozumieją polskich interesów i posługują się schematami i mapami mentalnymi wytworzonymi w oderwaniu od nich. Polską dyplomację i kadrę oficerską, z którą weszliśmy w nowe realia po 1989 r. ukształtowała konsekwentna i przemyślna polityka sowieckiego hegemona. Istniała właściwie nieprzerwana historyczna ciągłość kadrowo-rodzinno-intelektualna między tzw. kujbyszewiakami, których Stalin przygotowywał w latach 40. do roli namiestników podbitej Polski, a elitą oficerów WSI, sztabu generalnego i polskiej dyplomacji. Do połowy lat 60. kadrami i sztabem Ludowego Wojska Polskiego kierowali radzieccy generałowie, którzy przekazali tę władzę gen. Jaruzelskiemu, czyli specjaliście od komunistycznego wychowania wojskowego. Biografia generała pokazuje, że poza nazwiskiem i pochodzeniem klasowym, był to w praktyce po prostu generał rosyjski. Gen. Jaruzelski był przy tym patronem najważniejszych oficerów polskiej armii a nominacje generalskie były z nim konsultowane jeszcze długo po 1989 r. Elita armii i dyplomacji krajów satelickich kształciła się na moskiewskich uczelniach, ale Rosjanie dbali o to, by wykształcenie strategiczne zawsze pozostawało ich monopolem. Stąd polska generalicja składa się ze specjalistów od taktyki, a polska dyplomacja ze specjalistów od praw człowieka, procesów rozbrojeniowych i akcji humanitarnych. Do tej pory około połowy wysokich rangą dyplomatów jest absolwentami MGIMO – moskiewskiej akademii dyplomatycznej – a duża cześć polskiej generalicji nadal składa się z absolwentów Akademii im. Klimenta Woroszyłowa. Polska po 1989 r. nie zbudowała od podstaw szkół kształcących - suwerennie myślące i uczące się trudnej sztuki definiowania interesów strategicznych - kadry dyplomacji i wojska, lecz po prostu poprzestała na szkołach odziedziczonych po starym systemie, tj. będącym zapleczem MSZ, wydziale Stosunków Międzynarodowych UW, którego patronem był należący do ZSL prof. Józef Kukułka oraz zsowietyzowanej Akademii Obrony Narodowej. Z kolei opozycyjne kadry dyplomatyczne, wprowadzone do MSZ po 1989 r., nosiły silne znamię poglądów swojego patrona - prof. Bronisława Geremka, człowieka szerokich horyzontów, ale nieuleczalnego frankofila i wieloletniego członka PZPR, ze znaczącym epizodem pracy dla systemu pod koniec lat 60., gdy szefował Instytutowi Kultury Polskiej w Paryżu. W tej sytuacji szefowie polskiej dyplomacji po 1989 r. nawet jeśli pochodzili z obozu prawicowego nie mogli liczyć na komfortową sytuację, w której podlegający im aparat twórczo rozwijał ich myśl. Wręcz odwrotnie, zazwyczaj zajmował się on torpedowaniem ich nazbyt śmiałych idei. Aparat ten był zresztą tradycyjnie źleopłacany, zdemoralizowany i zazwyczaj marzył o możliwości przeniesienia się ze struktur krajowych do jakichś lepiej płatnych ciał międzynarodowych – kiedyś ONZ, później UE. Trudno zatem dziwić się, że myślenie geopolityczne Lecha Kaczyńskiego napotykało na taki opór. Miało ono bowiem charakter w istocie kontrkulturowy. Polskie elity państwowe oraz intelektualne nie zmieniły z dnia na dzień swojej tożsamości, ani też nie podlegały istotnej wymianie i tak jak niegdyś ich naturalnym kanonem myślenia jest spolegliwości wobec naszych historycznych hegemonów oraz nadmierna czułość na zewnętrzną krytykę. W tej sytuacji polskie społeczeństwo hołdujące raczej sentymentalno- naiwnej wizji polityki międzynarodowej, nie ma okazji nauczyć się bardziej dojrzałego myślenia o interesach zagranicznych swojego kraju i polityce je realizującej. Z tej perspektywy, dość jasno widać, że elity rosyjskie są praktycznie negatywem elit polskich. Należy pamiętać, że w przypadku elit polskich problem zawsze polega na ich ignorancji w sprawach międzynarodowych, natomiast w przypadku elit rosyjskich ich problemem jest kompulsywny imperializm. Narodowa tożsamość Rosji ukształtowała się w ścisłym związku z ideą imperialną, a w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii, kraj ten nie przeszedł bolesnego procesu powolnej dekolonizacji. Rosja swoje kolonie – zwane satelitami - w Europie Centralnej straciła ledwie 20 lat temu. Był to proces gwałtowny, bo wynikający z wewnętrznego kryzysu w samym ZSRR. Utrata kontroli nad tzw. blokiem sowieckim nastąpiła najpierw w wyniku załamania w gospodarce radzieckiej i wymuszonego przejścia na rozliczenia handlowe w tzw. twardych walutach, a następnie w wyniku załamania się politycznej transformacji i będącego jej skutkiem rozpadu ZSRR. Oznacza to, że elity rosyjskie gdy tylko kraj odzyskał sterowność powróciły do tradycyjnego myślenia w kategoriach stref uprzywilejowanych interesów, czyli tzw. bliższej zagranicy. Oznacza to także, że – tak jak w krajach będących koloniami dawnych potęg zachodnioeuropejskich – w Polsce i innych dawnych krajach satelickich pozostała sprzyjająca Rosji cześć lokalnych elit. W procesie budowy imperium Rosjanie wypracowali przez ostatnie trzy stulecia niebywale zaawansowaną kulturę myślenia strategicznego. Poczynając od rozbiorów Polski, poprzez rywalizację z otomańską Turcją, wojny z Napoleonem, Kongres Wiedeński podbój Kaukazu i Syberii, rosyjskie elity doskonaliły strategie imperialne. Z racji wielkości swojego kraju, horyzont ich myślenia obejmuje całą Eurazję. Rosjanie w ostatnich stu latach toczyli wojny z najsilniejszymi państwami świata – Japonią, Niemcami i USA. Ich myśl wojskowa, obok niemieckiej i amerykańskiej stanowi szczytowy dorobek intelektualny XX w. w tej dziedzinie. Rywalizacja zimnowojenna – obejmująca wszakże cały glob – pozostawiła Rosji olbrzymi aparat analizy i kadr dyplomatycznych. Pozostawiła też rzecz właściwie unikalną w skali świata, gigantyczny aparat służ specjalnych. Należy pamiętać, że państwo bolszewickie powstało w wyniku spisku, stąd myślenie bolszewickie zawsze opierało się na strategiach spiskowych. Co więcej, Rosja bolszewicka oparta była o odziedziczony po swojej carskiej poprzedniczce aparat opresji. To w obrębie tego aparatu – jego wojskowej (GRU) i cywilnej części (KGB) – zachowały się i rozwijały kanony myślenia strategicznego oraz zaawansowane techniki podboju, manipulacji, dezinformacji, czy wreszcie skrytobójczej likwidacji wroga. Należy również pamiętać, że dzisiejsze elity Rosji to po prostu aparat służb specjalnych, który zrzucił z siebie kontrolę zgniłej i zdemoralizowanej partii komunistycznej. Rosja jest państwem rządzonym przez zawodowych agentów służ specjalnych. Jak wykazali jakiś czas temu O. Kryshtanovska i S. White rosyjskie elity polityczne i finansowe w 70% składają się z dawnych lub obecnych pracowników KGB i GRU. Liczba pracowników FSB od 1999 r. wzrosła od nieco ponad 70 tys. do ponad 350 tys. funkcjonariuszy w 2008 r. Prof. Włodzimierz Marciniak na jednej z konferencji użył takiego oto określenia: „Rosja to grupa przestępcza, która próbuje przekonać świat zewnętrzny, że jest państwem.” Rosyjskiemu establishmentowi, który składa się z agentów, żołnierzy oraz obsługujących ich finansistów, z pewnością nie przyświeca dzisiaj jakakolwiek prometejska idea na podobieństwo komunizmu. Jego najwyższą wartością jest po prostu pieniądz. Zawołanie dzisiejszej elity rosyjskiej mogło by brzmieć „In money we trust”, bowiem jest to nihilistyczna wspólnota połączona wysoką skłonnością do przemocy oraz zamiłowaniem do bogactwa.

Przemoc, dezinformacja, manipulacja Znakiem firmowym ekipy Władimira Putina jest szczególny rodzaj soft power oparty o stosowanie przemocy. Rosjanie często dobrze rozumiejąc wewnętrzne problemy swojego państwa – jego zacofanie i skorumpowanie – uważają, że skutecznym narzędziem realizacji swoich interesów będzie rozpowszechnienie opinii o ich bezwzględności w stosowaniu przemocy. Tak jak Amerykanom obsesyjnie zależy na utrzymywaniu poczucia atrakcyjności, tak Rosjanom z ich charakterystycznymi dla mentalności sowieckiej kompleksami, rodzącymi poczucie stałego zagrożenia ze strony wrogów otaczających Rosję ze wszystkich stron, zależy na tym, aby się ich bano. I tak poczynając od upadku Michaiła Chodorkowskiego, którego los stał się czytelnym sygnałem dla reszty postnomenklaturowych oligarchów (często żydowskiego pochodzenia, jak np. Roman Abramowicz, czy Wiktor Wekselberg), aby porzucili ambicje polityczne - władza w Moskwie co jakiś czas wysyła dyscyplinujące sygnały i buduje swój kapitał lęku. Los Zelimchana Jandarbijewa, byłego prezydenta Czeczenii, zamordowanego w katarskiej Dausze przez dwóch agentów FSB był ostrzeżeniem dla innych polityków o separatystycznych ambicjach, aby porzucili nadzieję. Los Anny Politkowskiej, był ostrzeżeniem dla środowisk dziennikarskich, aby nie były nazbyt dociekliwe w śledzeniu interesów finansowych elit. Los płk. Aleksandra Litwinienki – byłego zawodowego porywacza i specjalisty od przesłuchań – ostentacyjnie zabitego wyszukaną trucizną w Londynie, był ostrzeżeniem dla innych zmęczonych swoją trudną pracą lub ogarniętych wyrzutami sumienia agentów, aby skoro już uciekają na Zachód nie informowali wszystkich o kulisach poczynań aktualnych władców Kremla. (Nie jest przypadkiem, że inni podobni uciekinierzy – Suworow, czy Gordijewski – zajmują się pisaniem książek historycznych). Ciekawe, że większość powyższych spraw prowadził ten sam prokurator, który obecnie zajmuje się prowadzeniem… śledztwa ws. katastrofy smoleńskiej - Jurij Czajka. Zasłynął on m. in. przypisaniem morderstwa Litwinienki siedzącemu pod granicą mongolską Chodorkowskiemu. W tym kontekście całkowicie zasadnym jest zatem postawienie pytania, czy katastrofa smoleńska również nie wpisuje się w ten ciąg „komunikatów”. Ludzie poważni, rozumiejący rosyjskie metody działania lub po prostu myślący, jak dorośli muszą postawić sobie pytanie: Czy prezydent Kaczyński mógł zginąć, w ramach ostrzeżenia dla wszystkich przywódców krajów postsowieckich, aby nie podejmowali nazbyt ambitnych przedsięwzięć strategicznych, stojących w sprzeczności z rosyjskimi dążeniami imperialnymi? Uderzenie w pasterza, prowadzi wszak do rozpierzchnięcia się stada. W zwichrowanym umyśle polskiego inteligenta pojawi się w tym momencie natychmiastowa lękowa reakcja wyrażona w formie zarzutu, że przecież jest to myślenie spiskowe. Odpowiedź właściwa brzmi następująco: tak, jak najbardziej jest to myślenie spiskowe i jest ono najzupełniej zasadne, ponieważ z jednej strony spiskowo myślą i działają sami Rosjanie85, a z drugiej strony, hipotezy spiskowe z zasady są podstawowym sposobem ochrony własnej wolności. Nie jest wszak przypadkiem typowo republikańska obsesja spiskowa, którą hołubią zarówno lewicowi, jak i prawicowi Amerykanie. Naiwność polegająca na dezawuowaniu hipotez spiskowych, cechująca myślenie współczesnych Europejczyków, świadczy z kolei o ich zdziecinnieniu i zatracie instynktu politycznej wolności. Problem tak naprawdę leży w zupełnie innym miejscu. My po prostu nie wiemy i najprawdopodobniej nigdy się nie dowiemy, czy był to zamach będący wynikiem spisku, czy po prostu zwykły wypadek, spowodowany ludzkim błędem lub techniczną awarią. Tak, jak do tej pory nie wiemy, co zdarzyło się na Gibraltarze 1943 r. i tak, jak długo oficjalnie nie mieliśmy prawa wiedzieć, co zdarzyło się w Katyniu. Innymi słowy, nawet jeśli katastrofa smoleńska jest zwykłym wypadkiem, Rosjanie zrobili wszystko, by mogła ona ostatecznie wyglądać na zamach – wycięli drzewa, pocięli wrak, nie przekazali nagrań z wieży itp. A zrobili tak, ponieważ jest to zgodne z ich tradycyjną polityką wyciągania dla siebie korzyści z każdej możliwej sytuacji. Cały rozwój wydarzeń, działania Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego i Komitetu Śledczego Prokuratury Generalnej zdają się potwierdzać tezę, że celem rosyjskich władz nie jest bynajmniej zachowanie wiarygodności, ale ponowne potwierdzenie aktualności starej sowieckiej zasady: „Nie muszą nas szanować, wystarczy, żeby się nas bali.” Obok kapitału strachu, innym tradycyjnym narzędziem działania Rosjan jest dezinformacja. Jak ujął to w jednym z wywiadów prof. Włodzimierz Marciniak: „Widać wyraźnie, że sytuacja jest nowa, a instrukcje stare, o czym świadczy ta ilość dezinformacji ze strony rosyjskiej: te opowieści o czterech podejściach do lądowania, o winie pilota. Przypomnę, że o czterech podejściach do lądowania mówił sam naczelny dowódca wojsk lotniczych.” Rosjanie reagują zazwyczaj według tego samego schematu. „Dezinformować i zaprzeczać. Cokolwiek by się zdarzyło, iść w zaparte i rozsiewać mgłę. Taka jest zasada tego systemu, by – jeśli naprawdę coś się stało – nie dojść winnego. Zresztą winni zawsze są obcy: polscy piloci, czeczeńscy terroryści, Gruzini, wszystko jedno, byle nie my.” Rosyjskie kłamstwa są w tym samym stopniu również narzędziem polityki wewnętrznej – tak było przy katastrofie w Czernobylu, jak i przy niedawnej katastrofie elektrowni wodnej sajańsko-szuszeńskiej, tak samo było sześć lat temu przy Biesłanie i przy tragedii okrętu „Kursk”. Pierwszą reakcją jest zawsze dezinformacja. Dopiero potem ocenia się, jak można to wykorzystać. Ostatecznie pamiętać należy, że Rosjanie do najwyższych poziomów doprowadzili sztukę manipulacji. Po zastopowaniu najpierw armii Tuchaczewskiego u bram Warszawy w 1920 r., a następnie po zdezawuowaniu potęgi pancernej Stalina przez Alberta Wholstettera i jego doktrynę wzajemnie gwarantowanego zniszczenia atomowego, Rosjanie wiedzieli, że podbój świata nie może się udać wyłącznie za pomocą siły. Dlatego komunizm wzniósł się na wyżyny sztuki manipulacji, rozwijając laboratoria broni psychotronicznej, eksperymentując z hipnozą, rozwijając techniki manipulacji oparte o psychologię poznawczą oraz psychologię społeczną. Komunistyczne służby specjalne animowały, rozsiewające moralną zgniliznę i ideologię, postępowe grupy literackie czy filozoficzne oraz utrzymywały całe siatki agentury wpływu, które stosowały zaawansowane techniki manipulacji informacją barwnie opisane w słynnej powieści Wladimira Volkoffa „Montaż”. Jedna z najciekawszych technik manipulacji, opisanych w powieści Volkoffa, nosi nazwę „trójkąt” i polega na doprowadzeniu do sytuacji, w której rząd danego kraju zostaje opuszczony przez społeczne elity, poprzez wzbudzenie w owych elitach poczucia winy. Warunkiem powodzenia tej techniki jest zrozumienie danej społeczności lepiej, niż rozumie ona siebie samą. Trudno uniknąć skojarzeń z polską sytuacją, gdzie od czasów powojennych elity zmagają się z syndromem historycznego poczucia winy (np. winy za powstanie warszawskie) a jednocześnie kompulsywnie zwalczają narodowy kompleks ofiary (np. ofiary zbrodni katyńskiej). Również za czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego i tuż po jego śmierci ukazywały się w prasie krajowej i zagranicznej pisane przez wpływowych pisarzy i publicystów niezliczone artykuły o narodowej megalomanii, jałowym machaniu szabelką, czy odgrzewaniu mesjanistycznych mitów ofiary. W tej perspektywie problemem polityki Lecha Kaczyńskiego wobec Rosji była właśnie podatność na uruchomienie syndromu ofiary, co Rosjanie skutecznie wykorzystywali odmawiając uznania zasadności zaskarżania umorzenia śledztwa katyńskiego przez polskich obywateli. Wówczas jednak okazało się, że najskuteczniejszym narzędziem walki z taką manipulacją, jest po prostu wejście na drogę sporu prawnego i wygranie sprawy w Trybunale Praw Człowieka w Strasburgu. Jednak problem pojawiał się również na bardziej generalnym poziomie, mianowicie w dążeniu do zbudowania relacji z Rosją na prawdzie, a w szczególności na prawdzie o zbrodni katyńskiej. Problem nie tyle leżał w słuszności tego rodzaju dążeń, bo jest ona z naszej perspektywy oczywista, co raczej w niemożności przekonania do tego Rosjan. Istnieje bowiem poważne przypuszczenie, że Rosjanie tak pojętej prawdy po prostu nie rozumieją.

Polska prawda a rosyjski relatywizm Polski sposób myślenia – którego przedstawicielem był także Lech Kaczyński - jest silnie zakorzeniony w filozofii tomistycznej. Jego fundamentem jest przekonanie, że rzeczywistość może być co prawda widziana z różnych perspektyw, ale zawsze jest to ta sama rzeczywistość. Innymi słowy, odsłonięcie, opisanie istotnych faktów historycznych jest warunkiem zbudowania płaszczyzny prawdy historycznej, na której powinny zostać oparte możliwie partnerskie relacje sąsiedzkie. Również wywiedzione z prawa naturalnego zasady sprawiedliwości są takie same dla wszystkich – małych i dużych, słabych i silnych. Tymczasem w mentalności sowieckiej głęboko zakorzeniony jest relatywizm norm i zasad, które gdzie indziej noszą uniwersalny charakter. Pozwala to Rosjanom wprowadzać w relacje z innymi stałe poczucie niepewności. Lew Gudkow - badacz kolejnych pokoleń ludzi sowieckich – pisze, że w warunkach chronicznej samowoli przełożonych człowiek nigdy nie może polegać na prawidłowym działaniu instytucji formalnych, a to z kolei powoduje zaniżoną samoocenę i brak ufności we własne siły. Chroniczne kompleksy świadomości hierarchicznej kompensowane są przez uczucie przynależności każdej jednostki do czegoś ponadindywidualnego, wielkiego i wyjątkowego - narodu, „dzierżawy” lub imperium. W tym sensie w Rosji społeczeństwo istnieje dla budowy potęgi państwa, a sam Rosjanin niejako stwarzany jest w swojej godności przez bycie elementem potęgi państwowej. Rosjanin wyjęty ze swego państwa zazwyczaj z czasem zatraca swoją tożsamość (np. przywódczyni ukraińskiej opozycji, Julia Tymoszenko, jest Rosjanką). Pułkownik Edmund Klich zapamiętał zdanie przewodniczącej MAK generał Tatiany Anodiny: „Rosja jest wielka, a Polska to mały kraj”, wypowiedziane w kontekście badania przyczyn katastrofy smoleńskiej. „Dziwiłem się - mówił pułkownik Klich - bo w tej sprawie powinna być równowaga, a nie rozważanie „po wielkości””. Zdziwienie pułkownika nie było uzasadnione, albowiem dochodzenie do prawdy „po wielkości” to właśnie cecha charakterystyczna mentalności sowieckiej, która wcale nie zniknęła wraz z rozpadem Związku Sowieckiego. Kolejne konferencje MAK tylko potwierdzają jej niezwykłą żywotność. Wiceprzewodniczący MAK, Aleksiej Morozow stwierdził na konferencji po ogłoszeniu raportu Millera, że już sama obecność generała Andrzeja Błasika w kabinie pilotów była formą nacisku, niezależnie od jego zachowania i wypowiadanych słów. Natomiast obecność pułkownika Nikołaja Krasnokutskiego na stanowisku kontroli lotów „była obowiązkowa”, niezależnie od tego, że nie miał ona prawa tam być i że wielokrotnie ingerował on w proces podejmowania decyzji przez kierownika lotów podpułkownika Pawła Plusnina, sprowadzając zagrożenie na lądujące w Smoleńsku samoloty - najpierw Ił-76, a potem Tu-154. Aleksiej Morozow kilka razy powtórzył również opinię, że zgodnie ze statusem „nieregularnego lotu międzynarodowego” kontrolerzy nie mieli obowiązku podawania precyzyjnych danych. Postępowanie kontrolerów było pochodną statusu lotu. „Sam podjął decyzję - powiedział feralnego ranka 10 kwietnia pułkownik Krasnokutski - niech sam dalej...”. Wywody Morozowa odsyłają nas do rzeczywistości, w której nie istnieją uniwersalne kryteria oceny ludzkiego postępowania. Noszą one bowiem cechy sytuacyjne i hierarchiczne. Przyznanie komuś racji, pozytywna ocena jego działania, nie zależą od obiektywnych kryteriów, a od miejsca, jakie dana osoba zajmuje w hierarchii społecznej. Dobra materialne, prestiż, godność, normy etyczne, zdolności, aspiracje, potrzeby, wsparcie i pomoc rozdzielane są w społeczeństwie zgodnie z pozycją zajmowaną w strukturach władzy. Postępowanie pułkownika Krasnokutskiego uznane zostało za prawidłowe, a nawet obowiązkowe, ponieważ wynika to z jego miejsca w hierarchii wojskowej, a nie z obiektywnej analizy sytuacji. Opisywaną w tym miejscu rzeczywistość mentalną potwierdza późniejszy względem katastrofy awans tego pułkownika na wyższe stanowisko służbowe.

Partnerstwo czy sparingpartnerstwo? Dotychczasowe relacje z Rosją po 1989 r. konsekwentnie budowane były w oparciu o realistyczną doktrynę, której zręby stworzyli autorzy paryskiej „Kultury”, a która swoimi korzeniami sięga jeszcze XVI w. Koncepcja ta, zakładająca, że w polskim interesie leży istnienie między Polską i Rosją pasa niezależnych i przyjaznych nam państw, okazała się jednak w 2007 r. fałszywa. Przynajmniej w ocenie nowego polskiego rządu i większości medialnych komentatorów. W konsekwencji zarówno prezydent Kwaśniewski na kijowskim Majdanie, jak i prezydent Kaczyński na placu w Tbilisii okazali się być rusofobicznymi awanturnikami, owładniętymi prometeistycznym szałem. Natomiast prezydent Komorowski po katastrofie smoleńskiej obdarowujący orderami Rosjan i ich polskich „przyjaciół” okazać się musiał mądrym realistą. Prezydent Komorowski wpisał się w liczne wówczas głosy, mówiące o głębokiej potrzebie zmiany w relacjach pomiędzy Polską a Rosją. Trudno jednak pozbyć się wrażenia, że te przymilne gesty przyjaźni miały mocno służalczy charakter. Od kilku bowiem dobrych lat, polski rząd kierowany przez Donalda Tuska usilnie lecz bezskutecznie stara się dowieść kwadratury koła, tzn. zabiegał o zbudowanie partnerskich relacji na rosyjskich warunkach. Tymczasem takie partnerstwo w stosunkach polsko-rosyjskich polega na tym, że to strona rosyjska wciąga nas w niekończące się spory, w toku których musimy udowadniać swoje racje, prosić o poświadczenie prawdy, domagać się ujawnienia lub przekazania dokumentów, jednym słowem stawiać się w roli petenta. Rosja natomiast rezerwuje dla siebie rolę suwerena, który albo nasze oczekiwania uwzględni, albo je odrzuci. Jak mówi prof. Włodziemierz Marciniak, tak uprawiane partnerstwo stanowi w istocie sparing i dlatego lepiej będzie mówić o sparingpartnerstwie. Zasadnicza użyteczność sparingu dla Rosji polega na tym, że obniża on status Polski poniżej naszych osiągnięć, możliwości i ambicji, podwyższając zarazem status słabego rosyjskiego państwa postkomunistycznego do rangi państwa silniejszego, które dzięki budowanemu w partnerstwie z Polską wizerunkowi mocarstwa może poszukiwać na arenie międzynarodowej silniejszego od siebie sojusznika. Problem polega również na tym, że wielu polskich polityków lubi sparing. Widocznie pozycja podporządkowana mentalnie im odpowiada. Sparing ma bowiem tę zaletę, że oprócz boksowania zakłada także dopuszczanie bliżej, zapraszanie do wspólnego świętowania, czułe objęcia i wzajemne ocieplanie wizerunku, co zawsze można przedstawiać jako sukces. Sukcesy rzekomo wolnej od historycznych kompleksów Polski na drodze do partnerstwa z Rosją są jednak trudno dostrzegalne. Dużo łatwiej można pokazać rosyjskie sukcesy w egzekwowaniu od rządu Donalda Tuska oczekiwanej spolegliwości. Są to m. in.: wycofanie sporu o mięso produkowane w Polsce ze szczebla unijnego na poziom bilateralny i uwarunkowanie jego wwozu do Rosji absurdalną biurokracją, pozostawienie samotnej Litwy w jej próbach warunkowego zatrzymania negocjacji umowy partnerskiej UE-Rosja, rezygnacja z przekopania Mierzei Wiślanej w zamian za ponowne otwarcie cieśniny pilawskiej przez Rosję, ale za każdorazową jej zgodą, bezprawne odcięcie od informacji kancelarii prezydenta Kaczyńskiego przez MSZ i jednostronne uzgadnianie wspólnych obchodów katyńskich z Rosjanami, oddanie Gazpromowi faktycznej kontroli nad gazociągiem Jamał i rezygnacja z zaległych opłat przesyłowych, brak reakcji na sprzedaż Rosji przez Francję wielozadaniowych okrętów desantowych typu Mistral, czy wreszcie faktyczne przyjęcie polityki historycznej Putina (milczenie ws. zbrodni na Polakach w latach 30., faktyczne uznanie Katynia za część wielkiej czystki, uznana przez min. Sikorskiego symetria między Katyniem, a śmiercią rosyjskich jeńców w 1920 r., absurdalny pomnik ku czci czerwonoarmistów w Ossowie). Jest to tylko część z długiej listy faktycznych szkód wyrządzonych przez ekipę Tuska, która niemal całą polską politykę zewnętrzną podporządkowała wewnętrznym rozgrywkom i własnej popularności. Świadomie nie wymieniam wydarzeń dwuznacznych takich, jak wizyta premiera Putina na Westerplatte, czy bezprecedensowe zaproszenie ministra Ławrowa na naradę polskich ambasadorów. Nie mówię też o oczywistych zaniechaniach, które można by dziś – w czasach „znakomitej atmosfery” - nadrobić. Wszak w Rosyjskim Państwowym Archiwum Wojskowym w Moskwie wciąż spoczywa archiwum Legionów Polskich, całe niemal archiwum wywiadu II RP, archiwum rządu, Sejmu czy nawet Kancelarii Prymasów Polski. Ale za kompulsywnym parciem do poprawy relacji polsko-rosyjskich kryją się jeszcze dwa inne powody. Po pierwsze, zmiana ta wychodziła też naprzeciw cichemu oczekiwaniu państw zachodnich, dążących do gospodarczego zbliżenia z Rosją. Swoisty „przymus przyjaźni” jest zatem także wynikiem lokajskiej relacji Tuska w stosunku do Angeli Merkel. Podobnie też zainicjowane przez Davida Camerona partnerstwo Wielkiej Brytanii oraz państw skandynawskich i bałtyckich zawiązało się bez udziału Polski. Jednym z motywów powstania tego sojuszu był niepokój wywołany planowanymi zbrojeniami w Rosji ($800 mld). Tymczasem rząd polski, ustami goszczącego we Francji prezydenta Komorowskiego, sprzedaż francuskiej (ale także niemieckiej i włoskiej) broni do Rosji pochwala i niczym się nie niepokoi. Relacje handlowe między Polską a Rosją mają nie większą rangę, niż nasze relacje handlowe z Czechami. A gdyby jeszcze odjąć z wyraźnie ujemnego dla nas bilansu ropę i gaz, rynek rosyjski mógłby dla nas praktycznie nie istnieć. W sensie gospodarczym wojna o warty bodaj 30 mln dolarów rynek mięsa nie miała sensu. Ale przecież nie o handel w niej chodziło, a o zmuszenie państw starej Unii do objęcia ochroną interesów nowych państw członkowskich. Administracja premiera Kaczyńskiego uporem i konsekwencją doprowadziła do sytuacji, w której po szczycie Merkel-Putin w Samarze to Rosja zaczęła być traktowana jako kraj eurofobiczny, choć cena jaką trzeba było za to zapłacić było ugruntowanie opinii kraju rusofobicznego. Obecnie zaś pod oświeconym kierownictwem ministra Sikorskiego Polska zyskuje na popularności, bo nie robi kłopotów, tylko skwapliwie – jak to swego czasu ujął prezydent Chirac - „korzysta z okazji by siedzieć cicho”. Ale mimo to upokorzenia bynajmniej się skończyły. Wręcz przeciwnie. Trzy lata temu Rosjanie wprowadzili wizy tranzytowe dla Polaków, przyjaznemu rządowi grozili wycelowaniem w Warszawę głowic balistycznych, rozmieścili w obwodzie Kaliningradzkim rakiety Iskander, mimo, że USA z projektu stacjonarnej tarczy antyrakietowej się wycofały. W ostatnich miesiącach problemy analogiczne do mięsnych, dotknęły polskich eksporterów owoców a także firmy transportowe, po tym jak Rosja zmniejszyła limit pozwoleń przewozowych. Wszystko to jednak niknie w obliczu tego gigantycznego upokorzenia, jakim jest sprawa katastrofy smoleńskiej i dotyczącego niej śledztwa. W kluczowym momencie tuż po katastrofie, gdy Donald Tusk opracowywał strategię wizerunkową, premier Putin opracowywał strategie prawne. Stąd nie jest dziś zaskoczeniem, że to Rosjanie ustalili i narzucili nam reguły prowadzenia dochodzenia. Lot wojskowy w oparciu o konwencję międzynarodową dotyczącą lotów cywilnych badała działająca w konflikcie interesów organizacja powołana przez Wspólnotę Niepodległych Państw (tj. MAK). Jako że nie jest ona podmiotem prawa międzynarodowego przedstawiła ona swoje ustalenia rządowej komisji rosyjskiej, która się z nimi zapoznała, ale oficjalnie ich nie przyjęła. Nie można zatem w tej sprawie nikogo pozwać. Przy okazji również tradycyjnie już okazało się, że Rosjanie zniszczyli ważne dowody (wycięli drzewa, pocięli wrak) a pozostałe kontrolują (czarne skrzynki, czy 5000 elementów z miejsca katastrofy zebranych rękami polskich archeologów) i jakoś nie spieszą się z ich oddaniem. Irytujące oczekiwanie na przyjazne gesty ze strony Moskwy skończyło się tradycyjnym rosyjskim gestem „nierównej przyjaźni” – upokarzającym siarczystym policzkiem. Rząd najpierw chował przed Polakami niekorzystne dla Rosjan informacje, potem oburzał się na nierzetelność rosyjskiego raportu, nad przygotowaniem którego nie miał żadnej kontroli, by wreszcie uznać, że wersja, w której winny katastrofie jest pijany polski generał, nie jest aż taka bardzo zła. Okazało się, że rząd Tuska - na krajowym podwórku niezrównany mistrz piaru i gierek mediami - ma tym razem przed sobą nie byle kogo, bo prawdziwego maga manipulacji percepcją. Rosją rządzi i samodzierży wszak ekipa wywodząca się z KGB - służb specjalnych, które tworzenie złudzeń doskonalą od dziesiątek lat. Rosyjski PR ma przy tym swój specyficzny trumienny styl. Niezależnie zatem od tego, co wydarzyło się 10. IV 2010 w Smoleńsku, skutki tej katastrofy są niebywale korzystne dla Rosji. Po pierwsze, to Rosjanie ustalają warunki prawdziwości raportu z katastrofy i to oni puścili w świat pierwszą, kluczową interpretację tego wydarzenia. Po drugie, to Rosjanie trzymają dziś w ręku przełącznik do temperatury politycznej w Polsce. Udało im się doprowadzić do tego, do czego dążą w Polsce od 300 lat, tj. do podzielenia sceny politycznej i rozniecenia wojny wewnętrznej. Po trzecie, udało im się poniżyć Polskę zarówno w oczach krajów Zachodu, jak i krajów BUMAGI (Białoruś, Ukraina, Mołdawia, Armenia, Gruzja, Azerbejdżan), których politycznym patronem starał się być prezydent Kaczyński. Po czwarte wreszcie, Rosjanom udało się te kraje zastraszyć – wszyscy rozsądni ludzie będą wszak zadawać sobie pytanie, czy był to zamach, czy jednak nie. I nawet jeśli była to zwykła awaria, to niszczenie dowodów przez Rosjan właśnie pozostawieniu takiej niejasności miało służyć. Zza chmury pompatycznej retoryki „równorzędnego partnerstwa” wyłania się zatem obraz upokorzonej Polski stojącej sam na sam wobec Rosji. Łasząc się do Rosji i Niemiec zraziliśmy lub rozczarowaliśmy do siebie większość państw naszego regionu. A przecież nasi regionalni sąsiedzi są naszymi najlepszymi sojusznikami, ponieważ sojusze z nimi nigdy nie będą dla nas egzotycznymi, przetrwanie jednego, zależne jest od przetrwania drugiego. Każde realne ustępstwo z polskiej strony, spotyka się co najwyżej z symbolicznym gestem strony rosyjskiej, bez podjęcia żadnych kroków wiążących ją prawnie. Zwrot w relacjach z Rosją przyniósł nam aplauz niekompetentnych publicystów i pochwały zachodnich dyplomatów, przestępujących z nogi na nogę, w kolejce do rosyjskiego kufra z pieniędzmi. Wszak Europa potrzebuje rynków zbytu, bo jej udział w handlu międzynarodowym systematycznie spada, a konkurencyjność maleje. Jednak konsekwencją tego zwrotu jest powolna utrata szacunku ze strony Amerykanów, niska widoczność polskiego interesu w Europie i brak jakichkolwiek realnych korzyści w relacjach z Moskwą. Chyba, że mówimy o sukcesach, które zdefiniowali i przedstawili nam do akceptacji sami Rosjanie. Wówczas wszystko staje się sukcesem.

Polecamy i zalecamy Demokracja przyszłości Z lektoratu języka angielskiego, zaliczonego w prehistorycznych czasach PRL-u, zapamiętałem do dziś najlepiej jeden aforyzm – pouczający, że „a woman is as old as she looks and a man is as old as he feels”. Nieco później dowiedziałem się, że część owego powiedzenia bardzo wymownie skomentował Ferdynand Goetel, pisząc: „– Mam tyle lat, na ile się czuję! – zapewniał pewien starowina, bałamucąc szesnastolatkę. – Mylisz się, mój drogi; masz tyle, ile czuję ja – odrzekła”.

Zasady gry Według tych samych zasad zdaje się być prowadzona współczesna walka polityczna naszych rodzimych „gogów” i „magogów” (jedni wyglądają, inni czują), w ramach której opozycja zaczęła „budzić” Polskę, powołując nawet „cienia” Tuska w osobie profesora Glińskiego, przez co natychmiast sondaże po raz pierwszy bodajże od pięciu lat strąciły z piedestału PO, wobec których to zdarzeń premier postanowił wygłosić „drugie exposé” i przypieczętować swój mandat do rządzenia sejmowym wotum zaufania. Tym sposobem ruch w politycznym biznesie nabrał rozmachu, bo ludziom trzeba stworzyć iluzję, że coś się dzieje, że na coś mają jeszcze wpływ, nawet jeżeli ten wpływ dokonuje się w ich imieniu rękami posłów związanych dyscypliną klubową. Przypomnę w tym miejscu opowiadanie, które w 1955 roku opublikował Isaac Asimov (taka amerykańska wersja Stanisława Lema) i które zgrabnie przewidywało demokrację przyszłości, tj. demokrację elektroniczną. Demokracja przyszłości (autor ową przyszłość określił na 2008 r., co można zrozumieć, gdyż w 1955 r. data ta mogła wyglądać na wybitnie futurystyczną – niektórzy pamiętają przecież słynny „Kosmos 1999”) opisana we „Franchise” („Prawo głosu” w polskiej wersji) opiera się na tym, że wszystkie zmienne wpływające na proces wyborczy są już okiełznane przez proces obliczeniowy, tylko jednej zmiennej nie można jeszcze przewidzieć, tj. procesu decyzyjnego człowieka w danym dniu. Maszyna losuje więc najpierw jakieś próby wyborców i na ich podstawie ustalane są rzeczywiste wyniki wyborów, później postęp sprawia, że tych wylosowanych może być coraz mniej, aż na końcu okazuje się, że Multivacowi wystarczy głos jednego jedynego wyborcy, by móc ustalić wiarygodne wyniki wyborów dla całego elektoratu. Angielski termin franchise lepiej oddaje istotę takiej sytuacji, gdyż oznacza on nie tylko prawo wyborcze, ale także koncesję, ponieważ de facto „wyborca roku” otrzymywał koncesję na reprezentowanie wszystkich wyborców. Asimov z jednej strony interesująco przedstawia, do czego może zostać sprowadzona demokracja, z drugiej strony przedstawia proces psychiczny, jaki zachodzi w owym przypadkowo wylosowanym „wyborcy roku”, który, początkowo pełen zniechęcenia, a nawet obaw związanych z nałożoną na jego barki odpowiedzialnością, w końcu, w momencie wyborów, czuje rosnące w sobie poczucie misji, swojej ważności, a nawet poczucie patriotyzmu. Nawet jeżeli Asimov nakłada na ten opis cień pastiszu, to mimo wszystko trafnie pokazuje, że właśnie na takich elementach opiera się także „prawo głosu”, do takich emocji apelują różne propagandowe chwyty, również głosowanie nad „wotum zaufania”, które w obecnej sytuacji parlamentarnej nie jest żadnym „sprawdzam”, ale kolejną lojalką podsuniętą posłom koalicyjnych partii.

Polityka zbiorów rozmytych Bez względu na to, jaki scenariusz będą realizować obecnie najsilniejsi gracze polityczni, można stwierdzić, że sympatie polityczne wyborców bardziej niż jeszcze rok temu przypominają zbiór rozmyty. Może to być objaw słabnięcia duopolu PO-PiS, stąd można to także postrzegać jako szansę na forsowanie konkurencyjnych projektów politycznych. Warto zauważyć, że nawet rządzący dostrzegają nieefektywność niektórych obecnych rozwiązań, tylko nie mają dość odwagi, by te rozwiązania wprost zanegować. Przykładowo: zapowiedź premiera dotycząca powołania jakiejś kolejnej specagencji do finansowania inwestycji jest przyznaniem nieefektywności obecnej formuły wydatkowej, chociaż część opozycji z pewnością skupi się na wynikających z takiego rozwiązania możliwościach tworzenia kolejnych posad i zagrożeniach korupcjogennych. Jest to jednakże coraz szerzej uprawiana ścieżka wyprowadzania budżetu i instytucji rządowych do agencji jako instytucji kontrolowanych przez rząd, ale mających większą elastyczność w gospodarowaniu środkami. Bowiem po raz kolejny okazuje się, że łatwiej ominąć niewygodne prawo, które się samemu stworzyło – tzn. pardon: dostosowało do prawa unijnego – niż to prawo zmienić na bardziej sensowne. Nie od dzisiaj na tych łamach piszę i piszemy, że rzeczywisty zwrot w polskiej polityce może nastąpić dopiero po załamaniu fałszywej dychotomii PO-PiS. Nota bene jako wnikliwie onegdaj studiującemu różne problemy ekonomiczne owa fałszywa dychotomia przypomina mi forsowaną przez keynesistów dychotomię na linii bezrobocie-inflacja. Według tej teorii, zmniejszenie bezrobocia było rzekomo możliwe jedynie kosztem wyższej inflacji i na odwrót – walka z inflacją musiała prowadzić do wzrostu bezrobocia. Niestety wbrew tym teoryjkom praktyka lat późniejszych pokazała, że proinflacyjna polityka monetarna doprowadziła także do rozchwiania rynku i ostatecznie nie tylko do wyższej inflacji, której towarzyszył wzrost bezrobocia, ale i do stagnacji ekonomicznej (stagflacja). Dzisiaj PO zwalcza się PiS-em, a PiS Platformą – w rezultacie mamy nie tylko atrofię życia politycznego, ale i utrwalaną niewydolność systemu społeczno-ekonomicznego.

Zmielenie wyborcy Mecenas Roman Giertych, któremu obok twierdzeń „rozmytych” zdarzają się także trafne spostrzeżenia, w niedawnej „spowiedzi” dla „Gazety Wyborczej” co najmniej trzykrotnie zauważył konieczność alternatywy dla obecnego politycznego duopolu. Były wicepremier wyraził się m.in., że chciałby, aby „powstała partia na prawo od Platformy”, że „klincz można przełamać, tylko tworząc nową siłę na prawej stronie między PO i PiS”, a także że „przed wyborami trzeba zbudować partię na prawo od Platformy, a na lewo od PiS, zabrać PiS, ile się da, i domknąć układ rządowy”. Pomijając już milczeniem owo zagadkowe „domykanie układu rządowego” (Radek Sikorski „dorzyna”, Giertych „domyka” – jakiś klub na „do-” czy co?), faktem jest, że rodzimy Multivac, zmaterializowany w sondażach przedwyborczych, pokazuje zmianę nastrojów, co nie musi oznaczać, że rzeczywiście PiS wygrywa, ale może pokazywać, że PO słabnie, a właściwie może nie tyle PO słabnie, co Multivac chce już jakiejś podmiany. W tej sytuacji pojawiają się jacyś „zmieleni”, którym za program wystarcza procedura wyborcza, a ta, którą propagują, uczyniłaby system wyborczy jeszcze bardziej „domkniętym”, niż to ma miejsce obecnie. Jak zaczadzeni inicjatywę tę popierają także nawet działacze Nowej Prawicy – partii, która pierwsza powinna zaskarżyć zapisy o progach wyborczych jako niekonstytucyjne. Ale skoro „nie życzymy sobie d***kratyzacji”, to może i sensowne jest uchwalanie poparcia dla idei JOW. Już tyle razy poruszałem kwestię ordynacji, że sam czuję niechęć do powtarzania się – zresztą co tam argument, nawet najmądrzejszy, skoro tyle autorytetów, od Zbigniewa Brzezińskiego po Karla Poppera, „poppera” JOW, a śpiewa o tym sam Kukiz. Przypomnę tylko, że „ojcowie założyciele” Stanów Zjednoczonych tak bardzo bali się europeizacji, czyli upartyjnienia amerykańskiego parlamentu, że tworząc konstytucję, ani słowem nie wspomnieli o partiach, a głosowanie przeprowadzano na konkretnych kandydatów. Mimo to w tak wyłonionym amerykańskim parlamencie od samego początku zaczęły tworzyć się frakcje i stronnictwa, a w efekcie tylko w latach 1790-1796 „liczba kongresmenów niegłosujących konsekwentnie za jednym lub drugim stronnictwem spadła z 42 do zaledwie 7 procent”. Tak – wbrew intencjom – powstały partie republikanów i federalistów. Więcej – niektórym nie bardzo podobała się polaryzacja na tylko dwie partie, a jeden z pierwszych prezydentów USA John Adams (ojciec późniejszego prezydenta Johna Quincy’ego) wyraził się nawet, że „podział republiki na dwie potężne partie (…) to najgorsze nieszczęście, jakie może się przydarzyć w ramach naszego porządku konstytucyjnego”. Tak zaczęli pojawiać się „quidsi” (od tertium quid) jako „trzecia możliwość”. Nota bene owi amerykańscy „quidsi” do dzisiaj nie zdążyli zaistnieć na tamtejszym rynku politycznym – w odróżnieniu np. od Polski, gdzie ową „trzecią możliwością” były dotychczas zawsze rządy lewicy. Nigdy nie były nią rządy prawicy – takiej prawicy rzeczywiście na prawo od tego, co prezentuje dzisiaj PO i PiS. Thomas Jefferson, który był – po Washingtonie i Adamsie – trzecim prezydentem Stanów Zjednoczonych, wygrał wybory pod hasłem „Czas na zmiany” (jak to rzeczywiście wszystko już było). No proszę – zaledwie 25 lat od ogłoszenia Deklaracji Niepodległości i 12 lat od ustanowienia urzędu prezydenta, a już był „czas na zmiany”. U nas wystarczyłoby, aby trzech posłów koalicyjnych dostało sraczki – i rząd pada, a i tak nie ma czasu na zmiany… Krzysztof M. Mazur

Za parawanem demokracji Żyjemy w kraju, w którym odpowiedzialność rozmywa się w gąszczu instytucji – bardzo często zupełnie niepotrzebnych Co łączy ze sobą katastrofę smoleńską, aferę Amber Gold i nierozłożony dach Stadionu Narodowego? We wszystkich tych sprawach trudno wskazać winnego, odpowiedzialność bowiem rozmywa się między wiele instytucji. Ale to nie są wyjątki. To reguła, według której funkcjonuje nasze państwo. Katastrofę z 10 kwietnia 2010 r. badały zarówno prokuratura wojskowa, jak i cywilna. Ta druga pod koniec czerwca br. umorzyła śledztwo w sprawie organizacji tragicznego lotu. Przedmiotem tego śledztwa było kilka instytucji, m.in. Kancelaria Premiera, Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Ministerstwo Obrony Narodowej, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji. Prokuratorzy wytknęli urzędnikom wiele uchybień, ale zarzuty karne postawili tylko jednemu: wiceszefowi Biura Ochrony Rządu. Tak jakby to on (nawet nie jego bezpośredni przełożony, szef BOR!) odpowiadał za całą organizację lotów najważniejszych osób w państwie. W aferze Amber Gold także pojawiło się wiele instytucji: Komisja Nadzoru Finansowego, Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, Ministerstwo Gospodarki, Urząd Lotnictwa Cywilnego, urzędy skarbowe. Nie mówiąc już o sądach i prokuraturach, choć tam akurat jakąś odpowiedzialność personalną udało się wyegzekwować – ale to tylko dlatego, że prokurator generalny i minister sprawiedliwości nagłośnili sprawę, a szef gdańskiego sądu sam skompromitował się, ulegając prowokacji dziennikarskiej. W Sejmie informację na temat tej afery przedstawiali premier, ministrowie finansów i sprawiedliwości oraz prokurator generalny, ale przecież żaden z nich nie wystąpił w roli odpowiedzialnego. Jedynie opisali całą sprawę i… na tym się skończyło. W niedawnym skandalu z dachem Stadionu Narodowego, którego nie rozłożono przed ważnym meczem z Anglią, także nie ma winnych. Przez kilka dni trwało przerzucanie odpowiedzialności pomiędzy Narodowym Centrum Sportu, Polskim Związkiem Piłki Nożnej i FIFA, premier groźnie zapowiadał kontrolę w Ministerstwie Sportu, a gdy emocje nieco opadły, zdecydował, że pani minister zachowa stanowisko. Zaraz potem zmienił się prezes PZPN, zaś minister sportu odwołała kolejnego już prezesa NCS (instytucji zarządzającej stadionem). Ale czy to zamknęło sprawę dachu? Przecież ten stadion ktoś zaprojektował, ktoś go zamówił i odebrał, ktoś za niego zapłacił (i to ogromne pieniądze).
Władza puchnie Takich afer i skandali, za które nikt nigdy nie poniósł konsekwencji – albo co najwyżej poleciały “głowy” urzędników niższego szczebla – było w historii III RP wiele. W tym te najgłośniejsze: afera Rywina czy hazardowa. W każdej z nich przewijało się mnóstwo instytucji, ale wskazanie tej jednej, na której spoczywałaby największa odpowiedzialność, prawie zawsze okazywało się niemożliwe. Można zatem powiedzieć, że rozmywanie odpowiedzialności jest jednym z prawdziwych fundamentów ustroju zbudowanego po 1989 r. W czasach PRL istniała prawdziwa władza i jej parawan. Prawdziwą władzą była partia, której poszczególne szczeble (zarówno centralne, jak i wojewódzkie) miały swoje “branżowe” wydziały. A parawanem była administracja państwowa (rządowa, wojewódzka), która realizowała to, co partia postanowiła. W latach 70. ambitny premier Jaroszewicz rozpoczął proces wzmacniania pozycji rządu, zaś w następnej dekadzie osobnym, jeszcze bardziej ambitnym czynnikiem stało się wojsko, ale zasadniczy model ustrojowy do końca pozostał bez zmian. Natomiast III RP miała być krajem demokratycznym, czyli takim, w którym obywatele wybierają władzę w wyborach. I teoretycznie nim jest. Ale ta władza z roku na rok puchnie – zarówno wszerz, jak i wzdłuż – bynajmniej jednak nie staje się bardziej demokratyczna. Trzeba być już chyba doktorem prawa administracyjnego, by zrozumieć wzajemne relacje poszczególnych urzędów i instytucji. A wraz z liczbą urzędów rośnie też liczba urzędników. Tak naprawdę nie wiadomo nawet, ilu ich jest. Gdy kilka miesięcy temu pytaliśmy o to w Ministerstwie Administracji i Cyfryzacji, odpowiedziano nam, że takich danych nie posiadają. To tylko na pozór śmieszne. Tak naprawdę świadczy to o tym, że nad ogromnym aparatem władzy nikt już nie panuje.
Dziedzictwo Buzka Momentem, w którym nastąpił największy rozrost instytucji państwa, były rządy Jerzego Buzka (1997-2001). To wtedy wprowadzono w życie tzw. cztery wielkie reformy, z których co najmniej dwie – administracyjna i zdrowotna – znacząco przyczyniły się do wzrostu biurokracji. Całkiem logiczną i spójną siatkę 49 województw, wprowadzoną za czasów Gierka, zastąpiono szesnastoma wielkimi, sztucznie skrojonymi województwami, które w dodatku otrzymały własne miniparlamenty (sejmiki) i minirządy (marszałkowie, zarządy i urzędy marszałkowskie). Pozostawiono przy tym urzędy wojewódzkie podlegające bezpośrednio premierowi, co sprawiło, że kompetencje obu pionów administracji zaczęły się dublować. Do tego doszły jeszcze powiaty, których utworzono około 300, w każdym powielając strukturę centralno-wojewódzką (starosta z zarządem oraz rada powiatu). Skutki tej reformy najlepiej widać na przykładzie dróg. Mamy ich w Polsce aż cztery rodzaje: gminne, powiatowe, wojewódzkie i krajowe. W praktyce zwykły kierowca nie ma pojęcia, kto odpowiada za daną drogę i nawet nie wie, komu może się poskarżyć na jej stan. To samo dotyczy np. ochrony środowiska, za którą odpowiadają wszystkie szczeble administracji. A w dziedzinie kultury istnieją teatry, muzea czy filharmonie podległe rządowi, marszałkowi województwa lub prezydentowi miasta. Mało kto jest w stanie się w tym wszystkim połapać, za to liczba stanowisk na każdym szczeblu rośnie wraz z każdą zmianą władzy. Bo każda kolejna ekipa chce zainstalować jak najwięcej swoich ludzi, ale poprzedników nie tak łatwo się pozbyć. Często więc bywa tak, że w jednym urzędzie marszałkowskim pracują nominaci wszystkich większych partii na danym terenie i nikt nie ma interesu, by ten stan rzeczy zmieniać. Druga z tzw. wielkich reform Buzka dotyczyła służby zdrowia. Tutaj wprowadzono system ubezpieczeniowy w miejsce budżetowego, a ubezpieczycielem zostały kasy chorych, których miało być tyle, co województw. Władze kas zostały obsadzone przez nowe władze wojewódzkie (gdzie dominowała AWS), ale już po kilku latach, gdy władzę przejął SLD, kasy zlikwidowano, tworząc w ich miejsce Narodowy Fundusz Zdrowia – oczywiście z szesnastoma oddziałami wojewódzkimi. Nie zlikwidowano przy tym Ministerstwa Zdrowia, wprowadzając tym samym trwający do dziś chaos kompetencyjny: za służbę zdrowia ogólnie odpowiada minister, ale pieniądze na nią trzyma NFZ i to on wycenia wszystkie “usługi medyczne” oraz zawiera kontrakty z poszczególnymi placówkami. Prezesa Funduszu co prawda powołuje i odwołuje premier, ale na decyzje NFZ rząd nie ma żadnego wpływu. Dlatego trzeba było blisko pięciu lat, by poprzedni prezes stracił stanowisko, choć o jego skandalicznych decyzjach słyszeliśmy od dawna.
Urzędy obok ministerstw Za rządów Buzka – o czym mało kto pamięta – rozpoczęto też proces przenoszenia kompetencji z wielu innych resortów do instytucji pozornie niezależnych i znacznie trudniejszych do kontrolowania. Wymowną tego ilustracją jest transport i łączność: resortów tych oczywiście nie zlikwidowano (później połączono je w Ministerstwo Infrastruktury), ale obok nich powołano do życia Urząd Transportu Kolejowego, Urząd Lotnictwa Cywilnego, Urząd Komunikacji Elektronicznej, Generalną Dyrekcję Dróg Krajowych i Autostrad, Główny Inspektorat Transportu Drogowego. I teraz, gdy wydarzy się katastrofa kolejowa albo pojawią się problemy z budową autostrady, ministerstwo odsyła do poszczególnych urzędów, a urzędy – do ministerstwa. A w sprawach kolei dochodzą jeszcze władze poszczególnych spółek z grupy PKP. Ostatecznie jednak odpowiedzialności za błędy czy zaniechania najczęściej nie ponosi nikt. Wokół niemal każdego resortu jest co najmniej kilka podobnych instytucji. Jedne nazywają się urzędami, inne – inspekcjami, jeszcze inne – agencjami. Na zdrowy rozum ich istnienie nie ma sensu, skoro ich kompetencje dublują się z ministerialnymi, a w dodatku ich szefów – tak samo jak ministrów – powołuje premier. Tyle że ministra można zwolnić z dnia na dzień. A prezes urzędu centralnego ma swoją kadencję i procedura jego odwołania trwa znacznie dłużej. Przede wszystkim jednak taki prezes zwykle nie jest politykiem, nikt go nie wybiera w wyborach, ba! - większość Polaków nie kojarzy nawet jego nazwiska. Za to władza takiego urzędnika często jest ogromna. Dobrze pokazuje to przykład Urzędu Regulacji Energetyki, który ustala ceny prądu i gazu, albo Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, potrafiącego zablokować rządową decyzję o fuzji dwóch wielkich koncernów energetycznych. O takich decyzjach od czasu do czasu słyszymy, ale kto zna nazwiska prezesów tych instytucji?
Spychologia III RP Mamy zatem do czynienia z podwójnie chorą sytuacją. Z jednej strony liczba urzędników rośnie: według obliczeń Fundacji Republikańskiej, w okresie rządów PO administracja centralna zwiększyła się o blisko 11 proc., czyli prawie 20 tys. osób, i wynosi już ponad 182 tys. osób. Ale z drugiej strony coraz trudniej dojść, kto za co konkretnie odpowiada. Bo każdy urzędnik ma to do siebie, że gdy dzieje się coś złego, za wszelką cenę szuka usprawiedliwienia – aby tylko nie stracić posady. Działa więc znana dobrze z czasów PRL “spychologia stosowana”. I nie widać szans, by cokolwiek miało się tutaj zmienić. Paweł Siergiejczyk

Kto w Rosji gra kartą smoleńską? Czy prawda o Smoleńsku zniszczy Władimira Putina? W rosyjskich elitach rośnie sprzeciw wobec autorytarnego i izolacjonistycznego kursu Kremla. Jeśli podjazdowe walki zmienią się w otwartą wojnę na górze, przeciwnicy prezydenta mogą skompromitować go w oczach świata. Obciążyć winą za Smoleńsk, by zdobyć Kreml. To ryzykowne i ostateczne, ale niedające się wykluczyć. Bez analizy obecnej sytuacji w Rosji ocena ostatnich wydarzeń w sprawie smoleńskiej byłaby niepełna. Rosyjska gra dowodami i informacjami nt. wydarzeń 10 kwietnia 2010 r. toczy się na dwóch poziomach. Jeden to działania wobec polskich elit politycznych i wpływanie na sytuację wewnętrzną w Polsce. Drugi to narastająca walka w rosyjskich elitach. W pierwszym przypadku najwięcej stracić może Tusk, w drugim – Putin.

Smoleński kompromat Pełną wiedzę i dowody na to, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 r. na lotnisku Siewiernyj, mają tylko Rosjanie. A wraz z tym skuteczny instrument nacisku na rządzącą w Polsce ekipę. Odpowiednio dozując i podsuwając pewne fakty związane ze Smoleńskiem, mogą dyscyplinować Tuska i wpływać na sytuację polityczną w Polsce. Ujawnienie zamiany ciał ofiar smoleńskich, publikacja ich drastycznych zdjęć w rosyjskim internecie czy wreszcie ostatnia sprawa ujawnienia na wraku tupolewa śladów materiałów wybuchowych, uderzają w Tuska i jego ekipę. Rosjanie mogą w ten sposób dyscyplinować polskiego premiera z obawy, że chce on niemiecko-rosyjskie kondominium, jakim stała się Polska za rządów Tuska, przekształcić w wasala wyłącznie Berlina. Nie ma wątpliwości, że w razie potrzeby Moskwa może odpalić taką „smoleńską bombę”, że rząd Tuska upadnie. Ale to ostateczność. Zgodnie z kagiebowską szkołą, korzystniej jest trzymać „obiekt” w szachu kompromatami. I to może być jedno wytłumaczenie ostatnich wydarzeń. Ale jest też drugie – niekoniecznie wykluczające pierwsze. Ostatnie smoleńskie przecieki mogą mieć związek z coraz ostrzejszą wojną na górze w Moskwie i słabnącą pozycją czekistów Putina. Za tą wersją przemawia choćby sposób relacjonowania wydarzeń w Polsce przez rosyjskie media. Inny w mediach podporządkowanych Putinowi i siłowikom, a inny w środkach masowego przekazu zaliczanych do zaplecza obozu antyputinowskiego. Choć sprawę smoleńską prowadzą pretorianie Putina (FSB i Komitet Śledczy), to pewną wiedzę mogą mieć także struktury z drugiej strony barykady: skonfliktowana z Komitetem Śledczym prokuratura, a przede wszystkim GRU, za rządów Putina sukcesywnie osłabiane. W końcu do śmierci polskiego prezydenta i elity wojskowo-politycznej Polski doszło na terenie wojskowym. Zapomina się też o ogromnych technicznych możliwościach GRU, wojskowe specsłużby Rosji pod tym jednym względem wciąż mają przewagę nad cywilną konkurencją. Jeśli nowe fakty ws. Smoleńska szkodzą Tuskowi, to mogą też zaszkodzić Putinowi. Łatwo sobie wyobrazić geopolityczne skutki, jakie dla czekistowskiej Rosji miałoby udowodnienie, że to ona stoi za zamachem lub co najmniej zatajała informacje o terrorystycznym zamachu na głowę państwa NATO na swoim terytorium. Jeśli to przeciwnicy Putina grają dziś kartą smoleńską, nie powinno to budzić zdziwienia. Rosja weszła w ostatnich miesiącach w najostrzejszą od lat fazę konfliktów wewnętrznych, a Putin osłabł już na tyle, że nie może – jak za pierwszej czy drugiej kadencji – brutalnie rozprawić się z przeciwnikami. Jeśli sprawy potoczą się dalej w tym kierunku, można oczekiwać kolejnych nowych (dla Polski) faktów ws. Smoleńska, do utraty przez stronę rosyjską kontroli nad przeciekami włącznie.
Moskiewski kontekst W stolicy Rosji huczy od plotek o zdrowotnych problemach Władimira Władimirowicza. Duma nie przypomina dotychczasowej kremlowskiej maszynki do głosowania – toczy się m.in. gorąca debata ws. nowych przepisów o kontroli prywatnych finansów urzędników średniego i wysokiego szczebla, knebluje się usta deputowanym (sprawa Gudkowa). Media żyją aferą korupcyjną w ministerstwie obrony i odliczają dni do końca kariery jego szefa Anatolija Sierdiukowa. Śledczy polują na „spiskowców”, a opozycja bije na alarm po porwaniu przez FSB z Kijowa jej działacza. Na Kremlu jest coraz bardziej nerwowo – w tym samym dniu, w którym informacja o trotylu i nitroglicerynie wstrząsnęła polską opinią publiczną, Putin zdymisjonował za jednym zamachem aż pięciu generałów policji ze ścisłego kierownictwa MSW. Putin cierpi na bóle pleców i może być konieczna nawet operacja. Przełożono planowany na 2 listopada szczyt WNP, odwołano też kilka międzypaństwowych wizyt. Problemów ma on dużo więcej. Wszystko wskazuje na to, że pod koniec zimy w kraju wybuchną masowe protesty, sondaże pokazują ciągły spadek poparcia dla władz, a najbardziej dla samego prezydenta. Z sondażu przeprowadzonego przez Centrum Lewady w 60. urodziny prezydenta wynika, że tylko 15 proc. Rosjan jest usatysfakcjonowanych jego polityką socjalną i antykorupcyjną, podczas gdy 50 proc. ocenia ją krytycznie. Dlatego Putin szuka popularności, sięgając np. po prawosławie jako instrument mobilizacji (proces Pussy Riot) i tradycyjnie szermując ostrą antyzachodnią retoryką. Problem w tym, że w przeciwieństwie do swoich dwóch pierwszych kadencji nie może już liczyć na zdyscyplinowaną biurokrację. Walki między różnymi klanami narastają. O ile kiedyś Putin sam nimi manipulował, o tyle teraz częściej tylko reaguje na działania różnych środowisk. Dawni „ekonomiści” Putina, jak German Gref czy Aleksiej Kudrin, otwarcie wyrażają niezadowolenie z odchodzenia prezydenta od programu modernizacji. Z Miedwiediewem relacje są dużo gorsze niż kiedyś. Dziś Rosja otwarcie zdąża od quasi-demokracji ku skorumpowanemu autorytaryzmowi. Już na samym początku kadencji Putin unieważnił większość „innowacji” Miedwiediewa. To powoduje, że coraz liczniejsza grupa „bojarów” obawia się białorusinizacji Rosji. Oczywiście nie w trosce o demokrację, lecz o własne majątki i biznesy.
Wojna na górze W otoczeniu Putina za nieformalnego lidera przeciwników uważa się Dmitrija Miedwiediewa. Spór o to, czy utrzymać firmowany przez niego „modernizacyjny” kurs polityki państwa, czy wręcz przeciwnie, pójść w interwencjonizm na fundamencie wielkich zbrojeń i państwowych molochów przemysłowych forsowany przez Putina, to ciąg dalszy konfliktu siłowików, w tym FSB i Komitetu Śledczego oraz lobby zbrojeniowego, z „liberałami”, dużą częścią generalicji i GRU. Od kilku miesięcy otoczenie Putina dąży do usunięcia Miedwiediewa. Otwarta wojna między nimi wybuchła już kilka miesięcy temu, a fakt, że prezydent wciąż nie zdymisjonował premiera, świadczy o jego coraz słabszej pozycji. Zaczęło się w rocznicę agresji na Gruzję, gdy w umieszczonym w internecie „dokumencie” grupa aktywnych i emerytowanych generałów zaatakowała Miedwiediewa za jego „niezdecydowanie i tchórzostwo” w czasie wojny 2008 r. Tę wersję poparł Putin, ale Miedwiediew przedstawił własną. Pierwszy raz tak otwarcie doszło do różnicy zdań, wręcz konfliktu publicznego na linii Putin–Miedwiediew. Ważnym frontem wojny na górze jest walka o kontrolę nad sektorem energetycznym. Awanse lidera klanu siłowików Igora Sieczina oraz niedawna transakcja z Brytyjczykami ws. TNK-BP czyniąca Rosnieft’ (koncern zdominowany przez siłowików) największą firmą naftową świata, spotykają się z dużym oporem rządu Miedwiediewa. Częścią wojny z premierem jest też ostatnie uderzenie w ministra obrony Anatolija Sierdiukowa (który w 2008 r. stanął po stronie Miedwiediewa). 25 października rzecznik Komitetu Śledczego Władimir Markin zaszokował Moskwę, publicznie oskarżając należący do resortu obrony holding Oboronserwis o korupcję i defraudację „ponad 3 mld rubli” (100 mln USD) z budżetu federalnego. Jedną z głównych podejrzanych osób w sprawie jest Jelena Wasiljewa, zaufana współpracowniczka Sierdiukowa. Należący do medialnych zasobów Putina portal Lifenews.ru doniósł, że śledczy, którzy przyjechali rano przeszukać mieszkanie Wasiljewej, znaleźli w nim... Sierdiukowa. To on był prezesem zarządu Oboronserwisu w latach 2008–2011. Obecnie na czele zaatakowanego holdingu stoi były szef GRU, gen. Aleksandr Szliachturow. Sprawę Oboronserwisu można więc uznać za atak siłowików (podobno główną rolę gra w tej sprawie szef prezydenckiej administracji Siergiej Iwanow), sprzymierzonych z wicepremierem Dmitrijem Rogozinem, na rząd i GRU.
Przecieki i sugestie Ostatnie wydarzenia związane ze sprawą smoleńską też mają wewnątrzrosyjski aspekt. Pierwsza sprawa to pojawienie się w internecie drastycznych zdjęć ofiar smoleńskich. Pomijając wszystko inne, jeśli komuś w Rosji miało to zaszkodzić, to Putinowi. Jeśli to faktycznie nie są zdjęcia śledczych rosyjskich, to kto je zrobił, w czyim interesie i dlaczego teraz opublikował? Pierwsza miała umieścić zdjęcia w sieci Tatiana Karacuba, która rzekomo dostała je od anonimowego internauty. Była sowiecka dyplomatka i niemal na pewno oficer KGB cieszyła się dużymi wpływami w politycznych elitach Rosji za czasów Jelcyna. Zmiana warty na Kremlu oznaczała zepchnięcie jej na margines, nie ma więc za co darzyć Putina i obecnej władzy sympatią. Czy zagrała swoją rolę w grze napisanej przez siły konkurujące z Kremlem? Tutaj pojawia się pytanie, kto zrobił te zdjęcia czy też wszedł w ich posiadanie w celu późniejszego wykorzystania. Rzecznik Komitetu Śledczego nie musiał kłamać, mówiąc, że nie ma ich w aktach sprawy.
Polscy prokuratorzy twierdzą, że podjęli decyzje o ekshumacjach sześciu ciał ofiar, bo nabrali wątpliwości co do rzetelności danych przedstawionych przez stronę rosyjską. Pojawia się pytanie, czego się dowiedzieli i skąd, że dopiero po 2,5 roku zdecydowali się na taki krok? Za tym idzie kolejne pytanie: z jakich źródeł strona polska otrzymuje kolejne informacje ws. Smoleńska? Czy tylko jest to oficjalny kanał od prowadzącego śledztwo Komitetu Śledczego wiernego Putinowi? Warto pamiętać, że polska prokuratura ma kontakty także z prokuraturą generalną Rosji, skonfliktowaną z Komitetem Śledczym. Choć to ten ostatni prowadzi dochodzenie, wiedzę nt. 10 kwietnia 2010 r. ma też z pewnością prokuratura. A polska prokuratura, chcąc nie chcąc, znalazła się w centrum wojny Aleksandra Bastrykina (szef KŚ) z Jurijem Czajką (prokurator generalny). Prawne umocowanie obu tych struktur powoduje, że podczas styczniowej wizyty w Moskwie polski prokurator generalny Andrzej Seremet spotykał się i z Bastrykinem, i z Czajką. W polskim areszcie wciąż siedzi Aleksandr Ignatienko, kluczowy świadek w „sprawie kasyn”, mogący pogrążyć prokuratora generalnego Jurija Czajkę. Do tej pory Komitetowi Śledczemu nie udało się sprowadzić Ignatienki do Rosji. Na zróżnicowane – zależne od politycznych powiązań – podejście do sprawy smoleńskiej w Rosji wskazuje także sposób relacjonowania ostatnich wydarzeń przez tamtejsze media. Te należące do obozu putinowskiego trzymają się dotychczasowej, prezentowanej przez Kreml i Tuska linii. I tak „Komsomolskaja Prawda”, pisząc o śmierci technika pokładowego Jaka-40 Remigiusza Musia, podkreślała, że „na razie nie ma żadnych podstaw do podejrzeń, że z jego śmiercią mogą mieć związek osoby trzecie”. A po publikacjach o obecności materiałów wybuchowych w Tu-154 ostro zaatakowała te twierdzenia w mocno antypolskim artykule, wyśmiewając „spiskowe teorie”. Natomiast będący nieoficjalną tubą FSB portal Life News od razu zacytował źródło w Komitecie Śledczym, według którego „informacja o obecności materiałów wybuchowych na pokładzie nie może być wiarygodna”. „Jest to albo błędna interpretacja realnych danych, albo prowokacja” – oznajmił anonimowy rozmówca portalu. Tak jednoznacznych opinii nie ma w mediach kojarzonych z premierem Miedwiediewem. Rządowy organ „Rossijskaja Gazieta” określił Musia jako „kluczowego świadka” w sprawie smoleńskiej, a „Moskowskij Komsomolec” (obecnie czołowy tytuł krytykujący Putina) w artykule zatytułowanym „W Polsce zaciśnięto smoleńską pętlę”, pytał: „Czy komuś może zależeć na »usunięciu« świadków katastrofy?”. Gazeta napisała, że „wartość zeznań technika pokładowego polega na tym, iż – jak twierdził – kontroler zezwolił maszynie na zejście do 50 metrów, podczas gdy oficjalna wersja zbudowana jest na tym, że kontroler takiej zgody nie dawał i że samolotowi polecono, aby z powodu gęstej mgły nie schodził poniżej 100 metrów”. Jak zaznaczył „MK”, „znaczenie Musia jako świadka wzmacniał fakt, że losy nagrania, które miało utrwalić te rozmowy, są nieznane. Ponadto twierdził on, że słyszał dwa wybuchy przed katastrofą”. W podobnym tonie „MK” pisał o sprawie trotylu. Nie przyjął bezrefleksyjnie zaprzeczeń prokuratury (jak większość rosyjskich mediów) i pozostawił tę kwestię otwartą. Zwraca też uwagę zdanie: „Grupie ekspertów-pirotechników, złożonej z polskich i rosyjskich specjalistów, udało się wykryć ślady materiałów wybuchowych w kabinie samolotu i na skrzydłach”. Jakich rosyjskich? Jaką instytucję reprezentowali? Czy właśnie tutaj kryje się odpowiedź na pytanie, kto po rosyjskiej stronie i dlaczego pozwolił Polakom na badanie wraku, co otworzyło drogę do przełomowego odkrycia w śledztwie? Prokurator wojskowy Ireneusz Szeląg rozpoczął konferencję prasową ws. doniesień o obecności trotylu i nitrogliceryny na szczątkach tupolewa znamiennym stwierdzeniem, że „pragnie uspokoić opinię publiczną”. Czy uspokoił Tuska i jego ludzi? Wątpliwe. Im bardziej bowiem zaostrzać się będzie wojna polityczna w Rosji, tym więcej będzie przecieków z tamtej strony. Antoni Rybczyński

Sędzia - to nie jest zawód dla zbyt młodych ludzi Sędziami powinni zostawać doświadczeni prawnicy, mający co najmniej 35 lat,. a nie młodzież z programu pierwsza praca.

1. Kto ma w Polsce największą władzę? Na to pytanie wielu ludzi odpowie – pewnie Prezydent, bo jest Głową Państwa i powszechnie uznawany jest w państwie za pierwszego obywatela. Kto inny powie, że premier, bo kieruje rządem i podlegają mu wszyscy państwowi urzędnicy. A jeszcze ktoś będzie dowodził, że najwyższą władzę maja posłowie i senatorowie, bo Sejm i Senat ustanawia obowiązujące wszystkich prawa. Owszem, władza prezydenta, premiera, Sejmu czy Senatu, jest wielka, ale jest władza znacznie większa od niej. Te władzę ma sąd.

2. Tak, w rekach sędziów jest skupiona największa władza, bo oni decydują o losach konkretnych ludzi. Sędziowie mogą człowiekowi zabrać wolność, zabrać mu dzieci, rodzinę, pozbawić go majątku. Żaden prezydent, żaden premier, żaden marszałek nie może aż tak dalece ingerować w życie ludzi, jak może to czynić właśnie sąd. I tylko boska władza nad człowiekiem jest większa od sądowej. Przy czym z wyrokami boskimi można czasem dyskutować, w modlitwie prosić o miłosierdzie, natomiast z wyrokami sądowymi, jeśli staną się prawomocne, nie ma już żadnej dyskusji i żadnego odwołania.

3. Wielka władza – a w czyim jest ona ręku? No cóż – ta władza jest w ręku ludzi niejednokrotnie bardzo młodych. W ręku ludzi, którzy skończyli studia prawnicze, odbyli aplikacje sądową, uzyskali nominacje sędziowską w Krajowej Radzie Sądownictwa i w ramach swojej pierwszej w życiu pracy zaczynaj a sądzić ludzi, decydując o ich losie. Młodość zazwyczaj jest atutem, zaletą, w większości dziedzin życia potrzeba nam młodzieńczego zapału, anergii i ducha – ale nie w sądzie. Tam młodość, z konieczności połączona z brakiem życiowego doświadczenia, może prowadzić do krzywd.

4. Sędzią zostaje młody człowiek, który dopiero co skończył studia i aplikację, dzięki pomocy rodziców. Oczko w głowie rodziny, wychuchany, wydmuchany pan czy pani sędzia, czuje, że świat jest u jego stóp. Życie jest piękne, ja jestem piękny i wszyscy powinni być tacy piękni jak ja. Czy tak dwudziestoparuletni człowiek, z tak zwanego dobrego, często prawniczego domu, wie, co to jest bieda, co to jest choroba, co to jest bezrobocie? Czy on wie, co to jest więzienie, czy on wie, że tam ludzie są bici, poniżani, gwałceni, czy on wie, że dla wielu tam wtrąconych ludzi otwierają się bramy piekła? Nie, on tego nie wie. Skazuje ludzi na więzienie, a nie wie, co tam jest, za tymi murami. Własnych dzieci jeszcze nie ma, nie wie co to macierzyństwo i ojcostwo, a zabiera rodzinom ich dzieci, kieruje do domu dziecka. Ma głowę nabitą paragrafami, ale nie zna poczucia krzywdy i nie czuje sprawiedliwości. Bo tego nie uczą na studiach, tego nie uczą na aplikacjach sądowych, tego nauczyć się trzeba w życiu. A żeby się nauczyć, trzeba najpierw samemu wiele przeżyć. Przed sadem staja straszliwie doświadczeni, rodzice, których dziecko po tragicznym wypadku na rekach umierało, a sędzia uśmiecha się, wręcz drwi z ich bólu i cierpienia. Bo nie wie, co to dziecko, bo nie wie, nie rozumie, co to jest strata bliskiej osoby. Jego własne życie póki co biegnie jak z płatka, jeszcze nie wie, co go w przyszłości spotka, jeszcze nawet nie wyobraża sobie tych przeżyć, które dopiero sprawią, że stanie się bardziej wrażliwy, bardziej rozumiejący innych ludzi.

5. Wciąż mi stoi przed oczyma pani sędzia, która sądziła rolnika, na którego prawidłowo oświetlony ciągnik najechał samochód z sześcioma młodymi ludźmi, jadącymi na dyskotekę. Wracał spracowany po całodziennej orce, a pani sędzia w wyroku napisała, że bez zastanowienia wsiadł na traktor. I skazała go na dwa i pół roku więzienia bez zawieszenia, bo lusterko miał za krzywe – na tym polegała główna jego wina. Pani sędzia właśnie zaczynała soja sędziowska karierę. Jeszcze dyskoteki szumiały jej w głowie, jakie ona miała pojęcie o rolnictwie, o gospodarstwie, o tragedii, która spotkała tego rolnika i jego rodzinę z powodu jej wyroku? Może zrozumie dopiero wtedy, gdy ja samą – czego jej nie życzę – spotka coś podobnego.

6. Mówi do państwa te słowa były sędzia, który wykonywał ten zawód w bardzo młodym wieku. Zaczynałem sądzić ludzi, gdy miałem niespełna dwadzieścia sześć lat. Nie mnie oceniać, jakim byłem sędzią, ale nie mam wątpliwości, że zaczynałem za wcześnie. Los sprawił, że wiele już wtedy w życiu doświadczyłem, ale i tak za mało, za wcześnie, żeby decydować o losach innych ludzi. I mam w pamięci kilka spraw, które dziś, z perspektywy długich już doświadczeń życiowych, osądziłbym inaczej niż wtedy, gdy tych doświadczeń nie miałem. Jedne sprawy łagodniej bym osądził, inne surowiej, ale inaczej.

7. Sędzią powinna zostawać osoba, która ma co najmniej 35 lat i która ma wcześniejsze chociaż kilkuletnie doświadczenie w innych zawodach prawniczych, jako adwokat, radca prawny czy prokurator. Sędzia to nie może być zawód w ramach programu pierwsza praca. Trzeba najpierw stanąć i nabrać doświadczenia po drugiej stronie sędziowskiego stołu, walczyć przed nim o prawdę, o sprawiedliwość – a dopiero potem za tym stołem zasiadać i wymierzać sprawiedliwość innym ludziom. Jeśli będzie mi dany jakiś udział w naprawianiu polskiego wymiaru sprawiedliwości, będę gorąco zabiegał o to, żeby sędziami zostawali ludzie doświadczeni, żeby zawód sędziowski stawał się koroną zawodów prawniczych, a nie treningiem na losach innych ludzi i wstępem do prawniczej kariery.

8. Jest tylko jedna pełna sprawiedliwość – jest nią sprawiedliwość boska, ta ludzka sprawiedliwość zawsze będzie bardziej czy mniej ułomna. Powinniśmy się jednak starać, aby tej ułomności i tej niesprawiedliwości, wynikłej z braku doświadczenia, było jak najmniej. Janusz Wojciechowski

Bezczynność prokuratury Z mec. Bartoszem Kownackim rozmawia Marcin Austyn Dzień przed publikacją "Rzeczpospolitej" o śladach materiałów wybuchowych na wraku Andrzej Seremet spotkał się z Tomaszem Wróblewskim. Prosił, by wstrzymać się z publikacją, aby prokuratura merytorycznie odniosła się do informacji. Nic więcej nie zrobił. - Jeśli rozmowa prokuratora generalnego z red. Wróblewskim miała taki przebieg, jak to relacjonuje prok. Seremet, to będąc dziennikarzem, także mógłbym wysnuć wniosek, że coś jest na rzeczy, że tak naprawdę prokurator nie może potwierdzić pewnych spraw, bo nie może ujawnić tajemnicy śledztwa i przekazać szczegółowych informacji, ale też nie zaprzecza informacjom zdobytym przez dziennikarza. Tym samym publikacja "Rz" miała uzasadnienie. Jednakże w wypowiedzi prokuratora generalnego dostrzegam znacznie istotniejszą sprzeczność. Jeżeli rozmawiał o sprawie badań przeprowadzonych przez biegłych w Smoleńsku cztery tygodnie wcześniej z premierem Donaldem Tuskiem, mając świadomość tego, że może dojść do tego rodzaju publikacji, to musiał udzielić premierowi dość szczegółowych informacji dotyczących postępowania. Równocześnie cztery tygodnie później w rozmowie z Wróblewskim jest zaskoczony, prosi o czas do przygotowania stanowiska prokuratury, używa sformułowań, które można uznać za potwierdzenie jego tezy, to jest znamienne.

Szczególnie że dzieje się to w sytuacji świadomości, że może dojść do przecieku. - Właśnie. Skoro z tego powodu doszło do spotkania z premierem, to prok. Seremet powinien być przygotowany na to, że np. któraś z gazet zdecyduje się na taką publikację bez rozmowy z prokuratorem, bo takiego obowiązku nie było. Można było się też spodziewać, że któryś z dziennikarzy zapyta o sprawę. Jest rzeczą oczywistą, że w takim przypadku reakcja prokuratury powinna być natychmiastowa. Miała ona bowiem cztery tygodnie na wypracowanie stanowiska. Zatem tłumaczenie prokuratora generalnego, że prosił o odroczenie publikacji, by prokuratura mogła przygotować merytoryczną odpowiedź, jest sprzeczne z tym, co wydarzyło się wcześniej.

Prokurator Seremet twierdzi, że o publikacji wiedział już przed północą i nalegał, by prokuratura wojskowa wydała szybko komunikat "po to, żeby uspokoić nastroje". A to, że stało się to dopiero o 13.00 następnego dnia, jest kwestią techniczną... - To kompromitujące, że od godz. 14.00-15.00, kiedy miało miejsce spotkanie z red. Wróblewskim, nie było dość czasu, by przygotować komunikat dla mediów o sprawie znanej od kilku tygodni. A pierwsze nawet lakoniczne stanowisko prokuratury mogło być przygotowane tuż po spotkaniu z Wróblewskim i mogło dementować doniesienia. Taki komunikat mógł być umieszczony na stronach internetowych prokuratury chociażby równolegle z artykułem. Przecież prok. Seremet wiedział o publikacji przed północą. Tymczasem prokuratorzy wzięli się do pracy dopiero następnego dnia.

I to, co usłyszeliśmy, nie było stanowiskiem naszpikowanym wiedzą specjalistyczną... - Też dziwi mnie to, że przedstawione na konferencji stanowisko prokuratury wymagało konsultacji specjalistycznej. To niestety źle świadczy o jakości pracy prokuratury, która samodzielnie nie jest w stanie przygotować prostego dementi. Zresztą jeszcze raz należy podkreślić: na konsultacje ze specjalistami wojskowa prokuratura okręgowa miała blisko miesiąc.

"Zrobiliśmy wszystko, co można było zrobić, w sposób maksymalnie sprawny, szybki i w moim przekonaniu merytorycznie uzasadniony". Zgadza się Pan z prokuratorem generalnym? - Jeśli pan prokurator uważa, że dołożono w tej sprawie wszelkich starań, to obawiam się, że tak samo tłumaczone będzie to, że badania pirotechniczne prowadzone są 2,5 roku po katastrofie. Rodziny, ale też społeczeństwo, mają nieco inne oczekiwania co do szybkości pracy prokuratury. Przecież mamy tu do czynienia z najważniejszym śledztwem w naszym kraju.

Prokurator nie zgadza się z tym, że "całe zło wzięło się stąd, że prokuratura nie ujawniła tych informacji". Jak mówił, informacja, "niedopowiedziana, nieopatrzona kompleksową, ostateczną, kategoryczną opinią biegłych mogłaby spowodować skutek właśnie taki, z jakim mieliśmy do czynienia". A właściwe było czekanie na przeciek? - Sytuacja, w której nie zrelacjonowano szczegółów co do celu badań wykonanych w Smoleńsku, ich przebiegu, wstępnych wniosków, nawet osobom bezpośrednio zainteresowanym śledztwem, nie była właściwa. Gdyby te informacje wyszły od prokuratury, czy to na spotkaniu z rodzinami, czy to na konferencji prasowej po 2 października, to nikt nie odbierałby ich jako sensacji. W całej tej sprawie zastanawiają też okoliczności spotkania prokuratora generalnego z premierem. Przecież nie przygotowywano się wówczas do ewentualnej publikacji. Dziwny jest też fakt, że do prokuratora generalnego przychodzi redaktor naczelny gazety, że prokuratura milczy po publikacji i nie wie, jakie stanowisko zająć, by nie skłamać i nie podgrzać atmosfery. W efekcie te okoliczności powodują więcej wątpliwości niż sama publikacja, powodują przekonanie, że prokuratura coś ukrywa.

Zebrane w Smoleńsku próbki zostały zaplombowane i zabezpieczone, ale prok. Seremet nie wie, gdzie są przechowywane. Wiadomo tylko, że znajdują się w dyspozycji Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej. - To chyba najważniejsza informacja związana z tą sprawą, która umiejętnie została ukryta w całym tym zamieszaniu. Ona potwierdza, że nad śledztwem prowadzonym w wojskowej prokuraturze okręgowej od samego początku pełną kontrolę ma strona rosyjska. Osobiście - po badaniach na zawartość alkoholu we krwi śp. gen. Andrzeja Błasika, które nie znalazły potwierdzenia, po fałszowaniu protokołów sekcyjnych, po niszczeniu wraku samolotu etc. - nie mam zaufania do strony rosyjskiej. Fakt, że próbki będą przebywały w FR przez bliżej nieokreślony czas, być może kilkadziesiąt, a może i kilkaset dni, może podważać wiarygodność i sens realizowania takiej pomocy prawnej. W tej sytuacji zarzuty wobec premiera Donalda Tuska dotyczące tego, że po 10 kwietnia 2010 roku nie zabezpieczył możliwości prowadzenia niezależnego postępowania i uzależnił nas od działań strony rosyjskiej, są słuszne.

Dziękuję za rozmowę.

Ustawa okołobudżetowa, czyli mrożenie i cięcia wydatków Ustawa okołobudżetowa na 2013 rok, zwierająca zaledwie 35 artykułów w głównej mierze ma na celu utrudnienie wydatkowania środków publicznych, ale przede wszystkim ukrycie prawdziwej sytuacji w polskich finansach publicznych.

1. Wczoraj późnym wieczorem odbyło się już II czytanie ustawy okołobudżetowej, która wpłynęła do Sejmu zaledwie przed dwoma tygodniami i jest procedowana w iście ekspresowym tempie (ostateczne głosowanie nad tym projektem odbędzie się już w najbliższy piątek). Ustawa albo ustawy okołobudżetowe nie są jakimś zjawiskiem nadzwyczajnym, towarzyszą projektowi budżetu w każdym roku, tyle tylko, że powinny sprzyjać jego sprawnej realizacji, a nie komplikacji w procesie wykorzystywania publicznych pieniędzy i zaciemnianiu rzeczywistego stanu finansów publicznych. Niestety ustawa okołobudżetowa na 2013 rok, zwierająca zaledwie 35 artykułów w głównej mierze ma na celu utrudnienie wydatkowania środków publicznych ale przede wszystkim ukrycie prawdziwej sytuacji w polskich finansach publicznych.

2. W projekcie tej ustawy aż roi się od zapisów, które wycofują określone wydatki z budżetu państwa na rok 2013 i przenoszą je do funduszy okołobudżetowych, a nawet poza sektor finansów publicznych. Pozwala to na sztuczne zmniejszenie deficytu budżetowego czy też deficytu całego sektora finansów publicznych i w konsekwencji długu publicznego. Aby nie być gołosłownym przytoczę tylko kilka przykładów, które dobitnie potwierdzają tę tezę. Finansowanie staży medycznych (lekarzy i pielęgniarek) z Funduszu Pracy, a nie z części budżetowej ministra Zdrowia, pozwoli na zmniejszenie wydatków tego resortu o 830 mln zł (i tym samym zmniejszenie deficytu budżetowego o taką właśnie kwotę) i jednoczesne przeniesienie tych wydatków do wspomnianego funduszu, oznacza zmniejszenie wydatków na aktywne formy ograniczania bezrobocia. Zmniejszenie wydatków z Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (PEFRON) na dotacje dla przedsiębiorców zatrudniających osoby niepełnosprawne o około 300 mln zł (poza zakładami pracy chronionej), oznacza zwiększenie bezrobocia w tej grupie osób poszukujących zatrudnienia i być może większe straty w Funduszu Ubezpieczeń Społecznych i innych funduszach do których odprowadza się składki od wypłacanych wynagrodzeń, niż oszczędności, które z tego tytułu zaplanowano. Część wydatków na remonty dróg w kwocie 165 mln zł przeniesiono do Krajowego Funduszu Drogowego, który został powołany parę lat temu ale tylko po to aby finansować budowę nowych dróg krajowych i autostrad. Zmniejszenie o taką kwotę wydatków budżetowych oznacza odpowiednie zmniejszenie deficytu budżetowego, a ponieważ KFD jest poza sektorem finansów publicznych, to nie powiększa to deficytu tego sektora i w konsekwencji długu publicznego. Samorządy - organy założycielskie dla placówek ochrony zdrowia (szpitali), które przejmą zobowiązania tych placówek na koniec tego roku - ich finansowanie nie będzie zaliczane do wydatków, a w konsekwencji do deficytu budżetowego i długu danej jednostki samorządu terytorialnego. Dług jednostki w statystyce nie wzrośnie i w związku z tym nie wzrośnie dług publiczny (a chodzi w skali kraju o zobowiązania placówek ochrony zdrowia w kwocie około 10 mld zł), ale przecież samorząd wcześniej czy później będzie musiał go spłacić.

3. Projekt przewiduje także mrożenie wydatków płacowych w całej sferze budżetowej (poza nauczycielami, sędziami i prokuratorami), mrożenie funduszy socjalnych w tej sferze, a także liczne cięcia i ograniczenia pozostałych wydatków bieżących i wydatków inwestycyjnych. Wszystkie te posunięcia w oczywisty sposób ograniczą popyt wewnętrzny, a ponieważ popyt ten odpowiada przynajmniej w 2/3 za wzrost polskiego PKB, to minister finansów wręcz zaprasza recesję do naszego kraju w roku 2013. Alternatywą powinno być choćby uszczelnienie naszego systemu podatkowego, co w odniesieniu tylko do podatku VAT, powinno przynieść przynajmniej kilkanaście miliardów złotych dodatkowych dochodów budżetowych. Wskazują na to nie tylko Prawo i Sprawiedliwość ale także zaprzyjaźnione z rządem organizacje przedsiębiorców (KIG, BCC), o czym pisałem już wczoraj. Ale mówienie o takim podejściu do finansów publicznych jest przy takiej większości koalicyjnej w tym Sejmie, swoistym wołaniem na puszczy. Kuźmiuk

Białawy Człowiek O skomentowanie publikacji „Rzeczpospolitej” (trudno mi oprzeć się wrażeniu, że spełnia się w jej wypadku historia wyprorokowana przez Wildsteina w „Dolinie Nicości”) telewizja TVN24 poprosiła literata Janusza Głowackiego. Dziwny pomysł, ale, jak rozumiem, wynikający z faktu, że był on po prostu pod ręką, zapewne zaproszony wcześniej, zanim sprawa śladów trotylu na wraku stała się tematem dnia, komentować miał bowiem amerykańskie przygotowania do odparcia ataku żywiołów na Nowy Jork. I temu też poświęcona była pierwsza część rozmowy. Pan Głowacki podawał nam tu Amerykanów za wzór wiary w siebie i optymizmu, który daje im niezwykłą siłę, chwalił ich postawę „będzie ciężko, ale damy radę”, przypisywał to wzorcom osobowym z hollywoodzkich filmów, i jako koronny dowód tych amerykańskich cnót podawał sposób, w jaki poradzili sobie z „september eleven”. Tak właśnie mówił. Nie, broń Boże, „11 września”, tylko „september eleven”, żebyśmy nie mieli wątpliwości, że zaszczyca nas swoimi uwagami człowiek jedną nogą już należący do tamtej, lepszej cywilizacji, z potomstwem w „New York Timesie”. Może nie jest jeszcze zupełnie Białym Człowiekiem, ale już takim mocno białawym, więc od polskich tubylców stojącym wyżej. Potem padło pytanie o sensacyjną informację „Rzeczpospolitej”. Pan Głowacki przybrał swoją ulubioną minę złajdaczałego zgrywusa i dalejże z tubylców szydzić. Że „tutaj” to „coś takiego ludzie mają”, że gdyby w Polskę uderzył taki huragan jak Sandy, to by mówili, że tam Putin, he, he, w środku siedzi i rękami macha albo co. Że „tutaj” to zaraz księgi narodu i pielgrzymstwa polskiego, mesjanizm i inne takie bzdury. Trotyl? On nie widzi żadnego powodu, dla którego ktoś miałby strącać tego tupolewa. Literat z prowadzącym pokiwali głowami z politowaniem nad polskim mesjanizmem i pozostawili nas w poczuciu wstydu, że tak nam daleko do Białego Człowieka. Kurt Vonnegut pisał w „Matce Nocy” o ludziach, których mózgi przypominają zegar, w którego trybach ktoś wypiłował niektóre zęby. Właściwie − oni sami je sobie wypiłowali. Dzięki temu zegar chodzi prawidłowo od, powiedzmy, szóstej do pierwszej, potem gładko przeskakuje na trzecią trzydzieści, chodzi pół godziny i znowu przeskakuje… I nie jest w stanie tych skoków zauważyć. Białawy Człowiek, który zaszczycił nas w TVN24 w pamiętny poranek, musiał na swojej mózgownicy dokonać takiej samej vonnegutowskiej operacji. Na jednym oddechu potrafił zachwalać sprawność Amerykanów podczas „september eleven” i chwilę potem de facto chwalić Tuska za sposób, w jaki on postąpił z „april ten”. I nic mu w wypiłowanych pracowicie trybach nie zazgrzytało. Nie przyszło do białawej głowy zapytać, jak by ci słusznie przez niego chwaleni Amerykanie potraktowali podobnych mu mędrków, którzy zamiast wzorcami bohaterstwa karmiliby ich hagiografią współpracusiów, a po „september eleven” wmawiali, że nie ma sensu grzebać w popiołach WTC i szukać winnych, bo po co ktoś miałby je specjalnie wysadzać? Rafał A. Ziemkiewicz

Tajne spotkanie Hajdarowicza.Czystkę w "Rzepie"zaplanował Graś? Wczorajszą pikietę pozwolę sobie skwitować stwierdzeniem, że na miejscu redaktora Hajdarowicza bym się nią specjalnie nie zmartwił. Dzisiejszy poranek przynosi jednak nowe, ciekawe informacje o skali domniemanej współpracy między właścicielem Rzepy a urzędnikami państwa nominalnie polskiego. Oto bowiem Hajdarowicz w przeddzień publikacji miał spotkać się zarówno z prokuratorem Seremetem, jak z rzecznikiem rządu. Oczywiście musiałbym być bardzo złym człowiekiem, by podejrzewać, że panowie (Graś i Hajdarowicz) się ze sobą umówili i załatwili za jednym zamachem (przepraszam, za jednym błędem pilota) kilka spraw ku wspólnej korzyści. Ideowej oczywiście, bo przecież panowie są ideowcami. Pan Hajdarowicz roznosił ulotki, gdy ja zaczynałem chodzić do przedszkola. Co i dla kogo robił, gdy przedszkole kończyłem – mogę się tylko domyślać, może zresztą wolę nie wiedzieć. Hajdarowicz ma zresztą rację, zauważając, jak to on, trzeźwo acz bezwzględnie, że dziennikarze Rz przyjdą do niego po pensje. Zapomina jednak o tym, że ta część czytelników „Rzepy”, która nie kupuje jej wyłącznie ze względu na tematykę prawną czy biznesową, kupuje ją dla kilku nazwisk i – uwaga – nie ma wśród nich nazwiska Hajdarowicz. Zdaje się jednak, że tę część właściciel i tak miał sobie odpuścić. Część, jak ja, sama sobie odpuściła, o czym pisałem w pierwszej części tego tekstu kilka dni temu. Ciekawsze jednak dla mnie są zarówno losy tygodnika „Uważam Rze”, jak postawa jego redakcji. Jakoś tak się składa, że wciąż nie kupiłem ostatniego numeru. Przez czysty przypadek początkowo, ale jakoś coraz mniej mam motywacji. Pewnie w końcu kupię, bo przecież mam wszystkie numery. Zacząłem je zbierać od początku z myślą, że dużo i tak ich raczej nie będzie. Tymczasem – niespodzianka. Udało się zrobić najlepszy (dla mnie, oczywiście) tygodnik w Polsce od czasów starego „Nowego Państwa” i co więcej, wcale nie padło to po kilku tygodniach i nawet Hajdarowicz nie rozwalił. To znaczy – przez dłuższy czas nie rozwalił. Bo teraz, nawet jeśli dalej nie ruszy swojego najlepiej sprzedającego się tytułu, to przecież czytelnik będzie w kropce. Bo jak to – kupować coś od Hajdarowicza? No, teraz to już prawie, jak od Michnika coś kupić, czy to się godzi („czy katolik może…”)? A w jakiej kropce muszą być dziennikarze „U Rze”! No, chyba, że nie są. Bo co tu zrobić? Wypada przyjść na demonstrację w obronie kolegi, ale szef zapowiedział, ze kogo zobaczy na zdjęciu, ten poleci. No to się nie przyjdzie, albo się stanie z boku, tak jedną nogą na demonstracji, a jedną ot tak – jakby się wyszło z budynku zapalić. Takie czasy plugawe, co zrobić… O, albo jeszcze gorzej – chciałoby się na przykład, będąc autorem niepokornym, napisać jakie to świństwo w tej Rzepie się stało (a stało się świństwo niewątpliwie – tylko, uwaga poboczna, ale ważna: osobom, które mają większe niż ja przebicie medialne, radziłbym nagłaśniać również pozostałe zwolnienia, ponieważ one stawiają Hajdarowicza w bardzo złym świetle, a zarazem trudniej zbyć je argumentami politycznymi), ale jak to napisać, będąc na pensji u głównej postaci negatywnej całej sprawy? Jak redaktorzy „Uważam Rze” potraktują w następnym numerze wydarzenie, będące przecież jednym z wątków tematu tygodnia? Zupełnie poważnie nie chciałbym być teraz w ich skórze. Na sytuacji może trochę zyskać „Gazeta Polska Codziennie”. Mam jednak wrażenie, że dziennik ten dość mocno zniechęcił wielu potencjalnych czytelników stylem pierwszych numerów. Mimo, że sporo już pracy włożono w poprawę wizerunku i jakości gazety, nie wszyscy, którzy odpuszczą sobie „Rzepę” zdecydują się na „GPC”. Wyglądana to, że na cos liczy też „Dziennik Gazeta Prawna”, który jak widzę, konsekwentnie nagłaśnia wątpliwości wokół zachowania szefów konkurencji.

KKarnkowski

http://niepoprawni.pl/blog/6206/pikieta-przed-si...
http://wiadomosci.dziennik.pl/media/artykuly/409...

Kończy się jazda po bandzie i rozwój na kredyt Kanclerz A. Merkel wbrew optymistycznym zapewnieniom MF J. V. Rostowskiego poinformowała swych partyjnych towarzyszy, że kryzys zadłużeniowy w Unii potrwa 5 lat. Szef EBC M. Drahgi też widocznie nie wierzy w buńczuczne zapewnienia naszego Sztukmistrza z Londynu, że kryzys w strefie euro został w dużej mierze rozwiązany – bo właśnie ogłosił, że sytuacja w strefie euro jest słaba. Matka chrzestna obecnej strefy euro dodała, że przyczyną kryzysu jest m.in. fałszowanie statystyk – czyli kreatywna księgowość. Dane dotyczące spadku produkcji w przemyśle Niemiec, o mizernym wzroście PKB strefy euro w 2013 r. jak i prognozy KE zakładające znaczący – niższy wzrost PKB w Polsce, to nie wszystkie, choć bardzo znaczące i niepokojące sygnały dla Polski. A to oznacza nie tyle przejściowe spowolnienie czy hamowanie, co a nawet staczanie się w dół po równi pochyłej. Już wiadomo, że na szczycie UE w Brukseli 23-24 listopada nie uda się ustalić kwestii budżetowych na lata 2014-2020. Polska może stracić co najmniej 8-10 mld euro, trzeba zapomnieć o obiecankach–cacankach i prawie 80 mld euro dla Polski. Być może nawet trzeba będzie użyć veta. KE przewiduje też, że dług polski będzie rósł w 2013r. do prawie 56 proc. PKB, nie zejdziemy też poniżej progu 3 proc. deficytu sektora finansów publicznych, co również obiecał nasz magik od wirtualnych budżetów i greckich księgowych sztuczek. Ostrzeżeń i zagrożeń dla finansów publicznych i dla polskiego budżetu jest co niemiara i są one coraz bardziej niebezpieczne. Deficyt budżetu po październiku wyniósł ponad 90 proc. i osiągnął poziom 34 mld zł na 35 mld zł zaplanowanych na ten rok, w jeden miesiąc przyrósł aż o 13 mld zł. W tegorocznym budżecie może zabraknąć blisko 10-12 mld zł. wpływów z podatku VAT. Pieniędzy zabraknie NFZ i ZUS-owi i będą to miliardy złotych. Przyszły rok może cechować się całkowitym załamaniem dochodów podatkowych m.in. z powodu zamknięcia dużych producentów samochodów w Polsce i bankructwa branży budowlanej. Zwalniać będą Fiat, Ford, Opel również w Polsce. Zbyt późna i zbyt słaba obniżka stóp procentowych NBP nie pomoże już polskiej gospodarce. Czeka nas recesja, spadek konsumpcji i znaczący wzrost bezrobocia w 2013 r., to również uszczupli finanse publiczne i spowoduje konieczność nowelizacji budżetu w połowie przyszłego roku. Kończy się jazda po bandzie i rozwój na kredyt. Bańka spekulacyjna na polskich obligacjach niebezpiecznie pęcznieje. Jesteśmy w krytycznym momencie, kolejne miesiące będą przynosić coraz bardziej negatywne i zaskakujące dane i zdarzenia gospodarcze. Janusz Szewczak

Kolejne pożegnanie niepodległości Czytelnicy „Potopu” Henryka Sienkiewicza z pewnością pamiętają w jaki sposób wojsko szwedzkie z królem Karolem Gustawem wymknęło się z pułapki w widłach Wisły i Sanu. Z wielkim hałasem zaczęli budować most, a kiedy cała uwaga wojsk polskich na tym właśnie się skupiła, Szwedzi po cichu przeprawili się przez rzekę w zupełnie innym miejscu. Skoro raz udało się Szwedom, to dlaczego nie spróbować tego samego sposobu ponownie? Oto za sprawą publikacji w „Rzeczpospolitej” o obecności trotylu we wraku samolotu, który 10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem uległ katastrofie, jedna część opinii publicznej podziela podejrzenia o zamach, podczas gdy druga - żarliwie z tymi podejrzeniami walczy, zarówno przy użyciu środków propagandowych, jak i tzw. „administracyjnych”. Na wypadek, gdyby zainteresowanie „aferą trotylową” osłabło, w kolejce czeka inne wydarzenie, które z pewnością również przyciągnie uwagę obydwu części opinii publicznej. Mam na myśli Marsz Niepodległości, jaki planowany jest na 11 listopada, a właściwie dwa marsze - bo z inicjatywy prezydenta Komorowskiego przez Warszawę przejdzie tego dnia drugi marsz pod tytułem: „Razem dla Niepodległej”. Nie jest też wykluczone, że na mieście pojawią się znowu europejsy i postępaki, którzy pod ogólnym kierownictwem pana redaktora Seweryna Blumsztajna z „Gazety Wyborczej”, będą „walczyć z faszyzmem”, dając tym samym zagranicy czytelny sygnał, że w naszym nieszczęśliwym kraju „faszyzm podnosi głowę”. A skoro „podnosi głowę”, to sprawa jest jasna: Europa powinna z tym mniej wartościowym narodem tubylczym zrobić porządek. No dobrze - ale w jaki sposób? Ano, najlepiej, gdyby narzuciła mu kuratelę starszych i mądrzejszych, którzy do wykrywania faszyzmu mają specjalnego nosa. Tymczasem nikt, albo prawie nikt nie zwraca uwagi na skierowanie przez rząd do Sejmu projektu ustawy upoważniającej prezydenta do ratyfikowania tak zwanego paktu fiskalnego. Ten pakt fiskalny został podpisany w marcu tego roku pod pretekstem kryzysu w strefie euro - ale jego konsekwencje wykraczają i to znacznie, poza skutki doraźne, bo powodują dalsze ograniczenie suwerenności państw członkowskich Unii Europejskiej przez władze unijne. W tym sensie pakt fiskalny jest prostą konsekwencją traktatu lizbońskiego, którego ratyfikacja w roku 2009 popchnęła nasz kraj na drogę stopniowej utraty niepodległości i suwerenności politycznej. Charakterystyczne jest, że w rok po ratyfikacji traktatu lizbońskiego odbył się masowy Marsz Niepodległości. Czy nie powinien przyjąć nazwy: Marsz Zamiast Niepodległości? Wydaje się to tym bardziej warte rozważenia, że pakt fiskalny polega na wyposażeniu Komisji Europejskiej w możliwość ingerowania w finanse publiczne państw członkowskich. Merytorycznie postanowienia paktu fiskalnego nie są szkodliwe - ale politycznie oznacza on istotny krok na drodze ograniczania suwerenności państw członkowskich. Bardzo pomocny w wepchnięciu Unii na tę drogę okazał się kryzys finansowy w strefie euro, który moim zdaniem od pewnego czasu jest umiejętnie sterowany. Rzecz w tym, że już, od co najmniej 4 lat dla każdego obserwatora było oczywiste, że taka Grecja, Portugalia, czy Hiszpania nie była w stanie sprostać zobowiązaniom już wtedy zaciągniętym. Wydawało się, że wszyscy w Europie to wiedzą - z wyjątkiem zarządów największych europejskich banków - bo te zachowywały się tak, jakby nie zdawały sobie z tego sprawy. Oczywiście przypuszczenie, że zarządy największych europejskich banków nie wiedziały o tym, o czym wiedziało w Europie każde dziecko, byłoby niegrzeczne. Zarządy o wszystkim też wiedziały, a jeśli zachowywały się inaczej, to prawdopodobnie dlatego, że od swoich rządów otrzymały taki rozkaz z zapewnieniem, że w razie czego wyciągną one banki z kłopotów. I rzeczywiście; kiedy Grecji zajrzało w oczy widmo bankructwa, to znaczy - kiedy rządowi greckiemu zabrakło pieniędzy na wykupienie własnych obligacji od niemieckich i francuskich banków, cała Unia złożyła się by - jak to nazwano - „ratować Grecję”. Ale tak naprawdę to się złożyła, by uratować niemieckie i francuskie banki przed bankructwem, jakie nieuchronnie by im groziło, gdyby Grecja swoich obligacji nie wykupiła. Ale kiedy „ratowano Grecję”, Nasza Złota Pani Aniela oświadczyła, że nie może być tak, że Unia ratuje Grecję, a nie ma żadnego wpływu na to, co Grecja robi. Grecja powinna słuchać Unii, no a Unia - słuchać Niemiec, które są tej Unii politycznym kierownikiem. Krótko mówiąc - kryzys w strefie euro okazał się wygodnym narzędziem budowy IV Rzeszy metodami pokojowymi, które okazały się i tańsze i skuteczniejsze od metod militarnych, preferowanych w przeszłości przez Adolfa Hitlera. Pakt fiskalny jest próbą zinstytucjonalizowania tej metody poprzez odebranie krajom członkowskim suwerenności finansowej na rzecz unijnego komisarza budżetowego. Zatem - 9 listopada Sejm będzie debatował nad upoważnieniem prezydenta do ratyfikowania paktu fiskalnego i pewnie go upoważni - a 11 listopada prezydent poprowadzi marsz pod hasłem: „Razem dla Niepodległej”. Przezornie nie skonkretyzował, dla jakiej to „Niepodległej” będą wszyscy maszerowali. Chyba nie dla Polski - bo ta, za sprawą ratyfikowanych traktatów, wkroczyła na drogę utraty niepodległości. Więc chyba dla Niepodległej Rzeszy? SM

JE Barak Hussein Obama vincit. Giełda leci w dół, ale może choć wojny z Iranem nie będzie Można już podsumowywać wyniki wyborów w USA. Prezydenckie - jak zwykle środkowe stany oraz Alaska za Prawicą, Wybrzeża i Hawaje za Lewicą. Zdumiewa rozmiar zwycięstwa JE Baracka Husseina Obamy: podobno to efekt huraganu. Teraz pro domo sua. Tym, co zarzucają mi słabe wyniki w Polsce zwracam uwagę, że pp.Garry Johnson (Libertarianie) i Wirgiliusz Goode (Konstytucjonaliści) uzyskali łącznie poniżej 1%. To zresztą jest ocena znacznie zawyżona: tylko ok. 1/3 głosów obecnego kandydata Libertarian można porównywać z głosami moich sympatyków – gdyż p. Johnson jest za aborcją, prawem homosiów i (tfu!) „gejów” do zawierania małżeństw itp. P.Johnson był przy tym przez osiem lat gubernatorem (Nowego Meksyku; uzyskał w nim 3,5%). Nie zdołał się zarejestrować w Oklahomie, a w Michigan (gdzie wprawdzie Jego zwolennicy mieli prawo dopisywać Go na karty wyborcze – ale to nie daje wielu głosów). P. Johnson jest przy tym człowiekiem znanym i wybitnym: startował w triathlonach, zdobył Mt. Everest – a w polityce, w obronie podatników głównie, zavetował w Nowym Meksyku więcej ustaw niż gubernatorzy wszystkich innych stanów razem wzięci!!! No, i taki wynik... Warto zauważyć rzecz zdumiewającą. Nowi Meksykanie wybierali reprezentantów do swojego sejmiku, a p. Johnson podczas pierwszej kadencji 202 razy vetowal decyzje ich wybranków. A został wybrany na drugą kadencję większością 55:45! Co oczywiście nie przeszkodziło obywatelom wybrać ponownie takich samych ludzi do sejmiku stanowego! D***kracja to dziwny ustrój. P. Goode to z kolei 6-krotny (!!) poseł do Kongresu z 5.go dystryktu w Wirginii: dwa razy jako Demokrata, raz jako niezależny (był wtedy w kontakcie z p.Ronaldem Paulem i skłanial się ku Libertarianom – ale raziło Go w nich to samo, co i nas) trzy razy jako Republikanin, a w 2008 przegrał siódmą kadencję o 700 głosów. Po czym zapisał się do Partii Konstytucji, z której łatwo uzyskal nominację na prezydenta. Wypadł b. słabo (w granicach 0,2%), co zresztą należe podnieśc do 0,3% gdyż był On zarejestrowany tylko w 2/3 stanów. W tym roku startowało bardzo niewielu kandydatów niezależnych. Gdzieś wymiotło trockistów i komunistów (po co mieliby startować: mają p.Obamę i p.Józia Bidena - a w odwodzie p.Hilarię Clintonową). Była jeszcze tylko kandydatka Zielonych i kandydat Partii Sprawiedliwości (społecznej...). Oraz kilku ludzi dla rozgłosu startujących w swoim stanie. Senat: Demokraci utrzymali przewagę 3 mandatów. Sejm: Republikanie utrzymali przewagę. W sumie: NIC się nie zmieniło, Stany będą nadal powoli pogrążać się w bagnie. JKM

Sąd Rejestrowy zadziałał zadziwiająco szybko! I odrzucił wniosek kol.Andrzeja Bakuna o skierowanie sprawy rozwiązania KNP do Trybunału Konstytucyjnego oraz o dopuszczenie Go do postępowania w tej sprawie. Treść wniosku dowodzi, że moja diagnoza była, niestety, słuszna.

PS. Otrzymalem list w sprawie tego Cygana deportowanego do Królestwa Belgii – wbrew Konstytucji jasno (wtedy) stwierdzającej w Art 55: „Ekstradycja polskiego obywatela jest zakazana”.

Chciałbym odnieść się do przytaczanej przez Pana wielokrotnie sprawy dotyczącej wyroku Sądu Apelacyjnego w sprawie ekstradycji Adama Gizy do Belgii. Prawdą jest, że wyrok opierał się o ustawę, która według orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego była niezgodna z Konstytucją. Jednak na mocy tego samego orzeczenia TK ustawa straciła moc dopiero po wskazanej liczbie miesięcy od ogłoszenia orzeczenia i jeszcze obowiązywała w czasie wydawania wyroku przez Sad Apelacyjny. Kluczowy jest tutaj art. 190 ust. 3 Konstytucji, który brzmi: "Orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego wchodzi w życie z dniem ogłoszenia, jednak Trybunał Konstytucyjny może określić inny termin utraty mocy obowiązującej aktu normatywnego. Termin ten nie może przekroczyć osiemnastu miesięcy, gdy chodzi o ustawę". Ponadto w związku z tym zapisem jest powszechnie przyjęte, że jeśli istnieje ustawa regulująca daną materię, to sądy zawsze stosują się do tej ustawy, a nigdy bezpośrednio do Konstytucji. W przypadku, gdy Sąd ma wątpliwości co do zgodności danej ustawy z Konstytucją, może on przedstawić pytanie o jej zgodność Trybunałowi Konstytucyjnemu. Określa to art. 193 Konstytucji - Bartosz Szczepaniak

Otóż właśnie pretensję mam o to, że „Jest powszechnie przyjęte” coś sprzecznego z Konstytucją! Burzy to całkowicie porządek prawny, zgodnie, z którym Konstytucja jest prawem nadrzędnym. Żaden konserwatysta, nawet republikanin, nie może tego tolerować. Ta schizofrenia jest wpisana w samą Konstytucję – zgoda. Jednak wedle normalnej logiki ustawa sprzeczna z Konstytucją po prostu nie jest ważna ipso facto; nie może „utracić mocy obowiązującej” gdyż nigdy jej nie miała. Art.190 Konstytucji jest bezprzedmiotowy. W sprawie p.AG mieliśmy jednak, o ile pamiętam, do czynienia z inną sytuacją: w ogóle nie było żadnej ustawy sprzecznej z Konstytucją! Przecież ktoś w Sejmie na pewno by się połapał – i tą sama większością, jaką po tej awanturze zmieniono Konstytucję, zmieniono by ją wcześniej! Nie – nie było żadnej ustawy – była tylko podpisana przez „Rząd” umowa międzypaństwowa – i to chyba wcześniejsza od umowy o Europejskim Nakazie Aresztowania. Czyli Konstytucja padła nie w sporze z ustawą, tylko z decyzją Władzy Wykonawczej! Na zakończenie jeszcze jeden kwiatek. Otóż porządek prawny (naruszony w omawiany sposób – a także przez przyjęcie absurdalnej zasady „Lex specialis derogat legi generali” jest w Polsce zaburzony i w trzeci sposób: przez przyjęcie, że ratyfikowane umowy międzynarodowe mają pierwszeństwo przed ustawami krajowymi. Tymczasem umowa międzynarodowa w momencie ratyfikacji przez Sejm staje się po prostu zwykłą ustawą – i musi ją obowiązywać zasada „Lex posterior derogat legi anteriori”. Oczywiście zasadę tę przyjęto właśnie w obawie, że Sejm uchwali, Senat zaklepie i Prezydent podpisze ustawę sprzeczną z jakąś umową międzynarodową – i wtedy kłopot i kompromitacja. Czyli: z uwagi na to, że mamy nieudolny aparat prawodawczy psuje się całą logikę prawną! Proszę zauważyć, że dzięki tej metodzie „nasz Rząd” może, zamiast forsować ustawę „Ryby nie wolno jeść nożem”, (co jest kłopotliwe...) podpisać z Paragwajem umowę, że w obydwu tych krajach nie będzie wolno jeść ryb nożem – i jeśli się ten punkt umowy dobrze ukryje między setką innych, to Sejm ratyfikuje nie mrugnąwszy okiem! Co więcej: umowa czy ustawa unijna ma już całkiem prawem Kaduka – pierwszeństwo przed Konstytucją. Cóż: tzw. „III Rzeczpospolita” nie jest już suwerennym państwem... JKM

NOCNE POLAKÓW ROZMOWY O "PERFUMACH" ZNALEZIONYCH W SMOLEŃSKU Po historycznej, jak można już dzisiaj rzec, publikacji Cezarego Gmyza, widać niebywałe wzmożenie w sferze publicznej. Dotyczy to zarówno polityków, prokuratorów, jak i dziennikarzy, a także rozmaitych ekspertów od wszystkiego. Prokuratura zdementowała, choć w istocie potwierdziła rewelacje Gmyza, sam dziennikarz nie wycofał się z głoszonych w artykule tez, a nawet stwierdził, że dysponuje już kolejnymi, bardziej szczegółowymi informacjami. Właściciel Rzepy, Grzegorz Hajdarowicz udając wzburzenie, wyrzucił na bruk dziennikarza, dając do zrozumienia opinii publicznej: „nic o tym nie wiedziałem”, co dla osób, które cokolwiek wiedzą o dziennikarstwie, jest groteską. Choć prokuratura wojskowa dała sobie i rządzącym pół roku na potwierdzenie lub zaprzeczenie informacji o obecności materiałów wybuchowych we wraku TU 154 M, sam autor artykułu został w trybie natychmiastowym wyrzucony z redakcji.

Czy ktoś coś rozumie z tego cyrku? Pierwsze reakcje polityków, członków rządu i dziennikarzy można skwitować słowami: szok, łzy i niedowierzanie. Oczywiście w tle pojawiła się od razu, tak na wszelki wypadek, II wojna światowa, ciężkie walki pod Smoleńskiem i żołnierze z Afganistanu podróżujący w dość nietypowych miejscach, bo na skrzydłach samolotu, co zresztą zrozumiałe z uwagi na fakt, że cali byli w trotylu, więc podróż wewnątrz samolotu mogła być niebezpieczna. Owego pamiętnego dnia Rzecznik rządu Paweł Graś zapewniał na antenie TVP:

„Mam nadzieję, że dzisiaj dowiemy się czegoś więcej od prokuratury, czekamy na oficjalne stanowisko, bo rzeczywiście to informacja nowa, bulwersująca. Przede wszystkim oczekujemy wyjaśnień i od prokuratorów, i od ekspertów, co to oznacza. Czy to jest nowy wątek w śledztwie, czy może wraca temat wykluczonego wcześniej wątku zamachu”.

Zwłoka z konferencją PW, jak i z wystąpieniem samego premiera Tuska, mogła powodować wrażenie, iż jest to rzeczywiście zaskoczenie dla rządzących, taki gorący kartofel, którego nikt nie chce trzymać dłużej w rękach i nie wie komu podać. Tymczasem dzisiaj ten sam Paweł Graś, będący nadal rzecznikiem rządu, bez cienia zażenowania, jakby się narodził wczoraj powiedział:

„W dniu słynnej publikacji w "Rzeczpospolitej", gdzieś o godzinie 1.30 w nocy, więc na kilka godzin przed publikacją, pan Grzegorz Hajdarowicz poinformował mnie, że ukaże się rano wydanie "Rzeczpospolitej", w którym jest artykuł, w którym zawarta jest teza, że na miejscu katastrofy znaleziono, wykryto ślady materiałów wybuchowych, że mieli tego dokonać polscy eksperci, że rzekomo ta teza potwierdzona jest również przez prokuraturę”. Można by się zabawić w grę: znajdź różnicę w tych dwóch wypowiedziach, ale każdy średnio rozgarnięty dostrzega ją bez trudu. 30 października, w dniu publikacji o trotylu, rząd zapewniał, ze nic nie wiedział o tym znalezisku, nie mówiąc już o tym, że informacja o nim miała być przedmiotem artykułu w prasie. Wszyscy kiwali głowami, nawet minister Nowak zapewniał, że nie ma pojęcia o tych szokujących faktach. Tymczasem, jak się okazuje, wiedza o odnalezieniu TNT była w rządzie wiedzą powszechną. Międzyczasie narodziła się nowa, świecka tradycja: oto prywatny wydawca gazety dzwoni w środku nocy do rzecznika rządu i informuje go o swoich planach wydawniczych. W jakim celu dzwonił? Oczekiwał akceptacji, czy może był gotów na żądanie rzecznika rządu wstrzymać publikację? Czy byli umówieni, czy może był to tak zwany „spontan”? I czy wypada tak w nocy dzwonić do rzecznika rządu z informacjami, które są ponoć niepotwierdzone, nieistotne, a być może zmyślone i tak naprawdę mogą oznaczać, że w Smoleńsku odkryto duże ilości perfum, tudzież pestycydów? Coś w tej historii wyraźnie nie gra, nie pasuje, zwłaszcza, że jednak głównym autorem tekstu jest dziennikarz, którego wiarygodność została wielokrotnie dowiedziona, i który nie od dziś mierzy się z trudnymi tematami i raczej jest odporny na prowokacje. Pytanie, kto i co chciał ugrać? Po dzisiejszej wypowiedzi Grasia można uznać, że publikacja odbyła się nie tylko za zgodą i wiedzą szefów Rzepy, ale też za wiedzą i zgodą rzecznika rządu, a to sprawia, że należy na całą historię spojrzeć zupełnie inaczej. Możliwości jest kilka, o czym już wielokrotnie pisano. Z jednej strony mógł to być finezyjny plan prowokacji wobec Jarosława Kaczyńskiego, co nie wydaje się głównym celem. Stwierdzenie Kaczyńskiego, że fakt odkrycia materiałów wybuchowych, oznacza po prostu zbrodnię, nie jest jakimś wyczynem, który musiał być poprzedzony żmudnymi analizami. Każdy dojdzie do takiego przekonania i bez słów szefa PiS. Z drugiej strony rząd i prokuratura, wiedząc o znalezieniu czegoś, co przypomina TNT (PCV lub Chanel 5), musieli zdawać sobie sprawę, że prędzej, czy później taka wiedza ujrzy światło dzienne. Artykuł Cezarego Gmyza, poparty, jak twierdzi autor, rzetelnymi materiałami i sprawdzonymi informacjami, mógł stanowić coś na kształt szczepionki, która ma w przyszłości zapobiec szokowi społecznemu. Jest też i trzecia możliwość. Osoby biorące udział w badaniach w Smoleńsku nie chciały być jedynymi, które mają tak porażającą wiedzę i są z imienia, i nazwiska odnotowane przez rosyjskie służby, jako ci, którzy wiedzą za dużo. Szczególnie w dobie weekendowych seryjnych samobójców bycie depozytariuszem wiedzy tajemnej jest wybitnie niebezpieczne. Najwyraźniej akcja z trotylem, jej pierwsza odsłona ( następne za pół roku przy dobrych wiatrach ze wschodu) jeszcze się nie zakończyła, będzie miała swój ciąg dalszy, co widać choćby po zapowiedziach prezydenta Komorowskiego. Na spotkanie z prezydentem ma się udać PG Andrzej Seremet, który wprawdzie przyjmuje zaproszenie, ale zaznacza jednocześnie:

”Jeśli dożyję do 19 grudnia, to postaram się w tym spotkaniu uczestniczyć”. Co brzmi bardzo dziwnie, by nie powiedzieć niepokojąco. Czyżby pan prokurator czegoś się obawiał? Można się pogubić w tej całej historii, bo dopiero co premier ganił Jarosława Kaczyńskiego, że ten ulega emocjom na podstawie ponoć nierzetelnego i niesprawdzonego materiału prasowego, a tymczasem prezydent na podstawie tego samego źródła zwołuje posiedzenie RBN i zaprasza PG. Żyjemy w bardzo ciekawych czasach.

http://www.stefczyk.info/wiadomosci/polska/gras-to-informacja-nowa-bulwersujaca,5775117249

http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Pawel-Gras-Grzegorz-Hajdarowicz-uprzedzil-mnie-ze-bedzie-artykul-o-trotylu-we-wraku-tupolewa,wid,15076175,wiadomosc.html

http://wiadomosci.wp.pl/kat,1342,title,Andrzej-Seremet-przyjme-zaproszenie-prezydenta-na-posiedzenie-RBN-ws-katastrofy-smolenskiej,wid,15076127,wiadomosc.html

Martynka

9 Listopad 2012 „Lepiej jest milczeć narażając się na podejrzenie o głupotę, niż odezwać się rozwiewając wszelkie wątpliwości”- twierdził Chesterton, a nie Abraham Lincoln - jak podano na jednym z portali. Może ktoś nie lubił konserwatysty Chestertona. Trudno! Prawda jest w ustach Chestertona., a nie Abrahama Lincolna- który posłał wojska Północy , na rozprawę Południem, które chciało – zgodnie z prawem wystąpić z Unii.. I zaczęła się bratobójcza wojna.. Marny los tego co sprzeciwia się planom masonerii.. A u nas codziennie, ludzie na świeczniku władzy- rozwiewają wszelkie wątpliwości. Podobno- według premiera Donalda Tuska- zrobiliśmy wielki krok w kierunku…. No właśnie w jakim kierunku, uchwalając roczny urlop ”rodzicielski”, ani macierzyński, ani tacierzyński- ale właśnie” rodzicielski”. Roczny urlop przy narodzeniu dziecka. Za poprzedniej komuny był urlop macierzyński, bo wiadomo było, że tylko kobieta była w stanie urodzić dziecko. W obecnej komunie równościowej- nie wiadomo. Jeśli” mężczyzna „urodziła dziecko- to przebywa na urlopie tacierzyńskim, Jeśli kobieta- to na urlopie – macierzyńskim. A teraz oboje będą przebywać na urlopie równościowym zwanym „rodzicielskim”.. Mogą się wymieniać między sobą, które z nich będzie korzystało z urlopu.. W przypadku homoseksualistów, którzy będą mieli w przyszłości dzieci na wychowaniu, tak jak obecnie w socjalistycznej Francji- to będzie pewien problem, bynajmniej nie tego typu czyje są dzieci i skąd się wzięły w ich „ rodzinie”, skoro w sposób naturalny ich mieć nie mogą. Dostaną je od francuskiego państwa na” wychowanie”. A jak je „ wychowają”? Najprawdopodobniej na homoseksualistów- chłopczyków, a lesbijki- na dziewczynki tej samej płci. Płci homoseksualnej.. Wzrośnie w „ społeczeństwie” francuskim liczba związków i „obywateli” homoseksualnych, co pogorszy- i tak już zatrważające wskaźniki demograficzne. No trudno sobie wyobrazić na razie’ społeczeństwo’, w którym dominują homoseksualiści, ale wszystko przed nami.. My- heteroseksualni- pozostaniemy w mniejszości.. A na razie Francuzi idą w kierunki demograficznej zagłady.. Taki wielki kiedyś naród, a dzisiaj(????) Degrengolada zaczęła się od tzw. Rewolucji Francuskiej.. I to wariactwo obchodzą nadal 14 lipca.. Wprowadzenie rocznego urlopu rodzicielskiego będzie nas podatników kosztowało coś około 2 miliardów złotych, co nie jest sumą dużą, zwłaszcza, że wybudowanie jednego przeciekającego stadionu narodowego właśnie tyle nas kosztowało, choć pierwotny kosztorys sprzed lat ustanawiał sumę 250 milionów złotych. Wiem, trudno w to dzisiaj uwierzyć, ale taka jest prawda.. To było dawno- i nikt już nie wspomina o tej sumie, a jeśli już- to zaczyna od 500 milionów.. No a 2 miliardy? Tyle ma pójść z budżetu państwa na budowę socjalizmu w zakresie urlopów rodzicielskich, na takie rzeczy- socjalistyczne państwo polskie- pieniądze ma.. A na drogi miało, ale się gdzieś zapodziały, bo ci, co drogi budowali- pieniędzy nie zobaczyli i pobankrutowali. Bo przecież nie można funkcjonować bez pieniędzy ponosząc horrendalne koszty.. I jakoś nikt nie ściga tych wszystkich, którzy pieniądze mieli od państwa, ale nie zapłacili podwykonawcom.. Bo firmy, które są zorganizowane do pracy i mają odpowiedni sprzęt nie mogą bezpośrednio stanąć do przetargu, tylko poprzez jakiś pośredników, którzy umiejętnie potrafią wyprowadzać pieniądze, przy pomocy określonych układów i nikt ich nie ściga.. Dlaczego państwo nie ściga tych wszystkich, którzy przywłaszczyli sobie upaństwowione wcześniej pieniądze? Na powrót je sprywatyzowali? A jak pan prezydent Bronisław Komorowski podpisze „pakt fiskalny”, a podpisze z całą pewnością-” to kontrolerzy europejscy będą mieli prawo grzebać w naszych finansach ile dusza zapragnie, pod warunkiem, że socjaliści dusze mają. Bo, że mają za mało pieniędzy za swoją” pracę”- to rzecz oczywista.. Każdy ma mało, a urzędnicy jeszcze mniej.. Właśnie zorganizowali protest w Brukseli w sprawie podwyżek za swoją” pracę”. Zarabiają mało, bo od 4000 euro, 5000 i więcej, a wynajęcie mieszkania w Brukseli- to około 1000 euro.. No tak – to na pewno mało. Bo u nas pracując za dwa tysiące złotych można sobie wynająć mieszkanie w Warszawie za 1500 złotych.. Urzędnikom zastaje jeszcze 3000 euro- tym najmniej opłacanym. Bo wielu zarabia dziesiątki tysięcy euro.. I jeszcze pasożytuje na pracujących” obywatelach’ Unii , bo cała ta brukselska biurokracja- to jeden wielki pasożytujący wrzód na 500 milionach ”obywateli”. Ktoś powinien w końcu ten wrzód wyciąć, a tu wrzodowcy domagają się podwyżek. Żeby wrzód jeszcze bardziej napęczniał.. Może w końcu pęknie! Pan Wrzodak nie ma z tym nic wspólnego.. W każdym razie podpisując „pakt fiskalny’ oddajemy biurokracji brukselskiej nadzór nad naszymi finansami, nich sobie grzebią, wyciągają, dostosowują do swoich potrzeb no i biorą ile im potrzeba, na utrzymanie demokratycznego państwa o nazwie Unia Europejska i niech się takie państwo szczęśliwie rozrasta, ponad granice biurokratycznej nieprzyzwoitości.. I niech ośmiornica biurokratyczna triumfuje przy aprobacie ludzi dobrych, bo wtedy właśnie zło triumfuje najbardziej. A z tą demokracją to jakaś lipa.. Przecież komisarze nie są wybierali w demokratycznych wyborach.? Zresztą biuro polityce nie było nigdy wybieralne. A wyśmiewają się z Chińczyków, u których nie ma demokracji i rządzi Komunistyczna Partia Chin. Daj nam Panie takiej Partii „ Komunistycznej”.. Chociaż drobnym Chińczykom zostawili wolny rynek, i te miliony Chińczyków pracują jak małe samochodziki bogacąc się systematycznie. Ale w Chinach panuje socjalizm- tak przynajmniej twierdzi propaganda. Nie ma rozwiniętej oświaty centralnej, służby zdrowia, przymusowych ubezpieczeń. – to jest socjalizm? I nie ma „ praw człowieka”- europejskiego wynalazku po Rewolucji Francuskiej. A co Chińczyków może obchodzić tzw Rewolucja Francuska? Oni mają swoją cywilizację straszą niż cała ta Rewolucja Francuska, w popłuczynach której- my Europejczycy- żyjemy.. Mieli też swoją rewolucję kulturalna, ale przetrwali.. Ciekawe czy my przetrwamy naszą rewolucję kulturalną- w której akurat żyjemy. Chodzi o likwidację chrześcijaństwa i jego zasad.. A co w Europie jest jak nie socjalizm? Rządzący ścigają się, żeby tego socjalizmu było jak więcej.. To on powoduje, że Europejczykom nie chce się pracować. Rozwinięty system zasiłków i dotacji- to jest dopiero pomysł na życie i gospodarkę.. Tylko patrzeć jak top wszystko runie z przytupem.. A Chińczycy pracują, bo wiedzą, że dobrobyt pochodzi z pracy, a nie z dotacji czy zasiłków.. I mają w kasie 3,2 biliona dolarów.. A co Europejczycy mają w kasie? Długi, długi i jeszcze raz długi , które chcą wcisnąć Chińczykom, żeby ci kupili śmieciowe obligacje.. Czy Państwo Środka okaże się wielką głupotą? Nie sądzę.. Wiek XXI będzie należeć do Chin, tak jak wiek XX do USA, a wiek XIX do Europy.. Ale socjalizm wszystkim nosa utrze, bogatym jutro- a biednym pojutrze, nieprawdaż? WJR

Rząd Tuska likwiduje Polskę powiatową Platforma coraz częściej jest obywatelska tylko z nazwy. Podobnie jak przed rokiem 1989, milicja.

1. Wczoraj wieczorem w Sejmie odbyła się debata nad informacją rządu o likwidacji części sądów rejonowych, a także miało miejsce I czytanie obywatelskiego projektu ustawy o okręgach sądów powszechnych, której celem jest zablokowanie wspomnianej likwidacji sądów rejonowych. Informacja ta została wprowadzona do porządku obrad Sejmu w związku z podpisaniem w dniu 5 października 2012 roku przez ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina rozporządzenia o zniesieniu 79 sądów rejonowych i uczynienie ich oddziałami zamiejscowymi innych (większych) sądów rejonowych. Według wyjaśnień szefa resortu sprawiedliwości, kryterium na podstawie którego dokonano wyboru sądów rejonowych, które zniesiono rozporządzeniem, była mniejsza niż 10, liczba sędziów, zatrudnionych w danym sądzie.

2. Zdaniem ministra, likwidacja tych sadów, powinna obniżyć koszty funkcjonowania sądownictwa (likwidacja stanowisk prezesów i wiceprezesów sądów), a także zapewnić skrócenie czasu rozpatrywania spraw przez sądy ze względu na dociążenie sprawami sędziów zatrudnionych w likwidowanych sądach. Minister Gowin w czasie debaty użył jeszcze jednego argumentu, którego nie było w pisemnym dokumencie, mianowicie, że jego rozporządzenie służy także likwidacji lokalnych układów. Rzeczywiście tego rodzaju spostrzeżenia, że sędziowie w niektórych sądach rejonowych są ważnym ogniwem lokalnych układów, pojawiają się w wielu debatach ekspertów pokazujących stan naszego państwa.

Ale uczynienie z tego faktu przez ministra Gowina, powodu likwidacji instytucji w których ci sędziowie pracują, jest zadziwiającym sposobem likwidacji układów w Polsce powiatowej.

3. Informacji ministra w takim kształcie, bronił tylko przedstawiciel klubu Platformy, choć pojedynczy posłowie tego klubu atakowali ministra Gowina, często mocniej niż posłowie opozycji. O odrzucenie tej informacji wnioskowali nie tylko posłowie klubu Prawa i Sprawiedliwości, Solidarnej Polski, SLD i Ruchu Palikota ale także posłowie koalicyjnego PSL-u. Wygląda więc na to, że w dzisiejszych głosowaniach, informacja ministra Gowina, zostanie odrzucona i będzie to pierwsze od 5 lat odrzucenie informacji przygotowanej przez ministra rządu Donalda Tuska. Minister Gowin, został w swoisty sposób wystawiony przez szefa rządu, który godząc się na podpisanie przez ministra wspomnianego rozporządzenia znoszącego sądy rejonowe, zdawał sobie sprawę,że koalicyjny PSL, tego rozwiązania nie zaakceptuje.

4. I rzeczywiście przedłożenie przez Komitet Inicjatywy Obywatelskiej ( wspieranego właśnie przez PSL w zbieraniu podpisów), projektu ustawy o okręgach sądów powszechnych, ma na celu przeniesienie na poziom ustawowy, struktury sądów rejonowych w Polsce i tym samym uczynienie z rozporządzenia ministra Gowina, nieaktualnego śwista papieru. Projekt tej ustawy zostanie także jutro w głosowaniu skierowany do komisji sejmowych (we wczorajszej debacie nawet przedstawiciel klubu Platformy nie wnioskował o odrzucenie tego projektu w I czytaniu) i sprawą otwartą pozostanie czy zostanie on uchwalony przez Sejm, Senat i podpisany przez prezydenta Komorowskiego, do końca grudnia tego roku. Jeżeli tak się stanie, rozporządzenie ministra Gowina nie wejdzie w życie, jeżeli nie, wymienione w nim 79 sądów, zostanie zlikwidowanych. Samorządowcy z tych powiatów, burmistrzowie tych miast powiatowych uważają, że likwidacja sądów rejonowych, pociągnie za sobą likwidację rejonowych prokuratur, a także powiatowych komend policji, a są to instytucje bez których trudno sobie wyobrazić prawidłowe świadczenie usług publicznych na rzecz mieszkańców powiatu. Samorządowcy uważają więc, że Platforma decydując się na likwidację 79 sądów rejonowych, wysyła do tych społeczności lokalnych sygnał, że rozpoczyna się w ten sposób proces likwidacji ich powiatów.

Ale Platforma coraz częściej jest obywatelska tylko z nazwy. Podobnie jak przed rokiem 1989, milicja. Kuźmiuk

JKM: ułuda liberalizmu i konserwaсja Привислинскoгo края Gotowy jest już scenariusz wielkiego show „przemian politycznych” i wybrani zostali już nowi Aktorzy, w tym „naiwna”, która ogłosi na plazmie kolejny koniec komunizmu … Ponieważ etyka Cywilizacji Łacińskiej nie zezwala na „zwykłe przejechanie się” po Osobie ludzkiej, tylko analizę Jej czynów, a w tym przypadku Pana Janusza Korwin-Mikke, rozpocznę od przywołania Faktów:

„Postać Pana Janusza Korwin-Mikke, który w dniu 28 maja 1992 zgłosił Uchwałę Lustracyjną, najlepiej opisuje zbiór cytatów, z którego wybrałem następujące:

„Co to za ustrój, w którym dwóch meneli spod budki z piwem przegłosowuje profesora uniwersytetu?! Trzeba być idiotą, żeby wierzyć w d***krację.”

„Jest taki artykuł KK, który mówi, kto przemocą lub podstępem skłania inną osobę do niekorzystnego rozporządzania się własnym, cudzym mieniem podlega karze. Otóż, kto głosował w Sejmie za przymusem ubezpieczeń, ten zmuszał mnie do niekorzystnego rozporządzania własnym mieniem, a więc pójdzie siedzieć.”

„Polska musi być otwarta na wszystkie możliwe koalicje jakie powstaną, bo mogą być różne zagrożenia i nie możemy z góry powiedzieć, czy jednego dnia nie zawrzemy jednego traktatu, a jutro innego. To musi być całkowicie oddzielone od sympatii ludzi. Możemy lubić pana Putina, możemy lubić pana Łukaszenkę, możemy lubić Obamę, możemy lubić kogoś tam innego - jak się nazywa ten w Unii Europejskiej? A mimo to, nie powinno to mieć żadnego wpływu na naszą politykę.”

„Generalnie ustroje wyglądają tak:

*Maoizm: mam trzy krowy; rząd zabiera wszystkie, zabija i mięso dzieli po równo.

*Komunizm: mam trzy krowy; rząd zabiera je do kołchozu, gdzie zdychają.

*Narodowy-socjalizm: mam trzy krowy; rząd zabiera dwie i zamienia je na armaty.

*Faszyzm: mam trzy krowy; rząd ustanawia cenę maksymalną na mleko, a krowy każe zakolczykować, bym ich nielegalnie nie zjadł.

*Socjalizm: mam trzy krowy; rząd odbiera mi pod przymusem mleko, które potem mogę kupić w państwowym sklepie na kartki.

*Socjaldemokracja: mam trzy krowy; rząd skupuje ode mnie mleko i rozdaje za darmo w szkołach, gdzie dzieci wylewają je do zlewu.

*Państwo opiekuńcze: mam trzy krowy; muszę sprzedać jedną, by starczyło na badania weterynaryjne i podatki od dwóch pozostałych.

*Eurosocjalizm: mam trzy krowy; rząd każe mi zabić jedną, bo krów jest za dużo – i drugą, bo krowa sąsiada jest chora na pryszczycę.

*Kapitalizm: mam trzy krowy; sprzedaję jedną i kupuję byka!”

Konserwatyzm etyczny nie podejmuje się dyskusji, czy za cenę sprzedaży jednej krowy można kupić byka, a więc nie wartościuje poglądów Pana Janusza Korwin-Mikke na kapitalizm, jednakże znajduje – co o wiele ważniejsze! - wiele punktów wspólnych z Jego konserwatywnym liberalizmem. Powracając do omawiania Środowiska JKM, należy wyraźnie podkreślić Jego zasługidydaktyczne, na niwie obrony tradycyjnych Wartości wypływających z Cywilizacji Łacińskiej, wśród których poczesne miejsce zajmuje Własność prywatna oraz – dla Myśli konserwatywnej także oczywiste – dążenie do uczciwych rządów. Wspomniane w akapicie powyżej, a wspólne dla liberalnego konserwatyzmu i Myśli konserwatywnej dążenie do uczciwych rządów, celem obrony i zachowania wartości Cywilizacji Łacińskiej, różni się jedynie w podejściu do możliwości ewoluowania systemu przywiślańskiego w kierunku Normalności, która to opcję Konserwatyzm etyczny zdecydowanie odrzuca, a Środowisko i sam Pan Janusz Korwin-Mikke uznają zamożliwe,czemu dają wyraz poprzez próby uczestnictwa w życiu politycznym III RP, jakimi są każdorazowe „wybory” samorządowe, parlamentarne, czy też prezydenckie oraz udział w referendach, co stanowi dysharmonię na tle wyraźniej niechęci JKM do rządów L**u – zupełnie zresztą słusznej!. Działalność polityczną tego typu, Myśl konserwatywna wartościuje jako udział w dekompozycji wartości cywilizacyjnych, jednakże przewaga innych atutów Środowiska JKM, w tym Intelektualnych oraz wizji porządku państwowego, otwierają drogę do przyszłego, poważnego Dialogu o ustroju Rzeczypospolitej. Myśl konserwatywna pozwoli sobie w tym miejscu na sugestię, iż gdyby w następnychwyborach do czegokolwiek, dosłownie wszyscy oddali swój głos na Pana Janusza Korwin-Mikke to i tak, po ich podliczeniu okazałoby się, iż otrzymał On swoje, zwyczajowe 2% - czego praprzyczyna leży w zgłoszeniu – wspomnianej na początku tego rozdziału – Ustawy Lustracyjnej i wynik ten się nie zmieni więcej niż o 0,3%, dopóki miotła Historii nie wymiecie systemu przywiślańskiego z ziem zrabowanych Rzeczypospolitej, a liczenie Głosów nie zostanie powierzone Osobom oraz systemom informatycznym, godnym Zaufania.”

Cytat z traktatu: “Idea Polski w Myśli konserwatywnej”

Powyższy opis niczym nie uwłacza – mam nadzieję - Postaci wybitnego Uczestnika życia politycznego, (pozwalam sobie krytykować Czyny, a nie Osobę!), jakim jest Pan Janusz Korwin-Mikke, co nie zmienia – zdaniem Myśli konserwatywnej - faktu, iż Jego działalność polityczna: podtrzymuje i konserwuje fikcję praworządnościПривислинскoгo края, a proponowane rozwiązania – ustrojowe i podatkowe - dalekie są od liberalizmu np. Konstytucji 3(5) Maja 1791 roku, o przepisanym tamrepublikanizmie, całkiem już nie wspominając. Zasady polityczne i ustrojowe, proponowane przez Pana Janusza Korwin-Mikke nie są niebezpieczne dla systemu przywiślańskiego, z uwagi na Ich kosmetyczny charakter - na „obraz i podobieństwo” tez politycznych PP. Karola Modzelewskiego, Jacka Kuronia ikoniec końców także Adama Michnika, „trzymanych za PRL” jako najstraszniejszaopozycja i alternatywa dla rządów PZPR. Mądrość etapu, nakazująca - towarzyszom Jaruzelskiemu, Kiszczakowi, et consortes - hodowanie „własnej” opozycji okazała się skuteczna w straszliwym roku 1989, a prawdziwy stosunek rządu PZPR i konstruktywnej opozycji do Idei Niepodległości, ukazały „piękne wyroki” na przywódców Konfederacji Polski Niepodległej, przebywających w więzieniach przez cały czas trwania Solidarności (oczywiście, tej Pierwszej, bo innej już nie było), przy aprobacie otoczenia P. Michnika – nie tylko tej „milczącej”… Myśl konserwatywna wyraża w tym miejscu głębokie zadowolenie, iż Panu Januszowi Korwin-Mikke - w ostatnim dwudziestotrzyleciu - oszczędzone zostały niewygody pomieszkiwania w celi, jakie były udziałem P. Adama Michnika – o którego pobycie na Rakowieckiej tak zwierzał się niezweryfikowany podpułkownik SB Pan C.R., „rozmiękczony” przy pomocy legalnie nabytej używki, 40-o procentowej :

„Na Rakowcu, jak tam siedział Michnik, to był taki reżim, że za jeden gryps, który przedostał się na zewnątrz, „leciała na bruk” cała obsługa Oddziału” – co nie przeszkodziło największemu wrogowi PRL publikować nie tylko w prasie podziemnej i zagranicznej oraz pisać książki, na najbardziej deficytowym „pod celą” towarze, jakim był papier. Nie żałuję P. Adamowi Michnikowi, telewizora full color, ani – litościwie - nie kwestionuję prawdopodobieństwa „wycieku” filmu z przesłuchania… Podobnie, - sprawdzonym wzorem sowieckim, zaczerpniętym od agenta carskiej Ochrany: Azowa, - system przywiślański hoduje sobie „własnych” przeciwników, niby-Anty, lecz jednak Demokratów (bez gwiazdek w tym słowie) uznających konieczność istnienia państwa w obecnej formule oraz „wybierania” w nim władzy ustawodawczej, a co gorsza wykonawczej i finansowania ich działalności poprzez grabież Obywateli. Jak wygląda owe „wybieranie”, któremu regularnie poddaje się Pan Janusz Korwin-Mikke, opisałem w akapitach powyżej, oraz w cytowanym traktacie:

„Na szczęście dla współczesnych animatorów życia politycznego formułę mniej kosztowną, a zarazem łatwiejszą w praktykowaniu, opracował i wcielił w życie wspomniany już powyżej Josif Wissarionowicz Dżugaszwili, ustalając dla systemu „demokracji ludowych” do dziś dzień skrupulatnie przestrzeganą zasadę, iż:

„Nieważne, kto głosuje, ważne, kto liczy głosy”.

„Konia z rzędem” Temu, kto wytłumaczy wiarygodnie, kim są właściwie ludzie zasiadający w komisjach wyborczych najwyższego szczebla i jak naprawdę zbudowany jest system komputerowy, używany podczas wyborów oraz dlaczego liczenie głosów – w sposób tak nowoczesny - jest nieprzejrzyste i zajmuje aż tyle czasu.”

Cytat z traktatu: “Idea Polski w Myśli konserwatywnej”

Zdaniem Myśli konserwatywnej, pomimo wyraźnych oznak, iż demokratyczne państwo prawa znajduje się na skraju swojej wydolności finansowej, nie oznacza to zamiaru rezygnacji systemu Привислинскoгo края z obecnych dochodów, władzy i przywilejów. Indukcja historyczna, jaką kieruje się w swojej analizie Konserwatyzm etyczny wykazuje, iż – analogicznie do lat 1980-1989 – przygotowywane jest kolejne przepoczwarzenie systemu a’la Magdalenka, a zewnętrzne znamiona władzy „przekazane” zostaną Osobom, gwarantującym stan posiadania obecnym animatorom życia politycznego. Tak więc, zdaniem Myśli konserwatywnej, gotowy jest już scenariusz wielkiego show„przemian politycznych” i wybrani zostali już nowi Aktorzy, w tym „naiwna”, która ogłosi na plazmie kolejny koniec …, będący początkiem „starych, dobrych czasów”. Obsada Magdalenki-Bis szykowana jest i hodowana od samego początku tak zwanej III RP, a przy jej – niesławnym – końcu, największymi faworytami na „przejęcie” władzy i jej uwiarygodnienie, jako "autentycznej" są - zdaniem Myśli konserwatywnej - Panowie:

Janusz Palikot – jako nowe SLD („starzy działacze”, jak pp. Kwaśniewski, Cimoszewicz i Oleksy, też się podczepią),

Roman Giertych – wyraźnie „lansowany” i rozpieszczany zleceniami przezsystem przywiślański: Brutus i Kaligula rodzimej eNDecji, wraz z całym „zapleczem” ideolo, trzymanym „na garnuszku” przez grabionych w tym celu Podatników, - będzie znów „robił za” Narodowca i Katolika,

Janusz Korwin-Mikke – którego Rozsądek i Inteligencja przeważą – jak zakładam - podczas analizy danych o faktycznym „stanie państwa” – oczywiście na korzyść sprawowania władzy, - zwłaszcza po pokazie przyspieszonego kursu na samobójcę; a jak nie to już „niezależna prokuratura” dopyta świadków, jak tam – w latach 90-tych – było z handlowaniem przez ILK dobrami konsumpcyjnymi, składowanymi w magazynach państwowych. Z wymienionych powyżej trzech Osób, najbardziej wiarygodny politycznie i "studzący"nastroje społeczne jest Pan Janusz Korwin-Mikke (uwaga: to był komplement!), a przez to dla systemu przywiślańskiego najcenniejszy, nie będąc jednocześnie – poprzez Swój ograniczony Rozsądkiem realizm polityczny i zachowawczość - zagrożeniem dla nowej mutacji państwa prawa, które – koleją rzeczy – będzie musiało się bardziejzdemokratyzować zewnętrznie. Na pytanie: Kto z wyżej wymienionych Panów, okaże się jednak współczesnymKonradem Wallenrodem i „wierzgnie przeciwko ościeniowi” systemu przywiślańskiego, odpowiem – bez namysłu – Pan Janusz Korwin-Mikke!, gdyż liczę na Jego poczucie Patriotyzmu, które niekoniecznie „idzie w parze” ze zmysłem analitycznym, uzupełniając go i wyraźnie uszlachetniając. Wspomniane w akapitach powyżej, a wspólne dla liberalnego konserwatyzmu i Myśli konserwatywnej dążenie do uczciwych rządów, celem obrony i zachowania wartości Cywilizacji Łacińskiej, nie oznacza zgody Konserwatyzmu etycznego na politykę rewizjipaństwa prawa, uczestnictwo w jego hucpach wyborczych (Sam Pan stwierdził, że oszukują), uwiarygadnianie go występami telewizyjnymi, ani zabiegami politycznymi z zakresu kosmetyki funeralnej. Na dzień 11. Listopada AD 2012 roku, domagam się od Pana Janusza Korwin-Mikke, aby publicznie wyrzekł się określenia Swojej polityki, jako liberalnej (Wolnościowej!), gdyż w Jego wersji polega ona na: „redukcji podatków”, wiarę w reformowalność systemu(czysty rewizjonizm „Komandosów”) i zaprzestał uwiarygodniania państwa prawa Swoją Osobą, poprzez uczestnictwo w „wyborach” oraz zrezygnował z używania miana Konserwatysty w przestrzeni publicznej (życie prywatnie Osoby ludzkiej jest Jej sprawą), ponieważ Jego formuła konserwatyzmu to zaledwie konserwowanie systemu Привислинскoгo края. Polityka rewizjonistyczno-zachowawcza szanowny Panie Januszu - tylko To… i Nic więcej.

Przepraszam za tak brutalną Detronizację, ale taka jest Polityka... droga życiowa, którą Pan obrał. Ceterum censeo Conventum esse delendum StefanDetko - blog

Pomagamy prokuraturze Prokuratura boi się postawić zarzuty prania brudnych pieniędzy byłym prezesom PZU i PZU Zycie. Ponieważ domyślamy się pod jakimi naciskami pracuje prokuratura w naszej demokracji, pomagamy prokuraturze hasłem: Robert Woodthorpe Browne. Już od prawie dekady polski wymiar sprawiedliwości usiłuje rozliczyć się z dwoma byłymi szefami PZU: WładysławemJamrożym(PZU) i Grzegorzem Wieczerzakiem (PZU Zycie). Chodzi o wielkie pieniądze które wypływały z PZU offshore, pod pretekstem umów reasekuracyjnych. Na razie prokuratura nie odważa się dobrać do skóry tym dwóm gentlemanom:

http://wyborcza.pl/1,75248,12822152,Prokuratura_dziewiec_lat_szukala_dowodow_prania_pieniedzy.html

Ponieważ widzimy na gdańskim przykładzie jak pracuje polski wymiar sprawiedliwości i pod jakimi naciskami pracują prokuratorzy i sędziowie, pomagamy prokuraturze: wszystkie drogi pieniędzy PZU przebiegają przez pana Roberta Woodthorpe Browne, agenta jej królewskiej mości. Pan Robert Woodthorpe Browne pracował nie tylko dla PZU, ale przede wszystkim dla Rosjan. Zarządzał podobnym systemem prania pieniędzy dla spółki Sogaz, ubezpieczeniowego ramienia Gazpromu. Dzisiaj spółka Sogaz jest “prywatna”. Kolejni prezesowie rosyjskiego Sogazu przelewali sobie wielomilionowe bonusy offshore, jeden z nich niejaki pan Denga ukradł więcej i schował się na południu Francji. Robert Woodthorpe Browne zajmował się instalacją pana Dengi niedaleko Nicei. Następny prezes Sogazu, pan Petuhov, popełnił błąd dopytując się za bardzo gdzie jest kasa spółki i został zamordowany.Robert Woodthorpe Browne skonstruował system i zarządzał spółkami offshore o których wspomina prokuratura w sprawie PZU. Wystarczy namierzyć go trochę bliżej i nie spuszczać oka z panów Wieczerzaka i Jamrożego. Pan Robert Woodthorpe Browne nie jest jedynym agentem jej królewskiej mości który pomaga złodziejom. Niedawno głośno było w Chinach o zabójstwie pana Neila Heywooda, brytyjskiego “biznesmena” który prał pieniądze kacyka chińskiej komunistycznej partii pana Bo Xilai:

http://english.chosun.com/site/data/html_dir/2012/11/09/2012110900433.html

Pozostajemy do dyspozycji prokuratury, jeżeli życzy ona sobie dalszych informacji.

Balcerac

Niesiołowski bis . Brzeziński pogardza Kaczyńskim"Sueddeutsche Zeitung""Dlatego katastrofa samolotu z Katynia niesie ze sobą zagrożenie przeistoczenia się w mit narodowej historiografii. Nakłada się tu na siebie zbyt dużo symboliki i tragizmu" - " i apeluje: "Tak nie może się stać" "Sueddeutsche Zeitung", Polska skłania się ku temu, by utwierdzić się teraz w swej "historii cierpienia". "Dlatego katastrofa samolotu z Katynia niesie ze sobą zagrożenie przeistoczenia się w mit narodowej historiografii. Nakłada się tu na siebie zbyt dużo symboliki i tragizmu" - pisze "Sueddeutsche Zeitung" i apeluje: "Tak nie może się stać"…”Według dziennika, tragedii nie wolno nadawać cech mistycznych."Jeśli jest jakaś nadzieja w całym tym cierpieniu, to taka:może uda się teraz to, co nie udawało się od początku III Rzeczpospolitej, wskutek sporów ideologicznych i partyjnych - pojednanie narodu z jego przeszłością, porozumienie społeczeństwa co do postrzegania historii, odpolitycznienie historii" - ocenia dziennik. Dodaje, żepolityka historyczna Lecha Kaczyńskiego dzieliła i czerpała siłę z mitów przeszłości.”…” "Tragedia musi być zatem przestrogą, by Polska uwolniła się z kajdan własnej historii„...(więcej)

Friedman „Z amerykańskiego punktu widzenia ważne jest to, by Polska mogła się obronić przez trzy miesiące sama. „....„Polska ma dziś taką wizję bezpieczeństwa, jakby się wzorowała na maleńkiej Danii. Tymczasem powinna się wzorować na Izraelu”... „...Macie państwo między Niemcami a Rosją. Żaden Polak nie może przewidzieć, co się stanie z sąsiadami w przyszłości, a liderzy polityczni powinni przygotowywać kraj na najgorsze.” ….(więcej)

Zbigniew Brzeziński - były doradca prezydenta USA „Najgorsza i najgłupsza na świecie (o polskiej ordynacji wyborczej). ….(więcej)

Brzeziński „Gra polityczna w Polsce stała się nieodpowiedzialna, zmierza do podważenia fundamentów państwa- „....”Trudno nie być przerażonym do jakiego stopnia język polityczny stał się brutalny, do jakiego stopnia gra polityczna stała się nieodpowiedzialna ze strony osób stojących bardzo wysoko na szczeblu politycznym. Właściwie wygląda na to, że zmierza do podważenia fundamentów i szacunku dla państwa, Polski i polskiej demokracji „....”Te ciągłe nieodpowiedzialne bzdury o jakimś zamachu smoleńskim, ..”.....”to jest coś tak wstrętnego i szkodliwego, że, mam nadzieję, osoby bardziej odpowiedzialne w opozycji rządowej jakoś inaczej odniosą się do tego. To jest strasznie wredna robota robiona widocznie przez parę osób cierpiących na jakieśpsychologiczne trudności, które, być może, z punktu widzenia ludzkiego są zrozumiałe, ale dla których nie ma miejscu w życiu politycznym „.....”To nieodpowiedzialne. To jest nie tylko szkodliwe, to jest warte pogardy „....(źródło )

Wywiad Brzezińskiego ,rozmowa video (źródło)

Staniłko „Po trzecie wreszcie, polityka Lecha Kaczyńskiego zmierzała do politycznego zintegrowania krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Działania prezydenta nie przyniosły spodziewanych szybkich skutków, bo też tego typu wysiłki rzadko kończą się szybkim powodzeniem, jednak w oczach rosyjskich strategów i elit politycznych ich logika była całkowicie jasna i niebywale szkodliwa dla rosyjskich zamierzeń.Prezydent Kaczyński dążył bowiem do zbudowania trwałej koalicji Polski – jako lidera Europy Środkowej– nie tylko z krajami tzw. nowej Europy, ale również z krajami tzw. BUMAGI, czyli Białorusi, Ukrainy, Mołdawii, Azerbejdżanu, Gruzji i  Armenii.Ta strategia zbudowana była na tradycyjnym polskim myśleniu geopolitycznym, którego korzenie sięgają czasów jagiellońskich.”.....(źródło)

W osobie Brzezińskiego objawił się nam Niesiołowski bis. Dlaczego Brzeziński domaga się aby Polacy darzyli szacunkiem II Komunę . Dlaczego tak gwałtownie zaatakował opozycję , co z pewnością przełoży się na jej wyniki w sondażach. Odpowiedzią jest geopolityka . Zamach Smoleński stał się kamieniem węgielnym odbudowy silnego suwerennego ośrodka władzy i realnej państwowości polskiej. Co więcej zachodzą nieodwracalne zmiany mentalności Polaków . Następuje zjawisko znane nam z czasów I Komuny. Delegitymizacja reżimu i uświadomienie sobie nieprawowitości jak to nazwał Krasnodębski władz. (więcej) .

Zamach Smoleński to również ważna cezura w budowie nowej kulturowej tożsamości Polaków. Programowego , intelektualnego odrzucenia ideologi socjalizmu europejskiego , politycznej poprawności . Trudno wyobrazić dziś sobie patriotę , Polaka , który odrzuca wartości nowoczesnego konserwatyzmu . Brzeziński, człowiek nurtu politycznej poprawności , która wyniszcza w tej chwili Amerykę doskonale zdaje sobie sprawę z dynamiki tego procesu . Europa kulturowo , intelektualnie, etycznie rozpada się na linii Odry. Po jednej stronie granicy obszar neo niewolniczy z polityczną poprawnością jako religia państwową, na którym setki milionów stają się nowym chłopstwem pańszczyźnianym, z filozofią pogardy dla człowieka , z drugiej strony granicy ma szansę powstać państwo, obszar ,którego fundamentem etycznym , podmiotem będzie istota ludzka , a politycznym ustrój republikański gwarantujący swobody i wolności obywatelskie. Pierwszy wyłom zrobili Węgrzy z Orbanem na czele Lech Kaczyński, którego kult polityczny stanie się fundamentem geopolityki IV Rzeczpospolitej to powrót przez nowe elity polityczne do będącej polska racją stanu polityki jagiellońskiej . Grozi to odbudową I Rzeczpospolitej , odbudowy mocarstwa . Brzeziński nie wpadałby w panikę i nie tracił rozsądku przeistaczają się retorycznie w Palikota, czy Niesiołowskiego, gdyby polityka jagiellońska była bez szans. Zrealizowanie planu Lecha Kaczyńskiego zbudowania ścisłego politycznego , gospodarczego , a zapewne i militarnego sojusz z Ukrainą , oraz równoległej budowy Sojuszu Środkowoeuropejskiego i sojuszu z państwami kaukaskimi oznaczałoby powstanie w Europie nowego silnego podmiotu politycznego Gospodarka Chin jeśli chodzi o siłę nabywczą już w tej chwili prześcignęła o 20 procent gospodarkę USA. Do 2020 roku Chiny prześcigną nominalnie PKB USA. Sytuacja zmienia się w sposób dramatyczny. Upadek USA i wzrost Chin prześciga wszystkie przewidywania. Według ostatniej opinii Kissingera USA muszą do sojuszu przeciwko Chinom wciągnąć Rosję i pozyskać wsparcie Europy. Do tego celu potrzebuje zależnej od siebie Polski , która jednak nie byłaby zbyt silna. Mogłaby jednak stanc na drodze do realizacji planów Putina budowy niemiecko rosyjskiej Wielkiej Europy.( więcej

Silna Polska sam może według rady Dudka zacząć suwerenną grę polityczną z Chinami . Być może Obama chce postawić teraz na wzmocnienie oligarchii skupionej wokół Tuska, która przejęła kontrolę nad jak to określiła Staniszkis mafijnym państwem Brutalny, chamski atak Brzezińskiego na Kaczyńskiego i Obóz Patriotyczny świadczy o miotaniu się Amerykanów , którym sytuacja geostrategiczna wymyka się z rąk . Jak znajdę czas to państwu przybliżę esej Kissingera . Zawarta jest w nim panika przed forsownym przekształcaniem przez Chiny swojej waluty, juana w pieniądz światowy, który ma w tej roli zastąpić dolara. Kissinger prawie wprost grozi za to Chinom. Pod spodem szereg tekstów mogących być pewnym tłem dla ataków amerykańskiego Niesiołowskiego Antoni Dudek „Skoro Amerykanie mają na głowie sprawy ważniejsze niż Polska, a my nie potrafimy ich przekonać do zmiany stanowiska, to może powinniśmy się zastanowić nad pogłębieniem naszych relacji z nowym globalnym supermocarstwem, które rośnie na naszych oczach. Mam oczywiście na myśli Chiny.Już raz, w 1956 r., Chińczycy odegrali istotną rolę w naszej historii, powstrzymując Chruszczowa przed interwencją zbrojną w Polsce. „....Obecnie trudno byłoby wskazać w Europie kraj, który stanowi główne centrum chińskich interesów w tym regionie. A że takiego państwa Chińczycy już szukają, wydaje się wielce prawdopodobne, bo choć stary kontynent schodzi powoli w skali globalnej na drugi plan, to jeszcze długo żaden kraj nie będzie zasługiwać na miano supermocarstwa, nie mając tu swoich wpływów i sojuszników. Dlaczego Pekin miałby się interesować akurat Polską? Bo spełniamy dwa podstawowe warunki: optymalnego położenia geograficznego (między Niemcami i Rosją)oraz odpowiedniej wielkości i poziomu modernizacji”...”Jako państwo od 1989 r. mozolnie przechodziliśmy z rosyjskiej do zachodniej strefy wpływów.Problem w tym, że po pierwsze nie udało nam się to całkowicie, czego dowodzi chociażby nasze uzależnienie od rosyjskiego gazu, po wtóre zaś – i to wydaje się znacznie ważniejsze – Zachód staje się bytem coraz mniej jednoznacznym. Co prawda aż do dnia, w którym ostatni amerykański żołnierz opuści Niemcy, supremacja tego państwa w Europie będzie miała wciąż wymiar bardziej gospodarczy niż polityczno-wojskowy, niemniej jest to fakt oczywisty dla każdego, kto ma świadomość, że nasz zachodni sąsiad jest głównym fundatorem UE. „....”„Otóż Chińczycy od dawna nieufnie patrzą na wszelkie przejawy ocieplenia relacji między Rosją i UE. Trudno zaś znaleźć w Unii kraj, który w minionych latach bardziej od nas stał na drodze do tego zbliżenia.” …Perspektywa zacieśnienia słabiutkich dziś więzi polsko-chińskich może się obecnie wydawać egzotyczna i nierealistyczna. Nie ulega wszakże wątpliwości, że w zmieniającym się coraz szybciej międzynarodowym układzie sił Polska ma szanse utrzymać dotychczasowy poziom niezależności, tylko grając na wielu fortepianach. Ten euroatlantycki powinien pozostać najważniejszym, ale nie może być jedynym. W przeciwnym razie możemy się w przyszłości stać jedną z ofiar nowej architektury europejskiej, której tworzenie zaproponował ostatnio „wielkim narodom” Władimir Putin.: .. Dlatego Ziemkiewicz ma sporo racji, kreśląc wizję coraz silniejszego uzależnienia Polski od zachodniego sąsiada….Po wtóre wspomniany proces mógłby ulec zahamowaniu, gdyby udało nam się znaleźć partnera skłonnego bodaj częściowo zrównoważyć wpływy niemieckie, a zwłaszcza upiorną wizję powtórki z historii, czyli Polski jako swoistego kondominium Berlina i Moskwy” „.....(więcej)

Brzeziński : „Dla Obamy Europa jest Europą. Najważniejsze skrzypce grają w niej oczywiście Niemcy, Brytyjczycy i Francuzi.”….” Nie ma też, co istotne, tendencji do koniunkturalnego wykorzystywania polskich resentymentów geopolitycznych, co miało miejsce za czasów administracji Busha.”… Strona polska uznała jednak, że taktycznie, czy też nawet strategicznie, można to wykorzystać dla wzmocnienia amerykańskiej obecności w Polsce – nie w związku z Teheranem, lecz w związku z Moskwą.”.. Musimy myśleć strategicznie o naszych relacjach z Rosją,pamiętając przy tym, że era zamkniętych imperiów dawno dobiegła końca. Sama Rosja musi się z tym pogodzić. Także NATO musi określić długoterminowe cele dla swych relacji z Moskwą.” ….”(więcej)

Pytanie do Brzezinskiego „Nie sądzi pan, żeRosjanie po wojnie w Gruzji mogą teraz chcieć doprowadzić do rozpadu Ukrainy?. Odpowiedz „Na pewno spróbują to zrobić, gdy będą mieli taką szansę. Ale jaki wniosek powinniśmy z tego wyciągnąć? Że trzeba rozmieścić więcej rakiet w Polsce?” ...zrodlo tutaj Warto przeczytac caly wywiad z Brzezinskim. Cynizm z jakim mowi o prawach wystepujacych w polityce moze byc pouczajacy. Tytul wywiadu „ Polska musi wreszcze dorosnac „  i uwagi Brzezinskiego typu „Amerykanie podchodzą jednak racjonalnie do istotnych dysproporcji w potencjale Polski i Stanów Zjednoczonych”...” Radziłbym stronie polskiej troszeczkę się uspokoić. Polska ma niemały potencjał, znaczący w pewnej części Europy. Jest członkiem NATO i Unii Europejskiej. Ma też do pewnego stopnia partnerskie stosunki z Ameryką. W polskim nastawieniu typowe jest ciągłe łaszenie się o słowa uznania. Jeszcze z lat dziecinnych pamiętam, jak podkreślano, że Amerykanie powiedzieli, iż Polska jest sumieniem świata.”...  „Najwyższy czas, by Polska stała się poważnym państwem” …A czy jeżeli się okaże, że tarcza nie będzie już potrzebna – bo na przykład uda się doprowadzić do porozumienia z Iranem – to Polska będzie naciskać na Stany Zjednoczone, by koniecznie zrealizowały ten projekt, bo Polacy potrzebują tych rakiet, by czuć się głównym partnerem Ameryki w świecie? Bądźmy poważni. Przecież Polska też może się rozmyślić, a jakoś w Ameryce wszyscy nie drżą bez przerwy, czy Polacy nie wycofają się z tego projektu.”... „Załóżmy teoretycznie, że rzeczywiście Rosjanie byliby gotowi zrobić coś, na czym Ameryce strasznie zależy i w zamian za to zażądaliby, aby nowych rakiet nie umieszczać jednak w Polsce. Czy gdyby Stany Zjednoczone się na to zgodziły, to byłaby to zdrada? Tak mogą pomyśleć tylko ludzie, którzy zamiast myśleć racjonalnie, myślą emocjonalnie.”..” Amerykanie nie mówią o swoich obawach. Stwierdzają jedynie, że nie zgadzają się z koncepcją stref wpływów i będą nadal rozwijać stosunki z Gruzją czy z Ukrainą. Niezależnie od stanowiska Rosji.” …..”„Władze w Warszawie muszą prowadzić politykę realizowaną w przemyślany sposób.A ona nie może opierać się na ciągłych oczekiwaniach, że inne kraje pomogą Polsce rozwiązać kwestie, co do których Polska już dawno powinna była zająć konsekwentne stanowisko. I nie chodzi tu o stanowisko typu: „to mi się nie podoba”, „my się tego boimy”, tylko o konkretne działania, by danemu niebezpieczeństwu zapobiec lub przynajmniej zmniejszyć zagrożenie „.....(więcej)

Staniłko „Po trzecie wreszcie, polityka Lecha Kaczyńskiego zmierzała do politycznego zintegrowania krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Działania prezydenta nie przyniosły spodziewanych szybkich skutków, bo też tego typu wysiłki rzadko kończą się szybkim powodzeniem, jednak w oczach rosyjskich strategów i elit politycznych ich logika była całkowicie jasna i niebywale szkodliwa dla rosyjskich zamierzeń.Prezydent Kaczyński dążył bowiem do zbudowania trwałej koalicji Polski – jako lidera Europy Środkowej– nie tylko z krajami tzw. nowej Europy, ale również z krajami tzw. BUMAGI, czyli Białorusi, Ukrainy, Mołdawii, Azerbejdżanu, Gruzji i Armenii.Ta strategia zbudowana była na tradycyjnym polskim myśleniu geopolitycznym, którego korzenie sięgają czasów jagiellońskich.”....”Niezależnie zatem od tego, co wydarzyło się 10. IV 2010 w Smoleńsku, skutki tej katastrofy są niebywale korzystne dla Rosji.”...”udało im się poniżyć Polskę zarówno w oczach krajów Zachodu, jak i krajów BUMAGI (Białoruś, Ukraina, Mołdawia, Armenia, Gruzja, Azerbejdżan), których politycznym patronem starał się być prezydent Kaczyński.Po czwarte wreszcie,Rosjanom udało się te kraje zastraszyć– wszyscy rozsądni ludzie będą wszak zadawać sobie pytanie, czy był to zamach, czy jednak nie.”....”po dojściu do władzy Donalda Tuska te założenia polskiej polityki zagranicznej zostały natychmiast zakwestionowane przez rząd.Minister Radosław Sikorski w swoich publicznych wypowiedziach kilkukrotnie wyśmiewał założenia strategii geopolitycznej Lecha Kaczyńskiego, nazywając ją „prometejską”(choć tak nazywali ją także jej przedwojenni autorzy) i przeciwstawiał jej strategię całkowitego niemal skoncentrowania się na sprawach Unii Europejskiej –wpisania interesu europejskiego w interes polski.Lech Kaczyński wyznawałtu w istocie przeciwną filozofię. Podobniejak większość silnych krajów UE, uważał, że to interes państwa narodowego – Polski – powinien zostać uznany i uszanowany przez innych graczy i wpisany w interes europejski.”....(źródło ) Marek Mojsiewicz

Pozorne państwo. Wielka ściema

Pozornie państwo, pozornie zdaje egzamin. Urzędy są przecież otwarte, prokuratury prowadzą śledztwa, sądy skazują. Państwo ma reprezentację w UE, prowadzi działania dyplomatyczne, inwestuje w infrastrukturę. Jest jawna opozycja, która jest zwykle gwarantem pilnowania aby rząd nie miał ciągot totalitarnych. Mamy Prezydenta, który normalnie jest reprezentantem wszystkich Polaków. A jednak wszystko razem „nie gra”.  Bo co z tego, że Państwo jest jeśli zarządzający nim nie wykonują nałożonych na nich prerogatyw. Na urzędach osiedli kolesie, prokuratura umarza jawne nieprawidłowości, ujawnia pod potrzeby polityczne informacje wrażliwie.Inną, ważną dla społeczeństwa wiedzę manipulując lub zatajając dla własnych potrzeb. Dla sędziów szefem jest premier, a status materialny chroni przekręcaczy na miliony, zamykając matki samotnie wychowujące dzieci z powodu niedużych zaległości skarbowych. Inwestycje w infrastrukturę okazują się być wielokrotnie przepłacane z powodu nieudacznictwa lub jakiegoś interesu państwowego zleceniodawcy. Reprezentacja zwycięskiej koalicji w UE bardziej pilnuje interesów mocarzy unijnych niż własnych. A po zaakceptowaniu niewygodnych dla Polski rozwiązań ich nie dotrzymuje, co powoduje nakładanie kar na polski budżet. Jakość działań polskiej dyplomacji budzi co i rusz oburzenie Polaków i opinii międzynarodowej. Bo poklepywanie za uległość Polski wobec mocnych tego świata to jedno, ale jak się publicznie ośmieszają to klapsa dać wypada. Jest znacząca opozycja, ale praktycznie nie ma prawa głosu. Pozbawiona ważnych funkcji w Komisjach Parlamentarnych, ośmieszana na każdym kroku gdy rozpoczyna batalię o jakieś prawa dla swoich wyborców. Ba, jej wyborcy też mają status dzieci gorszego Boga. Mniejsze grupy opozycyjne maja o tyle lepiej, ze ich wyborców nich nie piętnuje. Jest prezydent, który wspiera wszystkie rozwiązania prowadzące do ograniczenia roli opozycji. Pozornie nie jest obojętny na różne negatywne zjawiska bo potrafi ganić ekipę Tuska, ale zwykle robi to przy pomocy Palikota lub ustami swojego doradcy Nałęcza. Doradcy do spraw historii i dziedzictwa narodowego. Jeśli spojrzeć na wybory polityczne owego doradcy to jego 20 letnia przynależność do PZPR i kontynuacja kariery politycznej w jednoznacznie lewicowych ugrupowaniach może wyjaśniać wiele decyzji Komorowskiego (także dziwne zaostrzenie ustawy o stanie wyjątkowym i wojennym). Źródła podobnych decyzji (jak ograniczania swobody zgromadzeń)można upatrywać w wyjątkowym przywiązaniu Komorowskiego do WSI. Co przekładało się na, co najmniej dwuznaczne spotkania ówczesnego Marszałka z płk Lichockim* i Tobiaszem. Ten ostatni zanim zaczął zeznawać nagle zmarł. Jak wielu innych świadków, w wielu niewyjaśnionych sprawach. Można wymieniać dalej różne przykłady, ale wystarczy ich na to, aby wyciągnąć jednoznaczny wniosek: państwo pozoruje działanie jeśli nie egzekwuje przepisów prawa albo świadomie łamie kanony zdrowej demokracji.** Od ponad 5 lat w Polsce władza nie tylko nie odpowiada za własne przyrzeczenia przedwyborcze(to się zdarza w innych państwach) – ona praktycznie nie odpowiada za nic. Kłamie premier, kłamią marszałkowie, kłamie prokuratura. A prezydent chlapie, co mu ślina na język przyniesie. Tak wygląda funkcjonowanie pozorowanego państwa. Czasami nawet nie chce się pozorować. Tak jak było przy okazji pogrzebu śp. Ryszarda Kaczorowskiego. Reprezentacji najwyższych władz państwowych na pogrzebie ostatniego Prezydenta na Uchodźstwie nie było. Premier w drodze do Singapuru, marszałkini Sejmu -nie wiadomo gdzie, marszałek Senatu Borusewicz na smacznym obiadku w gdańskiej restauracji, prezydent RP w okolicach Zakopanego (być może w związku ze świętem Hubertusa). A Sikorski jak zwykle na Twitterze. Nic dziwnego, że data 11 listopada i Święto Niepodległości Polski nie jest tylko radosnym świętem Polaków dumnych ze swojej podmiotowości w świecie. Znowu staje się jak kiedyś przez lata kompilacją demonstracji dumy i oczekiwań wypełniania przez administrację Tuska swoich obowiązków w spoob należyty i zgodny z konstytucją. Niezakłócona radość zapanuje po ich spełnieniu.* płk. L […] spotkałem w listopadzie 2007 r., zgłosił się do mnie poprzez pośrednictwo gen. Józefa Buczyńskiego, swego czasu szefa departamentu kadr, a potem attaché wojskowego w Pekinie. Pan gen. Buczyński poinformował mnie, że jest taki pan pułkownik, który może mieć istotne dla mnie informacje, także osobiście mnie dotyczące. Wymienił nazwisko pułkownika L […]. Postanowiłem przyjąć go w swoim biurze poselskim przy ul. Krakowskie Przedmieście. Było to ok. 19 listopada 2007 r. L […] przyszedł sam. W rozmowie z nim nikt więcej nie uczestniczył. Pan L […] w rozmowie ze mną sugerował możliwość dotarcia albo do tekstu albo do treści całości lub fragmentu dotyczącego mojej osoby – aneksu do raportu WSI. (...) Nie było dla mnie zaskoczeniem pojawienie się mojego nazwiska w aneksie. Wcześniej prasa sugerowała, że moja osoba ma być objęta treścią tego raportu.”
**http://www.bryk.pl/teksty/liceum/historia/prace_przekrojowe/11249 społeczeństwo_demokratyczne_zarys_historyczny_idei_demokracji.html

Małgorzata Puternicka/1Maud


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zobowiązania, ART 898 KC, 1969
BL ZadaniaFizyka Walocha id 898 Nieznany (2)
898 899
898
(1977) ŚWIADKOWIE JEHOWY A KWESTIA KRWIid 898
898 0012
898 0015
898 0011
898 0016
898 0019
898 0026
orl volume 9 issue 2 article 898
Maguire Darcy Miłosne igraszki (NR 898)
898 ac
898 0025

więcej podobnych podstron